Feministyczna ustawa aborcyjna Feministyczny projekt ustawy o tzw. świadomym rodzicielstwie i prawach reprodukcyjnych – prezentowany, jako inicjatywa obywatelska Tak dla Kobiet – przepadł, gdyż został poparty jedynie trzydziestoma tysiącami podpisów. Nie możemy go jednak lekceważyć, nie tylko, dlatego, że po klęsce feministek promuje go ponownie Palikot. Pomiędzy artykułami i paragrafami kryje się, bowiem bardzo złożona strategia pozwalająca lobby aborcyjnemu oferować praktycznie nieograniczony dostęp do aborcji i antykoncepcji, jak również sterylizacji i zabiegów in vitro. Może skutkować powstaniem nieobjętych żadnymi regulacjami poradni czy klinik z antykoncepcją, aborcją farmakologiczną i dokonywaną aspiratorami. Wszystko to ze szczególnym uwzględnieniem nieletnich i na koszt podatnika.
Amerykański kontekst Projekt ten zawiera postulaty i strategie środowiska aborcyjnego (ukrywającego się pod hasłami planowania rodziny i świadomego rodzicielstwa), które w dużym stopniu już funkcjonują w Stanach Zjednoczonych. Projekt feministek miałby właśnie stworzyć taką rzeczywistość w Polsce. Polskie lobby aborcyjne jest sterowane przez międzynarodowego giganta aborcyjnego: International Planned Parenthood Federation (IPPF), która praktycznie stworzyła Federację na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny (dalej jako: Federacja) do celów lobbingowych. Większość aborcji w USA dokonywana jest w klinikach Planned Parenthood (Świadomego Rodzicielstwa — należącego do IPPF), zaś niewielki procent w szpitalach i prywatnych gabinetach lekarskich. Kliniki te zajmują się poradnictwem, antykoncepcją, badaniami nad chorobami przenoszonymi drogą płciową i aborcją. Większość wczesnych aborcji dokonywana jest metodą farmakologiczną. Polega ona na użyciu tabletki RU-486 (mifepristone), zatwierdzonej w przyspieszonym procesie uzyskania atestu w 2000 r., a produkowanej w Chinach, oraz misoprostolu. Metoda ta niesie za sobą częste powikłania, a nawet może doprowadzić do śmierci kobiety i w jednej trzeciej przypadków wymaga dodatkowo zastosowania metody chirurgicznej. Wykorzystywane są do tego zarówno plastikowe aspiratory zwane MVA (manual vaccum aspirator), produkowane przez organizację Ipas, (która przyznała dotacje Federacji), jak i aspiratory elektryczne. Kliniki cieszą się statusem non profit, który zwalnia z płacenia podatków i pozwala inwestować zarabiane pieniądze, praktycznie nie przechodzą także państwowych inspekcji. Częste jest w nich zatrudnianie personelu bez odpowiednich kwalifikacji ustalonych w regulacjach prawnych oraz łamanie regulacji odnoszących się do funkcjonowania klinik (sprzeczne z prawem sposoby pozbywania się szczątków ludzkich, brak sprzętu do USG, dokonywanie późnych aborcji itp.). Aborcja i antykoncepcja są w nich dotowane, dlatego po odcięciu dotacji istnienie takich klinik staje się zagrożone. Organizacja wysyła swoich przedstawicieli do szkół na lekcje o seksualności i przenika do krajowych organizacji (np. Girl Scouts), aby wpływać na jak najmłodsze dzieci. Istotne jest również, że w USA nie istnieje wiarygodny system zgłaszania powikłań czy śmierci poaborcyjnych, gdyż jest on zależny od dobrej woli aborterów, w których interesie pozostaje ukrywanie przypadków powikłań i śmierci. Do wszelkich komisji zajmujących się aborcją na szczeblu krajowym (ustanawianych, jako bezstronne) przenikają aborterzy, którzy kontrolują informacje podawane do wiadomości publicznej. Członkowie szeroko rozumianego lobby aborcyjnego (producenci, aktywiści, kierownicy klinik, wolontariusze) mają miejsca pracy i pensje praktycznie dotowane z pieniędzy podatników. Podobnego rozwoju sytuacji należałoby się spodziewać w Polsce po uchwaleniu feministycznego projektu ustawy.
Aborcja i antykoncepcja bez ograniczeń: powstanie klinik aborcyjnych Projekt ten wprowadziłby aborcję na żądanie do 12 tygodnia i bez ingerencji lekarza czy nawet jego nadzoru, co mogłoby skutkować otwarciem całkowicie pozbawionych nadzoru „poradni” (klinik aborcyjnych), utrzymywanych z pieniędzy wszystkich podatników, posiadających kontrakty z Narodowym Funduszem Zdrowia na aborcję farmakologiczną, a także dokonujących aborcji przy użyciu aspiratorów. Choć może się to wydawać szokujące i nierealne, w USA feministki prowadzą właśnie takie placówki. Zresztą robiły to nawet przed legalizacją aborcji w 1973 r., samodzielnie szkoląc się w technikach aborcyjnych. Według oczekiwań feministek aborcja po 12 tyg. mogłaby być dokonywana pod nadzorem lekarskim, co w praktyce mogłoby oznaczać lekarza na telefon lub w ramach telemedycyny, natomiast samą aborcję wykonywaną przez paramedyka. Tak czy inaczej, projekt ten legalizowałby dokonywanie aborcji przez personel nielekarski w trakcie 9 miesięcy ciąży. Przyjmowanie czasowych progów legalności aborcji na okres 12 tygodni (dla wszystkich kobiet), 18 tygodni (czyn zabroniony), 24 tygodni (w przypadku upośledzenia lub choroby płodu) oraz dla ratowania zdrowia i życia bez ograniczeń nie ma żadnych podstaw medycznych. Poza tym odpowiednie władze nie miałaby żadnych sposobów kontroli czy tak ustalone granice są przestrzegane przez aborterów w szpitalach, a tym bardziej w klinikach czy poradniach, skoro każdy mógłby dokonywać aborcji. Feministki w USA od dawna szkolą kobiety (dając im dokładne instrukcje), w jaki sposób wymusić aborcję, udając u psychologa i psychiatry afektywną chorobę dwubiegunową, jak grozić popełnieniem samobójstwa, udawać gwałt, kłamać w sprawie przyjętych lekarstw powodujących deformację płodu. Można założyć, że środowisko aborcyjne w Polsce mogłoby zbudować siatkę współpracowników — psychologów i psychiatrów, a może nawet w policji — która zapewniłaby im skuteczną operatywność w ramach wyjątków aborcyjnych.
Kontrola informacji i nieletni Nieprzypadkowo autorzy projektu ustawy starają się wprowadzić kontrolę nad informacją dotyczącą antykoncepcji i aborcji. Jego uchwalenie zapewniłoby szerokie wejście do szkół trenerów i edukatorów seksualnych przygotowanych do nauczania obowiązkowego od pierwszej klasy przedmiotu wiedza o seksualności człowieka. Należy założyć, że najlepiej wykwalifikowane do jego uczenia byłyby feministki i absolwenci studiów genderowych. Co więcej, istotne jest również, że informacje dla kobiet dotyczące aborcji po 12 tygodniu miałyby być dostarczane wyłącznie przez aborterów. Organizacje pozarządowe (prawdopodobnie Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny, a także Towarzystwo Rozwoju Rodziny) miałyby zaś wyręczyć organa państwowe w szkoleniu społeczeństwa w zakresie reprodukcji. Biurokraci zapewne z chęcią skorzystaliby z tej możliwości. W przypadku nieletnich ustawa wprowadziłaby instytucję tzw. legal bypass (poprzez zwrócenie się do sądu opiekuńczego), który umożliwiłby im uzyskanie zgody na aborcję de facto bez zgody i wiedzy rodziców. Mechanizm ten powstał w USA dla teoretycznych przypadków, w których dziewczyna nie może powiedzieć o ciąży rodzicom z uwagi na zagrożenie zdrowia lub życia (np., gdy została zgwałcona przez ojca). Przypadki takie są rzadkie, a mechanizm służy, jako fortel do uzyskania zgody na aborcję dla nieletnich, gdyż klinika aborcyjna może współpracować z konkretnym sędzią, który wyda taką decyzję. Oprócz tego ustawa dawałaby nieletnim prawo do darmowej antykoncepcji (również wyjątkowo niebezpiecznej — postkoitalnej) bez wiedzy rodziców. W praktyce wpuszczenie na rynek masowej antykoncepcji postkoitalnej mogłoby skutkować ukrywaniem przestępstw seksualnych na nieletnich (pedofilia, prostytucja). Podobnie zresztą, jak objęcie personelu aborcyjnego tajemnicą „zawodową”, gdyż ani aborter, ani personel medyczny nie mogliby zeznawać. Mechanizm ten na pewno zadowoliłby sutenerów, którzy bez problemów skorzystaliby z aborcji dla (nieletnich) prostytutek na rachunek podatników. Takie przypadki zdarzały się w USA w klinikach Planned Parenthood.
Koszt Według danych podanych w projekcie rocznie w Polsce dokonuje się 190 tys. aborcji. Jeśli przyjmiemy za punkt odniesienia obecną cenę aborcji w szpitalu: około 1300 zł, same aborcje kosztowałyby podatników 247 milionów zł. Podana w projekcie kwota 25-50 milionów pokazuje, że feministki biorą swoje dane z powietrza. Nie znają rozmiarów tzw. czarnego rynku aborcyjnego, (których nikt nie zna), ani nie wiedzą, ile kosztowałaby aborcja na życzenie. Inne oszacowane w ustawie koszta (np. in vitro) także należy włożyć między bajki. W szacunkach pominięto m.in. zupełnie koszty pensji dla nauczycieli wiedzy o seksualności i zatrudnienia aborterów w szpitalach publicznych. Nie jest prawdą, że ustawa nie ingerowałaby w sektor przedsiębiorstw, gdyż pociągnęłaby za sobą rozwój klinik aborcyjnych, które — choć zapewne chciałyby działać, jako non profit — de facto byłyby dotowanymi przedsiębiorstwami.
Beneficjenci Feministyczny projekt zapewniłby pracę działaczom z organizacji pozarządowych (przede wszystkim feministycznych), działających w obszarze tzw. praw kobiet i praw reprodukcyjnych. Etaty za pieniądze podatników mogłyby zapewne dostać dziewczyny z Pontonu, studentki studiów podyplomowych (gender mainstreaming, gender studies itp.), psycholożki i pedagożki współpracujące z Federacją i Towarzystwem Rozwoju Rodziny (TRR), które według ustawy miałyby prowadzić poradnictwo. Nie da się również pominąć faktu, że otworzyłby szeroko rynek firmom farmaceutycznym (tabletka aborcyjna, antykoncepcja postkoitalna, której producentem jest np. Gedeon Richter, który przyznał dotacje Federacji) i organizacjom, które zajmują się promocją aborcji i sprzedażą antykoncepcji. Na ustawie zyskaliby również producenci aparatury aborcyjnej, np. producent aspiratorów Ipas (jak już wspomniano, kolejny dawca pieniędzy dla Federacji). Na dotowanej aborcji i antykoncepcji zyskają również prostytutki, pedofile i sutenerzy.
Skutki społeczne Dla polskiego społeczeństwa projekt ten niesie druzgocące skutki. Jest to projekt nieludzki z punktu widzenia nienarodzonych dzieci — co oczywiste. Jest tak również z punktu widzenia kobiet, gdyż aborcja jest zawsze traumatyczna. Autorzy ustawy twierdzą, że embrion nie jest podmiotem praw, co oznacza, że nie mógłby otrzymać spadku, a pobita czy zabita kobieta w ciąży (i jej rodzina) nie miałaby żadnych praw dochodzenia szkód po utraconym dziecku nienarodzonym. W przypadku in vitro, rodzice nie mieliby żadnych praw do zamrożonych embrionów. Projekt jest też niezwykle niebezpieczny i szkodliwy dla lekarzy, gdyż groziłby im więzieniem za błędne diagnozy i wynikające z nich narodziny dzieci niepełnosprawnych. Ustawa pozbawiłaby rodziców wiedzy i kontroli nad rozwojem seksualnym ich dzieci, a ojców poczętych dzieci wszelkich praw do dziecka (dyskryminacja). Wykształciłaby lub wzmocniła u młodzieży libertyńskie postawy wobec tzw. uprawiania seksu (bez ponoszenia konsekwencji) i traktowania aborcji, jako świadczenia zdrowotnego. Ponadto potencjalnie chroniłaby wymienionych wcześniej przestępców seksualnych. Lobby aborcyjne nie śpi. Warto, więc poważniej zastanowić się nad jego celami, gdyż mogą być wcielane również innymi drogami (Palikot już je przeciera). Żadna z polskich ustaw nie definiuje tzw. praw reprodukcyjnych, żadna nie traktuje aborcji, jako swobodnego świadczenia zdrowotnego. I oby tak pozostało. Lobby aborcyjne jest jak Goliat – jedynym potężnym ciosem, który mógłby znacznie ograniczyć jego wpływ na społeczeństwo, byłoby wprowadzenie całkowitego zakazu aborcji. Natalia Dueholm
Pod gwiaździstym sztandarem Die Fahne hoch (sztandar w górę) napisał sobie niedawno na koszulce pewien młody Niemiec. Może chciał wznieść w górę sztandar nowego państwa, z kółkiem z drutu kolczastego na niebieskim tle? Ukarany zostałjednak w apelacji przez sąd konstytucyjny w Karlsruhe grzywną 1750 euro. Przewinienie: publiczne pokazywanie symboli nazistowskich. Jest to w Niemczech niedozwolone.Istotnie, chodzi o werset otwierający tzw. pieśń Horsta Wessela, która stała się hymnem Niemiec po dojściu NSDAP do władzy. Przepisy wymagały, aby pierwsza zwrotka hymnu śpiewana była z ręką wyciągniętą w faszystowskim pozdrowieniu. A więc zupełnie be.
„Obserwator znający historię pieśni Horsta Wessela będzie w stanie umiejscowić ten krótki fragment w szerszym kontekście. Ignorowanie tego równałoby się ignorowaniu niebezpieczeństwa odrodzenia tendencji narodowo- socjalistycznych” – stwierdził sąd w uzasadnieniu wyroku. Wszystko niby ładnie. Be jest be, a więc potępiamy. Czegoś jednak brakuje w tym dla równowagi. Może małej wzmianki o tym, że narodowo-socjalistyczny aktywista Horst Wessel zastrzelony został przez aktywistę komunistycznego w 1930, i że dopiero to nadało mu status męczennika za sprawę.
Narodowy socjalizm jest z pewnością potępienia warty. Nie bardzo wiadomo jednak, czemu nie potępiać także socjalizmu międzynarodowego. W czym na przykład Die Fahne hoch jest bardziej warta potępienia niż Wyklęty powstań ludu? Przecież obie te pieśni śpiewali tego samego autoramentu masowi mordercy socjalistycznej proweniencji, w obu przypadkach mający na sumieniu miliony ofiar? Od dawna nie ma już Józefa Stalina potrzebnego do zwycięstwa nad faszyzmem, co mogło podwójne standardy uzasadniać. Nie ma też już ZSRR, który mógł ewentualnie przeszkodzić zjednoczeniu Niemiec. Czemu więc nie zapytać jasno gdzie leżą teraz granice hipokryzji nakazujące karanie kogoś pokazującego swastykę a nie karanie kogoś za pokazywanie, dajmy na to, sierpa i młota? Każda ofiara tych symboli to o jedną za dużo. Liczba ofiar sierpa i młota jest przy tym blisko dwukrotnie większa od liczby ofiar swastyki. Owszem, sierp i młot miał okazję powiewać dłużej. Nie jest to jednak okoliczność łagodząca. Gdyby młody Niemiec zamiast z Die Fahne hoch czy Hitlerem na koszulce paradował z Che Guevarą włos by mu w Europie z głowy nie spadł. Mógłby w niej nawet spokojnie przemawiać w europarlamencie. A przecież obserwator znający historię komunizmu będzie także i w tym przypadku w stanie „umiejscowić sobie [portret Che Guevary] w szerszym kontekście”, zgodnie z uzasadnieniem sądu konstytucyjnego w Karlsruhe. Czy zatem ignorowanie tego nie jest dla sądu „ignorowaniem niebezpieczeństwa odrodzenia się tendencji” komunistycznych? Odpowiedź jest prosta. Nie jest, ponieważ zachód kontynentu komunizmu nigdy sam nie zaznał i za niebezpieczeństwo go nie uważa. Przeciwnie, socjalistyczne pranie mózgów przez dwa pokolenia zrobiło swoje, partie komunistyczne mogą nadal powiewać sierpem i młotem. Ta osobliwa zachodnio-europejska dychotomia ostentacyjnego potępiania narodowego socjalizmu a przymykaniu oka na jego międzynarodową mutację stanie się wkrótce oficjalną wykładnią w nowym państwie. Brukselscy architekci euro imperium będą wkrótce Europę jednoczyć na siłę na trzy zmiany. Można śmiało przyjąć, że nic nie odbędzie się wbrew woli centrali w Berlinie i bez czujnego oka trybunału konstytucyjnego w Karlsruhe. Ale dwie połowy Europy mają zupełnie inne doświadczenia historyczne i zupełnie inne pojęcie o tym, co należy potępiać i do jakiego stopnia. Nie ma, więc żadnych wątpliwości, co euro imperium potępi jak najsurowiej. I jeszcze mniej wątpliwości, jakie zbrodnie zamiecie pod dywan politycznej euro poprawności, z metką ofiar za postęp i dobro ludzkości. Trochę komicznie na tym tle wyglądają ostatnie zabawy w suwerenność w Sejmie, o czym donosi artykuł Do wiezienia za Cze na koszulce. Chodzi o spóźniony wytrysk patriotyzmu na pokaz w wykonaniu tych, którzy głosowali wcześniej za pozbyciem się suwerenności narodowej i przyjęciem traktatu lizbońskiego. Owszem, jest szansa, że zanim euro imperium zabierze się na serio do porządkowania spraw na wschodzie przez jakiś czas w jego prowincji polskiej za Che Guevarę będzie można zarobić mandat. Przynajmniej, jeśli Sejm zatwierdzi proponowaną nowelizację kodeksu karnego, która do zakazanych symboli dodaje też komunistyczne. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że na to pozowanie szyte nawet tak grubymi nićmi dali się nabrać ci, którym noszenie Che Guevary pod gwiaździstym sztandarem, wszystko jedno z jedną gwiazdą czy wieloma, zawsze leżało na sercu. Pozujący, jako „lewica” komuniści protestują, więc jak jeden mąż przeciwko niesprawiedliwości ludowej, jaka się im dzieje. Wszak, jako symbol komunizmu trzeba by też wyburzyć Pałac Kultury i Nauki, argumentują. No i oczywiście obiecują odwołania do wyższych trybunałów. Niestety prasa nie podaje czy jeszcze w Warszawie czy od razu do Karlsruhe czy Strasburga.
Francuskie tęsknoty za komunizmem Tonący w przedwyborczych sondażach francuski prezydent Sarkozy nie cofa się przed żadną próbą zdobycia ekstra głosów. Licząc najwyraźniej na pozyskanie głosów osiadłej we Francji 600 tysięcznej diaspory ormiańskiej jego partia forsuje w francuskim parlamencie ustawę przewidującą rok więzienia i 45 tys. euro grzywny za każde publiczne negowanie ludobójstwa Ormian. Rzecz wymierzona jest w Turcję i stanowi zaostrzenie uchwały sprzed 10 lat, w której Francja uznała rzeź Ormian na terenie rozpadającego się Imperium Ottomańskiego za ludobójstwo, ale która nie narzucała sankcji prawnych za negowanie tego. Naszym skromnym zdaniem ludobójstwo Ormian w latach 1915-17 nie podlega żadnej dyskusji. Można sobie o tym wyczerpująco poczytać choćby w Wikipedii czy wielu innych źródłach. Nie sądzimy też, aby powtarzająca się liczba ofiar – do 1.5 miliona – była specjalnie przesadzona. Liczba ofiar nie ma granic, gdy hydra totalitaryzmu i państwowej przemocy zwróci się przeciwko własnemu narodowi. Gdy się zwróciła w Rosji Sowieckiej w Archipelagu Gułag zamordowanych zostało bezpośrednio 42 miliony ludzi. Dodatkowo trudna do oszacowania liczba, co najmniej 10 milionów a prawdopodobnie ponad 20, zmarła nie w samych obozach, lecz w trakcie transportu oraz na skutek chorób i wycieńczenia już po wypuszczeniu z obozów. To zdaniem małego francuskiego Napoleona nie jest ludobójstwem. Nie słychać nic o konieczności uchwały parlamentu francuskiego w tym kierunku. Jeszcze mniej słychać, aby ktoś domagał się kar za publiczne negowanie tego monstrualnego aktu ludobójstwa, wielokrotnie przewyższającego rzeź Ormian a nawet ekscesy III Rzeszy. Powstaje pytanie, czemu? Czy czasem nie, dlatego że sympatie francuskie tak długo i tak mocno były po stronie sprawców tego komunistycznego ludobójstwa? Czy to nie we Francji partia komunistyczna była przez długi czas czołową siłą nadającą ton, z którą należało się liczyć i moralnym wspólnikiem zbrodni jej moskiewskich dyrygentów? I czy to przypadkiem nie spora część intelektualnej śmietanki Francji po wojnie miała gorący romans z komunizmem w wersji radzieckiej? Pochodną tego francuskiego rozdwojenia jaźni obserwujemy dzisiaj w postaci podwójnych standardów w Unii Europejskiej. Wystarczy Die Fahne Hoch na koszulce* czy powątpienie o dokładnej liczbie ofiar Holocaustu, aby się znaleźć w kryminale. Bezkarnie można natomiast paradować w koszulce z Che Guevarą czy Stalinem, z nalepką z sierpem i młotem do tego na czole, nawet w środku parlamentu europejskiego. Nikomu włos z głowy nie spadnie. Czego innego spodziewać się zresztą można, gdy nawet przewodniczący Komisji Europejskiej Barroso był w przeszłości zadeklarowanym maoistą? Niech będzie z historią tak jak było. Niech każdy ją sobie spokojnie poczyta i niech sam uwierzy w to, co chce, a w to, co nie chce niech nie wierzy. I niech opowiada każdy sens czy nonsens, jaki mu ślina na język przyniesie. Taka jest cena wolności, mierzona tolerancją. Ale irytuje ta bezgraniczna hipokryzja na pokaz rządzących pajaców. Dla wątpliwego efektu wyborczego gotowi są znowu narzucać masom w Europie to, co mają myśleć i to co mogą powiedzieć a czego powiedzieć im nie wolno. Europa przeprowadziła po wojnie bolesną i potrzebną denazyfikację. Nie przeprowadziła niestety nigdy równie potrzebnej dekomunizacji, czego skutki trwają do dzisiaj. Areszt i grzywna za powątpiewanie o losie Ormian we Francji to tylko jeden z symboli postępującej degrengolady Europy. Symbol powracającego totalitaryzmu w paneuropejskim wydaniu, w którym władza blokując wolność wypowiedzi narzuca cenzurę, za którą francuskim sierotom po komuniźmie jak widać tęskno.
DwaGrosze
24 stycznia 2012 Lewostronne widzenie świata.. Świat może być widziany na dwa sposoby: z punktu widzenia prawicowego - jako świat stworzony przez Pana Boga, z jego różnorodnością, prawami naturalnymi, związkami przyczynowo- skutkowymi, z jego wspaniałością możliwości podporządkowania go przez człowieka z uwzględnieniem panującego w nim porządku hierarchicznego, albo, jako świat zły, nieprzyjazny człowiekowi z człowiekiem będącym narzędziem ślepych sił przyrody, bez rozumu i wolnej woli.. Tak jakby Pan Bóg nie stworzył świata dla człowieka, tylko przeciw niemu.. I dlatego wszystko, co jest na świecie musi być zmieniane- oprócz przyrody - która dla lewicy stanowi bóstwo. Człowiek jest obcym ciałem w przyrodzie, wrogiem jej, stanowi dla niej zagrożenie.. I dlatego należy go spętać przepisami i ujarzmić jego wolność, żeby się w przyrodzie nie panoszył.. Są to dwa sprzeczne punkty widzenia wobec świata. Nie do pogodzenia, na przeciwnych biegunach postrzegania.. Stąd totalitaryzm antywolnościowy socjalistów wobec największego wroga wszechświata - człowieka. I nie jest tak- jak twierdzi pana Janusz Korwin-Mikke, że socjalista jest brakującym ogniwem pomiędzy człowiekiem a małpą.. Socjalista nie jest człowiekiem- socjalista jest nadczłowiekiem. I nad Panem Bogiem.. Bałwochwalstwo i zuchwałość.. To się kiedyś na Nich zemści.. Pan Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze..Za tę inną wersję świata budowanego przeciw Bogu.. Tę gorszą wersję. To nie jest Boska wersja. Totalitaryzm nie jest zgodny z widzeniem Boskim.. Totalitaryzm to zdeptanie wolnej woli i rozumu. To nie jest plan Boży - to jest plan wrogów świata i człowieka.. Do 2020 roku mierniki energii elektrycznej mają zostać zastąpione tzw.inteligentnymi licznikami. Według pana Wojciecha Wiewiórkowskiego, generalnego inspektora ochrony danych osobowych, jest to szansa dla gospodarki, ale- uwaga! „zagrożenie dla wolności obywateli”(!!!!) Zawsze na słowo „wolność” reaguję jak pies Pawłowa, ponieważ żyjemy w świecie konstruowanym przez socjalistów przeciw człowiekowi, przeciw jego wolności, za każdym razem zapala mi się przed oczami kolejna czerwona lampka.. Tak- czerwona! Tak jak tylko czerwień może być kolorem antywolności.. Jak ptaki zawiedzione raz, nigdy nie powracają w swoje miejsce. Nowe urządzenia będą nie tylko mierzyć zużycie prądu, ale i automatycznie przekazywać informacje pomiarowe do systemu teleinformacyjnego. W zależności od modelu licznika klient mógłby śledzić zużycie energii i opłaty nawet w czasie rzeczywistym. ”Pozwala to jednak na uzyskanie szczegółowych informacji o działaniach i zachowaniach ludzi” (?????) Każdy czas ma i wymaga swoich kapusiów, tak zawsze było i będzie, bo władza potrzebuje władzy, i władza potrzebuje kapusiów. Władzy nad nami, bo przecież nie dla nas. Władza, która nie stoi na straży naszej wolności, nie jest władzą, ale tyranią i przemocą. A która władza ostatnimi laty stała na straży naszej wolności? Wszystko kontrolować, wszystko opodatkować, wszędzie wpychać swe brudne łapska antywolności. I dlatego produkują tyle tych antywolnościowych ustaw, dlatego ubierają naszą niewolę w szaty pozorów wolności, żeby ukryć swoje prawdziwe intencje.. Wkrótce będą kontrolować Internet- bastion wolności myśli człowieka. Bo czują już, że inteligentny człowiek odwraca się od głównego nurtu dezinformacji, od tych ścieków dezinformacyjnych mających na celu odwrócenie uwagi od prawdy, narzucenie milionom ludzi swojej „ prawdy”, w celu wyhodowania nowego człowieka z nową świadomością.. Będzie nowy wspaniały świat z człowiekiem o nowej świadomości, nowej świadomości w nadbudowie. Nowy Wspaniały Świat zresztą już jest! Na Nowym Świecie w Warszawie.. Nowy Świat Krytyki Politycznej.. Lewicowe Buble Nowego Wspaniałego Świata.. A w domu” inteligentne liczniki”, nowy rodzaj współczesnych kapusiów, które będą śledzić nasze kroki, nasze zachowania i działania. Inteligentny licznikowy Wielki Brat.. Telebimy orwellowskie w służbie władzy, ale ukryte w inteligentnych licznikach, w inteligentnych licznikach poprzez inteligentne gniazdka elektryczne. Czy to nie piękna wizja życia człowieka po 2020 roku? Lewostronne inteligentne liczniki, lewostronna hojność elementów niewoli, lewostronny ruch w świadomości człowieka, lewostronność, jako podstawa nowego ładu.. Lewostronne łotrostwo lewostronnego człowieka.. I mniej wolności, która jako cenny dar - musi być reglamentowana, według recepty Lenina.. I to wszystko przegłosują demokratycznie w Sejmie.. Anglicy natomiast mają powody do zadowolenia. Kto by pomyślał! Po tylu latach demokracji większościowej, gwałcenia praw naturalnych człowieka eliminowania monarchii z życia człowieka, poniewierania człowiekiem w sferze jego wolności.. Co mam na myśli? No nie spisek prochowy z początków siedemnastego wieku, gdzie chrześcijanie próbowali podłożyć beczki z prochem pod pierwszy parlament angielski. O ile pamiętam zgromadzili ich 32.. Tyle by wystarczyło, ale sprawę wykryto. Skazano ich na poćwiartowanie.. Dzisiaj 32 beczki by nie wystarczyły. Nie jestem specjalistą –saperem - ale na pewno by nie wystarczyły.. Potrzeba byłoby przynajmniej 100 beczek. Ale zawsze można przegłosować ile? Już wtedy wyczuwali, że jego gmach zostanie postawiony przeciw Panu Bogu.. Bo chaos demokratyczny jest przeciw Panu Bogu, przeciw jego prawom, przeciw zdrowemu rozsądkowi, przeciw wolności człowieka.. Przy pomocy narzędzia większości. Po tylu latach stania - osuwa się parlament brytyjski.. Sam się osuwa? Czy Pan Bóg w końcu stracił cierpliwość.. Jak się osunie Brytyjczycy będą mieli trochę spokoju z uchwalaniem głupot.. Brytyjczycy, to i tak nie najgorzej znoszą demokrację.. Mają jeszcze namiastkę monarchii.. Kiedyś im się odrodzi, ale my? Co my mamy powiedzieć? Kogo na króla? Donalda Tuska? Jarosława Kaczyńskiego? Waldemara Pawlaka? A może Aleksandra Kwaśniewskiego? Ale skąd wziąć majestat i autorytet? Jak oczyścić ich z błota demokracji? Jaki środek wywabi coś takiego? Czy jest na świecie w ogóle taki środek, żeby wywabił plamy demokracji? Najgłupszego ustroju świata, przez propagandę kojarzonego z wolnością.. Przecież demokracja - jak najbardziej - jest zaprzeczeniem wolności człowieka.. Instrumentem konstruowania odrutowanej klatki, w której człowiekowi jest coraz bardziej ciasno.. Człowiek dusi się i traci energię przy pokonywaniu przeszkód rzucanych człowiekowi pod nogi.. Tysiące przepisów, tysiące spraw w demokratycznych sądach, tysiące skrzywdzonych ludzi zwanych w demokracji” obywatelami”. Permanentne zamieszanie, zgiełk, bezprawie.. I wiecznie trwający chaos.. Ten chaos zagłuszający ciszę.. Burza chaosu prze, którą nie może się przybić cisza.. Demokracja i państwo prawa.. To dwie różne rzeczy. Albo demokracja- albo państwo prawa. To jest właśnie lewicowe widzenie świata.. Poprzez demokrację chaotyczną, w tym parlamentarną…. WJR
Tusk ma wygłosić nowe expose
1. Dwutygodnik Bloomberg Businessweek Polska poinformował, że w związku z poważnymi wątpliwościami dotyczącymi zmniejszenia deficytu sektora finansów publicznych do poziomu poniżej 3% PKB już na koniec tego roku, w rządzie PO-PSL przygotowywane są propozycje kolejnych podwyżek podatków i cięć wydatków o charakterze społecznym. Wygląda, więc na to, że jeszcze trwają prace nad budżetem państwa na 2012 rok, który ostatecznie ma być przyjęty w marcu tego roku, a już rządzący wiedzą, że jest on nieaktualny i nie zapewni wypełnienia zobowiązań naszego kraju wobec Komisji Europejskiej. Nowe exspose ma być wygłoszone za kila miesięcy, kiedy rząd będzie gotowy z projektami ustaw, które miałyby wprowadzać nowe rozwiązania podatkowe (podwyżki podatków) i ograniczenia wydatków na cele społeczne.
2. Dwutygodnik wymienia 6 takich obszarów, w których przygotowywane są zmiany. Pierwszy to zróżnicowanie składek na ubezpieczenia społeczne dla osób samozatrudnionych. W tej chwili są one liczone dla nowych firm od 30% minimalnego wynagrodzenia w gospodarce, dla pozostałych od 60% średniego wynagrodzenia w gospodarce. W przypadku zatrudnienia na podstawie umowy o pracę podstawą obciążenia składką ubezpieczeniową jest pełne otrzymywane wynagrodzenie. Przewidywane zmiany pójdą w stronę podwyższenia obciążeń składkowych dla samozatrudnionych. Kolejna zmiana to ujednolicenie stawek podatku od towarów i usług VAT. Przypomnijmy, że obecnie mamy stawki obniżone od żywności nieprzetworzonej 5%, żywności przetworzonej 8% i od pozostałych towarów i usług stawkę podstawową 23%. Ujednolicenie oznaczałoby obniżenie stawki podstawowej, ale także podwyższenie stawek obniżonych o kilkanaście punktów procentowych, co oznaczałoby duże podwyżki cen towarów i usług, których dotyczą stawki obniżone głównie żywności i leków. Kolejna propozycja to przeprowadzenie likwidacji KRUS-u jeszcze w tym roku, a więc znacząca podwyżka składek ubezpieczeniowych dla rolników, co po wprowadzeniu składki zdrowotnej może być końcem dla wielu gospodarstw rolnych w tym w szczególności tych o charakterze socjalnym. Premier miałby także zaproponować likwidację części powiatów. Już w tym roku resort sprawiedliwości zdecydował się zlikwidować 122 sądy rejonowe, co oznacza rozpoczęcie likwidacji struktur państwa, które w 1998 roku były podstawą do uczynienia danego miasta siedzibą powiatu (sąd, prokuratura, komenda policji, oddział ZUS-u, KRUS-u itp.). Na osłodę premier chce wrócić do sztandarowego hasła Platformy wprowadzenia podatku liniowego a więc zdjęcia 32% ciężaru podatkowego z osób zarabiających więcej niż 85 tysięcy rocznie. Oznaczałoby to zmniejszenie ciężarów podatkowych 2-3% podatników, przy czym to zmniejszenie sięgałoby kwoty 5-7 mld zł.
