127

08 grudnia 2009 Rządowe spojrzenie w przyszłość.. - Co żołnierz ma w spodniach? - Żołnierz ma w spodniach chodzić. Tak jak: - Co żołnierz je? - Żołnierz je obrońcą ojczyzny!!! Właśnie Ministerstwo Rozwoju Regionalnego wstrzymało unijne dotacje dla samorządów, ponieważ Ministerstwo Finansów….. nie ma z czego zapłacić socjalistom w Brukseli unijnej składki(???!!!). Jak często piszę w moich felietonach, składka ta w przypadku Polski wynosi około 1 miliarda złotych( wynika to z  wahania  złotówki  wobec euro). Czemu tej informacji, jak do tej pory, nie słyszałem w żadnej propagandowej tubie? Jeden miliard złotych miesięcznie płacimy za przynależność Polski do Unii Europejskiej, tej potwornej, kosztownej i marnotrawnej struktury, w której jedynie baby z dziadem brakuje.. Część przyznanych pieniędzy zostanie zamrożona. W Województwie  Świętokrzyskim zablokowano już przyznane dotacje na sumę 70 mln złotych .. Unia ze swoją pazernością nam zaraza, pardon – zagraża, a budowanie przyszłości na socjalistycznym grzęzawisku i tak skończy się katastrofą. Żeby móc podzielić sobie i pofolgować na cudzym, nałożyła na poszczególne państwa będące częścią jednego państwa- składki. Unia nam zagraża, tak jak zagrażają Polacy w Norwegii- a ściślej norweskiemu państwu opiekuńczemu(!!!) Bo według norweskiej i Partii Pracy, Polacy zagrażają państwu nie  będącego częścią Unii Europejskiej, dlatego, że: „ pracują za długo i za zbyt małe pieniądze, a w niedalekiej przyszłości będą chcieli pomocy socjalnej”(???) Zawsze mi się wydawało, że z pracy powstaje dobrobyt, a tu nie… Im więcej pracujesz- w tym większym stopniu, przyczyniasz się do pogorszenia… opieki w państwie  norweskim(??). A może za mało Polaków należy do socjalistycznej Partii Pracy? W każdym razie naszym rozrzutnikom brakuje miliarda złotych na haracz oddawany biurokracji europejskiej, co może  skończyć się dla nas pozytywnie; mniej  pieniędzy zmarnuje nasza rodzima biurokracja i mniej pieniędzy przejdzie przez jej lepkie ręce.. Chociaż????? Mogą nałożyć nowe podatki, ale to chyba już w Nowym Roku. Z Nowym Rokiem- starym podatkowym krokiem. Od dwudziestu lat- od tzw. przemian- każdy Nowy Rok zaczyna się  zadyszką, pardon- podwyżką podatków.. Bo do czego strzela żołnierz? - Żołnierz strzela do ostatniego naboju… Do ostatniej złotówki natomiast , i jeszcze więcej niż się miało , wydał pieniądze Olsztyn i grozi mu bankructwo- jak donosi życzliwa prasa. Może  powódź długów, zrobił ten prezydent, który poprzednio  robił powódź  męsko- damską. W przerwach nad pomyślnością miasta, korzystał z biurokratycznego haremu. Dług do końca roku sięgnie 230 milionów złotych, co grozi ustanowieniem komisarza w mieście- przez premiera Donalda Tuska. W mieście będzie nowy szeryf z nomenklatury, bo nadzorca z wyborów – się nie sprawdził! Ustanowić rządowo  komisarza w mieście można ustanowić, ale komisarza w rządzie- już nie! Chociaż rząd już zrobił 700 miliardów złotych długu publicznego i rząd dba,  żeby ten dług rósł w najlepsze. Bo najlepsze jest to, że rząd ma wilki apetyt na jednym końcu, i długi przewód pokarmowy – na drugim. Bankructwo grozi również w Krakowie, Wrocławiu i Łodzi(!!!). W takim Radomiu dług- dzięki rządom Prawa i Sprawiedliwości  – będzie oscylował gdzieś wokół  400-500 milionów złotych(???). Myślę- nie wątpiąc- że większość miast i miasteczek tonie w długach, bo zadłużanie – od tzw. przemian- szczególnie stało  się de mode… Ponad szesnaście milionów „ obywateli” także nie wyobraża sobie życia bez długów.. W zasadzie niewolników długów, bo niewolnikami  państwa- jako „ obywatele” – już są. Państwo też ich zadłuża jak mu się podoba, i jak ostatnia wieść niesie- każdy z nas- dzięki optymizmowi zadłużających, ma na swoim grzbiecie około 20 000 złotych(!!!). I garb finansowego zadłużenia każdemu rośnie, choć nie mamy na ten garb żadnego wpływu! Ponad 1 milion sześćset tysięcy naszych rodaków już długów nie spłaca, więc może nie starczyć  drzew dla samobójców. I rząd powinien pomyśleć jak najszybciej o dofinansowywaniu sznurów służących do samobójstw, a ekowariaci- o sadzeniu drzew. Kolejnych sześćset tysięcy  naszych rodaków szuka wszelkich  sposobów na zaciągnięcie kolejnych długów za każdą cenę, żeby  odwlec  decyzję o samobójstwie.. Może być problem ze sznurkami dla samobójców- tak jak w poprzedniej komunie- ze sznurkami do snopowiązałek I do tego dojdzie jeszcze walka z wiatrakami w postaci walki z globalnym ociepleniem. Bo Słońca i Księżyca na razie przesuwać – socjaliści- nie będą. Chyba, że znajdą sposób? A wiecie państwo, ile nas szacunkowo i wstępnie będzie kosztowała pozorowana walka z globalnym ociepleniem i napełnianie wiecznie głodnych brzuchów biurokracji? Czy 4,5 miliarda euro rocznie, jakieś 16 miliardów złotych – to jest  suma wielka, czy może niekoniecznie – w stosunku do naszych możliwości? Bo co powinien zrobić żołnierz, będąc w składzie amunicji, kiedy wybuchnie pożar? - Powinien wylecieć w powietrze! A ponieważ w tym roku mieliśmy wzrost gospodarczy na poziomie 1,2  %,  podczas gdy inne kraje były na minusie, bo dopłacały do wszystkiego co się da, a my na szczęście nie mieliśmy tak wielu pieniędzy, więc nie dopłacaliśmy- to teraz w nagrodę, że uzyskaliśmy jakikolwiek wzrost- będziemy musieli zapłacić dodatkowo do kasy Unii Europejskiej 1,05 mld złotych  dodatkowej składki(???). Czy to nie nonsens? Ale przecież  głównie z nonsensów składa się nasze  życie pod okupacją urzędniczej braci, budującej biurokratyczny socjalizm- powoli bez ludzkiej twarzy.. A jak dojdzie te 390 milionów złotych dla uczelni państwowych i zespołów naukowych z budżetu państwa na badania i prace rozwojowe, które pani minister Barbara Kudrycka z Platformy Obywatelskiej, jak najbardziej „liberalnej”, bo socjalistycznej- na pewno, ma przekazać dla Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, a ichni dyrektor ogłosi programy, w ramach których  będzie można ubiegać się o- zabrane nam podatnikom- pieniądze? To tak jak pakowanie  upaństwowionych pieniędzy, w państwowe zakłady.. Nic z nich nie wynika oprócz marnotrawstwa na szczeblu rządowym? Te 390 milionów  naszych pieniędzy na pewno nie pchnie polskiej nauki do przodu, bo niby dlaczego ma pchnąć? Rozdzielą między siebie na idiotyczne projekty i oderwane od życia prace i badania naukowe i będą wołać następne.. nam ukradzione! Upaństwowiona nauka - to tak jak upaństwowiony dom. Można w nim mieszkać, ale na dłuższą metę się rozwali! I wiecznie potrzebuje środków których nie generuje… Bo skąd wyjeżdża czołg? - Czołg wyjeżdża znienacka! Znienacka też zakończyły się wybory prezydenckie w demokratycznej Rumunii. Jak to w demokracji, wygrywa ten, co uzyskał większą ilość głosów za złożone bez pokrycia obietnice.. Tylko, że w Rumunii obaj kandydaci na prezydentów .. ogłosili zwycięstwo(???). Obaj wygrali! Bo w demokracji im więcej głosów uzyska startujący kandydat- tym będzie lepszym prezydentem. To chyba jasne! To znaczy, że lepiej wyczekującemu ludowi naobiecywał.. W końcu nic go to nie kosztuje! A co ma żołnierz pod łóżkiem? - Pod łóżkiem ma posprzątać! Może ktoś , kiedyś po tej demokracji posprząta? Bo , że zwiać przed nią nie sposób- już wyśpiewano! Demokratyczna polityka, demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego zasady społecznej sprawiedliwości - to polityczna nowela.  I ma to do siebie, że  nigdy się nie kończy! Bo ciągle wszyscy, mają coś do powiedzenia.. A co z nami? WJR

