565

Echa powieści Józefa Mackiewicza "Lewa wolna" w filmie Jerzego Hoffmana "1920 Bitwa Warszawska"

Samochwalstwo ubrane w formę autoironii 30 września 2011 r. na ekrany kin wszedł najnowszy film Jerzego Hoffmana 1920 Bitwa Warszawska. Uroczysta premiera tego obrazu miała miejsce 26 września 2011 r. w Teatrze Wielkim w Warszawie. Pomiędzy obecnymi na tym wydarzeniu osobistościami naszego życia publicznego znalazł się osobnik na pewno niezasługujący na to miano, a mianowicie autor niniejszego tekstu.

O intuicjach po lekturze recenzji filmu zamieszczonej w Gazecie Wyborczej Teraz, już z pewnego dystansu czasowego, chcę podzielić się z szanownymi czytelnikami portalu wPolityce kilkoma refleksjami, jakie nasunęły mi się po oglądzie najnowszego dzieła Jerzego Hoffmana. Od razu też uspokajam, że nie będę oceniał scenariusza, gry aktorskiej, muzyki, zdjęć itd., czyli podstawowych i najważniejszych zarazem elementów sztuki filmowej. Ten obszar pozostawiam fachowcom, czyli krytykom filmowym. Do napisania tego tekstu skłoniła mnie recenzja autorstwa Tadeusza Sobolewskiego, jaką na kilka godzin przed obejrzeniem filmu przeczytałem w poniedziałkowej Gazecie Wyborczej (Bitwa Warszawska 1920. Cudu nie będzie. Gazeta Wyborcza, 26 września 2011 r.).Dodam, że wzmiankowana recenzja jest wobec filmu mocno krytyczna. Czytając ją od razu poczułem, że film przypadnie mi do gustu. Szczególnie poniższy jej fragment, którego najistotniejsze treści pozwoliłem sobie wyróżnić, wydał mi się być bardzo dobrym prognostykiem dla filmu:

Reżyser dba o to, aby poodwracać narodowe schematy: czekista okazuje się synem polskiego zesłańca; Piłsudski, obmyślając genialny manewr, którym pokona Tuchaczewskiego, nuci pod nosem rosyjską piosenkę; wybawicielem Janka z rąk bolszewików okaże się ukraiński watażka, nowe wcielenie Bohuna; a czarnym charakterkiem, który usiłuje zdobyć czekającą na Janka żonę piosenkarkę, będzie oficer strzelający obcasami i gadający o honorze. Jednak te przewrotności są pozorne, bo dokonywane w imię poprawności politycznej. Hoffman chce uniknąć wrażenia, że była to wojna dwóch cywilizacji, wschodniej i zachodniej - stąd solidarność z prawosławną, białą Rosjanką, ofiarą rewolucji, za której duszę Jan zapala świeczkę w katolickim kościele. W tej panoramie postaw nie zmieścił się ktoś ze strony przeciwnika, kto nie z cynizmu ani z ogólnego zbydlęcenia dał się ponieść idei światowej rewolucji jak niektórzy bohaterowie "Sławy i chwały" Iwaszkiewicza. Intuicja mnie nie zawiodła. Ale do rzeczy.

Z ogólnego zbydlęcenia, czyli portret zbiorowy bolszewików jak w Lewej wolnej Przede wszystkim epicki obraz Jerzego Hoffmana, bo na takie miano film 1920 Bitwa Warszawska w mojej ocenie zasługuje, przedstawia bolszewików takimi, jacy naprawdę byli. Widzimy ich, jako siłę, której celem było zniszczenie cywilizacji chrześcijańskiej, jako zbiorowisko ludzkie, które zanegowało cały dotychczasowy (na moment dziejów, o którym film opowiada) pozytywny dorobek człowieka. W filmie Hoffmana bolszewicy są przedstawieni do bólu prawdziwie: zarówno przez portret czy raczej szkic jednostki spod znaku czerwonej gwiazdy- czekisty granego przez Adama Ferencego, jak i w niezwykle plastycznych sekwencjach ukazujących ich portret zbiorowy, czyli zbydlęciały tłum idący czy też jadący konno pod czerwonymi sztandarami na Warszawę, a dalej na zachód przez trupa Polski. Jakby w swej zbiorowości zostali przeniesieni z kart książki Józefa Mackiewicza Lewa wolna, traktującej o zmaganiach polsko- bolszewickich z okresu 1919-1920, jednej z najlepszych powieści poświęconych tematyce wojennej. Rzeczywiście, ma racje Tadeusz Sobolewski twierdząc, że w filmie Jerzego Hoffmana próżno po stronie bolszewickiej szukać kogoś, kto z pobudek wyższych niż cynizm lub ogólne zbydlęcenie dał się ponieść idei światowej rewolucji czy też, ujmując rzecz przy użyciu nieco innego doboru słów i sprowadzając istotę sprawy do wymiaru praktycznego, chciał w Polsce zainstalować reżim, który mordował ludzi milionami, za pochodzenie, stan majątkowy czy przekonania. Dla autora recenzji opublikowanej w Gazecie Wyborczej to oczywista wada filmu, dla mnie wielka zaleta najnowszego dzieła Jerzego Hoffmana. Pamiętajmy wszak, że odnosimy się do filmu historycznego, poświęconego jednej z najważniejszych bitew w dziejach Polski, a zdaniem niektórych nawet w dziejach świata, nie zaś do filmowej wariacji wokół frontu tej czy innej wojny, w której to formule faktografia może być tylko pretekstem do opowiedzenia ludzkich losów i jako taka nie musi być przestrzegana rygorystycznie. W obrazie Jerzego Hoffmana to losy bohaterów są raczej pretekstem do odmalowania prawdziwego wizerunku walczących stron i przebiegu Bitwy Warszawskiej. I proszę, nie powtarzajmy frazesów, że w tamtych czasach, w 1920 r., nie było jeszcze jasne, że idea rewolucji światowej oznacza konieczność wyniszczenia wrogów rewolucji (czyli ludzi odmiennych niż bolszewicy przekonań, ludzi o złym pochodzeniu klasowym itd.). Bo w tej akurat kwestii bolszewicy, wyjątkowo jak na nich, byli od samego początku swych rządów aż do czerwca 1941 r., do chwili ataku Hitlera na Związek Sowiecki, szczerzy i jednoznaczni. Osoby, które, kolejny raz powtórzę za Tadeuszem Sobolewskim, dały się ponieść idei światowej rewolucji, a niewątpliwie było ich całkiem sporo, musiały, zatem akceptować mordy, i to masowe, dokonywane w imię zwycięstwa tejże rewolucji, musiały też akceptować cały, potężny system sowieckiego terroru, agresję zbrojną na inne kraje, w tym na Polskę, musiały wreszcie akceptować jedno z najbardziej nośnych wówczas bolszewickich haseł, czyli grab zagrabione! (wyjaśniam, że bolszewicy twierdzili, że ludzie, których dziś zaliczylibyśmy do klasy średniej lub do kręgu o jeszcze wyższym statusie materialnym dorobili się swych dóbr na wyzysku robotników i chłopów, czyli, że swoje majątki tym ostatnim de facto zagrabili. A zatem- twierdzili bolszewicy- aktem sprawiedliwości dziejowej było majątki te siłą odebrać. Cóż, używając języka romantyków rewolucji można powiedzieć, że koncepcja sprawiedliwej dystrybucji dóbr towarzyszyła socjalistom, w tym przypadku socjalistom wywłaszczeniowym, od samego początku ich drogi). Dlatego, pamiętając jakie niegodziwości musiały zostać zaakceptowane przez ludzi uwiedzionych ideą światowej rewolucji i oceniając rzecz z perspektywy wartości uznawanych w ramach cywilizacji chrześcijańskiej (co jest oczywiście formułą znacznie szerszą od pojęcia wartości chrześcijańskiej, gdyż bardzo wielu ludzi niewierzących uznawało wtedy i uznaje dziś wartości wypracowane przez cywilizację chrześcijańską), można w sposób odpowiedzialny powiedzieć, że szeregi bolszewików składały się wówczas z ludzi zbydlęconych, tj. takich, którzy wyrzekli się wartości konstytuujących, wtedy i teraz, członka naszej cywilizacji. Wymienię podstawowe z nich: poszanowanie życia drugiego człowieka ( w Dekalogu: nie zabijaj), poszanowanie cudzej własności (w Dekalogu: nie kradnij). Nie mam wątpliwości, że odmalowany w filmie Jerzego Hoffmana obraz awangardy komunistycznej z 1920 r., można powiedzieć obraz pierwszego pokolenia tych, którzy w różnych mutacjach i z biegiem czasu przy bardziej wysublimowanych środkach oraz łagodniejszej, choć, powtarzając za Herbertem, zawsze parcianej retoryce, deptali przez jeszcze długie dziesiątki lat wolność wielu milionów ludzi w różnych krajach świata, w tym od 1945 r. także w Polsce, nie będzie dla wszystkich miły. To zrozumiałe. Choćby, dlatego, że z okazji przeróżnych uroczystości organizowanych przez partie komunistyczne, podczas których składano hołd bohaterom rewolucji bolszewickiej, aule, sale teatralne, stadiony oraz ulice bywały, tu i tam, przez kolejne dekady, aż do końca lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, pełne tych, którzy, jako urodzeni nieco później niż ich starsi koledzy idący na Warszawę pod czerwonymi sztandarami w 1920 r., dali się ponieść idei światowej rewolucji dopiero w czasach nieco nam bliższych niż zobrazowane w filmie 1920 Bitwa Warszawska. A sentyment do ojców - założycieli jest przecież po ludzku zrozumiały. Starcie ponadnarodowego, bezbożnego komunizmu z cywilizacją chrześcijańską, a nie wojna wschodu z zachodem Nieprzypadkowo przywołałem we wcześniejszej partii tekstu powieść Józefa Mackiewicza Lewa wolna. Jestem, bowiem przekonany, że Jerzy Hoffman przed nakręceniem swego najnowszego dzieła nie tylko uważnie przestudiował karty tej wybitnej powieści, czego przejawem jest wspomniany wcześniej, znakomicie odmalowany w filmie zbiorowy portret bolszewików, ale także, co jeszcze ważniejsze, przyjął przesłanie tej powieści. Można je ująć w twierdzeniu, że wojna polsko – bolszewicka z lat 1919- 1920 nie była bynajmniej konfliktem wschodu z zachodem, lecz starciem ponadnarodowego komunizmu z centralą w Moskwie, przywleczonego zresztą do Rosji z Europy Zachodniej, z cywilizacją chrześcijańską. Istotą takiego spojrzenia na tę wojnę jest zrozumienie, że Rosja carska i Rosja bolszewicka to nie to samo. Miałem okazję pisać na ten temat w opublikowanym na portalu wPolityce tekście Żyj i daj żyć, czyli z myślą Józefa Mackiewicza podróż przez historię, ale powtórzę, bo to sprawa fundamentalna dla zrozumienia stawki tamtych zmagań, że Rosja sprzed rewolucji bolszewickiej była krajem chrześcijańskim, opartym na własności prywatnej. Zginęła ona pod ciosami bolszewików. Zanim padła, podjęła desperacką obronę przed jeźdźcami apokalipsy spod znaku czerwonej gwiazdy. Ostatni dowódca tej obrony, Piotr Wrangel, następca gen. Antona Denikina na stanowisku Głównodowodzącego Sił Zbrojnych Południa Rosji, napisał w połowie lipca 1920 r., a zatem na cztery miesiące przed końcem epopei rosyjskich sił antybolszewickich:

Można różnie oceniać ustroje polityczne, można być skrajnym republikaninem, socjalistą, a nawet marksistą, ale nie sposób nie dostrzec, że tak zwana republika sowiecka jest przykładem najbardziej tyrańskiego, złowieszczego despotyzmu, pod którego uciskiem ginie Rosja, i nawet jej nowa, jakoby rządząca klasa robotnicza wdeptana jest w ziemię, jak cała reszta społeczeństwa [...]. Tylko ludzie ślepi i nieuczciwi mogą uważać nas za reakcjonistów. My walczymy o wyzwolenie narodu spod jarzma, jakiego nie znano w najbardziej ponurych okresach naszej historii […] my doskonale wiemy, że nasza wojna domowa ma światowe znaczenie. Jeśli nasza ofiara pójdzie na marne, to społeczeństwo europejskie, europejska demokracja będzie musiała sama bronić swoich kulturowych i politycznych zdobyczy przed uskrzydlonym zwycięstwami wrogiem cywilizacji. Sądzę, że warto jeszcze raz zaakcentować, że komunizm nie był produktem rosyjskim, że Lenin i jego kompani zostali przewiezieni do Rosji z Europy Zachodniej w 1917 r., a podróż tę odbyli w zaplombowanym wagonie, niczym wirus zarazy. Ich działalność w owym czasie była hojnie subsydiowana przez rząd Rzeszy Niemieckiej. Zamiarem Niemiec było doprowadzenie Rosji, czyli ówczesnego pierwszowojennego wroga, do stanu wewnętrznego rozkładu, co zresztą udało się Niemcom osiągnąć. Pamiętajmy i o tym, że rosyjska Cerkiew prawosławna w pierwszych latach po rewolucji bolszewickiej występowała, jako otwarty wróg bolszewizmu oraz że 19 stycznia 1918 roku jej patriarcha, Tichon, rzucił anatemę na bolszewików, ogłaszając, co następuje:

Mocą użyczonej Nam przez Boga władzy, wzbraniamy wam Sakramentów Chrystusowych i rzucamy na was anatemę, o ile nosicie jeszcze imiona chrześcijańskie, i chociażby przez urodzenie swe tylko, do Cerkwi Prawosławnej należycie (za Józef Mackiewicz Zwycięstwo prowokacji). Przywołuję te zdarzenia, aby uzmysłowić szanownym czytelnikom, że uznanie, że wojna zobrazowana w filmie 1920 Bitwa Warszawska była konfliktem nie zachodu ze wschodem, lecz ponadnarodowego, bezbożnego komunizmu z cywilizacją chrześcijańską nie jest kwestią oceny, jest kwestią wierności wobec faktów. Mało rozpowszechniona jest wiedza także i o tym, że na frontach tej wojny po stronie bolszewickiej walczyli komuniści spoza terenu Rosji. Wspomnę tylko, że około dwustuosobowy oddział złożony z poniesionych ideą światowej rewolucji towarzyszy niemieckich, przydzielony do III korpusu konnego Gaja, jest winien masakry rannych polskich żołnierzy leżących w szpitalu w Chorzelach, do której doszło bodaj 23 sierpnia 1920 r. Zaś po polskiej stronie walczyły w letniej kampanii 1920 r. oddziały antybolszewickich Kozaków i Rosjan, tzw. białych, którzy swą wojnę z bolszewizmem przegrali na ojczystej ziemi z chwilą załamania się ofensywy wojsk gen. Denikina w drugiej połowie października 1919 r. Wtedy to walczące z ogromną determinacją po stronie bolszewickiej oddziały Dywizji Strzelców Łotewskich zmusiły wojska białej Armii Ochotniczej do opuszczenia dopiero, co zajętego przez „ochotników” miasta Orzeł, a w kilka dni później, 24 października 1919 r., kawaleria Budionnego śmiałym atakiem odbiła z rąk kozackiej Armii Dońskiej miasto Woroneż, co oznaczało definitywny koniec ofensywy białych na Moskwę i początek końca ich epopei. Jej ostatnim akordem była ewakuacja wojsk gen. Wrangla z Krymu w listopadzie 1920 r.

Podobnie jak w Lewej wolnej W jednej ze scen główny bohater filmu 1920 Bitwa Warszawska, Jan, grany przez Borysa Szyca, spotyka właśnie jeden z takich oddziałów, składający się z antybolszewickich Kozaków kubańskich. W chwili, gdy Jan dostrzega ich na swej drodze jest przekonany, że to bolszewicy i że za moment zginie. Za chwilę rzecz się jednak wyjaśnia i przez dłuższą chwilę mamy okazję oglądać bohatera filmu w towarzystwie kozackiego dowódcy, granego przez Aleksandra Domogarowa, który swego czasu, w filmie Ogniem i mieczem, wcielił się w postać Bohuna. Sekwencja filmu z antybolszewickimi Kozakami kubańskimi kończy się w aurze wieczoru, gdy przy palących się ogniskach kubańcy nucą piękną pieśń kozacką Liubo, bratcy, liubo. To bardzo ładny akcent filmu a także symboliczne przypomnienie, że nie była to, jak chcą niektórzy, wojna wschodu z zachodem. Na marginesie zwracam uwagę, że autor recenzji opublikowanej na łamach Gazety Wyborczej, przywołując tę sekwencję filmu, o dowódcy oddziału kubańskich Kozaków pisze nie wiedzieć, czemu jako o ukraińskim watażce. To przecież głębokie nieporozumienie. W odniesieniu do realiów 1920 r., uznanie, że pojęcia Kozak kubański oraz Ukrainiec są synonimiczne nie świadczy dobrze o rozpoznaniu tego zagadnienia przez Tadeusza Sobolewskiego. Dla mnie, admiratora twórczości Józefa Mackiewicza, ten epizod filmu ma również to znaczenie, że wzmacnia moją tezę o wpływie powieści Lewa wolna na ostateczną formę dzieła Jerzego Hoffmana. Otóż główny bohater tej książki również spotyka na swej wojennej drodze szwadron antybolszewickich kubańskich Kozaków, także u Mackiewicza jest to tylko drobny epizod- rozciągnięty ledwie na dwóch kartach powieści- i ma on to samo symboliczne znaczenie jak w filmie 1920 Bitwa Warszawska, choć oczywiście w Lewej wolnej wątek białych walczących po polskiej stronie przeciwko bolszewikom jest znacznie bardziej doniosły. Ducha Lewej wolnej upatruję również we wspomnianej przez Tadeusza Sobolewskiego scenie, w której główny bohater filmu, spełniając prośbę białej Rosjanki, która wcześniej umarła na jego rękach, szepcząc do niego przed śmiercią słowa wyrażające myśl, że jesteśmy (my- prawosławni i wy- katolicy – przyp. GW.) dziećmi jednego Boga, modli się w katolickim kościele za jej duszę. Jego modlitwę przerywa obecny w kościele mężczyzna. Dochodzi wtedy do wymiany zdań, której nie potrafię dosłownie powtórzyć, ale co, do której jestem przekonany, że jej treść jest wynikiem silnej inspiracji dialogiem z powieści Lewa wolna, w którym wypowiadane są następujące kwestie:

(...) Ja tobie powiem. Modlić się ze strachu nigdy nie trzeba. U Niego wszystko jest rozplanowane; każdy komar nawet na swoim miejscu lata. Pan Bóg sam wie, co robi, nie? I Jemu twoich trzech groszy nie potrzeba (...) On rozplanował i nie może zmieniać na każdy czyjkolwiek pacierz (...) Okoliczności, w których słowa te padają w powieści są całkowicie różne od tych z obrazu filmowego. Zastrzegam też, że zacytowane fragmenty z Lewej wolnej nie są w filmie Jerzego Hoffmana dosłownie powtórzone, niemniej inspiracja nimi jest według mnie, w przywołanej scenie modlitwy za duszę białej Rosjanki, silna i oczywista. Dodam, że ten akurat dialog powieściowy zapadł mi w pamięć, dlatego, że wydaje mi się istotny i ciekawy. Kończy go taka oto sekwencja zdań, niemająca zresztą w filmie 1920 Bitwa Warszawska swego odpowiednika:

A ty Jego prosisz, żeby zmienił. Pan Bóg jest miłosierny, fakt, i przez to Jemu przykrość sprawiasz. Bo przez miłosierdzie swoje, Jemu jest nieprzyjemnie odmówić w twoim strachu, a odmówić musi musowo. Bo nie słuchać, że Jemu każdego szeregowca, i ułana, i dragona, i jeszcze konnego artylerzysty może. Bo w takim wypadku ani jeden żołnierz z żadnej strony kity by nie odwalał na wojnie. Bo każdy prosi, i za niego, weź, jeszcze proszą, to matka, to żona, to dziwka tam, jaka. Niemożebna rzecz! Dlatego ja tobie wtedy mówiłem: tylko się nie modlić. Sobie nie pomożesz, a Pana Boga denerwujesz niepotrzebnie (...) (Józef Mackiewicz Lewa wolna Londyn 1994,str 262-263).

Prośba do czytelników, postulat do Naczelnego Tych z Państwa, którzy wybiorą się na film 1920 Bitwa Warszawska uprzejmie proszę o zwrócenie uwagi przywołaną przeze mnie scenę rozmowy w kościele. Jestem bardzo ciekawy czy Państwo również dosłyszycie w tej wymianie zdań echo przywołanego przeze mnie dialogu z Lewej wolnej? Zaś do redaktora naczelnego portalu wPolityce, Pana Jacka Karnowskiego, kieruję niniejszym postulat przeprowadzenia wywiadu z Jerzym Hoffmanem na temat filmu 1920 Bitwa Warszawska, bo jest przecież ten film dużym wydarzeniem w polskim życiu publicznym. I proszę przy tej okazji zapytać reżysera o domniemywany przeze mnie wpływ powieści Lewa wolna na poruszone w niniejszym tekście elementy filmu. O czym film 1920 Bitwa Warszawska mówi na temat współczesności? Na zakończenie jeszcze jedna kwestia. Otworzę ją ostatnim cytatem z recenzji Tadeusza Sobolewskiego:

Każdy film historyczny jest przecież w jakiejś mierze filmem współczesnym. Co mówi ten film, poza oczywistą prawdą, że Polsce udało się powstrzymać pochód rewolucji radzieckiej na Europę - na ćwierć wieku? Odpowiadając na to pytanie powiedziałbym, że dla mnie ten film, co oczywiste w sposób przez twórców niezamierzony, ale przecież bardziej od zamiaru liczy się efekt, przypomina jak koszmarnie nieprawdziwy w warstwie symbolicznej jest wzniesiony w ubiegłym roku pomnik nagrobny 22 żołnierzy bolszewickich pochowanych na cmentarzu w Ossowie. Pisząc o warstwie symbolicznej mam na myśli krzyż prawosławny, najważniejszy element tego upamiętnienia. Na temat czerwonoarmistów pochowanych w Ossowie nie wiemy wszak nic ponadto, że byli elementem potężnej siły, znakomicie odmalowanej w filmie Jerzego Hoffmana, która szła na Warszawę, na zachód przez trupa Polski, żeby zniszczyć, podeptać wszystko, co było drogie naszym przodkom, a wiarę chrześcijańską w pierwszej kolejności. Wiemy również, że ich rodacy przywiązani do starego porządku, czyli rzeczywistości szanującej chrześcijaństwo, wspominani w niniejszym tekście biali Rosjanie, byli wtedy po drugiej stronie barykady, walcząc u boku żołnierza polskiego bądź w szeregach trzymającej się jeszcze na Krymie armii Wrangla. Z biegiem lat pamięć zbiorowa słabnie, zwłaszcza, jeżeli nie jest podtrzymywana przez kulturę. W sprawie wojny polsko-bolszewickiej 1919- 1920 już teraz pamięć ta jest cherlawa. Jeszcze kilkanaście lat, a mało, kto będzie pamiętał, że bolszewicy leżący pod krzyżem prawosławnym na cmentarzu w Ossowie byli żołnierzami czerwonego sztandaru i czerwonej gwiazdy, żołnierzami idei, która z chrześcijaństwem miała wspólnego tyle, że bardzo chciała je zniszczyć. Wychodzi zatem na to, że ten film, nie tylko w warstwie historycznej, ale także w odniesieniu do współczesności przypomina nam, że dwa razy dwa to mimo wszystko nadal cztery. I za to bardzo dziękuję twórcom filmu 1920 Bitwa Warszawska oraz wszystkim osobom i instytucjom, które przyczyniły się do powstania tego dzieła. A do męskiej części szanownych czytelników portalu wPolityce kieruję apel:

Pannę pod rękę/ bilety w dłoń/na film 1920 Bitwa Warszawska do kina goń! Grzegorz Wąsowski

PS. I zachęcam do lektury powieści Józefa Mackiewicza Lewa wolna

Grzegorz Wąsowski

Z cyklu W IMIĘ DOBRAAA.../O tzw. lecznictwie... Czyli dajcie zarobić producentom, finansistom i bankierom (wydawajcie, pożyczajcie, oddawajcie)... JAK ZWIĘKSZAĆ M.IN. ILOŚĆ CHORYCH; ILOŚĆ I WIELKOŚĆ PROBLEMÓW W RAMACH REALIZACJI UTOPII Z cyklu W IMIĘ DOBRAAA.../czyli dajcie zarobić producentom, finansistom i bankierom (wydawajcie, pożyczajcie, oddawajcie)... JAK ZWIĘKSZAĆ M.IN. ILOŚĆ CHORYCH; ILOŚĆ I WIELKOŚĆ PROBLEMÓW W RAMACH REALIZACJI UTOPII (w imię wmawianego dobra), CZYLI O TZW. LECZNICTWIE(analogicznie ma się sytuacja m.in. z tzw. zwiększaniem przyrostu naturalnego)...

NAJPIERW RABUNEK SUROWCÓW. A m.in.: Dostępne złoża neodymu i 16 innych tak zwanych pierwiastków ziem rzadkich kończą się. Faktem jest natomiast, że pierwiastki ziem rzadkich są ważne dla wszystkich rodzajów technologii – to one sprawiają, że nasze smartphony wibrują, nasze telewizory cieszą oczy żywymi czerwieniami i zieleniami, a twarde dyski komputerów zapisują dane w swojej pamięci. Ta świadomość przeraża wielu technologów i naukowców. Kończą się zasoby ropy naftowej (30-40 lat), uranu (ok. 40 lat), gazu (ok. 60 lat), węgla (ok. 200-300 lat).

NASTĘPNIE BUDOWA M.IN. FABRYK, SZPITALI, PRZYCHODNI, APTEK. Światowe tempo wycinania lasów: 1 hektar na sekundę; 860 km2 dziennie; 310 tysięcy km2 rocznie: to prawie powierzchnia Polski. Tempo wymierania gatunków: w lasach tropikalnych: 35 gatunków dziennie; na całej Ziemi: 137 gatunków dziennie.

„wytworzenie tony cementu to emisja tony CO2 do atmosfery.”

„Kto jednak zdaje sobie sprawę, że to budynki zużywają w krajach rozwiniętych połowę wytwarzanej energii i są przyczyną połowy emisji CO2 (za pozostałą część odpowiadają niemal po równo transport i przemysł)?”

„Wyobraźmy sobie, że ktoś dojeżdża codziennie do pracy 20 km samochodem. Ogrzanie jego mieszkania pochłonie rocznie 720 l. ropy, miejsca pracy 285 l., natomiast dojazdy – 900 l.”

PO, CZYM PRODUKCJA TZW. LEKÓW, MEDYKAMENTÓW, SPRZĘTU MEDYCZNEGO. NASTĘPNIE „POZBYWANIE” SIĘ ŚMIECI. Polskie odpady zgromadzone w jednym miejscu stworzyłyby górę o długości 1 km i wysokości podwójnego Everestu, Na polskich składowiskach znajdują się 2 mld ton odpadów przemysłowych i 4 mln ton odpadów komunalnych, Codziennie każde duże miasto w Polsce wysyła na składowisko sto ciężarówek z odpadami. Ilość nagromadzonych odpadów zwiększyła się trzykrotnie przez ostatnie 20 lat. Zajmowana przez te odpady powierzchnia zwiększyła się dwukrotnie. 40 mln obywateli produkuje rocznie 10 mln ton odpadów komunalnych. Szacuje się, że rocznie do śmieci trafia ponad 1550 ton baterii i akumulatorów, 11500 ton farb i 3000 ton farmaceutyków, 130 mln ton odpadów przemysłowych rocznie przybywa w Polsce.

1,3 mld ton odpadów rocznie powstaje w Unii Europejskiej.

1,6 mln tonrocznie niebezpiecznych odpadów powstaje w Polsce

POTOP PLASTIKU MIKROSKOPIJNE KAWAŁKI TWORZYW SZTUCZNYCH ZALEWAJĄ OCEANY. LEŻĄ NA PLAŻACH, PŁYWAJĄ W WODZIE, NAJWIĘCEJ JEST ICH NA DNIE MORSKIM (...) Najpierw uczeni ruszyli na morskie wybrzeże najbliżej ich macierzystego uniwersytetu w Plymouth. Zebrali tam 30 próbek osadu – część wprost z plaży, część z delt rzecznych, a pozostałe z oceanicznego dna położonego poniżej strefy pływów. Czegóż tam nie znaleźli? Poczynając od włókien nylonu, przez kawałki polietylenu, poliestru, aż po mikroskopijne kawałki poliwinylu.

– To resztki ubrań, opakowań i sznurków – twierdzą naukowcy.

Zaintrygowani badacze wybrali się w inne rejony wybrzeża. W sumie zebrali próbki z 17 plaż. „Mikroplastiki” były wszędzie. Ale może opadają one na dno i nie krążą w wodzie? By to sprawdzić uczeni wykorzystali już zebrane próbki wody morskiej. Od lat 60. bowiem regularnie co roku na dwóch trasach, od Szkocji do Wysp Szetlandzkich (315), wyławiano wodę wraz z drobną ilością planktonu. Całość skrzętnie przechowywano. Trudno o lepszą gratkę dla poszukiwaczy zaginionych „mikroplastików”. Kiedy badacze wzięli pod mikroskop historyczne próbki, ujrzeli w nich mnóstwo kolorowych drobinek. To były sztuczne tworzywa. Niektóre miały kształt kulisty, większość jednak stanowiły włókna o średnicy porównywalnej z ludzkim włosem. Prawdopodobnie stanowiły one tylko część wszystkich plastikowych zanieczyszczeń. Co gorsza, im młodsza była próbka, tym więcej takich małych fragmentów w niej pływało. Z analizy wynikało, że na przełomie lat 70. i 80. liczba „mikroplastików” w wodzie oceanicznej wzrosła kilka razy. (...)

Brytyjczycy przeprowadzili prosty eksperyment. Do akwarium, w którym żyły drobne morskie skorupiaki i pierścienice, w lali wodę z niewielką liczbą „mikroplastików”. Kiedy po kilku dniach zajrzeli tam ponownie, wszystkie rodzaje tworzyw sztucznych można było odnaleźć wewnątrz zwierząt. Na razie nie wiadomo, w jaki sposób plastiki szkodzą ich organizmom. Zapewne – spekulują autorzy badań – na rozdrobnionych kawałkach tworzyw sztucznych mogą się zbierać i powstawać różnorodne szkodliwe związki chemiczne. Czy te toksyny trafią potem do żołądków zwierząt? Jeśli tak, to jak bardzo im szkodzą? Na to pytanie – ważne, bo przecież drobne organizmy morskie są pożerane przez ryby, z których część trafia potem na nasz stół – uczeni nie znają jeszcze odpowiedzi. Zaniedbania kolejnych rządów w Polsce powojennej doprowadziły do tego, że obecnie nie mamy praktycznie w ogóle wód I-szej klasy czystości (1% w roku 2000), które jako jedyne mogą być surowcem do produkcji wody pitnej w zakładach wodociągowych. Bowiem tylko z takiego surowca da się wyprodukować czystą, zdrową i bezpieczną wodę pitną. Z powodu braku wód I-szej klasy, ale także II-giej klasy czystości (6% w 2000 roku) zmuszeni jesteśmy przerabiać do picia ścieki w postaci wód III-ciej klasy (33% w 2000 roku) oraz wód pozaklasowych (60% w 2000 roku). Nie można się zatem dziwić, że w 1 litrze dzisiejszej wody kranowej mamy ponad 1 000 mg związków chemicznych, których nie da się z niej usunąć żadną z tradycyjnych metod.

Wisłą spływa rocznie między innymi około 175 ton ołowiu, 50 ton rtęci i 14 ton kadmu.