3. Wygląda, więc na to, że skoro Platforma po blisko 5 latach nieudanego rządzenia ma dalej ponad 30% poparcie, to może sobie pozwolić na zaproponowanie rozwiązań nie licząc się w ogóle z opinia publiczną. Co więcej gdyby zasygnalizowane przez dwutygodnik Bloomberg propozycje podatkowo -wydatkowe miały się potwierdzić, to Platforma przypomniałaby swoją liberalną twarz, polegającą na maksymalnej ochronie interesów zamożnych grup społecznych i uderzeniu po kieszeni grup najuboższych i tzw. klasy średniej. Takie pomysły programowe tej partii dla wielu Polaków nie są zaskoczeniem, ale szokiem może być ich nasilenie i ostentacyjność ich ogłoszenia i wprowadzenia. Jeszcze niedawno podczas listopadowego expose Premier Tusk, mówił o unikaniu rozwiązań, które miały by uderzać w najsłabsze grupy społeczne (stąd ogłoszona kwotowa waloryzacja emerytur i rent, spłaszczająca świadczenia, choć ostatecznie tylko w 2012 roku), teraz miałoby być dokładnie odwrotnie. Ujednolicenie stawek podatku VAT i wprowadzenie liniowego podatku PIT, dobitnie o tym świadczy. Zbigniew Kuźmiuk
Chorwacka Targowica i co z tego wynika W ostatni weekend byliśmy świadkami kolejnych osiągnięć na „jedynie słusznej drodze”, którą z ufnością kroczą narody UE. Unia podjęła ostateczną decyzję o wprowadzeniu od połowy tego roku embarga na zakupy ropy naftowej z Iranu. Dzięki tej „mądrej” decyzji świat znalazł się o jeden krok bliżej wybuchu III Wojny Światowej. Przyciśnięty do muru Iran może, bowiem dać się sprowokować i dostarczyć Zachodowi pretekstu do zbrojnej agresji. Wprowadzone sankcje uderzą też najdotkliwiej w południowe kraje UE, takie jak Grecja i Włochy, gdyż są one znacznie uzależnione od dostaw tego surowca z Iranu. W niedzielnym referendum Chorwaci powiedzieli Unii TAK! Co prawda nie poszło to tak gładko jak swego czasu w POlszewii (III RP), niemniej jednak cel został osiągnięty? Chorwacja stanie się 28 członkiem „ekskluzywnego klubu bogatych” w połowie 2013 roku, oczywiście pod warunkiem, że ten „klub” będzie jeszcze wtedy istniał. O ile w POlszewii referendum odbywało się swego czasu w radosnej pierwszomajowej atmosferze, o tyle w Chorwacji polała się krew, były zamieszki i aresztowania (1). Na szczęście „porozumienie ponad podziałami” wszystkich „poważnych” partii politycznych i energiczne poparcie Kościoła Katolickiego (1) umożliwiło osiągnięcie jedynego akceptowalnego wyniku. Według wstępnych informacji 66% biorących udział w głosowaniu opowiedziało się za „naszym wspólnym domem”. Frekwencja w referendum wyniosła 44% (1), co pozwala łatwo skalkulować, że decyzję o likwidacji suwerennego państwa chorwackiego podjęło 29% jego populacji. W tym momencie można by dywagować, po co była Chorwatom katastrofa wojny domowej i rozbicie Jugosławii, jeśli w niecałe dwie dekady później sami dobrowolnie zrezygnowali ze swej niepodległości. Trudno żądać od „nowoczesnego” społeczeństwa z początków XXI wieku, jakim niewątpliwie są Chorwaci, by zajmowało się tak abstrakcyjnym myśleniem. Najważniejsze, że zarówno wtedy jak i teraz podjęta została decyzja zgodna z interesami Niemiec. Wydaje się również słusznym, by w przyszłości nasi unijni władcy ograniczyli obowiązek referendów do grona „odpowiedzialnych” przedstawicieli poszczególnych nacji w Brukseli. W końcu cóż to za różnica czy „jedynie słuszną decyzję” podejmie 29, 10, czy 1% populacji. Najważniejsze, że jest ona „jedynie słuszna” i „demokratyczna”. Niestety nie wszyscy w UE postępują w sposób „demokratyczny”. Fatalnie w tym aspekcie prezentują się Węgrzy. Nie dość, że usiłowali wprowadzić u siebie „niedemokratyczną” konstytucję, to na dodatek popierają oni „dyktatorski” rząd Viktora Orbana. Na jego wezwanie odbyła się w Budapeszcie demonstracja poparcia. Rząd spodziewał się stu tysięcy uczestników, a o zgrozo pojawiło się na demonstracji czterysta tysięcy (2). Czterysta tysięcy wrogów „demokracji” w samym tylko Budapeszcie, to straszne! Na dodatek demonstranci nieśli między innymi transparenty w języku angielskim, z następującym sloganem (3):
Udowodnili tym sloganem wszem i wobec, że Węgrzy zrozumieli już istotę „transformacji ustrojowej” z okresu upadku bloku sowieckiego. Jeśli tak dalej pójdzie to wszyscy Węgrzy zostaną objęci mianem „niedemokratycznych”. A co to oznacza, poznali już dobrze „dyktatorzy” wszelkiej proweniencji. Wrogowie „demokracji” wyjęci są, bowiem spod prawa. Można ich bezkarnie mordować, można na nich polować jak na dzikie zwierzęta, rzucać na głowy ich dzieci i wnuków bomby (Kadafi), mordując przy okazji, w charakterze tak zwanej collateral damage, przypadkowych sąsiadów. Parafrazując towarzysza Stalina: „Przed karzącą ręką demokracji nie ma ucieczki!”. Zachód ma już w tej dziedzinie spore doświadczenia. Podczas II Wojny Światowej, kategorię taką określano mianem „podludzi”, których to zachodni „nadludzie” mogli swobodnie eksterminować. Ponieważ jednak idea narodowo-socjalistyczna nieco się zdyskredytowała, współcześni niebiescy socjaliści wprowadzili nową nazwę: „wrogów demokracji”. Wszystko wskazuje na to, że Unia będzie zmuszona podjąć energiczne działania w sprawie obrony „demokracji”. Jej wrogowie zaczynają rozprzestrzeniać się, bowiem we wschodnioeuropejskich koloniach. Z Rumunii zaraza „niedemokratyczności” przerzuciła się na sąsiednią Mołdawię, gdzie demonstranci zarzucają swemu rządowi wysługiwanie się Zachodowi i niszczenie rodzimej gospodarki (3). Na szczęście nasza POlszewia jest tak demokratyczna jak tylko może być bydło w zagrodzie. Dzięki czemu nie grozi nam chyba żadna „demokratyzująca” pacyfikacja. Unia będzie musiała rozwiązać nie tylko problemy na osi wschód-zachód, ale również północ-południe. Zaostrzenie sytuacji na tym kierunku powodowane będzie dalszą degrengoladą eurolandu i brutalnym wdrażaniem przez Berlin „pakietów oszczędnościowych” uderzających głównie w kraje południa. Dodatkowa utrata przez te kraje źródła energetycznego, jakim są dostawy ropy irańskiej, może dobić te gospodarki i skatalizować jeszcze gwałtowniejsze rozprzestrzenianie się tam „wrogów demokracji” oraz wszelkich innych „populistów”. Niezrażeni tym wszystkim unijni przywódcy z determinacją szaleńców realizują swe obłędne programy. Budują kolejne kondygnacje „europejskiego domu” nie zważając na fakt, że jego fundamenty już trzeszczą w szwach. Im więcej kondygnacji zdążą dobudować tym bardziej traumatyczny będzie nieunikniony rozpad tej konstrukcji. Z kolei to powinno spowodować tyle chaosu, że nawet nasi miłujący Ordnung zachodni „bracia”, nie będą w stanie go opanować. Naszym oprawcom może się znów powinąć noga, dając szansę na wyrwanie się z obecnej matni. Warunkiem sine qua non odniesienia sukcesu jest zmobilizowanie się wszystkich Polaków, którzy już obecnie stanowią mniejszość pośród polskojęzycznego euro-bydła w POlszewii. Polacy powinni postarać się tym razem postępować pragmatycznie, bez emocji, a przede wszystkim kierować się własnym rozumem, nie licząc na mądrych przyjaciół z, zewnątrz, którzy już wszystko dla nas załatwią. Scenariusz z przeszłości nie może się powtórzyć, choć nasi „przyjaciele” z pewnością będą go chcieli ponownie rozegrać, licząc na polską głupotę i naiwność. Tak jak to w 1989 roku było, wylezą wtedy z krzaków „autorytety moralne” przestrzegające przed „nienawiścią i zemstą”. Jako prawdziwi chrześcijanie musieliśmy nadstawić wtedy „drugi policzek” i „dobrem zło zwyciężać? W międzyczasie oni prze-werbowali się ze „wschodu” na „zachód” i jeszcze mocniej nas za mordę wzięli. Decyzję o tym jak teraz postępować powinien podjąć świadomie każdy z nas Polaków i Katolików. Jeśli nastąpi to w sposób rozumny a nie pod wpływem emocji i manipulacji, będzie to przynajmniej fair. Wtedy konsekwencje swej decyzji każdy będzie słusznie osobiście konsumować. Moje spojrzenie na sprawę jest następujące:
1. Zachód nigdy nie był, nie jest i nie będzie naszym sprzymierzeńcem. Jedynie, co nas łączyło w przeszłości to wspólne chrześcijańsko-łacińskie korzenie. Dziś w post-chrześcijańskiej dobie zarówno Zachodu jak i Polski, nawet te stały się przebrzmiałą historią.
2. Zachód od zawsze wykorzystywał Wiarę Chrześcijańską w charakterze zasłony dymnej dla swych zbrodni. Tylko dzięki genialnemu Mieszkowi I, który wymanewrował Zachód poprzez przyjęcie Chrześcijaństwa z rąk naszych słowiańskich braci, uniknęliśmy losu Prusów, czy Serbołużyczan. Od upadku Imperium Romanum, Zachód realizuje identyczny scenariusz, traktując wiarę instrumentalnie na swe potrzeby, podczas gdy my bierzemy tą taktykę za dobrą monetę. Poprzez oś historyczną Cedynia-Grunwald-Reformacja-Odsiecz Wiedeńska-Kolonializm przewija się jeden i ten sam wątek. Ten, kto o tym zapomina skazuje się automatycznie na klęskę.
3. Jedynymi naszymi potencjalnymi sojusznikami w walce o wolność i godne życie mogą być wyłącznie narody Europy Środkowej, które mają podobne doświadczenia historyczne.
4. Literalne stosowanie słowa ewangelicznego do rozwiązywania praktycznych problemów politycznych może prowadzić tylko do totalnej klęski. W moim odczuciu Zachód, a w szczególności Niemcy wyczerpali swój limit prób pojednania i autentycznej partnerskiej współpracy. Każda próba chrześcijańskiego ich traktowania skutkowała kolejną zdradą i zbrodnią w stosunku do nas. Czas na zaprzestanie „nadstawiania policzków” i zastosowania przy najbliższej nadarzającej się sposobności starotestamentowej zasady „oko za oka”. Jeśli komuś to nie odpowiada powinien sobie zdać sprawę, że przekreśla w takiej sytuacji jakiekolwiek szanse dalszej egzystencji naszego Narodu i Państwa, a jedyne, co sobie pozostawia to oczekiwanie na Sprawiedliwość Pańską w dniu Sądu Ostatecznego.
5. Zachód nigdy nie mógł szczycić się wyższością w stosunku do naszego Narodu i to na przekór pychy, która kazała mu takową demonstrować. „Kto się wywyższa będzie poniżony”-również w tym aspekcie istnieją tylko dwie alternatywy albo przy pierwszej okazji wtłoczymy pyszne zachodnie gęby w błoto, tak jak to nam ciągle fundowano, albo poczekamy z tym na koniec świata. Pewny jestem, że wśród większości naszych współczesnych Polaków-Katolików powyższe stwierdzenia wywoływać mogą jedynie negację. Czyżby społeczeństwo III RP było aż tak święte? Wydaje się raczej, że postawę taką można przypisać daleko posuniętemu zindoktrynowaniu. Aby nie być gołosłownym, chciałbym to udokumentować porównaniem ze społeczeństwem II RP, które z całą pewnością można uznać za bardziej chrześcijańskie od obecnego. Oceny tej pragnę dokonać poprzez oczy osoby postronnej, jaką była Włoszka Luciana Frassati-Gawrońska. Była ona żoną polskiego dyplomaty oraz współpracowniczką II Wydziału Sztabu Generalnego Wojska Polskiego (wywiadu-kontrwywiadu). W swych wspomnieniach zatytułowanych „Przeznaczenie nie omija Warszawy” daje ona tego historyczne świadectwo bez zbędnych emocji, którymi my Polacy zawsze się będziemy kierować. Z racji swego obywatelstwa mogła ona swobodnie poruszać się po niemieckiej Europie, jak również spotykać się z głównymi graczami owego okresu. Regularnie zdawała ona sprawozdania „swojemu” Il Duce, z których to sporządzała pisemne notatki dla polskiego wywiadu. Dzięki tej praktyce nie musiała polegać na zawodnej pamięci referując tego typu spotkania w swej książce. Jednym z zadań, którym ją obarczono było rozprowadzanie w Generalnej Guberni pomocy papieskiej dla umęczonych Polaków. Germanofil i wróg Polaków, ówczesny Papież Pius XII chcąc zapewne załagodzić niesmak, jaki w owym okresie musiał budzić jego paradygmat w tym zakresie, postanowił wesprzeć Polaków darami. Luciana Frassati na jednej z prywatnych audiencji zmuszona była poinformować Jego Świątobliwość, że „krnąbrni” Polacy nie chcą przyjmować tej pomocy, a to ze względu na Jego stosunek do naszego Narodu (4). Sytuacja ekonomiczna w Generalnej Guberni była nieporównywalnie gorsza od tej w III RP, pomimo to nie zmieniło to postawy Narodu, który jeszcze wtedy wiedział, co to znaczy honor. Daleko posunięta niechęć do Namiestnika Chrystusowego owego czasu nie wpłynęła negatywnie ani na ich „katolickość”, ani na inne cechy istotne z punktu widzenia prawdziwego człowieka. W tym kontekście niewytłumaczalnym jest fakt całkowitej niemożności krytycznej oceny politycznego działania współczesnych hierarchów przez „prawdziwych polskich katolików”. Brak takiej umiejętności gwarantuje podejmowanie przez naszych „patriotów” błędnych decyzji, które zaciążą fatalnie na naszej przyszłości. Przy okazji omawiania tej książki, warto zwrócić jeszcze uwagę na poruszony przeze mnie aspekt zachodniej pychy. Luciana Frassati opisując rzeczywistość GG z niesmakiem wspomina słynne napisy na drzwiach wejściowych obiektów służących wyłącznie „rasie panów”, takich jak: „Polakom i psom wstęp wzbroniony”. Prawdziwą irytację wywoływał jednak znacznie „łagodniejszy” napis: „Nur für Deutsche”. Jak to! – pisała - to przecież oznacza, że również Włochom nie wolno tam wchodzić. Patrząc nieco głębiej na jej zachowanie widzimy, że zrównanie Polaków z psami nieco ją degustowało, ale dopiero „wykluczenie” Włochów (nota bene mimowolne) powodowało u tej zachodniej-Europejki odruchy buntu. A mowa tu przecież o „brudnej Włoszce” a nie „wspaniałej” Niemce, Dunce, czy Holenderce! Warto poważnie zastanowić się, czy z ludźmi, w których tak głęboko zakorzeniona jest pycha można w ogóle partnersko współżyć (o braterstwie już nie wspominając), a nie trzymać ich na odległość wyciągniętej pięści? Nie zapominajmy dodatkowo, że ta subtelna demonstracja, tkwiącego gdzieś głęboko w podświadomości poczucia wyższości, musiała być zakodowana w genach Lucjany. W końcu kobieta ta była żoną Polaka, któremu urodziła sporą gromadkę dzieci. Mieszkała w II RP, była długoletnią współpracowniczką polskiego wywiadu, dla którego niejednokrotnie z narażeniem życia wykonała (nieodpłatnie) wiele niezwykle ważnych zadań. Wydaje się, że w oczekiwaniu na big bang, Polacy powinni przemyśleć dobrze paradygmaty nimi rządzące, by w momencie, gdy przyjdzie czas działania nie stali się znów łatwym łupem doświadczonych zachodnich manipulantów.
(1) Euronews
(2) http://www.aljazeera.com/news/europe/2012/01/2012121185023515895.htm
(3) BBC News
(4) http://www.wiez.com.pl/?s__karta.id__60
Ignacy Nowopolski Blog
Niepodległość Polski może być zagrożona Dzisiaj zagrożenie dla niepodległości można porównać do zagrożenia wzmożoną radioaktywnością – nie widzimy jej gołym okiem. Polacy przyzwyczaili się, że zagrożeniem dla niepodległości są czołgi obcej armii na ulicach, albo prawne zakazy używania języka polskiego. Jednak myślenie obecnych środków dominacji jest inne – mówi prof. Zdzisław Krasnodębski.
Na jednej z konferencji powiedział pan profesor, że „prezydent Lech Kaczyński występował przeciw samozadowoleniu Polaków, lenistwu i braku ambicji, które są dziś podstawowym założeniem filozofii publicznej w Polsce”. Polacy są leniwi i mało ambitni? Prof. Zdzisław Krasnodębski: Miałem na myśli przede wszystkim politykę – o ambicję kształtowania rzeczywistości, na szczeblu krajowym i międzynarodowym. Ludzi to nie interesuje.. Są mało ambitni intelektualnie, mało w Polsce wytwarzanych jest tu koncepcji ideowych– modernizacja naszych uniwersytetów poszła w budynki, a nie w myśl, nawet nie w biblioteki. Nieambitność widać również w postawie konsumenckiej: Polakom całkowicie wystarczy dobra praca w firmie zagranicznej, w ogóle nie pomyślą o tym, żeby zbudować coś własnego i konkurować z najlepszymi. Oczywiście, że to jest niezwykle trudne, ale jednak możliwe do osiągnięcia. Mimo to poddajemy się, zadowalamy się tym szczeblem rozwoju, który osiągnęliśmy. Widać to na przykładzie ostatnich wyborów. Hasło „Polacy zasługują na więcej” do zaskakująco wielu Polaków nie trafiło. Mogliby chcieć więcej, być, jako społeczeństwo ambitniejsi, tymczasem oni powiedzieli „Dziękujemy, w zupełności nam wystarcza to, co mamy. Często ludzie są zadowoleni ze stanu naszej gospodarki, a ja nie jestem zadowolony. Nie uważam, że zbudowanie autostrady to osiągnięcie na miarę XXI wieku, tymczasem robi się z tego wielki sukces władz – do tego stopnia, że przy otwarciu odśpiewuje się hymn. A to jednak pewna przesada.
Brak ambicji to brak patriotyzmu? Tak, bo ten brak ambicji wynika z myślenia w kategoriach indywidualnych. Tymczasem nie da się wykreować wielkich instytucji, nie myśląc w kategoriach zbiorowych. Bardzo bym chciał, by w naszej gospodarce znaleźli się Polacy na miarę szefa Volkswagena, Siemensa, albo Deutsche Bank. Oczywiście w Polsce są wybitne jednostki, tylko żeby stworzyć taką firmę czy instytucję, musi się w to zaangażować wielu ludzi. Zbudowanie wspaniałej uczelni, think thanku, wykreowanie ważnej instytucji gospodarczej czy politycznej – to jest prawdziwa ambicja. Nam tej ambicji brakuje i w tym sensie jest to również brak patriotyzmu.
Czy ma pan profesor pomysł, jak zachęcić Polaków do praktyki wolności? Prof. Andrzej Zybertowicz jeździ po kraju, budując koncepcję coachingu patriotycznego. Mówi, że należy budować grupy o wrażliwości na sprawy wspólne. Ja miałem nadzieję, że katastrofa smoleńska oprócz strat przyniesie wyzwolenie ludzi z kategorii myślenia wyłącznie indywidualnego. Była widoczna przez pewien czas wzmożona aktywność, ludzie działali wspólnie, odczuwali wolność polityczną. Uważam, że należy pobudzić w młodych ludziach ambicje, tak żeby zaczęli myśleć: „nie chcemy już pracować przy zmywaku w Londynie, chcemy, żeby to do nas przyjeżdżano”, dalej „nie chcemy, by Niemcy narzucali nam swoją wizję historii najnowszej, ale chcemy, by oni uczyli się naszej wizji” . Powinniśmy wyzbyć się narodowych kompleksów i odbudować poczucie godności. W tym kontekście zupełnie nie mogę pojąć stosunku wielu Polaków do katastrofy smoleńskiej. Brak ambicji, o którym już wspominałem, wyraża się również w tej niepojętej dla mnie zgodzie na upokorzenie ze strony Rosjan. Po półtora roku nie wypada o tym mówić, ludzie starają się o tym zapomnieć. I to wtedy, gdy dwaj wybitni uczeni z uczelni amerykańskiej pokazują w badaniach, że oficjalna wersja wydarzeń jest po prostu z naukowego punktu widzenia niemożliwa. Kiedy mówi o tym Antoni Macierewicz, jego wypowiedź zostaje skwitowana stwierdzeniem, iż powinien poddać się badaniom psychiatrycznym. Co więcej, jest potulnie akceptowane przez opinię publiczną. Trudno szanować tę postawę.
A może warto zaakceptować, że większość Polaków nie jest zainteresowana sprawami wspólnymi? Środowiska reprezentowane m.in. przez Janusza Korwina Mikke, mówią, że większość Polaków to idioci, którzy po prostu nie są w stanie zrozumieć czegoś takiego. Inni mówią nieco delikatniej, że polityka jest sprawą elit. To one powinny prowadzić społeczeństwo. Zgoda. To prawda, pod względem wrażliwości politycznej, nie różnimy się bardzo od innych państw. Jeśli popatrzymy na przeciętnego Niemca, to jego, podobnie jak Polaka, niespecjalnie interesują sprawy publiczne. Bardziej zajmują ich sprawy prywatne, rodzinne. W tym sensie rzeczywiście decydującą rolę odgrywają elity. Jednak w Niemczech nawet wśród zwykłych obywateli panuje etos przestrzegania, szacunku dla reguł i państwa – Niemcy wiedzą, że w administracji jest wielu profesjonalnych ludzi, którzy nie kierują się interesem danej ekipy politycznej. W Polsce tego nie ma. Albo Amerykanie: czasem bardzo mało wiedzą o świecie, ale są patriotami, wiedzą, że ich kraj musi być numerem jeden. Pamiętam, jak w czasie ataku na WTC byłem w na jednym z uniwersytetów w stanie Nowy Jorku. Młody Amerykanin, który mnie wiózł mnie z hotelu busikiem, powiedział, że „my tego nie puścimy płazem, teraz będzie odpowiedź”. Ja tę reakcję zestawiam z reakcją na Smoleńsk, nawet nie zakładając, że to zamach. Rzadko słyszę od Polaków „nie, tak nie możemy tego zostawić, to śledztwo powinno być poprowadzone inaczej”. Ale ma pan rację, decydujące są elity. Jednak mniejszość polityczna nie może rządzić bez większości, tymczasem ta większość upaja się Kubą Wojewódzkim i Nergalem. Na szczęście jednocześnie kształtuje się opozycja. Ludzie, którzy poszli na Marsz Niepodległości, są jej ważną częścią. Dzisiaj młodzi myślący i mający odrobinę ambicji, nie mogą zaakceptować dzisiejszej sytuacji politycznej. Trudno im się zgodzić na oglądanie programów politycznych, w których komentuje się strój ministra Nowaka, nie podoba im się sprowadzanie polityki do „Szkła kontaktowego”. Moim zdaniem te nastroje sprzeciwu będą narastać.
Czy wierzy pan w to, że ciągu kilku, kilkunastu lat te nastroje narosną do tego stopnia, że kraj zacznie się zmieniać? Tak, sądzę jednak, że to będzie bardzo bolesny proces. Taki element pokojowej mobilizacji był po 10 kwietnia, ale to trwało za krótko i nie wystarczyło, żeby wygrać wybory. Nastąpił okres zniechęcenia. Ruchy protestu w Europie, narastające napięcia narodowe świadczą o tym, że ludzie nie akceptują nadużyć władzy elit politycznych i gospodarczych. Do tej pory można było o nich milczeć, do czasu, kiedy doszło do wydarzeń w Grecji. Kryzys, niedawno miał tam miejsce strajk generalny. Ludzie byli i są zdeterminowani, byli i są gotowi bić się o następne pokolenia. Widziałem kobietę na ulicy, która mówiła, że Grecy „są gotowi przelać krew za swoje dzieci”.
A Polacy są gotowi przelać krew za swoje dzieci? Tak, gdyby wiedzieli, że przyszłość ich dzieci jest zagrożona w elementarnym sensie. Gdyby w mediach była obecna prawdziwa debata o państwie, gdyby Polacy mieli do czynienia z prawdziwą, nieudawaną kampanią wyborczą, to by te wybory też inaczej wyglądały. To całe ogłupianie, nieustanne zajmowanie się PiS-em, wyłapywanie pojedynczych zdań Kaczyńskiego, jest świadomym zamysłem. Gdyby tego nie było, poparcie dla Platformy Obywatelskiej byłoby dużo mniejsze. Ludzie sobie nie zdają sprawy, co wybierają.
Czy do społeczeństwa pasują jeszcze takie hasła jak „Polak-patriota”, „Polak – powstaniec”? Czy nie stało się to anachroniczne? Czytałem kiedyś eseje Włodzimierza Spassowicza, XIX-wiecznego myśliciela, wcale nie zdrajcy czy renegata narodowego, lecz realisty. Twierdził on, że nie ma sensu bić się o Polskę, bo dla niej nie ma miejsca w Europie. Jego zdaniem Polacy powinni zająć jak najlepszą pozycję w ramach Imperium Rosyjskiego, nie wyrzekając się swojej tożsamości. To była bardzo ciekawa oferta, dzisiaj możemy postawić sobie takie pytanie: właściwie, dlaczego Polacy nie stali się Rosjanami albo Austriakami czy Niemcami? Dlaczego odrzucili wizję Spassowicza?
Przypominają mi się słynne słowa Donalda Tuska, że „polskość to nienormalność”. Ja bym go chętnie zapytał, czy on naprawdę tak sądzi, bo przecież czasem mówi się coś tylko po to, by zwrócić na uwagę na pewne problemy, uzmysłowić słabości. Wydaje mi się jednak, że on może tak naprawdę myśleć. Bo kiedy sprecyzujemy, że chodzi o tę polskość, która dobijała się o niepodległość, która dążyła do stworzenia niezależnego bytu politycznego, to może by potwierdził te słowa. Polskość bijąca się o niepodległość – to dopiero nienormalność… Wtedy łatwo pogodzić się, że miejsce "normalnej" Polski i znormalizowanej polskości powinno być w np. w imperium, czy federacji, europejskiej.
A może nie ma już się, po co bić? Naszej niepodległości nie zagrażają przecież żądni łupów Krzyżacy… Ale dzisiaj zagrożenie dla niepodległości można porównać do zagrożenia wzmożoną radioaktywnością – nie widzimy jej gołym okiem. Polacy przyzwyczaili się, że zagrożeniem dla niepodległości są czołgi obcej armii na ulicach, albo prawne zakazy używania języka polskiego. Jednak myślenie obecnych środków dominacji jest inne. Polska jest dzisiaj w szczególnej sytuacji. W pewnym sensie można ją uznać za część gospodarki niemieckiej. W prasie niemieckiej wprowadziło się nawet taki termin: „wspólny polsko-niemiecki obszar gospodarczy”. Czytałem kiedyś taki artykuł, według którego polski rząd zabiega w Niemczech o poparcie stanowiska ws. funduszu spójności, argumentując, że te autostrady, które budujemy, są „arteriami gospodarki niemieckiej”. W czasach przedwojennych coś takiego byłoby nie do pomyślenia. Celem był nie tylko rozwój, a niezależność gospodarcza, a tym samym polityczna – taka, jaką mają największe państwa europejskie. A dzisiaj? Rozmawiał Janusz Roszkiewicz
Protest lekarzy. Reaktywacja
- Rząd próbuje nas podstępnie oszukać - twierdzą lekarze. Stąd już za tydzień mogą sięgnąć po nowe formy protestu. Znowelizowana w trybie pilnym przez Sejm ustawa refundacyjna, którą w ubiegły czwartek bez poprawek przyjął także Senat, spełnia tylko część postulatów lekarzy i farmaceutów. Usunięto z niej zapis dotyczący karania lekarzy za niewłaściwie wypisywanie recept. Do czasu jej wejścia w życie na abolicję mogą liczyć także aptekarze, którzy realizują błędnie wystawione przez lekarzy recepty. Nowelizacja nie spełnia jednak głównego postulatu farmaceutów, którzy nie chcą ponosić odpowiedzialności za niepopełnione przez siebie, a przez lekarzy błędy na receptach. Minister zdrowia Bartosz Arłukowicz, który w ubiegłym tygodniu przekonywał, że ustawa realizuje najważniejszy postulat aptekarzy dotyczący możliwości odwołania się od niekorzystnych dla nich decyzji do NFZ, obiecał zniesienie zapisów o karach dla aptekarzy - jednak nie w ustawie refundacyjnej, ale w rozporządzeniach do ustawy. Ale to na razie tylko obietnice. Choć nikogo nie zdziwiła krytyka ze strony aptekarzy, to jednak dużym zaskoczeniem dla premiera Donalda Tuska i ministra Arłukowicza musi być groźba wznowienia protestu lekarzy. Medycy zauważyli, że rząd prowadzi z nimi nieczystą grę. Wczoraj w Pałacu Prezydenckim o nowelizacji ustawy refundacyjnej z prezydencką minister Ireną Wóycicką i doradcą prezydenta ds. zdrowia dr. Maciejem Pirógiem rozmawiali przedstawiciele lekarzy i aptekarzy. Ci ostatni, którzy podczas zakończonego w niedzielę I Krajowego Zjazdu Aptekarzy zapowiedzieli, że od poniedziałku rezygnują z zamykania na godzinę aptek, za to będą bardzo skrupulatnie sprawdzać recepty, chcą udowodnić, że obowiązujące prawo jest złe i należy je zmienić. Zarówno lekarze, jak i farmaceuci nie mieli złudzeń, że prezydent ustawę refundacyjną podpisze. Bronisław Komorowski, decydując się na ten manewr, ocenił, że znowelizowana ustawa jest bezwzględnie konieczna, a jej wejście w życie będzie korzystne dla pacjentów. Na nic zdały się apele Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy o skierowanie nowelizacji do Trybunału Konstytucyjnego - OZZL wskazuje, że zmiana ustawy refundacyjnej dokonała także istotnych modyfikacji w ustawie o zawodach lekarza i lekarza dentysty, które nie były poddane konsultacjom społecznym, a to jest niezgodne z Konstytucją. Jednak Bronisław Komorowski był innego zdania.
- Po prezydencie, który nie działa samodzielnie i który kieruje się interesem partyjnym, trudno było się spodziewać poparcia naszego postulatu - ocenia w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Zdzisław Szramik, wiceprzewodniczący OZZL. Lekarz podkreśla, że ustawa mimo przeróbek robionych na kolanie jest zła i wciąż nie rozwiązuje ważnych problemów środowiska. Ponadto o ile szybkie tempo prac w przypadku nowelizacji ustawy o refundacji leków było uzasadnione, ponieważ dotychczasowe przepisy utrudniały możliwość nabycia leków refundowanych, o tyle zmiany dokonane w ustawie o zawodach lekarza i lekarza dentysty powinny być przedyskutowane z zainteresowanym środowiskiem. Lekarze są oburzeni głównie tym, że rząd próbuje wprowadzić jednak przepisy, przeciwko którym do tej pory protestowali.