PiS i PO - zmarnowane cztery lata Co dziś jest ważne dla dwóch głównych polskich partii? Poniżej  fragment wstępu do mojej książki "PO-PiSowa kronika upadku". I to mój głos w dyskusji o ostanich czterech latach w Polsce. Przez 10 dni będe publikował fragmenty róznych tekstów - są to artykuły publikowane w ciągu czterech lat w róznych miejscach, głownie w "Rzepie". Czekam na Wasze głosy - konkurs ogłosiłem wczoraj tu. Dzięki za pierwsze teksty. Do tekstów prosze dopisać tagi "popis" i "konkurs grudniowy". Mailem dostałem nawet raperską piosenkę na ten temat! . Autorom najlepszych dziesieciu - opublikowanych na blogach do 19 grudnia  wyślę książkę z dedykacją. Wybiorę sam:) O oto fragmenty: Wielka stracona szansa Wolność zdobyta w 1989 roku przyniosła wiele sukcesów. Zmieniło się życie każdego z nas. Po dwudziestu latach Polska jest zupełnie innym krajem. Z satelickiego tworu uzależnionego od reżimu ZSRR stała się niezależnym państwem należącym do struktur największych instytucji wolnego świata. Mimo to czujemy, że nie jest tak, jak mogłoby być. Państwo – słabe i niesprawne – nie spełnia swoich podstawowych powinności wobec obywateli. Jego najważniejsze instytucje ciągle działają tak, jakby były wrogie zwykłemu człowiekowi. Państwo polskie w ciągu ostatnich dwudziestu lat nie stworzyło niemal żadnych wielkich projektów. Nie ma ani nowych potężnych uniwersytetów, ośrodków naukowych, badawczych, centrów technologii, nie ma dróg i autostrad. To, co się udało, jest w dużej mierze zasługą przedsiębiorczych obywateli i prywatnych firm. W pierwszej dekadzie wolne państwo polskie nie było nastawione na obsługę zwykłych obywateli. Zajmowało się przede wszystkim interesami kasty funkcjonariuszy dawnego reżimu, członków rozmaitych korporacji, towarzystw, znajomych. W pierwszych latach wolnej Polski nie dbaliśmy o pamięć historyczną. Nie czciliśmy bohaterów naszej wolności. Niewyjaśnionych pozostało wiele spraw związanych z przeszłością. Nieosądzeni byli komunistyczni zbrodniarze i pomniejsi funkcjonariusze poprzedniego reżimu. Dawni agencji służb specjalnych nie tylko nie siedzieli w więzieniach, ale odgrywali kluczowe role w biznesie i polityce. W dość powszechnym odczuciu demokracja stawała się coraz bardziej fasadowa. Ludzie, owszem, chodzili na wybory i głosowali na partie, które mogły się tworzyć w wolny sposób, ale jak przekonaliśmy się na początku nowego tysiąclecia, realne decyzje zapadały często nie w salach parlamentarnych, tylko w zaciszu gabinetów, nierzadko gabinetów właścicieli prywatnych firm. Niewygodny biznesmen mógł być zniszczony w ciągu kilku miesięcy, jeśli tak postanowiła jedna z grup trzymających jakiś kawałek władzy i panujących nad instytucjami. Korzystne dla jakiejś firmy czy branży zapisy ustawy można było po prostu kupić w Sejmie. Te wszystkie mechanizmy z wieloma bardzo konkretnymi przypadkami ujrzały światło dzienne za czasów rządów Leszka Millera. Ujawnione skandale doprowadziły do wielkiej zmiany nastrojów społecznych. Ugrupowania wywodzące się z dawnego reżimu gwałtownie traciły popularność. W siłę rosły dwie nowe partie zakorzeniane w tradycji „Solidarności”, których twórcy w latach 70. i 80. walczyli o wolność. Dwa nowe ugrupowania, rodzące wielkie nadzieje. Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość. Te dwa nowe byty podjęły mniej lub bardziej wprost ideę budowy IV Rzeczpospolitej, sformułowane niegdyś przez politologa Rafała Matyję, a potem przez socjologa Pawła Śpiewaka. Obaj mówili i pisali o potrzebie radykalnej przebudowy państwa. Przebudowy odbywającej się na wielu polach i poziomach równocześnie. Taką przemianę, z ogniem w oczach, zapowiadali liderzy PO i PiS-u. Bardzo wielu Polakom te zapowiedzi wydały się niezwykle wiarygodne. Miliony obywateli pognały do urn jesienią 2005 roku i oddały obu tym partiom niemal cała władzę. PO i PiS obiecywały nie tylko przebudowę aparatu państwa i zmianę standardów życia politycznego. Jesienne wybory 2005 roku przyniosły wielkie zwycięstwo sił postsolidarnościowych.. Czas Aleksandra Kwaśniewskiego przechodził do historii. Kończył się postkomunizm. Wtedy, jesienią 2005 roku, miała rozpocząć się nowa era. PO i PiS dostały historyczną szansę. Taki czas, taki rewolucyjny nastrój w narodzie zdarza się rzadko. Do rąk przywódców obu partii trafił prawdziwy złoty róg. Niestety, historia opisana przez Stanisława Wyspiańskiego powtórzyła się. Dotychczasowe cztery lat rządów, najpierw Prawa i Sprawiedliwości a potem Platformy Obywatelskiej to lata wielkich straconych szans. Niezrealizowanych obietnic, rosnącego wzajemnego zacietrzewienia, warcholstwa, chaosu, błędów głupoty i wygodnictwa. Standardy życia publicznego niestety nie zmieniły się radykalnie od czasów rządów Leszka Millera. To Jarosław Kaczyński wprowadził na salony politycznych degeneratów, takich jak Andrzej Lepper czy nieprzewidywalnych i bezwzględnych radykałów, jak Roman Giertych. To za rządów Donalda Tuska wybuchły skandale, których mechanizm przypominał dobrze znaną aferę Rywina. Platforma i PiS nie były w stanie przeprowadzić nawet projektów, co do których obie partie były zgodne, jak lustracja. W atmosferze wielkiej awantury stworzyły knot prawny, który tylko zawikłał problem i zniechęcił ludzi do tej idei. Walkę z korupcją rozpoczęto, to prawda, ale odbyła się ona w sposób mało uporządkowany. Nie naruszono zbyt wielu układów, o których tak trafnie mówił lider PiS-u. Za rządów PO, choć walkę z korupcja i układami dalej deklarowano, układy zaczęły dość szybko się odradzać. Zamiast sprawnie przeprowadzonej przebudowy państwa mieliśmy nieudolne próby moralnej rewolucji, zakończonej kompromitacją. Zamiast sprawnych rządów reformatorskich, czas kunktatorstwa, odstąpienia od wszelkich reform i beztroską zabawę w politykę miłości. Nie zniknął kapitalizm polityczny i nie zniknęły koterie. Nie usprawniono gospodarki, nie zreformowano finansów publicznych, nie dokonano głębokich przemian instytucjonalnych i strukturalnych. Pojawiła się za to nowa jakość – bezwględna, nielicząca się z niczym brutalna i bezlitosna walka między dwoma najważniejszymi graczami na scenie. Po obu stronach nowej barykady zaczęły zachodzić te same procesy. W obu partiach rządy skupiły się w rękach potężnych panów otoczonych dworem miernych sługusów. Twórcze indywidualności były wyrzucane za burtę. Celem obu ugrupowań nie stała się zmiana państwa, ale likwidacja, unicestwienie przeciwnika. Ten cel przysłonił wszystko. Janke

Droga przez gospodarkę Nie wiem, czemu, ale mnie wolne państwo kojarzy się z takim, które ma możliwość samodecydowania o swoich sprawach (nie zaś wykonywania czyichś dyrektyw), z niezależnością od sąsiadów oraz z wolnością obywateli. Nie jest to skomplikowany zestaw warunków, choć oczywiście, można by je jeszcze uszczegółowić. Wydaje się bowiem, że państwo, którego władze nie mogą podejmować samodzielnie decyzji, państwo, którego sprawami zajmują się albo wprost, albo poprzez swoją agenturę, sąsiedzi oraz państwo, w którym obywatel jest petentem dla biurokratów, karteli oraz skoligaconych ze strukturami przestępczymi oligarchów (w strojach polityków) – nie może być uznane za wolne, nawet gdyby się mocno zmrużyło oczy. Tymczasem I. Janke, pisząc wstęp do swojej książki, opowiada to, co w gruncie rzeczy mógłby powiedzieć i T. Lis (i nawet nie wiem, czy nie mówił) w swoich „analitycznych” książkach – coś, co należy do kanonu nowomowy III RP, a więc następujące twierdzenia: „Wolność zdobyta w 1989 roku przyniosła wiele sukcesów. Zmieniło się życie każdego z nas. Po dwudziestu latach Polska jest zupełnie innym krajem. Z satelickiego tworu uzależnionego od reżimu ZSRR stała się niezależnym państwem należącym do struktur największych instytucji wolnego świata.” Tego typu tekstów zapewne uczy się dzieci w polskich szkołach podstawowych, ale chyba dziennikarz przyglądający się naszej rzeczywistości od dłuższego czasu, mógłby spojrzeć trochę krytycznie - i oczywiście patrzy, toteż za chwilę Janke dodaje coś zupełnie z innej beczki: „Mimo to czujemy, że nie jest tak, jak mogłoby być. Państwo – słabe i niesprawne – nie spełnia swoich podstawowych powinności wobec obywateli. Jego najważniejsze instytucje ciągle działają tak, jakby były wrogie zwykłemu człowiekowi. Państwo polskie w ciągu ostatnich dwudziestu lat nie stworzyło niemal żadnych wielkich projektów. Nie ma ani nowych potężnych uniwersytetów, ośrodków naukowych, badawczych, centrów technologii, nie ma dróg i autostrad. To, co się udało, jest w dużej mierze zasługą przedsiębiorczych obywateli i prywatnych firm. W pierwszej dekadzie wolne państwo polskie nie było nastawione na obsługę zwykłych obywateli. Zajmowało się przede wszystkim interesami kasty funkcjonariuszy dawnego reżimu, członków rozmaitych korporacji, towarzystw, znajomych.” Jak można pogodzić przywołany wcześniej wstępny akapit z tymi dwoma następnymi, jeden Janke tylko wie. Jeśli bowiem państwo jest wolne i niezależne, jeśli zmieniło się nasze życie (domyślamy się, że na lepsze), jeśli należymy do struktur wolnego świata, to skąd ta lista zaniedbań, braków i patologii? Czy nie prościej powiedzieć, iż właśnie to, co skonstruowano pod koniec lat 80. (cezura 1989 jest myląca, bo komuniści zaczęli przygotowywać sobie miękkie lądowanie już wcześniej) wcale wolnym państwem wolnych obywateli nie jest? No ale wtedy wypadałoby zapytać, to co w takim razie robią w nim ludzie mediów, którzy powinni przez cały ten czas umacniania się republiki bananowej, bić na alarm. Wtedy też potrzebny byłby zbiorowy rachunek sumienia dziennikarzy, którzy przez ostatnie 20 lat stać mieli na straży obywatelskich swobód i strzec tychże swobód przed uzurpatorskimi zapędami ludzi władzy. Do tradycji związanej z mitologicznym przekazem III RP należy porównywanie nas do krajów byłego bloku sowieckiego (w tym, rzecz jasna, do peerelu) lub krajów jeszcze uboższych, ponieważ na ich tle Polska wygląda o wiele lepiej niż gdyby zestawiono ją z poziomem cywilizacyjnym krajów zachodnioeuropejskich. W ten sposób, gdy przeciętny obywatel sobie unaoczni, że mogłoby z nim (z jego rodziną, z jego okolicą) być jeszcze gorzej, to od razu lżej mu się na duszy robi, gdy sobie spojrzy za okno (zwłaszcza jak ma widok na jakąś warszawską galerię czy multikino). Oczywiście mitologiczny przekaz właśnie w tym miejscu się urywa - nikt przecież zwykłemu obywatelowi, który ma się cieszyć i zachwycać ową III RP („taką, jaka jest”) - nie powie, że to, co widzi za oknem to fasada taka sama jak pełne sklepy za wczesnego Gierka, gdyż 1) obecne polskie życie publiczne odbywa się na jeszcze większy kredyt niż za czasów pierwszej komuny, 2) większość liczących się podmiotów gospodarczych funkcjonujących w naszym życiu gospodarczym, to podmioty z kapitałem zagranicznym (więc nie pomnażają naszego majątku narodowego, lecz wywożą zyski za granicę), 3) drakoński fiskalizm (jawny i ukryty) w Polsce i przerost biurokracji właściwie wyklucza jakikolwiek skok cywilizacyjny przeciętnych obywateli. Dziś doszło do tego, że kapitalizm utożsamiony został z możliwością robienia shoppingu w hipermarketach, nie zaś z warunkami pozwalającymi talentem, przedsiębiorczością, sprytem, odwagą i determinacją dojść do lepszego statusu finansowego. Każdy, kto zajmował się choć przez chwilę działalnością gospodarczą w Polsce (ja się zajmowałem), wie doskonale, że jak nie zarąbie go na pierwszej prostej ZUS i biurokracja, to na drugim okrążeniu pojawią się przeszkody „wyższego rzędu”, a więc skarbówka i sitwy różnego rozmiaru (na trzecie okrążenie nie wchodzi się bez koligacji politycznych z jakimiś radnymi czy parlamentarzystami). Każdy, kto przyjrzał się choć przez chwilę już nawet nie warszawskim, lecz jakimś prowincjonalnym „kadrom” polskiej administracji, ten wie, jak wzajemnie potrafią sobie robić na złość (właśnie na gruncie działalności państwowej!), jeśli przedstawiciele tychże kadr reprezentują odmienne ugrupowania polityczne. Człowiekowi żyjącemu na Zachodzie tego typu realia nie mieściłyby się w głowie (chyba że chodziłoby o jakiś bantustan), my zaś wiemy, że innych realiów w Polsce nie ma. Nie wzięły się one jednak znikąd, co Janke powinien wiedzieć. To bowiem była „droga przez gospodarkę”, która oficjalnie miała skutkować lepszym bytem obywateli, a tak naprawdę doprowadziła do wykształcenia się kasty czerwono-różowych oligarchów, którzy właściwie mają w swych rękach wszystko i dla których państwo stanowi jeden wielki żer. Kapitalizm polityczny, o czym obszernie pisała J. Staniszkis w swej najlepszej jak dotąd książce „Postkomunizm”, polegał na „przeskoczeniu” etapu wolnorynkowej gry, w której mogą uczestniczyć zwykli ludzie i na wprowadzeniu możliwości bogacenia się wyłącznie dla osób uprzywilejowanych (tj. związanych z szeroko rozumianym establishmentem III RP). Owszem, tzw. frajerom, a więc tym, co „uwierzyli w III RP”, pozwolono nieco więcej niż za peerelu zarabiać (trzymać ludzi na bydlęcym poziomie jak za sowietyzacji nie było możliwe, bo by zmietli „klasę polityczną”), ale tylko po to, by jeszcze więcej przekazywali państwu w formie najrozmaitszych danin, bez których establishment nie mógłby się bawić tak, jak się bawi na nasz koszt od 20 lat. Na tym jednak nie koniec, bo przecież – o czym niedawno pisał obszernie B. Wildstein – J. Kaczyński (obok niego i inni, jak choćby A. Macierewicz czy J. Olszewski) wskazywał od pierwszych lat na patologiczność mechanizmów państwotwórczych i gospodarczych w III RP. Wizja radykalnego przełomu to nie było coś, co - jak pisze Janke - wymyślił R. Matyja z P. Śpiewakiem, ale co było obecne dużo wcześniej w myśli środowisk antykomunistycznych. To właśnie koncepcję radykalnego przełomu, wprowadzaną w życie za czasów kaczystów – torpedował establishment III RP z całym szwadronem „ludzi mediów”, którzy nawet nie chcieli słyszeć o jakimś „nowym początku”, a już nie daj Boże o lustracji, dekomunizacji i rozliczeniu. Dwa lata rządów kaczystów stanowiły więc nieustanną szarpaninę z tymi środowiskami, w których prym wiodła przecież - obok trzęsących się ze strachu czerwonych - ciemniacka „Platforma Obywatelska”. I to ta ciemniacka „PO” szła do przyspieszonych wyborów w 2007 r. jako „wyzwolicielska” z kaczystowskiego putinizmu ze swoją kompletnie idiotyczną (ale skuteczną, bo w Polsce ludzi ciemnych nie brakuje) kampanią o „cudzie gospodarczym” i „drugiej Irlandii”. Swoją drogą, zaraz po przejęciu władzy ciemniacy zaczęli się umizgiwać do Putina (choć przecież „putinizacja” Polski miała oznaczać coś strasznego). Jeśli więc dziś Janke wini PiS za polskie patologie, to chyba w trakcie 20-letniej lekcji historii był na wagarach. FYM