Woda pitna w Warszawie zawiera do 110!!! razy większe stężenie chlorowanych węglowodanów, do 60 razy większe stężenie chlorobenzenów i do 50 razy większe stężenie chlorofenoli niż zezwala na to norma. Aktywny chlor używany do dezynfekcji wody surowej może wytworzyć w wyniku reakcji chemicznych ponad 250 (!!!) toksycznych i mutagennych chloropochodnych substancji. Kolejną tragiczną sprawą jest fakt, że liczba organicznych związków chemicznych normowanych w Polsce w wodzie do picia jest znikoma. Natomiast liczba toksycznych związków chemicznych organicznych, które nie podlegają żadnej normie sięga tysięcy. Dzisiaj nasze śmietniki wyglądają inaczej - era plastików z rakotwórczym polichlorkiem winylu, trujące baterie i akumulatory, farby i lakiery, lekarstwa i inne odpady szpitalne, popioły z pieców węglowych itd., itp. Nie ma sensu wymieniać tutaj wszystkiego, bo tak naprawdę to wszystko co produkujemy w fabrykach chemicznych, prędzej czy później wyląduje na śmietnikach. Nie zapominajmy również, że oprócz omawianych tutaj odcieków ze śmietnisk, do rzek dostają się bezpośrednio ścieki komunalne, przemysłowe oraz rolnicze (nawozy i pestycydy). Spaliny samochodowe niszczą mózgi. Powodują utratę pamięci oraz chorobę Alzheimera - twierdzą amerykańscy naukowcy. Zanieczyszczone powietrze zabija co roku ponad 50 tysięcy Brytyjczyków. Z tego powodu umiera więcej osób niż w wyniku wypadków samochodowych, chorób spowodowanych otyłością czy biernym paleniem - alarmuje "The Daily Mail". Eksperci wskazują, że statystycznie zanieczyszczenia skracają życie każdego Brytyjczyka o 8 miesięcy. Osoby żyjące w centrach miast mogą żyć jednak nawet 9 lat krócej. Zanieczyszczenie powietrza powoduje śmierć dwóch milionów osób rocznie. Koszt transportu samochodem osobowym jest w rzeczywistości wyższy niż płacą za to użytkownicy samochodów – bezpośredni koszt jednego kilometra jest pokrywany w zaledwie 25 procentach przez użytkownika samochodu, resztę kosztów ponosi społeczeństwo. [Np. koszty budowy, utrzymywania dróg, utrzymywania policji, opłacania sądów, utrzymywania więzień z zawartością, koszty wypadków, w tym hospitalizacji, wypłacania chorobowego, rent, skutki katastrof ekologicznych, skażeń, zatruć, w postaci leczenia, utrzymywania na rencie, w tym upośledzonych, chorowitych dzieci, koszty leczenia, utrzymywania na rencie w związku z skutkami hałasów, itp., itd. – red.] W wyniku działalności człowieka związanej transportem do oceanów dostaje się 3 mln ton ropy rocznie w wyniku katastrof tankowców. Tylko w 1990 roku do mórz dostało się 100 000 ton ropyw wyniku katastrof tankowców. Oszacowano, że katastrofa „Exxon Valdez” spowodowała śmierć 100 000-300 000 ptaków i tysięcy innych istnień, a katastrofy o tak poważnych skutkach ekologicznych zdarzają się przynajmniej raz w roku. Śmierć jednej osoby w wypadku kosztuje 1 mln euro. To koszty leczenia, usuwanie skutków wypadków i podatki, których nie zapłaci osoba w wieku produkcyjnym. Do tego trzeba też doliczyć wydatki państwa związane z wypłacaniem rent oraz niezdolność do pracy rannych. [Analogicznie jest m.in. z degeneratami, np. nikotynowcami, alkoholikami, narkomanami, lekomanami, źle odżywiającymi się; leczącymi się, rencistami! - red.] 2,7% PKB – czyli równowartość 3 mld. dolarów (Instytut Transportu Samochodowego szacuje je na 30 mld zł), to roczne koszty wypadków samochodowych w Polsce, których w 2003 r. było 50 tys.!! Ginie w nich rocznie około 6 tys. osób, a 50 tys. zostaje rannych. Światowa Org. Zdrowia (WHO) oraz Bank Światowy podają, iż rocznie w wypadkach samochodowych ginie na świecie ponad 1,2 mln osób, a ok. 50 mln odnosi obrażenia!! W całej Unii Europejskiej roczny koszt wypadków to 180 mld euro. Na stłuczki na drodze Amerykanie wydają nawet 160 mld dolarów rocznie. Podobnie ma się sytuacja w wielu innych branżach! Jedno miejsce pracy stworzone w ramach popularnego w czasie prezydentury Billa Clintona programu "First start" (dla osób na zasiłkach) kosztowało gospodarkę USA około 250 tys. dolarów. [No przecież urzędnicy-swojaki-wyborcy tym się zajmujący nie będą głosować, wraz z rodzinami, za frajer... - red.]

W TYM KRAJU POŁOWĘ ANTYBIOTYKÓW ZJADAJĄ... ZWIERZĘTA

POŁOWA MIĘSA SKAŻONA ODPORNYMI NA LEKI BAKTERIAMI Nie niszczą ich nawet antybiotyki. Według najnowszych badań połowa sprzedawanego w amerykańskich sklepach mięsa jest skażona bakteriami odpornymi na najsilniejsze dostępne leki - donosi CNN.. Aż w 47 proc. ze 136 objętych badaniem próbek znaleziono gronkowca złocistego, z czego aż 52 proc. był on odporny na antybiotyki - dodaje stacja. Problem jest powszechny i dotyczy zarówno mięsa wołowego, wieprzowego jak i drobiu. Tak twierdzą naukowcy z laboratoriów TGen's Center for Food Microbiology and Environmental Health.

Gronkowiec może zabić człowieka wywołując m.in. zapalenie szpiku kostnego i kości, zapalenie tchawicy i płuc, także mięśnia sercowego, zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych i posocznicę. Sama toksyna gronkowca jest niezwykle odporna na działanie wysokiej temperatury, nie niszczy jej nawet gotowanie przez 30 minut.

POLACY WYDAJĄ MILIONY NA LEKI Pobiliśmy kolejny rekord. Wartość sprzedanych z hurtowni do aptek farmaceutyków wzrosła w styczniu w porównaniu rok do roku o 12 proc. i przekroczyła 2,1 mld zł - informuje portal money.pl. W ujęciu miesiąc do miesiąca w styczniu tego roku kupiliśmy aż o 26 proc. więcej leków. W ubiegłym roku wartość rynku aptecznego wyniosła blisko 22,3 mld zł netto.

ŁYKASZ TE PIGUŁKI? RYZYKUJESZ ŚMIERCIĄ Lepiej liczyć barany. Ludzie, którzy przyjmują leki nasenne są trzy razy bardziej narażeni na śmierć, niż ci, którzy ich nie spożywają - wynika z badań naukowców z Laval University's School of Psychology w Kanadzie. Wystarczy wziąć taką pigułkę raz w miesiącu, by podwyższyć zdecydowanie ryzyko śmierci z bardzo różnych powodów. Źle wpływają na czas reakcji, czujność i koordynację ludzi. Stąd są bardziej narażeni na różne wypadki - pisze „The Telegraph". Kolejna teoria mówi, że wpływają negatywnie na układ oddechowy, a szczególnie źle działają na niego właśnie podczas snu. Zamiast łykać leki, pacjenci powinni decydować się na wizytę u psychologa. Udowodniono już, że terapia daje dobre efekty, jeżeli chodzi o bezsenność - radzą naukowcy. To nie są cukierki i spożywanie ich nigdy nie jest nieszkodliwe - mówi Genevieve Belleville, współautor badań.

Badania oparto na podstawie informacji od aż 14 tys. osób. | MK

www.o2.pl / www.sfora.pl | Czwartek [09.09.2010, 22:41]

POLACY MARNUJĄ SETKI TON LEKÓW W błoto idzie miliard złotych rocznie. Polacy chętnie chodzą do lekarza, ale często na wizycie się kończy. Ze stosowaniem się do zaleceń lekarskich jest już znacznie gorzej: wykupione leki często lądują w szufladzie, a za jakiś czas na śmietniku. Skala marnotrawstwa jest ogromna. Jak podaje "Rzeczpospolita", w ubiegłym roku utylizacji poddano 263 tony niewykorzystanych medykamentów. Jak czytamy, marnowanie leków przez Polaków ma bardzo wymierny koszt. Tracimy w ten sposób miliard złotych rocznie. | TM

www.o2.pl / www. sfora.pl | Niedziela [03.10.2010, 12:02]

LEKI ZABIJAJĄ WIĘCEJ LUDZI NIŻ WOJNY I WYPADKI DROGOWE Pięć na sześć nowych preparatów nie działa. Firmy farmaceutyczne wydają więcej środków na marketing niż na informowanie o skutkach ubocznych swoich leków - twierdzi znany amerykański socjolog i specjalista w dziedzinie polityki zdrowotnej, prof. Donald Light. Jego zdaniem produkowane przez nich leki powodują więcej zgonów w USA niż "wojny i wypadki samochodowe" - informuje "The Daily Telegraph". Jako przykład profesor podaje statyny, które poprzez obniżanie poziomu cholesterolu, miały być "cudowną pigułką" zapobiegającą zawałom serca. W rzeczywistości, jak twierdzi profesor, statyny mają znikomy wpływ na zapobieganie zawałom. Co więcej, z analizy wielu badań wynika, że "nie mają one żadnego wpływu na obniżenie śmiertelności z jakiegokolwiek powodu". Ale pigułki sprzedawały się świetnie, bo jak mówi profesor Light, koncerny rozpętały kampanię wiążącą wysoki poziom cholesterolu i tłuszcze nasycone z ryzykiem zawału serca. Naukowiec, który publikuje w tak uznanych pismach medycznych jak"British Medical Journal" i "Lancet", twierdzi, że koncerny farmaceutyczne posługują się tzw. negatywną selekcją. Rządzą informacją dotyczącą swoich produktów: nie przekazują informacji o skutkach ubocznych nowych lekarstw, wydają jednak miliony na przekonywanie lekarzy do ich zapisywania. W ten sposób wypierają z rynku lepsze leki, zastępujących je nowymi - gorszymi. Tymczasem pięć na sześć nowych preparatów nie działa lub ma tylko nikłe pozytywne skutki dla pacjenta. I ten brak efektów leczniczych po prostu ich zabija - twierdzi prof. Light. | WB

www.o2.pl / www.sfora.pl | 1 źródło Wtorek [17.08.2010, 22:22]

W zeszłym roku – jak wynika z danych firmy Expert Monitor, badającej polski rynek reklamowy – producenci leków wykupili w IV kwartale reklamy za ponad 576 mln zł. To kwota grubo ponad dwa razy wyższa niż kwartał wcześniej, ale przecież, kto w wakacje zawracałby konsumentom głowę grypą czy awitaminozą? Z badań firmy analitycznej PMR wynika, że wartość polskich wydatków na leki bez recepty wzrosła w zeszłym roku o 16 proc., do prawie 7 mld zł. W tym samym czasie na suplementy diety wydaliśmy 1,7 mld zł, czyli aż o 24 proc. więcej. Łącznie jest to suma niemal dwukrotnie przewyższająca wydatki Polaków na prywatne szkolnictwo wyższe. Na masowe kupowanie zdrowia i dobrego samopoczucia – a raczej ich obietnicy zawartej w reklamach – stać nas nawet podczas kryzysu. Tegoroczne prognozy PMR mówią o15-proc. wzroście wydatków na suplementy diety. Jeszcze 10 lat temu w przeciętnej polskiej aptece ok. 70 proc. asortymentu stanowiły preparaty na receptę. Dziś – najwyżej 30 proc. W popularnej aptece w dużym mieście codziennie sprzedaje się około stu opakowań leków bez recepty i suplementów diety. Paraleki coraz śmielej wchodzą też do sklepów spożywczych i stacji benzynowych, a od niedawna także do internetu i sprzedaży bezpośredniej. W efekcie na każde 100 zł wydane na produkty farmaceutyczne już 34 zł stanowią leki bez recepty oraz suplementy diety. Pod tym względem – jak wynika z badań firmy IMS Health – pobiliśmy nawet Francuzów, uważanych od lat za największych hipochondryków w Europie. Kolejny pułap do pokonania wyznacza nam już tylko przeciętny amerykański sklep spożywczy, w którym półka z parafarmaceutykami jest zwykle kilka razy dłuższa od tej, na której leżą owoce i warzywa. Największą dynamikę ma dziś sprzedaż suplementów diety.

"Lek" - niezdrowe słowo Firmy coraz chętniej wprowadzają do sprzedaży nowe produkty nie, jako leki, lecz właśnie suplementy. W pierwszym przypadku producent musi przeprowadzić testy kliniczne potwierdzające leczniczą skuteczność preparatu i opisać możliwe skutki uboczne. Suplement diety z punktu widzenia prawa jest natomiast produktem żywnościowym, a nie leczniczym. Producent nie musi, więc robić badań klinicznych. By zakomunikować klientom, że środek ma takie a takie działanie, wystarczy obserwacja grupy konsumentów, którzy w badaniu potwierdzą, że po zażyciu odczuli pożądane przez producenta zmiany: wygładziła im się skóra albo nabrali wigoru. Potem wystarczy zgłoszenie Głównemu Inspektoratowi Sanitarnemu, że wprowadza się do sprzedaży produkt o takim a nie innym przeznaczeniu, z takim atakim opisem i opakowaniem. W 2006 roku GIS otrzymał 1,2 tys. zgłoszeń, w zeszłym roku ponad dwa tysiące, a w tym – już trzy tysiące. Niektórzy producenci decydują się nawet na przemianowanie swoich leków na suplementy diety. Samo słowo „lek” może wzbudzać lęk, poza tym klient kupi go tylko wtedy, kiedy zachoruje. Suplementy można za to reklamować w sposób sugerujący systematyczne zażywanie. Skoro codziennie rano pijesz kawę i jesz rogala, możesz też łyknąć naszą pastylkę – w końcu to także tylko żywność. W skali makro taka zmiana oznacza sprzedaż preparatu wyższą nawet o kilkaset procent.

Milionowe oszczędności Dla przemysłu farmaceutycznego taka droga na skróty do kieszeni konsumenta oznacza miliony dolarów oszczędności. Brak fazy badań klinicznych skraca czas przygotowań do wejścia nowości na rynek i zmniejsza koszty. Przeciętna marża na leku nie przekracza dziś 30 proc. W przypadku suplementów rzadko spada poniżej 40 proc., a są preparaty, na sprzedaży, których producent zarabia do 300-400 proc. Najlepsze pod tym względem są pigułki i proszki na odchudzanie – koszty producenta w tym przypadku to ledwie 3-5 proc. ceny detalicznej. Nic dziwnego, że wytwórcy mają, z czego płacić za reklamy. W ubiegłym roku wydali na nie równowartość blisko 20 proc. wpływów ze sprzedaży – 1,4 mld zł, o 200 mln zł więcej niż rok wcześniej.

Po co ci to? Problem, w czym innym. Przeciętny Polak nie widzi dziś większej różnicy między lekiem bez recepty a np. czekoladą. Dwa lata temu dr Ewa Ulatowska-Szostak z Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu przebadała klientów wielkopolskich aptek pod kątem wrażliwości na siłę reklamy. Nawet w regionie słynącym z rozsądnego wydawania pieniędzy aż, co druga osoba przyznała, że reklama pchnęła ją do zakupu leku bez recepty czy suplementu, którego nie potrzebowała. M. Rabij

http://niebierzbezmyslnie.blox.pl/html

Źródło tych zanieczyszczeń to przede wszystkim toaleta. Cząsteczki leków, które nie zostały zużyte przez nasz organizm trafiają do ścieków. Niestety, 60 proc. z nich nie jest usuwana podczas procesu oczyszczania. Efekt? 90 proc. hormonów, które znaleziono we francuskich rzekach pochodzi z pigułek antykoncepcyjnych. Zanieczyszczenie to ma, oczywiście, wpływ na środowisko naturalne.

AMERYKANIE PIJĄ WODĘ SKAŻONĄ LEKAMI Ponad 1000 ton farmaceutyków w rzekach i jeziorach.

LEKI W WODZIE PITNEJ. PROBLEM JEST CORAZ POWAŻNIEJSZYWoda pitna w USA zawiera więcej leków niż dotychczas sądzono. Problem dotyczy 46 milionów Amerykanów - wynika z badań przeprowadzonych na zlecenie Associated Press. Sytuacja ulega systematycznemu pogorszeniu. W podobnym badaniu wykonanym w marcu, wykryto, że 41 milionów Amerykanów pije wodę, w której są chemikalia z leków.

ATAKUJĄ SUPERBAKTERIE! JESTEŚMY BEZBRONNI Tradycyjne leki już nie działają.Nowe śmiertelne bakterie są odporne na antybiotyki. Stanowią "poważne zagrożenie dla zdrowia publicznego" - ostrzegają brytyjscy eksperci. Nieznane do tej pory bakterie atakują coraz więcej ludzi i są odporne nawet na silne leki oparte na penicylinie. Spodziewamy się "koszmarnego scenariusza", w którym świat nie będzie miał skutecznych leków do walki ze "zmutowanymi" bakteriami - ostrzegają eksperci WHO. Bakterie przestają reagować na leki, ponieważ ludzie przyjmują za dużo antybiotyków. Przez to świat powróci do epoki sprzed odkrycia penicyliny w 1920 roku. Wówczas nawet proste infekcje staną się niezwykle groźne - pisze "Daily Express" Problem ten dotyczy także Polaków. Jak pokazują ostatnie badania 41 proc. dorosłych Polaków stosowało antybiotyki w ciągu ostatnich 12 miesięcy, a 63 proc. - w ciągu ostatnich 24 miesięcy. | TM

PRZYCZYNĄ SPADKU URODZEŃ NIE JEST BIEDA, lecz skażenie środowiska – twierdzą członkowie zespołu badawczego przy Ministerstwie Nauki. Świadczy o tym m.in. rosnąca liczba przypadków bezpłodności i patologii ciąży. Wydatki Narodowego Funduszu Zdrowia wyniosły w 2005 r. prawie 37 mld zł(„WPROST” podaje, że razem z prywatnymi wydatki wyniosły 65-70 mld zł), a w 2009 r. około 56-60 mld (+ prywatne).

KAŻDY Z NAS ZOSTANIE ALERGIKIEM - W naszym kraju jest największy odsetek alergików na świecie. Każdy z nas prędzej czy później zachoruje na alergię - mówił na konferencji prof. Bolesław K. Samoliński, kierownik badania. Wyniki badań są zatrważające - aż 40 proc. Polaków cierpi na alergię, u 35 proc. zdarzają się stany zapalne błony śluzowej nosa, a alergiczny nieżyt nosa, który może prowadzić do astmy, ma, co czwarty badany. Astma, czyli przewlekłe zapalenie oskrzeli wywołane przewlekłą alergią, jest dziś naszym największym problemem zdrowotnym. Choruje na nią aż 3 mln rodaków. - Przy tym aż 70 proc. astmatyków nie wie, że jest chorych - alarmuje prof. Samoliński. Astma atakuje ludzi młodych. Z danych GUS wynika, że w grupie osób do 29 roku życia jest najczęstszą chorobą przewlekłą. To choroba cywilizacyjna. Dziś na świecie choruje na nią aż 300 mln ludzi, a w ciągu kolejnych 15 lat ich liczba wzrośnie o kolejne 100 mln. Astma jest chorobą śmiertelną. W jej wyniku w Europie, co godzinę umiera jedna osoba.

POLACY NAJCZĘŚCIEJ MAJĄ PROBLEMY ZE WZROKIEM, NADCIŚNIENIEM I NADWAGĄ Problemy ze wzrokiem (57 proc.), nadciśnienie tętnicze (56 proc.) oraz nadwaga lub otyłość (47 proc.) to główne dolegliwości, na które cierpią Polacy - wynika z europejskiego sondażu na temat zdrowia Europe Health 2008. Europejczycy najczęściej borykają się z nadciśnieniem tętniczym (42 proc.), problemami ze wzrokiem i nadwagą (po 38 proc.). Mają problem także z wysokim poziomem cholesterolu (35 proc.) i cierpią na stres (31 proc.). Co trzeci badany zmaga się z bezsennością lub zaburzeniami snu. Znaczna część badanych Polaków dotknięta jest chorobami cywilizacyjnymi, takimi jak stres (41 proc.) i bezsenność, zaburzenia snu (36 proc.) lub depresja (22 proc.). Ponad jedna trzecia (34 proc.) badanych Polaków cierpi na zbyt wysoki poziom cholesterolu. Problemy ze słuchem ma 29 proc. polskich respondentów, a 24 proc. ma problem z zaparciami (częściej niż średnia europejska). Co piąty badany miał problemy z pamięcią, a 20 proc. badanych Polaków choruje na cukrzycę. Przynajmniej, co czwarte polskie dziecko do 14. roku życia jest dotknięte przewlekłą chorobą - np. alergią, astmą albo schorzeniem oczu. Co dziesiąte korzysta z aparatu słuchowego, okularów albo chodzi o kuli. Ponad 90 procent dzieci w Polsce ma różnego rodzaju wady rozwojowe i schorzenia. Niemal 25 procent cierpi na choroby przewlekłe.

NASZE DZIECI BĘDĄ ŻYŁY KRÓCEJPrzeciętny młody Polak będzie żył 5 lat krócej, niż jego rodzice! Naukowcy z amerykańskiego National Institutes on Aging alarmują.

JUŻ MILIARD LUDZI NA ŚWIECIE JEST CIĘŻKO CHORYCH Będzie jeszcze gorzej.Światowa Organizacja Zdrowia szacuje, że 15 proc. ludzi na Ziemi jest w jakimś stopniu upośledzona - donosi france24.com. Wśród nich jest aż 200 mln w ciężkim stanie. Niepełnosprawnych szybko przybywa.

OTO ŚWIATOWY ZABÓJCA NUMER JEDEN Za dwa lata rak będzie zabijał więcej ludzi niż choroby serca. W ciągu najbliższych dziesięciu, dwudziestu lat co trzeci z nas zachoruje na nowotwór.

ODKRYTO NOWĄ PRZYCZYNĘ OCIEPLENIA KLIMATU Te gazy są bardziej szkodliwe niż dwutlenek węgla. Naukowcy twierdzą, że klimat się ociepla przez... ciężko chorych pacjentów. Do ich znieczulania przy operacjach używa się, bowiem gazów nawet 1620 razy bardziej szkodliwych dla naszego klimatu niż dwutlenek węgla –informujeexpress.co.uk. Duńscy i amerykańscy naukowcy wyliczyli, że co roku gazy stosowane do znieczulenia mają taki sam wpływ na nasz klimat jak milion samochodów. Z badań profesora Ole Johna Nielsena z Uniwersytetu w Kopenhadze wynika, że gazy używane przy usypianiu pacjentów wywierają o wiele większy wpływ na ocieplenie klimatu niż dwutlenek węgla. Sewofluran jest 210 razy gorszy niż CO2, a desfluran aż 510 razy! Trzeci z gazów używanych powszechnie przez anestezjologów zbadali Amerykanie. Okazało się, że efekt wywierany przez izofluran na nasz klimat jest aż 1620 razy większy niż dwutlenku węgla. Wszystkie te substancje są "spokrewnione" z innym gazem, używanym m.in. w chłodziarkach - HFC-134a. Jego stosowanie będzie zakazane od przyszłego roku w całej Europie, ponieważ jest on o 1300 razy gorszy dla klimatu niż dwutlenek węgla. | WB

REKORD! TAK WIELKIEJ DZIURY OZONOWEJ JESZCZE NIE BYŁO Teraz będziemy częściej chorować. Aż 40 proc. powłoki ozonowej nad biegunem północnym zostało zniszczone. To światowy rekord. W ubiegłym roku dziura ozonowa nad Arktyką była jeszcze o 10 proc. mniejsza. Wszystko przez zanieczyszczenie środowiska. Na biegunach warstwa ozonu jest najcieńsza, więc zmiany widoczne są tam najbardziej - informuje BBC. Eksperci przypominają, że warstwa ozonowa chroni ludzi przed nadmiernym promieniowaniem ultrafioletowym, które powoduje raka skóry, kataraktę i uszkodzenia systemu immunologicznego. Wpływa też na wysokość temperatur na Ziemi: brak ozonu powoduje ocieplenie i nagłe zmiany pogody. | TM

UWAŻAJ, DZIURA OZONOWA NAD POLSKĄ Pomiary Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej wykazały spadek warstwy nad naszym krajem o 35 proc. w stosunku do średnich klimatycznych. | AJ

TAK SIĘ BĘDZIE ŻYŁO BEZ OZONU Najnowsza symulacja przypomina prawdziwy koszmar. W 2065 roku znika 77 procent warstwy ozonu chroniącego Ziemię. Promienie ultrafioletowe nad Waszyngtonem są tak silne, że w 5 minut wywołują poważne poparzenia. Umierają rośliny i zwierzęta. Powszechną plagą ludzkości jest rak skóry. To nie scenariusz filmu katastroficznego. Tak, zdaniem ekspertów, będzie wyglądał świat, jeżeli wszystkie kraje nie podpiszą się pod zakazem emisji substancji niszczących warstwę ozonową. Zespół naukowców z trzech dużych instytutów badawczych - NASA's Goddard Space Flight Center, Johns Hopkins University w Baltimore i Holenderskiej Agencji Prognoz Środowiskowych w Bilthoven - stworzył dokładną symulację zmian, jakie zajdą na Ziemi w wyniku nieprzestrzegania Protokołu Montrealskiego (umowę zakładająca ograniczenie produkcji freonów). Symulacja uwzględnia efekty atmosferyczne, chemiczne, zmiany wiatru i zmiany promieniowania. Możemy już dokładnie monitorować sytuację i wreszcie poczuć pełną odpowiedzialność - powiedział kierujący projektem prof. Paul Newman. Dziurę w otaczającej Ziemię powłoce ozonowej odkryto w 1985 roku nad Antarktydą. Badania stężenia tego gazu w atmosferze wykazały, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat zmniejszało się ono średnio o 0,2 procent rocznie.

OGRANICZENIA EMISJI NIC NIE DAJĄ. PRZYRODA UMIERA Azot niszczy perły europejskiej przyrody. Ponad 60 proc. najbardziej cennych przyrodniczo obszarów Europy jest stale niszczonych przez zanieczyszczone powietrze - donosi BBC. Kwaśne deszcze powodują także uszkodzenia drzew i innych roślin. Za przyczynę „śmierci lasów ” powszechnie uznane zostały zanieczyszczenia powietrza – a kwaśne deszcze za głównych winowajców. Kwaśne deszcze spowodowały katastrofę ekologiczną w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych i północno-zachodnej Europie. Na przykład aż 16 tysięcy spośród 85 tysięcy wszystkich szwedzkich jezior jest obecnie zakwaszonych, a w 5 tysiącach całkowicie wyginęły ryby.

Tlenki azotu Tlenki azotu emitowane są do atmosfery, gdzie łączą się z parą wodną, po czym powracają na powierzchnię ziemi w postaci kwaśnych deszczy. Kwaśne deszcze niszczą rośliny, powodują zakwaszenie wód i gleby. Tlenki azotu są także prekursorami związków rakotwórczych. Przyczyniają się do powstawania smogu fotochemicznego. U człowieka obniżają odporność organizmu na infekcje bakteryjne, działają drażniąco na oczy i drogi oddechowe, powodują zaburzenia w oddychaniu, są przyczyną astmy.

MORZA ZAMIENIAJĄ SIĘ W KWAS Naukowcy: ryby znikną z naszego jadłospisu. To kolejny efekt wzrostu emisji gazów cieplarnianych. Oceany absorbują 6 milionów ton dwutlenku węgla dziennie co - zdaniem oceanografów - prowadzi do katastrofy ekologicznej. Wody mórz arktycznych stają się tak kwaśne, że za 10 lat nie będzie mogła żyć w nich większość organizmów - alarmuje "The Guardian". Badania przeprowadzone w pobliżu archipelagu Svalbard wykazały, że jeśli emisja dwutlenku węgla utrzyma się na tym poziomie co obecnie, za kilka lat kwaśna woda zacznie się rozpuszczać muszle małży i innych mięczaków. To z kolei spowoduje poważne zakłócenie w łańcuchu pokarmowym, bo żywią się nimi chociażby łososie północnoatlantyckie. Pod koniec wieku całe te wody będą po prostu kwasem. To tej pory nie zdawaliśmy sobie sprawy ze skali tego zagrożenia. Część gatunków ryb i morskich zwierząt tego nie przeżyje - mówi prof. Jean-Pierre Gattuso z franuskiego Centre National de la Recherche Scientifique. Wody chłodne w większym stopniu absorbują dwutlenek węgla niż te ciepłe, dlatego zagrożone są przede wszystkim okolice Arktyki i Antarktydy.

REKORDOWA EMISJA, CO2. TAK ŹLE JESZCZE NIE BYŁO To grozi globalną katastrofą. Emisja gazów cieplarnianych wzrosła o rekordową kwotę w ubiegłym roku, do najwyższego w historii poziomu - alarmuje Międzynarodowa Agencja Energetyczna (IEA). Na całym świecie w 2010 roku do atmosfery dostało się łącznie 30,6 gigaton dwutlenku węgla - donosi "The Guardian". To o ponad 1,6 gigatony więcej niż rok wcześniej. Eksperci z IEA ostrzegają, że tym samym nie uda się ograniczyć wzrostu temperatury do 2 stopni Celsjusza do 2100 roku. To próg, którego przekroczenie naukowcy uznają za początek katastrofalnych zmian w klimacie na Ziemi.

WPŁYW OCIEPLENIA NA OCEANY Dotychczas skupiliśmy się na zjawiskach zachodzących w atmosferze i na lądzie. Tymczasem ľ powierzchni Ziemi zajmują oceany. Ze względu na ich olbrzymią bezwładność cieplną, dotychczas zachodzące tam zjawiska (pomijając może zanik lodów Arktyki) przebiegały bardzo powoli. Tymczasem zmiany w oceanach już się zaczęły, a ich następstwa mogą być bardzo poważne. Zachodzi tu kilka procesów:

* woda o większej temperaturze gorzej rozpuszcza gazy. Może to prowadzić do odtlenienia wód mórz i oceanów.

* woda ciepła jest lekka, a zimna gęsta – wzrost temperatury powierzchniowej warstwy wody prowadzi do jej separacji z warstwą głębinową. Im różnica temperatur jest większa, tym słabiej mieszają się ich wody. Tymczasem zimne wody oceaniczne niosą ze sobą składniki odżywcze dla planktonu żyjącego w nasłonecznionych wodach powierzchniowych. Zmniejszenie ich dostępności powoduje spadek populacji planktonu.

* większa koncentracja CO2 w atmosferze skutkuje rozpuszczaniem się tego gazu w wodzie. To właśnie oceany są głównym miejscem absorpcji i usuwania CO2 z powietrza. W rezultacie następuje wzrost kwasowości (obniżenie pH) wody – tak, jakby oceany stawały się wodą gazowaną. W konsekwencji tych zjawisk przewidywane jest wystąpienie szeregu niebezpiecznych zdarzeń:

* masowe wymieranie fauny morskiej, zarówno w wyniku wzrostu temperatury (wymieranie koralowców), jak i zmiany kwasowości wody (wymieranie planktonu o wapiennych szkielecikach) oraz spadku ilości planktonu (spadek populacji zwierząt nim się żywiących, np. wielorybów)

* zaburzenie mechanizmów usuwania CO2 z powietrza. Plankton jest bardzo skutecznym środkiem na usuwanie dwutlenku węgla z przypowierzchniowych warstw wody, a w rezultacie – z atmosfery. Małe żyjątka pobierany z wody węgiel wbudowują w swoje organizmy. Plankton żyje krótko, a umierając opada na dno oceanu, w ten sposób usuwając nadmiar CO2 z powietrza. Kiedy w wyniku odtelenienia, zmniejszenia dostępności składników odżywczych i wzrostu kwasowości wody populacja planktonu spadnie, osłabieniu ulegnie mechanizm usuwający z atmosfery nadmiar CO2, którego ilość zacznie wzrastać jeszcze szybciej, przyczyniając się dalej do osłabienia mechanizmów usuwania CO2 z powietrza. To jest dodatnie sprzężenie zwrotne.

* pojawienie się warunków do rozwoju bakterii siarkowych. To zjawisko nie jest powszechnie znane, ale wielu naukowców uważa, że przyczyniło się już do kilku wielkich wymierań istot żywych.

Siarkowodorowa Ziemia: Anoksja oceaniczna i wielkie wymieranie Jak może dojść do zagłady życia poprzez nagromadzenie w atmosferze wielkich ilości siarkowodoru w wyniku wzrostu temperatury planety? Naukowcy są zdania, że może to nastąpić w wyniku namnożenia się fotosyntetyzujących bakterii siarkowych, produkujących wielkie ilości tego gazu, a zjawiska takie miały już miejsce kilkukrotnie w historii Ziemi. W każdym z okresów wielkich wymierań – z wyjątkiem końca kredy – oceany co najmniej raz osiągały stan anoksji (skrajnego zubożenia wody w tlen). Z obliczeń wynika, że gdy natlenienie wód oceanu się zmniejsza, powstają warunki korzystne dla przydennych bakterii beztlenowych – a te namnażają się i produkują jeszcze większe ilości siarkowodoru. Symulacje wskazują, że jeśli stężenie siarkowodoru w strefie przydennej przekroczy pewną krytyczną wartość – tak jak podczas okresów globalnej anoksji – chemoklina może bardzo szybko przesunąć się aż do powierzchni oceanu. Zjawisko to miałoby straszliwy skutek: wydostawanie się ogromnych ilości trującego siarkowodoru do atmosfery. Pod koniec permu wskutek „morskich erupcji” do atmosfery trafiło dość tego gazu, by spowodować wymieranie zarówno w morzach, jak i na lądach. Siarkowodór nie jest jednak jedynym zabójcą. Z modeli wykonanych w University of Arizona wynika, że siarkowodór atakuje również powłokę ozonową w górnych warstwach ziemskiej atmosfery, która chroni żywe organizmy przed promieniowaniem ultrafioletowym. Dowodem na takie zniszczenie warstwy ozonowej pod koniec permu są odkryte na Grenlandii skamieniałe zarodniki dawnych roślin, zdeformowane w wyniku długotrwałego naświetlania ultrafioletem o wysokim natężeniu. Obecnie również obserwuje się zanik planktonu pod dziurami ozonowymi, zwłaszcza w Antarktyce. A gdy pierwszy składnik łańcucha pokarmowego przestaje istnieć, w niedługim czasie zagłada spotyka również kolejne organizmy. Ocenia się, że pod koniec permu powietrze tak bardzo nasyciło się siarkowodorem, że zabijał on zarówno zwierzęta, jak i rośliny, zwłaszcza że wraz z temperaturą rośnie toksyczne działanie tego gazu. A wiele mniejszych i większych wymierań zdarzyło się w tym samym czasie, co okresy globalnego ocieplenia. Uważa się, że przyczyną ocieplania się klimatu w tamtych okresach mogła być wulkaniczna emisja gazów cieplarnianych – dwutlenku węgla i metanu, być może zapoczątkowana skruszeniem skorupy ziemskiej przez uderzenie asteroidu lub komety. Powiązanie wysokiej koncentracji gazów cieplarnianych z wymieraniem istot żywych potwierdzają obecność siarki na wszystkich stanowiskach oraz pomiary izotopowe węgla wykazujące, że koncentracja dwutlenku węgla w atmosferze gwałtownie rosła tuż przed początkiem wymierania i utrzymywała się na wysokim poziomie przez setki tysięcy, a nawet kilka milionów lat. Najprawdopodobniej to oceany były czynnikiem decydującym. Im bowiem cieplej, tym mniej tlenu rozpuszcza się w wodzie. Jeśli w wyniku erupcji wulkanicznych podniosło się stężenie CO2 w atmosferze, obniżyło się stężenie tlenu, a globalne ocieplenie utrudniało wprowadzanie pozostałego tlenu do wód oceanicznych, to mogły zaistnieć warunki korzystne dla głębokomorskich bakterii beztlenowych. One zaś wkrótce potem wyprodukowały gigantyczne ilości siarkowodoru. W takich warunkach zaczęły masowo ginąć oddychające tlenem organizmy morskie. Doskonale natomiast funkcjonowały w nich fotosyntetyzujące zielone i purpurowe bakterie siarkowe, które mogły namnażać się już na samej powierzchni anoksycznego oceanu. Gdy siarkowodór zaczął dusić organizmy na lądzie i niszczyć warstwę ozonową planety, właściwie żadna forma życia nie była już na Ziemi bezpieczna. Co więcej, zaproponowana tu sekwencja zdarzeń pasuje nie tylko do śladów z końca permu. Mniejsze wymieranie u schyłku paleocenu, 54 mln lat temu, zostało już uznane za wynik oceanicznej anoksji, wywołanej przez krótkotrwałe globalne ocieplenie. Obecność biomarkerów i skał osadowych charakterystycznych dla środowiska beztlenowego wskazuje, że taka sama gigantyczna katastrofa ekologiczna mogła wydarzyć się pod koniec triasu, środkowej kredy i dewonu. To dowodzi, że wielkie wymierania związane są z okresowo powtarzającym się w historii Ziemi ociepleniem klimatu.