- Złe zapisy dotyczące np. karania lekarzy za nieprawidłowe wystawienie recepty, które były w ustawie refundacyjnej, w wyniku naszych protestów zostały wyjęte i teraz zostaną z powrotem wprowadzone, tyle, że poprzez rozporządzenia ministra zdrowia. To tylko świadczy o tym, że rząd nie ma dobrej woli i kolejny raz próbuje nas podstępnie oszukać - uważa wiceprzewodniczący OZZL Zdzisław Szramik. Wszystkie, zatem kwestie, w tym sprawa kar, o które trwał spór lekarzy z Ministerstwem Zdrowia, zostaną punktami zapalnymi, tyle tylko, że wejdą w życie bocznymi drzwiami. To pokazuje, według lekarzy, że resort zdrowia i rząd nie miały dobrych intencji. W rezultacie chodziło o to, żeby zaoszczędzić pieniądze, ograniczając refundację leków dla pacjentów. I aby zrobić to rękami lekarzy. - Rządowa propaganda usiłuje wmówić społeczeństwu, że skoro z ustawy został usunięty ust. 8 art. 48 o karach dla lekarzy, to, przeciw czemu ci medycy jeszcze protestują. Tym samym usiłuje się z nas zrobić wrogów pacjentów i aptekarzy. Ale tak nie jest. My chcemy uniknąć zbędnej biurokracji, która nie jest przypisana do zawodu lekarza, naszym zadaniem jest leczenie pacjentów i tym chcemy się zajmować - dodaje Zdzisław Szramik. Przypomina, że to strona rządowa ogłosiła sukces, którego tak naprawdę nie ma. Środowisko lekarskie stoi na stanowisku, że potrzebna jest ustawa refundacyjna z prawdziwego zdarzenia, dlatego że szkoda czasu na prowizoryczne zmiany, których de facto nie ma. Dlatego lekarze, którzy czują się traktowani instrumentalnie przez rząd Donalda Tuska, zapowiadają kolejną falę protestów. W piątek w Bydgoszczy zaplanowano obrady zarządu OZZL. To najprawdopodobniej wtedy zapadną decyzje, co do jego formy. - Wszystko wskazuje na to, że rząd próbuje nas oszukać. Natomiast my chcemy być wyłączeni z procesu refundacji, który jest bardzo ryzykowny. Lekarz nie powinien się zastanawiać, ile kosztuje lek i czy jest dostępny, ale przepisywać lek do choroby, a nie do poziomu refundacji. Spotykając się w Bydgoszczy, chcemy kolejny raz powiedzieć temu systemowi zdecydowane "nie". Osobiście jestem za zaostrzeniem formy protestu. Niepotrzebnie daliśmy się nabrać kolejny raz. Potraktowaliśmy rząd jako partnera, ale ten rząd, który robi uniki i wyprowadza nas w pole, na partnerskie traktowanie, tym bardziej na zaufanie, nie zasługuje - komentuje Zdzisław Szramik. Tymczasem, jak dowiedzieliśmy się nieoficjalnie, zaostrzenie protestu lekarzy wisi w powietrzu, i to nie tylko ze strony OZZL. Na najbliższą sobotę w Poznaniu planowane jest bowiem spotkanie koalicji: OZZL, Porozumienia Zielonogórskiego, Polskiej Federacji Pracodawców Ochrony Zdrowia oraz lekarzy skupionych wokół portalu Konsylium24, który prowadził niedawny protest pieczątkowy. Na razie nie wiadomo jeszcze, jaką formę miałby przybrać ewentualny protest lekarski.
Mariusz Kamieniecki
Wszystko mamy od Rosjan Polscy prokuratorzy nie brali udziału w pierwszych oględzinach miejsca katastrofy Tu-154M w Smoleńsku i przez to nie znają rozmieszczenia ciał ofiar tuż po tragedii. Wojskowi śledczy dysponują jedynie dokumentacją fotograficzną wykonaną przez Rosjan, ale jak przyznaje prokuratura wojskowa – część z nich to niewyraźne, czarno-białe kopie. Mgła kłamstw i niedopowiedzeń roztoczona nad śledztwem smoleńskim powoli opada. Blisko dwa lata po 10 kwietnia 2010 r. okazało się, że polska prokuratura nie wie, jak dokładnie wyglądał teren smoleńskiego lotniska tuż po katastrofie. Do dziś nie może uzyskać od Rosjan wszystkich materiałów dokumentujących tragedię. Polscy śledczy dysponują jedynie zdjęciami i filmami wykonanymi przez funkcjonariuszy BOR dziennikarza oraz osoby postronne.
– Dokumentację procesową wykonali jedynie funkcjonariusze odpowiednich służb Federacji Rosyjskiej – przyznał w rozmowie z „Codzienną” płk Zbigniew Rzepa, rzecznik wojskowych prokuratorów, którzy prowadzą polskie śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej.
– Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie nie dysponuje wiedzą, czy strona rosyjska przekazała pełną, pozyskaną dla swoich potrzeb dokumentację z oględzin miejsca zdarzenia wykonaną w formie protokołów oraz fotografii – stwierdził płk Rzepa. Dowiedzieliśmy się także, że część zdjęć, które Polska uzyskała od Rosjan, to czarno-białe, niewyraźne kopie.
– WPO w Warszawie, w skierowanym już 10 kwietnia 2010 r. wniosku o międzynarodową pomoc prawną do strony rosyjskiej, postulowała o wykonanie oględzin miejsca zdarzenia, a następnie przesłanie powstałej w toku oględzin pełnej dokumentacji – mówi płk Rzepa. Przyznał jednocześnie, że „żaden polski prokurator nie uczestniczył w pierwszych oględzinach miejsca katastrofy”.
– Prokuratura właściwie przyznała się do popełnienia przestępstwa z kodeksu postępowania karnego, dotyczącego obowiązków śledczych, co do dokładnej dokumentacji oględzin miejsca tragedii. Dotychczas wszyscy dysponenci śledztwa – premier Donald Tusk, przewodniczący komisji badającej katastrofę Jerzy Miller, akredytowany przy MAK Edmund Klich czy w końcu szef prokuratury wojskowej gen. Krzysztof Parulski – twierdzili, że mamy wszystkie dokumenty, którymi dysponuje strona rosyjska – mówi w rozmowie z „Codzienną” Antoni Macierewicz. Nie mamy, zatem ani wraku, ani czarnych skrzynek, ani pewności, że przekazano nam komplet zdjęć i protokołów oględzin miejsca tragedii. Wszystko jednak na własne życzenie, gdyż w naszym imieniu marszałek Ewa Kopacz i gen. Krzysztof Parulski zgodzili się na podpisanie załącznika do konwencji chicagowskiej, oddając w ten sposób śledztwo w ręce Rosjan. Dziś odbędzie się posiedzenie parlamentarnego zespołu pod przewodnictwem Antoniego Macierewicza ds. zbadania katastrofy smoleńskiej, podczas którego poznamy wyniki najnowszych badań prof. Wiesława Biniendy z amerykańskiego Uniwersytetu Akron. Katarzyna Pawlak
Nie wierzyłeś w NWO? Czas się obudzić!
Ważne: OSZUŚCI, KTÓRZY ZMIENIAJĄ NICKA SĄ USUWANI Z KOMENTARZY. ZDJĄŁEM MODERACJĘ LICZĄC NA WASZĄ UCZCIWOŚĆ. Zob: NO ACTA ! Jak działa ACTA. PL DUB
http://www.youtube.com/watch?v=h1fJYlQ9iJY
Boisz się inwigilacji? Powinieneś. W powyższym filmiku słyszymy oburzonego młodego człowieka, który nam wyjaśnia jak będzie wyglądał koniec internetu po wprowadzeniu ACTA, jak to nas będzie można pozamykać do więzień za wsadzenia nagrania z prywatki… A gdzie ten młody człowiek był gdy biliśmy w dzwon na alarm, że wprowadzane są totalitarne przepisy w Polsce i innych krajach, których celem jest zniewolenie społeczeństwa, że jesteśmy na co dzień truci opryskami chemicznymi, że następuje frontalny atak na to co jemy poprzez modyfikowanie genetyczne roślin i zwierząt, że truci jesteśmy aspartamem, fluorem, dodatkami chemicznymi do prawie każdego produktu spożywczego? Gdzie on był, gdy szczepiono polskich bezdomnych eksperymentalną szczepionką na świńską grypę, po której zmarło 23 osoby? Gdzie był podczas fałszywej pandemii, której celem było zaszczepienie większości ludzkości świata skażonymi śmiertelnym wirusem ptasiej grypy szczepionkami? Dlaczego młodzi ludzie budzą się dopiero, gdy odbiera im się ulubioną zabawkę, którą jest internet, a nie reagują na jawny atak na ich zdrowie i życie? Czy nadal będzie się uważać fakty przedstawione na tym blogu i innych stronach za śmieszne teorie konspiracji? Czy wreszcie się obudzicie i zaczniecie walczyć o życie? To, co się odbywa to jedna wielka eksterminacja ludzkości, zwana czasem depopulacją. Wszystko jest starannie zaplanowane. Czy sądziliście, że ci ludzie na tym poprzestaną? ACTA to następny etap zniewolenia – zanim masoneria światowa przystąpi do jawnego zabijania ludzi, musi przecież im najpierw uniemożliwić komunikację. To jest logiczne. Zanim zniszczy się wszelkie zgromadzenia z kultywowaniem religii włącznie, to należy zabezpieczyć się formalnym pretekstem – to też jest jasne. I to się właśnie dzieje. Nie mamy szans, jeśli nie zrozumiemy charakteru tych działań – ich perfidii i planowania. Czy sądzicie, że nazistom udałoby się wymordować tyle ludzi w obozach koncentracyjnych bez odpowiednich planów, które zabezpieczyły ich przed rewoltą tam przywożonych? A przecież za NWO stoją ci sami ludzie, co za ludobójstwem w Rosji, Chinach czy nazistowskich Niemczech.
Wszystko, co się dzieje było do przewidzenia – oczywiście, że mamy do czynienia z decyzjami tajnego jeszcze prywatnego rządu światowego, który poprzez ONZ, organizacje międzynarodowe, korporacje, NATO, rządy państw i ludobójcze media, wprowadza na siłę tzw, Nowy Ład Światowy. Coraz wyraźniej widać, na czym ma polegać ten ich „ład” – ma być to totalne zniewolenie, w którym człowiek nie będzie nic znaczył, pozbawiony zostanie wszystkich praw, łącznie z prawem do życia.
Declan McCullagh z CNET News ostrzegał już ponad półtora roku temu, że umowa ACTA – Anti-Counterfeiting Trade Agreement, była tajnie przygotowywany już od dłuższego czasu, administracja Obamy wprost zakazała ujawniania jej treści, z uwagi na „narodowe bezpieczeństwo”. Zwróćmy uwagę, że przygotowywany on był w USA, a więc stoją za nim ci sami ludzie, co za PNAC, Patriot Act czy NDAA – są to skrajni syjoniści. Pierwsze informacje o tym, czego ma dotyczyć ta umowa zostały ujawnione po głosowaniu w Parlamencie Europejskim. Jednak nadal nie pojawia się zbyt wiele informacji, czego ma dokładnie dotyczyć ta umowa. W USA dzięki masowym protestom udało się dość łatwo zablokować rzekomo antypiracki Stop Online Piracy Act (SOPA) oraz rzekomo zabezpieczający własność intelektualną Protect Intellectual Property Act (PIPA) . Co najmniej takie same protesty są potrzebne w.s. ACTA, która ograniczy prawdopodobnie nasze podstawowe wolności, a także wkroczy na tak kluczowy grunt jak dostęp do suplementów, witamin i lekarstw, blokując do nich wolny dostęp.
http://info-wars.org/2012/01/23/forget-sopa-europe-is-about-to-ratify-its-bigger-brother-acta/
Alex Jones w czwartkowym programie ostrzegł, że Kongres USA przygotowuje się do wprowadzenia prawa autorskiego na dzieła, które dotąd były własnością publiczną. Co to ma oznaczać? Otóż wybrani mają dostać prawa autorskie na dzieła, których prawa autorskie wygasły, lub też takie, które nigdy nie były zabezpieczone takimi prawami. Mogą to być, więc równie dobrze wszystkie wydania Biblii! Łatwo sobie wyobrazić taką sytuację, gdy np. Bill Gates wykupuje prawo do przejęcia praw autorskich na wszystkie wydania Biblii, a potem za każde wykorzystanie bierze opłatę, lub też wręcz zakazuje dostępu do Biblii. Taka sytuacja wcale nie jest hipotetyczna – ACTA sformalizują ten zakaz, nasyłając specjalne oddziały policji na księży czy pastorów cytujących Biblię podczas Mszy Świętej! Pod pozorem ochrony własności intelektualnej i ochrony praw autorskich nastąpi otwarty atak na religię! I może to dotyczyć nie tylko chrześcijaństwa, podobne przejęcie praw autorskich może dotyczyć także Koranu czy nawet Talmudu! ACTA może być, więc o wiele bardziej podstępną ustawą niż nam to przedstawiają nawet media alternatywne. Wczoraj odbyła się burzliwa dyskusja na tym blogu nt. wprowadzenia AKTA. Ponieważ nie każdy ma czas i cierpliwość przeczytać wszystkie komentarze, wybrałem kilka ciekawych. Zachęcam jednak do przeczytania całości – mało gdzie jest tyle konkretnych informacji o tym totalitarnym zamachu na społeczeństwo. Monitorpolski's Blog
Ziemia niczyja Niezależność prokuratury wymyslili idioci, i to bynajmniej nie pożyteczni
1. W niezależnej prokuraturze wojna trwa. Dwaj najważniejsi prokuratorzy wodzą sie za łby, z misją pokojową pośpieszył Pan Prezydent, na jego życzenie zebrała sie rada prokuratorów, która radziła 10 godzin i uradziła poność, zerokuratura musi byc jeszcze, jeszcze, jeszcze bardziej niezależna!.Po prostu powinna się stanowczo okopać, oflagować, odgrodzić murem od reszty świata i dopiero naparzać między soba do woli, żeby nikt już się nie wtrącał, zwłaszcza naród.. A kto za to wszystko płaci? - Społeczeństwo!
2. Tę niezależność prokuratury wymyslili idioci, i to wcale nie pozyteczni idioci, tylko durni do cna. Ściganie przestepstw to przecież jest jedną z podstawowych funkcji państwa, a wręcz najwazniejszą. Jak by nie było złodziei i bandytów, gdyby jeden drugiemu nie wyrywał siłą jego krwawicy, to państwa mogłoby nie być. W innych sprawach ludzie sami by sobie lepiej czy gorzej poradzili. Trzeba jednak bronić słabszych przez przemocą silniejszych i przede wszystkim do tego potrzebne jest panstwo, z policja, sądami i oczywiście z prokuraturą.
3. Sędzia jest niezawisły, ma tę swoją wagę, na której musi ważyć uczynki oraz dowody ich popełnienia - natomiast prokurator to jest społeczny sługa, który ma obowiązek ścigać złodziei i bandytów w imieniu spoleczeństwa i oskarżać ich przed sądem. A społeczeństwo ma prawo stać mu nad głową i pokrzykiwać - za słabo sie starasz, mocniej ich ścigaj. Albo i odwrotnie, jak za rządów PiS-u - za mocno ich ścigasz, troche zwolnij, brachu!
4. Jako organ scigania karnego (a nie wymiaru sprawiedliwości!) prokuratura musi pozostawać, tak jak policja, pod pełna społeczną kontrolą, a jak pod społeczną -, to i polityczną, bo politycy - jakkolwiek by nie byli wstrętni iobrzydliwi - stanowią jednak demokratycznie wybraną emanację społeczeństwa. Naród wybiera polityków na wzór i podobieństwo swoje. Wysocki spiewał - takie mam konie narowiste, jakie sam wybrałem (teraz więcej Wysockiego słucham, mniej Brassensa i Okudżawy). Krótko mówiąc - prokuratura realizujaca najbardziej polityczne zadanie, jakim jest ściganie przestepstw, powinna być pod polityczną kontrolą. A niezawisły sąd, z tą swoją wagą, powinien czuwać, żeby ten polityczny zapęd prowadził do sprawiedliwości, a nie do krzywdy. Proste jak konstrukcja telewizora.
5. Prokuratura nie może też być, jak obecnie, luźną konfederacją ośmiu czy dziesięciu tysięcy niezależnych, samorządnych i samosterujących się prokuratorów, bo skutki tej niezależności są fatalne. Szefowie się naparzają, a w terenie myslicie państwo, że jest lepiej, tam nie ma konfliktów? Oczywiście, że są i to coraz większe. Ta ryba psuje się nie tylko od głowy, ale i od ogona. Prokuratura musi byc zbudowana hierarchicznie. Politycznie wybrany szef odpowiada za całość, podlegaja mu prokuratorzy niższych szczebli, którzy wykonuja jego dyspozycje. Mogą oczywiście mieć i niech maja własne zdanie, ale w razie potrzeby mogą być też instruowani, w kontrowersyjnych przypadkach mogą sobie życzyć poleceń na piśmie, w skrajnych - powinni mieć prawo odmowy wykonania polecenia. Ten system przez wiele lat działał i mógł działać nadal. Niestetuy zaciął się wtedy, gdy koalicja PO-_PSL-_SLD dostała wścieklizny na wspomnienie Ziobry i zaaplikowała prokuraturze lek zdecydowanie gorszy od choroby.
6. A propos - wczorajszy "Puls biznesu" napisał, że biznesmeni za rządów PiS-u siedzieli w kryminale masowo, w liczbie 177, a teraz jest dobrze, bo siedzi ich zaledwie trzydziestu. Publikacja przesiąknieta jest tezą, że był terror pod rzadami PiS, który na szczęście się skończył. Po czym nastepuje opis czterech najbardziej drastycznych przypadków niesłusznych aresztowań ludzxi biznesu - i tak sie jakoś dziwnie składa, że trzy z nich (w tym słynny Kluska oraz prezes Stoczni Szczecińskiej Piotrowski) zadarzyło się pod rządami miłujacej praworządność SLD, a czwarty już pod rządami miłujacej wszystko PO. Pod rządami PiS żaden tak drastyczny przypadek nie został odnotowany.
7. Wracając do problemów prokuratury - na litość boską, to nie może być ziemia niczyja! Żeby nie było jak w filnie Tanovica o ziemi niczyjej - zwaśnione strony leżą na odbezpieczonych granatach, gromadzą się nad nimi konsylia i rady, a końcu zostawiają - nie da się ich ocalić, niech sobie wybuchną. Tylko, że ten wybuch porazi odłamkami nas wszystkich. Janusz Wojciechowski
Kłamstwo pęka. Już i Małgorzata Szmajdzińska mówi krytycznie o dorobku władz w śledztwie smoleńskim. "Ręce mi opadły" Scenariusz, jaki napisał sobie Tomasz Lis w poniedziałkowym programie w TVP 2 był taki jak zwykle. Najpierw mocne uderzenie w mające na celu podważenie ostatnich, przełomowych, informacji na temat tragedii smoleńskiej. Przypomnijmy, że prokuratura oficjalnie potwierdziła, iż na nagraniach z kokpitu tupolewa nie ma głosu generała Andrzeja Błasika. Kilka dni później media ujawniły, że nikt w polskiej komisji nie chce się przyznać do przypisania Błasikowi wypowiedzi podających prawidłową wysokość lotu. Dlaczego to tak ważne? Bo oznacza rozsypanie się całej konstrukcji, zbudowanej w Rosji, w myśl, której generał Błasik stał nad głowami pilotów i wywierał na nich presję. Więcej - ujawnione dokumentu dowodzą, że obecności generała Błasika w kokpicie nie dowodzi też ułożenie ciał ofiar. W miejscu gdzie był kokpit po tragedii znaleziono, bowiem kilkanaście ciał, a nie było tam pilotów. W tej sytuacji Lis sięga po rzekomego eksperta - pułkownika Piotra Łukaszewicza, który nie bacząc na fakty dowodzi wbrew wszystkiemu, że kokpit TU-154 M schodzącego na wysokość decyzyjną przypominał "salę konferencyjną" czy "park łazienkowski". Na jakiej podstawie tak mówi? Gdzie dowody na tak poważną tezę? O to już Lis nie dopytuje, bo to niewygodne. A pułkownik plecie w sposób zadziwiająco oderwany od faktów. Potem Lis przechodzi do fazy drugiej. Chce pokazać, że nawet wśród rodzin ofiar katastrofy zdania są podzielone. Zaprasza Jacka Świata, wdowca po śp. Aleksandrze Natalli-Świat i Małgorzatę Szmajdzińską, wdowę po śp. Jerzym Szmajdzińskim. Pani Małgorzata, co sama podkreśla, po spotkaniu z premierem Putinem mówiła rok temu, że trzeba zaufać Rosjanom. A potem nie komentowała publicznie śledztwa. Można się, więc spodziewać, że i teraz będzie w ocenach wspierała rządowe niby-śledztwo. Ale tak nie jest. W efekcie sypie się cały plan Lisa by zamotać i ukryć pękające smoleńskie kłamstwo.
Małgorzata Szmajdzińska uważa, że nia ma powodu do wznawiania prac komisji rządowej, ale powiedziała m.in.:
Jeżeli ja przeczytałam, że tak naprawdę nie wiadomo, kto dokonał oceny, że to jest głos generała Błasika, to ręce mi opadły. Bo ja mogę czegoś nie wiedzieć, ale teraz sprzeczają fachowcy, nikt się nie chce do tego przyznać. To mnie ogromnie zmartwiło, bo byłam przekonana, że praca komisji Millera będzie niesłychanie rzetelna, natomiast to, co czytam w ostatnim czasie obala mój ukształtowany sposób myślenia, co do szczegółów, bo co do ogółu mam pewien pogląd wynikający z mojego doświadczenia. Wiem, że zawiodło mnie państwo, jako struktura.
Jacek Świat: Powodów do wznowienia pracy komisji jest aż nadto. Po 20 miesiącach znaleźliśmy się w punkcie wyjścia, czyli tak naprawdę nic nie wiemy. Te blisko dwa lata to była produkcja różnych domysłów, półprawd czy zwykłych kłamstw. Z drugiej strony prób ich obalenia. Słyszeliśmy o czterech podejściach do lądowania, o pijanym generale Błasiku, o naciskach prezydenta itd. I nagle się okazuje, że to wszystko jest nieprawda, że to wszystko mit, że nie nie było kłótni w kabinie, piloci się dogadywali, odczytywali dane, nie było nacisków. I w odpowiednim momencie padła komenda odejścia. I tak dalej. Ale dalej nie wiemy. Jesteśmy w punkcie wyjścia. Jacek Świat mówił też o tym jak duże są konsekwencje zaniedbań w śledztwie, bo wiele dowodów stracono bezpowrotnie:
Nie da się już odtworzyć miejsca katastrofy, nie da się tego wraku poskładać "na świeżo", nie da się odtworzyć zeznań świadków składanych na gorąco. Wielu rzeczy już nie zrobimy, przepadło, na amen. Świat podkreślał, że mieli rację ci wszyscy, którzy od początku nie mieli zaufania do obecnej ekipy rządzącej, do tego, że będzie chciała ona dojść prawdy. To, co stało się po tragedii odbieram jako katastrofę nowego państwa. Można było zrobić tysiąc rzeczy, zjechać tam z tłumem ekspertów, naciskać, nie zgodzić się na zastosowanie 13 artykułu konwencji chicagowskiej. Były inne drogi prawne. Zgrzytem w programie było brutalne niestosowne pytanie Lisa czy w związku z tym dalsze dochodzenie do prawdy "nie będzie tylko przedłużaniem katuszy, cierpień"? Aż trudno zrozumieć jak można tak pytać ludzi, którzy po prostu chcieliby się dowiedzieć, dlaczego zginęli ich bliscy. Wu-ka zespół wPolityce.pl
"Hakerzy na nowo interpretują ideę wolności" Ruch hakerów na nowo interpretuje ideę wolności, dopasowując ją do współczesnych technik informacyjnych - pisze prof. Jadwiga Staniszkis w najnowszym felietonie dla Wirtualnej Polski. Urynkawianie relacji między ludźmi, z traktowaniem informacji, jako towaru (i/lub - narzędzia władzy) - jak u nas - gdzie nawet opinie ekspertów są utajniane, to zaprzeczenie takiej otwartości. I zmniejszenie szans na rozwiązanie stojących przed światem problemów. Jeden z moich najlepszych studentów, Paweł Bartecki, napisał pracę magisterską o ruchu swobodnego (otwartego) oprogramowania. Pokazał sposoby myślenia, systemy wartości i - strategie działania, których poznanie ułatwia zrozumienie ruchu hakerów. Ale nie tylko: podobne nastawienie na produkowanie wiedzy występuje we wszystkich sieciowo regulowanych procesach i samoorganizujących się strukturach. I towarzyszyło początkowym pracom nad Traktatem Lizbońskim. Jeden z jego twórców, związany z Linuxem, proponował np. równoczesne zalegalizowanie dwóch różnych metod liczenia głosów (pierwiastka i podwójnej większości), aby z ewentualnej odmienności wyników w tej samej sprawie wydobyć nową wiedzę. Procedury, jako narzędzia produkowania wiedzy, lub - jak chcą regulacje ACTA - narzędzie kontroli to dwie różne filozofie funkcjonowania w świecie. Ale to ta pierwsza może stać się źródłem innowacji ułatwiających zmierzenie się ze złożonością i z globalnymi wyzwaniami. Stellman, jeden z twórców ruchu otwartego oprogramowania, porównał zamykanie wolnego dostępu do informacji do feudalnego systemu mechanicznego reprodukowania statusów. I do komunizmu, w którym reglamentowanie informacji, ukryte pod retoryką "racji historycznej", służyło reprodukowaniu władzy. Ruch hakerów na nowo interpretuje ideę wolności, dopasowując ją do współczesnych technik informacyjnych. Otwarty dostęp do informacji, likwidacja monopoli, wielocentrowy system rządzenia, prawo do błędu i traktowanie konfliktu, jako wyjściowej sytuacji dyskursu, (z przestrzeganiem zasady, że nie użyje się zdobytej informacji do zniszczenia drugiej strony), uznanie, że proces jest ważniejszy od hierarchii i publiczne (nie komercyjne) prawa do powstających w sieci innowacji - to reguły ruchu hakerskiego wymagające zaufania. Urynkawianie relacji między ludźmi, z traktowaniem informacji, jako towaru (i/lub - narzędzia władzy) - jak u nas - gdzie nawet opinie ekspertów są utajniane, to zaprzeczenie takiej otwartości. I zmniejszenie szans na rozwiązanie stojących przed światem problemów. Jadwiga Staniszkis
W kwietniu 2010 r. miał miejsce ogromny cyber-atak na Polskę W przededniu katastrofy smoleńskiej w 2010 r. i tuż po niej, miał miejsce największy cyberatak na Polskę. Zaatakowano systemy informatyczne największych banków i instytucji rządowych. Do dziś nie wyjaśniono, kto stał za atakiem
http://zakazanahistoria.nowyekran.pl/post/49488,w-kwietniu-2010-r-mial-miejsce-ogromny-cyberatak-na-polske
9 kwietnia 2010 r. doszło do poważnych awarii teleinformatycznych w dwóch największych bankach - PKO BP i Pekao SA. Tego samego dnia problemy z bankowością internetową zanotował również Alior Bank. Przez kilka godzin klienci tych banków byli pozbawieni dostępu do swoich kont internetowych. Ponowna awaria na wielką skalę nastąpiła trzy dni później, w poniedziałek 12 kwietnia. Przestały działać serwisy Pekao i Alior Banku. W oficjalnych komunikatach banki starały się raczej bagatelizować problem, nazywając zdarzenia „chwilowymi niedogodnościami”. Klientom nie wyjaśniono wówczas przyczyn awarii. Przed 10 kwietnia 2010 r. w tarapatach znalazły się również serwery polskiego MSZ. Media informowały, ze 6 kwietnia po południu poważna awaria serwerów sparaliżowała pracę MSZ. Rzecznik resortu Piotr Paszkowski uspokajał wówczas, że było to wynikiem jedynie „awarii zasilania” w jednym z budynków MSZ. Jak się później okazało awaria była znacznie poważniejsza, niż wynikało z lakonicznej wypowiedzi rzecznika. Po tym ataku poprawiono systemy zabezpieczające strony MSZ (Stąd zapewne brały się wczorajsze buńczuczne wypowiedzi ministra Radosława Sikorskiego, prowokujące hakerów do ataku na strony resortu). O tym z jak poważną sytuacją mieliśmy do czynienia świadczy fakt, że 7 kwietnia 2010 r. na stronach internetowych Rządowego Zespołu Reagowania na Incydenty Komputerowe CERT.GOV.PL pojawił się komunikat o możliwych atakach na komputery pracowników instytucji administracji publicznej. CERT.GOV.PL apelował o zachowanie nadzwyczajnych środków ostrożności przy przeglądaniu poczty internetowej zatytułowanej „The annual Cybersecurity meeting on April 05-08”, której nadawcy podszywając się pod Ministerstwo Obrony Estonii, przesyłali zakażone pliki PDF. Po ich otwarciu wykorzystując luki w programie Adobe Acrobat Reader infekowały komputer złośliwym oprogramowaniem. Nie znamy szczegółów związanych z tymi awariami, a zwłaszcza nie mamy odpowiedzi, czy były one wynikiem zmasowanych cybernetycznych ataków i czy odpowiadała za to Rosja. Poszlaki wskazują na to, że atak nastąpił z tego kierunku. Władza zamiast na śledztwie skupiła się na blokowaniu informacji o ataku, tak, aby nie trafiła do opinii publicznej. Od kilku lat rosyjskie tajne służby organizują bądź inspirują cyberataki na kraje, których władze prowadzą politykę sprzeczną z interesami Kremla. Dotyczy to w szczególności tych krajów, które w przeszłości należały do ZSRR lub były w sowieckiej strefie wpływów. Do tego celu wykorzystywane są wyspecjalizowane i kontrolowane przez nie grupy hakerskie. Do tego celu rosyjskie służby przejęły kontrolę bądź stworzyły od podstaw grupy hakerów. Jedną z najbardziej aktywnych jest powstała na początku 2006 r. Russian Business Network (RBN) założona przez grupę młodych informatyków rosyjskich. Według amerykańskich ekspertów grupa ta ma na koncie wiele ataków na systemy bankowe w Europie i od początku należała do najbardziej aktywnych w światowej branży hakingu. RBN bardzo szybko została zauważona przez speców z FSB, którzy zaproponowali jej współpracę w zamian za abolicje za dokonane już wcześniej przestępstwa na terenie Rosji. Agresywna działalność RBN w ciągu ostatnich kilku lat dała się szczególnie we znaki wielu krajom byłego bloku sowieckiego. Gdy 27 kwietnia 2007 r. w Tallinie usunięto pomnik radzieckiego żołnierza, w tym samym dniu strony internetowe estońskiego parlamentu, ministerstw, banków zostały zblokowane bądź przekierowywały użytkowników na zupełnie inne strony. Podobny atak został wykonany na Litwie, gdy parlament litewski wprowadził zakaz używania symboli b. ZSRR i niemieckiej III Rzeszy. W dniu 30 lipca 2008 r. ponad 300 internetowych stron różnych instytucji państwowych odczuło skutki tzw. cache poisoning, czyli zatruwania poprzez umieszczenie na nich symboli komunistycznego ZSRR bądź wulgarnych napisów. Podobna sytuacja miała miejsce kilka tygodni przed rosyjską interwencją w Gruzji. W nocy z 19 na 20 lipca 2008 r. hakerzy z grupy RBN zaatakowali oficjalne strony internetowe prezydenta Gruzji Michaiła Saakaszwilego, oraz gruzińskich ministerstw spraw zagranicznych i obrony narodowej, doprowadzając do ich zablokowania na wiele godzin. Hakerzy RBN posłużyli się formą ataku określaną przez ekspertów, jako DDoS (Distributed Denial of Service). Polega ona na zalewaniu upatrzonych serwerów gigantyczną ilością danych, co w konsekwencji powoduje ich przeciążenie, a w efekcie doprowadza do blokady. Eksperci ostrzegają, że tego typu ataki hakerów mogą poza zablokowaniem stron instytucji danego państwa doprowadzić do wycieku jego strategicznych informacji lub zniszczyć przechowywane na serwerach dokumenty niezbędne do nich funkcjonowania. W efekcie może to doprowadzić do skutecznego paraliżu całego państwa. Wszystkie wymienione przypadki to jedynie fragment cybernetycznej wojny będącej ważnym elementem rosyjskiej doktryny politycznej wymierzonej w państwa, które w przeszłości należały do strefy wpływów b. ZSRR. W 2008 r. rosyjskie grupy hakerskie zainteresowały się Polską. Genezy zainteresowania rosyjskich hakerów należy szukać w okresie konfliktu zbrojnego z Gruzją, kiedy Polska poprzez działania Prezydenta Lecha Kaczyńskiego aktywnie wsparła prezydenta Gruzji M. Saakszwilego, mobilizując do swoich działań m.in. przywódców Łotwy, Litwy, Estonii oraz Ukrainy. Wydaje się, że zainteresowanie rosyjskich hakerów Polską miało nie tylko wywrzeć presję, aby nasz kraj wycofał się z aktywnego poparcia dla Gruzji, ale również wycofał się z projektu amerykańskiej tarczy antyrakietowej. Już w lipcu 2008 r., jeszcze przed wojną z Gruzją Kreml groził "asymetryczną odpowiedzią" na budowę elementów tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach. Rosyjskie MSZ wydało wówczas oświadczenie, że jeśli Amerykanie rzeczywiście rozpoczną budowę systemu strategicznej obrony przeciwrakietowej u rosyjskich granic, to Moskwa "będzie zmuszona zareagować nie środkami dyplomatycznymi, lecz militarno- technicznymi". Dla rosyjskich strategów środki techniczne to również wszelkie działania w obszarze cyberprzestrzeni. Ostrzegał przed tego rodzaju działaniami rzecznik amerykańskiego Pentagonu Geoff Morrell. Od jesieni 2008 r. rosyjscy hakerzy interesowali się w szczególności sieciami teleinformatycznymi polskich banków. Pierwsze problemy, które mogły wskazywać na zmasowany atak hakerów odnotował Bank PKO BP. 7 lutego 2009 r. miała miejsce kilkunastogodzinna przerwa w działaniu systemu elektronicznego kont Inteligo banku PKO BP. Użytkownicy nie mogli wówczas wypłacić pieniędzy ani zalogować się na konta. Sytuacja ta powtórzyła się po kilku dniach raz jeszcze. Znacznie więcej prób ataków odnotowano w pierwszym kwartale 2010 r. Poważne problemy ze swoimi sieciami teleinformatycznymi miało wówczas wiele banków komercyjnych. Jednak nie informowano o przyczynach tych awarii opinii publicznej z uwagi na możliwość odstraszania ich klientów. Do prawdziwego skomasowania ataków doszło w pierwszej połowie kwietnia 2010 r. Eksperci bankowi bagatelizowali to zjawisko, starając się tłumaczyć sytuację technicznymi awariami tych sieci, jakie mogą przecież się zawsze zdążyć. Tymczasem problemy, jakie zanotowano wydawały się znacznie bardziej poważne niż mogło to wynikać z enigmatycznych doniesień prasowych. Analiza dotychczasowych rosyjskich cyber-ataków na systemy teleinformatyczne Estonii, Litwy Gruzji może wskazywać, ze następują one zawsze w sytuacjach, gdy w krajach będących przedmiotem takich ataków były podejmowane polityczne decyzje odbierane na Kremlu, jako sprzeczne z rosyjską racja stanu i rosyjskimi interesami. To właśnie wówczas atakowane były ważne segmenty teleinformatycznej infrastruktury tych państw. W ich efekcie następowała dezorganizacja funkcjonowania organów państwowych, na co najmniej kilka dni. Niewątpliwie wywoływało to atmosferę politycznej presji i mogło być sygnałem dla rządów tych państw do wycofania się z wcześniejszych posunięć. Czas i miejsce takich ataków zawsze bowiem były zsynchronizowane z konkretnymi wydarzeniami i konkretnymi decyzjami, jakie w związku z nimi zapadały. Leszek Pietrzak
Pisałem: "niezidentyfikowany" "Nasz Dziennik" ujawnia: Frazy, których ppłk Bartosz Stroiński nie był w stanie rozpoznać w Moskwie bezpośrednio po katastrofie smoleńskiej, jako głosu członków załogi ani żadnego z pasażerów, członkowie komisji Millera w trybie sytuacyjno-koncepcyjnym przypisali rok później gen. Andrzejowi Błasikowi Z ppłk. Bartoszem Stroińskim, dowódcą eskadry 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, który identyfikował w Moskwie głosy członków załogi Tu-154M bezpośrednio po katastrofie smoleńskiej, rozmawia Marcin Austyn Jaki był Pana udział w pracach nad przygotowaniem stenogramu rozmów z kokpitu Tu-154M, który był sporządzany na potrzeby Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego? - Byłem tam tylko do pomocy, przez krótką chwilę.