Kamiński zostawił straszny bałagan w papierach! Chciałam się dowiedzieć z pierwszej ręki czym właściwie jest tzw. "analiza CBA", przedstawiająca podobnież ustalenia CBA odnośnie prac nad ustawą hazardową w 2006 i 2007 roku. Analiza jest wstrząsająca, ustalenia jeszcze bardziej, a ponieważ ówczesny Szef CBA wydał oświadczenie, w którym stara się je bagatelizować i pomniejszyć, wmawiając, że to nie były żadne ustalenia CBA, że to tylko analiza artykułów prasowych i anonimowych donosów, zapytałam o to w samym CBA, w końcu tam najlepiej wiedzą co przekazali komisji śledczej. Oto moje pytania: Czy w punkcie "II Wynik przeprowadzonej analizy", osoba sporządzająca dokument tylko streściła zawartość przekazanych jej materiałów (anonimowe opracowania oraz artykuły prasowe), czy dokonała własnych ustaleń? Czy to co w dokumencie znajduje się w punkcie "II Wynik przeprowadzonej analizy" jest dokonaną przez CBA oceną sytuacji, czy wyłącznie przedstawieniem zawartości omawianych materiałów? Czy przypisywane w mediach Centralnemu Biuru Antykorupcyjnemu następujące opinie, faktycznie odzwierciedlają oficjalne stanowisko i oceny CBA: "Według CBA najważniejszym autorem zmian w ustawie hazardowej był prawnik Totalizatora, Grzegorz Maj" (Dziennik), "Zdaniem Centralnego Biura Antykorupcyjnego Jarosław Kaczynski i Przemysław Gosiewski polecili Marianowi Banasiowi, by nie wnosił sprzeciwu wobec zmian w ustawie" (Dziennik), "Według CBA istniało duże prawdopodobieństwo, że taki przetarg mógłby być ustawiony" (Dziennik), "CBA ostrzega, że gdyby nowelizacja weszła w życie, wideoloterie oraz państwowy monopolista zostałyby "uprzywilejowane w nieuzasadniony sposób" (TVN24), "Analitycy CBA piszą dalej, że nowelizacja została przygotowana "przez jeden z podmiotów działających na rynku hazardu", a urzędnikom Ministerstwa Finansów politycznie nakazano siedzieć cicho i niczemu się nie sprzeciwiać". I konkludują: "Stworzono fikcyjny obraz pracy nad nowelizacją w międzyresortowym zespole". (Gazeta Wyborcza), "Z przeprowadzonej przez CBA "analizy studium biznesowego projektu wideoloterii" wynika, że GTech chciał sprzedać Totalizatorowi jeden automat za 36 tys. zł" (Gazeta Wyborcza), "Z analiz CBA — jeszcze z czasów Mariusza Kamińskiego — wynika, że Gosiewski wbrew wszelkim zasadom pichcił ustawę hazardową nie w rządzie, a w gabinetach prezesów Totalizatora Sportowego. Pomagał im wprowadzić w Polsce wideoloterie" (Newsweek).

A oto odpowiedź rzecznika prasowego CBA, Jacka Dobrzyńskiego: Centralne Biuro Antykorupcyjne: Obecne kierownictwo Centralnego Biura Antykorupcyjnego nie zajmuje stanowiska w tej sprawie i nie komentuje danych zawartych w analizie. Analizę przekazano na prośbę komisji hazardowej. I to jest skandal niebywały, bo to oznacza, że Mariusz Kamiński zostawił po sobie taki bałagan w papierach, że obecne kierownictwo CBA nie może dojść czym właściwie jest, i co zawiera, dokument, który przekazało komisji śledczej. Nie jest w stanie zająć wobec niego stanowiska, jakby jakiekolwiek zajmowanie stanowiska było tu konieczne, skoro wystarczy ustalić status wygrzebanego z archiwów dokumentu, sprawdzić jak powstawał, czym jest, ostatecznie odnaleźć podpisaną pod nim funkcjonariuszkę i ją zapytać. Jaki bałagan w papierach musiał po sobie zostawić Kamiński, że to wszystko przekracza możliwości jego następcy? Na całe szczęście jest jeszcze dociekliwa komisja śledcza. Podobno jej prezydium ma się spotkać z Wojtunikiem, jestem pewna, że go o to przycisną i poproszą o dokładne ustalenie czym jest i co zawiera przekazany komisji dokument. Jaki był jego status, kto i po co kazał go przygotować, komu i po co go przekazano, jakie były dalsze losy jego sensacyjnych ustaleń. Bo przecież jakieś musiały być, na pewno w CBA zostały jakieś ślady po dalszych losach tak ważnej "analizy". A ponieważ jest to dokument, który wstrząsnął politykami, dziennikarzami i opinią publiczną, musi mieć w komisji swój dalszy ciąg. Funkcjonariuszka pod nim podpisana musi być jednym z pierwszych świadków komisji, trzeba ją przesłuchać jeszcze przed Gosiewskim, Banasiem i innymi, bo tylko ona może wskazać kierunek w jakich trzeba ich przesłuchiwać, żeby ich przyłapać na tym, co im wytyka "analiza". Zakładam więc, że kwestia autorstwa analizy będzie jednym z ważniejszych tematów rozmowy Sekuły z Wojtunikiem, który poda komisji dane funkcjonariuszki, żeby można ją było w trybie pilnym  wezwać na przesłuchanie. Przesłuchanie autorów notatki nie tylko jednoznacznie potwierdzi jej podważaną przez Kamińskiego wiarygodność, ale też pozwoli przyłapać Kamińskiego na kłamstwie, jeśli z zeznań funkcjonariuszy CBA dowiemy się, że wbrew temu co dzisiaj mówi, analiza faktycznie odzwierciedla własne ustalenia CBA i oficjalne stanowisko Biura w tej sprawie. No chyba, że to wszystko pic na wodę i wszyscy od początku wiedzieli, że "analiza CBA" jest faktycznie nic niewartym streszczeniem anonimowych donosów i artykułów prasowych. W takiej sytuacji nikt Wojtunika o "analizę" dopytywał nie będzie, nikt też nie będzie przesłuchiwał na okoliczność jej powstawania samej autorki, żeby nie psuć medialnego efektu. Bo od początku tylko o medialny efekt chodziło. Szybko się przekonamy. Jeśli ani komisja śledcza, ani dziennikarze, nie będą zainteresowani ustaleniem kulisów powstawania "analizy" i dotarciem do jej autorki, to znaczy, że od początku nami manipulowali, wiedząc, że wciskają kit, który się nie obroni jeśli opinia publiczna się dowie jak powstawał. Na razie w sprawie "analizy" mamy więc stanowisko Kamińskiego, którego nie podważa obecne kierownictwo CBA. Albo więc się z nim zgadza, albo nie ma możliwości ustalenia faktów przeczących temu co mówi Kamiński. Osobiście nie wierzę, że w CBA panuje bałagan uniemożliwiający ustalenie statusu "analizy", komentarz CBA uznaję więc za dyplomatyczne potwierdzenie wersji Kamińskiego. Nikt chyba nie wątpi, że gdyby Wojtunik miał czym ją podważył, to by to zrobił z ochotą. Kataryna

Ekofałsze z okazji kopenhaskiej hucpy Z okazji ekohucpy w Kopenhadze (cyrk nie z tej ziemi, zwłaszcza z tymi 1200 limuzynami, z czego jest pięć ekologicznych), zerknąłem sobie na blog ekoaktywistki, p. Śmigrowskiej. Pani Śmigrowska jest klasycznym przykładem osoby, która z walki ze zmianami klimatu zrobiła sobie sposób na życie, wobec czego będzie do upadłego bronić tezy, że jeśli nie przeprowadzimy radykalnych zmian, czeka nas apokalipsa. Zerknąłem do pierwszego wpisu p. Śmigrowskiej, jeszcze z października, w którym wylicza ona 10 punktów, na jakich opierają się w swoich działaniach fanatycy walki z globalnym ociepleniem. Pani Śmigrowska przytacza te punkty jako „fakty” i pewniki, co jest klasyczną manipulacją. By odwołać się do „Erystyki” Schopenhauera – to sposób, polegający na przedstawianiu tez niejednoznacznych i niepewnych jako oczywistości. Przyjrzyjmy się w skrócie liście „faktów” pani Śmigrowskiej.

1.Zmiany klimatu są faktem.Trudno zaprzeczyć. Klimat zmieniał się zawsze i teraz zapewne też się zmienia. Kwestią hipotez pozostaje, w jaki sposób.

2.Dziś to człowiek jest za nie odpowiedzialny.Fałsz – wokół zależności zmian klimatu od działalności człowieka trwają w świecie naukowym zażarte spory. To nie fakt, ale jedna z hipotez. Przy czym dodatkowe spory dotyczą poziomu zależności.

3.Nie jesteśmy bezbronni, możemy im przeciwdziałać.Fałsz – jeszcze poważniejsze spory dotyczą tego, czy proponowane sposoby odniosą jakikolwiek skutek, jak duży, czy są rzetelnie przekalkulowane i czy opłacają się ekonomicznie, a także, czy są słuszne etycznie.

4.Jeżeli nie zaczniemy im przeciwdziałać, poniesiemy ogromne koszty ludzkie i ekonomiczne. Fałsz – tego oczywiście nie wiadomo, skoro nie są pewne wyżej wymienione punkty. Rozpiętość prognoz naukowców, wieszczących katastrofę, jest sama w sobie powodem do najwyższej nieufności.

5.Łagodzenie zmian klimatu będzie kosztować znacznie mniej, niż zaniechanie działań (co oznaczać będzie ogromne koszty rozhulanych zmian klimatu w przewidywalnej przyszłości).Fałsz – tego absolutnie nie wiadomo, wokół tej tezy toczą się ostre spory.  

6.By skutecznie złagodzić zmiany klimatu, potrzebujemy działań na poziomie globalnym.Tu można się zgodzić o tyle, że inżynieria klimatyczna faktycznie wymagałaby działań globalnych. Pozostaje otwarte pytanie, czy jest nam potrzebna i jakie byłyby jej skutki.

7.Obecnie dostępne technologie są wystarczające, by złagodzić zmiany klimatu.Fałsz – to znów obszar sporów. Tzw. zielone technologie są nadal skrajnie nieefektywne (np. ciekawa analiza prof. Dietera Helma z Oxfordu pokazuje, że w miarę namnażania siłowni wiatrowych w Wielkiej Brytanii ich koszt rośnie, zamiast maleć), a system handlu limitami emisji CO2 jest dość powszechnie krytykowany jako skrajnie nieefektywny.

8.Nastąpi niespotykane w skali przyspieszenie rozwoju technologii, co zwiększy nasze szanse na sukces.Fałsz – kiedy nastąpi i dlaczego? Zielone technologie rozwijają się dzisiaj głównie dlatego, że są hojnie dotowane przez rządy. To oznacza wykrzywianie zasad wolnego rynku. W normalnych warunkach, czyli bez dotacji, np. koncerny samochodowe, zamiast skupiać się na elektrycznych zabaweczkach, pracowałyby nad superwydajnymi silnikami benzynowymi.