A TO WSZYSTKO TRZEBA JESZCZE OPŁACIĆ, UTRZYMAĆ W Polsce różne organizacje podają, że około 10-25 % dzieci w wieku do 14 lat cierpi przez głód i spożywa najwyżej jeden posiłek dziennie. Według obecnych szacunków minimum egzystencji to około 350-390 złotych na osobę! GUS podaje, iż 60% (23 mln) polskiego społeczeństwa żyje poniżej minimum socjalnego (z tego 5 mln w skrajnej nędzy)! Jak wynika z danych Eurostatu jesteśmy liderem... w biedzie. Przegoniliśmy nawet Rumunów i Bułgarów! Z 1/3 obywateli żyjących poniżej minimum socjalnego staliśmy się prawdziwą europejską potęgą! Według szacunków UNICEF, 1 mld młodocianych na świecie żyje w skrajnej nędzy! Codziennie umiera z głodu 110.000 osób, w ciągu roku zaś 40 milionów ludzi, w tym 7 milionów dzieci! Każdego roku przeszło 12 milionów dzieci umiera na choroby związane z niewłaściwym odżywianiem!

MILIARD LUDZI NIE MA, CO JEŚĆ. [Przy takim odżywianiu to są przyszli renciści...; przyszli rodzice rencistów... itd...; psychopaci, debile; degeneraci (niezdrowo odżywiający się, nikotynowy, alkoholicy, narkomani, dewianci); kanalie, przestępcy! – red.]

- 04.03.2010 r.: Tylko w ciągu ostatnich trzech miesięcy długi Polaków wzrosły o 2,47 mld złotych. W ciągu 2 lat - od lutego 2008 roku - zadłużenie wzrosło o 95 proc.

- 02.06.2011 r.: OGROMNE DŁUGI POLAKÓW. Zaległości ma 2,1 mln osób.

- 26.08.2011 r.: Jak podał Narodowy Bank Polski, wartość niespłaconego w terminie zadłużenia w bankach wyniosła na koniec lipca 62,9 mld zł. To o 4,5 mld zł więcej niż rok temu; zagrożonych kredytów jest już niemal 10 proc.

Jak czytamy, wartość kredytów "z utratą wartości" powiększyła się w ciągu roku z 31 do 36,4 mld zł.

- 15.06.2011 r.: Zadłużenie polskich miast wojewódzkich jest już gigantyczne - sięga 19,5 mld złotych. A to jeszcze nie wszystko, gdyby dodać do niego długi spółek, które do nich należą, wzrosłoby o kolejne 8 mld złotych.

- 10.09.2011 r.: Polskie samorządy toną w długach - alarmują ekonomiści. Szacuje się, że dziś są winne wierzycielom blisko 60 mld złotych.

- 27.08.2011 r.: Firmy coraz częściej spóźniają się z płatnościami. W niektórych branżach zatory płatnicze są nawet o 40 proc. wyższe niż przed rokiem.

- Zadłużenie naszego kraju na koniec 2011 roku może wynieść aż 918 mld zł.Ale to nie koniec złych wiadomości. 918 mld zł to 61,4 proc. PKB, znacznie powyżej progu ostrożnościowego, ustalonego na 55 proc. PKB.

ILE POLSKA NAPRAWDĘ MA DŁUGÓW Słysz szacuje go, wraz z zobowiązaniami na rzecz przyszłych emerytów, na 3,1 bln zł, czyli ok. 240 proc. PKB.

http://www.dlugpubliczny.org.pl/pl - Licznik...

http://www.noesen.pl/?p=p_26&sName=DLUG-POLSK - Licznik...

3,4 mld zł kosztowało w 2006 r. utrzymanie Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, z tego obsługa bankowego zadłużenia kosztowała 250 mln zł. – W Polsce było zarejestrowanych w 2005 r. jako renciści i emeryci, 7,2 mln osób (rencistów w 2007 r. było prawie 3 mln)! W 2008 roku wypłaty dla rencistów i emerytów (ok. 80% sumy) przekroczyły sumę 100 mld zł.

www.o2.pl / www.hotmoney.pl | Piątek, 25.09.2009 07:24

GAZETA PRAWNA: W ZUS ZABRAKNIE WIELKIEJ KASY! Jeżeli zadłużenie będzie rosnąć ZUS nie będzie miał z czego wypłacać świadczeń. Maria Szczur, odwołany już członek zarządu ZUS odpowiadający za jego finanse, przyznała w rozmowie z "GP", że w tym roku mimo dotacji w wysokości 30,4 mld zł, Fundusz Ubezpieczeń Społecznych będzie musiał pożyczyć w bankach 4 mld zł. Tegoroczna sytuacja funduszu nie będzie taka zła w porównaniu z prognozami na następne lata. Jak podaje "GP" gorsza sytuacja ma być w przyszłym roku. FUS otrzyma rekordową dotację z budżetu w wysokości 37,9 mld zł, a mimo to będzie mu brakować na wypłatę świadczeń. Dlatego dodatkowe 7,5 mld zł ma pochodzić z Funduszu Rezerwy Demograficznej. Mimo to ZUS będzie musiał w bankach pożyczyć 3,8 mld zł. Łącznie więc w kasie FUS będzie brakować prawie 50 mld zł.Jeżeli system nie zostanie zreformowany, z roku na rok dziura w budżecie ZUS będzie coraz większa.

www.gazetaprawna.pl

Rafał Kerger

rafal.kerger@hotmoney.pl

www.o2.pl / www.hotmoney.pl | Sobota, 04.12.2010 08:43

ZUS NIE MA ANI GROSZA. MUSI POŻYCZAĆ Nasze emerytury zagrożone? Chociaż każdego roku przez konta Zakładu Ubezpieczeń Społecznych przepływają miliardy złotych, to ZUS wiecznie ma długi. Jak to możliwe? To, co dostaje ze składek pracujących Polaków, zaraz wypłaca na emerytury i renty. I rok w rok jest na minusie - pisze "Gazeta Wyborcza". W 2010 roku ze składek zbierze 91 mld zł - a jego wydatki wyniosą ponad 160 mld zł. Dlatego musi brać gigantyczne dotacje z budżetu i pożyczać w bankach - czytamy na wyborcza.pl. Skutek jest taki, że z sumy blisko 2 bln złotych, które do tej pory odłożyliśmy w ZUS na emerytury, nie ma dziś praktycznie nic. Czy ZUS będzie więc miał z czego zwrócić te pieniądze przyszłym emerytom? Urzędnicy zapewniają, że tak, bo spłata długów będzie trwała stopniowo, przez dziesiątki lat.

www.wyborcza.pl

Wydatki Narodowego Funduszu Zdrowia wyniosły w 2005 r. prawie 37 mld zł(„WPROST” podaje, że razem z prywatnymi wydatki wyniosły 65-70 mld zł), a w 2009 r. około 56-60 mld (+ prywatne). ITP., ITD., ITD., ITP...

Nie może żyć na koszt społeczeństwa, nie tylko ten, kto czyni krzywdę, szkodzi, niszczy, przyczynia do problemów, strat, ale również ten, z kogo nie ma pożytku (wszystko ma aktualną wartość)! Również dlatego, że nas, przyrody na to nie stać!

- JAKA SŁUŻBA ZDROWIA?

– Racjonalna: powinna zajmować się - w pierwszej kolejności - leczeniem ludzi POŻYTECZNYCH, i dopiero po - całkowitym - wywiązaniu się z tej misji można rozpatrywać realizację utopii...

– Przede wszystkim ZAPOBIEGANIE, a jeśli się nie uda, to - ekonomicznie, ekologicznie; etycznie, wg statusu – uzasadnione leczenie chorób.

Osoby o statusie: osoba przeciętna: Przed 30-tym rokiem życia leki i leczenie bezpłatnie – to jest inwestycja. Między 30-tym, a 45 rokiem życia leki i leczenie płatne w 50%. Powyżej 45 lat odpłatność leków i leczenia 100% (w wielu przypadkach te pieniądze nie zwróciłyby się). Niepełnosprawni, hoży od urodzenia (dożywotni, i nie zdolni do jakiejkolwiek konstruktywnej działalności) powinni ponosić pełną odpłatność za leki i leczenie. – To żadna zasługa takich osób, ani wina społeczeństwa, i nie leży to w naszym interesie, by takich ludzi płodzić, rodzić, na nich łożyć (mogą szukać sponsora, brać udział w testowaniu leków, itp. – muszą wykazać (ich rodzice, opiekunowie) jakąś konstruktywną inicjatywę, według zasady: coś za coś); nikotynowi, narkotykowi, alkoholowi, żywieniowi itp. degeneraci, samobójcy - przeznaczający, razem, miliardy zł na takie substancje - muszą ponosić 100% odpłatność za leki i leczenie, ale nie lekarzom, tylko państwu (lekarz wypisywałby rachunek za swoje usługi. Nie jest to idealne, bo sprzyjające korupcji rozwiązanie, ale jest lepsze od obecnego postępowania).

Osoby o statusie: osoba pożyteczna, osoba wybitna muszą być, m.in. w tym względzie, uprzywilejowane.

Obecnie ludzie świadomie, nieświadomie się degenerują, gdyż niski status »degenerata, pasożyta«, czyli nałoga, chorego, najlepiej posiadającego jeszcze chore dziecko, daje profity. Ja proponuję ten trend odwrócić. Ponieważ lekarzom, w tym stomatologom, nie opłaca się skutecznie leczyć, to trzeba to, ekonomicznie, wymusić, a mianowicie wypłać im wyłącznie stałą, nigdy niezmniejszaną, pensję. A czy będą nieskutecznie leczyć 6 dni w tygodniu, po 12 godzin dziennie setki ludzi, czy skutecznie leczyć kilkanaście osób, co 2-gi dzień, przez 4 godziny będzie zależało od efektów ich pracy. Apteki, firmy farmaceutyczne, muszą być wyłącznie państwowe, a więc utrzymywane, ich produkty opłacane przez państwo, więc zwiększanie produkcji wynikłe z szkodzenia tzw. lekami, uszkadzania genów, skażania środowiska, biedy, przedłużanie dogorywania; realizowanie pseudobroczynnej utopii nie będzie się opłacało.

DO, JAKIEGO ZATRUCIA PRZYRODY, ŚRODOWISKA, LUDZI, do ilu chorób, śmierci przyczynia się m.in. produkcja sprzętu medycznego, tzw. leków, wydalanie ich składników z moczem, kałem, wyrzucanie ich do kanalizacji, z innymi śmieciami?!

DO, JAKICH ZMIAN GENETYCZNYCH (WPŁYW NA POTOMSTWO) dochodzi pod wpływem tzw. leków (a manipulowanie genami, także wpływa na geny)?!

JAKIE SĄ NA TO WSZYSTKO WYDATKI, kosztem zdrowych, kosztem innych potrzeb?!

– JAKI JEST TEGO ŁĄCZNY BILANS – KORZYŚCI DO STRAT...!!

Lub jeszcze inaczej:

TZW... LECZNICTWO

MYŚLENIE CAŁOŚCIOWE, RACJONALNE Proszę sobie uzmysłowić, iż leczenie jednej osoby (by następnie ją utrzymywać na rencie, dalej leczyć, zapewnić opiekę, dostęp do infrastruktury, rozrywkę itp.) powoduje nędzę, choroby, konieczność leczenia następnych osób, ich dzieci itd. – reakcja lawinowa...(!!), z powodu konieczności wybudowania, co wykonują kolejni ludzie, funkcjonowania przemysłu farmaceutycznego, medycznego, uczelni medycznych, utrzymywania leczących ich lekarzy, obsługujących urzędników, wybudowania kolejnych mieszkań i innych budynków, większego zużycia energii, surowców i innych zasobów, konieczności budowy dodatkowych elektrowni; skażania środowiska (powietrza, gleby, wody, gleby; żywności), wypadków itp. Do tego dodajmy jeszcze zarażanie innych zarazkami, rozmnażanie się, degenerując nasz gatunek i obarczając kolejnymi tego negatywnymi skutkami, w tym wydatkami. Itd...

Pytanie, więc brzmi: w imię, czego, po co, czy mamy z tego korzyści, czy same straty... Więc w lecznictwie również musi mieć mse myślenie całościowe, istnieć rozsądna kalkulacja – zysków do strat!

TZW. LECZNICTWO, (JAKI JEST BILANS, KOSZTY (W TYM EDUKOWANIA PRZYSZŁYCH TZW. LEKARZY, PIELĘGNIAREK), SKUTKI, KORZYŚCI, SENS TZW. LECZENIA)... Może jednak ekonomiczne, ekologiczne, rozsądne (całościowo – licząc wszystko) - racjonalne, naprawdę prozdrowotne - podejście? Przykład szacowania całościowego.

UTOPIJNE LECZNICTWO (...) PRZYCZYNIA SIĘ DO BIEDY, CHORÓB, DEGENERACJI, DEGRADACJI, ŚMIERCI, WYDATKÓW, DŁUGÓW; ZWIĘKSZA ILOŚĆ PROBLEMÓW, STRAT! W uproszczeniu i w skrócie: chory człowiek zaraża innych mikroorganizmami, przyczynia do lekooporności mikroorganizmów, przyczynia do skażania środowiska, trucia przyrody, ludzi produkcją medykamentów, sprzętu medycznego, następnie substancjami zawartymi w kale, moczu po zażyciu leków, w poprodukcyjnych, poszpitalnych śmieciach – co przyczynia się do kolejnych skażeń, zatruć środowiska, przyrody, ludzi, co przyczynia się do kolejnych chorób, strat, obciąża ekonomicznie społeczeństwo kosztami tzw. lecznictwa, utrzymywania na rencie – co przyczynia się do biedy, długów, a w efekcie i chorób, przestępczości, demoralizuje – dając przykład, że za chorobę jest się nagradzanym, co prowokuje do nie dbania o siebie, potomstwo, więc w efekcie przybywa kolejnych osób do leczenia, utrzymywania, z tego skutkami (...), a skutkuje to też degeneracją, degeneractwem, z tego skutkami (...), przekazuje potomstwu wadliwe geny, co również skutkuje tym, że przybywa kolejnych osób do leczenia, utrzymywania, z tego skutkami (...), co to też skutkuje degeneracją, degeneractwem.

Więc trzeba rozsądnie, rozumnie, całościowo, dalekowzrocznie, dogłębnie etycznie, oszacować: KIEDY, CO MA SENS, I ODPOWIEDNIO DO TEGO POSTĘPOWAĆ (jak ktoś chce realizować utopie, to niech robi to za własne pieniądze!)!

Więc leczenie, utrzymywanie chorych narkomanów, alkoholików, nikotynowców, starców, zarażonych nieuleczalnymi mikroorganizmami, obłożnie chorych, sparaliżowanych, chorych psychicznie, psychopatów, debili – NIE TYLKO JEST SZKODLIWE, NIE MA SENSU, ALE RÓWNIEŻ NIE MA TAKIEJ, PRAKTYCZNIE, MOŻLIWOŚCI (jak widać – bo chorych, biednych, wydatków, długów, problemów, strat przybywa!)! Więc trzeba i tu zakończyć postępowanie na odwrót; realizowanie utopi! Czyli: TAKICH OSOBNIKÓW USYPIAĆ (przy okazji dając przestrogę, motywując, mobilizując pozostałych do dbania o siebie, innych, do rozwoju, współpracy).

Piotr Kołodyński - autor/redaktor:

- www.wolnyswiat.pl

- www.racjonalnyrzad.pl

- www.pzepr.pl

Tylko u nas. Adam Michnik nawołuje w rosyjskich mediach do "polsko-rosyjskiej koalicji przeciwko kłamcom i idiotom" Wrogowie rzadko decydują się rzucić mu oskarżeniami w twarz, preferując grzebanie w rodowodzie i nazywanie za plecami redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” Adama Michnika zdrajcą narodu – głównie w marginalnych nacjonalistycznych publikacjach lub na wiecach „antyliberałów”. Ostatni taki wybryk miał miejsce na stadionie piłkarskim: nacjonalistyczni (националистически настроенные) ”kibice” rozciągnęli nad swoimi głowami gigantyczny transparent ze zdjęciem Michnika i słowami: „Szechter przeproś za ojca i brata!”. Tak, nazwisko jego ojca to Ozjasz Schechter. Jeszcze przed II wojną światową ojciec działał w podziemiu Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy (KPZU), przy wsparciu ZSRR walczącej przeciwko polonizacji obszarów należących obecnie do Ukrainy. Matka, Helena Michnik była historykiem. Starszy brat zdążył nawet popracować w sądzie w jeszcze stalinowskiej PRL. Po doświadczeniu "realnego socjalizmu" w PRL, ojciec zostaje członkiem opozycji. Tymczasem młody Adam Michnik już w wieku 16 lat, w 1962 roku, założył swoją pierwszą dysydencką organizację- Klub Poszukiwaczy Sprzeczności. Potem było wydalenia z uczelni, udział w "Komitecie Ochrony Robotników" i "Solidarności", cztery odsiadki o różnym czasie trwania. Od 1989 roku była nowa Polska, w której został redaktorem największej i najpopularniejszej gazety liberalnej oraz posłem na Sejm. Tę Polskę (III Rzeczpospolitą, jak nazywają ją sami Polacy), Michnik uważa za udaną, choć i w niej niestrudzenie szuka sprzeczności. Tematowi sukcesów i sprzeczności jest poświęcona książka "Antysowiecki rusofil" - pierwsza książka Michnika opublikowana w Rosji. To jest zbiór artykułów o nowej Polsce i roli, jaką w niej gra kościół, partie polityczne, rusofobia i ogólne stosunki z Rosją. Na spotkaniu w Moskiewskim Domu Dziennikarzy komentator polityczny RIA Novosti Dmitrij Babicz zadawał pytania Adamowi Michnikowi przede wszystkim o relacje Rosją, – ale nie tylko o nie.

- Adamie, Pana zainteresowanie Rosją jest znane. Być może ono, między innymi, tłumaczy się tym, że nasze kraje mają wiele wspólnych problemów? Czasami odnosi się wrażenie, że jeśli jakiś problem istnieje w Rosji, on na pewno jest i w Polsce. Weźmy chociażby te same ekstremistyczne manifestacje na stadionach ...

- To tak właśnie jest! Zgadzam się z tym w 100 procentach. A raz nawet wypowiedziałem tę myśl na konferencji z Carnegie Moscow Center. Mój rosyjski przyjaciel po konferencji wziął mnie na bok i powiedział: "Adamie, obraziłeś wszystkich obecnych! Oni przecież myśleli, że wszystkie wyjątkowo złe tylko u Rosjan, a ty rozwiałeś ich złudzenia, mówiąc, że to samo jest również w Polsce!" No cóż ja mogę zrobić - taki macie kraj i my taki kraj mamy. A co dotyczy ekstremizmu na stadionach, to, oczywiście, to jest część wspólnego problemu, który dotyczy nie tylko Rosji i Polski. Parafrazując tytuł książki Lenina, nazwałbym nacjonalizm ostatnim i najwyższym stadium komunizmu. Dziś nacjonalizm świetnie się czuje i w Polsce, i w Rosji i, powiedzmy, na Węgrzech, które w przeszłości również były częścią bloku radzieckiego. Spójrz na węgierską partę "Fides" i jej przywódcę Viktora Orbana – oni są teraz u władzy, a ja ich krytykuję już od kilku lat. Pamiętam Victora Orbana sprzed 22 lat – on był liberałem! Teraz on jest skrajnym nacjonalistą, podczas gdy w Polsce brzmią głosy, że i Polska powinna iść śladem Węgrów Orbana. Niestety, moje obawy są uzasadnione – spójrzcie uważnie, co się dzieje na Węgrzech. Nacjonalizm jest niebezpieczny nawet w małym kraju - dla samego siebie.

- A dla Polski jej nacjonalizm nie jest niebezpieczny? - Oczywiście, polski nacjonalizm jest zagrożeniem przede wszystkim dla Polski. Jeden mój przyjaciel powiedział: "Adamie, ty lubisz wszystkie nacjonalizmy oprócz polskiego." Uszczypliwa uwaga, ale coś w nim jest. Hercen przecież zachowywał się tak samo: on wspierał wszystkie ruchy narodowe przeciwko carskiemu despotyzmowi. Myślę, że jest to właściwy kurs. Chociaż, oczywiście, nacjonalizm jest niebezpieczny i w małych, niedawno uciśnionych narodach. Polacy nie są małym narodem, ale i nie wielkim, 38 milionów ludzi. I jakoś okazuje się, że my, Polacy mamy wszystkie złe cechy charakteru i dużych i małych narodów. Piszę o tym w przytoczonych w tej książce esejach. O tych esejach w Polsce pisali, że to są teksty zdrajcy ojczyzny. Cóż, nie jestem pierwszą osobą w Polsce, która została oskarżona o zdradę ojczyzny, i nie ostatnią - jestem tego pewien. A teraz te eseje przeczytają jeszcze i Rosjanie ... Niech dowiedzą się o Polsce dobrych i złych rzeczy: eseiści i dziennikarze w ogóle nie powinni zajmować się propagandą ani swego państwa ani swego rządu. U tych panów [rząd - przyp.red.] zawsze znajdzie się mnóstwo chętnych do ich rozsławienia. My musimy wykonywać funkcje gęsi, które uratowały Rzym. Nasza sprawa - gęgać. To jest nasza rola i nasz obowiązek.

- A o czym gęgać? - No, na przykład o tym, że u nas główna partia opozycyjną "Prawo i Sprawiedliwość" – jest czymś pomiędzy waszym Żyrinowskim a Rogozinem. I ta partia dwa lata rządziła Polską! Polacy mają krótką pamięć – oni już zapomnieli, że "PiS" rządziła nami tylko cztery lata temu. To było, szczerze mówiąc, nieprzyjemne.

- W swoim eseju "Problem", napisanym w 1987 roku i wydrukowanym teraz w języku rosyjskim w "Antysowieckim rusofilu", przytacza Pan krytyczne uwagi ówczesnych publicystów PZPR (Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej - odpowiednik Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego) pod adresem związku zawodowego "Solidarność". Wtedy komuniści pisali, że ludzie "Solidarności" to są "tradycjonaliści z klapkami na oczach żywiący się fanatyczną duchową mieszanką składającą się z dewocyjego katolicyzmu i doprowadzonych do szowinizmu tradycji romantycznych". Bardzo podobnie do tego jak Pana "Gazeta Wyborcza" opisuje obecną "Solidarność", związaną z partią Jarosława Kaczyńskiego. Tak więc, komuniści mieli rację? .. - Nie, ponieważ dzisiejsza "Solidarność" ma prawie nic wspólnego z "Solidarnością" z lat osiemdziesiątych. Wtedy był to masowy ruch dla reformy państwa, a teraz "Solidarność" przemieniła się w maleńką grupę konserwatywno-katolickich osób z marginesu, korzystających z nacjonalistycznej retoryki. Ja niezbyt martwię się z tego powodu.

A ogólnie nie ma poczucia porażki? Jednak, kiedy w Polsce rozpoczynał się strajk w 1980 roku, mowa była o wybieralności dyrektorów, o trzyletnim urlopie macierzyńskim do opieki nad dzieckiem... A dzisiaj w Polsce jak i w innych krajach Wschodniej Europy. Człowieka zwolnić z pracy nawet łatwiej niż za czasów radzieckich... - Poczucie, że nie o to walczyliśmy - to uczucie jest. Pozostaje i wiele niebezpieczeństw - dla demokracji, dla kultury, w ogóle dla społeczeństwa. Ale jeszcze nie wieczór - nadal jeszcze jest szansa, wciąż jest nadzieja. Ogólnie rzecz biorąc, te 20 lat były dla Polski bardzo udane – to były najbardziej udane lata w ciągu ostatnich 400 lat. Gdy komunizm upadł, bardzo się bałem pogromów antyrosyjskich – ale ich nie było! Bałem się, że do UE nie wejdziemy, a na Wschodzie zepsujemy sobie stosunki. Lecz związki ze Wschodem zachowaliśmy i wstąpiliśmy do ​​Unii Europejskiej i do NATO. Dla mnie to gwarancja, że u nas nigdy nie będzie u władzy rządu nieprzestrzegającego norm demokratycznych. Co do gospodarki - trzeba spojrzeć na liczby i statystyki. Ludzie żyją znacznie lepiej niż wcześniej. Więc jest nadzieja, a ta książka jest moim wsparciem tej nadziei.

- Często słyszy się opinię, że po tym jak w Polsce zaczęły się rozpowszechniać się teorie spiskowe na temat katastrofy samolotu z prezydentem Kaczyńskim , "Gazeta Wyborcza" okazała się płynąć w jednej łodzi z Putinem. Ponieważ polscy nacjonaliści twierdzą, że winę za katastrofę ponoszą nie tylko Rosjanie, ale również liberalny premier Donald Tusk, a wraz z nim i liberalna "Gazeta Wyborcza". Czy mogę tak powiedzieć, że Pana gazeta po raz pierwszy od wielu lat znalazła się z Rosją po tej samej stronie barykady? - To prawda! Putin być może zrobił w swoim życiu wiele nie najlepszych rzeczy, ale katastrofy pod Smoleńskiem nie jest winien! I zachowywał się po tej katastrofie bardzo godnie.

- Pamiętamy, że wtedy i Polacy bardzo ciepło zareagowali na współczucie, które wyraziły im z powodu katastrofy Rosjanie. Ale potem ten temat przysłoniły zwykle problemy - walka o wpływy na Białorusi, Ukrainie i inne polsko-rosyjskie spory... - Tak, i dlatego powinniśmy szczególnie doceniać tych ludzi, którzy budowali mosty pomiędzy naszymi narodami. Ja wspominam Jerzego Giedroycia, wydawcę publikowanego w Paryżu polskiego emigranckiego czasopisma "Kultura". Przecież on był pierwszym człowiekiem, który opublikował za granicą jeszcze w latach sześćdziesiątych Andrieja Siniawskiego. To dopiero był ktoś, kto szanował rosyjską kulturę! Pamiętam, że podczas pracy nad kolejnym numerem, on powiedział mi kiedyś: "Ja z Rosji już siódmy rękopis otrzymuję! A wy, Polacy, czemu pozostajecie w tyle? Przecież w porównaniu do rosyjskich dysydentów jesteście po prostu tchórze!". Taki był to człowiek. Patriota polski, ale przy tym daleki od popularnej obecnie myśli, że Polacy w ciągu całej swej historii byli tylko niewinnymi ofiarami. I w ogóle, to najwyższy czas w Rosji i w Polsce zbudować koalicję przeciwko kłamcom i idiotom. Przecież to jest nasz wspólny problem: i u nas i u was mamy sporo polityków, których celem jest demonizowanie sąsiadów oraz wystawianie swojego narodu jako niewinną ofiarę. tłum. NM

Adam Michnik: „Potrzebna polsko-rosyjska koalicja przeciwko idiotom” Polscy dziennikarzy podkreślają: przez ostatnie cztery lata, stosunki pomiędzy obu krajami zaczęły się wyraźnie poprawiać. W przeddzień Petersburgu odbyła się dyskusja, "Dialog polsko-rosyjski". Ze strony zachodniego sąsiada brał udział redaktor naczelny największego polskiego czasopisma "Gazety Wyborczej" Adam Michnik. Główną konkluzją spotkania było: tendencję ostatnich lat należy zachować. Ostatnie cztery lata widzimy stopniową poprawę w tych relacjach. Bardzo z tego się cieszę. Ale wiem, że w Polsce i Rosji są wrogowie tej poprawy. I może trzeba stworzyć wielką koalicję przeciwko idiotom w waszym kraju i w naszym kraju. Według Adama Michnika, jeżeli rozkład sił politycznych się nie zmieni, stosunki będą tylko się poprawiać. tłum. NM Bar, źródło: inf. własna

Społeczna gospodarka rynkowa i Samorządna Rzeczpospolita Znany publicysta gospodarczy Jan Koziar opracował swój program wdrożenia społecznej gospodarki rynkowej w Polsce. Tekst Jana Koziara jest napisany z pasją i dzięki temu czyta się go z przyjemnością. Dlatego polecam wszystkim lekturę oryginalnego tekstu. Poniżej zawarłem obszerne fragmenty, składające się na spójny program. Kursywą dodałem swoje komentarze.

1. Zmarginalizowanie ideologii neoliberalnej Podstawowym polskim problemem jest zaczadzenie ideologią neoliberalną. Należy dążyć do skorygowania programów nauczania uczelni o profilach ekonomicznych. Jednostronne i wręcz fałszywe przedstawianie ekonomii światowej (zarówno współczesnej, jak i w jej wymiarze historycznym) jest niedopuszczalne ze względów zasadniczych. Należy zatem upowszechniać wiedzę o zróżnicowaniu kapitalizmu współczesnego i jego trzech głównych odmianach: anglosaskiej, niemieckiej i japońskiej. Wśród nich nawet kapitalizm anglosaski ma mało wspólnego z rozpropagowaną u nas neoliberalną dewiacją. Należy nauczać o polityce gospodarczej państwa i kooperacyjnych stosunkach przemysłowych (pracownicze współzarządzanie) występujących w kapitalizmie niemieckim a stąd upowszechnionych w całym zachodnioeuropejskim kapitalizmie kontynentalnym. Kolejnym tematem wymagającym rzetelnego potraktowania jest etyka gospodarcza. Tak zwana etyka biznesu stała się już modna na polskich uczelniach i w środowiskach ekonomicznych, jednakże mało uwagi poświęca się w niej etyce protestanckiej jako kulturowej bazie kapitalizmu zachodnioeuropejskiego. Nie chodzi tu o powrót do konkretnych religijnych źródeł, ale o sfalsyfikowanie marksistowsko - neoliberalnej (ekonomistycznej) tezy, że kapitalizm rozwinął się wyłącznie z dążenia do zysku i poprzez różnego rodzaju zdzierstwa, kanty i korupcję. To właśnie z takiego rozumienia genezy kapitalizmu wzięło się sztandarowe hasło naszej transformacji, że „pierwszy milion trzeba ukraść” a sama transformacja zaowocowała bardziej korupcją niż rozwojem gospodarczym.[...] Bez potraktowania serio gospodarczej etyki protestanckiej i odwoływania się do jej przykładu nie uda nam się tego skutecznie przeprowadzić, bo po prostu nie zrozumiemy problemu. Co prawda efektem bezpośrednim tych działań nie są zmiany w gospodarce, ale bez zmiany świadomości społeczeństwa nie da się przeprowadzić zmian uzależnionych od społecznej aktywności.

2. Wprowadzenie polityki gospodarczej państwa Polityka gospodarcza państwa, wbrew dzisiejszemu w Polsce rozumieniu, nie oznacza dzielenia dochodu krajowego między ubogich. Oznacza natomiast wspomaganie rozwoju gospodarczego kraju przez państwo. Jest to czynnik o ogromnym pozytywnym wpływie na gospodarkę, decydujący (obok kooperacyjnych stosunków przemysłowych – o czym dalej) o przewadze kapitalizmów typu niemieckiego i japońskiego nad anglosaskim. Polityka gospodarcza jest obecnie stosowana w całej zachodniej Europie kontynentalnej. W samych Niemczech jest realizowana głównie przez banki, we współpracy z rządem. Najbardziej jawnie prowadzona jest we Francji, gdzie podobnie jak w Japonii realizuje się kilkuletnie ogólnokrajowe plany gospodarcze. Jak widać, planowanie gospodarcze doskonale harmonizuje z gospodarką rynkową, wspomagając ją, a nie osłabiając. Planowanie gospodarcze nie jest więc (wbrew demagogii neoliberalnej) istotą komunizmu i nie należy go mylić z komunistycznym systemem nakazowo-rozdzielczym. Wbrew pozorom, polityka gospodarcza stosowana jest również w kapitalizmie anglosaskim, który się jej oficjalnie wyrzeka. W Stanach Zjednoczonych jest ona realizowana przez tzw. system Pentagonu, za pomocą potężnego kompleksu gospodarczo-militarnego. Zatajanie tej polityki wiąże się z propagowaniem liberalizmu na zewnątrz, co służy uzależnianiu i wykorzystywaniu innych gospodarek. Niestety, w Polsce uwierzono propagandzie, że państwo nie ma prowadzić polityki gospodarczej; propagandzie wyrażonej hasłem ministra przemysłu w rządzie Mazowieckiego, Tadeusza Syryjczyka, że „najlepszą polityką gospodarczą jest jej brak”. Jednakże za parawanem tego hasła rząd prowadził intensywną antyspołeczną politykę gospodarczą polegająca na planowym, sterowanym niszczeniu polskiej gospodarki. [...] Planowanie zaczęło stopniowo odzyskiwać w Polsce swoje znaczenie, ale na niższych szczeblach terytorialnych. Doszło dzisiaj do paradoksalnej sytuacji, gdy strategię gospodarczą prowadzą gminy, miasta i województwa. Powołano nawet Ministerstwo Rozwoju Regionalnego, a nie prowadzi jej państwo. Na poziomie państwowym zaznacza się nawet trend odwrotny, gdyż powstałe w 1997 roku rządowe Centrum Studiów Strategicznych, które próbowało tworzyć namiastkę polityki gospodarczej, zostało zlikwidowane w 2006 roku przez premiera Marcinkiewicza. Wyrzekanie się przez rząd polityki gospodarczej jest równoznaczne z totalnym sabotażem interesów Polski. Polityka taka musi zostać jak najszybciej podjęta a bez jej ustanawiania i realizacji żaden rząd nie powinien mieć racji bytu. Ogólnokrajowa polityka gospodarcza może być wprowadzana już przy obecnej strukturze najwyższych władz państwowych, jednakże dla jej ustanawiania, korekty i kontroli najbardziej kompetentną i operatywną byłaby parlamentarna Izba Samorządowa. Należy podkreślić, że polityka gospodarcza powinna polegać przede wszystkim na kształtowaniu ładu gospodarczego. Kwestia praw własności (prywatna/państwowa) jest drugorzędną.