Jak mam to rozumieć? - To znaczy, że zanim zostałem poproszony o identyfikację głosów załogi, nagrania już wcześniej były odsłuchane kilkakrotnie, a po moim wyjeździe prace również były kontynuowane.
Długo przebywał Pan w Moskwie w związku z tymi badaniami? - Byłem tam dwa razy po kilka dni.
Pracował Pan na całym materiale czy tylko na wskazanych do identyfikacji frazach? - Odsłuchiwałem wszystko po kolei, od początku do końca, i wyłapywałem głosy załogi.
Tylko załogi? Nie identyfikował Pan innych głosów? - Jeśli miałem swoje uwagi dotyczące innych głosów, to czasem były one brane pod uwagę. Jednak w sposób jednoznaczny mogłem wypowiedzieć się tylko w kwestii głosów członków załogi, bo dobrze je znałem. Wiem, że głośny jest temat obecności w kokpicie gen. Andrzeja Błasika, ale ja z nim miałem okazję rozmawiać może dwa, trzy razy, stąd też nie miałem większych możliwości, by rozpoznać głos pana generała. Skupiałem się, więc na głosach załogi.
Fragmenty, które Pan rozpoznawał, zostały zidentyfikowane z dużą pewnością? Co się działo, jeśli brakowało tej pewności? - Mogę tu mówić tylko o badaniach prowadzonych z moim udziałem. Wówczas, gdy nie byliśmy czegoś pewni, to pisaliśmy: "niezidentyfikowany". Proszę jednak pamiętać, że nie było to rozpoznawanie za pomocą jakichś zaawansowanych czy specjalistycznych urządzeń, ale na podstawie tego, co udało się usłyszeć z nagrania.
Rozpoznane przez Pana głosy członków załogi znalazły się w stenogramie MAK czy też może były później jakieś zmiany w tym zakresie? - Mogę tylko powiedzieć, że fragmenty, które zostały przeze mnie rozpoznane, jako głosy członków załogi, do tej pory są tak opisane.
W ostatnim stenogramie, sporządzonym przez Instytut Ekspertyz Sądowych w Krakowie, również? - Tak. Dziękuję za rozmowę.
ACTA A to pod pretekstem walki z pedofilami, a to „ochrony prawa własności intelektualnej” różnej maści bolszewicy starają się za wszelką cenę skończyć z wolnością Internetu. Ile czasu zajmie w Polsce proces pedofila? Prokuratura potrzebuje kilkanaście miesięcy na sporządzenie aktu oskarżenia. Pierwsza rozprawa odbędzie się, co najmniej po kolejnych sześciu miesiącach. Proces w pierwszej instancji toczył się będzie kilka albo kilkanaście miesięcy. W apelacji kolejne kilka miesięcy, a na rozpatrzenia kasacji czekać trzeba ze dwa lata. W procesach o naruszenie prawa własności intelektualnej jest jeszcze gorzej. I z tym ustawodawca nie zamierza zrobić nic. Ale za to dostęp do komputera nawet nie podejrzanego – bo podejrzanym się człowiek staje dopiero po przedstawieniu mu zarzutów – tylko podejrzanego o to, że może być podejrzany, organy ścigania chcą mieć natychmiast. Więc jak na demokratyczne państwa prawa przystało, po cichutku, w tajemnicy od sześciu lat trwały prace nad międzynarodową umową ACTA (ang. Anti-Counterfeiting Trade Agreement). Dopiero jak WikiLeaks ujawniła w 2008 roku kuriozalne szczegóły projektowanej umowy, trochę złagodzono niektóre jej postanowienia. Ale 1 października 2011 roku w Tokio została ona podpisana przez Kanadę, Stany Zjednoczone, Australię, Japonię, Maroko, Nową Zelandię, Singapur i Koreę Południową. Unia Europejska wstrzymała się ze złożeniem podpisu, ale potwierdziła, że zamierza ją przyjąć w jak najszybszym terminie. Choć zgodnie z jej Art. 39 ma na to czas do 31 marca 2013 roku spieszy się okrutnie. 16 grudnia 2011 roku porozumienie w sprawie ACTA przyjęła Rada Unii Europejskiej. Tuż przed Świętami 18 grudnia 2011 roku krótka wzmianka o przyjęciu ACTA opublikowana została na stronie 43 komunikatu prasowego na temat rolnictwa i rybołówstwa!!! Żeby nikt nie zauważył! 25 listopada 2011 roku Rada Ministrów przyjęła uchwałę umożliwiającą podpisanie ACTA przez Polskę – co jest planowane już na 26 stycznia 2012 roku. Co to za tajemnice się w tych „actach” kryją? Jeśli chodzi o przepisy prawa materialnego to nic szczególnego. Same tak zwane „klauzule generalne” i to jeszcze deklaratoryjne. W zakresie ochrony „praw własności intelektualnej” nie ma w owych „actach” niczego takiego, czego nie ma już w prawie polskim. Z małymi tylko wyjątkami. Ale z klauzulami generalnymi to jest pewien problem. Za komuny odmowę wydania paszportu można było otrzymać z powodów wymienionych w ustawie. Ostatni z punktów brzmiał: „i z innych ważnych przyczyn”. W Rozdziale II w Sekcji 1 ACTA jest Artykuł 6, który zapewnia „dostępność środków doraźnych zapobiegających naruszeniom i środków odstraszających od dalszych naruszeń” oraz stanowi, że żadne postanowienie umowy „nie może być interpretowane w taki sposób, aby nakładało na Stronę wymóg pociągania swoich urzędników do odpowiedzialności za działania podjęte w związku z wypełnianiem ich urzędowych obowiązków”. Po co więc nasz rząd tak się trudził w poprzedniej kadencji z nakładaniem na urzędników odpowiedzialności za skutki ich bezprawnych decyzji? Na mocy umowy ACTA żadna odpowiedzialność im nie grozi. W tym samym Rozdziale w Sekcji 4 jest Artykuł 9 który przewiduje, że określając kwotę odszkodowania organy sądowe muszą brać pod uwagę „przedstawionego przez posiadacza praw jakiegokolwiek zgodnego z prawem obliczenia wartości, które może obejmować utracone zyski, wartość towarów lub usług, których dotyczy naruszenie”. Jakiegokolwiek? Co do zasady nie mam nic przeciwko, tylko, dlaczego odszkodowanie za spowodowanie czyjejś śmierci lub kalectwa ma nadal odbywać się według polskich standardów, a odszkodowanie za naruszenie własności intelektualnej według standardów amerykańskich? Podobnie jest z wynagrodzeniem pełnomocnika. „Każda strona przewiduje możliwość nakazania, aby strona przegrywająca wypłaciła stronie wygrywającej kwotę stosownych honorariów pełnomocnika procesowego”. Czy polski rząd wie ile wynoszą takie honoraria? I znowu nie mam nic, przeciwko, ale dlaczego tylko w sprawach objętych umową? Dlaczego honorarium polskiego adwokata broniącego niesłusznie oskarżonego biznesmena nie miałoby wynieść tyle samo, ile honorarium amerykańskiego adwokata broniącego przed polskim sądem prawa własności intelektualnej swojego klienta?
Jest też Art. 12, który brzmi tak:
„Każda strona przyznaje swoim organom sądowym prawo zastosowania środków tymczasowych bez wysłuchania drugiej strony w stosownych przypadkach, a szczególności, gdy jakakolwiek zwłoka może spowodować dla posiadacza praw szkodę nie do naprawienia lub gdy istnieje możliwe do wykazania niebezpieczeństwo, że dowody zostaną zniszczone (…) Każda Strona przyznaje swoim organom sądowym prawo do podejmowania natychmiastowego działania w odpowiedzi na wniosek o zastosowanie środków tymczasowych…” Bez wysłuchania drugiej strony? No ładnie towarzysze, ładnie! W Art. 28 jest taki oto pasus: „Każda strona ma wspierać „tworzenie i utrzymanie formalnych i nieformalnych mechanizmów, takich jak grupy doradcze, w ramach, których jej właściwe organy mogą poznać opinie posiadaczy praw i innych odpowiednich zainteresowanych stron”. Nieformalne mechanizmy? W państwie prawa??? Na mocy Art. 36 powołany został „Komitet ACTA”, który będzie „dokonywał przeglądu wdrażania i funkcjonowania umowy” oraz „rozważał kwestie związane z jej rozwojem”. Każda Strona ma być reprezentowana w Komitecie – ale autorzy nie przewidzieli jak. Należy domniemywać, że każda ma po jednym przedstawicielu, ale nie jest to jasno wyartykułowane. Ciekawostką jest, że nie wiadomo, kto pokrywał będzie koszty działania Komitetu. Uznano ten szczegół za nieważny??? Ale Komitet ACTA zalicza się chyba do tych „formalnych”. Więc tym bardziej ciekawe, jakie to będą „nieformalne”? Artykuł 31 stanowi, że „Każda Strona wspiera przyjmowanie środków wzmacniających świadomość społeczną w zakresie znaczenia poszanowania praw własności intelektualnej oraz szkodliwych skutków naruszeń praw własności intelektualnej”. Czyżby „Strony” zobowiązywały się tym samym do szczególnego promowania przykazania siódmego, ale tylko w zakresie własności intelektualnej? A co z pozostałymi rodzajami własności i pozostałymi przykazaniami?
Ale to wszystko to „pikuś”. Moim zdaniem najistotniejszy jest Artykuł 27, który przewiduje, że „każda Strona zapewnia w swoim prawie dostępność procedur dochodzenia i egzekwowania, tak, aby umożliwić skuteczne działania przeciwko naruszaniu praw własności intelektualnej, które odbywa się w środowisku cyfrowym w tym doraźne środki zapobiegające naruszeniom i środki odstraszające od tych naruszeń, (…) które może obejmować bezprawne wykorzystanie środków powszechnego rozpowszechniania w celu dokonania naruszeń…” Umowa nie określa co jest, a co nie jest „własnością intelektualną” – bo często o to właśnie toczą się spory. Ostatnio toczył się taki o kolor podeszwy butów! Czym innym jest sytuacja, gdy ktoś w garażu na koszulki naszywa trzy paski – co przez lata było nagminnym naruszaniem praw Adidasa, a czym innym jest próba tworzenia, na przykład, nowych lekarstw, które mogą, ale wcale nie muszą, naruszać cudze patenty, albo rozpowszechniania różnych treści. Bo jak ktoś z Państwa wrzuci niniejszego posta na Wykop, albo na Face, to na podstawie literalnego brzmienia tak skonstruowanego przepisu przysługiwać mi będzie prawo wsadzenia Was do ciupy! I jeszcze mogę wziąć sobie amerykańskiego adwokata i będziecie musieli ponieść koszty jego honorarium. A jak podam link do jakiejś strony nie wiedząc, że jej administrator „dokonał naruszenia” to mogą wpaść mi do chałupy „bez wysłuchania” moich racji i zarekwirować laptopa. I proszę nie zapewniać, że tego na pewno nie zrobią. Bo jak mogą, to kiedyś w końcu zrobią. Podobno to na Węgrzech miał miejsce konstytucyjny „zamach stanu”! Ciekawe czy Orban ratyfikuje umowę ACTA? Gwiazdowski
Wywiad Kamińskiego CBA. Prokuratura, polityka wschodnia... Wywiad rozczarowuje, z wyjątkiem polityki wschodniej, powrotu do polityki jagiellońskiej Lecha Kaczyńskiego i likwidacji niezależności prokuratury rozmawiano o kwestiach drugorzędnych. W wywiadzie na Salonie24 Mariusz Kamiński CBA, sukcesor i następca Kaczyńskiego odpowiedział na kilka pytań. Wywiad rozczarowuje, z wyjątkiem polityki wschodniej, powrotu do polityki jagiellońskiej Lecha Kaczyńskiego i likwidacji niezależności prokuratury rozmawiano o kwestiach drugorzędnych. Poza tymi dwoma tematami, i kwestią gangsterskiego skorumpowania państwa nie poruszono żadnych kluczowych dla Polski problemów.Takich jak zacofanie ustrojowe, wyzysk ekonomiczny, zagrożenie wolności obywatelskich i praw człowieka. Gdybym ja miał zadać pytania Mariuszowi Kamińskiemu nie marnowałbym czasu na skutki chorego, oligarchicznego państwa, jakim jest manipulowanie przy wielu emerytalnym, tylko bym zapytał jak PiS ma zamiar doprowadzić do wolności ekonomicznych człowieka w tej materii. Zresztą Kamiński, którego cenię za ideowość i którego już dano typowałem na sukcesora Kaczyńskiego, a dokładniej typowałem, że Kaczyński wybierze tego ideowca na swojego sukcesora, w sprawie podniesienia wieku argumentował jak typowy socjalista. Uważał, ze ludzie starsi pracując dłużej zabiorą młodym …...miejsca pracy. Rozmowa była nieciekawa, może dlatego, że rozmawiający Kozak chciał być uprzejmy wobec Kamińskiego. Robią mu tym krzywdę. Według mnie oczywiście. W końcu Kozak rozmawiał z osobą pełniącą funkcje dyrektora generalnego PIS. Kaczyński po usunięciu wszystkich na drodze Kamińskiego do sukcesji wycofuje się na pozycję szefa Rady Nadzorczej, patiarchy PIS Polska posiada postkomunistyczną konstytucję i postkomunistyczny ustrój. Kluczowym problemem ustrojowym są następujące kwestie. System prezydencki, okręgi jednomandatowe, podporządkowanie społeczeństwu prokuratury i sądownictwa, wprowadzenie referendum, jako IV władzy. Kozak nie zainteresował się żadnym z tych kluczowych problemów. Poza kwestiami ustrojowymi mamy problem zacofania legislacyjnego i ustrojowego samorządów. I skutkiem, jakim jest przejęcie samorządów przez mafie i gangi urzędnicze, korupcje i zagrabianie prze miejscowe oligarchie pracy mieszkańców. Tutaj można na szybko wymienić następujące problemy. Kadencyjność, wprowadzenie pełnego jow, zakaz zadłużania, ustalania wysokości podatków lokalnych w referendum. Kwestie praw człowieka, jego praw ekonomicznych. Takich jak prawo do niskich podatków. Prawo obywateli do posiadania państwa, które nie ma długów i odsetek większych niż budżet zdrowia, czy nakłady na armię, czy policję. Tak, nic o nas bez nas. Z wyjątkiem okresu wojny deficyt budżetowy, czyli zaciąganie długów przez rząd powinno być zatwierdzane prze referendum. Kwestie praw obywatelskich takich jak pozbawienie wolności i zajęcie mienia tylko na skutek wyroku sądowego. W tej chwili urząd skarbowy bez wyroku sądowego może zając mienie Polaka. Aby wszystkim uświadomić jak bardzo Polska się cofnęła przypomnę, że już w 1422 roku został wydany przywilej czerwieński, który gwarantował nietykalność majątkową bez wyroku sądu. Kwestia likwidacji VAT, ZUS i rozwiązanie problemu emerytur. Sadowski z Centrum Adama Smitha, i Pawlak z PSL mieli bardzo rozsądne kompromisowe propozycje dotyczące właśnie kwestii VAT, ZUS i emerytur. Kluczowa dal wyciągnięcia polskiego szkolnictwa za zapaści sprawa bonu oświatowego. Kwestia prawnej ochrony zarobionych przez rodziny pieniędzy. Nie może być tak, że rodziny płacą podatki kosztem swoich dzieci na utrzymanie i rozwój patologi społecznej. To tylko kilka pytań, jakie na szybko przyszły mi do głowy. To nie była rozmowa o programie, to było w gruncie rzeczy plotkowanie przy kawie. A szkoda, bo wypowiedzi Kamińskiego, jego poglądy będą miały już wkrótce kluczowe znaczenie dla Polski i kierunków, w których będzie się ona rozwijała. Tym, niemniej należy się cieszyć, że taki wywiad został przeprowadzony.
ZDJĘCIA PRZEDŚMIERTNE Fajne z tym zaciemnieniem Salonu24 – człowiek się czuje jakby znów czytał z latarką pod kocem wbrew wyraźnemu zakazowi rodziców. Ale coś w tym jest, taka aura. Pamiętacie dowcip z lat 80-tych? Ostatni gasi światło; i znów na czasie, bo w ciągu ostatnich kilku dni miałem trzy telefony od zupełnie niezwiązanych ze sobą wzajemnie znajomych, którzy dopytywali się jak tu jest, i czy warto, bo „u nich padaczka”. Zaczynają się „zatory płatnicze”. Czytelnicy z Warszawy być może zmarszczą brew z niedowierzaniem. Byłem w Warszawie i widziałem, że się rozwija przez głęboki wykop, a ludzi przybywa i coraz gęściej na ulicach. Zgoda, ale to też skutek zbliżających się wielkimi krokami kłopotów, bo to jest efekt emigracji z peryferii do centrum. A 50 kilometrów od Warszawy zaczyna się wielka dziura, i jak będzie kopana w takim tempie, to i stolica w nią wpadnie. Wielokrotnie przestrzegałem przed nadchodzącym chaosem, i przed skutkami rządów generałów wyprodukowanych w głębokim komunizmie i na uczelniach sowieckich. Nie, dlatego, że Smoleńsk, łapownictwo i kryzys, ale z powodów znacznie bardziej zasadniczych i podstawowych. Generał Jaruzelski, smutny ojciec chrzestny mafii, która dzisiaj znów zawładnęła Polską, był człowiekiem zupełnie innej klasy. I nawet, jeśli był sowiecką matrioszką, to był matrioszką starej daty, zwyczajnie lepszą niż produkty późniejsze, bo jak wiemy z doświadczenia komunizm degenerował społeczeństwa wraz z upływem czasu, w miarę jak przerywała się naturalna nić łącząca pokolenia żyjące w komunizmie z tymi, które pamiętały czasy przed-komunistyczne. Przed-komunistyczny dziadek uczył, że nie można pić w pracy i fuszerować roboty, a po jego śmierci i wejściu w rolę dziadka komunistycznego ten przekaz zanikał w większości przypadków. I tak jak blok mieszkalny z lat pięćdziesiątych był lepszy niż ten z lat osiemdziesiątych, bo w tym pierwszym dyrygował sanacyjny majster, tak i matrioszki z lat czterdziestych były lepsze niż te z lat późniejszych, bo je produkowali ludzie pamiętający jeszcze carską Ochranę. Ale nawet taki wybitny sowiecki produkt jak Wojciech Jaruzelski (człowiek idei) nie powstrzymał Ludowej Ojczyzny przed finansowym krachem i bankructwem, bo ONI się nie nadają do zarządzania krajem organicznie. Jaruzelski, Czernienko, Andropow, a później Putin, to są ludzie służb, i jak sama nazwa wskazuje są uczeni jednego, bardzo wąskiego wycinka działalności państwa. Do tego wycinka specyficznego. Jak się w wywiadzie pozyskuje informacje? W drodze przekupstwa lub szantażu. Jak się w kontrwywiadzie przeciwdziała zagrożeniom obcego wywiadu? W drodze inwigilacji, akcji tajnych przez poufne, oraz w drodze przekupstwa i szantażu. A jak rządzą służby, jeśli historia i wola ludu dopuszczą je do administrowania krajem? W drodze inwigilacji, akcji tajnych przez poufne, oraz w drodze przekupstwa i szantażu. Tak było w stanie wojennym, tak jest teraz, w stanu wojennego remake’u. Że nie podobny? Bardzo podobny. Nieznani sprawcy są? Są. Podsłuchy w ponadnormatywnej ilości są? Są. Czy prokuratura wyjaśnia śmierć 96 w Smoleńsku dokładnie tak rzetelnie jak wyjaśniała zabójstwa Popiełuszki, Suchowolca, Zycha, Niedzielaka? Dokładnie tak samo, a nikt głowy nie da, że tymi samymi ludźmi. Sejm był. Był i jest. Prezydent był? Nie było, głowa państwa była, czyli było lepiej, bo teraz jest organ bez głowy. Premier był? Był i jest. Jedyna różnica jest taka, że wtedy było napisane, czego nie wolno, a teraz nie jest napisane. Jest, więc mniej uczciwie. W przypadku służb sowieckich (a te dzisiaj rządzą naszym krajem) mamy dodatkowe dwa kłopoty. Pierwszy jest taki, że centrum lojalności (i strachu) jest w Moskwie, więc nakładają się na siebie dwa poziomy niekompetencji w zarządzaniu: moskiewski i warszawski, co dodatkowo wzmacnia fakt, że Moskwa dalieko (hen! hen!) Drugi kłopot, ogólniejszej natury, jest taki, że żadne służby specjalne na świecie nie posiadają normalnych umiejętności administracyjnych i państwowotwórczych, ale nieliczne zostały nauczone, obok inwigilacji, akcji tajnych przez poufne, przekupstwa i szantażu, również skrytobójstw, pospolitego bandytyzmu i złodziejstwa. A te nadwiślańskie, a przeszkolone w Moskwie, tak. W styczniu 2012 roku Polacy zostali zaskoczeni lawiną bubli prawnych i skrajnie niekompetentnych działań rujnujących państwo w każdym aspekcie działalności państwa, od gospodarki po wizerunek. Czy to jest tak, że przez cztery lata rządzący Polską jakoś dawali radę, a od stycznia nie dają, bo jeszcze nie wytrzeźwieli po Sylwestrze? Otóż nie. Mniej więcej cztery lata zabrał demontaż państwa; zanim służby sowieckie zabrały się za jego demontaż na różnych poziomach jego działalności funkcjonowali kompetentni ludzie bezpartyjni, tacy jak Michniewicz, tacy jak Przemysław Guła, wreszcie tacy jak Mariusz Kamiński, który „prześladował” pisowców tak samo prężnie jak nastałą później razwiedkę, bo tak rozumiał swoją misję „prześladowania” oszustów i złodziei. Tyle tylko, że akurat razwiedka nie podzielała jego opinii na temat jego misji. Tych ludzi, te dziesiątki ludzi na kluczowych, choć nieeksponowanych stanowiskach państwowych zastąpili dzisiaj ludzie pokroju Ministra Jerzego Millera, który przysłowie, że od mieszania herbata nie robi się słodsza rozumie, że trzeba pukać łyżeczką z zewnątrz, to wtedy się zrobi. Nie chcę w tym momencie używać przymiotników bardziej precyzyjnych, bo mi się skończyły. I jak już w tych wszystkich komisjach i urzędach zapanował po czterech latach „polowań na inteligencję” pożądany poziom długości śliny zwisającej z kącika ust, to zaczęło się zwyczajnie sypać. Państwo się dziwicie i śmiejecie, że był login: „admin”, hasło: „admin1”, a to wszystko pod czujnym okiem dziewięciu służb specjalnych. Ale przecież te służby zajęte były kiedyś sprzedawaniem broni bandytom na całym świecie i napychaniem sobie prywatnej kabzy po potrąceniu z puli należnej Moskwie, a dzisiaj zajmują się najbardziej baniem, czy ich kolega But nie sypie w siedzibie CIA, i czy służby obcych państw nie szykują nam czasem tutaj przewrotu na wzór różnych afrykańskich satrapii. To w takim stanie ducha (przy bardzo niskiej inteligencji), czego oczekiwać? Sypie i będzie się sypać, a na pytanie: czy się rozsypie do końca i czy nawet jak się rozsypie da się później poskładać nie ma, póki co, odpowiedzi. Proszę uprzejmie odsłuchać fragment posiedzenia komisji Macierewicza, (jeśli ktoś nie oglądał, bo to nie jest najnowszy materiał), na którym o swoich wrażeniach z wizyty w prokuraturze wojskowej opowiada p. Małgorzata Wassermann i p. Stanisław Zagrodzki. To są naoczni świadkowie faktycznego rozsypania się państwa:
http://vod.gazetapolska.pl/901-nigdy-sie-nie-dowiecie-czy-oni-przezyli-te-katastrofe
Rolex
Łupki w kopercie Ludzie z firm związanych z Ryszardem Krauze oraz urzędnicy Ministerstwa Środowiska zostali zatrzymani przez ABW jako podejrzani w sprawie przyjmowania korzyści majątkowych za przyznawanie koncesji na poszukiwanie gazu łupkowego 10 stycznia na polecenie Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego zatrzymała trzech urzędników Ministerstwa Środowiska, jednego z Państwowego Instytutu Geologicznego oraz trzech przedsiębiorców ze spółek posiadających koncesje na poszukiwanie gazu łupkowego. Agencja prowadzi działania "w sprawie przyjmowania w latach 2009-2011 w Warszawie korzyści majątkowych przez pracowników administracji rządowej - Ministerstwa Środowiska (Departament Geologii i Koncesji Geologicznych) - w związku z pełnieniem funkcji publicznej polegającej na wydawaniu decyzji w przedmiocie przyznawania koncesji na poszukiwanie i rozpoznanie złóż kopalin (gazu łupkowego) oraz wręczania w tym samym okresie pracownikom tego ministerstwa korzyści majątkowych, tj. o czyny z art. 228 § 1 i 3 k.k. oraz 229 § 1 i 3 k.k." - poinformowała w swoim komunikacie ABW. Dopytywana przez "Naszą Polskę" rzecznik prasowy Agencji, ppłk Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska, odesłała nas do oficjalnego komunikatu oraz dodała: „W przypadku dodatkowych pytań, proszę kontaktować się z prowadzącą śledztwo Prokuraturą Apelacyjną w Warszawie”. Prokuratura dotąd udzieliła kilku lapidarnych informacji. Wiceszef warszawskiej prokuratury apelacyjnej Waldemar Tyl informował, że wśród zatrzymanych jest trzech pracowników Ministerstwa Środowiska. Wiadomo także, że ABW zatrzymała też pracownika Państwowego Instytutu Geologii i trzy osoby z firm ubiegających się o koncesje. - W tej chwili trwają czynności z ich udziałem. Do zatrzymań doszło rano. Po przesłuchaniach podejmiemy decyzje co do dalszych kroków - powiedział Tyl. Prokuratura planuje postawić zatrzymanym zarzuty związane z korupcją. Prokurator, ze względu na dobro śledztwa, nie chciał jednak ujawnić żadnych szczegółów. Ostatecznie sześć osób trafiło do aresztu, a prokuratura utajniła śledztwo, jednak sąd wypuścił już podejrzanych za kaucją od 20 do 200 tys. zł. Funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego przez wiele miesięcy prowadzili czynności służbowe realizowane przez funkcjonariuszy Departamentu Bezpieczeństwa Ekonomicznego Państwa i Delegatury Stołecznej ABW. Śledztwo trwało od lata 2011 r. i dotyczyło lat 2009-2011. Jak ustalili dziennikarze, koncesje dzięki łapówkom otrzymywać miały m.in. firmy związane z biznesmenem Ryszardem Krauzem. Pozyskiwane złoża kopalin miały być wzdłuż granicy z obwodem kaliningradzkim. Wśród zatrzymanych znalazł się prezes firmy Silurian Hallwood SA Wiesław S., były prezes Polmosu Lublin, związany biznesowo z Januszem Palikotem, a w sprawach energetycznych uznawany za człowieka ze stajni biznesmana Ryszarda Krauzego. Wiesław S. zasiada w spółkach, w których pojawiają się takie nazwiska jak Tomasz Misiak, były senator Platformy Obywatelskiej, Henryka Bochniarz, była minister przemysłu w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego czy Zbigniew Borowy, bliski współpracownik Janusza Palikota. Przypuszczalny mechanizm przestępstwa polegał na pośrednictwie jednego z urzędników Ministerstwa Środowiska w przekazywaniu łapówek od prywatnych firm zainteresowanych otrzymaniem koncesji. Chodzi o Silurian Hallwood SA oraz Silurian sp. z o.o. Udziałowcem w obu spółkach jest należący do Ryszarda Krauzego Petrolinvest. Silurian Hallwood powołał zależną firmę: Silurian Energy System i to właśnie ona otrzymała koncesję (Petrolinvest poprzez kilka spółek posiada już 13 koncesji na poszukiwanie gazu łupkowego, w tym grupa Silurian posiada aż dziewięć takich koncesji). Pojawiły się także spekulacje, że firmy związane z Krauzem miały poszukiwać gazu łupkowego wzdłuż granicy z obwodem kaliningradzkim, gdzie w pobliżu - po drugiej stronie granicy - ropę naftową eksploatują dwie rosyjskie firmy. Z powodu obawy przed zbliżeniem tych dwóch inwestycji miało dojść do zatrzymań ABW na wniosek Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie pod pretekstem przekazywania łapówek. Sprawę zatrzymań skomentował brytyjski "The Economist", pisząc, że zarówno ceny koncesji, jak i kwoty łapówek są w Polsce "trywialne". Tygodnik zauważył, że zatrzymanie siedmiu osób może być jedynie początkiem odkrywania prawdy o wydawaniu koncesji w naszym kraju. Według "The Economist", koncesje w Polsce są wydawane za bezcen, a tak na prawdę posiadają dużą wartość. Polska polityka łupkowa ma na celu uniezależnienie się od Rosji i stanie się "nową Norwegią", jednak - jak stwierdza brytyjski tygodnik - nasz kraj równie dobrze można porównać do bogatego w gaz Turkmenistanu czy Uzbekistanu. W Polsce udzielane są obecnie koncesje na poszukiwanie łupków, a nie na wydobycie gazu ze złóż. Koncesje wydawane są przez Ministerstwo Środowiska oraz Głównego Geologa Kraju, przy czym Ministerstwo Środowiska jest głównym dysponentem złóż i na podstawie danych przedstawionych mu przez Państwowy Instytut Geologiczny podejmuje ostatecznie decyduje o wydaniu bądź niewydaniu koncesji. Od końca 2007 roku Ministerstwo Środowiska wydało ponad 100 koncesji na poszukiwanie gazu niekonwencjonalnego w Polsce. Otrzymały je m.in.: Exxon Mobil, Chevron, Marathon, ConocoPhillips, Talisman Energy, PGNiG, Lotos i Orlen Upstream. Łupki to interes przyszłości. Co prawda Państwowy Instytut Geologiczny oficjalnie nie przedstawił szacunków dotyczących potencjalnych wydobywalnych zasobów gazu łupkowego w Polsce, ale zrobiły to amerykańskie firmy i instytucje. W tym roku amerykańska Agencja ds. Energii (EIA) podała, że Polska ma 5,3 bln m sześć. możliwego do eksploatacji gazu łupkowego. Przy obecnym zużyciu, gazu wystarczyłoby więc na ok. 300 lat. W 2009 r. firma Advanced Resources International oszacowała zasoby Polski na 3 bln metrów sześc., a Wood Mackenzie na 1,4 bln m sześc.