9.Nastąpi głęboka transformacja ekonomiczna.To z całą pewnością. Wdrożenie pakietu energetyczno-klimatycznego np. dla Polaków oznacza masową pauperyzację.

10.Nieuchronnie – będą wygrani i przegrani tej transformacji.To z pewnością. Wygrają zwłaszcza ci, którzy – jak p. Śmigrowska – zrobili z walki z globalnym ociepleniem swój sposób na życie i zarabianie. Warzycha

Czy Aleksander Kwaśniewski to TW "Alek"? LUSTRACJA. Ukazało się długo zapowiadane opracowanie IPN "Aleksander Kwaśniewski był tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o kryptonimie "Alek"". Zarejestrowano go w czerwcu 1983 r. i wykreślono z ewidencji we wrześniu 1989 r". Taką tezę stawia w artykule opublikowanym w najnowszym wydawnictwie naukowym IPN Piotr Gontarczyk. Gontarczyk pisze również, że w archiwach IPN nie znaleziono dokumentu pisanego, który w jednoznaczny sposób określiłby, czy i co łączyło Aleksandra Kwaśniewskiego z SB. Artykuł zamieszczony jest na 149 stronie periodyku "Aparat represji w Polsce Ludowej 1944-89". W siedzibie Gospodarstw Pomocniczych IPN przy ul. Towarowej 28 w Warszawie, gdzie od wczoraj można kupić wspomnianą publikację (kosztuje 25 zł), już rano pojawili się pierwsi chętni. Publikacja była w sprzedaży dopiero od południa. Ukazanie się tego periodyku zawsze wzbudza niemałe emocje. W ostatnim numerze (czerwiec ub.r.) zamieszczono m. in. artykuł na temat jednego z hierarchów Kościoła, którego nazwisko figuruje w dokumentach SB. Po ukazaniu się artykułu hierarcha publicznie odniósł się do niego i wyjaśnił wszystkie wątpliwości. O przygotowywanym do druku artykule na temat byłego prezydenta mówiło się już na początku tego roku. W kwietniu prezes IPN Janusz Kurtyka powiedział w wywiadzie, że Kwaśniewski w latach 1983-1989 "był rejestrowany przez bezpiekę jako TW »Alek« przez departamenty II i III MSW". Dodał, że nie przesądza, czy ta współpraca "była materializowana, czy nie". Zapowiedział, że IPN opublikuje "rozprawę źródłoznawczą na ten temat". Kwaśniewski replikował, że "stwierdzenia Kurtyki są ostatecznym dowodem potwierdzającym, iż IPN to instytut kłamstwa narodowego". Podkreślał, że sąd lustracyjny orzekł w 2000 r., że nie był on TW "Alkiem". - Powtarzanie tego wymysłu wyjaśnionego i odrzuconego przez sąd lustracyjny jest niegodziwością - dodawał Kwaśniewski. Termin i miejsce publikacji zmieniano kilka razy. - Ze względów czysto technicznych - wyjaśnia Andrzej Arseniuk, rzecznik prasowy centrali IPN. - Początkowo miał być drukowany w biuletynie IPN. Okazało się to jednak niemożliwe ze względu na sporą objętość materiału - dodaje. Rzecznik IPN zdementował doniesienia niektórych mediów, jakoby IPN "budował wokół publikacji napiętą atmosferę", m. in. poprzez nieujawnianie autora artykułu aż do momentu publikacji. - To celowe wywoływanie sensacji. Po prostu nikt nas nie pytał o nazwisko - mówi Arseniuk. Artykuł zatytułowany "Aleksander Kwaśniewski w dokumentach Służby Bezpieczeństwa. Fakty i interpretacje" jest podzielony na kilka rozdziałów. W dwóch pierwszych autor przypomina, jak przebiegała kariera tego polityka. Najciekawsze są ostatnie rozdziały, zatytułowane "TW Alek i "Lustracja". Piotr Gontarczyk napisał swój artykuł w oparciu przede wszystkim o tzw. dzienniki koordynacyjne, w których w czerwcu 1983 roku Aleksandrowi Kwaśniewskiemu przypisano numer rejestrowy. Ten sam numer figuruje przy kryptonimie tajnego współpracownika "Alka". "Ani w kartotekach operacyjnych Służby Bezpieczeństwa, ani w jej systemach komputerowych Aleksander Kwaśniewski nie figuruje - pisze Gontarczyk. "Jednak w dziennikach koordynacyjnych pozostałych po Biurze »C« MSW jego nazwisko pojawia się dwukrotnie - w 1985 i w 1986 roku. Ponieważ obok widnieje imię ojca (Zdzisław) oraz data urodzenia Aleksandra Kwaśniewskiego, nie ma wątpliwości, o kogo chodzi". "Oba zapisy powstały w różnym okresie i niezależnie od siebie, co zdecydowanie podwyższa ich wiarygodność" - pisze Gontarczyk. Za pierwszym razem chodziło o wyjazd Kwaśniewskiego z polską ekipą na Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów w Moskwie. Za drugim sprawa dotyczyła odznaczenia, które miał dostać.

"Rejestracja TW Alek; numer 72.204 była czynna przez następne 6 lat. Z końcowych zapisów we wspomnianej rubryce wiadomo, że 7 września 1989 Aleksander Kwaśniewski został zdjęty z ewidencji operacyjnej, ale jego akta nigdy nie trafiły do archiwum. Nie ma też protokołu; brakowania; tej dokumentacji, więc nie wiadomo, co się z nią stało. Mniej więcej w tym okresie usunięto wszystkie dotyczące Kwaśniewskiego ślady w kartotekach oraz z baz komputerowych SB. Działania te były na tyle skuteczne, że przy rutynowych sprawdzeniach w bazach SB na jego temat nie było żadnych danych" - czytamy w artykule. Gontarczyk zwraca uwagę, że wspomniane już dzienniki koordynacyjne, oprócz numeru rejestracyjnego Aleksandra Kwaśniewskiego, zawierają inną, niezwykle istotną - w jego opinii - informację. Otóż w dokumentach SB z lat 1985-86 w stosownej rubryce widnieje nazwisko funkcjonariusza, któremu przypisana była sprawa TW Alek "Był nim wspomniany wcześniej kapitan Zygmunt Wytrwał. Jego nazwisko jako prowadzącego TW Alek pojawia się również w spisie rejestracji zachowanej w sprawie o kryptonimie Teleecho - czytamy w artykule Piotra Gontarczyka. W rozdziale pt. "Lustracja" autor przypomina, że "Aleksander Kwaśniewski jako urzędujący prezydent próbował nie dopuścić do wejścia w życie ustawy lustracyjnej, a przynajmniej ograniczyć zakres jej działania, i nie dopuścić do jej obowiązywania. Zanim weszła w życie zaskarżył jej treść do Trybunału Konstytucyjnego. "Brak teczki personalnej i teczki pracy TW Alek o numerze rejestracyjnym 72.204 uniemożliwia odtworzenie pełnego zakresu kontaktów Aleksandra Kwaśniewskiego ze Służbą Bezpieczeństwa. Nie wiadomo, co się stało z dokumentacją we wrześniu 1989 roku, najprawdopodobniej została zniszczona. Jednak nie można wykluczyć wyniesienia jej poza archiwum MSW" - pisze Gontarczyk. Wyjaśnia też, dlaczego na początku lat 90. Kwaśniewskiego nie było na tzw. listach Milczanowskiego i Macierewicza. W jego opinii dlatego, iż "ślady jego rejestracji zostały dokładnie usunięte z pomocy ewidencyjnych, dopiero kilka lat później, kiedy w Urzędzie Ochrony Państwa zaczęto wykorzystywać dzienniki koordynacyjne. Możliwe wtedy było połączenie nazwiska Aleksandra Kwaśniewskiego z rejestracją TW »Alek« numer 72.204". Według Gontarczyka jest mało prawdopodobne, by pojawiły się kolejne dokumenty w sprawie TW "Alka". Jego zdaniem wokół współpracy Kwaśniewskiego z SB pozostanie "wiele fundamentalnych znaków zapytania, nieprzekreślających jednak stwierdzenia, że były prezydent został zarejestrowany i nie była to rejestracja fikcyjna".

Gontarczyk stwierdza też w swojej pracy, że w dokumentach przechowywanych w IPN nie odnaleziono ani jednego donosu pochodzącego od TW "Alka". Zaprzecza także plotkom, jakoby ojciec Kwaśniewskiego pracował w tajnych służbach. Zarówno autor artykułu, jak i Aleksander Kwaśniewski byli wczoraj nieuchwytni. W kwietniu tego roku, gdy media podały informację o przygotowywanej przez IPN publikacji Gontarczyka, Kwaśniewski powiedział w jednym z wywiadów, że "nie boi się tego artykułu, bo tej współpracy nie było". Powiedział też, że »Alek« to zupełnie inna osoba, były dziennikarz "Życia Warszawy", ale nie ujawni jego nazwiska, chyba że "na łożu śmierci". Przypomniał także, że jego proces lustracyjny w 2000 r. zakończył się na jego korzyść prawomocnym orzeczeniem.

GRAŻYNA STARZAK

Pogarda rodem z III RP Zdumiewająco mało komentowana jest decyzja umorzenia sprawy sterylizacji Wioletty Woźnej, matki Róży

Prokuratorzy uznali, że przestępstwo, jakim jest pozbawienie płodności, zagrożone (i słusznie) surową karą, w tym wypadku nie zachodzi. “W postępowaniu lekarzy nie stwierdzono znamion czynu zabronionego” – ocenili zabieg dokonany bez pytania pacjentki o zgodę.

Motywem lekarzy miała być troska o jej życie, co – przyjęli prokuratorzy – zwalnia ich z jakiejkolwiek odpowiedzialności. Życie to zagrożone byłoby, gdyby Woźna zaszła w ciążę kolejny raz. Lekarze, którzy dokonali sterylizacji, nie byli niczym ponaglani. Mogli przekonywać do jej konieczności pacjentkę, kiedy ta doszłaby już do siebie. Lekarze podjęli jednak decyzję o życiowych dla pacjentki konsekwencjach, nie pytając jej o zdanie. Ich nieprawdopodobnej nonszalancji nie można wytłumaczyć niczym innym, jak pogardą dla prostej kobiety ze wsi. Działanie takie w stosunku do osoby z “wyższych sfer” z pewnością nie przyszłoby lekarzom do głowy. W odniesieniu do kobiety, która nie ma nawet zębów… Tak, jestem przekonany, że brak zębów zasadniczo zmienia status Wioletty Woźnej. Tę samą pogardę widzimy dziś w orzeczeniu prokuratury. Widzieliśmy ją wcześniej w decyzjach sądów, które odebrały córkę Woźnej, uznając, że bardziej majętni rodzice lepiej wychowają dziecko. III RP uczy takich postaw. Pamiętamy komentarz w “najbardziej opiniotwórczej gazecie Europy” o skutych rękach transplantologa. To, co wyprawiał owymi rękami transplantolog, zasłużonego komentatora III RP nie interesowało. Oburzenie wywołało potraktowanie ważnej osoby jak każdego innego. Jak byle mohera albo gościa z ciemnogrodu.Ta pogarda dla “człowieka prostego” jakoś nie oburza polskiej lewicy. Nie widać protestów feministek przeciw aktowi naruszenia najbardziej elementarnych praw kobiety. Gdyby ktoś przekonywał ją, aby nie dokonywała aborcji, o, to co innego. W tym wypadku ideologia nie ucierpiała, a kto by się przejmował bezzębną babą ze wsi. Bronisław Wildstein

Pogarda rodem z III RP Wioletta Woźna, lat 43, ze wsi Błota Wielkie (woj. wielkopolskie)  trafiła w sierpniu do szpitala na operację cesarskiego cięcia, ale gdy wybudzono ją z narkozy, dowiedziała się, że lekarze przeprowadzili jeszcze jeden zabieg – sterylizację. Kobieta, choć wcale tego nie chciała, stała się bezpłodna i już nigdy nie zajdzie w ciążę. - Ale to nie był zabieg planowy. Zrobiliśmy to ze względu zagrożenia życia. Sterylizacja to skutek uboczny – tłumaczył Andrzej Leja, zastępca dyrektora szpitala powiatowego w Szamotułach. Przy okazji dowiedziała się, że dziecko, które urodziła, a które tak bardzo kocha, zostanie jej zabrane, bo leczyła się psychiatrycznie i na pewno nie poradzi sobie z noworodkiem. Poza tym w domu był bałagan, a ojciec (lat 62) był za stary. Mała Róża, córeczka Wioletty, trafiła do rodziny zastępczej. Sprawa trafiła do prokuratury. W ostatnich dniach dowiadujemy się, iż Prokuratura Okręgowa w Poznaniu umorzyła śledztwo w sprawie sterylizacji Wioletty Woźnej. Zdaniem biegłego, lekarka podjęła najkorzystniejszą decyzję z punktu widzenia interesu dziecka i matki. PS. W końcu bezprawnie zabrane rodzinie dziecko zostało oddane, a rodzinie przydzielono kuratora. O ile jakaś instancja kryminalnej żydowskiej organizacji pod nazwą Unia Europejska nie każe zmienić decyzji – i to, k…wa już!