3. Przekształcenie Senatu w Izbę Samorządową [...] Samorządy dzielą się na dwie duże grupy: samorządy terytorialne i samorządy zawodowe (gospodarcze). Podział ten powinien znaleźć odbicie w strukturze i działaniu Izby Samorządowej. Samorządy gospodarcze mają już swoją pozasejmową organizację w postaci Krajowej Izby Gospodarczej. Stanowi ona gotową bazę do tego typu reprezentacji w parlamentarnej Izbie Samorządowej. Główną rolą Izby Samorządowej powinno być kreowanie, modyfikacja i nadzór, całościowej strategicznej polityki gospodarczej naszego państwa. Wprowadzenie Izby Samorządowej jest prezentowane jako odpartyjnienie polityki gospodarczej.

4. Rozwijanie kooperacyjnych stosunków przemysłowych Kooperacyjne stosunki przemysłowe są bardzo ważnym czynnikiem usprawniającym gospodarkę. [...] W koncepcji i praktyce kooperacyjnych stosunków przemysłowych bierze się pod uwagę fakt, że między światem pracy i światem kapitału, oprócz istnienia interesów przeciwstawnych, istnieje duży zakres interesów wspólnych. W związku z tym powołuje się różne przedstawicielstwa pracowników mających wgląd w sprawy firmy (głównie w jej finanse) i współdecydujące o jej funkcjonowaniu. Są to: pracujące na bieżąco rady pracownicze i wybierany przez pracowników członek zarządu (dyrekcji) oraz przedstawicielstwo pracowników w radach nadzorczych, które uruchamia się tylko okresowo podczas posiedzeń tychże rad. System pracowniczego współzarządzania współdziała ze związkami zawodowymi, których funkcjonariusze wchodzą w skład rad pracowniczych i rad nadzorczych. System współzarządzania stanowi więc rozbudowę funkcji związkowych w stosunku do jego tradycyjnych funkcji obronnych z jednoczesnym ich zachowaniem. Związek zawodowy uczestniczący w systemie kooperacyjnym nosi nazwę „związku współzarządzającego” w odróżnieniu od tradycyjnego związku wyłącznie rewindykacyjnego. [...] Oto, co na temat japońskiego podejścia do szeregowych pracowników pisze przemysłowiec japoński Konosuke Matsuschita:

„Dla nas zarządzanie to sztuka mobilizowania i włączania całej inteligencji wszystkich dla dobrej pracy przedsiębiorstwa (…) my wiemy, że inteligencja kilkunastu menedżerów, choćby byli najzdolniejsi, jest niewystarczająca, aby wyzwaniom sprostać. Tylko inteligencja wszystkich pracowników przedsiębiorstwa może mu pozwolić na stawienie czoła komplikacjom i wymaganiom nowego środowiska.” [...] Kapitalizm anglosaski różni się od pozostałych dwóch typów brakiem (niezupełnym jednak) kooperacyjnych stosunków przemysłowych oraz polityki gospodarczej państwa i właśnie z tym wiąże się jego mniejsza efektywność. Zatem problemem pierwszej wagi jest zaprowadzenie w nim tych instytucji. Taki stan rzeczy zadaje kłam propagandzie neoliberalnej, która powyższe czynniki wiąże z komunizmem i przypisuje im negatywne znaczenie. Podobne jest podejście neoliberałów do socjalnych funkcji państwa. W związku z tym, zamiast uzupełniać wybrakowany kapitalizm anglosaski (i polski) o niezbędne mechanizmy (wymiary), chcą mu jeszcze amputować funkcje socjalne. [...] Najpełniejszą postać ma kapitalizm typu niemieckiego, który dzisiaj należy traktować jako kapitalizm zachodnioeuropejski, czy po prostu europejski (kapitalizm upowszechniany w Unii Europejskiej). Jego funkcje socjalne są współczesnym niezbędnikiem, który może być negowany tylko przez wolnorynkowych ekstremistów. Natomiast jego najbardziej istotnym składnikiem jest polityka gospodarcza państwa i kooperacyjne stosunki przemysłowe. I właśnie poprzez oba te składniki należy rozumieć sens naszego konstytucyjnego zapisu o społecznej gospodarce rynkowej. [...] Ze względu na tradycję i dorobek autentycznych samorządów pracowniczych sprzed rewolty Balcerowicza oraz na bogatą, towarzyszącą temu ruchowi, literaturę oraz ze względu na zmuszające do refleksji i działania ustawodawstwo europejskie (w tym przypadku bardzo pozytywne), przywrócenie kooperacyjnych stosunków przemysłowych nie powinno być trudne. Dużym problemem może być tu zmiana myślenia działaczy naszych związków zawodowych, w których przestarzała formuła (wyłącznie rewindykacyjna) zaczęła nieźle koegzystować ze związkową biurokracją. Wprowadzenie w Polsce kooperacyjnych stosunków przemysłowych (kooperacyjnej gospodarki) będzie konkretną realizacją charakterystyki społecznej gospodarki rynkowej zamieszczonej w Art. 20 Konstytucji RP, jako opartej na „… solidarności, dialogu i współpracy partnerów społecznych”. Bez takiego wprowadzenia a tym bardziej bez znajomości i rozumienia instytucji „kooperacyjnych stosunków przemysłowych” zapis ten jest niewiele mówiącym frazesem. Wprowadzenie współdecydowania pracowniczego w przedsiębiorstwach zagranicznych powinno służyć przede wszystkim ograniczeniu stosowanego przez nie wyzysku. Podkreślmy na koniec, że najlepszym podłożem stosunków kooperacyjnych jest własność pracownicza, zwłaszcza w postaci spółek pracowniczych. Pracownik kooperuje wtedy z własnym kapitałem tak jak uwłaszczony swego czasu chłop pańszczyźniany. Autor ten punkt poświęcił głównie rozwiązaniu problemu stosunku między kapitałem i pracą. Wiąże się to z rozwojem akcjonariatu pracowniczego (o czym jest mowa dalej). Sądzę, że warto by w tym miejscu wspomnieć o rozwoju przedsiębiorczości z wykorzystaniem klastrów gospodarczych.

5. Rehabilitacja własności państwowej Neoliberalizm przypisał własności państwowej istotę i punkt wyjścia komunizmu, co jest ewidentnym nonsensem. [...] Istotą komunizmu była bolszewicka monopartia przy władzy. Neoliberalne zafałszowane przesunięcie istoty komunizmu na państwowe przedsiębiorstwa, pozwoliło komunistycznej nomenklaturze rozprawić się z wielkoprzemysłowym światem pracy (przy pomocy jego inteligenckich przywódców) i uwłaszczyć się na części majątku społecznego z roztrwonieniem jego reszty. Państwowe (publiczne) przedsiębiorstwa nie są więc istotą komunizmu, ale nie są też (generalnie biorąc) najlepszą formą gospodarki i w żadnym przypadku nie mogą tej gospodarki dominować. Są jednak niezbędnym elementem ekonomii mieszanej (z różnymi typami własności) i powinny zajmować należne im miejsce w infrastrukturze gospodarczej: bankowości, energetyce, transporcie, telekomunikacji, przemyśle obronnym itp. Własność państwowa powinna być zasadą dla zwartych masywów leśnych i większych złóż surowców. W przedsiębiorstwach państwowych, jak we wszystkich innych, powinno obowiązywać współdecydowanie pracownicze. Można je też łączyć z akcjonariatem pracowniczym, co byłoby realizacją programu Stanisława Grabskiego z 1944 roku. Własność państwowa może być bardziej efektywna, gdy wszędzie tam, gdzie mechanizmy rynkowe są trudne do wprowadzenia (na przykład z powodu ograniczonych zasobów). Jest ona ważnaz dwóch powodów:

1. Ułatwia kształtowanie przez państwo ładu gospodarczego (wpływ bezpośredni).

2. Dostarcza dochodów budżetowych.

6. Ograniczenia dla skoncentrowanej własności prywatnej i zagranicznej Ronald Reagan stwierdzał swego czasu:

„Nasi Ojcowie Założyciele rozumieli dobrze, że skoncentrowana władza jest wrogiem wolności i praw człowieka. Wiedzieli oni, że amerykański eksperyment z osobistą wolnością, wolną przedsiębiorczością i republikańską samorządnością może być uwieńczony sukcesem tylko wtedy, jeżeli władza będzie rozproszona. A ponieważ społeczna i polityczna władza opiera się zawsze na władzy ekonomicznej rozumieli oni dobrze, że bogactwo i własność powinny być szeroko rozdzielone pomiędzy obywateli kraju.” Skoncentrowana własność wpływa negatywnie nie tylko na demokrację, ale i na samą ekonomię, prowadząc np. do monopolizacji. Zatem z obu tych względów należy ją ograniczać. Szczególnie negatywny wpływ skoncentrowanej własności na demokrację i ekonomię ma miejsce wtedy, gdy jest ona własnością zagraniczną. W kapitalizmach typu niemieckiego i anglosaskiego udział tej własności nie przekracza 15–20 %. U wschodnioazjatyckich „tygrysów” jest jeszcze mniejszy. Należy dążyć w Polsce do podobnego poziomu, czyli należy usuwać skutki kryminalnej wyprzedaży polskiego majątku, co będzie zadaniem najtrudniejszym. Szczególnie należy dbać o polską własność w zakresie finansów (bankowość, ubezpieczenia, w tym zabezpieczenia emerytalne) i mediów. Należy podkreślić, że konstytucje krajów Europy Zachodniej chronią krajowe środki przekazu przed zagraniczną dominacją. Skoncentrowana własność prywatna ma niezaprzeczalną rację bytu, gdy jest w rękach osoby tworzącej ją od podstaw, która najlepiej zna się na zarządzaniu nią. Co innego gdy własność ta ma być dziedziczona, gdyż nie ma gwarancji, że potomkowie założyciela dziedziczą jego zdolności prowadzenia firmy a przejmowanie tak dużej własności jest niezasłużone. W Japonii, pokoleniowej kumulacji własności prywatnej przeciwdziała bardzo duży podatek spadkowy. W Szwajcarii, rosnąca skoncentrowana własność prywatna napotyka rosnącą barierę podatkową, która zostaje obniżona przy przejściu w spółkę akcyjną. Nie jest to jednak najlepsze rozwiązanie, bo zwiększa ilość właścicieli „nieobecnych” (absentee owners). Lepszym jest rozwiązanie amerykańskie, które ułatwia odkupienie firmy od jej, przechodzącego w stan spoczynku, właściciela przez spółkę pracowniczą, utworzoną przez jego dotychczasowych podwładnych. Spółka taka wynajmuje fachowego menedżera, który sprawuję swą funkcję z racji swojej fachowości a nie urodzenia. Wielu właścicieli preferuje takie rozwiązanie rewanżując się swym pracownikom za wspólne budowanie przedsiębiorstwa i wiedząc, że w ten sposób będzie ono dalej dobrze prowadzone. [...]

7. Upowszechnienie własności prywatnej w jej podmiotowym charakterze Dla dobra demokracji i ekonomii upowszechnianie własności prywatnej powinno się odbywać w mniejszym stopniu w formie właścicielstwa nieobecnego (absentee ownership), a w większym stopniu w formie własności związanej z wykonywaną pracą czy odbieranymi usługami i tym samym związanej z funkcjami decydowania, czy współdecydowania. Warunki te spełnia:

a. Drobna przedsiębiorczość i rodzinne gospodarstwa rolne

b. Wszelkiego rodzaju spółdzielczość

c. Akcjonariat pracowniczy

d. Akcjonariat społeczności lokalnych

a. Rozwijanie drobnej przedsiębiorczości i rodzinnych gospodarstw rolnych Potrzeba rozwoju drobnej przedsiębiorczości jest w Polsce dobrze rozumiana i sektor ten rozwija się najbardziej dynamicznie. Warsztaty rzemieślnicze, dla ułatwienia swej działalności i wzmocnienia swej pozycji na rynku (w tym również zagranicznym), mogą się łączyć w rzemieślnicze spółdzielnie zaopatrzenia i zbytu. Wielkim natomiast problemem jest polskie rolnictwo. Po zniszczeniu PGR-ów dopuszczono do odnowienia się obszarnictwa (zielone pustynie – bez ludzi) zarówno zagranicznego na naszym terenie, jak i krajowego. Tymczasem trzeba było preferować przekształcanie PGR-ów w spółki pracownicze lub ich parcelację między właścicieli gospodarstw rodzinnych. To drugie rozwiązanie wzmocniłoby istotnie sektor indywidualnych gospodarstw rolnych. Sektor ten był jedynym w całym bloku komunistycznym i był wielkim polskim atutem w czasie przechodzenia do gospodarki rynkowej. Niestety, doprowadzono do jego poważnego osłabienia zabójczymi kredytami Balcerowicza (w wyniku których kilka tysięcy chłopów popełniło samobójstwa) i niszczącym importem produktów rolnych, w tym nawet zbóż. Polskie rolnictwo powinno być chronione przed niepotrzebnym importem produktów rolnych. Jego najbardziej palącym problem jest jednak niedorozwój różnego rodzaju spółdzielczości rolniczej, o czym poniżej.

b. Rozwijanie spółdzielczości Spółdzielczość jest rozwiązaniem znanym, posiadającym długą tradycję i szeroko w świecie stosowanym. W Polsce komunistycznej stworzono jej rozległy sektor, który mimo ustrojowej deformacji spełniał pozytywną rolę. Specustawa Balcerowicza z 1990 roku rozbiła polską spółdzielczość, doprowadziła do roztrwonienia jej majątku i sprowadziła ją do stanu organizacyjnego gorszego niż przed 1918 rokiem. Środowiska neoliberalne są do spółdzielczości nastawione wrogo, zarówno od strony doktrynalnej jak i ze względu na własne interesy. Największą jednak przeszkodą w przywróceniu spółdzielczości należnego jej znaczenia w gospodarce naszego kraju jest uprzedzenie, wzbudzone w społeczeństwie polskim przez wspomniane deformacje systemu spółdzielczego w ustroju komunistycznym. Bariera ta musi być usunięta przez akcję propagandową i idącymi w ślad za nią działaniami organizacyjnymi. Spółdzielczość jest systemem sprawdzonym w wielu branżach. W Polsce potrzebny jest dalszy rozwój spółdzielczości bankowej. [...] Potrzebne jest w Polsce przywrócenie spółdzielczości ubezpieczeniowej (systemu ubezpieczeń wzajemnych). Taką instytucją był przed wojną Powszechny Zakład Ubezpieczeń Wzajemnych (późniejszy PZU). Potrzebne jest odnowienie i rozwój spółdzielczości konsumenckiej. [...] Potrzebne jest odnowienie i rozwój spółdzielczości mieszkaniowej, budującej tanie mieszkania dla młodych niezamożnych małżeństw. Szczególne znaczenie ma odnowienie i rozwój szerokiej gamy spółdzielczości rolniczej. [...] Niedostateczne struktury gospodarcze polskich rolników stanowią dziś największą słabość naszego rolnictwa na tle Europy Zachodniej. Siłą tamtejszych rolników są ich spółdzielnie, które odbierają ponad 60% produkcji rolniczej i niemal tyle samo dostarczają środków produkcji. Jeśli polscy rolnicy chcą być partnerami rolników europejskich muszą tę słabość bardzo szybko wyeliminować w najlepiej pojętym własnym interesie. Zatem spółdzielczość to nie komunizm a kapitalizm! Uświadomienie tego naszym rolnikom, jest nadal podstawowym (po 20 latach transformacji) problemem. Spółdzielczość rolnicza, tak jak rady pracownicze, zaczyna być w Polsce promowana przez Unię Europejską. Słabość inicjatyw oddolnych wśród rolników powoduje, że powinny być one wspomagane przez organy samorządu terytorialnego, istniejące organizacje spółdzielcze i polityczne reprezentacje polskiej wsi. [...] Polskiej wsi potrzebne jest odrodzenie, podstawowej dla rolnictwa, spółdzielczości zaopatrzenia i zbytu oraz spółek i kółek maszynowych. Własna organizacja zbytu może się zająć nawet eksportem produktów rolnych. Nadmieńmy, że eksport zbóż z Kanady, Australii i Stanów Zjednoczonych realizowany jest w dużej mierze przez organizacje spółdzielcze. W dalszej kolejności potrzebne jest spółdzielcze wejście rolników w sferę przetwórstwa własnej produkcji rolnej oraz produkcji materiałów zaopatrzenia rolnictwa. W ten sposób polskie uspółdzielczone rolnictwo może wyjść daleko poza wieś, tworząc silny agrobiznes i stać się ważnym przyczółkiem odbudowy gospodarki narodowej. [...]

c. Rozwijanie akcjonariatu pracowniczego [...] Zasadą akcjonariatu pracowniczego jest gromadzenie akcji pracowniczych we wspólnym funduszu inwestycyjnym, (który w Stanach Zjednoczonych ma możność pobierania kredytu) oraz ich niezbywalność w całym okresie zatrudnienia pracownika. Pracownik, przechodząc na emeryturę odsprzedaje akcje swojej firmie a uzyskana gotówka staje się istotnym elementem jego zabezpieczenia emerytalnego. Jest to emerytura trzeciego filaru według naszej klasyfikacji. W Polsce wprowadzono akcjonariat pracowniczy, jako jeden ze sposobów prywatyzacji. Miał on jednak odegrać rolę tylko tzw. smaru prywatyzacyjnego, ułatwiającego prywatyzację, ale niezapewniającego trwałego działania i rozwoju własności pracowniczej. W związku z tym nie wprowadzono rozwiązań amerykańskich, przedstawionych, powyżej, co służyło wyprzedaży akcji pracowniczych. Mimo to prywatyzacja poprzez tzw. „spółki pracownicze” okazała się najlepszą formą prywatyzacji. W 2009 roku powstał rządowy program prywatyzacji pracowniczej, przewidujący państwowe gwarancje kredytów zaciąganych na pracownicze wykupy przedsiębiorstw oraz przewidujący zmianę odpowiedniego prawa. Otwiera to nowe perspektywy rozwoju akcjonariatu pracowniczego w Polsce. Niezależnie od tego akcjonariat może być rozwijany oddolnie na zasadzie regulacji (statutów) własnych (wewnętrznych), ustanawiających pracowniczy fundusz inwestycyjny i niezbywalność lokowanych w nim udziałów, w okresie zatrudnienia. Regulacje takie mogą być ustanawiane zarówno w prywatyzowanych jeszcze przedsiębiorstwach państwowych i komunalnych, jak i w przedsiębiorstwach prywatnych. Akcjonariat pracowniczy jest szansą na odbudowanie kapitału krajowego w kraju, który – jak pisze Kazimierz Z. Poznański – zaczął żyć „z gołej pensji”.

d. Rozwijanie akcjonariatu społeczności lokalnych Akcjonariatem społeczności lokalnych można nazwać kombinowane formy własności wiążące kapitałowo społeczność lokalną z istniejącymi na jej terenie przedsiębiorstwami, (zwłaszcza tymi, z których usług społeczność ta korzysta, czy współdziała poprzez kooperację) jak również, (choć niekoniecznie) z jednostkami samorządu terytorialnego. Wspomniany program rządowy z 2009 roku wprowadza instytucję „spółek inicjatywy obywatelskiej”, które mają powstawać na bazie prywatyzowanych przedsiębiorstw. Co najmniej 30% pracowników ma w nich obejmować, co najmniej 30% akcji. Pozostałe akcje obejmują wyłącznie bądź jednostki samorządu terytorialnego, bądź kooperanci, bądź rolnicy lub rybacy. Ostatni wariant nawiązuje do tradycyjnej spółdzielczości przetwórczej z tym, że współwłasność dostawców przedsiębiorstwa przetwórstwa rolniczego lub rybnego uzupełniona jest tu o akcjonariat pracowniczy tychże przedsiębiorstw. Zdefiniowany wcześniej „akcjonariat społeczności lokalnych” jest kategorią szerszą a jego nazwa oddaje lepiej istotę „spółek aktywności obywatelskiej” programu rządowego. Szerszy jego zakres wiąże się z brakiem ograniczenia do procesu prywatyzacji (przedsiębiorstwa wchodzące w akcjonariat społeczności lokalnych mogą być prywatne lub nowopowstające) oraz z włączaniem do akcjonariatu lokalnego miejscowych obywateli. Ten ostatni wariant został już w Polsce zrealizowany w 1997 w Ostrowie Wielkopolskim z inicjatywy ówczesnego prezydenta miasta – Mirosława Kruszyńskiego. Duża część mieszkańców Ostrowa Wlkp. (zameldowanych na miejscu i posiadających polskie obywatelstwo) została uwłaszczona na majątku przedsiębiorstw komunalnych (zakład ciepłowniczy, wodociągi i kanalizacja, mieszkania komunalne, komunikacja miejska, wywózka śmieci, targowiska miejskie), z zachowaniem pakietu kontrolnego (51%) przez Gminę Miasto Ostrów Wielkopolski. W zakres tego typu prywatyzacji mogą wchodzić również szpitale komunalne, co dzisiaj jest problemem bardzo aktualnym. Ich prywatyzacja może być także przeprowadzona zgodnie ze wspomnianym programem rządowym prywatyzacji pracowniczej, z ograniczeniem akcjonariatu do personelu tych szpitali i z pozostawieniem komunalnego pakietu kontrolnego. [...] Akcjonariat społeczności lokalnych może przybierać różne formy. Zwykła spółka pracownicza jest najwęższym typem takiego akcjonariatu. Jego najprostsze poszerzenie nastąpi poprzez włączenie rodzin pracowników, pracowników emerytowanych oraz bliskich kooperantów. Całe takie poszerzenie odbywa się wewnątrz społeczności lokalnej. [...] Akcjonariat społeczności lokalnych powinien być obsługiwany przez banki spółdzielcze, branżowe, czy regionalne – wzorowane na kantonalnych bankach szwajcarskich. Unikać powinien natomiast banków komercyjnych. Akcjonariat społeczności lokalnych zredukuje postępującą obecnie atomizację społeczeństwa, podniesie jego kulturę obywatelską i ekonomiczną a przede wszystkim przyczyni się istotnie do rozwoju gospodarki i gospodarności lokalnej a przez to i krajowej. Przy osiągnięciu pewnego znaczącego stopnia rozwoju wymusi on prawidłowe funkcjonowanie demokracji na szczeblu państwowym, poprawne ustawodawstwo oraz strategiczną politykę gospodarczą państwa. Akcjonariat społeczności lokalnych powinien trzymać się z dala od mechanizmów giełdowych, handlu akcjami oraz od koncepcji szeroko rozumianego akcjonariatu obywatelskiego. Jak wykazały doświadczenia tzw. kapitalizmu ludowego na Zachodzie i analogicznego „akcjonariatu obywatelskiego” w Polsce (projekt NFI oraz program akcjonariatu obywatelskiego AWS) akcje takiego systemu są szybko wyprzedawane i system zanika. Właściciele takich akcji, nawet, jeżeli ich się nie pozbędą, nie mają żadnego wpływu na gospodarkę i co najwyżej rozwijają kulturę spekulacji a nie kulturę obywatelską. Udział we własności powinien się łączyć z funkcją gospodarza. Wtedy własność prywatna realizuje swoje walory. Posiadanie udziałów nie powinno służyć spekulacji i wymuszaniu na zarządzie przedsiębiorstwa maksymalizacji zysków z lekceważeniem strategii długofalowego rozwoju. Ma to jednak miejsce wtedy, gdy udziałowiec stoi z dala od przedsiębiorstwa, którego udziały posiada. Jerzy Wawro

Parlament niemiecki za kontynuacją lustracji do 2019 r Lustracja pod kątem współpracy z komunistyczną bezpieką w d. NRD będzie możliwa przynajmniej do 2019 r. – zdecydował niemiecki Bundestag w przyjętej w piątek nowelizacji ustawy o aktach Stasi. Jednocześnie znów rozszerzono krąg osób objętych lustracją. Z inicjatywy nowego szefa urzędu ds. akt Stasi Rolanda Jahna do ustawy wprowadzono również kontrowersyjny zapis, który zakazuje zatrudniania w tymże urzędzie byłych oficjalnych bądź nieoficjalnych pracowników dawnego NRD-owskiego Ministerstwa Bezpieczeństwa Państwa. Jednocześnie umożliwiono przeniesienie na inne stanowiska 45 obecnych pracowników tej instytucji, którzy przed 1989 r. byli na etacie Stasi. Jak argumentował Roland Jahn, obecność byłych agentów w instytucji służącej rozliczeniu z komunistyczną przeszłością to “policzek wymierzony ofiarom reżimu”. Dawnych pracowników wschodnioniemieckiej bezpieki zatrudniano w urzędzie ds. akt Stasi często, dlatego, bo pierwszy szef tej instytucji Joachim Gauck uważał, iż przydatna jest ich wiedza na temat archiwów i działania komunistycznych służb. Ze względu na kontrowersyjne zapisy po raz pierwszy nowelizacja ustawy o aktach Stasi nie miała poparcia szerokiej większości niemieckiego parlamentu. Przeszła tylko głosami chadecko-liberalnej koalicji, podczas gdy socjaldemokraci i Zieloni wstrzymali się od głosu. Postkomunistyczna Lewica była przeciwko. Zdaniem opozycji 21 lat po zjednoczeniu Niemiec bezzasadne jest ponowne rozszerzenie kręgu osób, które mogą być poddane lustracji, na pracowników administracji niższej rangi. W poprzedniej nowelizacji w 2006 r. zawężono ten krąg do urzędników, którzy kierują instytucjami albo pełnią porównywalnie wysokie funkcje. “Nie wolno sankcjonować ustawą podskórnej nieufności wobec Niemców ze wschodu” – ocenił podczas debaty polityk SPD Wolfgang Thierse. Zastrzegł, że socjaldemokraci nie chcą grubej kreski w sprawie rozliczenia komunistycznej przeszłości, ale po ponad 20 latach jedności Niemiec ponowne rozszerzenie lustracji jest “nieproporcjonalnym krokiem”. Według uzasadnienia ustawy rozszerzenie kręgu osób, które mogą być lustrowane, umożliwi m.in. sprawdzenie pod kątem współpracy ze Stasi wyższych rangą funkcjonariuszy policji, a także mianowanych przez państwo członków rad nadzorczych przedsiębiorstw, które co najmniej w 50 proc. są w rękach państwowych albo komunalnych. Thierse dodał, że wątpliwy z punktu widzenia prawa konstytucyjnego jest też zapis umożliwiający przeniesienie dawnych pracowników Stasi, zatrudnionych obecnie w instytucji pełniącej pieczę nad archiwum NRD-owskiej bezpieki. Zakaz ma bowiem działać wstecz i objąć osoby zatrudnione w urzędzie ds. akt Stasi od dwudziestu lat. Z Berlina Anna Widzyk (PAP) awi/ mc/

Za: stooq (" Niemcy - Parlament za kontynuacją lustracji do 2019 r")

Londyn: Maszyna szyfrująca Enigma sprzedana na aukcji za rekordową cenę W londyńskim domu aukcyjnym Christie’s za 133,250 GBP sprzedano jeden z ostatnich egzemplarzy maszyny szyfrującej Enigma. W złamaniu jej szyfru wielką rolę odegrali polscy matematycy – poinformowała CNN. Sprzedana Enigma była rekwizytem w hollywoodzkim filmie „Enigma” z 2001 roku przedstawiającym w dość swobodnej formie parce nad złamaniem kodu tej niemieckiej maszyny szyfrującej. Cena wywoławcza świetnie zachowanego i do tej pory prawidłowo działającego egzemplarza Enigma M4z późniejszego okresu wojny, przeznaczonego dla Marynarki Wojennej III Rzeszy – Kriegsmarine – wynosiła 50 tys. GBP. Ostatecznie sprzedano ją za sumę ponad 2 razy większą – 133,250 GBP (208,137 USD). Jest to rekordowa cena tego typu maszyny szyfrującej – ostatni egzemplarz Enigmy w wersji przeznaczonej dla wojsk lądowych na podobnej aukcji w Christie’s w Londynie, w listopadzie 2010, osiągnął cenę 67,250 GBP. Jak powiedział CNN James Hyslop, analityk działu Travel, Science and Natural History w Christie’s maszyna została sprzedana nie wymienionemu z nazwiska kolekcjonerowi. Jak dodał, ten typ Enigmy bardzo rzadko pojawia się na aukcjach. Według CNN Headline News, „co najmniej kilka działających egzemplarzy” Enigmy znajduje się w rękach Rosjan – jeden w wersji dla wojsk lądowych wystawiony jest w Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej w Moskwie – ale „nie należy się spodziewać” aby któryś z nich trafił na rynek kolekcjonerski. Enigma (gr. Zagadka) to nazwa rodziny niemieckich maszyn szyfrujących, opartych na zasadzie obracających się wirników, opracowanych w 1918 roku, jeszcze w czasie I Wojny Światowej, przez kryptologa Artura Scherbiusa. Produkowana i używana komercyjnie od połowy lat 20 XX wieku, ze względu na swoją niezawodność i elastyczność, znalazła się na wyposażeniu armii i instytucji rządowych wielu krajów m.in. Niemiec, Szwajcarii, Hiszpanii i Włoch. Wyprodukowano ponad 100 tys. tych maszyn, a po wojnie wiele z nich znalazło się na wyposażeniu państw rozwijających się. Największym użytkownikiem Enigm były Niemcy – zarówno instytucje rządowe, jak i wywiad (Abwehra), Marynarka Wojenna (Kriegsmarine), lotnictwo (Luftwaffe) i armia lądowa (zarówno dowództwo wschodnie OKH, jak i zachodnie OKW Wehrmachtu). Siły Zbrojne Niemiec używały Enigm praktycznie od połowy lat 20, stąd od końca tej samej dekady rozpoczęły się liczne próby rozłamania ich szyfru. Pierwszymi, którym złamanie szyfru się udało, była trójka polskich matematyków pracujących dla wywiadu wojskowego II Rzeczypospolitej: Marian Rejewski, Jerzy Różycki i Henryk Zygalski. Utworzyli oni pierwszy ośrodek kryptologiczny zajmujący się łamaniem przekazów tej maszyny. Dzięki ich wysiłkom i przekazaniu efektów ich prac sojusznikom, można było po wybuchu wojny prowadzić dalsze udane próby rozłamywania szyfrów Enigmy we Francji i Wielkiej Brytanii. W Wlk. Brytanii, kryptologom z ośrodka w Bletchley Park pod kierunkiem Alana Turinga udało się ostatecznie odczytywać na bieżąco szyfrowane dokumenty. Były one kodowane określeniem ULTRA; dekryptaż ten odegrał pierwszoplanową rolę w zwycięstwie nad Niemcami na Zachodzie. (PAP) mmej/

Za: SłużbaZdrowia (2011-09-30) (" Enigma drogo sprzedana w Londynie")

PRZEGLĄD NIEMIECKI – XV Wiele się ostatnio mówi i pisze o ważnej roli Niemiec w polityce europejskiej, przeto nie od rzeczy będzie przytoczenie miarodajnej opinii na temat głównej siły obecnego obozu rządzącego, czyli chrześcijańskiej demokracji. W czerwcu na łamach „Die Welt” wieloletni członek CDU, redaktor, publicysta i pisarz polityczny Alexander Gauland, napisał, że CDU była połączeniem dziedzictwa konserwatywnego, a w pewnych aspektach niemiecko-narodowego z gospodarczym liberalizmem i socjalną wrażliwością à la Bismarck. Ta Unia to już historia. Angeli Merkel udało się z partii o konserwatywnych, liberalnych i socjalnych treściach zrobić ideologiczną nicość, organizację do utrzymania władzy, bez zaprzątania sobie głowy, po co i przeciwko czemu ma być sprawowana. CDU nie ma jasnego stanowiska w żadnej kwestii; po wszystkich polach życia społeczno-ekonomicznego porusza się bez kompasu. Wyparowało gdzieś to, co było zawsze jej marką – racjonalność, trzeźwość sądu, zdroworozsądkowy pragmatyzm, myślenie ekonomiczne, roztropność. Polityka Merkel, np. w kwestii energii atomowej to albo głupota, albo obłuda; to, że dwie chrześcijańsko-demokratyczne ministerki walczą o parytet płciowy w zarządach wielkich firm, jest tak absurdalne, że aż komiczne. Pozostaje pytanie, kto i dlaczego miałby głosować na CDU; zdeklarowani wrogowie energii atomowej, wielokulturowcy, fetyszyści „równozatrudnienia” pozostaną przy oryginale, a ci, którym jeszcze drogie są mieszczańskie wartości, odwrócą się od niej z obrzydzeniem. Chadecja, konkluduje Gauland, utraciła duszę, wygląda jak starożytna ruina – z zewnątrz można ją jeszcze podziwiać, bo wciąż prezentuje się okazale, lecz w środku jest już opustoszała i zdewastowana. Gauland zapatruje się pesymistycznie na przyszłość Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej, natomiast Hans-Magnus Enzensberger na przyszłość Unii Europejskiej. W tym roku nakładem wydawnictwa Suhrkamp ukazała się jego książeczka Sanftes Monster Brüssel oder Die Entmündigung Europas (Bruksela – łagodny potwór, albo ubezwłasnowolnienie Europy). Jeden z publicystów napisał, że jest ona niemieckim odpowiednikiem pamfletu Stéphane Hessela Zbuntujcie się!, tyle że, w przeciwieństwie do Francuza, nie chce poruszać czytelnika sloganami i rozgorączkowanymi apelami, lecz racjonalnymi argumentami. Zamiast pseudorewolucyjnej retoryki w stylu Hessela, oferuje czytelnikowi, poprzedzoną gruntownym zapoznaniem się z tematem, zwięzłą wiwisekcję problemu obecnej Unii Europejskiej, przeprowadzoną w lakonicznym i ironicznym stylu. Enzensberger, ów, jak go niektórzy nazywają, „nieomylny sejsmograf stosunków społecznych i politycznych”, rozwija w Łagodnym potworze myśli, jakie zawarł w mowie wygłoszonej w 2010 roku w Kopenhadze z okazji przyznania mu nagrody Sonniga. Podnosi głos w obronie Europy przed zagrożeniem ze strony systemu politycznego obecnej Unii Europejskiej. Dawna Unia Europejska, która przyniosła wiele wolności Europejczykom i uczyniła ich życie wygodniejszym, przekształciła się w łagodną biurokratyczną dyktaturę, pragnącą zniwelować wszystkie różnice pomiędzy krajami europejskimi. Opanowana przez szaleństwo centralizacji, regulacji i uniformizacji widzi swoje zadanie w homogenizacji warunków życia i stosunków społeczno-ekonomicznych na całym kontynencie. Unia Europejska, pisze Enzensberger, chce wyłącznie naszego dobra, niczym dobrotliwy kurator troszczy się o nasze zdrowie, nasze formy towarzyskie, naszą moralność. Nie przyjdzie jej do głowy, że może my sami najlepiej wiemy, co jest dla nas dobre; ale na taką samodzielność jesteśmy w jej oczach zbyt słabi i niedojrzali. Dlatego musi się nami opiekować i nas reedukować. Zacytujmy poetę:

„Palimy, jemy zbyt tłusto i za dużo słodkiego, wieszamy krucyfiksy w klasach, chomikujemy nielegalne żarówki, wywieszamy pranie na dworze, tam, gdzie nie jego miejsce. Dokąd byśmy zaszli, gdybyśmy sami decydowali o tym, komu chcemy wynająć nasze mieszkanie! Czy nie powinno się wszędzie, bez oglądania się na klimat i doświadczenie, używać dokładnie takich samych materiałów budowlanych? Czy można zostawić każdemu krajowi wybór, jak mają być zorganizowane jego uniwersytety i szkoły? Kto inny jak nie Komisja Europejska powinna decydować o tym, jak mają wyglądać europejskie plomby w zębach i miski klozetowe? Powstałby beznadziejny chaos, przecież mogłoby dojść do tego, że jakaś gmina sama chciałaby decydować, jak mają jeździć po niej autobusy, czegoś takiego nie można tolerować. Unia Europejska wie wszystko lepiej niż my”. Unia nie jest więzieniem narodów, ale „zakładem poprawczym”, gdzie podopieczni znajdują się pod łagodnym, acz ścisłym nadzorem. Idealnie byłoby, gdyby życie wychowanków mogło być centralnie regulowane i normowane zgodnie z jednym regulaminem. Ideologia i koncepcja człowieka leżące u podstaw nowej Unii Europejskiej, tego brukselskiego monstrum, doprowadziły do powstania nieznanej do tej pory struktury politycznej; za gremiami tworzonymi według poprawnych politycznie parytetów, za Parlamentem Europejskim zaludnionym przez członków AECR, ECPM, EDP, EFA, EGP, EL, ELDR, EUD, EVP SPE, kryje się rozbudowujący się nieustannie aparat urzędniczy, wyalienowana, najwyżej w Europie opłacana biurokratyczna kasta, opanowana żądzą władzy i pychą. Wszystkie te generalne dyrekcje, owe EAC, RTD, TAXUD, MOVE, ECFIN, ECHO, BEPA, SANCO, DGT, ENER, ELANG, BUDG, JUST, HOME, INFSO, AGRI, SCIC, austriacki pisarz Robert Menasse, nazwał „józefińską biurokracją”, ale, zdaniem Enzensbergera, nie jest to, niestety, tradycja oświeconego absolutyzmu, a raczej jakobinizmu lub sowieckiej nomenklatury – cechuje ją identyczna autorytarna zaciekłość w urzeczywistnieniu tego, co dla ludzi najlepsze. Oświecony absolutyzm nie był aż tak „bezlitośnie życzliwy ludziom”. Unia Europejska, jako forma władzy faktycznie nie posiada historycznych wzorów. Jest w sensie ustrojowym tworem postdemokratycznym i postkonstytucyjnym, brak w niej klasycznego trójpodziału władz, zaś rządząca nią biurokratyczna kasta, anonimowa i przed nikim nieodpowiedzialna, nie dysponuje żadną inną legitymizacją poza tą, że „chce dobra Europy”. W Europie, co rusz ktoś ostrzega przed autorytaryzmem, ale – ironicznie dziwi się Enzensberger – coraz bardziej autorytarnego charakteru Unii Europejskiej jakoś się nie zauważa. Poeta przytacza w tym kontekście słowa Hanny Arendt, która w mowie z okazji przyznania jej nagrody Sonninga w 1975 roku wyraziła głębokie zaniepokojenie, że formy państwowe ewoluują w kierunku biurokracji, to znaczy władzy niebędącej ani władzą ustaw, ani człowieka, lecz „anonimowych biur i komputerów, których całkowicie zdepersonalizowana dominacja może być dla wolności i owego minimum uprzejmości, bez której wspólne życie wspólnoty jest niewyobrażalne, bardziej niebezpieczna niż najbardziej oburzająca samowola przeszłych tyranii”. Te unijne „anonimowe biura i komputery” – pisze Enzensberger – rządzą dziś pół miliardem ludzi, produkując monstrualne zbiory norm – dziennik urzędowy w 2005 roku ważył ponad tonę, tyle co młody nosorożec. Nie mamy do czynienia z państwem prawa i jego ustawami, ale z dyrektywami, wytycznymi i przepisami. Cierpiąca na bezgraniczną megalomanię nomenklatura tłumaczy sobie opór wobec swoich rozporządzeń tym, że ma do czynienia z ciemnym i nieposłusznym ludem, który nie wie, co jest dla niego dobre, dlatego lepiej nie pytać go o zdanie. „Samokrytyka – zauważa Enzensberger – nie jest silną stroną naszych nadzorców”, natomiast doskonale potrafią oni zamykać usta krytykom. W tym celu wynaleźli strategię immunizującą ich wobec krytyki:

tego, kto im się sprzeciwia, denuncjują, jako anty-Europejczyka. Enzensberger dostrzega w tej propagandowej strategii paralelę do oskarżeń o „działalność antyamerykańską” wysuwanych przez senatora Josepha McCarthy`ego lub do potępień „antyradzieckich knowań” przez Biuro Polityczne KPZR. A przecież nietrudno sobie wyobrazić gromy, jakie spadłyby na głowę niemieckiego polityka, który swoim oponentom zarzuciłby, że są „antyniemieccy”. Doprawdy, pisze Enzensberger, jest dość absurdalnym pomysłem, żeby to biurokratyczny personel Unii decydował o tym, kto jest, a kto nie jest dobrym Europejczykiem.Autor Krótkiego lata anarchii przywołuje też klasyczny tekst z teorii politycznej, Traktat o dobrowolnym poddaństwie Étienne de La Boétie`go, który zastanawiał się, czy ludzie mogą z własnej woli dać się ubezwłasnowolnić. Europejczycy poddają się dobrowolnie pod jarzmo, ostatecznie w przypadku unijnych opiekunów nie mają do czynienia z nikczemnikami, lecz z „przyjaciółmi człowieka”, którzy „z nieznośną lekkością podporządkowują nas swojemu nadzorowi, wnikającemu we wszystkie pory naszej egzystencji”. „Niewiele – pisze Enzensberger – przemawia za tym, żeby Europejczycy skłonni byli stawić opór politycznemu wywłaszczeniu. Wprawdzie nie brak objawów niezadowolenia, cichego lub otwartego sabotażu, ale generalnie słynny deficyt demokracji nie prowadzi do rebelii, lecz raczej do odmowy uczestnictwa, cynizmu, pogardy dla klasy politycznej i do zbiorowej depresji”. Czy unijnej biurokracji uda się zrealizować swoje cele? Cóż, odpowiada Enzensberger, „reedukacja 500 milionów ludzi to zadanie iście herkulesowe, na którym połamały sobie zęby całkiem inne reżimy. Wątpliwe, czy nasi kuratorzy mu sprostają”. Kontynent przetrzymał już różne próby uniformizacji. Wszystkim wspólna była hybris, i żadnej z nich nie był dany trwały sukces. Również obecnej próbie nie można wystawić korzystnej prognozy. Enzensberger nie nawołuje do antyunijnej rewolty, konstatuje jedynie, że cała unijna konstrukcja jest chimerą, utopijnym projektem, który upadnie z powodu nadmiernego rozciągnięcia i wewnętrznych sprzeczności. Nad tym, co nastąpi „po upadku”, przemyśliwuje intensywnie prof. Gunnar Heinsohn (ur. 1943), który do 2009 roku wykładał nauki społeczne na uniwersytecie w Bremie w Instytucie Badania Ksenofobii i Ludobójstwa im. Raphaela Lemkina. Autor licznych książek, w tym opublikowanej w Polsce Synowie i władza nad światem. Ostatnimi czasy Heinsohn rozwija aktywną działalność publicystyczną na łamach „Die Welt”, „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, „Die Zeit”. Peter Sloterdijk i Rüdiger Safranski zaprosili go do swojego „Kwartetu filozoficznego” nadawanego w programie drugim telewizji publicznej. Jako ciekawostkę wspomnijmy, że kilka lat temu dla Federalnej Służby Wywiadowczej (Bundesnachrichtendienst) wygłosił w jej siedzibie w München-Pullach wykład pt. „Jak będzie rozwijał się świat? – Sytuacja kryzysowa w 2020 roku”. W publicystyce Heinsohna poświęconej teraźniejszości i przyszłości Niemiec oraz Europy, odświeżające intelektualnie jest to, że skupia swoją uwagę wyłącznie na realnych procesach demograficznych i ekonomicznych, konsekwentnie unikając ideologiczno-moralistycznej nowomowy tak rozpowszechnionej w niemieckich kręgach intelektualno-medialnych. Liczy się dla niego tylko jedno: rozpoznanie położenia i jego skutków. Co oczywiste, kapłani niemieckiego Kościoła Postępu atakują go jako „faszystę” i „socjaldarwinistę”, a tym, co szczególnie ich rozjusza, jest jego chłodny realizm, jego zimny ton; niezmiernie irytuje ich, że swoje najbardziej „apokaliptyczne” proroctwa przedstawia tak, jakby na zebraniu Rady Wydziału referował podział grantów. On zaś bezlitośnie kpi z fantasmagorycznych pomysłów niemieckich „dobro ludzi”, twierdząc, że chcą realizować projekty społeczne, które jeszcze nigdy w historii ludzkości się nie udały. Nie da się ukryć, że pobłażliwe szyderstwa, jakimi obdarza różne humanitarystyczno-sentymentalne infantylizmy „dobroludzi” rzeczywiście mogą ich nieco denerwować. Heinsohn uważa, że przy obecnej zapaści demograficznej i starzeniu się Niemiec i całej Europy, pomiędzy narodami wysoko rozwiniętymi coraz bardziej nasilać się będzie „walka o mózgi”: o inteligencję, wykształcenie, kwalifikacje, fachowość, zdolności, talent, pracowitość. Fundamentalną kwestią, decydującą o przyszłości i przetrwaniu narodów będzie, jak powstrzymać przed wywędrowaniem do innych, bardziej atrakcyjnych krajów swoich młodych – a jest ich coraz mniej – obywateli, tych inteligentnych, wykształconych, ambitnych, zdolnych, pracowitych, produktywnych, efektywnych, i jak samemu być na tyle atrakcyjnym, żeby spowodować osiedlanie się u siebie takich samych ludzi z innych krajów. Istotne jest tylko i wyłącznie to, jakie sygnały wysyła się do potencjalnych imigrantów, jakie podatki będą musieli zapłacić, czy da im się szansę na dobre zarobki i jaką ich część będą mogli zatrzymać dla siebie. Nieunikniona staje się coraz ostrzejsza konkurencja systemów społecznogospodarczych. Współcześni „fittest” uważają, że sami są swoją własnością, porównują się z takimi jak oni w innych krajach, a nie z mniej zdatnymi u siebie; wybierać będą ojczyznę niczym firmę. Tak dzisiaj po prostu jest i tego się nie zmieni. Albo państwa będą prowadzić właściwą politykę gospodarczą, socjalną i imigracyjną, albo przegrają „walkę o mózgi”. Z brutalną szczerością pisze Heinsohn, że kto nie będzie ludożercą, zostanie zjedzony; epoka realnego „socjalnego darwinizmu” już się rozpoczęła. W tej epoce ideologie równości, rozmaite ambitne projekty oparte na dzieleniu bogactwa, na hasłach „solidarności” są już tylko reliktami przeszłości. Według Heinsohna Niemcy, przeżywający demograficzne załamanie, mają najgorszą politykę imigracyjną i najgorszą politykę socjalną spośród wszystkich krajów wysoko rozwiniętych. Rządzący myślą naiwnie o tym, jakby tu sprowadzić zdolnych, pracowitych i wykształconych, żeby pracowali na mniej zdolnych, mniej pracowitych i mniej wykształconych. Zachęca się ich, żeby przybywali do Niemiec i utrzymywali emerytów i rodziny na socjalu (model rodziny na zasiłku to jedyny, który się nie kurczy – Heinsohn pokazuje, że w Niemczech zachodzą od dawna procesy, które w USA opisał Charles Murray). To jakaś kompletna ślepota – zapraszać kogoś, żeby obciążyć go socjalnymi transferami. Cóż to za atrakcja pracować na czyjeś emerytury? Tak długo, jak długo potencjalne imigranckie talenty będą widzieć, że połowę ich zarobków będzie się zabierać w podatkach i w ubezpieczeniach socjalnych, to na pewno nie przyjadą do Dortmundu, ale wybiorą Melbourne lub Toronto, gdzie też ich potrzebują, natomiast zabierają o połowę mniej. W Niemczech wybrano imigrację ilościową zamiast jakościowej, mającą mechanicznie uzupełnić ubytki demograficzne, dlatego do Niemiec przybywają imigranci poniżej niemieckiej przeciętnej, a powinni być powyżej niej, ci drudzy szybko się integrują, nie potrzeba dla nich wysoko opłacanych urzędników pracujących w „przemyśle imigracji i integracji”. W ostatnich 30 latach Niemcy „konkurowali” z innymi, ale nie o najlepszych imigrantów, lecz o niewykształcone masy z krajów nierozwiniętych, nic, więc dziwnego, że tę konkurencję wygrali. Tymczasem polityka imigracyjna musi służyć wyłącznie walce o inteligentnych, wykształconych i wykwalifikowanych imigrantów niezależnie od ich rasy czy narodowości, przede wszystkim reprezentantów nauk przyrodniczych i technicznych, inżynierów, techników, wysoko wykwalifikowanych rzemieślników itd. Heinsohn uważa, że jeśli nie zmieni się polityka socjalna i gospodarcza Niemiec, stawać się one będą coraz mniej atrakcyjne także dla własnych młodych obywateli. Ze stu potrzebnych krajowi młodych ludzi 35 w ogóle się nie rodzi, 10 emigruje, a 15 procent nie ma żadnego zawodowego wykształcenia, nic dziwnego, że pozostałe 40 procent marzy o emigracji. W 2007 roku ok. 87 procent tutejszych absolwentów szkół wyższych wyraziło życzenie robienia kariery w innym kraju. Przed młodymi, wykształconymi (nie po socjologii czy politologii), fachowymi, aktywnymi ludźmi w Niemczech rządząca elita postawiła wielkie zadanie – utrzymać starych i małoletnich oraz niewykształconych i niewykwalifikowanych równolatków wraz z ich potomstwem. Ani oni, ani wartościowi imigranci tego zadania nie zechcą się podjąć. Zostaną lub się osiedlą pod warunkiem, że nie będą musieli współfinansować państwa socjalnego. Politycy opowiadają o pakcie pokoleniowym, o międzypokoleniowej sprawiedliwości etc. Wszystko to są ideologiczne fikcje podtrzymywane przez polityczne mechanizmy redystrybucji – pakty tego typu zostaną wypowiedziane bez chwili wahania, kiedy mechanizm się zatnie. Jedyny realny „pakt pokoleniowy” to ten motywowany ekonomicznie – oparty na przekazywaniu dzieciom przez rodziców własności (oszczędności, złoto, zagroda, ziemia, warsztat, fabryka, dom, mieszkanie, sklep itd.), w zamian, za co dzieci zaopatrują rodziców na starość i w chorobie. Zdaniem Heinsohna szanse Niemiec na utrzymanie się w pierwszej lidze gospodarczej, na przetrwanie walki o byt w konkurencji systemów, maleją z każdym rokiem. Frazesy o konstytucyjnym patriotyzmie nie ostaną się w zderzeniu z twardą materią „darwinistycznej walki o byt”.

Heinsohn wykpiwa mocarstwowe ambicje Europy, gdzie od 1916 roku stale maleje nadwyżka młodych mężczyzn. Europa jest po prostu zbyt stara na prawdziwe wojny. Pacyfizm, szlachetne ideały zgody, konsensusu, dialogu itd. – to zwyczajna impotencja wojskowo-polityczna przebrana w kostium wyższej cnoty. Ostatnią bitwą stoczoną przez Europę była bitwa pod Dien Bien Phu, gdzie obok 6000 francuskich komandosów, walczyło zaciekle 10 000 żołnierzy Legii Cudzoziemskiej, z których 80 procent stanowili Niemcy z doborowych jednostek Wehrmachtu i Waffen-SS. W krwawych zmaganiach „niczym w ostatniej mitycznej bitwie Gotów” (Scholl-Latour) Europejczycy stracili prawie tysiąc ludzi i pociągnęli ze sobą do grobu 20 000 żołnierzy Viet-Minhu. Był to ostatni wspólny wysiłek wojenny narodów z obu brzegów Renu, ostatni bój Europy; ramię w ramię walczyły jej najtwardsze jednostki bojowe – komandosi, kolonialni najemnicy i ludzie spod znaku trupiej czaszki – i przegrały. Nadal są w Europie (w Unii Europejskiej) ludzie chcący ją widzieć w roli mocarstwa, jednak najpierw musieliby odpowiedzieć na pytanie, jak ciężar tej roli miałaby unieść coraz „głupsza”, kurcząca się ludność, o malejącym potencjale innowacyjności, uginająca się pod brzemieniem rosnącego zadłużenia. Od XVI wieku do I wojny światowej Europa nieprzerwanie produkowała nadwyżkę 15-29-latków; dzisiaj narody europejskie to narody jedynaków i jedynaczek, skutecznie wychowanych w ideałach niestosowania przemocy. Takim narodom z coraz cięższym sercem przychodzi wysyłać jedynaków i jedynaczki na wojnę; tak działa „ekonomia krwi”. To samo odnosi się do polityki wewnątrzeuropejskiej; także tutaj Europejczycy po prostu nie mogą sobie pozwolić na upust krwi. Dlatego mimo dużego bezrobocia i niezadowolenia nie będzie żadnego „rewolucyjnego” masowego ruchu, najzwyczajniej w świecie nie ma rezerwuaru młodych, agresywnych ludzi gotowych do wymarszu po władzę, nawet z użyciem przemocy w tej czy innej formie. W Niemczech agresywna skrajna lewica i skrajna prawica liczą po kilka tysięcy osób – są radykalne i bojowe, chcą „zmienić świat” (czyt. ruszyć po władzę) nawet po (własnych) trupach, ale nie mają wojska, – dlatego politycznie są bez znaczenia. Młodzieży europejskiej brakuje impetu, ducha podboju, wyznaje bezkrwiste ideologie „lewicowe” i „prawicowe”, które jedynie legitymizują status quo. Inaczej jest w Afryce Północnej, w krajach islamskich, gdzie potrójna pałka – demograficzna nadliczebność, hormonalna wściekłość młodych i bezrobocie – zagrzewa do walki. Stale publikowane w prasie europejskiej artykuły o złym wpływie islamu i nauk Koranu mylą przyczynę ze skutkiem, tam, bowiem, gdzie nie ma masowej bazy dla radykalnych ruchów, tam nawet genialni demagodzy niczego nie wskórają. Krytycy islamu mylą realne przyczyny z usprawiedliwieniami i racjonalizacjami. Gdzie jest masowa baza, tam jest wola władzy, wola walki o zasoby i stanowiska, o uznanie i „godność”, tam jest materiał do wysyłania na śmierć i ryzykowania głową, tam są warunki dla rewolucji, buntów, wojen domowych. W Europie ich nie ma. Jak może wyglądać przyszłość Niemiec i Europy w obliczu postępującej depopulacji, utraty biologicznej substancji, rosnących wpływów agresywnej mniejszości islamskiej, nasilającej się „walki o mózgi”, ruchów migracyjnych? Według Heinsohna obecny system europejski w całości wszedł w fazę powolnego rozpadu, co skłaniać powinno do śmiałych eksperymentów myślowych, do wyobrażenia sobie Europy „po końcu”, to znaczy po końcu unii walutowej i końcu Unii Europejskiej. Swoją własną wizję nowej Europy przedstawił Heinsohn w tym roku na łamach magazynu „Cicero” i szwajcarskiego miesięcznika „Schweizer Monat”. Dzisiejsza Unia Europejska nie jest imperium, lecz Związkiem Pomocy Socjalnej; zaprojektowana została jako unia transferów („unia przelewów”), czyli jest przeniesieniem na szczebel kontynentalny modelu obowiązującego w krajach członkowskich. W Niemczech mamy do czynienia z trojakiego rodzaju transferami zasobów: transfer indywidualny od tych, którzy wypracowują bogactwo do beneficjentów systemu socjalnego, transfer z landów lepiej się rozwijających i bogatszych do słabiej się rozwijających i biedniejszych, transfer w ramach Unii Europejskiej i unii walutowej z państw lepiej się rozwijających i bogatszych do słabiej się rozwijających i biedniejszych. Dla przykładu: w 2010 roku Bawaria i Badenia-Wirtembergia musiały przekazać 5,2 mld euro na utrzymanie i rozbudowę sektora socjalnego w innych landach republiki (Berlin bierze z tego 2,9 mld). Pieniądze na wszystkie trzy rodzaje transferów wypracowuje, według Heinsohna, 25 milionów obywateli RFN, którzy w podatkach płacą więcej niż warte są podarunki, jakimi uszczęśliwia ich państwo socjalne; to wyłącznie oni utrzymują system socjalny, żyrują setki miliardów kredytów, gwarancji etc. dla bankrutów strefy euro, to na nich przypada 7,2 biliona euro jawnych i ukrytych długów, 290 tys. na każdego. Jest rzeczą oczywistą, że Unia Europejska, jako „unia przelewów” i Europejski Związek Pomocy Socjalnej jest nie do utrzymania. Już obecnie popyt na obligacje niemieckie powoli, ale nieubłaganie maleje, co oznacza, że za pewien czas zabraknie pieniędzy na przelewy. Heinsohn podaje, że, według badań, 52 procent młodych Niemców w wieku 18-30 lat odpowiada twierdząco na pytanie „czy wolałbyś mieszkać w innym kraju niż Niemcy?”. Na początku 2011 roku tylko 41 procent widziało swoją przyszłość w Unii Europejskiej, 67 procent straciło wiarę w instytucje unijne, 53 procent nie chce euro. Kryzys jest, więc ewidentny i będzie się pogłębiał. Mamy do czynienia, według Heinsohna, z dramatycznym odwracaniem się Niemców od Unii Europejskiej. Co zatem może nastąpić po załamaniu się europejskich instytucji finansowych, po fiasku unii monetarnej, po rozpadzie Unii? Heinsohn zapewnia nas, że nie oznacza to wcale końca Europy; po prostu powstanie inna Europa, która lepiej ochroni swoją „biologiczną substancję” i obroni swoją pozycję w pierwszej lidze gospodarczej świata. Wielu Europejczyków, gdy słyszą, jak ktoś kwestionuje euro lub nawet Unię Europejską, ogarnia lęk przed wojną; obie struktury uważa się, bowiem za wielkie osiągnięcia, raz na zawsze odsuwające groźbę wojen przez stulecia pustoszących kontynent. Dziennikarze i politycy przy każdej możliwej okazji powtarzają: „Unia Europejska równa się pokój”. Rzecz prosta, wszystko jest dokładnie na odwrót. To wyniszczenie I i II wojną światową było warunkiem zjednoczenia Europy. Wojny nie kończą się, dlatego, że ktoś ma ich dosyć po 500 latach, ale prawie zawsze wówczas, kiedy brak synów, których można poświęcić bogowi wojny. Gdyby nasz kontynent od 1920 roku rozmnażał się tak szybko jak od tamtego czasu USA (ze 106 na 310 milionów), mielibyśmy dzisiaj 1,4 miliarda Europejczyków (wówczas 500 milionów). Czy ktoś by sobie wówczas zaprzątał głowę papierowymi traktatami – rzymskimi czy lizbońskimi? Wedle Heinsohna nie powstaną „Stany Zjednoczone Europy” ani też nie nastąpi powrót do narodowych „Ojczyzn”, Europa podzieli się na nowo i będzie to podział w dużej mierze naturalny; już dziś zachodzą podskórne, spontaniczne, oddolne procesy wiodące w tym kierunku, które, kiedy sytuacja dojrzeje, mogą wyrazić się w programach i decyzjach politycznych. Będzie to bezkrwawe rozejście się, coś na kształt „aksamitnego rozwodu” Czech i Słowacji. Powstanie Europa „Wielkich Kantonów”, w której nikt nie będzie odpowiadał za długi innego państwa, skończą się bail-outy, transfery socjalne i redystrybucja bogactwa. Nastanie kres epoki życia na kredyt, według dziecinnej „zasady nadziei”. Unia Europejska zwalczała nacjonalizm i w sumie odniosła sukces; oczywiście było to tylko usankcjonowanie realnego stanu Europy – „odwieczne” wrogości rozpłynęły się w powietrzu, ulotniły z krajów, gdzie nie ma istotnego, demograficznego potencjału agresji. Unijni politycy mogą być zadowoleni: młodzi Niemcy nie tylko odwrócili się wewnętrznie od nacjonalizmu, ale i od państwa narodowego. Przypominają dawnych Gdańszczan, którzy schronili się w 1454 roku pod polską koronę, aby nie musieć finansować Zakonu Krzyżackiego. Są dziećmi systemu, które świadomie, indywidualistycznie, podejmą decyzję, gdzie żyć, gdzie mieszkać i zarabiać. Problem dla unijnej elity polega na tym, że uciekną oni nie tylko od Berlina, ale i od Brukseli, jako maszynerii transferu i redystrybucji. Antynacjonalizm unijnej nomenklatury spełnił swoje zadanie, ale w nowej historycznej sytuacji nie jej będzie służył. Europa wybierze, przewiduje Heinsohn, nie-nacjonalistyczne rozwiązanie swoich ogromnych problemów ekonomicznych, finansowych i demograficznych, ale nie będzie to rozwiązanie brukselskie; odrzuci zarówno brukselską „unię przelewów”, jak i renacjonalizację. Brukselska nomenklatura utraci w nowej Europie rację istnienia, bo żaden aparat do rozdzielania subwencji nie będzie potrzebny, a kantony po prostu wstrzymają przelewy do Brukseli. Największym i najsilniejszym gospodarczo kantonem będzie Federacja Alpejska ze Szwajcarią, jako swoim jądrem. Z niemieckich krain w jej skład wejdą Badenia-Wirtembergia, Bawaria, Południowa Hesja z Frankfurtem nad Menem i powiatem Main-Taunus oraz powiat Mainz-Bingen w Nadrenii Palatynacie – w sumie 27 z 30 najbardziej produktywnych i dynamicznych gospodarczo powiatów niemieckich. Być może dołączy Saksonia. Dalej Austria, Liechtenstein, Sabaudia i Słowenia, w przyszłości być może Czechy. Z krain włoskich uciekających od Rzymu i chcących się oderwać się od Mezzogiorno do Federacji Alpejskiej przyłączyłyby się: Dolina Aosty, Piemont, Liguria, Lombardia, Trydent – Górna Adyga, Wenecja Euganejska, Friuli-Wenecja Julijska, Emilia Romania, z rozszerzeniem na Toskanię, Umbrię i Marche. Licząca 70 milionów mieszkańców i 450 tys. km kwadratowych weszłaby natychmiast do światowej czołówki. Zaoszczędzone na transferach miliardy, prowincje federacji przeznaczą na obniżkę podatków dla najmłodszych poniżej 35 roku życia, aby odciągnąć ich od emigracji, a zarazem przyciągnąć talenty z zagranicy. O tym, kto może się osiedlić, decydowałyby – na wzór Szwajcarii – gminy. Drzwi Federacji Alpejskiej pozostawałyby otwarte dla innych kandydatów, którzy skazani na własne siły, pozbawieni transferów, musieliby najpierw przeprowadzić odpowiednie reformy. Byłby to związek nie zazdrosnych narodów, ale obszar kulturowy połączony na zasadach dobrowolnej współpracy, o niskich podatkach, wysokiej innowacyjności i produktywności, z wielkimi koncernami, jak i firmami rodzinnymi, przyciągający inteligentnych i pracowitych. Co istotne, krainy regionu nie musiałyby obawiać się niemieckiej dominacji. Najbliższym sojusznikiem FA byłaby zapewne – deislamizująca się stopniowo – Wielka Brytania. Na północy naturalne byłoby powstanie Federacji Północnej (Federacji Nordyckiej, Parlamentarnej Monarchii Północnej), w skład, której weszłyby Islandia, Grenlandia, Wyspy Owcze, Spitsbergen, Norwegia, Szwecja, Finlandia i Dania. Ponadto Hamburg i Szlezwik Holsztyn, Holandia i Flandria. Już dziś polityka imigracyjna Północy zaczyna się powoli zmieniać – nowy kierunek w tej dziedzinie wyznaczać będzie Dania. Wprawdzie kraje skandynawskie mają wysokie podatki, ale za to wiele innych zalet, więc staną się celem ucieczki Europejczyków z terytoriów transferowych, wśród nich zapewne będą Żydzi ze zislamizowanych obszarów Europy – Heinsohn podaje, że w 2005 roku spośród 520 tys. francuskich Żydów ponad połowa myślała o wyjeździe. Kadłubowe Niemcy (Restdeutschland) tworzyłyby Związek Północnoniemiecki ze stolicą w Berlinie, gdzie mieszka 600 tys. beneficjentów pomocy socjalnej i 95 tys. zatrudnionych w przemyśle. Berlin kurczy się najszybciej ze wszystkich światowych metropolii; w 1994 roku euforycznie przepowiadano powstanie Wielkiego Berlina, do 2010 roku miał liczyć 10 mln, z tego 5 milionów zamieszkujących bezpośrednio w mieście. Okazało się to czystą mrzonką. Rzecz jasna, Berlin rządzony przez marksistów-ekologistów-socjalistów-islamistów w nikim nie wzbudzałby już strachu. Czerwono-zielono-czerwono-zielona (od koloru proroka Mahometa) koalicja miałaby pełne pole do popisu – pozbawiona przelewów z Południa i Północy mogłaby na własną rękę realizować swoje społeczno-gospodarcze eksperymenty, wprowadzać rewolucyjny system edukacji, budować społeczeństwo wielokulturowe, sprowadzając imigrantów z Afryki i krajów arabskich. Lewica miałaby szansę pokazać reszcie Europy, co potrafi, przy czym, jak wiemy, z 30 najbardziej produktywnych powiatów w Niemczech 27 jest na południowym zachodzie i 2 na północy; zatem prawie wszystkie najbardziej produktywne powiaty niemieckie znalazłyby się poza „Restdeutschland”. Mogłoby, więc się zdarzyć, że dobrze prosperujące przedsiębiorstwa przemysłowe oraz inteligentni i pracowici ludzie uciekaliby z „Restdeutschland” na Północ lub Południe, natomiast zieloni socjaliści emigrowaliby ze Stuttgartu do Bremy. Kadłubowe Niemcy połączyłoby specjalne partnerstwo z Francją (oś Berlin-Paryż). W basenie Morza Śródziemnego w Ligę Śródziemnomorską (nowe wydanie Królestwa Aragonii) połączyłyby się: reszta Włoch (nowe wydanie Królestwa Obojga Sycylii), Portugalia, Hiszpania, Grecja, kraje o wielkiej grecko-rzymskiej tradycji, z rolnictwem na wysokim poziomie, stanowiące ekologiczny obszar urlopowo-turystyczny, przodujący w produkcji energii solarnej. W kierunku Ligi ciążyłby zapewne Izrael. Na wschodzie, na obszarze pomiędzy Odrą i Rosją, widzi Heinsohn nowe wydanie I Rzeczypospolitej, czyli federację Litwy, Polski, Białorusi, Ukrainy z centralą we Lwowie. Taki organizm nie musiałby się bać Rosji, tak jak muszą się jej bać Czeczenia i Gruzja. Jego sytuacja nie będzie jednak łatwa, gdyż cały pas od Łotwy po Serbię starzeje się w przyspieszonym tempie. Dlatego pozbawiona dopływu „środków europejskich” nowa I RP będzie musiała dokonać u siebie wielkich zmian społeczno-ekonomicznych, żeby zatrzymać swoją własną młodzież i promieniować na całą Słowiańszczyznę i dalej. Podsumowując: po upadku Unii Europejskiej, w miejsce obecnej Europejskiej Wspólnoty Wyczerpania wejdzie zrewitalizowana Europa Wielkich Kantonów o postnarodowych granicach. Pomiędzy kantonami, konkurującymi o kapitał i ludzi, jakością systemu społeczno-ekonomicznego, będzie istniał wolny przepływ kapitałów i ludzi, wolność zakładania firm ponad granicami, ruch bezwizowy itd. Walutą Federacji Alpejskiej byłby frank alpejski, zaś w Federacji Północnej – korona północna. Inni mogliby utrzymać euro; podobnie jak istnieje dolar kanadyjski i nowozelandzki, mogłoby istnieć kilka walut o nazwie euro – euro wschodnie, zachodnie, śródziemnomorskie – walczących o akceptację międzynarodową. Od siebie dodajmy, że skoro nowa Europa Heinsohna ma się wzorować na Szwajcarii, to w przyszłości Wielkie Kantony mogłyby zjednoczyć się w Konfederację Europejską, ustanowić stolicę (na wzór Berna) i ściślej kooperować w kwestiach bezpieczeństwa, obronności i polityki zagranicznej – takie Imperium Europejskie, tyle, że już bez związku z upadłym „brukselskim monstrum”. Według anegdoty przywódca brytyjskich faszystów Oswald Mosley miał po lekturze dzieła Karla Poppera Społeczeństwo otwarte i jego wrogowie powiedzieć, że od dawna już podejrzewał, iż wszyscy najwybitniejsi filozofowie Europy, od Platona począwszy, to „faszyści”, teraz dzięki prof. Popperowi wie to na pewno, za co jest mu bardzo wdzięczny. A co z poetami? Lewicowe pismo „Ossietzky” opublikowało otóż artykuł, w którym historyk Ferdinand Krogmann – pozwolę sobie w tym miejscu użyć slangu używanego przez demokratyczno-liberalne media – zlustrował Rainera Marię Rilkego, gorącego admiratora antymodernistycznej grupy artystycznej z Worpswede. W poświęconym jej dużym eseju autor Elegii Duinejskich podkreślał jej „niemiecką” i „nordycką” tendencję, chwalił, jako „poważną samotną niemiecką pracę”, widział w niej sztukę autentyczną, bo związaną z ojczyzną, ziemią, korzeniami. Powoływał się także na zaciekłego wroga demokratycznego liberalizmu, prawicowego pisarza Juliusa Langbehna (1851-1907), autora znanej książki Rembrandt als Erzieher (1890). Krogmann skrupulatnie wykrywa u poety tony elitarystyczno-nietzscheańskie – nosicielami postępu mogą być, według Rilkego, tylko i wyłącznie wielcy samotnicy znienawidzeni przez plebs. Jakby tego wszystkiego było mało w styczniu i lutym 1926 roku, Rilke napisał trzy listy do mieszkającej w Mediolanie księżnej Gallarati Scotti (przeciwniczki Mussoliniego), w których aprobował dyktaturę Mussoliniego, zalecając reżim faszystowski, jako polityczne remedium, ponieważ „opiera się na autorytecie”. Włochy, pisał Rilke, to kraj, któremu obecnie dobrze się wiedzie i idzie w górę, Mussolini stał się „architektem włoskiej woli”, „kowalem nowej świadomości, której płomień rozpala się ze starego ognia”. „O szczęśliwa Italio!” woła Rilke do Włochów rządzonych przez faszystów. Demokratyczno-liberalne idee „wolności”, „człowieczeństwa”, „międzynarodówki” to w oczach Rilkego jedynie abstrakcje, przez które „nasza biedna Europa omal nie upadła”. Również poezja, pragnąca być szczególnie dobra i ludzka, pragnąca pomagać i pocieszać jest „w najlepszym wypadku wzruszającą słabością”. Podsumowując swoją demaskatorską rekonstrukcję ideowo-politycznego portretu Rilkego Krogmann oznajmia, że subtelny poeta to „twardy socjaldarwinista”, ultrakonserwatywny myśliciel europejskiej prawicy, teoretyk Konserwatywnej Rewolucji, na płaszczyźnie duchowej torujący drogę faszyzmowi. Zatem, jak mawiają niemieccy konserwatyści: „Herzlich willkommen im Klub, lieber Rainer”. Tomasz Gabiś