Robert Wit Wyrostkiewicz
Straciliśmy 100 mld na łupkach Z prof. Mariuszem Orionem Jędryskiem, posłem Solidarnej Polski, byłym Głównym Geologiem Kraju, rozmawia Robert Wit Wyrostkiewicz - ABW zatrzymała siedem osób podejrzanych o łapownictwo przy udzielaniu koncesji na poszukiwanie gazu łupkowego. Są wśród nich urzędnicy z Ministerstwa Środowiska i przedsiębiorcy z firm związanych z Ryszardem Krauzem. Zaskoczyła Pana ta informacja? - Zaskoczyła co do osób, ale wcześniej czy później musiało to nastąpić dlatego, że po prostu cały system jest zły i nie może dobrze funkcjonować. Próbowałem ten system zmienić, kiedy wydawane były pierwsze koncesje. Wtedy aktywnie szukałem inwestorów i zacząłem w 2006 r. organizować organ państwa pod nazwą Polska Służba Geologiczna, która miała zarządzać procesem koncesyjnym, chociaż koncesje dalej wydawane byłyby w Ministerstwie Środowiska. Byłaby to struktura krzyżowa, kontrolująca się nawzajem. Istniałby wówczas organ koncesyjny i merytoryczny, który miał uczestniczyć w całym przedsięwzięciu poprzez dawanie złoża aportem, a ocena wielkości udziałów zależałaby od tego, jak bogate jest złoże i jaki jest koszt eksploatacji. Wówczas mogło się okazać, że mamy złoże trudne do eksploatacji, mało warte i skarb państwa mógłby mieć w tym złożu np. 22 procent, a przy złożu rewelacyjnym - powiedzmy 90 procent. Taka ocena mogłaby nastąpić tylko po gruntownych badaniach, w których uczestniczyłaby służba geologiczna, której nie można by tak łatwo oszukać. Obecnie skarb państwa tak naprawdę nie wie, co i w jakiej ilości znajdują firmy poszukiwawcze, ponieważ badania wykonywane są za granicą. W Polsce wykonuje się jedynie podstawowe badania, ale próbki i tak są zakodowane. Więc podstawowy problem z łupkami polega na złym systemie, w którym jest mnóstwo miejsc sprzyjających korupcji, a zatrzymanie tych siedmiu osób przez ABW może okazać się jedynie wierzchołkiem góry lodowej.
- Ministerstwo Środowiska wydało już ponad 100 koncesji na poszukiwania gazu łupkowego. Mówił Pan, jak wyglądałaby struktura koncesyjna, którą próbował Pan wdrożyć od 2006 r., Jak więc wygląda ten mechanizm obecnie i czy proces udzielania koncesji objęty jest jakimś instrumentem kontrolnym - Do końca tego roku wydawanie koncesji funkcjonowało zgodnie z zasadą, „kto pierwszy ten lepszy". Pojawiała się firma i koncesja była udzielana przez ministerstwo w sposób arbitralny. Obecnie mają być rozpisywane przetargi na pole koncesyjne, tyle, że teraz nie bardzo wiadomo, co miałoby być przedmiotem przetargu, bowiem praktycznie to, co było do wydania, zostało już wydane.
- Czy ta pula już się skończyła? - Teoretycznie można jeszcze znaleźć złoża. Te skały są bardzo popularnymi skałami. Polska jest bardzo bogata w osady, a w nich zawsze coś się znajduje. W wielu miejscach mogą znajdować się tam czarne łupki, które były nawiercone. Wiadomo, że one są i że mogą zawierać materię organiczną, która wygenerowała z siebie metan. Różne firmy, takie jak PGNiG, mówiły, że w wielu miejscach niczego nie znalazły i zakończyły poszukiwania w latach 80. Dowodziłem, prowadząc badania nad uwalnianiem się metanu z osadów, że tego metanu musiało tam sporo zostać. Kiedy zostałem Głównym Geologiem Kraju, zacząłem szukać i trafiłem na amerykańskie firmy; dzięki nim można było profesjonalnie rozpocząć poszukiwania. O to głównie chodziło, czyli o rozpoczęcie poszukiwań, a nie przekazanie złóż w całości Amerykanom. Zresztą oni sami więcej nie zrobiliby, bo nie dostaliby więcej koncesji na tych samych warunkach. Tak wyglądała moja strategia, dla której powołałem specjalne organy, jak Honorowy Komitet Geologów Kraju, Komisja Geoekologii i Metod Analitycznych, miała powstać Polska Służba Geologiczna, przygotowywane było nowe prawo geologiczne i górnicze. Tego wszystkiego dzisiaj nie ma. Odwrócono kierunek działania i zamiast przygotować państwo organizacyjnie i prawnie, a potem wydawać resztę koncesji to zrobiono dokładnie odwrotnie.
- Jak Pan podsumowałby działania rządu w sprawie polityki związanej ze złożami gazu łupkowego? - Polska straciła około 100 miliardów złotych na poszukiwaniu złóż gazu łupkowego. Wystarczy policzyć, jak bardzo wzrosła wartość firmy PGNiG dzięki 15 koncesjom na poszukiwanie gazu łupkowego. Jej wartość skoczyła o 5,5 miliarda tylko ze względu na te koncesje, pomimo że w kilku miejscach badania wykazały, że nie ma tam złóż. Jeśli w Stanach Zjednoczonych japońska firma za akr pola koncesji, czyli 0,4 hektara, zapłaciła 25 tysięcy dolarów, to, jeśli dobrze policzymy - już tylko na opłacie koncesyjnej powinniśmy otrzymać minimum 500 milionów złotych, a na razie w Polsce mamy cenę 200 złotych za kilometr kwadratowy. Państwo bierze ułamek promila tego, co powinno wziąć.
- To konsekwencje różnych zaniedbań, jaka więc rysuje się przed nami przyszłość? - Klub parlamentarny Solidarna Polska, którego jestem członkiem, złożył projekt ustawy powołującej Polską Służbę Geologiczną. Taki organ może wycenić złoże, ocenić jego wartość, wyliczy, ile zainwestowano w poszukiwania na konkretnym polu koncesyjnym i na tej podstawie stwierdzi, że np. państwo powinno mieć 62 procent udziału. Wówczas firma, która wykonała badania i poniosła koszty, mogłaby obliczyć, czy będzie się jej opłacała eksploatacja i podpisać stosowne umowy. Takie rozwiązanie zabezpieczyłoby interes państwa. Jeśli dana firma stwierdziłaby, że zaproponowane warunki są dla niej niedogodne, rozpisywany byłby przetarg, a firma, która by go wygrała, musiałaby zwrócić wszystkie koszty poszukiwań podmiotowi, który na tym polu koncesyjnym wykonywał dotąd prace. Wówczas skarb państwa na każdym etapie miałby kontrolę nad tym, co jest eksploatowane i jakie są wyniki poszukiwań, bo byłby udziałowcem spółki.
- Można, więc zapytać, dlaczego nasze państwo nie chce zarobić na łupkach? - Nasze państwo po prostu zarządzane jest przez nieodpowiednich ludzi. Państwo mogło zarobić. Oczywiście pierwsze koncesje musiały być preferencyjne, bo wówczas nikt nie wierzył w łupki, a firmy ponosiły duże ryzyko. Tak uważałem, będąc Głównym Geologiem Kraju. Następne firmy miały dostać koncesje na nowych warunkach, które przygotowywałem, proponując zmiany w prawie geologicznym i górniczym. Jednak państwo wolało później pójść w wydawanie dużej ilości koncesji, tracąc kontrolę nad tym procesem. Otóż przy koncesji na pojedyncze pole koncesyjne nikomu nie opłacałoby się zacząć tam prac i musiałby przystąpić do negocjacji kolejnych koncesji już na intratniejszych dla państwa warunkach. Obecnie, po rozdawnictwie ze strony państwa, możemy tylko liczyć straty. Do tego tak na prawdę nie wiadomo, kto i za ile handluje tymi koncesjami i czy nie ma w tej materii wrogich przejęć, a zapewne są, tylko o tym jeszcze nie wiemy. Przed tymi problemami przestrzegałem premiera półtora roku temu, pisząc do niego listy, ale - jak widać - to nie pomogło Robert Wit Wyrostkiewicz
Ucieczka od Dolara? W świetle zamiarów ataku na Iran przez oś USA-Izrael można zaobserwować ucieczkę od dolara, jako waluty rezerwowej. Już transakcje między Rosją i Iranem odbywają się za pomocą ich walut z pominięciem dolara, który do niedawna obowiązywał w takich transakcjach dotyczących paliwa i innych towarów. Ambasador Iranu w Moskwie Seyed Reza Sadżdżadi powiedział, że od dłuższego czasu transakcje takie już mają miejsce, ponieważ jakoby dolar stracił ekonomiczne podstawy żeby być światową walutą rezerwową i stwierdził, że Moskwa podziela tą opinię. W zeszłym tygodniu Indie pozwoliły centralnemu bankowi Iranu otworzyć rachunek handlowy w monecie hinduskiej „rupee” w dwu czołowych bankach hinduskich i tym samym zaprzestały transakcji dolarowych z Teheranem, które tradycyjnie były przeprowadzane w ramach Asian Clearing Union. Oficjalna delegacja z Indii odwiedziła Teheran żeby ustalić procedury w tej nowej sytuacji. Roczne zakupy paliwa przez Indie w Iranie wynosiły dotąd około 14 miliardów dolarów. Decyzja Indii obraża Waszyngton, który zabrania przyjaznym krajom dokonywania transakcji z centralnym bankiem Iranu w ramach sankcji karnych w obronie monopolu nuklearnego Izraela na Bliskim Wschodzie, gdzie oś USA-Izrael przygotowuje się do wojny przeciwko Iranowi. Zjednoczone Emiraty Arabskie i Qatar starają się zmniejszyć swoją zależność od USA i nawiązać lepsze stosunki w regionie Azja-Pacyfik z powodu szerzących się opinii, że USA powoli traci na sile. Tymczasem premier Chin, Wen Dżiabao odwiedził Qartar, gdzie podpisał umowę na wspólne inwestycje w przeróbkę ropy naftowej oraz wspólną budowę wielkiej rafinerii w Chinach oraz wspólne finansowanie inwestycji w infrastrukturę w Qatarze. Również planowana jest wspólna z Chimani eksploatacja gazu ziemnego, przy jednoczesnych rozliczeniach w lokalnej walucie według ustalonego kursu, z pominięciem dolara, ”w imię obrony stabilizacji regionalnej”. Podczas wizyty w Qartarze, Wen w czasie konferencji prasowej wyraził niepokój z powodu sytuacji w Syrii i Iranie. Równocześnie, wpływy Chin rosną w regionie Zatoki Perskiej, gdzie Chiny są partnerami strategicznymi Iranu oraz odrzucają oskarżenia o fanatyzm Iranu przeciwko Sunnitom. Chiny po prostu chcą kooperacji z całym regionem Zatoki Perskiej i podkreślają, że handel Chin z Iranem odbywa się zgodnie z prawem międzynarodowym. Iran stanowi dla Chin duży rynek zbytu dla towarów przemysłu komputerowego. Chiny zbudowały kolejkę podziemną w Teheranie. Import paliwa z Iranu ma podstawowe znaczenie dla Chin i obecnie arabscy eksporterzy paliwa mają coraz więcej zaufania dla waluty chińskiej. Fakt ten przyczynia się do ucieczki od dolara, jako światowej waluty rezerwowej. Iwo Cyprian Pogonowski
Spokojna głowa! Proszę sobie wyobrazić człowieka, który pracuje, zarabia, ma żonę, dzieci - ale też chciałby coś sobie odłożyć. I nie wie, jak - bo żona jest wścibska. Powiedzieć, że dał siostrze? Sprawdzi, cholera. Powiedzieć, że coś kupił? Sprawdzi. Jest problem. I powiedzmy, że taki sam problem ma dwudziestu kumpli z jednej klasy. To, co robią? Zakładają Fundację. Żonom tłumaczą, że jest to fundacja, która będzie wspierać rodziny. Ich rodzinę też. Więc ciesz się, Żono Kochana, że wpłacam do tej kasy 500 zł miesięcznie: korzyści z tego będą, że ho, ho! No i wpłacamy po te 500 zł, potem "za darmo" dostajemy z Fundacji coś za 300 zł, 50 złotych to koszty działania Fundacji... a 150 zł wycofujemy na własne potrzeby. Człowiek czasem musi wypić... Żony ni cholery nie skombinują, jak działa ta Fundacja. Na wszelki wypadek jej statut jest tak skomplikowany, że żadna baba nie zrozumie. Sami zresztą też nie rozumiemy - ale co za różnica? Przecież Fundacja nie jest po to, by działać - tylko byśmy mogli zwinąć dla siebie trochę pieniędzy. Dokładnie tak samo działa Unia Europejska. Różnica jest tylko taka, że tam pieniądze pochodziły od tych, co sami je zarabiają - więc właściwie mają prawo wydać je, jak chcą. Chodzi tylko o uniknięcie niesnasek w domu. W Unii jest inaczej: pieniądze zarabiają podatnicy - a politycy tylko rabują je im pod przymusem. Tłumacząc, że to dla ich, podatników, dobra. Podatnicy mają okropny zwyczaj kontrolowania, na co politycy wydają zrabowane im pieniądze. Jak zobaczą, że je marnują na swoje luksusowe potrzeby - to mogą się zbuntować. Dawniej się buntowali. Teraz nie - bo dzięki nauce i technice jesteśmy obrzydliwie bogaci. Mamy ogromne nadwyżki żywności, zatrzęsienie towarów, banki pękają od pieniędzy. Więc jak ONI wezmą trochę do UE i 40 proc. zmarnują - to nikt specjalnie nie wrzeszczy. Gdyby sto lat temu rządy tak marnowałyby forsę jak teraz - to pojawiłby się głód, po roku nastąpiłby bunt - i ci politycy zawiśliby na suchej gałęzi. W kraju pieniądze są pod obserwacją NIK. Ale jak pójdą do Brukseli - to hulaj dusza! Przecież to już nie polskie czy niemieckie pieniądze, tylko unijne. Nikt nie narzeka - bo z tych pieniędzy trochę na otarcie łez dostaje. Najwięcej dostają ci, którzy mogliby chcieć to skontrolować... Więc siedzą cicho. Szkoda mi tych 40 proc. Można by z nich zrobić świetny użytek. A tak: 1/5 ukradną, reszta idzie na zmarnowanie. Na szczęście ONI tak potwornie dużo kradną - że Fundacja, czyli Unia, jest bliska bankructwa. A tu żony, czyli podatnicy, narzekają, że pieniędzy mniej niż przedtem. Z tym, że nasze żony i dzieci to nasze żony i dzieci. My je kochamy. Natomiast polityków możemy bez wahania kopnąć w tyłek - albo nawet powiesić. JKM
Przejaw próżności?? P.Paweł Nuttall, CEP z UKIP (Partia Nieodległości Zjednoczonego Królestwa) jest człowiekiem naiwnym, Brytyjczykom wydaje się, że na Kontynencie ludzie są tak samo uczciwi jak w Walii, Szkocji czy Anglii. Tymczasem w Unii Europejskiej panują obyczaje sowieckie – a więc i korupcja na poziomie sowieckim. Po to przecież była tworzona Unia Europejska. Jej hasło to: „Aferzyści wszystkich krajów – łączcie się!”. I połączyli się – po to, by, jeśli w jakimś kraju, np. na Węgrzech, ktoś by się wziął za wsadzanie złodziei, socjalistów i rabusiów do więzień – to aferzyści pozostałych 26 krajów mogli mieć narzędzia, by wyperswadować rządowi niesfornego kraju te niewczesne pomysły. O co chodziło p.Nuttallowi? O to, że Komisja Europejska strzeliła sobie... nowe logo. Projekt kosztował nie 2000 zł, nie 5000 zł – lecz 135 tys. €uro, ale koszt operacji związanej ze zmianą wizualizacji wyniesie ok. 5 mln €uro. P. Nuttall orzekł, że „Ta zmiana to przypadek ekstrawaganckiej próżności. To kolejny projekt, którym brukselska elita pokazuje, jak bardzo oderwana jest od ludzi, którzy płacą jej coraz dłuższe rachunki”. Jest to nieprawda. Federaści z Brukseli dają komuś zamówienie za €100.000 – i w zamian biorą €10.000 do kieszeni... Stąd ta zmiana. Tak przy okazji: czy ktoś zna obecne logo KE? Ja nie znam... Nowego też nie będę znał – nikt nie będzie znał - zresztą za parę miesięcy cała UE się rozsypie. Ale co się nakradną – to się nakradną. Ale zmiana była „potrzebna” Im bliżej zatonięcia, tym śmielej oficerowie rozkradają kasę okrętową... W Polsce mieliśmy wiele takich przykładów. Pamiętacie Państwo zmianę nazwy CPN na „ORLEN”? Kompletny idiotyzm – nazwa „CPN” była popularna, do dziś ludzie mówią „Jadę na cepeen”. Ale zmiana „była potrzebna”. Firmie zapłacono trzy razy tyle – w zamian, za co „za półdarmo” promowała w wyborach pewnego kandydata z AW„S”... Po to właśnie ORLEN, KGHM itp. są firmami państwowymi. By można było gdzie wyżywić się na ich ciele. Jak typowi pasożyci. Bo dzisiejsi politycy to po prostu pasożyty. Ale zaraza dotarła już i do Anglii. W tej chwili budowany jest w Londynie stadion olimpijski. I już kosztuje ponad dwa razy tyle, ile miał kosztować. Zupełnie jak stadiony w Polsce – gdzie przy budowie „Narodowego” kradną politycy i urzędnicy szczebla centralnego. Działacze samorządowi napełniają kieszenie przy budowie „ORLIKÓW”. Korupcja w Unii Europejskiej jest wszechogarniająca. Oficjalnie podaje się, że nie wiadomo gdzie znika rocznie 15 miliardów €urosów. Jednak ogromna większość znika tak, że w rachunkach jest wszystko w porządku – i nikt tego nie zauważa. Tylko kraje okupowane przez UE rozwijają się w ślimaczym tempie. Tylko nienawiść ludzi do federastów narasta. JKM
SOPA, PIPA, ACTA. Dlaczego przepisy antypirackie wywołują tyle kontrowersji? O ile pomysłowi walki z cyberprzestępcami warto kibicować, to niepokój budzą zamiary wielu rządów, by przy okazji rozprawy z piratami wprowadzić rozwiązania, zagrażające wolności słowa. Kto i w jaki sposób chce wprowadzić restrykcyjne prawo?
Co sprawia, że propozycje zmian w prawie wywołują tyle kontrowersji i stają się - obok krowy z dwiema głowami i nowego kochanka znanej celebrytki - tematem dnia dla wielu stacji telewizyjnych i ogólnopolskich gazet? Co oznaczają enigmatyczne skróty, przywodzące na myśl pożywne danie, siostrę księżnej Cambridge lub szafy zapełnione zakurzonymi papierzyskami?
HADOPI Jednym z pierwszych głośnych, budzących światową dyskusję i liczne kontrowersje praw, które zostały przyjęte, była wprowadzona we Francji tzw. ustawa HADOPI. Jest to skrót od Haute Autorité pour la diffusion des œuvres et la protection des droits sur Internet (Wysoki urząd ds. rozpowszechniania utworów i ochrony praw w Internecie). Przegłosowana przez francuskie Zgromadzenie Narodowe 13 maja 2009 roku ustawa zakłada, że osoby naruszające prawo autorskie otrzymają dwa ostrzeżenia. Jeśli zostaną przyłapane po raz trzeci, z mocy prawa utracą dostęp do Internetu. Mimo licznych kontrowersji i stwierdzenia niezgodności części ustawy z konstytucją, HADOPI - po licznych zmianach - została we Francji przyjęta, a w październiku 2010 roku rozpoczęto wysyłanie pierwszych ostrzeżeń. Skuteczność HADOPI jest dyskusyjna. We Francji odnotowano wprawdzie nieznaczny spadek ruchu w sieciach P2P, jednak nie musi to oznaczać spadku skali piractwa, a jedynie szersze wykorzystanie innych - bezpiecznych dla użytkowników - metod zdobywania plików, jak np. serwisy hostingowe. Jednym z dowodów, mających świadczyć o sukcesie HADOPI jest wzrost obrotów francuskiego iTunesa, gdzie w ciągu roku sprzedaż wzrosła o 22,5 proc. To jednak jedyny fakt - cała reszta jest interpretacją. Zwolennicy HADOPI twierdzą, że to efekt działania restrykcyjnego prawa, a przeciwnicy, że to naturalny wzrost związany z rozwojem usług sieciowych i rynku mobilnego.
SOPA i PIPA SOPA, czyli Stop Online Piracy Act to projekt amerykańskiej ustawy, zgłoszonej do Izby Reprezentantów, a nieco mniej restrykcyjna PIPA to podobna ustawa, przedstawiona w Senacie. Różnice pomiędzy nimi dotyczą przede wszystkim poziomu, na którym następowałaby interwencja. W przypadku PIPA byłby to poziom serwerów DNS, a przypadku SOPA - dostawcy usługi. Przepisy zakładają możliwość blokowania stron internetowych związanych z piractwem. Blokada działałaby na terenie Stanów Zjednoczonych i dotyczyłaby domeny. Bardziej rozgarnięci Amerykanie mogliby jednak obejść blokadę poprzez wpisanie adresu IP zamiast nazwy domeny. Departament Sprawiedliwości Stanów Zjednoczonych i właściciele praw autorskich mieliby jednak teoretyczną możliwość wyłączenia niemal każdej strony, co, do której pojawił się zarzut naruszenia prawa. Co więcej, zyskaliby możliwość wytoczenia procesu właścicielowi takiej witryny. W teorii naruszający prawa autorskie film dodany przez kogoś do YouTube'a mógłby spowodować zablokowanie serwisu, a Google zostałby uznany za podmiot, ułatwiającą nielegalny obrót chronionymi przez prawo treściami. W ten sposób można zniszczyć niemal każdy serwis internetowy. Po serii protestów, wśród których najszerzej komentowany był blackout Sieci, czyli jednodniowe "zniknięcie" z Internetu wielu popularnych serwisów (szerzej na ten temat pisałem kilka dni temuł), Amerykanie przełożyli głosowanie nad wprowadzeniem przepisów w budzącym tak duży sprzeciw brzmieniu. Oczywiście nie oznacza to zaprzestania prac nad prawem, godzących w piratów, jednak jest szansa, że po poprawkach będzie napisane mądrzej.
ACTA Gdy oczy świata skierowane były na Stany Zjednoczone, ważne decyzje zapadały również w Polsce. Dotyczyły ACTA (Anti-Counterfeiting Trade Agreement) - międzynarodowego porozumienia, dotyczącego standardów ochrony własności intelektualnej. Międzynarodowe prace nad porozumieniem prowadzone były bez rozgłosu od 2006 roku, a 18 grudnia 2011 Rada Unii Europejskiej wspomniała o przyjęciu ACTA na stronie 43 komunikatu na temat rolnictwa i rybołówstwa, co dość skutecznie uchroniło kontrowersyjne przepisy przed zainteresowaniem. Porozumienie ACTA jest - przynajmniej w teorii - rodzajem umowy, mającej ograniczyć handel podróbkami. Diabeł jednak jak zwykle tkwi w szczegółach, które zakładają m.in. możliwość blokowania treści uznanych za pirackie. Co więcej, podobnie jak w przepisach amerykańskich, odpowiedzialność za publikowane w Sieci treści spada na właściciela serwisu, co z jednej strony może prowadzić do nadużyć związanych np. z nieuczciwą konkurencją, a z drugiej prowadzi do cenzury prewencyjnej (Sekcja 5., Artykuł 27., punkt 7).
"7. W celu ochrony podanych w formie elektronicznej informacji o zarządzaniu prawami *19 każda ze Stron zapewnia odpowiednią ochronę prawną oraz skuteczne środki ochrony prawnej przeciwko każdemu, kto świadomie i bez zezwolenia dopuszcza się jednego z następujących czynów, wiedząc lub - gdy chodzi o środki cywilnoprawne - mając uzasadnione podstawy, by wiedzieć, że czyn ten spowoduje, umożliwi, ułatwi lub ukryje naruszenie jakichkolwiek praw autorskich lub pokrewnych:
a) usuwania lub zmiany jakichkolwiek podanych w formie elektronicznej informacji o zarządzaniu prawami;
b) rozpowszechniania, przywozu w celu rozpowszechniania, nadawania, komunikowania lub publicznego udostępniania artystycznych dzieł, wykonań lub nagrań ze świadomością, że podane w formie elektronicznej informacje o zarządzaniu prawami zostały usunięte lub zmienione bez zezwolenia"
Jednocześnie ACTA (Sekcja 5, Artykuł 27, punkt 4.) nakłada na dostawców usług internetowych obowiązek dostarczenia właścicielowi praw autorskich danych, pozwalających na identyfikację osoby, która te prawa naruszyła.