Wielki Brat przyjacielem Wielkiego Brata Na informację, że CIA będzie mogło zaglądać na nasze konta, zareagowałem na łamach „Dziennika Polskiego” tekstem:

Jak ChRL z ZSRS Gdy w USA dychał jeszcze kapitalizm, choć pod rządami p.Jerzego W.Busha Jra szły w kierunku narodowego socjalizmu - Stany były głównym wrogiem Wspólnoty Europejskiej. Obecnie, gdy pod Wielkim Przywódcą, Brunatnym Czerwonym, pełną parą budują komunizm, Stany Zjednoczone stały się nagle intymnym przyjacielem UE. KE podpisała, jak się okazuje, z CIA porozumienie w sprawie ujawniania kont w bankach, na mocy którego - cytuję za onet.pl: "UE godzi się na to, by jej członkowie (rządy 27 państw) mieli obowiązek ujawnienia (tego rodzaju) danych CIA »w trybie pilnym«". [Zwróćcie Państwo uwagę na to wspaniale sformułowanie: „UE godzi się by RP miała obowiązek”!! To znaczy: Bruksela nam to nakazuje – i przekazuje to uprawnienie CIA! O odpowiedzialności „polskich” polityków za wprowadzenie nas w tę sytuację napisałem wczoraj na portalu] Innymi słowy CIA będzie mogła grzebać w naszych rachunkach bankowych - pod pretekstem "walki z terroryzmem", "walki z pedofilią", "walki z GLOBCIem" - i z czym tam jeszcze komuniści akurat zechcą "walczyć". A jak nie będą mieli z kim walczyć, to sobie wroga wymyślą. Bo komunizm bez wroga żyć nie może - o czym my, w Europie Wschodniej, wiemy z doświadczenia. I powtórka z historii zbliża się szybciej nawet, niż myślałem. Po czym okazało się, że naiwni idealiści-socjaliści w PE nadal są anty-amerykańscy. Nie czują bluesa. Więc protestują. Jak wynika ze stron „Gazety Wyborczej”: CEPy – zwłaszcza „liberałowie” i Zieloni – chcą zablokować tę ugodę. Tak jak bolszewicy sprzeciwiliby się sojuszowi Stalina z Hitlerem (gdyby nie zostali uprzednio wyrżnięci i rozproszeni)Cytuję: „Wątpliwości prawne UE sprawiły, że europejscy szefowie MSW [może by napisać, KIEDY się zgodzili? - JKM] zgodzili się wyłącznie na tymczasową ugodę (od II do XII 2010 r.) o udostępnianiu nazwisk, numerów kont, adresów i numerów PESEL klientów mających związek z podejrzanymi operacjami bankowymi. Ulepszone zasady udostępniania danych, które mają być połączone z silną ochroną prywatności, powinny wejść w życie dopiero z początkiem 2011 r. Zgodnie z traktatem lizbońskim rządy UE będą musiały uzgodnić je z Parlamentem Europejskim, który zwykle domaga się bardzo rygorystycznej ochrony prywatności obywateli przed władzami.” Nie bądźmy naiwni. „Staliniści”-realiści wygrają z „bolszewikami” - bo rozumieją „konieczność historyczną” na obecnym etepie. By nie było wątpliwości, że CIA nie chodzi bynajmniej o terrorystów, tylko o nie płacących podatków: muzułmanie przekazują pieniądze przez całkowicie prywatne nieformalne sieci „banczków” - na telefon, a nie przez Sieć. JKM

Jestem w Nowym Sączu - ale piszę, więc żyję.Winna jest nie ordynacja, tylko d***kracja. Mechanizm jest całkowicie obiektrywny. Polityk, który połowę czasu, wysiłku i pieniędzy poświęca myśleniu o Polsce za lat 8 musi przegrać wybory z tym, ktory wszystkie siły i środki poświęca na wygranie najbliższych wyborów. Koniec dyskusji Co do Konstytucji: oczywiste jest, że lex posterior kasuje tylko równorzędne i niższe akty prawne. Konstytucja była najwyższym prawem suwerennej Rzeczypospolitej. Suwerennej Rzeczypospolitej już nie ma. Zlikwidował ją suweren, czyli naród, przez swoich wybranych przedstawicieli (co, nawiasem pisząc, dowodzi, że jeśli mamy mieć republikę, to powinna głosować wyłącznie szlachta-posesjonaci - jak zresztą chciała Konstytucja 3go Maja). Wszystkie przepisy odnoszące się do suwerennej Rzeczypospolitej spadły więc do II ligi. Prezydent był upoważniony do ratyfikacji TL przez Parlament, który z kolei był upoważniony przez tzw. przypadkowe społeczeństwa, zwane tu na wyrost "narodem" Województwo kujawskie nie może ustanawiać własnych praw, nadrzędnych w stosunku do krajowych, bo prawo III RP tego nie przewiduje. Podobnie prawo unijne nie przewiduje, by  tzw. "republiczka polska" mogla stanowić prawo nadrzędne nad unijnym - czy choćby równorzędne. Wreszcie: rewolucje wybuchają, gdy ktoś obieca poprawę, ludzie się na to nastawią - i obietnice wezmą Diabli. JKM

LOBBYSTA WYRZUCIŁ WASSERMANNA I KEMPĘ Sławomir Neumann, poseł PO, który wnioskował o wykluczenie z komisji hazardowej Beaty Kempy i Zbigniewa Wassermana, sam nie powinien w niej zasiadać – uważają przedstawiciele organizacji walczących z korupcją. Neumann, będąc dyrektorem oddziału zagranicznego banku, był jednocześnie jako poseł głównym inicjatorem ustawy utrudniającej życie konkurencji dla banków - spółdzielczym kasom oszczędnościowo-kredytowym. W komisji hazardowej tropić ma więc nieprawidłowości podobne do tych, których... sam się dopuścił. - Nie ma wątpliwości, że poseł działał w sytuacji ewidentnego konfliktu interesów – mówi Oliwer Kubicki, prezes stowarzyszenia Stop Korupcji. – Wydaje się oczywiste, że w tej sytuacji poseł Neumann powinien sam zrezygnować z pracy w komisji hazardowej. Od premiera Tuska też Polacy mają prawo oczekiwać zdecydowanej reakcji w jego sprawie. Przy okazji sprawy senatora Misiaka premier zapowiedział bowiem zdecydowane działania w przypadku działania parlamentarzystów w sytuacji konfliktu interesów. Tymczasem właśnie badaniem konfliktu interesów – mających umocowania polityczne biznesmenów z branży hazardowej i skarbu państwa – ma zajmować się komisja.

Ekspert: kwestia smaku, Komorowski: nie ma problemu Zdaniem Sylwestra Szczepaniaka z Transparency International, w takich sytuacjach nie można automatycznie stosować zasady, że poseł, który zajmował się w życiu mleczarstwem, nie ma prawa w sejmie o mleku się wypowiadać. Ale tworzenie przepisów prawa dotyczących instytucji finansowych to jednak coś trochę innego. - Dla procesu legislacyjnego i dla samej ustawy najlepiej byłoby, gdyby poseł Neumann nie zabierał w tej sprawie głosu, a w szczególności nie angażował się w zmienianie przepisów prawa. Także Jacek Bąbka z Fundacji Badań nad Prawem podkreśla, że w naszych warunkach trudno ścigać posła za podobne zachowanie karnie. – Mamy do czynienia z rozhermetyzowaniem standardów. Lobbują korporacje zawodowe, to samo robi biznes. Ale takie funkcjonowanie posła nie jest ścigane prawnie. To kwestia smaku. Inne zdanie niż organizacje zajmujące się walką z korupcją prezentuje w tej sprawie marszałek sejmu Bronisław Komorowski. Jak ustaliliśmy, w toku prac legislacyjnych był on informowany pisemnie o wątpliwościach dotyczących zaangażowania posła Neumanna przez posła PiS Jarosława Stawiarskiego. 16 października 2008 Komorowski napisał w odpowiedzi m. in.: „Nie mogę się zgodzić z twierdzeniem, że doświadczenie zawodowe posła zatrudnionego w sektorze bankowym w sytuacji gdy przedmiotem prac komisji jest projekt dotyczący działalności spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych, prowadzić musi do braku bezstronności. Nie ma żadnych podstaw, by uznać, że członek podkomisji, który pracował w banku przed objęciem mandatu poselskiego wykorzystywać będzie swoją funkcję w celu uzyskania korzyści, a jego działania pozostawać będą w kolizji z zasadami etyki poselskiej”. Także sam poseł Neumann w rozmowie z nami powiedział, że nie widzi problemu w swoim zachowaniu. Przyznał, że jest zatrudniony jako dyrektor lokalnego oddziału szwedzkiego banku Nordea w Starogardzie Gdańskim. – Ale od siedmiu lat jestem na urlopie bezpłatnym. Poszedłem zgodnie z prawem na taki urlop kiedy zostałem starostą starogardzkim. Potem zostałem wybrany posłem – wyjaśnił. – Nie sądzę, by ta sprawa mogła mi przeszkodzić w pracy w komisji hazardowej – powiedział nam też. Zupełnie inaczej rzecz widzi poseł Zbigniew Wassermann, na wniosek Neumanna wykluczony z komisji hazardowej. – To wyjątkowo cyniczna postawa. Poseł Neumann musiał liczyć się z tym, że sprawa jego powiązań wyjdzie na jaw, więc wcześniej uderzył w nas, zarzucając nam rzeczy nieprawdziwe, za to pasujące do jego sytuacji. Ma to stworzyć w mediach wrażenie, że wszyscy są ubrudzeni – uważa. – Co do posła Neumanna, to chyba ma on jednak resztki wstydu. Kiedy składał wniosek w naszej sprawie, był blady i spocony niczym Zbigniew Chlebowski na słynnej konferencji prasowej, chociaż tym razem klimatyzacja działała prawidłowo – dodaje. Jaką rolę odegrał dyrektor-poseł Neumann w sprawie w sprawie wspomnianej ustawy? Był jej głównym inicjatorem. Zaś tym, który miał na niej stracić był SKOK Stefczyka – spółdzielcze kasy powstałe w latach 90. wokół NSZZ Solidarność. Przy okazji kryzysu okazało się, że radzą sobie one lepiej od banków. Tymczasem nowa ustawa wprowadziła przepisy ograniczające możliwość ich rozwoju oraz stawiające im wymagania prowadzące do ich dyskryminacji na rynku. Sygnał do ataku na SKOK-i Janusz Palikot, który na swoim blogu napisał: „Wychodzi na to, że na kryzysie najbardziej zyskują SKOK-i, które dodatkowo chcą się odciąć wizerunkowo od banków. (...) Mój pomysł jest prosty. Wyjść z inicjatywą objęcia SKOK-ów nadzorem bankowym – ustawa leży w komisji, u posła Neumanna. Wymaga tylko zaostrzenia – argumentując to koniecznością nadzoru nad wszystkimi instytucjami finansowymi w kraju – zwłaszcza w dobie kryzysu”. Jak pisała w „GP” z 22 października 2009 Patrycja Modracka nowe przepisy zawierają wiele zapisów, które zahamują rozwój Kas. Są one obecnie organizacjami skupiającymi wyłącznie osoby fizyczne, a większość ich portfela kredytowego stanowią pożyczki konsumenckie (ich średnia wielkość oscyluje na poziomie ok. 4 tys. zł). Dlatego nie generują wysokiego ryzyka niewypłacalności. Tymczasem nowelizacja nakazuje osiągnięcie przez nie w rekordowo krótkim czasie (12 miesięcy) minimalnego wskaźnika utrzymywania kapitałów na poziomie 5 proc. Podczas gdy rekomendacje Bazylejskiego Komitetu Nadzoru Bankowego, powszechnie uznawane w europejskim sektorze finansowym, określają ten wskaźnik dla instytucji niskiego ryzyka (takich jak SKOK-i) na 4 proc. Dla porównania, podobny wymóg, jaki przyjęto przed laty dla banków spółdzielczych, osiągnęły one po 12 latach, nie miesiącach. Korzystały zresztą przy tym z pomocy państwowej. Danie SKOK-om zaledwie jednego roku na osiągnięcie analogicznego wskaźnika w dodatku bez pomocy państwa, oznacza de facto próbę udowodnienia, że kasy, którym narzucono normy bankowe, tych norm nie spełniają, i w związku z tym zmuszenia SKOK-ów do przyjęcia inwestora strategicznego. „W ten sposób podmiot zewnętrzny mógłby dokonać przejęcia największej sieci parabankowej w Polsce i wyeliminowania najgroźniejszego konkurenta na rynku finansowym” – pisała Modracka. Takim inwestorem – według nieoficjalnych informacji – chciałby zostać bank PEKAO SA, którym do niedawna kierował Jan Krzysztof Bielecki. Tymczasem zdaniem posła Neumanna nowe przepisy są.. korzystne dla SKOK-ów. – Niekorzystne są tylko dla ich centrali – mówi. W obronie SKOK-ów wystąpiły międzynarodowe organizacje spółdzielcze. Wystąpiły one do prezydenta Lecha Kaczyńskiego, by nie podpisywał przyjętej przez parlamentustawy. Cooperatives Europe, organizacja zrzeszająca 250 tysięcy przedsiębiorstw spółdzielczych, napisała: „Ustawa o spółdzielczych kasach oszczędnościowo – kredytowych z pewnością nie jest wypełnieniem tych międzynarodowych obowiązków Polski i jeśli zostanie wprowadzona w życie może spowodować marginalizację i w perspektywie eliminację tego ważnego sektora spółdzielczości”. Prezydent skierował ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. Zakwestionował 62 z 88 jej przepisów. Jak powiedział nam prezes SKOK Grzegorz Bierecki, to rekord gdy chodzi o takie wnioski.