Feliks Koneczny – Polska między Wschodem a Zachodem Odczyt wygłoszony w 1927 roku na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Wygląda to może na banalność, żeby mówić na temat „Polski między Wschodem a Zachodem”. Któż nie wie, że Polska położona jest tak nie tylko geograficznie, lecz zarazem duchowo: religijnie i cywilizacyjnie; wiadome każdemu są przejawy i skutki tego położenia, i nie sztuka, że wiadome, bo są widome każdego dnia i na każdym kroku. Wystarczy wziąć do rąk gazetę polską i czytać ją uważnie, komentując treść ze stanowiska cywilizacji, a uderzy nas aż nazbyt wyraźnie mieszanina Zachodu i Wschodu! Olbrzymia Większość inteligencji polskiej uważa to za coś całkiem naturalnego, wychodząc z założenia, jako położeniu geograficznemu nie mogą nie towarzyszyć następstwa cywilizacyjne, a wcale się tym nie martwiąc, owszem biorąc z tego otuchę do wielkiej przyszłości Polski, jako mającej dokonać syntezy Zachodu i Wschodu, co ma być największym z wielkich dzieł historii powszechnej. W tym upatruje się misję dziejową Polski. Dodaje się, że zawsze to było misją naszą, lecz niestety nic umieliśmy wywiązać się z niej, nie dość wiernie jej służyliśmy, niebacznie od niej odstępowaliśmy i skutkiem tego nastąpił upadek i rozbiory. Otóż ja jestem innego o tym wszystkim zdania. Syntezę Zachodu a Wschodu uważam za czczy frazes literacki. a widoczna obecnie w Polsce mieszanina cywilizacyjna jest w mych oczach świadectwem upadku cywilizacji. Cywilizacja albo jest czysta, albo jej nie ma; nie można być cywilizowanym na dwa sposoby. Upadła Polska dlatego, że poszukując niby syntezy Zachodu ze Wschodem, zrobiła ze siebie karykaturę cywilizacyjną – i upadnie znowu, jeżeli nie przestanie na nowo tej karykatury urządzać. Ale nie po to zabieram głos, ażeby motywować tę odmienność poglądu na rzeczy, niby powszechnie wiadome. Robiłem to przy innych sposobnościach, a robiłem – przyznaję – niedokładnie. Sprawa jest bowiem tego rodzaju, iż trzeba wiele rzeczy przemyśleć i przygotować niektóre studia wstępne, ażeby potem wynik ostateczny rozumowań przedstawił się jako logiczna konieczność. Te studia wstępne obejmują rozmaite tematy. Nie może między nimi zabraknąć roztrząsania, co w historii polskiej było Zachodem czy Wschodem, i jaki to był Zachód, i co za Wschód? Trzeba się przyjrzeć bliżej pojęciom, którymi szermuje się u nas w mowie potocznej, nie poddawszy ich naukowej, że tak powiem, ekspertyzie. Ta ekspertyza – i nic innego – ma stanowić przedmiot udzielonego mi łaskawie głosu. Chodzi o ścisłe określenie faktów, ażeby dojść do ścisłości pojęć. Zróbmy chronologiczny przegląd faktów, które stawiały naszą przeszłość „pomiędzy Zachodem a Wschodem”. Za najstarszy objaw „Wschodu” na ziemiach polskich uważa się zazwyczaj misję apostołów słowiańskich św. Cyryla i św. Metodego, a tymczasem to właśnie polega na pomyłce – szerzonej skwapliwie przez literaturę rosyjską. Do państwa bułgarskiego na Bałkanie docierało chrześcijaństwo z obu głównych ognisk, z Bizancjum i Rzymu. Wśród zwolenników Rzymu wyłonił się pomysł, żeby ułatwić sobie nawracanie utworzeniem obrządku słowiańskiego, rzymsko-słowiańskiego, tj. według rytuału rzymskiego, a tylko w języku słowiańskim – i głównymi przedstawicielami tego kierunku byli właśnie „bracia soluńscy”. Apostołowali oni jak wiadomo, pośród Chazarów, którzy posiadali wtedy zwierzchnictwo nad znaczną częścią słowiańszczyzny wschodniej. A jednak nie przedostał się najmniejszy promyk wiary świętej z nad Donu nad Dniepr, w stronę Kijowa! To, co się mówi o apostolstwie braci soluńskich na Rusi, jest wierutnym wymysłem. Cała działalność misyjna św. Cyryla i św. Metodego nie ma najmniejszego związku ze słowiańszczyzną wschodnią, a w biografii Apostołów słowiańskich nie ma miejsca ni czasu na pobyt ich na Rusi. Na dworze księcia bułgarskiego zwyciężył atoli prąd bizantyjski, bracia więc soluńscy usunęli się (czy też zostali usunięci?). W kilka miesięcy po ich wyjeździe przyjmuje car Borys chrzest w obrządku wschodnim, greckim. Ale dwojakie wpływy ścierały się w Bułgarii nadal, i Borys przerzucił się wnet do łaciństwa, ażeby w roku 870 powrócić do obrządku greckiego. Z tymi zmianami nie mieli św. Cyryl i św. Metody nic do czynienia, gdyż nie powrócili już na Bałkan. Pragnęli poświęcić się znowu pracy misyjnej poza Bałkanem, wśród pogan. Chętnych do nawiedzenia obcych stron zastały poszukiwania księcia wielkomorawskiego Rastyca, który wiedział zapewne o zawiązkach obrządku rzymsko- słowiańskiego. Oczywiście Rastyc musiał wiedzieć po co sprowadza braci soluńskich. Językiem obrządku rzymsko-słowiańskiego jest narzecze bułgarsko- macedońskie, dla którego Cyryl obmyślił nowe abecadło, zwane głagolicą, która to nazwa przylgnęła i do obrządku. Na macedońską bułgarszczyznę przetłumaczyli apostołowie zachodniej Słowiańszczyzny rzymskie księgi liturgiczne i spisali je głagolicą. Podnoszone co do ich wierności Rzymowi wątpliwości, uważanie ich za „wysłanników bizantyńskich”, upadają wobec faktu, że obmyślony przez nich obrządek był rzymskim, czysto rzymskim. Widocznie nie chcieli greckiego. Cyryl i Metody dwa razy jeździli do Rzymu i uzyskali potwierdzenie osobnej prowincji kościelnej, głagolickiej. Misyjne jej granice sięgały na wschód w pogańskie kraje ludów polskich („Lachów”) aż po Bug i Stryj. Około roku 880 jeden z wysłanników św. Metodego ochrzcił księcia ludu Wiślan (w Wiślicy na lewym brzegu średniej Wisły) – i to jest początkiem chrześcijaństwa na ziemiach polskich. A zatem początki te należą do obrządku rzymsko-słowiańskiego, bezwarunkowo do rzymskiego. Nie było w tym żadnych wpływów cywilizacyjnych Wschodu. Głagolica w Polsce niedługo się utrzymała. Istnieje dotychczas w kilkunastu parafiach Istrji i Dalmacji, skazana na zagładę, czego powody i okoliczności nie należą tu do tematu naszego. Nigdy nie miała w sobie nic a nic wschodniego. W nowszych dopiero czasach, kiedy zaczęto „cyrylicę” identyfikować (tendencyjnie) ze św. Cyrylem, rozpowszechniono błędne mniemanie, jakoby apostołowie słowiańscy byli apostołami Słowiańszczyzny wschodniej i jako byli twórcami obrządku grecko- słowiańskiego i praszczurami… prawosławia. Poważna nauka włożyła to dość dawno już między bajki. W 80 lat po chrzcie księcia Wiślan nastąpił chrzest dynastii Piastów, a aczkolwiek w obrządku rzymsko-łacińskim, bliższymi byliśmy natenczas wpływów wschodnich, bizantyńskich, niż za czasów archidiecezji głagolickiej, gdy do niej należały południowe ludy polskie. Chrzest Mieszka I i ostateczne zupełne nawrócenie Polski przypadają na czasy najsilniejszej ekspansji bizantynizmu. Poprzez Illiricum i Dalmację sięgnęły wpływy bizantyńskie jeszcze raz do Italii, ażeby przeważyć tam następnie na południu, maleć zaś ku północy; nie przekroczyły one nigdy Alp bezpośrednio od strony włoskiej. Z Sycylii dotarły morzem do Hiszpanii. Z Dalmacji drugim szlakiem sięgnęły na północ i tamtędy przekroczyły Alpy, poddunajską drogą handlową w górę docierały do Niemiec, dalej do Burgundii – umacniając, co tam już było z bizantynizmu z poprzedniej jego ekspansji. Były to niemal wyłącznie wpływy zewnętrzne, form tylko dotyczące – z jednym atoli wyjątkiem, który Polskę obchodził właśnie jak najbardziej. W Niemczech przyjął się bizantynizm tak dalece, iż powstała tam osobna jego gałąź: kultura bizantyńsko-niemiecka. Cesarstwo Karola Wielkiego powstało przeciw bizantyńskiemu. Koronował Karola Leon III, ten sam Papież, który utwierdził „filioque”. Ale cesarstwo zawiodło i rozprzęgło się, zanim jeszcze dosięgł końca wiek IX. Epizodycznie zabłądziła korona cesarska w roku 896 na głowę króla niemieckiego, Arnulfa, ale to epizod bez znaczenia. Karolingowie niewiele mieli sposobności oprzeć się o Niemcy, ani też nie utrzymała się w Niemczech ich tradycja dynastyczna. Wznowienie cesarstwa przez Ottona Wielkiego w roku 962 – na cztery lata przed chrztem Mieszka I – nie ma ani genetycznego, ani ideowego związku z problematem cesarstwa Karola Wielkiego, z problematem wskrzeszenia władzy i godności rzymskich cezarów na pożytek świata chrześcijańskiego, ażeby być świeckim ramieniem Papiestwa. To drugie cesarstwo zachodnie powstało wśród walk orężnych z Papieżami. Powstałe za Mieszka I „święte państwo rzymskie narodu niemieckiego” wywodzi się od bizantyńskich „kajdzarów”, przejmując nawet ich nazwę. W przeciwieństwie do dawniejszego, nowe to cesarstwo oparło się o Bizancjum, a zwróciło się przeciw Papiestwu. Za Ottona Wielkiego dokonuje się owo gruntowne zaszczepienie bizantynizmu w Niemczech. Panowanie jego zaczyna się od urządzenia dworu na modłę bizantyńską, a kończy się w 927 ożenkiem jego syna z cesarzówną bizantyńską Teofanią (córka Romanosa II, siostra Bazylego II Bułgarobójcy i Anny, późniejszej księżny kijowskiej). Księżniczka ta stanowi osobą swą wykładnik całego rozdziału w dziejach Niemiec i w dziejach powszechnych. Jako małżonka Ottona II, a potem rejentka podczas małoletności Ottona III, posiadała znaczne wpływy polityczne. Dwór jej zasłynął po całym świecie. Roztoczyła niewidziany dotychczas na zachodzie przepych monarszy i wprowadziła bizantyński ceremoniał. Tym razem nie skończyło się jednak na rzeczach zewnętrznych, na sztuce i dworskości. Z gronem wybitnych bizantyńskich uczonych i statystów wytworzyła Teofania środowisko bizantyńskiej idei politycznej, która przyjęła się w Niemczech do tego stopnia, iż stanowi cechę istotną dziejów niemieckich i wywołała dwoistość kultury niemieckiej, przesiąkniętej w znacznej części bizantynizmem. Jakkolwiek nigdy nie opanował on całego społeczeństwa niemieckiego w zupełności, tak, iżby nie było prądu przeciwnego, opierającego się o cywilizację łacińską, jednakże faktem jest, że nigdzie na całym świecie nie osadził się bizantynizm tak mocno, jak w Niemczech. Istnieje niemiecki rodzaj bizantynizmu. Z wyjątkiem panowania Ottona III (którego wyjątkowość stanowi przedmiot zgorszenia pruskiego kierunku historiografii niemieckiej) brnęło cesarstwo niemieckie coraz mocniej w bizantynizm. Odtąd dzieje Niemiec przedstawiają ustawiczne ścieranie się pojęć bizantyńskich z zachodnio-europejskimi; istny dualizm cywilizacyjny w samym środku Europy. Tym tłumaczy się niemoc państwowa cesarstwa niemieckiego, jako takiego, i częste okresy bierności kulturalnej w życiu narodu niemieckiego i samoż utrudnione przyjmowanie się idei narodowej. Reprezentował zaś dwór Teofanii nie lokalne zacieśnienie się niemieckie, lecz uniwersalność. Pod wpływem niemieckim podniosła się na nowo, i to wielce, powaga Bizancjum we Włoszech nawet. Luitprand, biskup kremoński, głośny dziejopis tej doby i jeden z najtęższych umysłów ówczesnych, tytułuje cesarza w Konstantynopolu wprost „kosmokratos” tj. władca świata. Niemiecki bizantynizm oddziałał ogromnie na stosunek cesarstwa do Kościoła, tudzież do państw ościennych. Nam tu potrzebne tylko stwierdzenie, że sąsiedztwo bezpośrednie z Niemcami niekoniecznie było sąsiadowaniem z łacińską cywilizacją. Gdyby pierwszy okres naszych dziejów rozwijał się był w zupełnej, bezwzględnej zależności od Niemiec, lub w zupełnej zgodzie z Niemcami, bylibyśmy weszli w krąg cywilizacji bizantyńskiej. Szczęściem zorganizowaliśmy się w państwo chrześcijańskie nie tylko bez pomocy Niemiec, ale w znacznej części wbrew nim, a za to przy pomocy Papiestwa, zwalczającego już bizantyńskie macki, wysunięte na zachód. Skuteczniejsze było inne uderzenie bizantyńskiej fali, tym razem od wschodu. Państwo piastowskie składało się tylko z ziem ludów zachodnio-polskich; wschodnie znajdowały się jeszcze poza horyzontem politycznym dynastii Piastów. Z obu stron Karpat mieszkający Lachowie pogrążeni byli jeszcze w bycie plemiennym. Północnym trzonem ich osadnictwa były Grody Czerwieńskie, tj. późniejsza ziemia chełmska, skąd rozszerzyli się ku Karpatom i dalej na południe przełęczą użocką. Kiedy Waregowie poznali Dunaj dolny podczas wypraw bałkańskich wnuka Rurykowego Światosława (964-973), wyśledzili, jako zmierza ku niemu kilka dróg z zachodu. Od wielkiego poddunajskiego szlaku handlowego szło odgałęzienie wschodnie przez południowe Podkarpacie i następnie ku północy przez wąwóz dukielski wielkim łukiem, żeby okrążyć puszczę, ciągnącą się Wisłokiem aż do ujścia Sanu i Wiaru, do lackiego grodu Przemyśla, a stąd w stronę Bełza i dalej na północ nad ujście Huczwy do Bugu (Hrubieszów). Bardzo mała przestrzeń dzieli tu dorzecza Wisły i Dniepru, mianowicie Bugu i Prypeci. Waregowie, urządzający nieustannie i wszędzie wyprawy eksploracyjne, wyśledzili, że tędy droga ze Słowiańszczyzny wschodniej na Węgry i do poddunajskiego szlaku. Postanowili tedy drogę tę opanować, żeby zapewnić sobie łączność ze szlakiem poddunajskim, niezmiernie zyskownym szlakiem handlowym, a zarazem, żeby mieć o jedną drogę więcej do wypraw bałkańskich, poprzez kraj Lachów i Węgry Dunajem. Plan ów Światosława wznowił Włodzimierz (980-1015) i w tym celu – jak się dowiadujemy z tzw. Nestora – w roku 981: „ide Wołodimer k Lachom i zają hrady ich, Priemyszl, Czerwień i iny hrady” i od tego ludu Lachów Rusini nazwali potem cały naród polski Lachami. Powstały tam stacje waregskie z załogami, które po chrzcie Włodzimierza także musiały chrzest przyjąć w obrządku grecko- słowiańskim, a od grodów szła propaganda pomiędzy ludność. W ten sposób lud Lachów został wciągnięty w sferę wpływów patriarchatu carogrodzkiego i wschodnio-słowiańskich stosunków politycznych. Jak wiadomo, ziemia Lachów północnych i Grodów Czerwieńskich przechodziła następnie kilka razy od Piastów do Rurykowiczów i odwrotnie. świadectwem polskości zaludnienia była struktura społeczna, nieznana zgoła Rusi, mianowicie „bojarstwo ziemskie”, jako warstwa przodownicza społecznie. Rurykowicze ze swymi drużynami wojennymi znaleźli się niebawem w odszczepieństwie schizmy, i nienawiść do „łaciństwa” stała się dominującą cechą tej kultury. Kiedy potem Kazimierz Wielki przyłączył te ziemie ostatecznie na nowo do państwa polskiego, wprowadził równouprawnienie obydwu wyznań i poczynił w Carogrodzie starania o hierarchię schizmatycką – za co znalazł się nawet na pewien czas pod klątwą papieską. Tymczasem na zachodzie działały wpływy bizantyńskie coraz bardziej, wypaczywszy zupełnie ideę cesarstwa. Jak w Bizancjum cesarze mianowali i strącali patriarchów, z duchowieństwa zrobili sobie narzędzie swego samowładztwa, podobnie postępowali cesarze zachodni. Inwestytura świecka biskupów stwierdziła zależność Kościoła od państwa. Europie zachodniej groziło niebezpieczeństwo utracenia powagi duchowej, niezależnej od siły materialnej. Bizantyńska cywilizacja posiada jedną tylko powagę: władzę państwową, której podporządkowano wszystko bez najmniejszego wyjątku. Wręcz przeciwne są drogi rozwoju cywilizacji łacińskiej, zachodnio-europejskiej: cały jej rozwój, wszystkie swobody obywatelskie i dojrzałość społeczeństw do spraw publicznych, wyrobiły się dzięki niezależności władzy kościelnej od świeckiej. O tę niezależność toczyła się walka w całej Europie, np. o immunit duchowieństwa. Kler pociągał za sobą do walki o wpływ na państwo, aż wreszcie połączyły się w tym „stany”. Ten rozwój cywilizacyjny został częściowo przerwany przez wpływy kultury bizantyńsko-niemieckiej. Gdyby ten kierunek niemiecki zwyciężył, groziła zagłada cywilizacji chrześcijańsko-klasycznej, cywilizacji Zachodu, a całe chrześcijaństwo byłoby zeszło na zbiór liturgii, odprawianych dla wodzenia ludu na pasku orientalnego absolutyzmu. Szczęściem opozycja powstała; i w samych Niemczech nigdy jej nie brakło. Zasługa wytworzenia przeciwwagi kulturze bizantyńsko-niemieckiej, a zatem ocalenia cywilizacji łacińskiej, przypada Francji. Opozycja zasadnicza i zarazem program reform wyszły od uczonych mnichów opactwa benedyktyńskiego Cluny, z hasłem oddania władzy świeckiej wprost pod nadzór duchownej. Pierwszym etapem reform klunijackich było uwolnienie wyboru Papieża od ingerencji cesarskiej, a przelanie wyboru wyłącznie na kolegium kardynalskie w roku 1059. Papież Grzegorz VII stał się wykonawcą klunijackiego programu i na tym tle odbywała się jego walka z Henrykiem IV, będąca walką cywilizacji łacińskiej z niemieckim bizantynizmem. Polska odzyskała wówczas własną prowincję kościelną i koronę królewską – lecz Bolesław Śmiały, choć umiał wyzyskać stosunki do celów politycznych, nie zdawał sobie sprawy z właściwego związku rzeczy. Kiedy prądy klunijackie dotarły do Polski, król wystąpił przeciw nim. Zabójstwo św. Stanisława było wymierzone przeciwko immunitowi, przeciw prawu testamentu, przeciw posiadaniu przez Kościół własności ziemskiej (ażeby był skazany na łaskę dziesięciny grodowej, zawisłej od skinienia króla). Łączyło się to ze sprawą o wpływ społeczeństwa na państwo. Wiadomo, jako społeczeństwo, oparte o Kościół, sprawę ostatecznie wygrało. Niestety stało się to kosztem zachodniej połaci państwa. Władysław II był ostatnim monarchą, który pamiętał o Połabiu i o szczecińskim wybrzeżu. Wraz z upadkiem Połabia upadła potęga polityczna Polski. A równocześnie Niemcy, wyzyskując godność cesarską w celach wyłącznie niemieckich, doścignęły właśnie punkt kulminacyjnego swego znaczenia w średniowiecznej Europie. Shołdowawszy Burgundię i Danię, ruszył Fryderyk Rudobrody w roku 1157 na Polskę (mając posiłki czeskie) z katastrofalnym dla Polski skutkiem. Bolesław Kędzierzawy musiał się uznać w obozie cesarskim w Krzyszkowie nad Wartą lennikiem cesarza, zdającym się na jego łaskę i niełaskę. Obok książąt obotryckich, lutyckich, czeskich mieli i polscy być lennikami króla niemieckiego a członkami (trzeciorzędnymi) Rzeszy Niemieckiej, bez praw da uprawiania polityki zewnętrznej. Stawał się Bolesław Kędzierzawy księciem Rzeszy, któremu zwierzchnik niemiecki mógł księstwo odebrać, nadając je komukolwiek innemu według własnego uznania. Powaga cesarstwa przerobiona była już całkowicie na przewagę Niemiec, osiąganą przemocą. Jest to szczyt przewagi bizantynizmu niemieckiego. Zaraz następnego roku wybiera się Rudobrody na wyprawę włoską (1158- 1162), pamiętną zburzeniem Mediolanu. Bizantynizm miał triumfować równocześnie w Polsce i we Włoszech, a równoczesność Krzyszkowa z katastrofą włoską nie jest przypadkowa. Bolesław Kędzierzawy nie wypełnił jednak żadnego z warunków krzyszkowskich; Polska nie chciała być w Rzeszy, w przeciwieństwie do Czech, które dostarczyły posiłków na zburzenie Mediolanu.W taki sposób uniknęliśmy podboju cywilizacyjnego przez bizantynizm, a synod łęczycki (1180), kronika Kadłubka (sięgająca do roku 1202), wolna elekcja biskupa w Krakowie (1208), działalność rodu Odrowążów ze św. Jackiem i z biskupem Iwonem – obok wielu innych faktów stwierdzają, jakośmy przyłączyli się do cywilizacji klasyczno-chrześcijańskiej, łacińskiej, w której łacina jest nie tylko zewnętrzną oznaką. W tym nastąpiło przywołanie Krzyżaków, którzy nieco później, od początku XIV wieku, mieli stać się głównym ku wschodowi filarem bizantynizmu niemieckiego. Niemal równocześnie zaznaliśmy najazdu cywilizacji turańskiej. Krzyżacy przybyli w roku 1228, a pierwszy najazd mongolski spadł na Polskę 1241 roku. Całkiem błędne jest mniemanie o najściu „dzikich hord mongolskich”, bo była to armia jak najregularniejsza, za którą postępowała zorganizowana biurokracja. Mongolski dżingishan, pod którego rozkazami odbywały się ruchy wojsk na przestrzeni od Odry do Oceanu Spokojnego, imieniem Temudżin, był wynalazcą nowej taktyki i nowej organizacji wojskowej, godzien jako wojownik stać w historii obok Aleksandra Wielkiego, Cezara, najbardziej zaś obok Napoleona. Podobnie, jak Korsykanin, wytworzył Temudżin całą szkołę wielkich wodzów i podobnież był wielkim organizatorem i administratorem, podobnież umiał być prawodawcą. Sam będąc chińskim uczonym wysokiego stopnia „taiming”, miał bez liku urzędników chińskich we wszystkich swych zaborach. Mongolska atoli dopiero cywilizacja wytworzyła biurokratyzm nieznany przedtem Chińczykom. Mongołom Temudżina, „niebieskim” , znane było chrześcijaństwo, mianowicie nestorianizm. Bitwę pod Legnicą rozstrzygnęli głównie nestorianie, będący w ogóle filarem imperializmu mongolskiego. W następnym pokoleniu nie brakło na tronie dżingishańskim nestorian i nestorianek. Mongołowie mieli zamiar podbić Węgry, który to zamiar nie został wykonany; nie zamierzali jednak bynajmniej podbijać Polski, którą napadli tylko dlatego, iż pozostawała w sojuszu wojennym z Węgrami. Na wschodnią Słowiańszczyznę wywarły te najazdy wpływ zasadniczy i rozstrzygnęły one ostatecznie (po dawnych wpływach chazarskich, fińsko-ugryjskich i połowieckich), że Słowianie wschodni należeć będą do cywilizacji turańskiej. Dzięki administracji mongolskiej utworzyło się następnie Wielkie Księstwo Moskiewskie, centrum tej cywilizacji, gdzie wyrobiła się nowa jej odmiana, kultura turańsko-słowiańska, czyli moskiewska. O bizantynizmie nie ma co mówić w całym tym okresie. Ruś południowa podlegała wpływom turańskim jeszcze przez Pieczyngów i Połowców, a kultura połowiecka wywarła znaczny na nią wpływ. Mongolska, oparta częściowo na chińskiej, stanowiła wielki postęp wobec tamtej. Ale dzingishanat wnet rozpadł się (z powodu walk islamu, buddyzmu i nestorianizmu), a Ruś znalazła się w podległości zachodnim, barbarzyńskim kresom dzingishanatu, tatarskiemu Kipczakowi. Zdziczenie Tatarów niosło istną kulturę bezprawia. Dzięki najazdom tatarskim rozszerzyła się Ruś. Zbiegając tłumnie spod ucisku tatarskich baskatów, emigrowano z Kijowszczyzny ku zachodowi. Wtenczas dopiero ziemia północnych Lachów zaczęła być etnograficznie mieszaną, podczas gdy dotychczas przybysze wschodnio-słowiańscy siedzieli tylko na grodach; teraz dopiero otrzymuje ta ziemia osadnictwo rolnicze wiejskie ze wschodu i odtąd dopiero datuje się jej „ruskość” w nowoczesnym znaczeniu. Część tłumnej emigracji musiała się udać jeszcze dalej, a przekroczywszy Karpaty, data początek „Rusi węgierskiej”. Nie ma w ogóle o niej żadnej wzmianki w ruskich źródłach; w węgierskich dopiero od XIII wieku. Trwał atoli i polski żywioł Lachów, utrzymując się zawsze nawet w liczebnej przewadze aż do wieku XVIII. Przybysze wschodnio-słowiańscy byli schizmatykami religijnie, a cywilizacyjnie turańcami. Sąsiedztwo coraz większej liczby takich sąsiadów, rozmieszczonych pośród ludności polskiej w rozległej prowincji – nie mogło nie pociągnąć za sobą następstw cywilizacyjnych ujemnych. Epizod unii cerkiewnej i królestwa (1254) Daniela na modłę zachodnio-europejską przeminął bez następstw. Nawet w ziemi Lachów gospodarowali od roku 1264 baskakowie. Cała Ruś południowa mogła być powołana do życia tylko przez Polskę, a tymczasem Polska popadła właśnie w zupełną nicość polityczną. Nie dotknęła Polski cywilizacja turańska, ani jej nawet nie drasnęła. Jedyną, na której tle rozwijała się kultura polska, była cywilizacja łacińska. Nie przyjmowaliśmy jej biernie, w prostym naśladownictwie. Przeciwnie! bywały nieporozumienia pomiędzy cywilizacją zachodnio-europejską, a naszą rodzimą metodą ustroju życia zbiorowego. Kiedy po długim oporze zamienili Piastowie jedynowładztwo na system dzielnicowy, właściwy wówczas wszystkim państwom europejskim, wyszła na tym Polska jak najgorzej. Złudzeniem okazały się próby rzucenia na szale walki pomiędzy cesarstwem a Papiestwem własnego polskiego ciężaru. Nastała całkowita bezsilność polityczna. Kolej losów wprzęgała nas coraz mocniej w rydwan niemiecki, któremu mieliśmy dopomagać, by się po nas potoczył. Nie mogliśmy nie przyłączyć się do ustroju europejskiego, a w jego obrębie spotkaliśmy się z niebezpieczeństwem groźnym: idea cesarstwa stała się w interpretacji bizantyjsko-niemieckiej wyrokiem zagłady na społeczeństwa młodsze cywilizacyjnie – jak gdyby Kościół rzymski, mater nationum, wychowywał je po to, by cesarstwo niemieckie miało żeru pod dostatkiem! Na to wychodziła główna wytyczna ówczesnych dziejów europejskich, odkąd kierunek bizantyński zwyciężył w Niemczech, a Niemcy triumfowały, nad Włochami. Dalsze przystosowywanie się do takich form politycznych wiodłoby do zguby. Zgubne byłoby oparcie się o kulturę bizantyńsko- niemiecką. Ocalenie mogło nastąpić tylko przez wytworzenie własnej, swoistej polskiej odmiany w cywilizacji chrześcijańsko-klasycznej. Dotychczasowe koncepcje ustroju „rodziny ludów chrześcijańskich” zwracały się przeciw nam; trzeba było obmyśleć formę nową dla niezmiennej treści chrześcijańskiego ideału politycznego (wieczysty pokój i braterstwo narodów).Zachodziła przy tym walna różnica między Polską a całym Zachodem: u nas nie było feudalizmu, owej szczeblowatości ustroju społecznego i państwowego. My ocieraliśmy się o ten system tylko od strony niemieckiej. Słowiańszczyźnie nie był on potrzebny; byłaby to forma niepotrzebna, niewłaściwa, w którą trzeba by wtłaczać organizm sztucznie. Już w Niemczech feudalizm został zaprowadzony w znacznym stopniu sztucznie, bez potrzeby społecznej i przez to musiał się wypaczać. Zjawiskiem normalnym mógł być tylko w tej części Niemiec, która rozwinęła się pod panowaniem rzymskim do pewnego poziomu społecznego, z bardzo nieznacznym ku zachodowi obszarem; dalej ku wschodowi był sztuczny, wprowadzany nie dla potrzeb społecznych, lecz w imię organizacji państwowej. Społeczna organizacja feudalna wytworzyła z czasem państwo feudalne, a królowie niemieccy zaprowadzili feudalizm na wschodzie, by sobie zabezpieczyć siłę zbrojną ludów wschodnio-niemieckich. Nienaturalny ten tok spraw wytworzył wreszcie niemiecką odmianę feudalizmu, różniącą się od zachodniego cechami wielce ujemnymi. Na Zachodzie wytworzyło się posiadanie ziemi na prawie wojskowym, ale najpierw rozwinęło się gospodarstwo, a potem dopiero gospodarze dla obrony ziemi zorganizowali się wojskowo, feudalnie. We wschodniej połaci Niemiec odwrócił się ten porządek rzeczy: król organizował sobie wojsko, któremu za służbę oddawał ziemię. Żołnierz obdarzony ziemią nie miał interesu w tym, żeby się zamieniać w gospodarza, do czego nie był zobowiązany; więc też myślał o tym, jakby ciągnąć zyski z ziemi, nie trudząc się gospodarstwem. Wygodniejsza ta forma walki o byt udzielała się czasem i zachodnim krajom niemieckim. Można było naśladować zachodnie państwo feudalne, ale nie sposób naśladować urządzeń społecznych; te muszą wyróść na gruncie, przenosić się nie dadzą. Zrost organiczny społeczeństwa a państwa polegał w zachodnim państwie feudalnym na tym, że pług i miecz łączyły się w jednym ręku (choćby pośrednio systemem wielkich dzierżaw). Niemiecki właściciel królewskiego nadania ani sam nie gospodarował, ani nie szukał dzierżawcy, lecz poszukiwał lenników, również na prawie wojskowym. Rycerz niemiecki stał się tedy w społeczeństwie pośrednikiem, sam w społeczeństwie niczego nie wytwarzając. Na lenników swych nałożył także obowiązek pewnych dostaw ekonomicznych, które to ciężary każdy lennik starał się przerzucić na swych podlenników. Ciężary, oparte na szeregu pośrednictw, muszą zamienić się w wyzysk – bez którego w końcu trudno się wyżywić. Ten tylko pewny jest swego w takim systemie, kto nie krępuje się niczym. Wynikiem ostatecznym tych okoliczności jest „Raubritter” – zwany w Polsce zawsze po prostu „łotrzykiem”, z charakterystycznym opuszczeniem stanu rycerskiego; w Niemczech atoli aż do XVI wieku zawód ten rycerzowi nie uwłaczał. W Polsce feudalizmu nie było; zaledwie coś niecoś tu i ówdzie się do Polski przesączyło. Naturalny rozwój stosunków doprowadził do tego, iż wspólnota rodowa zanikała i w połowie XII wieku przeważała już w Polsce stanowczo własność osobista. Warstwa wojskowa, osiadła na własności ziemskiej, pochodząca z gospodarzy i gospodarować nie przestająca, łączyła i u nas pług z mieczem w jednym ręku Przez to zbliżaliśmy się do Zachodu chrześcijańsko-klasycznego, a niemiecko- bizantyńskie urządzenia stały się nam do reszty obcymi. Jak brakiem feudalizmu, podobnież różniliśmy się od Zachodu pojęciami o stosunku państwa do dynastii. Nieznaną była w Polsce zasada, jakoby państwo było dynastii. Dlatego sławny zapis Gryfiny na rzecz króla polskiego był aktem bez znaczenia w polskiej umysłowości. Bez znaczenia też wobec Polaków było oddanie pod zwierzchnictwo króla niemieckiego Rudolfa Habsburga w roku 1290. Dokonał tego Wacław czeski, tytułem swego zwierzchnictwa nad pewnymi księstwami śląskimi, a wasalstwa swojego wobec Niemiec. Oddał więc Śląsk swemu suwerenowi i dopiero od niego przyjął go z powrotem pod swą zwierzchność, jako lennik Rzeszy Niemieckiej, posiadający swoich wasalów drugiego rzędu w osobach książąt śląskich. Wobec prawa feudalnego było to czymś całkiem naturalnym. Podobnież postąpił Wacław później, gdy wyjeżdżając z Pragi na koronację do Gniezna, najpierw poddał całą koronę polską Albrechtowi I, synowi Rudolfa Habsburga. W Europie ówczesnej dynastia stanowiła spójnię państwa. Wszędzie dążono do łączenia się pod jednym berłem, do zmniejszania ilości państw, a dokonywało się to na tle ekonomicznym z poparciem głównie mieszczaństwa. Obmyślano sposoby, jak rozszerzać granice państw bez wojen, a to przez traktaty wzajemnego dziedziczenia w kilku formach. Nastało nieznane przedtem przenoszenie się dynastii z jednego końca na drugi. Wyrodziło się to wnet w istne frymarczenie państwami przez dynastie, z czym jednak godzono się, byle osiągnąć zjednoczenie jak największych obszarów pod jedną władzą państwową. A uznane powszechnie prawa dynastii do państw stały się podstawą nowego prawa międzynarodowego, którego ostatnim wyrazem miał stać się „legitymizm” XIX wieku. Zaczątków szukać należy w tzw. legizmie, tj. w stosowaniu pojęć bizantyńsko- rzymskiego prawa do ustroju państwowego. Początki recepcji prawa rzymskiego przypadają właśnie na drugą połowę XIII wieku. Wszyscy legiści byli zwolennikami nieograniczonej władzy monarszej. Legizm stawał w najostrzejszej opozycji przeciw kościelnemu prawu państwowemu; żądali też legiści podporządkowania Kościoła świeckiemu prawu państwowemu. Kościół zwalczał legizm bezskutecznie i niebawem uległ, gdyż postąpił połowicznie, akceptując w całej rozciągłości ideę dynastyczną – a tylko przeciwstawiając dynastie sobie przychylne nieprzychylnym. W Polsce ozwało się tymczasem poczucie narodowe i w przeciwieństwie do ościennych państw dynastycznych wyrabiało się państwo narodowe. Twórcami nowej idei są arcybiskup gnieźnieński Jakub Świnka, krakowski biskup Paweł z Przemankowa, wrocławski Tomasz II i książę kaliski Bolesław Pobożny (+1279); wykonawcami wychowanek jego Przemysław i zięć Władysław Niezłomny (Łokietek). Tego popierano jako króla narodowego; nie dynastę, lecz wybrańca i przedstawiciela narodu, wyraziciela polskości w przeciwstawieniu zalewowi cudzoziemszczyzny. Polska zrastała się i odradzała w imię idei narodowej. Odrodzenie to wymagało walki z bizantynizmem niemieckim, z prawem dynastycznym i feudalnym. Na tym tle wywiązuje się wojna długa, której początkiem rzeź Gdańska (1309) i roszczenia Jana Luksemburczyka do tronu polskiego. Kierunek wszczęty rzezią gdańską żyje wciąż i działa; podobnie uroszczenia do panowania nad polskimi ziemiami wcale nie wygasły. Tu wskazać wypada, gdzie początek kłopotów, towarzyszących i obecnie nowemu odrodzeniu państwa polskiego. Są to nieskończone jeszcze, bynajmniej nie wyczerpane walki prądów, posiadających znaczenie powszechno-historyczne. I znowu przyszłość zależy walnie od stanowiska Kościoła. Ale wracajmy do wieku XIV. Panowania Władysława Niezłomnego i Kazimierza Wielkiego (który odziedziczył po ojcu państwo najszczuplejsze) nastręczały aż nadto sposobności do stwierdzenia, jako im mniej łączą się miecz i pług w jednym ręku, tym potężniejsza państwowość, tym większym mocarzem monarcha. System feudalny i dynastyczność miały wiele ponęt, zwłaszcza że polskie urządzenia były pod niejednym względem przestarzałe i często nie dopisywały. Kazimierz zyskał przydomek Wielkiego dlatego, że przebudował ustrój państwa polskiego. Równocześnie zaczęła się wydatna praca kulturalna. Poczyna się krystalizacja odrębnej polskiej kultury w obrębie cywilizacji łacińskiej. Robiło się to wśród ciężkich przeciwieństw. Prawo feudalne i dynastyczne, te dwie zasadnicze podstawy zachodnio-europejskiego prawa publicznego, okazywały się jeszcze nieraz przeciwnikami polskości, a przynajmniej przeszkodami do jej rozwoju. Budowa i ustrój państwa polskiego były przeto niedostępnymi dla umysłowości zachodniej. Tytuły Władysława Niezłomnego i Kazimierza Wielkiego do panowanie w Polsce były bez znaczenia wobec feudalnego Zachodu; ich prawo dynastyczne zniesione już było przez szereg traktatów dynastycznych i feudalnych frymarków, nietykalnych dla Zachodu.Toteż państwa dynastyczne spiknęły się przeciwko narodowemu, a obrona przed tym spiskiem zajęła największą ilość energii owego pokolenia. A spiski tego rodzaju i na tym samym tle miały się powtórzyć w dziejach Polski kilka razy.Wiadomo, jako Kazimierz Wielki zmuszony był ponosić ofiary, pośród których nie najmniejszą było następstwo Ludwika Węgierskiego. Od chrztu księcia Wiślan (około 870 r.) do zgonu Kazimierza Wielkiego ( 1370), lat pięćset; w sam raz połowa całej naszej przeszłości w ogóle. Mylą się ogromnie ci, którzy czasy piastowskie traktują, jakby jakiś wstęp do historii narodowej. Komu obcy ten okres, ten stanowczo nie umie historii polskiej ! W drugiej połowie wieku XIV zanosiło się na znaczne rozszerzenie obszaru prawosławia. Dynastia Gedyminowiczów przenosiła się coraz bardziej na ruskie panowanie. Nie bronili Rusini wcale swoich Rurykowiczów, a nawet woleli letuwskich dynastów, bo nie dawali daniny tatarskim „carom”, a zatem nie dopuszczali się też zdzierstw na ludności pod pozorem ściągania „wychoda”. Gedyminowicze nie tylko nie wnosili nic a nic letuwskiego na Ruś, lecz sami się ruszczyli. Olgierd żenił się z Rusinkami, wszyscy synowie jego używali języka ruskiego, a ci z nich, którzy otrzymali księstwa na Rusi, przyjmowali chrzest w cerkwii wschodniej, i sam Olgierd uczynił to na łożu śmierci. Następca jego Jagiełło, gotów był zrobić to samo niemal na wstępie swojego panowania i oprzeć się tylko na Rusi, uważając Letuwę za straconą, nie dającą się już obronić przeciwko Krzyżakom. W tym najniespodzianiej dokonała się całkowita zmiana stanu rzeczy, gdy Jagiełłę wezwano na tron polski. Na tron państwa, wyznającego chrześcijaństwo od pół tysiąca lat, wezwano poganina, który dopiero miał się chrzcić za… koronę. Był to straszny „skandal europejski”, tym bardziej, że dwór wileński nie słynął z łagodności obyczaju, a małżeństwu z Jadwigą towarzyszyła rozgłośna plotka o bigamii, i w ogóle powątpiewano, czy brać na serio chrzest krakowski. Krzyżacy, Habsburgowie i Luksemburgowie urobili opinię Europy; sama Stolica Apostolska dopiero w roku 1388 odezwała się za Jagiełłą. Na zachodzie uchodził Zakon krzyżacki za pokrzywdzonego, ciężko pokrzywdzonego przez Jagiełłę i przez Polaków; nigdy jeszcze Krzyżacy nie byli tak popularni w zachodniej Europie, nigdy przedtem nie doznawali takiego wydatnego poparcia. Z całym zapałem szło zachodnie rycerstwo do Prus na pomoc uciśnionemu przez Polskę i Litwę Zakonowi niemieckiemu. Rozbrzmiewało hasło, żeby ratować chrześcijaństwo zagrożone przez niby chrzest krakowski; nawoływano do ofiar, bo oto Polska pod Jagiełłą gotowa sama powrócić do pogaństwa. Polacy zdrajcami Krzyża! Tak odnosił się do nas Zachód. Nie brakowało głosów, uważających ewentualne zwierzchnictwo Polski nad Letuwą i północną Rusią litewską za rabunek, dokonany na państwie krzyżackim. To ich ziemie, bo oni nawracają je od XIII wieku, i oni jedni tylko mają prawo organizować tam Chrześcijaństwo. Chrzest z poręki Krzyżaków, zakonu rycerskiego poświęconego nawracaniu, byłby pewny i bezpieczny; ale czyż można zaufać chrztowi z poręki polskiej, z poręki wroga tegoż bogobojnego Zakonu?! Rzeczy stoją tedy tak samo. jak przed chrztem krakowskim, a zatem kraje owe północne są pogańskie, a jako takie podlegają Krzyżakom. W imię Chrześcijaństwa nie można dopuścić, żeby Polacy rabowali i przywłaszczali sobie własność Zakonu! Widzimy, jako nie brakło kolców, i to bardzo grubych, naszemu stosunkowi do Zachodu. I to także stanowi… historię starą… Światopogląd „świętego rzymskiego cesarstwa narodu niemieckiego” górą był niemal w zupełności; panował nad umysłami Zachodu bizantynizm niemiecki. Trzeba było dopiero przeprowadzać umyślną kampanię, by odgrzebać spod bizantyńskich popiołów światopogląd łaciński i rozdmuchać go na nowo. Zabrano się do tego, i po dłuższym czasie pozyskano dla sprawy polskiej szereg najwybitniejszych umysłów Francji i Włoch. Walkę stanowczą stoczono na soborach, zwłaszcza na konstanckim. Wygraliśmy dzięki użytkowi nowoczesnej broni, a mianowicie : książki. Jęliśmy się przekonywania opinii fundamentalnie, poprzez wywody naukowe, dostępne samym tylko uczonym w scholastycznej filozofii. Trudno orzekać, co bardziej Krzyżakom zaszkodziło: Grunwald (1410), czy też napisana w pięć lat potem rozprawa krakowskiego profesora, Pawła Włodkowica z Brudzewa, i przedstawiona soborowi jako podkład pod wytoczoną Zakonowi sprawę: De potestate papae et imperatoris respectu infidelium.Uczony polski wywodził, jako ziemia pogańska nie jest bynajmniej „niczyją”, lecz prawą własnością tubylców, których nie wolno nawracać przemocą, bo fides ex necessitate esse non debet. Obie tezy całkiem proste – a jednak w ówczesnym świecie rewolucyjne. Nie zastanawiano się głębiej nad tymi sprawami, aż dopiero na żądanie Polski i pod przewodem polskiego uczonego; zastanowiwszy się, dziwowano się, jak można było dać się powodować Krzyżakom. Ci bronili się zaciekle. W ich imieniu zaciął sobie pióro na Polskę zawodowy pamflecista Jan Falkenberg i nawoływał przeciw Polakom, którzy czczą bożka, który nazywa się Jagajło, i są „psy bezwstydne”, którzy „wrócili do odmętu niewiary”; toteż cała Europa winna ruszyć na krucjatę przeciw nim. Każdego Polaka wolno zabić bez grzechu, a nawet będzie to zasługa przed Bogiem; dostojnikom zaś i biskupom polskim należą się szubienice i trzeba ich powywieszać dla dobra Chrześcijaństwa. Tak tedy nie w XIX dopiero wieku wymyślił niemiecki bizantynizm hasło „ausrotten”.Polemika pociągnęła za sobą dalsze rozprawy i innych autorów, objęła Polskę, Niemcy, Francję i Włochy – aż skończyła się zwycięstwem naszym, gdy w roku 1424 Falkenberg odwoływał swe pismo w Rzymie na konsystorzu publicznym wobec Marcina V, Papieża. Zdawano sobie sprawę z tego, że walczy się z pewnym światopoglądem, reprezentowanym przez cesarstwo niemieckie, a który zdaniem Polaków nie godzi się z Chrześcijaństwem, ani z cywilizacją łacińską; nazywano rzecz innymi wyrazy, stosownie do ówczesnej terminologii „wojną z całą nacją niemiecką”. Tak nazywali współcześni ostatni okres wielkiej wojny polsko-krzyżackiej (1431- I435), zakończony świetnym zwycięstwem pod Wiłkomierzem. Bitwę tę porównywano współcześnie z Grunwaldem. Odrębna polska kultura wywalczyła sobie prawo do życia. Odtąd poczynała sobie śmiało, krocząc wbrew utartym przez niemiecki bizantynizm szlakom. Ideologia Pawła Włodkowica z Brudzewa przyjęła się w umysłach polskich. Nie dbając o przeciwne poglądy Niemców, zyskujących tu i ówdzie czasem uznanie na Zachodzie, przyznano równouprawnienie schizmie, nawracając tylko namową i przykładem. Zaczyna się to już od roku 1432 i przechodzi przez szereg etapów, których tu bliżej wyłuszczać nie ma czasu. A w XVI wieku otwiera się istna przepaść między kierunkiem polskim a zachodnim, gdy na tle rewolucji religijnej luterańsko-kalwińskiej Francja nieraz dawała się powodować światopoglądowi bizantyńsko-niemieckiemu. Bizantyński kierunek zatriumfował w całych Niemczech na długo – dzięki tzw. „reformacji”. Wiadomo, jako nie brakło w Polsce herezji. Wtedy to Zygmunt August oświadczył, jako jest królem kozłów i baranów jednakowo – a wielki Zamojski, zwrócony na sejmie do innowierców, powiedział, że dałby sobie obciąć rękę za ich nawrócenie, lecz dałby drugą rękę, gdyby im miano zadawać gwałt. Tak powtarzano nieustannie rozmaitymi słowy dawną tezę Włodkowica, że „wiara nie ma być z przymusu”. A głosił to ten sam Zamojski, który był współpracownikiem (czy kierownikiem ?) Stefana Batorego w wyprawach na północny wschód, znaczonych zakładaniem kolegiów jezuickich. Czyż przyśniła się komu w Polsce barbarzyńska zasada: cuius regio, illius religio?! A jednak nawrócono olbrzymią większość zbłąkanych! Co więcej, gdy inteligencja schizmatycka całymi krainami przechodziła do obozu protestanckiego, nawracana następnie, nie chciała słyszeć o greckim obrządku, lecz tłumnie przyjmowała obrządek rzymski w łaciństwie. I zaczęła się mocna ekspansja kultury polskiej ku wschodowi. Aż po Dniepr przemawiano publicznie słowy: „Panowie bracia!”. A równocześnie panował z tamtej strony Dniepru Iwan Groźny, oddający niemiłych sobie wielmożów rozdziczonym psom żywcem na pożarcie. Ekspansja szła raźno, a sięgała tym głębiej, iż nie robił tego rząd sztucznymi sposobami, nakazami czy zakazami, lecz szerzenie kultury polskiej ku wschodowi odbywało się wyłącznie pracą i staraniem społeczeństwa, któremu nie przyśniło się wówczas żądać pomocy od urzędów państwowych. Dokonywało się to metodą typowo chrześcijańską; czy który Rusin lub Letuwin zdoła przytoczyć choćby jeden przykład jakiegokolwiek przymusu lub choćby tylko nacisku? Miała Litwa, tj. Wielkie Księstwo litewskie, pośród swej ludności już naówczas te same materiały etniczne, jak dziś: Rusinów (Białorusinów), Letuwinów, Polaków, Tatarów i żydów; taki sam materiał pstry pod względem wyznaniowym: katolików, schizmatyków, starozakonnych i muzułmanów. Litwini – tj. obywatele Wielkiego Księstwa – sławnym wyborem i ogólną zgodą uczynili język białoruski swym językiem urzędowym (dlatego-to zwany był stale językiem litewskim), a Polska nie narzucała im nigdy ani polskiego języka, ani łaciny – i „litewski” został tam urzędowym do końca. Nie był nim letuwski dla tej prostej przyczyny, że żadnemu a żadnemu Letuwinowi nigdy to nie wpadło na myśl! Dotychczas też nie wiadomo dokładniej, w jaki sposób polszczyła się inteligencja litewska, mianowicie ruska, letuwska i tatarska. Kto chciałby pisać dzieje tej polonizacji, miałby nie lada kłopot ze źródłami, bo w źródłach tego nie ma! Działo się to jakoś „samo przez się”, wpływami cywilizacyjnymi, współzawodnictwem cywilizacji, do czego używało się środków wyłącznie cywilizowanych, zgodnych z duchem cywilizacji chrześcijańsko-klasycznej. Tyle tylko wiadomo, że protestantyzm stanowił do tej polonizacji pomost, ale przez to, że porzucanie protestantyzmu wiodło do katolicyzmu, a ten łączył się siłą okoliczności z polskością; siłą okoliczności niezależnych od woli ni Kościoła ni Polaków. Miejmyż na uwadze, jako najwybitniejsi nawet prawosławni lgną do polskości i nienawidzą Moskwy, np. Konstanty Ostrogski. O gdybyż władza państwowa nie była się nadal zgoła mieszała w te rzeczy, czyż prawosławie nie byłoby wygasło w Wielkim Księstwie litewskim? Z początkiem drugiej połowy wieku XVI powstaje w Polsce pomysł, czy nie możnaby dojść do unii z „Moskwicinem” podobnie, jak za Jagiełły z Litwą, z którą bywały również przedtem zaciekłe spory i wojny. Za wyborem Iwana Groźnego na następcę Zygmunta Augusta przemawiały względy wielkiej miary. Wojny z Moskwą miały zamienić się na spółkę handlową i polityczną z caratem. Za dopuszczenie Moskwy do morza otwarłyby się handlowi i przemysłowi polskiemu rozległe szlaki ówczesnego Dalekiego Wschodu. Gdyby połączył siły wojenne Polski, Litwy, Moskwy, możnaby śmiało zabrać się do wypędzenia Turka z Europy, do oswobodzenia Słowian bałkańskich, do spełnienia misji Władysława Warneńczyka. Powstawała koncepcja polityczna, jedna z najwspanialszych jakie zna historia, a do tego opromieniona marzeniem o nawróceniu moskiewskich krain – lecz koncepcja zarazem jedna z najbardziej… fantastycznych. O tym miał pouczyć Polaków sam car – jak o tym wiadomo z każdego podręcznika historii polskiej. Nieporozumienie było co najmniej równe ogromowi marzeń! A jednak pomysł kiełkował dalej i kandydatura moskiewska powracała podczas drugiego bezkrólewia. W Moskwie rozumiano wówczas tę chęć wyboru, jako dowód słabości, jako poddawanie się Moskwie z obawy przed wojną. Toteż gdy elekcja zawiodła, ruszył Iwan na polskie Inflanty, lecz Batory zadusił „Moskwicina” na dłuższy okres czasów. Idea unii z Moskwą trwała nadal. Zbiegiem okoliczności, wynikłych z wewnętrznych stosunków polskich, poczyna się pomysł polityczny wikłać z religijnym. Zniechęceni do Zygmunta III protestanci porozumieli się z prawosławnymi, gotowi zrzucić króla z tronu. Wtedy obmyślił Zygmunt III klin do rozsadzenia – jak mniemał – tego związku: wznowić unię florencką. I to było ingerencją państwową w sprawy wyznaniowe, ingerencją zawsze i wszędzie niebezpieczną i dla religii i dla polityki! Polska nie miała nic wspólnego z unią florencką 1419 roku. Ruscy bojarzy woleli już w XV wieku przechodzić wprost na łaciński obrządek. Ani jednego Polaka nie było we Florencji, a zawartej tam unii nie uznał nie tylko uniwersytet krakowski, ale ani prymas gnieźnieński, ani biskup wileński. W Wilnie nie pozwolono metropolicie-kardynałowi Izydorowi odprawić liturgii wschodniej w katedrze łacińskiej. Nie dopuszczono też wówczas do zorganizowania biskupstw unickich. Potem za Aleksandra „unia Bołgarynowicza” zeszła niemal od razu na nic nie znaczący epizod, o którym się już nie mówiło, a w następnym pokoleniu za Zygmuntów Jagiellończyków, zaginęła nawet jej pamięć. Tak tedy sprawa unii była za Zygmunta III czymś całkiem nowym dla umysłów. Logika mówiła, że w czasie, kiedy dokonywano setkami nawracań z kalwinizmu, czy nawet z arianizmu, nawracanie ze schizmy (a więc nie z herezji) winnoby być znacznie jeszcze łatwiejsze. Jakżeż tedy nie miało, być prób, zmierzających do „jedności Kościoła Bożego na Rusi”. Były te próby popierane przez wybitne osoby prawosławne! Król tego ruchu unijackiego nie wymyślił, ale chwycił się go ręką niezdarną (bo polityczną), chwycił go się zaś oburącz, poparł i co najgorsze: przyspieszył, nie mogąc się doczekać, aż dojrzeje bo mu było pilno ze względów politycznych. Pokierował też całym ruchem po swojemu, jak wszystkim zawsze pozbawiony ten król zdolności, „di ingenio stretto”, jak go scharakteryzował sam Possewin. Ogłoszona pospiesznie w roku 1596 unia brzeska była dziełem na pół religijnym, na pół politycznym. Tylko Ruś Biała i Podlasie pragnęły unii i były do niej jako tako przygotowane, a król kazał ogłosić ją na całą Ruś, sądząc, że polityką usunie ze swego państwa schizmę. Miał król odtąd zaciekłych wrogów w Rusi południowej i sam Konstanty Ostrogski staje na czele opozycji; ten sam Ostrogski, który był tak zasadniczym wrogiem Moskwy. W jego drukarni ostrogskiej tłoczą się odtąd odezwy gwałtowne, podburzające przeciwko Polsce, jako twórczyni unii, którą pojęto wprost, jako prześladowanie prawosławia. Wznowienie unii florenckiej poruszyło Moskwę i… Stambuł. Prawosławny patriarchat carogrodzki pozostawał od samego początku, zaraz od roku I453, w zażyłej przyjaźni z sułtanem – wdzięczny Turkom właśnie za wybawienie od unii florenckiej. „Raczej turban, niż tiarę”! – wołano w Konstantynopolu i hasłu temu hołdowano zawsze, nie cofając się przed żadną konsekwencją. Rządy sułtańskie prześladowały tylko katolików, prawosławie cieszyło się zupełną swobodą i autonomią taką, iż tworzyło państwo w państwie. Stanął też sojusz polityczny Fanaru z kalifem przeciwko wspólnemu niebezpieczeństwu łacińskiej, papieskiej krucjaty. Obawa wspólna przed ligą antyturecką łączyła też Fanar i kalifat przeciwko Polsce. Wysłannicy carogrodzcy jeżdżą coraz częściej do Moskwy. Tam starano się jeszcze od czasów Iwana III o jak najlepszą przyjaźń z sułtanami. Fanar stawał się coraz bardziej turecką agencją polityczną na świat prawosławny. Muzułmański kalif w ciągu całych pokoleń uprawiał politykę swą względem prawosławnej Moskwy przez pośrednictwo patriarchatu. Fanar spełniał skwapliwie wszelkie poruczane sobie przez sułtanów misje polityczne. Dyplomatami w służbie połączonych w taki sposób kalifatu i patriarchatu bywali patriarchowie tytularni jerozolimscy, antiocheńscy itp., nawiedzający ciągle Moskwę, a potem i Ruś litewską. Już w roku I588 jeździł jednak do Moskwy sam carogrodzki patriarcha Jeremiasz, przyjmując wskazane sobie od kalifa islamu zadanie: jako agent sułtański miał wybadać, Moskwa da się skłonić do wspólności oręża z Polską i przeciwdziałać temu zawczasu. Teraz tedy poczęto wysyłać z Konstantynopola agitatorów, mających unię uczynić niemożebną. Głównym agentem był Cyryl Lukaris, dawny rektor ostrogskiej, mający główną kwaterę w Ostrogu i wielce popierany przez Konstantego Ostrogskiego. Lukaris i jemu podobni upatrywali interes prawosławia przede wszystkim w rozwoju moskiewskiej potęgi, toteż każdy taki agent, nasłany od patriarchatu w porozumieniu z rządem tureckim, stawał się zarazem moskiewskim agentem. Tak zbierały się z wolna okoliczności, mające dopuścić Moskwę do daleko sięgającej ingerencji w sprawy i dzieje Polski. Na razie zdawało się to niemożliwością, bo wypadki przybierały kierunek wręcz przeciwny: ingerencji i Litwy w dzieje Moskwy! Tak to niełatwo współczesnym odróżnić, co jest epizodem, a co ma posiąść historyczną trwałość. Na razie miał wnet nastąpić epizod z Samozwańcem, carem katolickim, składającym katolickie wyznanie wiary w krakowskim kościele św. Barbary. A oto tło sprawy Samozwańca:

W dalszym ciągu dążeń do unii politycznej z Moskwą (na wzór, mniemano, litewskiej unii) jeździł w roku 1600 do Moskwy Lew Sapieha z projektem ścisłego związku prawnopaństwowego. Godunow projekt odrzucił, a Sapieha natenczas zostawił w Moskwie przywiezionego z sobą samozwańca, hodowanego od dawna przez grono opozycyjnych bojarów na dworach wielmożów Rusi południowej. Kimkolwiek był właściwie ów Samozwaniec, chował się przez kilka ostatnich przed wystąpieniem lat pod panowaniem polskim, przejął się niemało obyczajem polskim i faktem jest, jako potem okazywały się w nim liczne rysy europejskie, co nawet miało stać się powodem jego zguby. Burzył się potem lud moskiewski, widząc, jak to car obcuje z polskimi ochotnikami zgoła nie po carsku, nie według moskiewskiego ceremoniału. Obyczaj zachodni, nie dość poddańczy, wydawał się ludowi temu poniżaniem majestatu carskiego. Samozwaniec popadł w gruby błąd, chcąc przeszczepiać tam formy zachodnie, a gdy potem widział, jak te eksperymenty europejskości stają się dlań niebezpieczne, sam pomagał przerzucić „winę” na Polaków.Wtedy to, w roku 1606, powtórzono propozycje, wiezione przed sześciu laty przez Sapiehę, określając je ściślej i obszerniej w następujących punktach:

Przymierze wieczyste, wspólna polityka zagraniczna (liga antyturecka), wzajemna swoboda przesiedlania się i nabywania majętności, nawet piastowania urzędów publicznych; wolność handlu z jednej strony aż do Niemiec, z drugiej aż do Persji; wolność zakładania kościołów katolickich, szkół i kolegiów (jezuickich) w głównych miastach carstwa; wspólna moneta i zamiar wystawienia wspólnej floty (Bałtyk i Morze Czarne); w razie bezpotomnej śmierci Samozwańca następcą jego będzie Zygmunt III; gdyby zaś król polski (mający synów) zmarł wcześniej, nowa elekcja nastąpi dopiero po porozumieniu się z carem.Co za warunki ścisłej unii! Co za wspaniały dla wyobraźni obraz! Ale opozycja w Moskwie rośnie, autentyczność cara coraz bardziej podejrzana, bo jakżeżby prawy car mógł tak dalece lekceważyć swój majestat, żeby jadać z posłami zagranicznymi przy jednym stole! Pamiętajmy, że w Moskwie klękało się przed carem, padało się następnie na ziemię i dosłownie „biło czołem”, podpełzając pod tron na czworakach. Na uczcie koronacyjnej jadło się palcami, kości rzucając pod stół. Europejskość wprowadzanego nowego obyczaju stanowiła rodzaj herezji. I z takimi ludźmi zawierać unię?! nikt z nich nie wiedział, co to jest! Nie pomogła ani następna elekcja królewicza Władysława carem. Dwie wielce różne cywilizacje miały zmierzać ku wspólnemu celowi… w wyobraźni panów polskich: chrześcijańsko- klasyczna i turańska, kultura polsko-łacińska i turańsko-słowiańska, tj. moskiewska. Chodziło o syntezę Zachodu i Wschodu. Dobierano się do tego poprzez unię cerkiewną i polityczną. Stara – to sprawa, starożytna, bo datująca się jeszcze z czasów rzymskich. Roma próbowała tego i na tym się potknęła; bogowie syryjscy zniszczyli imperium rzymskie! A tymczasem unia brzeska sprawiła, że hierarchia prawosławna poczęła się zajmować Kozakami. Cyryl Lukaris został patriarchą carogrodzkim i ustanowił na Rusi tajną hierarchię dyzunicką w roku 1620, wysławszy w tym celu na ziemie ruskie Rzpolitej patriarchę jerozolimskiego Teofana. Fanar zwrócił szczególną uwagę na Zaporożców, bo ci, jako wojsko stałe na stepach pomiędzy rubieżami Polski a Tatarami krymskimi i Morzem Czarnym, stanowili ważny obiekt polityczno-wojenny dla… Wysokiej Porty. Nowsze badania wykazały jako geneza wojen kozackich w Carogrodzie! Długotrwałe te wojny ( 1634-1682), to rezultat spisku kalifatu i patriarchatu przeciw Polsce; zmowa ta kierowała wojnami kozackimi, wznawiała je, kiedy się wydawało, że przyczyny wojen usunięte, rozfanatyzowała tłum areligijny przeciw unii, by go użyć przeciw Polsce, by w zarodku stłumić możność ligi antytureckiej, a zwłaszcza by nie dopuścić połączenia sił zbrojnych Moskwy i Polski przeciwko Turcji. Od wojen kozackich zaczął się „potop” – a o skutkach jego nie trzeba się rozwodzić, bo to powszechnie wiadome. Zwracam tylko uwagę, że był to owoc poszukiwania syntezy dwóch kultur, syntezy Zachodu i Wschodu na ziemiach polskich. Odtąd szło się po równi pochyłej ku Wschodowi. Unię cerkiewną – obok uznanej na nowo hierarchii prawosławnej – utrzymywało się sztucznie, w ten mianowicie sposób, że część kleru polskiego przechodziła na obrządek wschodni, że polska młodzież obierała sobie „ruski” stan duchowny. Pomiędzy duchowieństwem unickim stanowili Rusini drobną zaledwie mniejszość. Dopiero za czasów Sobieskiego przybywa więcej księży ruskich. Wiadomo, jako dopiero też za Sobieskiego złamano przewagę turecką. I nagle – za tegoż jeszcze Sobieskiego – przestała istnieć armia polska! Łamigłówka istna! „Ocaliwszy Wiedeń i Chrześcijaństwo” straciliśmy w znacznej części niepodległość, bo odtąd tronem polskim Polacy nie dysponowali. Odtąd nigdy elekt narodowy nie zasiadł na naszym tronie, zajmowali go stale królowie nam przez wrogów narzuceni. Byli tacy, którzy dali się skusić tej równoczesności i rozumowali według zasady: post hoc, ergo propter hoc. Ocaliliśmy Niemcy, wzmocniliśmy je, a one odwdzięczyły się rozbiorami ect. Gdyby Sobieski nie był ruszył pod Wiedeń, wszystko poszłoby innym torem! Nie będę się zajmował kwestią bliżej tak postawioną, tylko obejdę ją do okoła: Rozbiory powiodły się, ponieważ Polska nie posiadała armii odpowiedniej, żeby się obronić. Armii nie było już pod koniec panowania Sobieskiego. Czyż zwycięstwo wiedeńskie zniszczyło armię polską? czy byłaby ona istniała nadal, gdybyśmy byli pomagali Turkom, a zniknęła nagle skutkiem tego, żeśmy pomogli chrześcijanom? Oczywista rzecz, jako to nie ma związku z tamtym, i przyczyny trzeba szukać w czymś innym.Polska, krzewicielka i obrończyni cywilizacji łacińskiej, baszta Zachodu, porzuciła ją i zorientalizowała się. Poszukiwanie syntezy Zachodu i Wschodu doprowadziło wreszcie do tego, żeśmy przeszli do obozu wschodniego. Polska kontuszów i podgolonych łbów, Polska porzucająca mody zachodnie, a przyjmująca modę tatarsko- moskiewską, nie same tylko szaty miała ze Wschodu. Skądżeż ta orientalizacja po rozgromieniu islamu, po odzyskaniu Podola z Kamieńcem, po walnym rozszerzeniu unii cerkiewnej nawet na południową Ruś (właśnie za Sobieskiego), i wreszcie w czasie niezmąconej katolickiej prawowierności, w dobie najnabożniejszej? Tak jest, najnabożniejszej, lecz niezbyt pobożnej może – bo forma brała w Polsce górę nad treścią, całkiem po orientalnemu. Największa ilość osób posiadała biegłość w łacinie, nie umiejąc w ogóle niemal nic prócz łaciny – wtenczas, kiedy duch łaciński z Polski uleciał, ustępując miejsca duchowi Orientu. Za czasów wojen kozackich byliśmy prawdziwie obrońcami cywilizacji łacińskiej, boć Kozacy byli pionierami panowania tureckiego i za ich przyczynieniem się powstawała na granicy Polski i Eurazji nowa kultura, bizantyńsko-turecka, synteza bizantynizmu i turańskości. Kiedy w roku 1651 odniesiono zwycięstwo w trzydniowej bitwie pod Beresteczkiem, obchodzono je uroczyście w Rzymie, w Wiedniu i w Paryżu, rozumiejąc słusznie, że pokonano straż przednią zalewu muzułmańskiego, wstrzymanego przez „przedmurze chrześcijaństwa”. I pokazało się, że rozumowano słusznie; Ukraina wraz z większą częścią Podola stała się ostatecznie prowincją turecką – nie moskiewską. Moskwa stała na drugim planie i dopiero z polecenia kalifa muzułmańskiego wezwał był Chmielnicki także Moskwę do najazdu na Polskę. Odtąd wyłania się atoli nowy cel, dla państwa polskiego zasadniczo fatalny: żeby Moskwa uznana była zwierzchniczką wszelkiego prawosławia. Miało się to kiedyś później zwrócić przeciwko Turcji, lecz na razie nie tyczyło Bałkanu, lecz tylko prowincji polsko-litewskich i było dla tureckich interesów pożądanym osłabieniem Polski, jako tego państwa, które układało wciąż projekty ligi przeciw półksiężycowi. Odtąd interesy Moskwy i Turcji złączyły się na długo przeciw polsko-litewskim. Moskwa nabrawszy pozy obrońcy prawosławia przeciw unii, jako łacińskiej herezji, zrobiła sobie z tego wnet pozycję polityczną. Skończył się czas, kiedy to Polska wywierała wpływ na Moskwę, a zaczyna się odwrotny kierunek wpływów poprzez Ruś litewską i Ukrainę. I przyjmują się wpływy te wschodnie, podmywając kulturę polską na wschodzie coraz widoczniej. Okazało się, jako kultura ta mocno jest osadzona tylko tam, dokąd sięgnęło „łaciństwo”. Unia cerkiewna nie stanowiła niczego a niczego pod względem cywilizacyjnym; li tylko kler unicki pochodzenia polskiego stanowił pomost cywilizacyjny w łonie unii, ale unia sama nie stanowiła wcale zwrotu ku cywilizacji zachodnio-europejskiej. W razie osłabienia się w Polsce tej cywilizacji chrześcijańsko- klasycznej, w razie gdyby Polska przestała promieniować tą cywilizacją ku wschodowi, Ruś – sama cywilizacyjnie bierna – oddana byłaby wyłącznie pod wpływ cywilizacji turańskiej, mianowicie kultury moskiewskiej. A moment taki nadszedł w osławionych czasach saskich. Przyczyna tak zasadniczo zmienionego toku naszych dziejów tkwiła w naszych stosunkach wewnętrznych. Myśmy rozszerzyli łacińską cywilizację na państwo litewskie aż po Dniepr – ale miejmy na uwadze, że dwie trzecie tego państwa, to Ruś prawosławna, wpływom Polski poddana już to więcej, już to mniej, lecz nigdy dla cywilizacji zachodnio europejskiej w całości nie pozyskana. Tylko katolicyzm obrządku łacińskiego stanowił zresztą rękojmię historyczną w tej kwestii. Doniosłe sprawy ekonomiczne – w co tu bliżej wdawać się nie mogę – sprawiły, że na Rusi litewskiej wytworzył się ów typ „królewiąt”, pojmujących życie zbiorowe wcale nie po zachodniemu, żyjących i innym urządzających życie zgoła odmiennie, niż to bywało w prowincjach „Korony”, a zwłaszcza w Wielkopolsce, nie mogącej nigdy zrozumieć metod życia publicznego w Wielkim Księstwie litewskim. W trzeciej redakcji statutu litewskiego czuje się mieszaninę Zachodu a Wschodu, a litewscy magnaci stają się z czasem istnymi kacykami orientalnymi. Korona nie znała zgoła takiego typu magnata – a zresztą najwięksi latyfundyści koronni byli ubogimi w porównaniu z litewskimi panami. Właściwie w Koronie nie było całkiem „panów”; wszyscy pochodzili z Litwy. Im uboższy kraj, im więcej nędzy w społeczeństwie, tym większe znaczenie bogaczy, choćby nieliczną stanowili warstwę. Polska i Litwa zubożały niesłychanie przez „potop” doznały straszliwych skutków katastrofalnej deprecjacji pieniądza i… wyludnienia ponownego. Zapanowała nie bieda, lecz wprost nędza, a zatem… trzęśli odtąd Polską i Litwą bogaci „panowie” z Litwy. Przestaje Korona wywierać wpływ na Litwę; wszystko przesuwa się wręcz odwrotnie: Korona ulega wpływowi Litwy. Demokracja polska zamienia się w litewską oligarchię, oświata polska ustępuje litewsko- ruskiej niższości kulturalnej.Wszystkie sprawy państwa opanowane zostały przez żywioł litewsko-ruski, Koroniarze zepchnięci w życiu państwowym na drugi plan. Sejmy stały się igraszką samowoli panów litewskich, ich chuci władzy, która dochodziła aż do tego, że niejeden raz pojawiały się pomysły utworzenia osobnego udzielnego państwa dla tego lub owego magnata, któremu zachciewało się korony na jakiej prowincji, gdy nie mógł zostać królem całości. W Koronie bądź co bądź takich pomysłów nie bywało! Na Litwie powstały „milicje nadworne” panów, po prostu wojska prywatne wielmożów, na ich żołdzie i posłuszeństwie, siła zbrojna mająca jawnie służyć prywacie jednostki. Pod sam koniec XVII wieku związała się na Litwie szlachta przeciwko Sapiehom; trwała lat kilka wojna domowa, prawdziwa wojna, ani nawet zwycięstwem walnym szlachty pod Olkienikami nie zakończona (listopad 1700 r.), ani też nie załatwiona „komisją” roku 1702. To był doprawdy Wschód! Co za orientalizm w „Pamiątkach Soplicy”! Ale skąd się to wzięło? Zubożeniem wyjaśnia się wiele, bardzo wiele – ale ubóstwo może nastać w obrębie każdej cywilizacji. Oczywiście, że nędza cywilizację kazi, psowa, obniża, ale nam tu nie o to chodzi, ale o zmianę cywilizacji. Pijanego szlachcica, najmującego się do zerwania sejmu; analfabetę wyniesionego nad mieszczaństwo, z prawem noszenia szabli na sznurku i otrzymywania kary cielesnej na kobiercu; dewociarza, który każe się braciszkowi od Bernardynów biczować za łotrostwa, które jutro będzie popełniać na nowo; takich typów nie sposób zaliczać do cywilizacji zachodniej. Czyż miała choćby cień jakiegoś pojęcia o prawie publicznym „Alba” Radziwiłłowska? Nadesłał p. PiotrX

Świat według Żydów

Poniższy artykuł nadesłał p. Kronikarz – dziękujemy. Admin.

Motto …mamy oczywiście prawo, a nawet obowiązek, nasz świat, naszą cywilizację, nasze państwo i nasze narodowe tradycje przed tą cywilizacyjną inwazją bronić. O tym jednak będzie można myśleć dopiero wtedy, kiedy będziemy mieli więcej polskich dziennikarzy i polskich mediów; i kiedy otworzywszy oczy wybierzemy więcej polskich polityków. Bo tylko oni zmienić mogą utrwalającą przestępczy układ konstytucję…

Świat według Żydów Kilkanaście lat temu poznałem starego polskiego Żyda z Ozorkowa. Żonę i dzieci stracił w Oświęcimiu, a sam przeżył Dachau. Bał się jednak pojechać do Polski, „bo tam taki antysemityzm”. Wcześniejszy konsul (który, jak opowiadał: „był u Andersa, ale już w Anglii zrobił się Polakiem”) radził mu wprawdzie, żeby jechał, a tylko czapki nie nakładał, ale on się bał mimo wszystko, „bo imię mnie zdradzi”. A do Niemiec jechać się pan nie boi? – zapytałem wówczas i dodałem, że Żydzi do Polski przecież wracają. „A tak, proszę pana – on mi na to – ja słyszałem, że do Łodzi wróciło ostatnio cztery tysiące Żydów i wszyscy dostali pierwszorzędne państwowe posady”. Mówił też, że organizacja żydowska w Polsce liczy osiemset tysięcy członków i opowiadał, że w miejscowej gminie jest towarzystwo skupiające Żydów ortodoksyjnych i inne dla Żydów niewierzących, po czym dodał: „ja należę do obu”. W ogóle życie nauczyło go pragmatyzmu. Nosił jarmułkę, „bo by mi tyle nie pomagali”, ale w dni żydowskiego postu podrzucałem mu po kryjomu świeżą szynkę. Chciał mieć przyjaciółkę Polkę, ale miał Niemkę, bo „jak bym wziął Polkę, to by mi wcale nie pomagali”. Po działaniach wojennych został mu odłamek w wątrobie, o którym powiadał, że „to nie boli, ale dobrze, że tam jest, bo Niemcy za to płacą”. I pozostawał przy obywatelstwie amerykańskim, bo by stracił kawałek amerykańskiej emerytury, którą stamtąd dostawał. Liczył ponadto na pomoc Światowego Kongresu Żydów, który otrzymał od Szwajcarów miliard osiemset milionów franków dla ofiar holokaustu. Dostawał też nieco i z innego źródła i wyznawał szczerze: „czy pan wie co to znaczy dostawać na starość pieniądze, których się nie zarobiło?” Miał łzy w oczach, kiedy daliśmy mu kiedyś upominek. Wzruszył się też, kiedy odwiedziliśmy go w szpitalu. Przestał wtedy rozmawiać z innymi i zaczął mówić z nami po polsku. „To wszystko Żydy” – powiedział, wskazując głową na zajęte rozmową siedem osób stojących wokół niego. Chyba lgnął do polskiego ciepła. Mawiał: „żyj i daj żyć innym”. Umarł w dwa lata po przejęciu pieniędzy przez ŚKŻ. Cierpiał na niestrawność i do końca nie było pieniędzy na zmianę zniszczonych protez zębowych. Lubiłem go. Byłem na jego żydowskim pogrzebie i odwiedzam czasem jego grób na żydowskim cmentarzu. Czym innym jest jednak sympatia do pojedynczego człowieka, a czym innym ocena poglądów i dążeń określonej zbiorowości, zmierzającej do zawłaszczenia kieszeni i umysłów narodu gospodarza. A takie właśnie odnoszę wrażenie, bo kiedy teraz doszła do władzy ulubiona opcja polityczna koszernych (jak je określił Rywin) mediów, to przestępcy wychodzą na wolność, ich demaskatorzy okazują się prowokatorami i żigolakami, a najlogiczniejsze nawet wnioski zyskują sprzyjającą rządzącym interpretację. Kiedy wcześniej wybory wygrał PiS przed PO i rozważał koalicję z PSL, to koszerne media i wszelkie autorytety trąbiły, że wyborcy przecież chcą koalicji PiS-PO. Teraz natomiast, kiedy wygrało PO przed PiS, dowiedzieliśmy się, że wyborcy nie chcą koalicji PO-PiS (co zresztą osobiście uważałbym za nieszczęście), a tylko PO-PSL. Redaktorzy, komentatorzy i autorytety nie biorą w ogóle pod uwagę, że każda większościowa koalicja (w tym i ta wcześniejsza PiS-u z „Samoobroną” i LPR) jest zgodna z wolą wyborców. W sprawie Barbary Blidy okazuje się (podobnie jak i z pytaniem o szpiegostwo Oleksego), że jeżeli, na przykład, w drodze do miejsca przestępstwa radiowóz policyjny ulegnie wypadkowi, to przestępstwem nie można się już zajmować, a badać należy tylko przyczyny wypadku radiowozu. Złodziejstwa prywatyzacyjne „swoich” znalazły się pod ochroną mediów, prawa i immunitetów (z europarlamentarnymi włącznie), a niezlustrowani dziennikarze, politycy i nowa ekipa niezlustrowanych przedstawicieli „wymiaru sprawiedliwości” orzeka o agenturalności innych i zaniewidziała na pasożytnictwo wszelkiego rodzaju pośredników, spółek i kompanii utworzonych najwyraźniej po to tylko, żeby okradać zarówno Skarb Państwa, jak i całe grupy zawodowe z górnikami, kolejarzami i służbą zdrowia na czele. W sprawie tarczy tłumaczy się teraz, niczym naiwnej dziewicy, że najskuteczniejszą ochroną przed notorycznym gwałcicielem jest – za przeproszeniem – chodzenie bez majtek. Radek Sikorski, o którym prasa kiedyś donosiła, jak to bohatersko walczył razem z Afgańczykami przeciwko KGB i sowieckim okupantom w Afganistanie, teraz strzelanie do Afgańczyków uważa za słuszne i rozpromieniony jedzie rozmawiać z tymi KGB-owcami, tym razem o polskim bezpieczeństwie. Prawie pewne, że z pomocą koszernych mediów zostanie w przyszłości Prezydentem RP. Spełnia potrzebne warunki. Jest ożeniony z Żydówką i akceptując, sprzeczne z naszą cywilizacją, określanie pochodzenia dzieci po matce, wiąże ich przyszłość z powodzeniem narodu żydowskiego. A jak już się zużyje, to przy okazji kolejnego przesilenia zostanie rzucony tłumom na pożarcie, jako wszystkiemu osobiście winny. Pośród innych widocznych obecnie zmian z nor wyłażą i podnoszą głowy wszelkie zdemaskowane agenturalne szczury i w koszernej telewizji zaczynają znowu uczenie wywodzić i moralizować. Architekci wprowadzający nowy porządek świata przyzwyczajają nas, że nie ma już społeczeństwa polskiego, a tylko obywatelskie i nie ma cywilizacji chrześcijańskiej, a tylko judeochrześcijańska. Po oswojeniu nas ze zwyczajem typowaniu europejskich komisarzy przez tajne gremium sonduje się już powołanie w tym samym trybie zespołu „mędrców”, celem ustanowienia europejskiego sanhedrynu. Nawet stylizowany czerwony krzyż na karetkach pogotowia zamieniono na stylizowaną gwiazdę Dawida. Pełzająca judaizacja świata trwa. I w zasadzie nie powinniśmy się temu wszystkiemu dziwić, bo judaizm utrzymuje, że Pan Bóg stworzył świat dla Żydów i że już Adam był obrzezany (wiem co mówię). Słyszałem już otwartą wypowiedź, że Żydzi są predestynowani do rządzenia światem, bo Pan Bóg obdarzył ich wyższą inteligencją, a gdzieniegdzie spotkać się już można nawet ze stwierdzeniem, że Pan Bóg też jest Żydem, bo przecież Syn Boży Jezus nim był. U słuchających takich wieści zrodzić się więc może pytanie, czy wypowiadający te opinie aby na pewno wierzą w naszego Pana Boga, czy też może w swojej wyobraźni stworzyli własnego. Wyrażone w judaizmie przedstawienie świata ziemskiego przenosi się oczywiście i na życie codzienne. Przykładem tego jest syjonizm, który w Encyklopedii Powszechnej PWN z 1976 roku był „.. nacjonalistyczną ideologią żydowską, ukształtowaną w XX w. na gruncie wyrosłej z religii judaistycznej koncepcji `narodu wybranego`”. Zmierzał on „do utworzenia państwa żydowskiego w Palestynie ..” i „do zahamowania procesów asymilacyjnych mniejszości żydowskiej w poszczególnych krajach, przez wpajanie im przeświadczenia, iż stanowią nierozłączną część jednego` światowego narodu żydowskiego`, którego centralnym ośrodkiem jest państwo Izrael, za losy którego ponoszą odpowiedzialność”. Dalej można tam przeczytać, że „współcześnie celem ruchu syjonistycznego jest utrzymanie i umocnienie `światowego narodu żydowskiego`”, co „ma oznaczać, że Żydzi w Izraelu i Żydzi w diasporze stanowią jeden naród, którego prawdziwą ojczyzną i duchowym ośrodkiem jest Izrael, a obowiązkiem wszystkich Żydów, niezależnie od miejsca pobytu i obywatelstwa, powinna być wierność wobec narodu żydowskiego i państwa Izrael ..” O równoczesnej wierności wobec narodu i państwa gospodarza przeczytać tam nie można. „.. Zgromadzenie Ogólne ONZ przyjęło w XI 1975 r. rezolucję, która określiła, że syjonizm jest jedną z form rasizmu i dyskryminacji rasowej.” Kilkanaście lat później zarzuty te zostały przez ONZ wycofane. W Słowniku Wyrazów Obcych PWN z 1995 r. można jednak przeczytać, że stojący na gruncie judaizmu syjonizm jest w dalszym ciągu „ideologią państwową” Izraela, a Encyklopedia Popularna PWN z 1999 r. dodaje, że będący korzeniami syjonizmu „judaizm stanowi państwową religię Izraela”. Judaizm jest więc „religią państwową Izraela” i wyłączną „religią Żydów” równocześnie, a stojący na nim syjonizm jest zatem wciąż państwową „ideologią i politycznym ruchem żydowskim”. Najzabawniejsze, a może raczej najbardziej przewrotne jest przy tym, że to Żydzi nam zarzucają nacjonalizm. Ta podwójna lojalność wobec kraju gospodarza i wobec Izraela byłaby zapewne w wielu przypadkach możliwa, gdyby nie ścisła zależność od judaizmu i jego religijnych nakazów. Skoro bowiem Bóg stworzył świat dla Żydów i prawo religijne, a tym samym i ideologia syjonistyczna, wymaga ich specjalnego traktowania, to kogo ma mianować ministrem Żyd-premier? Kogo ma mianować dyrektorami departamentów Żyd-minister? Kogo mianować dyrektorami państwowych spółek? Kogo ma oskarżyć, a kogo nie, Żyd-prokurator? Kogo ma ukarać, a kogo nie, Żyd-sędzia? Czyją sprawę powinni oni umorzyć bądź przedawnić? Czyich racji, choćby kosztem prawdy, ma bronić Żyd-polityk, Żyd-„autorytet” czy Żyd-dziennikarz? Komu ma przyznać mieszkanie czy zapomogę Żyd-urzędnik? Komu ma dać kredyt i z kim pójść na ugodę spłaty, a z kim nie, Żyd-bankowiec? W kim będzie widział Polaka Żyd-dyplomata? Co może, a co musi zawetować Żyd-Prezydent. Itp. itd. Ta świadomie rozgraniczana podwójna miara i podwójna moralność przenosi się też i na wielu nie-syjonistów i Żydów zupełnie niewierzących. Znałem na przykład byłą stewardessę, która miała stryjka w KC i zeszła na Zachodzie z pokładu w stanie wojennym, by upijać się później regularnie i opowiadać w knajpach (jako Polka!) że „Solidarność” miała przygotowane listy proskrypcyjne, poczynając od 4-letniego wnuczka, a kończąc na 70-cioletniej babci. W chwilach szczerości pokazywała ludziom siniaki i żaliła się, że w 400-tysięcznym mieście nie ma już chyba lokalu, z którego by jej (jako Polki!) nie wyrzucili. Albo zaprzyjaźniony z Kwaśniewskimi dziennikarz, który kradł na Zachodzie w sklepach, a złapany pokazywał legitymację polskiego dziennikarza i tłumaczył, że to (Polak!) „przez roztargnienie” ukradł. Wyznał też kiedyś, że „Chruszczow w krótkim czasie zniszczył to wszystko, co Stalin przez tyle lat budował”. Znam też jednego, który w polonijnej organizacji, nie ukrywając swojej proweniencji, wnioskował kiedyś o udzielenie mi nagany za upublicznienie czynionych potajemnie starań o wyeliminowanie ze statutu punktu mówiącego o charakterze niepodległościowym towarzystwa założonego przez polskich kombatantów. Czy też byłego milicjanta, który po odwiedzinach w Kraju opowiadał, jak to koledzy mu gratulowali, że i Polaków i Szwajcarów w…ykiwał (pozwalam sobie jego wulgaryzm tym słowem zastąpić). Że poprzestanę tylko na kilku moich osobistych spostrzeżeniach. Jeśli nam „dialog” czy „pojednanie” na zasadzie uznania, że Pan Bóg stworzył świat dla Żydów i wynikające z tego przyjęcie przez nas statusu podludzi nie odpowiada, to mamy oczywiście prawo, a nawet obowiązek, nasz świat, naszą cywilizację, nasze państwo i nasze narodowe tradycje przed tą cywilizacyjną inwazją bronić. O tym jednak będzie można myśleć dopiero wtedy, kiedy będziemy mieli więcej polskich dziennikarzy i polskich mediów; i kiedy otworzywszy oczy wybierzemy więcej polskich polityków. Bo tylko oni zmienić mogą utrwalającą przestępczy układ konstytucję i rozbić – negujące podstawowe założenia demokracji – korporacje, które dopiero po zlustrowaniu ich pod kątem agenturalności i nepotyzmu otworzyć mogą drogę dla polskich prawników i polskich urzędników. Jeśli, po ratyfikowaniu „traktatu reformującego”, nie są to marzenia ściętej głowy.

Andrzej Kolatorski

Nowy Rok zapanował ze środy na czwartek (28 na 29 września 2011) w Izraelu i w żydowskiej diasporze. Rosz Haszana (święto trąbek) zwiastuje nowy początek - upamiętniając stworzenie świata przez Boga - i daje każdemu szansę na rachunek sumienia, zmianę, pokazanie lepszej części siebie. Wedle żydowskiego kalendarza nastał właśnie 5772 rok. Na ulicach izraelskich miast w środę wieczorem zaroiło się od ubranych w odświętne szaty Żydów, którzy spieszyli na modły. Kobiety założyły najcenniejszą biżuterię. Tego dnia w synagogach jest tłoczno, bo zjawia się w nich nawet wielu tych, których na co dzień trudno spotkać w świątyniach. Podczas modłów rozległy się dźwięki szofarów - liturgicznych instrumentów dętych sporządzonych z rogów koszernych zwierząt: kozłów lub baranów. Ich zakrzywienie przypomina, że człowiek powinien się ugiąć przed Bogiem, poddać jego woli. To symbol ofiary, jaką Abraham był gotów złożyć ze swego syna, Izaaka. Biblijny przekaz mówi, że z łaski boskiej ofiara została ostatecznie złożona w postaci baranka. Rzemieślnicy zajmujący się obróbką zwierzęcych rogów twierdzą, że każdy szofar jest inny, jeden wydobywa piękny dźwięk, a inny fałszuje - podobnie jak ludzie. Ich postępki są sądzone przez Boga i w rezultacie jedni zostają zapisani do "księgi życia", drudzy do "księgi śmierci" - los trzeciej grupy rozstrzygnie się po dziesięciu dniach w czasie święta Jom Kippur. Dlatego czas łączący Rosz Haszana z Jom Kippur jest okresem rachunku sumienia i pokuty, czasem przeprosin i naprawiania wyrządzonych krzywd. Praktykowany jest ludowy zwyczaj wyrzucania grzechów do wody w postaci zapisanych kartek lub kamyków. Także Ściana Płaczu w Jerozolimie została specjalnie oczyszczona przed Rosz Haszana, by zrobić miejsce dla tysięcy nowych karteczek z intencjami, zatykanych przez wiernych w szczelinach muru, będącego pozostałością legendarnej świątyni jerozolimskiej. Wszyscy życzą sobie szczęśliwego, słodkiego roku. Dlatego podczas uroczystych wieczerzy na stołach nie może zabraknąć jabłek moczonych w miodzie. Jednym z tradycyjnych dań jest także nadziewany karp - obyczaj przywieziony przez Żydów z Europy Środkowo-Wschodniej. Unika się natomiast potraw kwaśnych i gorzkich. I tak np. emigranci wschodnioeuropejscy nie jedzą w tym czasie pikli czy ogórków kiszonych. Tymczasem dla Palestyńczyków okres świąt żydowskich wiąże się z większą dawką goryczy i dodatkowymi ograniczeniami praw. W czasie świąt izraelska armia zamknęła niemal całkowicie granicę z Zachodnim Brzegiem (ze Strefą Gazy rządzoną przez Hamas granica jest praktycznie zamknięta non-stop) - od północy we wtorek do północy w sobotę. Przez granicę będą mogły się przedostać jedynie osoby potrzebujące specjalistycznej opieki medycznej po stronie izraelskiej. Także przejście graniczne Allenby'ego z Jordanią - kontrolowane przez Izraelczyków palestyńskie "okno na świat" - jest w czasie Rosz Haszana czynne krócej niż zwykle. Mimo to także palestyński prezydent Mahmud Abbas przekazał prezydentowi Izraela Szimonowi Peresowi życzenia noworoczne dla Żydów, choć kilka dni wcześniej na forum ONZ oskarżał Izrael o wieloletnie gwałcenie praw Palestyńczyków. Podobnie zresztą czynią w czasie świąt muzułmańskich przywódcy Izraela i składają życzenia wyznawcom islamu. Na forach palestyńskich nie brak jednak wpisów życzących Izraelczykom wszystkiego najgorszego.

Z Tel Awiwu Juliusz Urbanowicz

Rosz Haszana (żydowski nowy rok): czy Bóg wybaczy?

Rosh Hashanah (Jewish New Year): Will God forgive?

http://www.veteranstoday.com/2011/09/28/rosh-hashanah-jewish-new-year-will-god-forgive/

Alan Hart 28.09.2011, tłumaczenie Ola Gordon

Główny rabin, lord Sacks, Londyn Rabinie, czy wierzy pan, że Bóg wybaczy żydom, jeśli nie przeproszą Palestyńczyków, a potem nie naprawią wyrządzonych im krzywd? Na początku żydowskiego nowego roku, mam kilka pytań do głównego rabina, lorda Sacksa. Kieruję je szczególnie do niego, gdyż powiedział coś w nagranym przekazie przygotowującym do Nowego Roku, ale są to pytania, które można zadać rabinom w każdym miejscu. Oto pełny tekst (dosyć krótki) wypowiedzi lorda Sacksa, można zobaczyć go na Youtube:

„Jest to dźwięk selichot (podobna do chóralnej modlitwa, która otwierała jego lordowską prezentację). Dźwięk mówiący przepraszam. Specjalne modlitwy odmawiane o tej porze roku, kiedy zbliżamy się do Rosz Haszana i Jom Kipur, żydowskiego nowego roku w dniu pojednania. I jest coś tak potężnego w umiejętności powiedzenia przepraszam.

„Tam, w świeckim społeczeństwie, żyjemy w pozbawionej pokuty kulturze. Kiedy ostatni raz słyszeliście, by polityk powiedział ‘przepraszam’. Czy, by rabin powiedział ‘zrobiłem błąd’. Czy, by uczony powiedział ‘pomyliłem się’. „Ale ciągle robimy coś złego. I to znaczy być człowiekiem. Umiejętność powiedzenia, przepraszam, myliłem się, wybacz mi, jest ważna. Jest to moment uczciwości w życiu zachowującym pozory; próba wyglądania na nieomylnego. I mogę powiedzieć, przepraszam, do Boga, ponieważ wiem, że mi przebacza. Wiem to, ponieważ jest to taki rodzaj Boga. To dlatego dał nam Rosz Haszana i Jom Kipur. Więc spróbuj powiedzieć Bogu, przepraszam. To może ci pomóc, tak jak pomogło mnie, powiedzieć przepraszam, ludziom, których skrzywdziłem. Powiedzenie przepraszam to superglue w relacjach międzyludzkich.. To naprawia relacje, które inaczej byłyby tak złamane, że nie można by ich naprawić. Nie będzie wam przykro, kiedy powiecie: ‘Przepraszami, Szana toya’. „Rosz Haszana, żydowski nowy rok, to rodzaj hejnału, wezwania do Dziesięciu Dni Pokuty, zakończonych Dniem Pojednania. Jom Kipur to najwyższy moment w żydowskich dziejach, dzień postu i modlitwy, introspekcji i samooceny. W żadnym innym momencie nie mamy tak mocnej świadomości stanięcia przed Bogiem, bycia znanym”. Jeśli ten Goj (ja) dobrze rozumie ten przekaz, to główny rabin wzywa brytyjskich żydów (a tym samym wszystkich innych), do powiedzenia przepraszam, ludziom, których skrzywdzili, jak również Bogu. Jeśli tak jest, to mam 3 pytania:

1. Czy do osób skrzywdzonych przez żydów w imię syjonizmu, należą Palestyńczycy?

2. Jeśli odpowiedź jest „nie”, to, dlaczego?

3. Jeśli odpowiedź jest „tak”, to, dlaczego większość żydów nie umie powiedzieć przepraszam Palestyńczykom, za okropne krzywdy wyrządzone im w imię syjonizmu? (Okropne krzywdy zaczęły się w pierwszej fazie syjonistycznych czystek etnicznych w Palestynie). Kiedy zastanawiałem się w mojej gojowskiej głowie nad możliwymi odpowiedziami na ostatnie pytanie, przypomniałem sobie wiele ujawniającą historię, co Gołda Meir powiedziała mi podczas ostatniej naszej rozmowy przed jej śmiercią. Dotyczyło to tego, co się stało na początku pierwszego poranka (dzień drugi) wojny Jom Kippur, kiedy siły Sadata umacniały swoją władzę nad Kanałem Sueskim, które przekroczyły w ataku z zaskoczenia. Premier Meir zwołała posiedzenie gabinetu w jej małym i bardzo skromnym domu w Tel Awiwie. Minister obrony Dajan zaproponował, że IDF, powinna „poddać” swoje pozostałe pozycje frontowe na kanale, w celu ratowania życia i wycofania się o 25 kilometrów. Do mnie Gołda powiedziała: „Powiedziałam Mosze, że w naszym języku nie było takiego słowa jak poddać się, a potem pobiegłam do tego małego pokoju, toalety, i zwymiotowałam„. (Pełna wersja tej historii, i wielu innych, jest w mojej książce ZIONISM: THE REAL ENEMY OF THE JEWS [Syjonizm prawdziwym wrogiem Żydów). Czy to jest ten przypadek, kiedy w słownictwie syjonistów nie ma słowa ‘przepraszam’? Według mnie, prawdziwym problemem jest to, że powiedzenie ‘przepraszam’ Palestyńczykom, wymagane jest od wszystkich izraelskich żydów, żeby uznać krzywdy wyrządzone Palestyńczykom w imieniu syjonizmu. A do tego z kolei potrzebni są wszyscy żydzi, nie tylko izraelscy, żeby naprawić krzywdy wyrządzone Palestyńczykom. Być może bardziej na miejscu jest to, że powiedzenie ‘przepraszam’ Palestyńczykom, zmusiłoby do postawienia najważniejszych pytań o legalności i przestępczości syjonistycznego, podobnego do kolonializmu, przedsięwzięcia. Moje ostatnie pytanie skieruję w tej chwili bezpośrednio do lorda Sacksa: Rabinie, czy pan naprawdę wierzy w to, że Bóg wybaczy żydom, jeśli nie powiedzą ‘przepraszam’ Palestyńczykom, a potem nie naprawią krzywd wyrządzonych Palestyńczykom?

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
565
Bach Toccata i fuga d moll BWV 565
564 565
Żywy Płomień ORĘDZIA DLA POLSKI I ŚWIATA AKTUALNE CZYTAJCIE !!!V2 565
565
565
565
565
565
41 565 575 Thermal Fatique in New Lower Hardening Temperature Hot Work Steels
formowanie reczne Bernat id 565 Nieznany
565 zagadek odpowiedzi
565 VRT4PWGTOL6FBQUSYZID3INRE2XKKGY5EYCAQKY
Kacprzak Agnieszka 565 zagadek prawa rzymskiegoz 2

więcej podobnych podstron