"4. Strona może, zgodnie ze swoimi przepisami ustawodawczymi i wykonawczymi, zapewnić swoim właściwym organom prawo do wydania dostawcy usług internetowych nakazu niezwłocznego ujawnienia posiadaczowi praw informacji wystarczających do zidentyfikowania abonenta, którego konto zostało użyte do domniemanego naruszenia, jeśli ten posiadacz praw złożył wystarczające pod względem prawnym roszczenie dotyczące naruszenia praw związanych ze znakami towarowymi, praw autorskich lub pokrewnych i informacje te mają służyć do celów ochrony lub dochodzenia i egzekwowania tych praw"
Czy Polska podpisze ACTA? Wypowiedzi polityków wydają się wskazywać na to, że raczej tak, jednak - podobnie jak w przypadku Stanów Zjednoczonych - skala społecznego sprzeciwu może przekonać decydentów do przemyślenia takiego kroku. Smuci jednak fakt, że prace nad porozumieniem były utrzymywane w ścisłej tajemnicy. Zabrakło również konsultacji społecznych, które pomogłoby uniknąć takich absurdów, jak wprowadzane przez ACTA utrudnienia na przykład dla korzystających z e-booków osób niewidomych. Nie jestem za to przekonany, co do sposobu, w jaki niektórzy wyrażają swój sprzeciw. Atak na strony rządowe, choć spektakularny i - co być może było głównym celem - wywołujący medialną dyskusję jest w gruncie rzeczy aktem wandalizmu, który jest uciążliwy raczej dla obywateli, którzy zostali odcięci od oficjalnych dokumentów, niż dla rządzących. Warto pamiętać, że polscy politycy głosowali już raz nad ACTA. Wówczas, gdy nikt nie patrzył im na ręce, zdecydowana większość polskich europarlamentarzystów poparła porozumienie. Teraz, gdy sprawa wywołała wiele emocji i jest szeroko komentowana, nagle w świetle kamer pojawiło się mrowie obrońców wolności słowa i swobód obywatelskich. Aż chciałoby się krzyknąć: szanowni politycy, miejcie trochę godności! Łukasz Michalik
Co dziesiąty tupolew runął Czy wiemy wszystko o samolocie Tu-154, który swój pierwszy lot wykonał 4 października 1968 roku? Spośród 1025 wyprodukowanych egzemplarzy 73 się rozbiły. Przynajmniej w trzech przypadkach przyczyną było wpadnięcie maszyny w tzw. płaski korkociąg. Eksploatacja tego samolotu sama w sobie była ryzykowna, a rosyjska konstrukcja może zaskakiwać i kryje w sobie jeszcze wiele tajemnic To szczególna osobliwość tego typu samolotu. Kiedy rozmawiamy z polskimi pilotami, którzy latali na tupolewie, wyrażają zdziwienie. Rzeczywiście płaski korkociąg to niebezpieczna figura akrobatyczna, a duże samoloty pasażerskie nigdy nawet nie zbliżają się do konfiguracji, w której do niego by doszło. Korkociąg może być wynikiem błędu w pilotażu zwanego przeciągnięciem (przekroczeniem dopuszczalnego kąta natarcia skutkującym utratą siły nośnej), ale przed tym pasażerski odrzutowiec jest dobrze zabezpieczony. Okazuje się, że jednak jest to możliwe, a w odpowiedniej pozycji maszynę ustawia samo powietrze. Płaski korkociąg polega na spadku samolotu po linii w kształcie śruby, przy czym samolot leci poziomo (stąd nazwa). W akrobacji lotniczej piloci celowo doprowadzają do przeciągnięcia podczas wykonywania zakrętu, żeby wywołać taki efekt. Jednak najczęściej płatowce wykonują figurę pochylone w dół (korkociąg stromy). Pozycja płaska jest rzadka i niebezpieczna, gdyż wówczas ster wysokości nie działa. Wyprowadzenie z tej sytuacji jest bardzo trudne – wykorzystuje się pojawiające się oscylacje, aby zwiększyć pochylenie. Skrajna sytuacja to ujemny kąt pochylenia, a więc wtedy, gdy przód samolotu pochyla się w górę. Samolot taki jak tupolew nie ma żadnych szans: moc silników nie wystarcza do pokonania siły grawitacji, skrzydła nie mają siły nośnej, a stery nie działają. Doszło do tego 10 lipca 1985 r. pod Uczkudukiem w Uzbekistanie. Tupolew leciał z Karszi do Ufy na Uralu. Samolot spadał przez 153 sekundy, a załoga świadoma sytuacji była bezsilna – zginęło 200 osób. – Źle nazwano przyczynę katastrofy. Napisano, że było to “wyprowadzenie samolotu poza krytyczny kąt natarcia”. Słowo “wyprowadzenie” oznacza, że piloci to zrobili. Kiedy jednak przeanalizuje się dokładnie zapisy czarnej skrzynki, okazuje się, że nabrał on 900 m wysokości w ciągu 10 sekund. Prędkość pionowa 90 m/s! Tak lata myśliwiec, a nie pasażerski tupolew. Na takiej wysokości w grę wchodzi nabór wysokości 1-2 m/s, ale nie 90 – opowiada Władimir Gierasimow, były zastępca dyrektora Instytutu Lotnictwa Cywilnego w Moskwie. Wniosek może być tylko taki, że maszynę w górę nie pociągnęły stery, ale skrzydła. – W zapisie widać, jak pracowały stery i jak zmieniała się wysokość. Okazuje się, że w momencie, kiedy maszyna wznosi się, ster wysokości się nie rusza. A więc to nie “wyprowadzenie”, a “wyjście” (po rosyjsku nie “wywod”, lecz “wychod”) – samoistne! – kontynuuje ekspert. Jest to osobliwość tego typu statku powietrznego. Tu-154 przy pewnych kątach natarcia unosi się gwałtownie pod wpływem samej masy powietrza. Zjawisko to jest znane nauce. – Chodzi o chwilowy pionowy podmuch na płaty nośne pochodzący np. z prądów wznoszących. Przy dużych kątach natarcia składowa pionowa od takiego podmuchu zwiększa kąt natarcia, co może doprowadzić do przekroczenia krytycznej wartości tego kąta i utraty siły nośnej na skrzydłach – wyjaśnia dr Ryszard Drozdowicz zajmujący się aerodynamiką. Problemu tego specjaliści nie odnosili jednak do tupolewa. Jako potencjalne zagrożenie konstruktorzy rozważają problem podmuchów przy projektowaniu samolotów lecących na bardzo dużych wysokościach z dużą prędkością (chodzi o wojskowe samoloty ponaddźwiękowe). Normalnie podmuch wznoszący samolot nie jest szkodliwy. – W locie poziomym takie podmuchy nie powodują zagrożenia stateczności samolotu, a jedynie jego chwilowe przyspieszenie pionowe, czasami nieprzyjemnie odczuwalne, szczególnie przez pasażerów – dodaje ekspert. Okazuje się jednak, że zjawisko to dotyczy także Tu-154. Ten typ samolotów ma osobliwą skłonność do ulegania podmuchom, ale jednocześnie po przeciągnięciu wpada w płaski korkociąg. O tych dwóch cechach, które występując równocześnie czynią maszynę wyjątkowo niebezpieczną, nie ma jednak mowy w oficjalnych podręcznikach i instrukcjach. Do niemal identycznej katastrofy jak w Uzbekistanie doszło 21 lat później pod Donieckiem. Mechanizm nagłego wyjścia na dużą wysokość (w Doniecku nawet powyżej maksymalnej) i wpadnięcia w korkociąg się powtarza, podobnie jak wnioski MAK, który naśladując sowiecką komisję z 1985 r., napisał w raporcie, że to załoga wyprowadziła samolot na niedozwoloną wysokość. – Pisałem cztery pisma do prokuratury w tej sprawie. Śledczy nie znają się na lotnictwie. Ograniczali się do przepisania wniosków MAK i obwiniania załogi. Tłumaczyłem, że tak nie jest. Wreszcie napisał do mnie prokurator generalny Jurij Czajka, że przyjęto moje argumenty, i obiecał, że zajmie się sprawą. W Prokuraturze Generalnej uznali nawet, że badanie MAK było przeprowadzone nieprawidłowo. I odesłali sprawę ponownie do prokuratury w Sankt Petersburgu w celu uzupełnienia. Tylko rezultatów nie ma – mówi Gierasimow. Rosyjskim pilotom chodzi o to, żeby informacje o zachowaniu tupolewa wprowadzić do instrukcji. – Skoro są takie niebezpieczne osobliwości tego samolotu, to trzeba przed nimi ostrzec załogi. Bójcie się wysokich kątów natarcia. Możecie wpaść w płaski korkociąg, a z niego nie ma wyjścia! Może do tego dojść na dużych wysokościach, ale i na małych. Z płaskim korkociągiem wiąże się też katastrofa z 3 stycznia 1994 r. pod Irkuckiem. Tam upadek nastąpił z 600 m, a więc to nie w dużej wysokości jest przyczyna – dodaje nasz rozmówca, który walczy o ujawnienie tych faktów od 30 lat. Wprawdzie w Irkucku doszły inne okoliczności (pożar silnika), ale przebieg zdarzenia jest podobny. Dlaczego odpowiednie ostrzeżenia nie znalazły się od razu w dokumentacji techniczno-eksploatacyjnej Tu-154? Okazuje się, że biuro konstrukcyjne zakładów im. Tupolewa wiedziało o tym od samego początku. Podczas lotów doświadczalnych pilot Siergiej Agapow zauważył, że samolot, który ma trzy silniki w końcowej części kadłuba, może wpadać w płaski korkociąg. Podczas wykonywania programu prób wysokich kątów natarcia postanowiono sprawdzić, co się stanie w przypadku przeciągnięcia. Do tego doświadczenia na ogonie samolotu zainstalowano czaszę hamującą (podobną do spadochronu). – Chociaż robił to bardzo doświadczony pilot, przy doskonałej pogodzie, podczas wykonywania zamierzonego programu bardzo długo spadali i nie dało się wyprowadzić maszyny. Dopiero po użyciu tego spadochronu na ogonie mój przyjaciel uratował samolot. A ci w Doniecku w burzy i w ciemności niczego takiego się nie spodziewali. Nie mieli żadnych szans – wspomina Gierasimow. Ale z jakichś powodów wyników tego eksperymentu z 1971 r. nie uwzględniono w instrukcji użytkowania samolotu w locie. Piotr Falkowski
Dlaczego musimy stać po stronie Orbana? Ktoś nieinteresujący się sytuacją wewnętrzną Węgier i wierzący we wszystko, co piszą gazety w Polsce i na świecie – mógłby dojść do przekonania, że w kraju tym jesteśmy o krok od „faszystowskiej dyktatury”. Co prawda słowo „faszystowski” dawno już straciło pierwotne znaczenie, stając się jedynie inwektywą i pałką, przy pomocy, której bije się politycznego przeciwnika – to jednak używanie tego typu określeń pod adresem demokratycznego kraju, mającego 1000-letnią, chrześcijańską tradycję, który wiele przeszedł w ostatnich dziesięcioleciach – jest czymś, wobec czego nie można przechodzić obojętnie. Tym bardziej, jeśli w gronie stawiających pod pręgierzem są przywódcy największych państw mieniących się demokratycznymi. Jest rzeczą niepodlegającą dyskusji, że na Węgrzech nie doszło do żadnego „zamachu”, że kraj ten nie zmierza ku „faszystowskiej dyktaturze”. Jeśli bowiem uchwalanie ustaw i praw dzięki wygranym wyborom i posiadanej większości w parlamencie jest „faszystowską dyktaturą”, to w takim razie, czym jest ta „prawdziwa demokracja”, o którą walczy Bruksela i Ameryka? Czy wprowadzenie do preambuły Konstytucji Węgier słów „Boże, błogosław Węgrów”, danie ludziom swobody wyboru przynależności do OFE, czy zmniejszenie liczby posłów do 199 – to jest działanie antydemokratyczne? Czy instytucja wyborów została zlikwidowana? Oczywiście nie. Chodzi o coś zupełnie innego – to Bruksela i USA roszczą sobie prawo do określania tego, co jest demokratyczne a co nie. Chodzi też o naruszone interesy ponadnarodowych korporacji i instytucji finansowych. Skandal polega też na tym, że takie państwa jak Francja i Niemcy na własnym podwórku realizują politykę bardzo podobną do tej, jaką chce iść Orban, a nowym państwom członkowskim UE aplikują rozwiązania, których u siebie nigdy by nie przyjęli. Z wielu powodów, ale i przez wzgląd na nasze interesy – powinniśmy w tym sporze stanąć po stronie Węgier. Dobrze, że opozycja zajęła takie stanowisko, ale o wiele ważniejsze jest to, że uczynił to także premier Donald Tusk, czym może niektórych zaskoczył. Na konferencji prasowej w Warszawie powiedział:
„Polska zaoferuje, jeśli premier Viktor Orban i Węgrzy będą tym zainteresowani, jakąś formę politycznego wsparcia, tak aby reakcje na sytuację na Węgrzech nie były przesadzone. Mam wrażenie, że część tych reakcji jest przesadzona, mówię bardziej o reakcjach politycznych niż czysto formalnych czy proceduralnych związanych z oceną Komisji Europejskiej. Węgry prezentują ciągle na poziomie europejskim standard demokratyczny. Nie ma żadnego powodu, aby podnosić takie larum, jak czynią to niektóre polityczne środowiska”. Ten głos będzie miał w Europie większy rezonans, niż głos opozycji, bo Tusk jest premierem, a ponadto jest uznawany w UE za „swojego”. Dlaczego się na to zdecydował? Po pierwsze, Orban jest zaprzyjaźniony z Tuskiem, wbrew powszechnej opinii, że to PiS jest naturalnym sojusznikiem Fidesz. Musiał, więc w jakiś sposób wesprzeć kolegę. Ale jest też drugi powód – Tusk jest chyba zaskoczony i zaniepokojony tonem, w jakim wypowiada się na temat Węgier UE. Taki los może spotkać każde z państw naszego regionu. Podpaść Brukseli jest bardzo łatwo i wtedy staje się ona bezwzględna. Jest jeszcze jedna sprawa – przypadek węgierski postawił na nowo pytanie o granice suwerenności państw członkowskich UE. Można mieć tylko nadzieję, że po tej bolesnej lekcji profederalistyczny entuzjazm naszego rządu wyrażony niedawno w Berlinie przez ministra Radosława Sikorskiego – osłabnie. Jan Engelgard
Andżelika Borys zmieniła front Andżelika Borys, aktywistka Związku Polaków na Białorusi, kreowana przez pewien czas w Polsce na liderkę antyłukaszenkowskiej opozycji, zmieniła front. W najnowszym wywiadzie opublikowanym w “Rzeczpospolitej” mówi zupełnie innym językiem niż do tej pory. Zamiast wzywania do konfrontacji z władzami Białorusi wzywa do dialogu i twierdzi, że Związek Polaków nie może byc organizacją polityczną. Zaczyna od pozytywnej opinii o nowym p.o. prezesa ZPB Mieczysławie Łysym: Poznałam pana Łysego jeszcze, jako kierowniczka działu oświaty ZPB w latach 1999-2000. Był dyrektorem szkoły w Rubieżewiczach pod Mińskiem, a ja pomagałam mu w wyposażeniu pracowni języka polskiego w jego szkole. Pan Łysy kontaktował się ze mną także po rozbiciu Związku, gdy okazaliśmy się po przeciwnych stronach. Pytał, jak widzę możliwości rozwiązania konfliktu. Odpowiedziałam mu, że jestem gotowa do rozmów. Widocznie wówczas nie były gotowe do tego władze białoruskie, postrzegające mnie, jako rezydenta obcych wywiadów i uosobienie wszelkiego zła, więc ciągu dalszego nie było. Dalej dowiadujemy się, że Związek Polaków jest organizacją kulturalno-oświatową, więc stawianie tak daleko idących warunków jak zmiana reżimu politycznego jest, delikatnie mówiąc, niedorzeczne. Nie jesteśmy siłą polityczną, która dąży do zmiany władzy na Białorusi, więc dialog, w interesach setek tysięcy Polaków na Białorusi, powinniśmy prowadzić w warunkach panowania każdej władzy, jeśli, rzecz jasna, taki dialog nie osłabia organizacji. Dostrzegła też negatywne konsekwencje prowadzenia działalności części działaczy Związku w tzw. podziemiu: Nielegalna działalność mocno blokuje rozwój organizacji, gdyż ogranicza możliwośi szerzenia nauki języka polskiego oraz popularyzowania polskiej kultury i tradycji. A to są przecież główne kierunki działalności ZPB, to na nich bazuje idea istnienia tej organizacji. Bycie w podziemiu jest tylko i wyłącznie możliwością przetrwania. Z upływem lat następuje jednak zmęczenie z powodu bycia w podziemiu. Organizacja zaczyna cierpieć na syndrom prześladowczy i hermetyzuje się, zaczyna jej brakować kreatywnej młodej kadry. Obawiam się, że obecnie ZPB w dużym stopniu boryka się z tym właśnie problemem. Zresztą problem aktywnej młodzieży dotyczy większości środowisk polonijnych na świecie. Te słowa w ustach A. Borys brzmią sensacyjnie. Jak należy rozumieć w ten sposób przeprowadza krytykę swojej dotychczasowej działalności. Ale dobrze, że zmądrzała. Wywiad zapewne nie jest przypadkowy i oznacza próbę zakończenia bezsensownego konfliktu wokół ZPB. Drogę do tego otworzyła niedawna rezygnacja prezesa Stanisława Siemaszko. A wypowiedź A. Borys opublikowana w “Rzeczpospolitej”, która wspólnie z “Gazetą Wyborczą” wiodła prym w podsycaniu konfliktu wokół ZPB, jest gestem z drugiej strony sygnalizującym gotowość porozumienia. Prawdopodobne będzie teraz dążenie do nowego pojednawczego zjazdu Związku i wyboru kompromisowego składu władz. Nie ulega wątpliwości, że stoi za tym dyplomacja obu krajów. Jest to drugie podejście do zakończenia konfliktu wokół ZPB. Za pierwszym razem A.Borys zajęła zgoła odmienne stanowisko. Oby tym razem się udało. Bo istniejąca sytuacja najbardziej szkodzi społeczności polskiej w Białorusi.
j.s. myslpolska.info
Czy Angelika Borys „zmądrzała”? Mamy, co do tego poważne wątpliwości. Jej nagła zmiana frontu o niemal 180 stopni ma najprawdopodobniej inne przyczyny, choć nie chcemy zgadywać, jakie. – admin.
Smoleńska nigdy dość Każdy obywatel RP ma prawo zadać pytanie: jak to się dzieje, że samolot, który powinien być najbezpieczniejszym statkiem powietrznym w kraju, spada sobie jak pierwszy lepszy boeing albo airbus? Jakiego to państwa właściwie jestem obywatelem? Smoleńsk, jako case study powinien być obowiązkowy w uczelniach kształcących kadry sił zbrojnych, wywiadu, bezpieki, dyplomacji, policji, administracji. Zakotłowało się ponownie. Instytut Ekspertyz Sądowych z Krakowa nie wykluczył obecności dowódcy sił lotniczych w kokpicie, ale przypisał jednocześnie odczytane, podobno kluczowe słowa, drugiemu pilotowi TU-154. Zgiełk, jaki rozlega się w związku z tym wokół, zmierza do zakwestionowania wniosków komisji Millera i kieruje uwagę opinii publicznej w stronę Moskwy. To niczego nie zmienia. Przyczyną katastrofy było tak czy inaczej kiepskie wyszkolenie załogi. To efekt strategii rozwoju sił zbrojnych. Stan rozwiązanego 36 specpułku lotniczego to tylko czubek góry lodowej. Raport NIK, który lada dzień ma ujrzeć światło dzienne z pewnością nie odpowie na pytanie o rolę wojskowych specsłużb w dziele ochrony Sił Zbrojnych RP, ale może wykazać strukturalne, wielopoziomowe i przekrojowe praktyki improwizacyjne w kręgach decyzyjnych państwa w ciągu wielu lat. Przecieki dotyczące panów: Arabskiego i Błaszczaka są w tej mierze dosyć obiecujące.
Cóż, więc działo się podczas ostatnich sekund lotu? Dlaczego samolot spadł? Lądowali czy nie lądowali? Możliwość pierwsza: piloci lądowali. Wyliczanka wysokości opadania kończy się na 20 metrach.
Możliwość druga: nie lądowali i wykonywali komendę “odchodzimy” po osiągnięciu 100 metrów, co robili źle, bo lecieli za szybko, do tego na autopilocie. Tak twierdzą fachowcy. Laik zastanawia się, nad czym innym: wyliczanka wysokości poniżej 100 metrów świadczyłaby o stalowych nerwach pilotów, którzy wiedząc o tym, że samolot “nie odchodzi”, panowali nad sobą do końca. Czyżby? Jeśli nawet nie krzyczeliby z przerażenia, to milczeliby, zdumieni tym, co się dzieje. Metodyczna i spokojna wyliczanka wysokości nie wchodzi w rachubę. To ludzie, a nie roboty. Ten samolot nie tylko nie powinien był lądować, ale i startować. To czy gen. Błasik był w kokpicie, podobnie jak to, w jaki sposób pracowała obsługa wieży, nie ma znaczenia.
Moja teza jest taka: establishment ma świadomość absolutnej kompromitacji państwa. Doświadcza tego w kontaktach międzynarodowych. Smoleńsk wręcz podważył sens istnienia państwowości polskiej, jako dziadostwa bez konkurencji. Stąd – jak mniemam – rozkaz, aby zrobić absolutnie wszystko, co możliwe, by móc podzielić się winą z Rosjanami. Stąd hucpa, która ma za cel rozmyć odpowiedzialność. Prokuratura jest w bardzo niewygodnej sytuacji. Z jednej strony, sprokurowane przez rząd kiepskie narzędzia pracy w relacjach z Rosją, która nie zmarnuje żadnej okazji aby nam dopiec, z drugiej szantaż moralny środowisk uznających krzyż za „substytut”. W tym samym samolocie o tym samym czasie znaleźli się dowódcy wszystkich rodzajów sił zbrojnych. Według słów rzecznika prasowego Sztabu Generalnego, potwierdzonych potem przez wiceministra ON, było to zgodne z procedurami. Gorzej z ordynarnym instynktem samozachowawczym, zbyt ordynarnym jak na wyśrubowane standardy ułańskiej fantazji. Zwolennikom teorii zamachu rosyjskiego poddaję pod rozwagę ten fakt. Zanim znowu zaczną bełkotać, niech się lepiej zastanowią, w jakim świetle stawia to ś.p. zwierzchnika sił zbrojnych pochowanego na Wawelu. Marek Bednarz
Elity chcą ograniczyć wolności obywatelskie? W Polsce ważą się losy umowy ACTA, mającej rzekomo chronić przed piractwem internetowym, a w gruncie rzeczy służącej ograniczeniu dostępu obywateli do swobodnej wymiany myśli. W USA miliarder George Soros przewiduje rychłe ograniczenie swobód obywatelskich, wskutek nieuniknionego załamania systemu finansowego w Stanach Zjednoczonych i radykalizacji Ruchu Okupacji Wall Street. Na Forum Ekonomicznym w Davos najważniejsi światowi przywódcy mają dyskutować nad odejściem od „kapitalizmu” i zaproponować jeszcze ściślejszy niż obecnie nadzór nad gospodarką. George Soros, znany amerykański miliarder żydowskiego pochodzenia, w rozmowie z Johnem Arlidge’em z „Newsweeka” zdecydowanie potwierdził, iż w jego opinii zbliża się fala zamieszek na amerykańskich ulicach. Według niego to proces nieunikniony. Stwierdził też, że masowe wystąpienia osób niezadowolonych ze stanu swoich portfeli, najprawdopodobniej zostaną wykorzystane przez rządzących do ograniczenia wolności obywatelskich. Wszystko oczywiście pod pretekstem konieczności zachowania bezpieczeństwa publicznego. – Może to doprowadzić do powstania represyjnego sytemu politycznego i takiego społeczeństwa, w którym wolność jednostki będzie o wiele bardziej ograniczona. Oznaczałoby to zerwanie z tradycją Stanów Zjednoczonych – wyjaśnił. Soros ocenił, że sytuacja w kraju jest „bardzo poważna”. – Mamy do czynienia z niezwykle trudnym okresem, porównywalnym pod wieloma względami do Wielkiego Kryzysu z lat. 30. Stoimy w obliczu powszechnych cięć wydatków w krajach rozwiniętych, co grozi stagnacją. W najlepszym wypadku możemy mieć do czynienia z deflacją, w najgorszym – z upadkiem systemu finansowego – twierdzi przedsiębiorca.
O ograniczeniu wolności rozmawiać mają również w Davos najważniejsi politycy i ekonomiści. W szwajcarskim kurorcie, co roku odbywają się spotkania w ramach Forum Ekonomicznego. Za zasadniczy cel tegorocznego, rozpoczynającego się w środę szczytu, obrano kwestię reformy systemu kapitalistycznego, który zdaniem pomysłodawcy szczytów w Davos, Klausa Schwaba, jest „przestarzały i nie sprawdził się”. Schwab zapowiadając spotkanie stwierdził, że mamy dziś do czynienia ze „zbyt dużą luką moralną” i „osłabieniem spójności społecznej” w systemie ekonomicznym. Jego zdaniem „elitom grozi całkowita utrata zaufania przyszłych pokoleń”. Winą za ten stan rzeczy obarczył „obecny model kapitalizmu”. Według Schwaba, jesteśmy „w epoce głębokich przemian, które wymagają nowych sposobów myślenia, a nie większej wolności gospodarczej”. – W otaczającym nas świecie nie ma miejsca na kapitalizm w obecnej postaci – dodał. Jaka jest, więc alternatywa dla kapitalizmu? Więcej podatków, więcej ograniczeń, większy nadzór, głębsza integracja polityczna państw przeżywających problemy zadłużeniowe np. w Europie! Światowi liderzy polityczni i ekonomiczni obawiają się przede wszystkim eskalacji zamieszek – wynika z amerykańskich badań. W 2011 r. 36 proc. przepytanych liderów wyrażało niepokój z powodu wybuchu napięć społecznych, a obecnie gwałtownych wystąpień obawia się już ponad 54 proc. z nich. Stąd coraz głośniejsze stają się propozycje ograniczania wolności obywatelskich – w celu zachowania porządku publicznego. W grudniu Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) podała, że różnice w dochodach między bogatymi i biednymi osiągnęły najwyższy poziom od 30 lat. Nierównosci pogłębiły się głównie w Stanach Zjednoczonych, Australii, Kanadzie, Wielkiej Brytanii i Irlandii. W swoim raporcie OECD ostrzega, iż największym zagrożeniem dla dobrobytu i bezpieczeństwa na świecie są właśnie zbyt duże dysproporcje między bogatymi i biednymi. Główny ekonomista OECD Pier Carlo Padoan postuluje bezwzględną walkę z „chciwością” i „nierównością”, aby zminimalizować ryzyko niebezpiecznych zachowań. Już od kilkunastu miesięcy najważniejsi politycy na świecie pracują nad zmianą znanego nam modelu kapitalizmu. Prezydent USA Barack Obama zaproponował wprowadzenie nowego podatku dla milionerów – „Rule Buffett” – który miałyby płacić te gospodarstwa, których dochód przekracza milion dolarów rocznie. Nowy podatek miałby przyczynić się do obniżeniu deficytu. Angela Merkel zaproponowała ściślejszą integrację polityczną i większą kontrolę państw członkowskich Unii Europejskiej – Potrzebujemy jeszcze więcej regulacji, ponieważ każdy gracz musi być bardziej podporządkowany nadzorowi – mówiła podczas jednego ze szczytów europejskich niemiecka kanclerz.
WorldNetDaily.com, euinside, AS.
Komentarz PiotrSkarga.pl: Przerażające są te krakania o odejściu od kapitalizmu w stronę podnoszenia podatków, większych ograniczeń, kontroli i głębszej integracji polityczna państw przeżywających problemy finansowe w Europie. Wszystko jak zwykle dla naszego dobra, którego tak mało nam już zostało.
Tymczasem to właśnie regulacje, gigantyczne podatki, „zusy” i inne daniny dobijają inicjatywę wielu ludzi. To nie nierówności są złe, ale nędza. Wygląda na to, że ktoś na siłę chce nam znów zainstalować jakąś wersję starej, śmierdzącej komuny!
Totalitaryzm w dzisiejszej Polsce Totalitarny po polsku znaczy całkowity. System totalitarny jest układem całkowicie pod wpływem ośrodka rządzącego. „W systemach totalitarnych życie ludzi podporządkowane jest wszechobecnej kontroli ze strony władzy. Wyznacza ona standardy i normy zachowania, określa status socjalny obywateli, ustala kierunki, obszary i granice aktywności publicznej oraz kształtuje wzorce życia osobistego” (Wikipedia, Totalitaryzm).
Państwo totalitarne jest takim, w którym mieszkańcy są niemal całkowicie poddani władzom. Niemal całkowicie, ponieważ nawet niewolnik może rozbudzić wolną wolę i zbuntować się. Ilustracja pochodzi z Wikipedii: File. Jest to obraz Сергея Васильевичa Ивановa „Торг в стане восточных славян” będący dobrą ilustracją problemu niewolnictwa nie tylko w średniowieczu. Dzisiaj niewolników nazywa się obywatelami, zamiast piętnować – wydaje się im dowody osobiste, ale wolnymi ludźmi nie są.
Czy Polska jest krajem rządzonym totalitarnie? Oto lista bardziej rzucających się w oczy objawów wszechwładzy panów w nadwiślańskim kraju:
1. Jeszcze przed narodzinami państwo obejmuje wpływ na dzieci poczęte przy pomocy zasad rozdzielania zasiłków na dzieci urodzone. Aby takowy otrzymać, matka dziecka poczętego musi poddać się odnotowywanej przez państwo kontroli lekarza ginekologa. Dokonuje się to pod pretekstem ochrony zdrowia dzieci w państwie, którego prawo pozwala na niemal swobodne zabijanie ich przed urodzeniem.
2. Po narodzinach wszystkie dzieci pod groźbą kar muszą być wpisane na listę w urzędzie stanu cywilnego, gdzie wzorem obozów koncentracyjnych otrzymują numer osobisty, jeden na całe życie. Imię i nazwisko będą mogły zmienić, ale tego numeru nie. Za dwoma wyjątkami: Po pierwsze, w przypadu urzędowej zmiany płci – wtedy numer zostanie częściowo zmieniony (cyfry odpowiadające za oznaczenie płci i cyfra kontrolna). Po drugie, gdy zostaną przestępcami, a po złapaniu w ramach programu ochrony świadków koronnych zostanie zmieniona ich tożsamość.
3. Narodzone dzieci pod groźbą kar muszą zostać poddane obowiązkowym szczepieniom. Mimo rozbieżności ocen ich skutków – rodzice nie mają wyboru.
4. Dzieci kilkuletnie poddawane są obowiązkowi przedszkolnemu, a następnie przez kilkanaście lat obowiązkowi szkolnemu. Rodzice muszą posyłać je pod groźbą kar do placówek, w których poddaje się podopiecznych obróbce według programów zatwierdzonych przez państwo. Nawet przedszkola i szkoły utrzymywane bezpośrednio przez rodziców muszą wdrażać programy nauczania i wychowania państwowe i państwo ma możliwości sprawdzania tego oraz karania szkół i nauczycieli za odstępstwa. Programy są tak ułożone, by zabić za młodu naturalną ciekawość, pęd do wiedzy, samodzielność ocen, by zmusić do posłuszeństwa urzędnikom państwa i pracodawcom bez względu na osobiste poczucie wolności i podstawową sprawiedliwość.
5. Osoby pełnoletnie otrzymują obowiązkowo i za opłatą współczesny odpowiednik hitlerowskiej Kennkarte i dodatkowy numer ewidencyjny – numer dowodu osobistego. Kenkarty zawierały dane biometryczne (odciski palców), rządzący planują przywrócić tą cechę do dowodów tożsamości wzbogacając je też o inne informacje (najpierw wzór siatkówki oka, potem zapewne kod DNA). Bez dzisiejszych kenkart nie da się niczego załatwić w urzędach.
6. Wolne gospodarowanie, nawet społecznie pożyteczne jest zabronione pod groźbą kar. Aby prowadzić jakąkolwiek samodzielną działalność zarobkową należy poddać się opodatkowaniu i urzędowym procedurom nadawania numerów, udzielania zezwoleń. Zarabianie poza kontrolą państwa jest nazywane przestępczością i szarą strefą.
7. Wolność wykonywania zawodów nie istnieje. Wiele zajęć pod groźbą kar można wykonywać tylko za zgodą państwa po spełnieniu urzędowych wymogów. Nie liczy się wiedza, umiejętności, rzetelność, ale państwowe zezwolenie. Państwo nie chroni swobody wyboru zawodu, ale chroni samowolę wybranych grup zawodowych zwalczających konkurencję. Niektóre zrzeszenia zawodowe otrzymały od państwa prawo do decydowania, kto może, a kto nie może wykonywać zajęcia, na które przyznano im monopol (wyłączność).
8. Wolność posiadania ziemi i budowy na niej domu nie istnieje. Kto posiada ziemię, nawet nie mając z niej żadnego dochodu, ani w ogóle nie mając dochodu, musi płacić podatek gruntowy. Jeśli go nie zapłaci, straci ziemię i nieruchomości. Aby wybudować dom na własnym gruncie, należy uzyskać urzędowe zezwolenie po uiszczeniu związanych z tym opłat, w tym po opłaceniu projektu podpisanego przez architekta, który zawód wykonuje za zgodą państwa.
9. Obłożone podatkami są nie tylko handel i usługi, ale również darowizny, spadki. Jest też podatek od posiadania odbiorników radiowych i telewizyjnych.
10. Państwo ustaliło nową definicję śmierci człowieka – niezgodną z odwiecznym rozumieniem człowieczeństwa. Uczyniono to w celu rozwoju transplantologii kosztem powszechnego prawa do życia, wbrew lekarskiemu obowiązkowi ratowania każdego życia ludzkiego do końca oraz wbrew zawartemu w lekarskiej przysiędze Hipokratesa etycznemu zakazowi szkodzenia jakiemukolwiek człowiekowi.
11. Ciało każdego obywatela należy do państwa tak długo, dopóki obywatel nie zapisze się na państwową listę osób niezgadzających się na zabranie jego narządów w razie uznania go za dawcę do przeszczepów.
12. Po śmierci rodzina może pochować ciało zmarłego tylko w miejscach wyznaczonych przez państwo, nie wolno jej pod groźbą kar uczynić tego na własnej ziemi. Państwo unieważniło wielowiekowy uświęcony zwyczaj nienaruszalności grobów, wprowadzając system ich dzierżawy od właścicieli cmentarzy i możliwość zniszczenia przez zarządców cmentarzy, jeśli rodzina, co 20 lat nie ponowi opłaty dzierżawnej.
13. Państwo posiada zupełną samowolę zmieniania praw bez liczenia się z prawem naturalnym, prawami zwyczajowymi społeczeństwa, wolą obywateli. System władzy wąskiego kręgu wierchuszki partyjno-państwowej czyni z parlamentu i trybunału konstytucyjnego organy boskiej wszechwładzy prawodawczej. Po przyłączeniu Polski do Unii Europejskiej część tej prawodawczej swawoli oddano unijnym organom prawodawczym.
14. Decyzje w sprawach zarządu mieniem państwowym, wysokości podatków, wysokości pensji urzędniczych są podejmowane w wąskim kręgu trzymającym władzę. Referenda ogólnokrajowe zależą od woli parlamentu i odbywają się tylko wtedy, gdy spodziewane jest głosowanie obywateli zgodne z wolą rządzących. W wyborach do władz krajowych można startować po spełnieniu szeregu warunków zazwyczaj uniemożliwających kandydowanie bez wielkich pieniędzy albo wsparcia wielkich organizacji. Mimo to ustrój polityczny kłamliwie nazywany jest demokratycznym.
15. Państwo zabrania swobodnej wymiany wiedzy na tematy nieosobiste używając w tym celu ochrony rzekomych praw autorskich, patentowych i gospodarczych oraz cenzury sądowej, a także zmierza do wprowadzenia systemu cenzury rozproszonej opartej na oświadczeniach osób fizycznych i prawnych.
16. Jawnie i niejawnie zbiera państwo osobiste informacje na temat obywateli. Wykorzystuje do tego obowiązkowe spisy powszechne, informacje podawane w procedurach urzędowych (edukacyjnych, podatkowych, medycznych i innych) oraz służby specjalne. Czy jest totalitarnym kraj, w którym obywatel bez zgody władzy państwowej nie może podejmować działań, do których ma naturalne prawo, w którym rządzący nakładają na obywateli bez ich zgody dowolne obowiązki sprzeczne z naturalnym porządkiem społecznym? Oczywiście, że jest totalitarny. I Polska jest rządzona totalitarnie przynajmniej od II wojny światowej.
MORAŁ: Żeby zbuntować się przeciw niewoli, trzeba wiedzieć, że jest się niewolonym.
http://mocniejszy.wordpress.com/
Dlaczego Illuminati ujawniają swój spisek? Illuminati nie chcą tylko twoich dzieci, małżonka/małżonki, nieruchomości i wolności. Satanistom nie wystarczy prawo do twojego życia . Chcą najwyższej nagrody – twojej duszy. Mówią nam o spisku, bo chcą byśmy czuli zagrożenie. Tak jak niżej stojący w hierarchii masoni, zwykli Żydzi, Amerykanie czy Europejczycy są zagrożeni przez swoje poparcie dla wojny. Chcą byśmy wszyscy stali się demonami. Celowo wydają się tacy niezdarni [w działaniach], ponieważ chcą naszego współudziału. Nie chcą byśmy mówili „wow, nie wiedziałem o tym”. Mają zakład z Bogiem. Mogą wygrać nas dla Lucyfera. Ale muszą dać nam wolną rękę, zdolność do dokonania wyboru. To jest powód dla ich ujawniania spisku. Na przykład, Rockefellerowie sponsorują John Birch Society. Ich gazeta New American nadal jest jednym z najlepszych źródeł informacji o spisku elit. Ta kontrolowana opozycja spełnia też inne funkcje. Mogą zrzucać winę na innych i dbać o to by nigdy nie wykształcił się żaden realny [niekontrolowany] ruch oporu. Dlatego wiele witryn, takich jak David Icke.com, strona Jeffa Rense i moja własna funkcjonują bez większych problemów. Chcą żeby wszyscy wiedzieli. Inne strony internetowe mogą w rzeczywistości otrzymywać nawet wsparcie od Illuminati. Ralph Epperson, autor The Unseen Hand-Niewidzialnej Ręki (1985) uczy o New World Order od 1980 roku. Powiedział mi, że nigdy nie spotkał się z oporem ze strony elity. Dlatego działają czasem „byle jak”. Każdy wie, że w Pentagon nie uderzył żaden samolot, nie było też katastrofy w Shanksville. Chcą nas zmusić do uległości przez akceptację tych historii i wymazanie z pamięci ofiar (podobnie dzieję się w przypadku zamachu w Smoleńsku – przyp. tłum). W ten sposób stajemy się wspólnikami zbrodni. W filmie Adwokat diabła na podstawie powieści Andrew Niedermana, wyprodukowanym przez Arnona Milchana i Arnolda Kopelsona, diabeł (Al Pacino) mówi Kevinowi Lomaxowi, ambitnemu prawnikowi granemu przez Keanu Reevesa:
„Ja tylko ustawiam scenę, wolna wola, ty sam pociągasz za swoje sznurki!” Mówi Kevinowi, że ten nie może winić nikogo, tylko samego siebie. Kevin był napędzany przez egoizm i przekupność. Porzucił żonę w chwili, gdy potrzebowała go najbardziej, po czym popełniła samobójstwo. Doprowadził do uniewinnienia wielu faktycznie winnych klientów gdyż „nigdy nie przegrywa”. Wtedy diabeł zapoznaje nas z lucyferiańskim manifestem: wg. niego człowiek jest określany przez swoje przyziemne żądze (chciwość, mania władzy, pożądanie) bardziej niż przez swoją duszę i wartości duchowe (prawda, sprawiedliwość, piękno). Człowiek służy Lucyferowi przez poddanie się tym żądzom, przez przykładanie ręki do swojej własnej destrukcji. Illuminati zawsze promowali podążanie za swoimi prymitywnymi instynktami, nazywając to „wyzwoleniem seksualnym” lub „otwartym małżeństwem”. To wszystko uderza w instytucję rodziny. Ich psychologia zawsze pchała do walki z „represyjnością”, (czyli samodyscypliną). Pogląd, że człowiek jest Bogiem, a jego zachcianki są w życiu miernikiem wszystkiego, nazywamy „sekularnym humanizmem” inaczej „lucyferianizmem”.
John Milton (diabeł): Dla kogo właściwie nosisz te wszystkie cegły? Dla Boga? Tak? Bóg? Powiem ci coś o Bogu. Bóg lubi oglądać. Jest dowcipnisiem. Pomyśl o tym. On dał człowiekowi instynkty. Dał wam ten niezwykły dar, a potem, co, przysięgam, dla własnej rozrywki, dla swojego osobistego kosmicznego zgrywu ustala zupełnie odwrotne reguły. To jest żart wszechczasów. Patrz, ale nie dotykaj. Dotknij, ale nie próbuj. Spróbuj – ale nie połykaj. Ahaha. I podczas gdy ty przeskakujesz z jednej stopy nad drugą, co On robi? Śmieje się, jest chorym, pieprzonym dupkiem! Jest sztywniakiem! Jest sadystą! Jest nieobecnym właścicielem domu! Czcić to? Nigdy!
Kevin Lomax: „Lepiej rządzić w piekle niż służyć w niebie? O to chodzi?”