Nordea i afera Karnowskiego Nordea, w której zatrudniony jest poseł Neumann, to bank skandynawski, jednak w jego polskim oddziale często przewijają się nazwiska ludzi związanych z Platformą Obywatelską. Dlaczego? Szwedzki bank kupił w latach 90. Bank Komunalny w Gdyni. – W wyniku tego bank ten stał się miejscem atrakcyjnych synekur dla samorządowców – opowiada Zbigniew Kozak, poseł PiS z Gdyni. – W Trójmieście wszystko co zaczyna się na „Nord” kojarzy się z interesami ludzi wywodzących się z tych kręgów Solidarności, które po 1990 roku zdobyły wpływy – mówi z kolei Jakub Świderski, były radny PO w Sopocie. W latach 2002-2005 członkiem rady nadzorczej banku Nordea były działacz KL-D i Unii Wolności, obecny poseł PO Tadeusz Aziewicz. Jak trafił do Nordei Neumann? – Pracowałem w Banku Komunalnym – opowiada. Był wcześniej członkiem zarządu miasta Starogard Gdański. – Na początku oddział banku składał się z trzech pracowników – mówi.. Funkcjonowanie banku na styku interesów prywatnych i samorządu nie pierwszy raz jest dla niego źródłem kłopotów. Nordea pojawia się przy okazji afery sopockiej, w której prokuratura postawiła zarzuty prezydentowi tego miasta Jackowi Karnowskiemu. Sławomir Julke, który oskarżył Karnowskiego o propozycję korupcyjną, mówił, że prezydent Sopotu polecił mu kancelarię Głuchowski, Jedliński, Rodziewicz, Zwara i Partnerzy. Stwierdził, że kancelaria zachowała się wobec niego nieuczciwie: przyjęła zlecenie przeprowadzenia transakcji zakupu domu handlowego Laura w Sopocie, a potem chciała go wyeliminować na rzecz innego swojego klienta. Prawnicy z kancelarii załatwić mieli Julkemu kredyt w banku Nordea, w którym mecenas Zwara był członkiem rady nadzorczej. W końcu Julke otrzymał warunki kredytu, które go jednak nie satysfakcjonowały. Winą za to obarczał Zwarę. Stwierdził, że adwokat chciał doprowadzić do wyeliminowania go z transakcji. Beneficjentem takiego załatwienia sprawy miała być firma Capital Park, którą pośrednio miała obsługiwać ta sama kancelaria. „Inne banki potem proponują mu bardzo podobne warunki” – odpowiadał na łamach dziennika „Polska The Times” na te zarzuty Zwara. Dziś w radzie nadzorczej banku zasiada kolejny przedstawiciel sopockiej kancelarii Marek Głuchowski. Piotr Lisiewicz

O uciskaniu mniejszości i tradycjach narodowych Bardzo niewielu polityków mówi, że chce komuś odebrać „prawa narodowe”. W krajach okupowanych przez Wspólnotę Europejską uszczuplanie „praw mniejszości narodowych” jest wręcz uważane za przestępstwo. Jednak, jak to w d***kracji, nikt nie precyzuje, co to takiego, te „prawa narodowe”? Najogólniej rozumie się przez to, że ludzie mają prawo mówić w swoim języku, pielęgnować swoje narodowe obyczaje – i tak samo wychowywać dzieci. Zgoda na taką definicję?

Jeśli tak, to rozmaite mniejszości w Polsce są uciskane. Np. Cyganie. Próbuje im się odbierać dzieci i na siłę posyłać do szkoły, gdzie się je wynaradawia, ucząc w obcym dla nich języku polskim. W dodatku tępi się ich kulturę – jeszcze za Stalina mieli sporo wolności, ale gdy nastał narodowy komunista Władysław Gomułka, to zabronił im mieszkać w ich wozach – od czego zawaliła się cała ich tradycja kulturowa. Ba! Kolejne reżymy próbują karać Cyganów za to, że potrafią wydać 13–letnią panienkę za 16–letniego chłopaka; na szczęście prokuratury starają się przymykać na to oko – ale przecież tym młodym ludziom, mającym na ogół jak najbardziej katolicki ślub, grozi oskarżenie o ”pedofilię” – a co oni są winni, że jako naród południowy dojrzewają wcześniej? W efekcie Cyganie się zdemoralizowali. Zamiast jeździć taborami po kraju, pracowicie czyścić kotły, robić garnki i patelnie, wróżyć, handlować końmi i kraść kury – mieszkają w blokach i podzielili się na dwie grupy: plebs, który żyje z zasiłków – i arystokrację, która kradnie samochody. A Polacy, którzy kiedyś podziwiali wolnych Cyganów, zaczęli nimi pogardzać i ich tępić. Ja jestem przedstawicielem polskiej większości – więc swoje dzieci mogłem posyłać do szkoły… no, właśnie: czy „polskiej”? Nawet Józef Stalin mawiał, że „socjalizm pasuje do Polaka, jak siodło do krowy” – a moi rodzice musieli posłać mnie do szkoły, gdzie uczono mnie rożnych socjalistycznych doktryn – i tak jest do dzisiaj! Ja –i kilkunastoprocentowa mniejszość okazałem się odporny – ale 85%–om Polaków udało się wbić we łby, że „sprawiedliwość społeczna” (czyli zaprzeczenie „sprawiedliwości”!) jest czymś dobrym, że świetnie jest, jak wszyscy mają po równo… Gdyby coś takiego powiedzieć w roku 1600 to szlachta rzuciłaby się z szablami, by „bigosować” (arianie, czyli: ”bracia polscy”, którzy to właśnie głosili, byli jedyną grupą wyznaniową wyjętą okresami spod prawa I Rzeczypospolitej!) Obecnie jest gorzej. Moje wnuki są – lub będą, jeśli powstanie UE – pod przymusem uczone, że homoseksualizm, zoofilia, a może nawet nekrofilia to „normalne, naturalne życie seksualne”. Większość rozsądnych rodziców w Polsce bynajmniej nie chce, by ich dzieci były uczone, że homosie to jakiś gorszy gatunek: chce, by w szkole w ogóle nie mówiono o sprawach intymnych, które z natury rzeczy nie nadają się do omawiania publicznie. Tak właśnie było za okupacji Polski przez I Rzeczpospolitą, Królestwo Polskie, Wielkie Księstwo Poznańskie, Królestwo Galicji i Lodomerii, II Rzeczypospolitą, a nawet Generalną Gubernię i PRL. Takie są nasze tradycje narodowe i kulturowe – i jakoś nasi „nieuświadomieni” dziadkowie mieli całkiem spory przyrost naturalny. No, i co? I nic! Garstka okupantów wierzących w narzucaną z Paryża, Berlina i Brukseli ideologię depcze nasze prawa narodowe – a ludzie mało się buntują. Bo tylko tym 15% ludzi zależy na tym, jak wychowywane są ich dzieci – a 85% ma to w nosie; niech państwo się nimi zajmuje. Ja, gdybym mógł wybierać, a obowiązywałby przymus szkolny – zdecydowanie wolałbym, by moje dziecko chodziło do szkoły z wykładowym językiem rosyjskim, angielskim, czy niemieckim – a za to uczyło się normalnych przedmiotów – niż do szkoły, gdzie wbija się mu w głowę po polsku, że homoseksualizm i ”sprawiedliwość społeczna” są czymś normalnym, a nawet „dobrym”. Kopernik chodził do szkoły z językiem łacińskim – i jakoś Mu to nie zaszkodziło. Ba! Nawet dziś istnieją w Polsce szkoły z językiem wykładowym niepolskim – i ludzie, również (imaginez–vous!!) Polacy – dobrowolnie posyłają do nich swoje dzieci.

Bo w szkole powinny być szanowane tradycje narodowe – a język, w jakim się ich nie szarga, jest dość obojętny. Dopóki, oczywiście, nie zakazuje się nim mówić w domu czy na ulicy. JKM