John Milton: Dlaczego nie? Jestem tu na ziemi od czasu, gdy to wszystko się zaczęło. Pielęgnowałem każde uczucie które człowiek chciał mieć. Dbałem o to, co chciał mieć i nigdy go nie osądzałem. Dlaczego? Ponieważ nigdy go nie odrzuciłem. Pomimo wszystkich jego niedoskonałości, jestem największym fanem człowieka! Jestem humanistą. Może ostatnim humanistą. Kto mógłby Kevinie zaprzeczyć, że XX wiek był w całości mój? Diabeł ujawnia, że jest ojcem Kevina i żąda od niego seksu z jego uwodzicielską siostrą przyrodnią w celu spłodzenia potomka. Zamiast poddać się tej pokusie, Kevin popełnia samobójstwo. Wystarczy powiedzieć „nie”. Nie będziemy wspólnikami we własnej zagładzie. Nie oddamy naszej duszy.
Henry Makow, tłumaczenie Radtrap
Co kryją oryginalne nagrania z kokpitu Wyniki badań kopii zapisów rozmów w kabinie Tu-154, wykonane przez krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych, oznaczają przełom w śledztwie smoleńskim. Wykluczyły nie tylko obecność gen. Błasika w kabinie, ale także rzekome tragiczne zderzenie z brzozą. Jednak zbadanie oryginałów taśm jeszcze bardziej przybliżyłoby nas do prawdy. Zapisy te, jak ustaliła „GP”, mogą kryć nieznane nam fakty. Także w opublikowanych ostatnio stenogramach są zapisy, które należałoby wyjaśnić. M.in. załoga, pytana o ilość paliwa, zameldowała o godz. 8:18:31, że ma 12,5 tony, pięć minut później – o 8:23:57 – że pozostało jej 11 ton. Dziesięć minut później, o godzinie 8:33:27 zameldowała, że ma 12 ton. Fakt, że ta informacja występuje także w wersji polskiego instytutu, oznacza, że nie jest to pomyłka w odsłuchu, tylko taki przekaz był na taśmie przedstawionej w Rosji jako oryginał. Co było powodem takiej informacji, nie wiadomo. Być może było to zwykłe przejęzyczenie.
Bezgłośne zderzenie z brzozą Niewątpliwie odczyt polskich biegłych z Instytutu Ekspertyz Sądowych im. prof. Sehna, zaprzeczający obecności gen. Błasika w kabinie, obala teorię naciskową. Głosu generała po prostu nie ma na taśmie. Te pomówienia były, jak już dziś wiemy, wymysłem komisji Jerzego Millera. Na taśmie nie ma też rzekomego uderzenia w brzozę, co, według raportów MAK i komisji Millera, miało zapoczątkować tragedię. Ekspertyza biegłych z Instytutu Ekspertyz Sądowych wykazuje, że odgłosy opisane w tamtych raportach, jako „dźwięki zderzenia się z drzewami” (w raporcie Rosjan) albo „ciągły sygnał akustyczny” i „odgłos przypominający stuknięcie” (w polskim raporcie) to „odgłosy przemieszczających się przedmiotów”. Zaczynają się one jeszcze przed momentem rzekomego uderzenia w drzewo i trwają do końca tragedii. Ten fakt podkreślił na konferencji 19 stycznia br. Antoni Macierewicz, przewodniczący sejmowego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej. Ale te odczyty, przełomowe w śledztwie, nie są dowodem, że w innym miejscu (miejscach) Rosjanie nie dokonali manipulacji. Już wcześniej, w październiku 2010 r., na drugiej, poprawionej przez Rosjan kopii, krakowscy eksperci odczytali m.in. także przełomową komendę „Odchodzimy”, która dowodziła, że załoga podjęła decyzję o odejściu na drugi krąg (jednak „coś” uniemożliwiło jej skuteczne wykonanie tego ratującego życie manewru) i słowa „Tam jest takie obniżenie”, świadczące, że piloci mieli świadomość, jakie jest ukształtowanie terenu. Pamiętajmy, że oryginalne taśmy (rejestratory) zniknęły na kilka godzin – rzekomo nie można było odnaleźć skrzynek po katastrofie, co wydaje się dziwne, ponieważ emitują sygnał, który umożliwia ich namierzenie nawet na dnie oceanu. Gdy je odnaleziono, zostały przewiezione do Moskwy bez asysty polskich służb. Praca krakowskich ekspertów opierała się na którejś z kolei kopii oryginału (pierwsza kopia została wykonana dopiero 31 maja 2010 r. i brakowało na niej... kilkunastu sekund). Mamy, więc prawo powątpiewać w autentyczność zapisów.
Dziwne zakłócenia Na kopii zapisów rozmów z kokpitu Tu-154 o godz. 8:39:42 pojawia się np. „zaburzenie sygnału we wszystkich czterech kanałach, trwające ok. 0,4 s, wynikające ze zniekształcenia powierzchni taśmy na odcinku ok. 3 cm (karbowanie taśmy)” – czytamy w stenogramach przygotowanych przez specjalistów z Krakowa. Zakłócenie nastąpiło dziwnym trafem tuż przed ostatnią fazą lotu – dwie minuty przed katastrofą. W stenogramach dołączonych do raportu Millera zakłócenia te opisane zostały jako „chwilowe obniżenie amplitudy sygnału we wszystkich kanałach”.
To nie wszystkie wątpliwości.
– Prokurator Szeląg mówił podczas konferencji 16 stycznia br., że polscy eksperci poddali badaniu nagrania pod kątem „ciągłości i unikalnej zmienności częstotliwości prądu, który zapisał się na nagraniu”. Problem polega na tym, że na pokładzie Tu-154 nie ma zakłócającego źródła prądu zmiennego, a same skrzynki są zasilane prądem stałym 27 lub 36 V. Ewentualne zakłócenia prądem zmiennym mogły pojawić się jedynie na cyfrowej kopii w czasie jej przegrywania z oryginału w pomieszczeniu MAK, np. od świetlówek lub sieci energetycznej. Prawdopodobnie prokurator potwierdził wiarygodność cyfrowej kopii, a nie oryginału – mówi „GP” bloger E2RDO z salonu24, specjalista z branży informatycznej, który zajmował się analizą tych danych. Jego zdaniem, jeśli takie zakłócenia, o których mówił prokurator, wystąpiły i były zidentyfikowane przez biegłych, to wręcz wskazuje na fałszerstwo.Takie prawdopodobieństwo istnieje. Przypomnijmy, że polscy śledczy na początku listopada 2011 r. mieli kłopoty z odsłuchaniem nagrań z kokpitu, ponieważ „kopia nagrań z rejestratora rozmów, którym dysponuje prokuratura, zakłócona jest »buczeniem«, które pojawiło się tam najprawdopodobniej spowodowane przez rosyjski prąd” – informował wówczas tvn24.pl
Krakowski Instytut Ekspertyz Sądowych starał się usunąć owo „buczenie”, ale żeby to zrobić, biegli powinni poznać częstotliwość prądu, jaka była w momencie kopiowania nagrań z oryginalnych taśm w Moskwie. Ówczesny ambasador RP w Rosji Jerzy Bahr, do którego zwrócili się prokuratorzy, ustalił, że te informacje mogą zostać pozyskane jedynie poprzez wystosowanie przez ambasadę noty dyplomatycznej do rosyjskiego MSZ. Śledczy wybrali inną drogę – zwrócili się z prośbą o ustalenie niezbędnych danych w (szóstym już) wniosku skierowanym do rosyjskich śledczych. TVN24 informował wówczas, że polscy biegli chcieli poznać częstotliwość prądu, albowiem „dzięki temu można sprawdzić, czy nagranie rzeczywiście skopiowano w Moskwie i czy w nie ingerowano”. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
System emerytalny jest bankrutem Prezydent Bronisław Komorowski podpisał ustawę dotyczącą kwotowej waloryzacji emerytur. Przy tej okazji przez media przetoczyła się debata na temat losu emerytów, obecnych i przyszłych. O komentarz dotyczący systemu emerytalnego portal Stefczyk.info poprosił Janusza Szewczaka, głównego ekonomistę SKOK:
Ewidentnym staje się, że światowy system emerytalny jest bankrutem. Zobowiązania wobec emerytów są dziś nie realne. Ich się nie da wypełnić. Nie ma na to pieniędzy. Co więcej, wiele systemów emerytalnych jest dziś uwikłanych w ryzykowne działania związane z inwestycjami w sektor bankowy, fundusze inwestycyjne itp. Mówiąc o polskim systemie emerytalnym należy stwierdzić, że system oparty na OFE został źle skonstruowany. Podobnych rozwiązań nie stosuje się dziś. One nie gwarantują godziwych emerytur, jedynie pewne biedowanie. Wypłacane przez nich świadczenia są jeszcze niższe niż ZUSowskie. Ludzie wchodzący obecnie w życie zawodowe będą mieli emerytury na poziomie około 30 procent tego, co otrzymywali ich dziadkowie i rodzice. W ramach powszechnego systemu emerytalnego w Polsce w grudni 2011 roku Polacy zgromadzili na emerytury 2 biliony 350 miliardów złotych. To są jednak wirtualne sumy i pieniądze. Tak naprawdę, po 10 latach funkcjonowania OFE, system oparty na II filarze, który miał gwarantować starość pod palmami, gwarantuje jedynie filar pod mostem Poniatowskiego. To pokazuje, że w sposób nieuczciwy traktuje się emerytów. U nas mają oni skandalicznie niskie świadczenia. To są często pieniądze na granicy minimum egzystencji. Patrząc na polski system emerytalny przypomina się PRLowskie powiedzenie: „emerycie, wspieraj rząd czynem, umieraj przed terminem!”. Średnie wypłaty II filara są dziś na poziomie 60 złotych. To droga donikąd. Zamach na pieniądze z OFE, który widzieliśmy w zeszłym roku, zostanie zapewne powtórzony. Na pewno będzie potrzebny nowy skok na kasę. Jej zabraknie. To spowoduje, że wszystko wróci do ZUS, a rząd położy rękę na miliardach złotych zgromadzonych w OFE. Przyszłość polskich pracowników rysuje się dramatycznie. Czeka ich upodlenie, brak zabezpieczenia na starość. System emerytalny na całym świecie wymaga gruntownej przebudowy i zmian. Jednorazowa waloryzacja dokonywana przez rząd, to kolejne skubanie emerytów. Po raz kolejny sięga się do portfela najsłabszych ekonomicznie ludzi. Waloryzacja została zrobiona na poziomie 71 złotych, choć powinna wynieść 80 złotych. 9 złotych, które rząd ukradł z portfela emerytów, to są dla wielu starszych ludzi spore pieniądze. Dla rządu to ponad 1 miliard oszczędności. Jednak dokonano tego w sposób bezprawny, nie dość, że zmniejszono podwyżkę świadczeń o 9 złotych, to dodatkowo przyjęto zaniżony wskaźnik inflacyjny w tej sprawie. Los emerytów pogarszają również podwyżki, jakie obserwujemy w Polsce. Drożeje prąd, leki, żywność, gaz, ścieki… Niedługo będziemy mieli podatek od deszczówki. To dodatkowo pogłębia biedę emerytów. Not saż
Telewizja Polska, TVN i Polsat wiedziały o ACTA 27 organizacji i instytucji, m.in. Federacja Stowarzyszeń NOT, ZAiKS, ZASP, ZPAV, SFP, TVN, TVP i Polsat, Polskie Izby: Informatyki i Telekomunikacji oraz Komunikacji Elektronicznej zostało poproszonych 11 maja 2010 r. przez resort kultury o uwagi ws. ACTA. W przesłanym PAP we wtorek przez rzecznika ministra kultury Macieja Babczyńskiego dokumencie z 11 maja 2010 roku, Bogdan Zdrojewski zwraca się z prośbą do 27 organizacji i instytucji o uwagi i komentarze ws. ACTA. W piśmie przewodnim z 2010 r. minister kultury zwrócił uwagę, że "do tej pory negocjacje miały charakter niejawny", ale w wyniku ustaleń dokonanych podczas ostatniej rundy negocjacyjnej (Wellington, 12-16 kwietnia br.), 21 kwietnia 2010 r. na stronie internetowej Komisji Europejskiej został opublikowany aktualny tekst negocjowanego porozumienia. "Pragnę podkreślić, iż rząd RP w pełni popierał zapewnienie jak największej przejrzystości prac, które - z uwagi na dotychczasowy niejawny charakter - stały się przedmiotem wielu kontrowersji. W wyniku działań podejmowanych m.in. przez państwa członkowskie UE, w tym Polskę, wypracowany dotychczas tekst porozumienia, który będzie przedmiotem dalszych negocjacji, został podany do publicznej wiadomości. W związku z powyższym, zwracam się z uprzejmą prośbą o Państwa uwagi i komentarze do tego dokumentu. Będą one pomocne przy przygotowaniu stanowiska Polski na potrzeby kolejnej rundy negocjacji" - czytamy w dokumencie. Poniżej wykaz instytucji i organizacji, do których skierowano prośbę o uwagi ws. ACTA:
1. Business Software Alliance, Sołtysiński, Kawecki & Szlęzak
2. Federacja Stowarzyszeń Naukowo Technicznych NOT
3. Fundacja Ochrony Twórczości Audiowizualnej
4. Krajowa Izba Producentów Audiowizualnych
5. Polska Izba Informatyki i Telekomunikacji
6. Polska Izba Komunikacji Elektronicznej
7. Polskie Stowarzyszenie Wytwórców Produktów Markowych ProMarka
8. Stowarzyszenie Aktorów Filmowych i Telewizyjnych SAFT
9. Stowarzyszenie Architektów Polskich
10.Stowarzyszenie Artystów Wykonawców Utworów Muzycznych i Słowno-Muzycznych SAWP
11.Stowarzyszenie Autorów i Wydawców "Polska Książka"
12.Stowarzyszenie Autorów ZAiKS
13.Stowarzyszenie Dystrybutorów Programów Telewizyjnych "SYGNAŁ"
14.Stowarzyszenie Filmowców Polskich
15.Stowarzyszenie Ochrony Własności Przemysłowej
16.Stowarzyszenie Polski Rynek Oprogramowania PRO
17.Stowarzyszenie Twórców Ludowych
18.Stowarzyszenie Wydawców REPROPOL
19.Stowarzyszenie Zbiorowego Zarządzania Prawami Autorskimi Twórców Dzieł Naukowych i
Technicznych KOPIPOL
20.Telewizja POLSAT S.A.
21.Telewizja Polska S.A.
22.TVN S.A.
23.Związek Artystów Scen Polskich ZASP
24.Związek Artystów Wykonawców STOART
25.Związek Polskich Artystów Fotografików
26.Związek Polskich Artystów Plastyków
27.Związek Producentów Audio Video ZPAV
Organizacje te miały czas na przesłanie opinii do 31 maja 2010 roku.
PAP
Ws. Smoleńska czas na ludzi nauki - W Polsce jest duże grono naukowców, które chce włączyć się w badanie smoleńskiej katastrofy. Prokuratura i rząd powinny im to umożliwić – mówi Stefczyk.info Stanisław Zagrodzki, kuzyn śp. Ewy Bąkowskiej, która zginęła w Smoleńsku. Na wczorajszym posiedzeniu zespołu parlamentarnego pojawiło się trzech naukowców. Jeden z nich, prof. Marek Czachor z Katedry Fizyki Teoretycznej i Informatyki Kwantowej na Wydziale Fizyki Technicznej i Matematyki Stosowanej Politechniki Gdańskiej zaapelował do prokuratury o ujawnienie danych z badań smoleńskiej brzozy oraz skrzydła, która miało odpaść po zderzeniu z drzewem. O przeprowadzeniu takich analiz mówił na ostatniej konferencji prasowej szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie płk Ireneusz Szeląg. Prace zespołu parlamentarnego od początku obserwuje zaangażowany w wyjaśnianie katastrofy Stanisław Zagrodzki, kuzyn Ewy Bąkowskiej, która zginęła w Smoleńsku. Jak mówi w rozmowie ze Stefczyk.info, ważną nowością wczorajszego posiedzenia w sejmie było właśnie wystąpienie prof. Czachora.
- To jest już pora do naciskania na prokuraturę, aby ujawniła np. zapisy rejestratora ATM-u, przynajmniej tej części graficznej. Pozwoliłoby to analizować przebieg katastrofy nie tylko ekspertom zatrudnionym przez prokuraturę. Strona polska powinna też starać się uzyskać pełne odczyty z komputera FMS. Należałoby to zrobić albo przez prokuraturę albo przez rząd - mówi Zagrodzki i zwraca uwagę, że powinniśmy wystąpić do NTSB (amerykańskiej Narodowej Rady Bezpieczeństwa Transportu), która rozporządza zapisami z FMS – systemu amerykańskiego, którego odczyty miały miejsce w USA. Kuzyn Ewy Bąkowskiej przypomina, że dane, którymi dysponowała komisja MAK zostały odczytane zaledwie z około połowy urządzeń połączonych z FMS: - FMS miał własne czujniki - na podwoziu czy na klapach. Umożliwiał, więc zweryfikowanie zapisów skrzynek ATM-u oraz analogowych rejestratorów rosyjskich zapisujących parametry lotu i sprawdzenie, czy te odczyty są realne. Mógłby też pomóc wykluczyć pewne rozbieżności. Jak mówi nam Stanisław Zagrodzki, nadszedł czas, aby obudzili się ludzie nauki:
- Nie należy chować głowy w piasek i zająć się tą problematyką. Do tego są jednak potrzebne materiały wyjściowe, które w dużej mierze ma prokuratura. Mam nadzieję, że śledczy będą otwarci, i dane z odczytów przekażą szerszej publiczności, a zwłaszcza kręgom naukowym. Zagrodzki, podobnie jak inne rodziny ofiar, apeluje o odwagę do władz uczelni technicznych. Na dwadzieścia wydziałów mechaniki w różnych placówkach naukowych tylko dwa odpowiedziały na list naukowców chętnych do prowadzenia badań dotyczących katastrofy. Kuzyn Ewy Bąkowskiej w rozmowie ze Stefczyk.info zwraca też uwagę na zastanawiającą ekspertyzę MAK zleconą firmie Forenex z Sankt Petersburga dotyczącą identyfikacji głosów zarejestrowanych w kokpicie. Dwa miesiące jej pracy zaowocowały rozpoznaniem jedynie głosu Mariusza Kazany. Zdaniem Zagrodzkiego to dowód na manipulacje rosyjskiej komisji:
- Ktoś chyba prowadził te prace pod z góry założoną tezę. Trudno to inaczej wytłumaczyć, skoro MAK zlecił firmie całościową analizę nierozpoznanych głosów w kokpicie, znaleziono tylko głos dyrektora protokołu dyplomatycznego, a w późniejszym raporcie pojawiła się informacja o odczytaniu kolejnego głosu – generała Błasika.
Zagrodzki liczy na to, że duże zainteresowanie mediów wczorajszym posiedzeniem parlamentarnego zespołu oraz transmisja na żywo w kilku stacjach w końcu przełoży się na prawdziwe informowanie o katastrofie: - Może do ludzi w naszym kraju dotrze wreszcie, że to, co zrobiła komisja Millera i MAK jest dalekie od rzetelności. Tyle, że potrzebne jest do tego nie tylko zainteresowanie mediów, ale też ich rzetelność. ruk
Hazarowie to Żydzi? A Żydzi to Hazarowie?
Redakcja PRP: Uczciwość wobec naszych czytelników nie pozwala nam przemilczeć funkcjonowania w sferze informacji publicznej, treści sugerujących jakoby „Żydzi nie byli Żydami”. Poniżej przekazujemy do wiadomości naszych Czytelników, próbkę takiego właśnie manewru intelektualnego „zawieszonego” w internecie. Przytoczone treści mają dość przekonywującą formę znacznie doskonalszą niż prymitywne enuncjacje Grossa a przez to łatwiejsze do „kupienia”. Niebezpieczeństwo takich publikacji polega na „wszczepieniu” do mózgu odbiorcy, implantu w postaci gotowego schematu (wniosku), zastępującego to, do czego człowiek powinien dojść sam w wyniku własnych procesów myślowych. Inaczej mówiąc implant, zwalnia człowieka od trudu myślenia, przy założeniu „w ciemno”, że został on zaszczepiony z myślą o dobru zainfekowanego. Ale „ad rem”. Wywody poniższe, zawierają treści rewelacyjne podane w postaci aksjomatów, mimo że autor nie podał źródeł upoważniających do wyciągania przedstawionych wniosków. Taka ekspozycja problematyki ma wartość „bajki z tysiąca i jednej nocy”. Historia Żydów Aszkenazyjskich została jakby napisana na nowo i „przylepiona” do historii Chazarów, ludu zamieszkującego w południowo-wschodniej Europie. Czyli byli sobie Chazarowie, lud o azjatyckich korzeniach, niemający nic wspólnego z Żydami, ale po jakiejś „konferencji międzynarodowej” w sprawie religii, nagle zaczął ten naród wyznawać judaizm w postaci talmudyzmu, rozumieć hebrajską mowę, słuchać rabinów, którzy „przypadkowo” tam się znaleźli i udawać Żydów. A wszystko to opisane przekonywująco, ale bez dowodów, czyli z „czapki”. Język jidysz używany przez Aszkenazyjczyków, wg Autora tych domniemań podanych, jako fakty, jest skutkiem tysiąca lat funkcjonowania Żydów w środowiskach narodów europejskich, a nie chazarskiej tradycji. Konfuzję budzi też pisanie na nowo historii Żydów Sefardyjskich, jakoby Żydzi nie opuszczali Palestyny po ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej przez Rzymian. To skąd Żydzi znaleźli się w Europie Zachodniej w Średniowieczu (nie opuszczając Palestyny). Wg autora Żydzi, nigdy i z nikąd nie byli wypędzani, jako element pasożytniczy (w domyśle), był jedynie holocaust. A historia wspomina o przepędzaniu Żydów z Hiszpanii, Francji i innych krajów europejskich. I od tego momentu, w państwach, które pozbyły się ich, zaczął się wspaniały rozkwit (a Polska niestety nie, Kazimierz Wielki szedł „pod prąd”, i tych „pasożytów” przyjmował, za co Polska do dnia dzisiejszego pokutuje). Generalnie próba „zamącenia” pochodzenia Żydów przez tworzenie faktów historycznych, ma jakiś ukryty cel, którego jeszcze dziś nie jesteśmy w stanie rozpoznać. Być może – chodzi o wykreowanie historycznego prawa Żydów do terytorium europejskiego [Żydzi-Chazarowie-Europejczycy]. Może też chodzić o rozmycie odpowiedzialności Żydów za ich niegodziwości popełnione wobec ludzkości albo jeszcze o coś innego. Już sam fakt, że teoria ta pochodzi ze źródeł żydowskich, każe traktować ją, jako kolejny „przekręt” ze stosownym marginesem nieufności. Nawet, jeśli ujawnione zostaną tzw. dowody naukowe, bowiem mogą się okazać zakupionymi mistyfikacjami. To jest taka żydowska lektura dla „goim” jak Gazeta Wyborcza – żydowska gazeta dla Polaków a np. Gazeta Olsztyńska (nb założona, jako narzędzie walki o polskość) – gazeta niemiecka dla Polaków. Widzicie sami, z jakim namaszczeniem i jak starannie prof. Szlomo Sanda napisał książkę, właśnie na ten temat, że w Izraelu jest już niewielu żydów, a ci, co są to – Chazarowie. Jak sądzicie – znając perfidię żydowską w stylu Jana Tomasza Grossa – że prof. Szlomo sam z siebie to napisał czy na czyjeś zamówienie? Tak, że Żydzi odpowiednio przygotowują dla siebie alibi – w razie niepowodzenia z Nowym Porządkiem Świata. A więc winni temu wszystkiemu będą Chazarowie!!! – Polacy, uważajcie na implanty mózgowe. A teraz tak na „chłopski rozum”, bo nie do wszystkich to wyjaśnienie może dotrzeć. Proszę zapamiętać, że u Żydów liczy się rasa – pierwiastek krwi, a nie religia. Religia służy do manipulacji narodami gojów. Tak! – Chazarowie są winni wszystkiemu temu, co się obecnie na świecie dzieje: wprowadzanie globalizmu, a dalej to pochodne od globalizmu: – związki homosiów; promowanie pedofilii i wprowadzanie jej do szkół podstawowych. Dalej – wprowadzanie żywności GMO; chemtrails; wprowadzanie tzw. „demokracji”, gdzie pod jej przykrywką mordują setki tysięcy ludzi [w samym Iraku pochłonęła ta „pokojowa misja” ponad milion Irakijczyków]; zniewalanie narodów poprzez ekonomię, itd. A żydzi? No, oczywiście według niektórych „pisarzy” żydzi są tyko narodem wybranym; modlą się o pokój między narodami itd., i co ciekawe, jak wynika z artykułów czy różnych książek na ten temat [oczywiście żydowskich autorów, a co gorsze powtarzają te „historyjki” też niektórzy gojowscy pisarze czy historycy biorąc za źródło] – to prawdziwych Żydów jest niewielu, parę tysięcy w Izraelu. A ci pozostali to Chazarowie! – to ten właśnie, chazarsko-bandycki naród, w którego imieniu prowadzi się „misje pokojowe” w krajach tzw. „osi zła”, gdzie giną niewinni ludzie!
- Idąc tym tropem myślenia, możemy śmiało powiedzieć, że – Kwaśniewski, Mazowiecki, Geremek, Cimoszewicz, Bartoszewski, Borowski, Balcerowicz, Kaczyńscy, Michnik, Sikorski, Tusk, Rakowski, czy np. hierarchowie: Nycz, Glemp, Muszyński, Kowalczyk, Gocłowski, Życiński, Gądecki itd – są to Polacy… Tak, pomimo ich wielkiej pracy, i to mozolnej – w pozbawianiu narodu polskiego tożsamości i przygotowywaniu Polski dla osiedlających się żydów [przepraszam, chazarów] – nie mamy prawa nazywać ich żydami, a tylko – Polakami!!! Warto zaznaczyć, że w Polsce Żydów i mieszańców jest wystarczający procent, by z Polski zrobić to co zrobili z Chazarią. Przecież już od Kazimierza Wielkiego – który nadawał im majątki, tytuły własności i tytuły szlacheckie – Polska jest systematycznie zażydzana, ale o tym publicznie się raczej milczy. Warto też przypomnieć o obowiązującym prawie w Polsce, w wiekach średnich, gdzie pierwszą noc poślubną z panną młodą spędzał „Pan” [dziedzic, szlachcic, właściciel majątku]. Łatwo się domyśleć, o co chodziło w tej nocy poślubnej. Ich geny są tak silne, że z mieszanego małżeństwa – jak niektórzy znawcy twierdzą – w 90 procentach potomstwo ma geny żydowskie. W Stanach Zjednoczonych, też tacy osobnicy jak Bush [senior i junior], Cheny, Kissinger, Clinton Bill i Hilary, Wolfowitz, Bernardeke, Grinspan i wielu innych – są to Amerykanie!!! A takich „wynalazków” w Stanach są już miliony.
- Jest to ich zakamuflowana polityka zdobywania przewagi ludności żydowskiej nad nieżydami skrupulatnie prowadzona już od wieków. Nam natomiast serwują aborcję! Niestety, trzeba jednak im przyznać, że prowadzą dla siebie mądrą politykę ci potomkowie Sarah i Abrahama. Są dobrymi politycznymi szachistami, przewidują swoje ruchy na kilka posunięć. Natomiast My, łapiemy się jak przysłowiowy stary wróbel na końskie łajno. W razie zawalenia się wieży Babel, czyli przegranej sprawy z nowym porządkiem światowym, będą mieli świetne alibi: winni będą Chazarowie, a też Polacy, Amerykanie itd., a żydzi, no cóż jest ich niewielu i są wybrani przez boga i żyją przyjaźnie z innymi narodami. I tak np. w razie światowego krachu, cała „horda dzisiejszych chazarów-syjonistów pozmienia natychmiast swoje nazwiska, zrobią, co niektórzy bardziej znani operacje plastyczną i porozjeżdżają się po świecie i szukaj „wiatru w polu”. A winni będą za nieudany globalizm – Chazarowie, Polacy, Amerykanie, i inni, tylko gdzie ich szukać, bo taki Kwaśniewski też zmieni nazwisko i zrobi operację plastyczną i zniknie. Można by tu dawać niezliczoną ilość przykładów, ale szkoda papieru, każdy inteligentny i potrafiący analizować sam dojdzie do wniosku jak powyżej.
Tomasz Koziej
Epoka, gdy idee są ważniejsze od zasobów materialnych (1) Niezbyt łatwe jest przedstawienie rozwiniętej analizy podstawowych tendencji rozwoju systemu stosunków międzynarodowych w ciągu ostatnich dwudziestu lat w ramach takiego artykułu. Był to okres złożony – czasy wielkich nadziei i rozczarowań, zmian rewolucyjnych i rozpaczliwych prób utrzymania status quo, czynów historycznych i tragicznych błędów. Dlatego również jest trudno o nim mówić, że proces fundamentalnej przebudowy systemu światowego, który rozpoczął się w połowie lat 80-tych wieku minionego, daleki jest jeszcze od zakończenia; wszystko wskazuje na to, że znajdujemy się zaledwie w połowie długiego historycznego cyklu przemian. Wiele z transformacyjnych tendencji dopiero dojrzewa; wynik ich oddziaływania ujawni się w pełnej mierze dopiero za kilka dziesięcioleci. Ale dzisiaj można już skonstatować, że przejście okazało się nie tylko długotrwałe, lecz i nader bolesne. Przy czym dla wszystkich- nie tylko dla tych, których uważano za przegranych w zimnej wojnie, ale i dla tych, którzy uważali się za zwycięzców. W znacznej mierze było to związane z tym, że krach starego systemu nastąpił bardzo szybko, stosując miarę historyczną- nieomal w mgnieniu oka. Nikt nie miał odpowiednich „planów w domu” i „wariantów zapasowych”, nikt nie mógł pochwalić się posiadaniem sprawdzonej strategii długookresowej. Wszyscy musieli improwizować, wykorzystując nie tyle doświadczenie starszych kolegów i nauczycieli, ile własną intuicję i wyobraźnię. Czasami improwizacje się udawały, czasami nie bardzo. Niesprawiedliwe jest, więc dlatego ocenianie polityków minionych dwudziestu lat z pozycji dnia dzisiejszego; czasami nie mogli oni po prostu przewidzieć nie tylko długookresowych, ale nawet najbliższych skutków swoich decyzji. Niemniej jednak konieczna jest analiza wydarzeń, sukcesów i porażek- w miarę możliwości obiektywna i bezstronna. Po to tylko chociażby, abyśmy mogli z większą pewnością poruszać się do przodu, nie nadeptując, co chwila na te same grabie. Przy czym warto analizować nie tylko własne błędy, lecz i pomyłki oraz błędy innych graczy.
Pułapka triumfalizmu Wydaje się dzisiaj oczywiste, że przed dwudziestoma laty kraje Zachodu a przede wszystkim Stany Zjednoczone poddały się nastrojom triumfalizmu, trafiając w niewolę wyobrażeń o „końcu historii”, „świecie jednobiegunowym”, o uniwersalności wartości liberalnych. Triumfalizm przeszkodził w trzeźwej ocenie skali zadań nierozwiązanych, zrodził iluzoryczne wyobrażenie o tym, iż stabilizacja systemu międzynarodowego nastąpi niemalże automatycznie, bez większego wysiłku, bez inwestycji politycznych i materialnych na dużą skalę, bez kompromisów ze starymi przeciwnikami i nowymi oponentami. Za ten triumfalizm wkrótce przyszło drogo zapłacić- i nie był to tylko cały komplet kryzysów międzynarodowych i długookresowych problemów w sferze polityki zagranicznej, ale również stracone możliwości historyczne. Jeśli chodzi o Stany Zjednoczone, to na przestrzeni ostatniego dwudziestolecia kraj ten miał co najmniej dwukrotnie realną szansę zostania powszechnie uznanym liderem wspólnoty światowej i dwukrotnie je zaprzepaścił. Po raz pierwszy- w latach 1989- 1991, kiedy rozpadł się światowy system komunistyczny, a w ślad za nim również Związek Radziecki. Autorytet USA w świecie był wtedy wyjątkowo wysoki; oczekiwano od Amerykanów nowych idei, wizji strategicznej i długookresowego przywództwa przy przebudowie systemu światowego. Zamiast tego Waszyngton zademonstrował dążenie do maksymalnego wykorzystania sprzyjającej sytuacji w celu uzyskania przewag taktycznych, doraźnych. Iluzja świata jednobiegunowego okazała się być zbyt kuszącą, Stany Zjednoczone weszły na drogę narzucania innym krajom swoich interesów i moment sprzyjający globalnej przebudowie został zaprzepaszczony. Jeszcze jedna szansa historyczna pojawiła się w roku 2001, gdy po aktach terrorystycznych w Nowym Jorku i Waszyngtonie zrodziła się realna możliwość stworzenia szerokiej koalicji do walki z terroryzmem międzynarodowym. Więcej, można było wtedy rozpocząć poważną dyskusję o reformowaniu całego bezpieczeństwa międzynarodowego, o fundamentalnych problemach prawa międzynarodowego, przebudowie systemu organów ONZ i in. Poziom sympatii do USA, solidarności z Amerykanami sięgnął w tym momencie szczytu. I cóż? I w tej mierze Waszyngton poszedł drogą działań jednostronnych, trwoniąc szybko kredyt zaufania, który można byłoby wykorzystać do zrealizowania zmian systemowych w polityce światowej. W efekcie otrzymaliśmy ślepe uliczki, w jakie zabrnęły konflikty regionalne, rozdymanie amerykańskiego budżetu zbrojeniowego z następującymi po tym deficytami budżetowymi i towarzyszącymi im problemami ekonomicznymi, oraz wybuch nastrojów antyamerykańskich w całym świecie. Taktyczne zwycięstwa dyplomatyczne szybko zostały zastąpione przez porażki strategiczne.
Od linii lat dziewięćdziesiątych – do „zwrotu putinowskiego” A cóż Rosja? Spoglądając wstecz, przyznać trzeba, że i nam wcale nie zawsze udawało się unikać iluzji i pomyłek w sferze polityki zagranicznej. Główna zapewne iluzja rosyjska lat 1990- tych polegała na romantycznym wyobrażeniu o świecie po zimnej wojnie. Wydawało nam się wtedy, że w zmienionym systemie już jest zarezerwowane miejsce dla nowej Rosji, że partnerzy łatwo zrozumieją nasze bieżące komplikacje i pomogą odpowiedzieć na pytania trudne. Mieliśmy w istocie rzeczy nadzieję- mimo iż nikt tego głośno nie mówił- że ktoś za nas wykona naszą robotę dlatego tylko, że Rosja w trybie jednostronnym zakończyła zimną wojnę i zrezygnowała ze znaczącej części spuścizny radzieckiej. W sposób istotny nie doceniliśmy twardości, wręcz okrucieństwa polityki współczesnej i przeceniliśmy gotowość partnerów do oglądu strategicznego i podejmowania decyzji na wielką skalę. Spostrzegliśmy się wcale nie od razu i był to proces nader bolesny. Modnym stało się teraz krytykowanie polityki rosyjskiej lat 1990-tych, prezentując ją jako ciąg jednostronnych ustępstw wobec Zachodu, okres bezrefleksyjnego poddawania kolejnych flank, nie umotywowanego zrywania stosunków z tradycyjnymi sojusznikami i gwałtownego obniżenia się poziomu profesjonalizmu dyplomacji rosyjskiej. Tego typu totalna krytyka jest niesprawiedliwa. Były, oczywiście, błędy, w tym też bardzo przykre. Miał równie miejsce niekrytyczny stosunek do Zachodu- zwłaszcza w pierwszej połowie dziesięciolecia. Nie możemy jednak zapominać o tym, w jakich warunkach kształtowała się i była realizowana nasza polityka lat 1990-tych. Państwowość rosyjska ledwo zaczęła się kształtować, praktycznie nie było bazy materialnej polityki zagranicznej, w kraju jeden kryzys polityczny następował po drugim, gospodarka znajdowała się w stanie bliskim do spadku swobodnego. W takich warunkach zadanie wypracowania i realizacji długookresowej strategii w sferze polityki zagranicznej po prostu było niewykonalne. Czasami dyplomaci nasi okazywali nadzwyczajną pomysłowość, rozwiązując zadania taktyczne. W sytuacji katastrofalnego deficytu zasobów uzyskiwali minimalizację nieuniknionych kosztów międzynarodowych, jakie towarzyszyły fundamentalnej transformacji wewnętrznej Rosji. Dużo się mówi na Zachodzie o „zwrocie putinowskim” w rosyjskiej polityce zagranicznej, przeciwstawiając putinowski pragmatyzm romantyzmowi okresu poprzedniego. Nie należy jednak zapominać, że pierwsze lata pozostawania Władimira Putina przy władzy (przynajmniej w latach 2000- 2003) cechowała precyzyjnie sformułowana linia „integralności”. Wtedy właśnie podejmowane były zdecydowane próby wzniesienia na inny jakościowo poziom naszych stosunków z Unią Europejską. Rosja zgodziła się na amerykańską obecność wojskową w Azji Środkowej, w celu wsparcia operacji przeciwko talibom w Afganistanie stworzono Radę Rosja- NATO, nastąpił skok w relacjach ze Światową Organizacją Handlu. Oczywiście i przed dziesięcioma laty rosyjska polityka zagraniczna była wielowektorową. Dążyliśmy do aktywnego rozwoju stosunków z sąsiadami wschodnimi. Robiący wrażenie postęp został odnotowany na chińskim kierunku, ożywił się dialog z Indiami, zajęliśmy się poważnie poszukiwaniem rozwiązania bolesnej kwestii terytorialnej z Japonią. Nie mogło być inaczej- trudno sobie wyobrazić, aby taki kraj jak Rosja, zajmował się jednym tylko, „wyjątkowym” kierunkiem geograficznym: zbyt różnorodne są nasze interesy i wielkie zaangażowanie w sprawy różnorodnych regionów świata. I mimo wszystko nie będzie chyba jednak przesadnym stwierdzenie, że w pierwszych latach wieku XXI kierunek zachodni miał priorytet. Wielokrotnie Moskwa demonstrowała gotowość do bardzo poważnych inwestycji politycznych. Pragnę podkreślić: Rosja nie zrobiła ani jednego kroku, nie podjęła żadnej decyzji, nie wystąpiła z żadną inicjatywą międzynarodową, które partnerzy zachodni mogliby ocenić, jako nieprzyjazne lub wyrządzające szkodę ich prawowitym interesom. A cóż takiego myśmy, w odpowiedzi na dążenie do partnerstwa strategicznego z Zachodem, otrzymali? Kontynuowane było poszerzanie NATO, wbrew uporczywym sprzeciwom Moskwy i mimo oczywiście wątpliwego z militarnego punktu widzenia charakteru strategii ekspansji geograficznej bloku. Stany Zjednoczone w trybie jednostronnym wyszły z radziecko- amerykańskiego Traktatu o OPR, naruszając tym samym system równowagi strategicznej, który przez dziesięciolecia był kształtowany pomiędzy Moskwą i Waszyngtonem. Początek operacji wojskowej USA i ich sojuszników w Iraku po raz kolejny zakwestionował zasadę nadrzędności prawa w polityce światowej. Zachód podjął aktywne wysiłki mające na celu przenikanie polityczne na terytorium krajów WNP i osłabienie tam pozycji rosyjskich. Oczywiście, koledzy zachodni, zarówno wtedy jak i teraz twierdzili i twierdzą, że to wszystko- poszerzanie NATO, operacja w Iraku, wyjście Stanów Zjednoczonych z Traktatu o OPR, przenikanie w przestrzeń postradziecką- „w istocie” nie były skierowane przeciwko Rosji i nie przynosiły szkody jej „prawdziwym” interesom. Można o tym dyskutować, ale ważne jest, co innego: rosyjskie zatroskanie, niezależnie od tego, na ile było ono uzasadnione, ignorowane było niezmiennie. Po prostu nie chciano nas słyszeć, odbierając linię „integracjonistyczną wczesnego Putina”, jako coś samo przez się zrozumiałe. To wszystko nie mogło nie wywołać rozczarowania. Dlatego „zwrot putinowski”, którego kulminacją stało się znane „przemówienie monachijskie”, był zapewne, w tej czy innej mierze nieuchronny. Znaczną część odpowiedzialności niosą zań nasi partnerzy zachodni. Sama logika rozwoju na początku wieku prowadziła naszych polityków do niezbyt radosnego wniosku, że w świecie tym szanuje się wyłącznie siłę, że Rosji nikt niczego nie gwarantuje, a bronić swoich interesów trzeba twardo i zdecydowanie. Zwrot wzmacniało również uświadomienie sobie okoliczności, że punkt swojej maksymalnej słabości Rosja ma już poza sobą, baza zasobów do prowadzenia aktywnej polityki zagranicznej z każdym rokiem się umacnia, a więc Moskwa może i powinna rozmawiać z Zachodem w języku partnera równoprawnego. Wszystko, więc na to wskazuje, że to, co ogłosiła Rosja zaskoczyło partnerów zachodnich, którzy uznali, że są łamane pewne raz, lecz na zawsze ustalone „reguły gry”- nawet, jeżeli nigdzie nie zostały one formalnie utrwalone. Zaczęli przypisywać nam wszystkie grzechy- od zamiaru zmontowania ogólnoświatowej koalicji reżimów antyzachodnich do dążenia do odtworzenia Związku Radzieckiego. Z drugiej jednak strony, to wtedy właśnie zaczęli wsłuchiwać się w punkt widzenia Moskwy, a rosyjskie wsparcie przestali odbierać, jako coś zrozumiałe samo przez się. Historycy zapewne spierać się będą o to, na ile „zwrot putinowski” podwyższył bądź obniżył efektywność polityki zagranicznej. Można polemizować, czy był on adekwatny do ukształtowanej sytuacji czy też zbędny i nadmierny. Prawdopodobnie jednak zarówno gorący zwolennicy jak i nieprzejednani krytycy zgodzą się w jednym punkcie: nader ważne jest dzisiaj, aby nie były powtarzane błędy amerykańskie z niedawnej przeszłości. A to oznacza- nie wpadanie w euforię z powodu zwiększonych w ostatnim dziesięcioleciu rosyjskiej polityki zagranicznej, nie poddawanie się pokusom jednostronności, nie nadużywanie twardej retoryki i nie wiązanie wszystkich nadziei ze swoimi względnymi przewagami- czy to sferze militarnej czy też w sferze zasobów energetycznych. Doświadczenie amerykańskie nauczyć też powinno czegoś innego- tego, że oportunizm i przywództwo są nie idą w parze. Nie można jednocześnie pretendować do przewodzenia polityce światowej i mieć oportunistyczne podejście przy rozwiązywaniu konkretnych problemów i sytuacji. Oportunizm jest atrybutem słabych, wykorzystujących dowolną możliwość, aby osiągnąć marginalną nawet przewagę i jakoś tam umocnić swoje pozycje. Do przewodzenia zdolne są tylko państwa silne, gotowe, gdy taka będzie potrzeba, poświęcić chwilowe zyski w imię rozwiązania zadań strategicznych, w tym też zadań o charakterze systemowym, niemieszczących się w ramach najbliższych bezpośrednich interesów narodowych. Na przestrzeni większej części ostatniego dwudziestolecia czasami Rosja zmuszona była do zachowań oportunistycznych- nie było po prostu w takich przypadkach innych środków. Wyjątki nie mogą się jednak przeradzać w regułę. Świat jest oczywiście znacznie bardziej twardy, cyniczny, egoistyczny, niż wydawało się nam dwadzieścia lat temu, takie jednak pojęcia, jak „prawo międzynarodowe”, „światowa opinia publiczna”, „reputacja polityczna”, „równowaga interesów”- nie są po prostu propagandowymi papierkami po cukierkach, maskującymi egoistyczne interesy czołowych mocarstw. Są to realne i ważne parametry życia współczesnego. Polityka, oparta wyłącznie na zimnym cynizmie i egoizmie narodowym, często nie jest najbardziej efektywną, czego dowodzi to samo doświadczenie amerykańskie.
cdn
Igor Iwanow (lat 66)- prezydent Rosyjskiej Rady ds. Międzynarodowych, Minister Spraw Zagranicznych Rosji w latach 1998-2004, Sekretarz Rady Bezpieczeństwa Rosji w latach 2004- 2007, członek Rady Redakcyjnej pisma „Rossija w Głobalnoj Politikie”
Zamieszczone w nr 6/2011 RwPG- http://www.globalaffairs.ru/number/Kakaya-diplomatiya-nuzhna-Rossii-v-XXI-veke-15392
Tłumaczył Henryk B. Tymiński Łódź
http://sol.myslpolska.pl/
Niemcy nie podpiszą ACTA. Ale i bez tej umowy inwigilacja obywateli trwa w najlepsze! W Polsce internauci protestują przeciwko ACTA – międzynarodowej “umowie handlowej dotyczącej zwalczania obrotu towarami podrabianymi”. Po dzisiejszej (24.01) deklaracji Donalda Tuska wiemy, że 26 stycznia dokument zostanie podpisany w Tokio przez polską ambasadę w Japonii. ACTA wzbudza kontrowersje przez wzgląd na niejawny sposób przygotowania dokumentu (negocjacje, które na arenie międzynarodowej swój początek miały jeszcze w 2006 roku były przez większość czasu prowadzone za zamkniętymi drzwiami; w Polsce – za której prezydencji w Unii dokument przyjęła Rada Unii Europejskiej – nie przeprowadzono w zasadzie żadnych konsultacji społecznych) oraz możliwymi konsekwencjami prawnymi (posiadacze praw autorskich będą mogli żądać od dostawców internetu ujawniania im danych osobowych użytkowników bez wyroku sądu; dostawcy internetu będę musieli prewencyjnie monitorować działania jakie podejmują użytkownicy itp. – filmowa ilustracja tutaj.) Tymczasem w Niemczech – które prawdopodobnie nie podpiszą ACTA pomimo dotychczasowego zaangażowania Berlina w “antypirackie” negocjacje! – pojawiły się analizy dotyczące stopnia inwigilacji obywateli w oparciu o prawo krajowe. W Niemczech służby policyjne, skarbowe i inne urzędy każdego roku otrzymują kolejne zadania i uprawnienia nadzorcze, kontrolne śledcze. Niemieckie urzędy skarbowe, urzędy pracy i inne coraz częściej sięgają po informacje o osobistych bankowych kontach i depozytach obywateli i firm. Według informacji „Neue Osnabrücker Zeitung”, liczba zapytań ze strony urzędów i organów państwa o różne dane dotyczące kont bankowych wzrosła w roku ubiegłym do ok. 63 tysięcy, czyli o 10 proc. w porównaniu do poprzedniego roku! Możliwość automatycznego sprawdzania i rewidowania danych właścicieli kont osobistych wprowadzono w roku 2005. Odtąd niemieckie banki muszą udostępniać urzędnikom przede wszystkim takie dane jak nazwisko, imię, data urodzenia, adres i numer bankowego konta. Ustawowym celem zbierania przez urzędy tych informacji jest „bardziej efektywne ściąganie podatków i zapobieganie nadużyciom finansowym”. Informacje na temat stanu prywatnego konta oraz dokonywanych na nim kolejnych finansowych transferów są oficjalnie nadal poufne. Oficjalnie, bo niekiedy praktyka – za wiedzą sądu, prokuratury czy służb policyjnych – jest odmienna. Pretekstem bywa najczęściej prawdziwe lub domniemane, (ale zadekretowane w niemieckim prawie od jesieni 2001 roku) „zagrożenie terrorystyczne”! Peter Schaar, niemiecki pełnomocnik do spraw ochrony danych osobowych, skrytykował ten proceder: „Wprawdzie Federalny Trybunał Konstytucyjny dopuścił tę regulację o kontroli danych właścicieli kont bankowych, lecz miała ona znaleźć zastosowanie tylko w zupełnie wyjątkowych przypadkach. Niestety, dziś ten wyjątek staje się regułą” – stwierdził Schaar i dodał: „Ustawodawca powinien pilnie zabronić podobnych procedur”. Pełnomocnik proponuje wprowadzenie obowiązku dokładnego uzasadnienia urzędowych ingerencji w obszar chronionych prawem danych osobowych. Poinformował, że w ciągu ostatnich pięciu lat liczba zapytań ze strony urzędów i służb państwa wzrosła pięciokrotnie (!). Jego zdaniem, rozsądną alternatywą, przynajmniej dla urzędów skarbowych, byłoby zwiększenie bezpośredniej i częstej komunikacji z podatnikami („Deutsche Welle”).
Niemieccy urzędnicy powalczą z “prawicowym ekstremizmem” W ostatnich dniach tym niepokojącym wielu Niemców zjawiskom towarzyszą kolejne zamiary rządu, co do wzmożenia „walki z prawicowym ekstremizmem” – pod pretekstem odkrycia w listopadzie w Turyngii grupki trzech zakonspirowanych „narodowo-socjalistycznych” terrorystów. Ci młodzi „prawicowi ekstremiści”, wychowani wstępnie przez komunistyczną propagandę NRD, tak nienawidzili obcych, że w okresie ok. ośmiu lat zabili ponoć w różnych miejscowościach aż dziewięciu przypadkowych cudzoziemców – głównie drobnych przedsiębiorców pochodzenia tureckiego. Organizowali także zamachy bombowe i napady na banki, będąc przy tym wcześniej znani jawnej i tajnej policji. A dwóch głównych winowajców, po ich zdemaskowaniu w końcu przez policję, szybko i sprawnie popełniło samobójstwo, zacierając przy tym, w pożarze ich domu, niemal wszelkie ślady i kontakty (krwawy niekiedy ekstremizm lewicowy i regularny uliczny terroryzm ze strony kilku tysięcy różnych lewaków – na ogół znanych policji – narasta w Niemczech od lat, przede wszystkim w Berlinie i Hamburgu, ale politycy i wiodące media mało się nim przejmują). 18 stycznia federalny minister spraw wewnętrznych Hans-Peter Friedrich poinformował, więc, że Niemcy jako państwo utworzą centralną kartotekę „neonazistów”, która ma pomóc policji w poszczególnych landach w „walce z prawicowym ekstremizmem”. Rząd RFN przyjął już projekt ustawy w tej sprawie. W tej kartotece mają zostać zgromadzone dane „wszelkich prawicowych ekstremistów skłonnych do przemocy”. A Federalny Urząd Ochrony Konstytucji otrzyma znowu, po ok. 10 latach przerwy, specjalny wydział do „walki z neonazizmem”. Minister Friedrich przypomniał też o utworzonym w grudniu przez rząd „centrum obrony przed skrajnie prawicowym ekstremizmem”, w którym już następuje codzienna wymiana informacji między krajowymi i federalnymi służbami bezpieczeństwa a policją. Ta wymiana informacji oficjalnie nie obejmie jednak informacji o osobach, które tylko werbalnie wspierają przemoc o podłożu „skrajnie prawicowym”. Oficjalnie. Co ciekawe ustawodawca nie wprowadził jasnej definicji “prawicowego ekstremizmu”. W praktyce media i politycy nazywają „skrajnie prawicowymi” czy „nazistowskimi” te wypowiedzi / postawy, które dotyczą np. polityki imigracyjnej oraz udzielanie cudzoziemcom finansowego wsparcia z kieszeni podatników…
Inwigilacja prywatnych komputerów Należy przypomnieć, że w październiku ub. roku miała miejsce w Niemczech wielka afera związana ze stwierdzoną możliwością (techniczną i prawną) zdalnej policyjnej inwigilacji zawartości i komunikacji milionów prywatnych komputerów. Doświadczeni hakerzy z tzw. Chaos Computer Club w Berlinie ogłosili, że złamali kod specjalnego oprogramowania – umożliwiającego funkcjonariuszom państwa pełny wgląd do zawartości prywatnych komputerów (wirus komputerowy typu trojan). Okazało się, że policjanci mogą m.in. zdalnie włączać w cudzych komputerach kamerki internetowe, mikrofony, śledzić rozmowy prowadzone za pomocą komunikatorów internetowych (np. skype) itp. Między innymi minister spraw wewnętrznych Bawarii – Joachim Herrman – przyznał publicznie, że w kierowanym przez siebie regionie policja używała rzeczonego wirusa programu od 2009 roku! Ta sprawa i wspomniane projekty rządu to kolejne dowody na to, iż dawne zachodnio-wolnościowe Niemcy – jeszcze w latach 80 europejski wzór praworządności i poszanowania przez organy państwa sfery prywatnego życia i wolności obywateli – z każdym rokiem stają się mniej wolne i mniej praworządne. I to bez ACTA… Tomasz Myslek
KONFERENCJA, CZYLI KROPLA DRĄŻY SKAŁĘ Nie miałam okazji oglądać od początku dzisiejszej konferencji Zespołu Parlamentarnego, podczas której za pomocą telemostu opinia publiczna mogła poznać wyniki badań i symulacji komputerowych wykonanych przez profesorów Biniendę i Nowaczyka. Ku mojemu zdziwieniu wydarzenie to transmitowało kilka stacji telewizyjnych, które przez blisko dwa lata operowały jedynie wrzutkami dezinformującymi, a jak ognia unikały choćby wspomnienia o badaniach ekspertów zespołu smoleńskiego. Dla osób interesujących się żywo pracami ZP wiadomości te nie stanowią sensacji, ale dla osób mających wyłącznie zakłamany przez rządzących i media obraz wydarzeń 10 kwietnia jest to nie lada sensacja. Oto, bowiem znani w świecie nauki specjaliści, do których zaufanie mają nie tylko amerykańskie uczelnie, ale też takie instytucje, jak NASA, udowodnili, że przebieg wydarzeń w Smoleńsku był zupełnie inny od tego, który nam i światu przez wiele miesięcy suflowano. Samolot nie mógł zderzyć się z brzozą we wskazywanym przez MAK i komisję Millera miejscu, skrzydło nie mogło odpaść w wyniku tej kolizji i przewędrować aż 111 metrów. Najprawdopodobniej cała tragedia rozegrała się dużo wyżej – na około 26 metrach – kiedy z nieznanych przyczyn doszło do dwóch wstrząsów, które zarejestrowała skrzynka parametrów lotu. Profesor Nowaczyk udowodnił, że obie komisje dopuściły się karygodnych nadinterpretacji w omawianiu danych parametrycznych, ukrywając choćby ostatni TAWS #38, czy „ucinając” w swoich wykresach zapisy z FMS, które pokazałyby zupełnie inny przebieg wydarzeń. Wykluczył też, aby możliwa była figura akrobatyczna w postaci słynnej beczki, którą miał wykonać na wysokości 6 metrów Tupolew. Podczas konferencji można było się dowiedzieć, że również w Polsce, w zaciszu laboratoriów pracuje grono ekspertów, których nie zadowolił raport komisji Millera i usiłują dociec prawdziwych przyczyn katastrofy smoleńskiej. Polscy eksperci, na czele z profesorem Markiem Czachorem z Katedry Fizyki Teoretycznej i Informatyki Kwantowej na Wydziale Fizyki Technicznej i Matematyki Stosowanej Politechniki Gdańskiej, w trakcie swoich badań doszli do podobnych wniosków, co profesorowie zza oceanu. Co ciekawe i niezwykle ważne w czasie badań polscy specjaliści nie konsultowali ze swoimi odpowiednikami z USA metod i sposobów, które zastosowali w swoich analizach, co czyni wnioski zespołu profesora Biniendy i Nowaczyka jeszcze bardziej wiarygodnymi. Minister Macierewicz, szef Zespołu Parlamentarnego podkreślił z całą mocą, że przedstawione w czasie konferencji badania i analizy są, jak dotąd jedynymi profesjonalnymi badaniami, które powinny być przeprowadzone przez komisję rosyjską i polską, zanim te wydały swoje raporty, oparte w dużej mierze na przesłankach ideologicznych, niemających za wiele wspólnego z naukami ścisłymi. Badanie katastrofy smoleńskiej, największej tego typu w dziejach współczesnego świata, było prowadzone wbrew wszelkim standardom, nawet tym zapisanym w załączniku 13 do Konwencji Chicagowskiej. Nie dochowano nawet najbardziej podstawowych procedur, dotyczących zabezpieczenia miejsca, wraku, czy oględzin miejsca zdarzenia. Nie wykonano żadnych specjalistycznych analiz, badań, czy symulacji, a mamy XXI wiek i dostępne nowoczesne technologie, które pozwoliłyby przybliżyć z dużą dokładnością przebieg wydarzeń tamtego feralnego dnia. Nie tak dawno ekspert z komisji Millera, pan Maciej Lasek, z rozbrajającą szczerością przyznał, że komisja nie wykonywała żadnych badań, pomiarów i obliczeń, a trajektorię budowała w oparciu o amatorskie zdjęcia z sieci. Dzisiaj z kolei inny ekspert tegoż gremium, pan Paweł Lipiec, w rozmowie z dziennikarzami TVN24 stwierdził, że polska komisja pokazała prawdziwy przebieg wydarzeń, przywołując, jako dowód odgłosy z nagrań CVR, gdzie wyraźnie było słychać uderzenie w drzewo, co potwierdziły też zarejestrowane przez czarną skrzynkę silne przeciążenia, które członkowie komisji Millera zinterpretowali, jako efekt uderzenia w brzozę. Problem polega na tym, że eksperci IES z Krakowa w trakcie analizy kopii nagrań z kokpitu, nie zidentyfikowali żadnego dźwięku, który by potwierdził wyobrażenia panów z komisji Millera. Owszem są dźwięki przełączania przełączników, poprawiania podłokietników w fotelach, ale uderzenia w drzewo nie ma. Są za to dźwięki przemieszczających się przedmiotów do końca nagrania. Brzoza stanowiła od początku filar kłamstwa smoleńskiego, teraz okazała się jego najsłabszym ogniwem, które coraz bardziej kruszeje pod ciężarem nauk ścisłych. Gdyby eksperci komisji Millera mniej słuchali samozwańczych ekspertów lotniczych po studiach socjologicznych, jak pan J. Osiecki, czy rządzących aktualnie historyków, a więcej profesorów nauk ścisłych, pokroju pana Czachora, Binendy, czy Nowaczyka, może napisaliby raport odzwierciedlający rzeczywistość. A tak tylko wstyd pozostał i wielka kompromitacja. I kilka pytań o motywy… Martynka
25 stycznia 2012 "To jedna wielka szajka, szambo moralne, prawne, polityczne.." - tak powiedział podczas ogłoszenia wyroku w sądzie, w sprawie sprawców stanu wojennego, w tym pana generała Kiszczaka, szefa wszystkich służb w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej- pan Adam Słomka, którego swojego czasu wsadzono do aresztu razem z seryjnym mordercą., Ale zrobił to zawisły sąd w PRL-u. Dzisiaj- na szczęście- mamy sady niezawisłe, więc nie wsadza się delikwentów z seryjnymi mordercami. To on -za cały ten stan wojenny- dostał 14 dni odsiadki - od sądu. A miała być sądzona” grupa przestępcza o charakterze zbrojnym”. Popadło na pana Adama Słomkę. Zamiast się uzbroić w cierpliwość i spokojnie przyjąć wyro na twórców stanu wojennego.. No i nie komentować żadnego wyroku, bo przecież wyroków niezawisłych sądów – poprzez osobistą kulturę - nie należy komentować. Dlatego ja nie komentuję.. Przyznam się, że boję się seryjnych morderców.. Ale na razie nie boję się komentować ustaw budżetowych przyjętych na ten rok przez rząd Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa ludowego.. Zatrzymajmy się nad nimi chwilkę, bo warto, zatrzymajmy się idąc śladem komentowania ich na podstawie zapisów z czarnych skrzynek, pardon- zapisów pana Tomasza Cukiernika, człowieka rzetelnego i mówiącego prawdę (www..tomaszcukiernik.pl), zajmującego się, na co dzień ekonomią, a nie antyekonomią uprawianą przez socjalistyczne rządy od dwudziestu z górą lat. Podobną antyekonomię uprawiała władza przez poprzednich lat czterdziestu - z górą. Nie mylić z panem profesorem Markiem Górą- twórcą” reformy” emerytalnej w rządzie charyzmatycznego pana profesora Jerzego Buzka, twórcę nie tylko tej „reformy”, ale trzech innych- równie zreformowanych, której zatrute owoce właśnie spożywamy.. Byłego przewodniczącego atrapy państwa o nazwie Unia Europejska - Parlamentu Europejskiego. Wzrosła biurokracja- miliardy złotych wyciekają z systemu przymusowych ubezpieczeń, ku radości firm nimi zarządzających.. To się nazywa zrobić” reformę”.. Ale wróćmy do tematu budżetu.. Zgodnie z planami rządu PO-PSL zwiększą się dochody publiczne państwa z 609,8 miliarda złotych do 668, 4 miliarda, czyli o 9,6 procenta. Wydatki publiczne wzrosną z 673,1 miliarda w zeszłym roku do 714, 9 miliarda w roku obecnym, czyli o 6,2% Tu krótkie wyjaśnienie.. Ja jako konserwatywny-liberał, które to pojęcie wymyślił pan Stefan Kisielewski, jeden z założycieli Unii Polityki Realnej, uważam, że powiększanie budżetu państwa jest dywersją wobec podatników, ponieważ to są ich pieniądze - znacjonalizowane przez socjalistyczne państwo. Im więcej pieniędzy przepływa przez lepkie ręce urzędników państwowych- tym gorzej jest” obywatelom”, bo to oni właśnie finansują te wszystkie fanaberie urzędnicze mające na celu głównie karmienie biurokracji i systemu.. Miarą socjalizmu - między innymi – jest ilość przepływających pieniędzy przez budżet państwa. Pieniądze w jak największej ilości powinny pozostawać w kieszeniach podatników. Oni najlepiej wiedzą jak je wydać, a nie urzędnicy, którzy rozpieprzają ich niesamowite ilości na różne niepotrzebne rzeczy w państwie. W państwie socjalistycznym potrzebne - z punktu widzenia socjalnej działalności urzędniczej.. W ogóle uważam, skoro latające samoloty i pływające statki mają tzw. czarne skrzynki, a tak naprawdę są one w kolorze pomarańczowym, to socjalistyczne państwa pływające w morzu głupoty i latające w przestrzeniach wirtualnych i życzeniowych - też powinny mieć czarne skrzynki, ale nie w kolorze pomarańczowym, ale jaskrawo czerwonym.. Byłyby bardziej widoczne w przypadku zatonięcia, no i spełniałyby również kryteria ideologiczne.. Kolor czerwony- wiadomo – socjalizm pełną gębą, krew, rewolucja, zagłada, zniszczenie, destrukcja.. Jak zatonie okręt o nazwie III Rzeczpospolita, to pokolenia, które przyjdą po nas, będą mogły sobie odczytać z tych czarnych skrzynek to, co działo się na pokładzie tonącego statku.. I być może wyciągną wnioski na przyszłość.. Ale póki, co dwie największe pozycje wydatkowe finansów publicznych, (bo zamiatacze pod czerwony dywan nie wliczają do całość budżetu państwa Funduszu Drogowego złotych długów ZUS-u) to wydatki socjalne, które wzrastają z 245 miliardów złotych do 258,9 miliarda, czyli do 44,9 procenta wszystkich wydatków, no i wzrasta obsługa długu publicznego z 40,5 miliarda w 2011 roku do 45,9 miliarda w roku 2012 (!!!!!) To jest dopiero horrendum.. Za to, że szaleńcy rządzący Polską od 22 lat, zadłużyli nas na horrendalną sumę 3,5 biliona złotych(!!!) Wliczając w to fundusz drogowy i długi ZUS.. I cała sprawa ciągle się pogłębia- na niekorzyść. Dług przyrasta 10 tys złotych na sekundę.. Wygląda na to, że przy tych rządach nie ma dla nas i dla Polski ratunku.. Ściągną z nas ostatnią koszulę, a odsetki w wysokości 46 miliardów rocznie - zapłacą.. I nawet nie myślą o zmniejszeniu kosztów funkcjonowania socjalistycznego państwa.. Bo socjalizm musi być, bo to jest najlepszy ustrój na świecie.. Dopóki oczywiście nie zbankrutuje.. I ciągle socjalistyczne państwo biurokratyczne- rozbudowują.. Jednak, żeby wykupić dług publiczny i dalej kontynuować to szaleństwo, władze nasze socjalne, będą musiały w naszym imieniu pożyczyć gigantyczna kwotę sięgającą 176,1 miliarda złotych(!!!!) Czy ktoś w ogóle wyobraża sobie to szaleństwo, które skończy się katastrofą dla nas wszystkich? Bezkarność takiego postępowania czyni sprawców zupełnie swobodnymi w podejmowaniu tego typu decyzji.. Nie ma kary - nie ma miary.. W porównaniu z rokiem 2008- pierwszym rokiem rządów PO-PSL- w roku 2012 wydatki publiczne wzrastają o prawie 34% - z 486,9 mld do 714,9 miliarda.. Nam każą oszczędzać, zresztą nie muszą, bo normalni ludzie nie mając pieniędzy, oszczędzają, oszczędzają nawet jak je mają - a władza sobie folguje ile tylko.. Naszym kosztem.. I nie sprawdza się powiedzenie, że nie ma takiej zbrodni i niegodziwości, jakiej nie dopuściłby się skądinąd liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy? To jest właśnie ilustracja tej tezy.. Wszystko to oznacza, że przeciętny Polak, włączając w ten proceder niemowlaków, bezrobotnych i emerytów, płaci różnego rodzaju podatki i różnego rodzaju składki w wysokości ponad 18 700 złotych, podczas gdy jeszcze w 2008 roku płacił 14 300 złotych. Poprzez kredyty sektora publicznego przeciętny Polak na koniec 2012 roku będzie zadłużony na 21 800 złotych, podczas gdy na koniec 2007 roku była to suma 13 800 złotych. Przypominam, że rozlicznie nie uwzględnia długów ZUS-u i Krajowego Funduszu Drogowego, gdzie przewalają się dopiero miliardy złotych.. No i w związku z tym, pan premier Donald Tusk z panem Waldemarem Pawlakiem podnoszą podatki gdzie tylko się da.. Obrabowują wszystko się jeszcze rusza.. Główną sprężyną jest pan Jacek Vincent Rostowski, przywieziony na taczkach, pardon- poproszony o zajęcie się polskimi finansami - z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego z Budapesztu, od pana Sorosa- wielkiego miliardera światowego.. No i zajmuje się najlepiej jak tylko potrafi.. I nikt go na taczkach nie wywozi, pan Lepper nie żyje.. Wkrótce będziemy zjadać korę z drzew, tak nas wydrenuje z pieniędzy.. W tym samym Budapeszcie żyją też inni ludzie.. Którzy próbują - jak tylko potrafią i jak sytuacja im na to pozwala - ratować swój kraj.. Ale są pod ostrzałem czerwonych komisarzy z Brukseli.. Głównie na razie chodzi o ten Bank Centralny na Węgrzech.. A co to ich bank? Widocznie ich- skoro się tak martwią i grożą sądami.. A Europejski Trybunał Sprawiedliwości też jest niezawisły.. I to całe szczęście! Socjalizm zwycięży! WJR