W obronie Radia Maryja Ostatnio „cała Polska” (i nie tylko) przeżyła szok. Grupa lewicowych naukowców zdecydowała się w końcu zbadać, czy ich uprzedzenia i propaganda zgadzają się ze stanem faktycznym, jeśli chodzi o Radio Maryja. Z badań wyłonił się subtelny obraz konserwatywnej rozgłośni: wielowątkowy katolicyzm, wielowątkowy patriotyzm, pluralizm w ramach dyskursu narodowego. A miał być ludobójczo-rasistowsko- ksenofobiczno-szowinistyczno- endecko-antyżydowski nóż w zębach. Okazało się, że nie. To „odkrycie” jest bezprecedensowe, bowiem w kręgach „tolerancyjnych” stereotypy zwykle zastępują badania i przyjęło się tam traktować własne uprzedzenia jako naukowe wyznanie wiary. Dotyczy to nie tylko post-PRL, ale również reszty postępowego uniwersum, szczególnie w USA. Powspominajmy: późną wiosną 2007 roku pokazano mi raport na temat Radia Maryja. Autor (czy autorzy) opisywał RM jako rozsadnik antysemityzmu, polskiego nacjonalizmu i „katolicyzmu zamkniętego”. Raport podpisano: NTIS, US Dept. of Commerce, czyli Narodowy Serwis Informacji Technicznej Departamentu Handlu. Poproszono mnie o opinię. Odpowiedziałem: „To jest interesujące w tym sensie, że pokazuje bezczelność i uprzedzenie lewicowego autora tego raportu. Ograniczył się on jedynie do materiałów dostępnych w internecie. Poza tym oparł się właściwie wyłącznie na wrogich, skrajnie lewicowych źródłach. Przykro mi, że republikańska administracja polega na tego rodzaju »analitykach«”. Odpowiedziano mi: „Analityk ten wywodzi się najprawdopodobniej z CIA, ponieważ to właśnie oni są personelem i kierownictwem Open Source Center, które uprzednio było podlegającym CIA Foreign Broadcast Information Center. Czyli mamy kolejnego liberalnego biurokratę”. Wspomniany raport opublikowano 15 czerwca 2007 roku jako „OSC Analysis 15 Jun: Poland: Influential Priest’s Media Aid Kaczynskis” („Polska: Media wpływowego księdza wspomagają Kaczyńskich”). Wśród dominujących elit liberalnych w Waszyngtonie i okolicach panuje czarna legenda na temat Radia Maryja. Ale pamiętajmy, że autorami tych raportów są w najlepszym wypadku liberalni biurokraci. Czasami są nimi radykalni lewacy, których własne uprzedzenia znajdują odzwierciedlenie w ich opiniach zawartych w raportach o Radiu Maryja. Weźmy na przykład „Contemporary Global Anti-Semitism Report (to the United States Congress)”, upubliczniony w marcu 2008 przez Office of the Special Envoy to Monitor and Combat Anti-Semitism, U.S. Department of State (http://www.state.gov/documents/organization/102301.pdf). Raport stwierdza, że „konserwatywna rozgłośnia radiowa Radio Maryja jest jednym z najbardziej otwarcie antysemickich mediów w Europie” (str. 5). Dalej, powołując się na opublikowany przez lewicową organizację Human Rights First raport „Anti-Semitism: 2007 Hate Crime Survey”, autor z Departamentu Stanu twierdzi, że „niektóre rzymskokatolickie instytucje, szczególnie w Polsce, zachęcają do antysemityzmu oraz religijnego i etnicznego szowinizmu”. Podkreśla się, że chodzi tu właśnie o Radio Maryja. Dalej atakuje się z nazwiska ojca Tadeusza Rydzyka, szczególnie w kontekście restytucji mienia żydowskiego: „W lipcu 2007 roku ojciec Rydzyk został nagrany, gdy rzucał antysemickie potwarze” („In July 2007, Father Rydzyk was recorded making a number of anti-Semitic slurs” – str. 31, 56). Czyli raport jak każdy inny. I powołujący się na podobne sobie raporty. Taka jednomyślność lewicowej „myśli” ma wzmacniać wymowę opinii „publicznej”. Ale warto uwypuklić jeszcze jeden aspekt w przypadku raportu Departamentu Stanu. Nasze źródła informują nas, że jego autorem jest dyplomata amerykański, z poglądów lewicowy wesołek. Trudno oczekiwać po nim sympatii do konserwatywnej stacji chrześcijańskiej. Naturalnie trudno też oczekiwać, aby uczciwie poinformował czytelników o swoich uprzedzeniach. Ponadto nie można niestety liczyć, że szefostwo Sekcji Polskiej (Polish Desk) w Departamencie Stanu skoryguje te poglądy. Szefową tej sekcji jest bowiem wesołkowata dyplomatka o poglądach filokomunistycznych. Na przykład w swojej dysertacji doktorskiej krytykowała politykę USA w stosunku do Sowietów w czasie II wojny światowej. Podkreślała, że kiepskie relacje były wynikiem tego, że Amerykanie nie byli wystarczająco… spolegliwi wobec Stalina. Trudno więc z takiego bagna intelektualnego oczekiwać chociażby uncji wyważonych opinii na temat Radia Maryja.

Podobne poglądy można wyczytać w innych źródłach, w tym również związanych z organizacjami pozarządowymi. Na przykład wymieniony powyżej raport OSC kończy się odsyłaczem do raportu Anti-Defamation League (Ligi przeciw Zniesławieniu – który był jeszcze ostrzejszy. To nie jest wyjątek. The Stephen Roth Institute for the Study of Contemporary Antisemitism and Racism w swoim raporcie za lata 2008-2009 pisze, że „prawicowy PiS jest główną partią opozycyjną w stosunku do liberalnego rządu. Mimo swojego mainstreamowego statusu utrzymuje ścisły sojusz z antysemickim Radiem Maryja” („The right-wing PiS is the main opposition party to the liberal government. Despite its apparent mainstream status, it maintains a close alliance with the antisemitic Radio Maryja” – We wrześniu bieżącego roku, nas podstawie donosów z post-PRL, zwróciło się do mnie na piśmie lewicowe Southern Poverty Law Center, zarzucając mi: „Udzielił Pan wywiadu gazecie publikowanej przez Radio Maryja, które, jak Pan wie, było krytykowane jako antysemickie”. Odparłem: „Czy oskarżacie Radio Maryja i »Nasz Dziennik« o to, że są antysemickie? Wiele polskich i cudzoziemskich autorytetów (public persons) miało wywiady w tych mediach”. Do niedawna poglądom takim, jakie prezentuje Southern Poverty Law Center, mogłem przeciwstawić jedynie swoją opinię – opartą przede wszystkim na internetowej lekturze „Naszego Dziennika” i jego przeciwników czy konkurencji. Natomiast SPLC i tym podobni operowali według schematu wypracowanego jeszcze przez Lenina na użytek partii bolszewickiej i Kominternu. Było tak: politbiuro oceniało zjawisko i wysyłało odpowiednie polecenia do centrali propagandy. Stamtąd szły rozkazy do wydziałów propagandy w poszczególnych partiach. „Zadaniowano” poszczególnych towarzyszy od propagandy w odpowiedni sposób. Prymitywna propaganda szła do fabryk i na wieś. Ta sama propaganda w liberalnej otoczce przekonywała użytecznych idiotów z obozu postępu wśród różowej inteligencji. W Europie Zachodniej nad całością projektu czuwał Willi Münzenberg. Komuniści i ich poplecznicy, świadomi i nieświadomi, odzywali się zgodnie i dziarsko niczym kapela podwórkowa. Każdy grał na swój sposób w takt kremlowskich kurantów. Ktokolwiek był wrogiem Sowietów, mianowano go faszystą. Dochodziło nawet do tego, że propaganda moskiewska obszczekiwała „hitlero-trockistów”. Naturalnie jak trzeba było, to niemieccy narodowi socjaliści stawali się elementem bliskim klasowo. W analogiczny sposób naziści uznali Japończyków za honorowych Aryjczyków. Obecnie obowiązują podobne formy propagandowe, chociaż organizacja się zmieniła. Dzięki decentralizacji, nowoczesnym środkom komunikacji i ogólnemu zlewaczeniu dyskursu politycznego świata zachodniego nie trzeba czerwonego centrum koordynacyjnego. Postępowcy odnajdują się psim swędem na wszystkich kontynentach i jak psy Pawłowa zgodnym chórem wyją na tę samą nutę, choć w różnych odcieniach – w zależności od tzw. publiczności docelowej (target audience). Naturalnie obowiązuje zasada niszczenia wroga, najczęściej przez reductio ad Hitlerum. W tym kontekście Radio Maryja staje się tubą pogrobowców nazizmu, sprawców Holokaustu, apologetów antyżydowskości. Na Zachodzie nie można rzucić na osobę czy instytucję cięższej obelgi niż antysemityzm. Jest to śmierć cywilna. Można się bronić w rozmaity sposób. Na przykład indywidualny sukces na tym polu ma Norman Davies, którego profesjonalizm doprowadził na szczyty publicystycznego sukcesu. Mimo że ponad 20 lat temu, na początku ohydnej kampanii przeciw sobie jako rzekomemu apologecie „polskiego antysemityzmu”, dał się ponieść nerwom, wziął się szybko w karby, nie dał się złamać, badał dalej, pisał i publikował. Kluczem jest spokój, wyważenie, profesjonalizm i panowanie nad emocjami. Naturalnie w post-PRL strona prawicowa nie jest niestety na odpowiednim poziomie uświadomienia. Radio Maryja na przykład powinno dawno temu przyznać grant i wgląd w swoje archiwa choćby mojemu ulubionemu libertariańskiemu Instytutowi Globalizacji, aby naukowcy z nim związani przeprowadzili niezależne badania socjologiczne, antropologiczne, polityczne i historyczne profilu tej rozgłośni. To podstawy gry. Ale było inaczej. Środowisko obrońców Radia Maryja, czując (ale nie mając dowodów statystycznych czy naukowych), że prawda jest po ich stronie, szarpało się, stawiało i histeryzowało. A to tylko rajcowało lewaków, którzy sobie igrali z nimi jak z dziećmi. Ale dlaczego przy tylu obrońcach RM nie powstały alternatywne witryny internetowe w języku angielskim, francuskim, niemieckim, hiszpańskim, chińskim i japońskim, inaczej przestawiające rozgłośnię? Dlaczego nie zbierano podpisów pod listami protestującymi przeciw każdemu z nieprawdziwych raportów? Dlaczego nie wynajęto prawników do korespondencji z autorami fałszywych raportów? Dlaczego nie podano do sądu oszczerców? Dlaczego nie rozsyłano zwięzłych wskazówek dla słuchaczy i sympatyków, jak bronić RM? Dlaczego nie prowadzono cyberpolemiki na rozmaitych poziomach? Dlaczego nie  publikowano odpowiednich studiów naukowych o osiągnięciach RM? Dlaczego nie informowano stale konserwatywnych środowis katolickich w USA, np. Catholic League? Dlaczego nie podsyłano odpowiednich notek prasowych do publikacji konserwatywnych w USA i Europie? Dlaczego nie załatwiono cotygodniowego felietonu Radia Maryja w angielskojęzycznej edycji Radia Watykan, co byłoby ważnym znakiem aprobaty? Dlaczego nie przysłano studentów na odpowiednie uczelnie amerykańskie (np. Christendom College), gdzie nauczyliby się takich podstawowych rzeczy? Przykłady można by mnożyć. W każdym razie środowisko patriotyczne, konserwatywne, katolickie w post-PRL ma dużo do nauczenia się. I powinno uczyć się szybciej, bo ataki się nie skończą. Idą ciężkie czasy, lewica będzie walczyć o totalną zmianę paradygmatu kulturowego. Otwarcie przecież od niedawna lewacy zapowiadają, że chcą z Polski zrobić drugą Hiszpanię. Idzie potężna fala rewolucji kulturowej. Trzeba się przygotować spokojnie, a nie histerycznie. I trzeba pamiętać, że najlepszą obroną jest atak. Wróg już wygrał, o ile udało mu się zredukować nasze działania do bezsilnych i histerycznych reakcji.

Marek Jan Chodakiewicz

09 grudnia 2009 Moc kreowania emocji na masową skalę.. Jedna gwiazdka filmowa do innej równie gwiaździstej co tamta:

- Słyszałaś, że Barack Obama został prezydentem? - To Kaczyński już nim nie jest? Tzw. gwiazdy kreuje się w określonym celu i nie jest to przypadek, ale znak. Znak naszych czasów, gdzie  dawnego kapłana – zastąpił sprzedajny „aktorski”  żigolak, który wypowiada się na określone tematy polityczno- społeczne, wpływa na masy, urabia i przekonuje. Za to robi karierę i opływa w zbytkach. Dostaje kontrakty, udział w reklamach, zarabia, zarabia, i jeszcze raz zarabia.. A jak potrzeba- wypowiada kwestie i propaguje zachowania- jakimś dziwnym trafem obowiązujące w świecie konstruowanym przez Lewicę. Rozwiązłość,” nowoczesność”, partnerstwo, równouprawnienie kobiet, parytety, wegetarianizm,  ekologia, globalne ocieplenie, dewastacyjna rola człowieka w świecie, wrogość wobec tradycyjnej rodziny, tradycyjnej roli kobiety, przeciw karze śmierci dla morderców, opieka socjalna, budowa  państwowych muzeów, organizowanie pełnych hałasu zbiórek dla biednych( kiedyś  sprawy takie załatwiało się w ciszy i bez rozgłosu), popieranie  związków homoseksualnych i nadawanie im praw, tak jak praw nadawanych dzieciom, prawa dla zwierząt, sprawy  przyrody jako przejaw pogaństwa przeciw chrześcijaństwu gdzie autorytetem jest Bóg a nie drzewo.. I tak dalej , i tak dalej i tak dalej… Ważne, żeby współuczestniczyć w konstruowaniu świata według ideologii Lewicy; nie tak jak Pan Bóg go stworzył, jako przyczynowo- skutkowy dla człowieka, żeby mógł się w nim realizować i budować  swój dobrobyt i szczęście i żeby mógł się rozmnażać i żeby, mając  rozum i wolną wolę, mógł swobodnie kształtować swój los samodzielnie. Nie! Ma być to świat skonstruowany według wzorów Lewicowych, od góry, według wymyślonej recepty. Świat matek samotnie wychowujących dzieci, bez mężów, w stadzie kochanków, na garnuszku państwa, bez ślubów, bez zobowiązań i odpowiedzialności, w pogańskim hołdzie wobec przyrody, homoseksualistów, praw zwierząt, praw uczniów , praw więźniów, prezerwatyw na każdą okazję, marksizmu kulturowego, bez Boga, ale za to z przewodnikami   w postaci tzw. gwiazd, które  mówią jak postępować w życiu, jak traktować mężczyznę i rodzinę, o dzieciach jak najmniej bo to przeszkadza kobiecie w karierze , a  z chrześcijaństwem- najlepiej- nie mieć nic wspólnego. Która „gwiazda” jest” gwiazdą”  nie wyznając powyższych, narzucanych przez Lewicę, nowych wzorów ku nowej przyszłości? Raczej tzw. gwiazdy przypominają pierwowzór leninowskich „pożytecznych idiotów”, którzy za wpływy i sławę( vide Gorki!) , popierali dewastację  Rosji toporem komunizmu; przewracali wraz z bolszewikami do góry nogami wszystko co tradycyjne, normalne, usankcjonowane wielowiekowo.. Sprawdzone! Swoboda obyczajowa i swoboda w zasadach… Dzisiaj ten- a jutro tamten; dzisiaj takie „ zasady” , a jutro inne.. Jak tylko zapłacą! No i rozbierać się do naga.. Jak to powiedziała „gwiazda” Anna Mucha, po sesji dla Playboya?” Moim zdaniem ta sesja powinna być zatytułowana ”Tak wyglądała c…ka Twojej matki”(????) Kuba Wojewódzki, Marcin Meller, Anna Mucha.. To oni narzucają młodzieży współczesny model  życia! Bezpruderyjny, amoralny, bezwstydnie dewastatorski.. Dlaczego naszło mnie o „ gwiazdach”? Bo inny gwiazdor,. tym razem  amerykańskiego kina, pan Richard Gere, może mieć kłopoty , co mnie specjalnie nie martwi w jego przypadku, ponieważ grozi mu grzywna do 50 000 dolarów , gdyż wyciął 200 drzew na terenie swojej posiadłości w hrabstwie Westchester w stanie Nowy York. Po 250 dolarów za sztukę. Nie wiedział biedaczek,  że swoich własnych drzew na własnej działce wycinać nie wolno.. W ramach poszanowania prywatnej własności, bo własne drzewa, nie są własne, tylko urzędników! I to oni decydują za właścicieli drzew, co  oni mogą  zrobić z własnymi drzewami, nie będąc poganami i nie mając do niech stosunku nabożnego.. Bo niby dlaczego? Jak mi się drzewo na mojej własnej działce nie podoba- bo podoba mi się inne, to wycinam je sobie na podpałkę w kominku i sadzę inne. Tak było w Stanach Zjednoczonych, kiedy jeszcze były normalnym państwem, ale już  nie teraz.. Tym bardziej,  że aktor Rychard Gere popiera  walkę z globalnym ociepleniem i głosuje na  amerykańską lewicę czyli Demokratów i jego ulubieńcem jest  pan Al. Gore, znany  z propagowania zabobonów dotyczących zbliżającej się katastrofy ekologicznej.. Bo „ Kto nie wierzy w Boga, wierzy we wszystko” – jak pisał Chesterton. Ja wierzę, dlatego nie wierzę w zabobony związane z globalnym ociepleniem.. Zresztą ma za swoje, bo wycinając dwieście drzew , przyczynił się niewątpliwie do zwiększenia ilości dwutlenku węgla, zresztą przy wycince oddychał szybciej,  i więcej   dwutlenku węgla wydzielił. . No i się przy tym musiał niemiłosiernie spocić. Przepraszam , że użyłem słowa” niemiłosiernie”, bo ono funkcjonuje w chrześcijaństwie, a nie w buddyzmie, którego wyznawcą jest pan Richard Gere. Oczywiście każdy może wierzyć w co chce, ale ja nie wierzę w przypadki, tylko w znaki, więc moim zdaniem nie jest przypadkiem, że Rychard Gere, wywodzący się z rodziny irlandzkich emigrantów – metodystów, słynących z praktykowania dobrych obyczajów chrześcijańskich został  buddystą.. A przy okazji deklaruje się jako wegetarianin…. Jego prawdziwa kariera zaczęła się „przypadkiem” w 1979 roku, gdy jeszcze jako metodysta zagrał na Broadwayu w sztuce „ Bent”. A wiecie państwo o czym jest ta sztuka? O homoseksualnym mieszkańcu Dachau, ofierze Holocaustu(????). I jak tu nie wierzyć w znaki, i nie wierzyć w zorganizowane przypadki? I homoseksualizm, i Dachau, i Holocaust.. Buddyzm w swojej Szlachetnej  Ośmiostopniowej  Ścieżce, w punkcie piątym, który brzmi:” Właściwy Żywot”, proponuje  porzucenie niewłaściwego sposobu życia i prowadzenie sposobu właściwego. No właśnie! A jaki to jest sposób właściwy? Wymienię tylko kilka kobiet, które przewinęły się przez życie Rycharda Gere.. Oto one, bez porządku alfabetycznego.. Penelopa  Milford,, Sylwia Martins- Niarchos, Tina Chow,Laura Bailey, Elizabeth Nottoli, Diane von  Furstenberg, Kim Besinger, Julia Roberts, Diana Ross, Barbara Streisand, Una Thuman, Cindy Crowford, Carey Lowell. Trzeba przyznać panu Richardowi,  że żadna z imienia się nie powtórzyła.. Ale imion żeńskich jest jeszcze  setki! Jakie jeszcze otwierają się przed nim  możliwości!!! W 2007 roku, dokładnie 15 kwietnia, „gwiazda” Richard Gere  wzięła( wziął) udział w „ Marszu świadomości” w stolicy Indii-New Delhi. W jakiej sprawie był marsz? Marsz miał uświadomić mieszkańcom Indii, jak wielkim zagrożeniem jest AIDS i publicznie zaprezentował się obscenicznym pocałunkiem z „ aktorką” Shilpą Shetty, czym wywołał falę protestów łącznie z demonstracją na ulicach(!!!!) Do tego służą „ gwiazdy”!!!!  Nowy model ideologicznych propagatorów, będących  powieleniem leninowskich „pożytecznych idiotów”. W końcu lewica zawładnęła światem w sferze świadomości, czyli marksistowskiej nadbudowy.. A u nas oprócz tworzenia nowych „ gwiazd’ z panią Anną Muchą na czele, „ gwiazdy” dobiera się  według nazw  zwierząt.. I tak : LIS czytał , a teraz prowadzi, KRET zapowiada pogodę, WYDRA- śpiewa, a MUCHA- tańczy, gra i się rozbiera.. Pan Richard Gere nie czytał tego, co było napisane w sprawie AIDS na jednym z warszawskich murów, co dostrzegł pan Rafał Ziemkiewicz, i zapisał w swojej książce „W skrócie”, którą właśnie ukończyłem, a czego nie dostrzegłby pan Rychard, nawet z  wysokiego postumentu „Marszu  świadomości”.. A na murze było napisane:” Prywatyzacja chroni przed AIDS”(???) I co na to homoseksualiści? WJR

Po lisiemu Przyjaciel opowiadał mi niedawno o amerykańskich urządzeniach, jakie zostały zainstalowane na jednym z lotnisk gwoli odstraszania stamtąd ptaków. Wiadomo bowiem, że ptaki, zwłaszcza w większych ilościach, stanowią dla samolotów duże niebezpieczeństwo. Nie tylko zresztą dla samolotów, bo samoloty są równie niebezpieczne, a nawet jeszcze bardziej niebezpieczne dla ptaków. Mówi o tym m.in. wiersz „Loxodroma” napisany przez naszą sławną poetkę Marię Pawlikowską-Jasnorzewską, zresztą - żonę lotnika stacjonującego w Dęblinie: „Skrzyżowały się drogi lotnika i kaczek. Zamęt powstał na ich loxodromie. Między skrzydła bijące, wytężone szyje, między krzyki nadziei z pożegnania płaczem, weszła rotacja śmigi. Śmiertelna i blada. Jak cepy w ziarnie i słomie, tak skrwawiona, pracowała w mięsie kaczem. Z chmury w chmurę leciało pierze... W dole nie wiedziano, dlaczego krew pada. I skąd się bierze.” Nawiasem mówiąc, loxodroma, to słowo pochodzenia greckiego, oznaczające linię biegnącą po kuli ziemskiej i przecinającą wszystkie południki pod jednakowym kątem. Z pozoru jest to linia prosta, ale z uwagi na krzywiznę Ziemi, przybiera postać łuku. Prosta linia między dwoma punktami na powierzchni Ziemi przecinałaby każdy południk pod nieco innym kątem i stanowiłaby cięciwę łuku loxodromy. Ta cięciwa nazywana jest w nawigacji ortodromą, czyli inaczej – prostobieżnią. Żeby zatem uniknąć tego niebezpieczeństwa, jakie dla siebie nawzajem stanowią samoloty i ptaki, porty lotnicze albo zatrudniają sokolników, którzy patrolując teren lotniska w towarzystwie drapieżnych ptaków, np. sokołów wędrownych, rarogów, czy nawet jastrzębi, skutecznie wypłaszają stamtąd inne ptaki – albo instalują urządzenia imitujące krzyk ptaka właśnie rozdzieranego szponami drapieżnika. Ten odgłos ma przerazić inne ptaki i skłonić je do natychmiastowej ucieczki z miejsca tak niebezpiecznego. Otóż te amerykańskie urządzenia dostosowane były do tamtejszej, amerykańskiej fauny i okazało się, że poczciwe, europejskie gawrony, czy mewy, zupełnie nie rozumiały o co chodzi i wcale się tymi straszliwymi odgłosami nie przejmowały. Co innego lisy. Lisy, zaciekawione, kogóż to akurat tak okrutnie mordują, zbiegały się do tych urządzeń z całej okolicy w nadziei, że kiedy ów morderca już się naje, to i one będą mogły podłączyć się do spółdzielni. Ten przykład poucza nas, że rezultaty różnych rozwiązań nie zawsze są zgodne z oczekiwaniami ich autorów. Weźmy na przykład ustrój socjalistyczny. Zanim jeszcze gdziekolwiek go zaaplikowano, został zaprojektowany w najdrobniejszych szczegółach, ze wspólnymi żonami włącznie. Nawiasem mówiąc, perspektywa wspólnych żon musiała najwyraźniej rozbudzać nadzieje wyposzczonych rewolucjonistów i kto wie, czy nie w tym właśnie kryje się przyczyna, dla której socjalizm robił taką konkietę. Kiedy jednak przyszło do realizacji cudnego raju, zaraz się okazało, że chociaż wszystkie zwierzęta są sobie równe, to przecież niektóre są równiejsze od innych, zaś „by człowiek był człowieka bratem, trzeba go wpierw przećwiczyć batem” – i tak się wszyscy w tym ćwiczeniu zapamiętali, że ani się obejrzeli, aż coś ze sto milionów nieszczęśników przypłaciło ten eksperyment życiem. Niektórych jednak to niepowodzenie wcale nie zniechęciło i nadal próbują zaaplikować nam socjalizm, tym razem, ma się rozumieć, „prawdziwy”. Na przykład pan red. Sławomir Sierakowski wraz z kolegami z „Krytyki politycznej” pracuje nad tym usilnie, na tym etapie dziejowym ograniczając się na razie do perswazji, ale kiedy tylko urosną mu kły i pazury to pewnie przejdzie od słów, do czynów. A ponieważ w Unii Europejskiej zabroniony jest tylko „faszyzm”, podczas gdy partie komunistyczne działają tu sobie jak gdyby nigdy nic, to wszystko jeszcze przed nami. Zanim jednak padnie nieuchronna salwa, niech humory nam mimo wszystko dopisują. I tak na przykład rząd premiera Donalda Tuska, odwdzięczając się razwiedce za powierzenie mu zewnętrznych znamion władzy i próbując wynagrodzić jej zniewagi i zelżywości wyrządzone na skutek umieszczenia w sławnym „areszcie wydobywczym” szwajcarskiego finansisty Petera Vogla, vel Piotra Filipczyńskiego, a także - przez aferę stoczniową i podsłuchową, nie tylko ustawowo przekazał tajniakom faktyczny monopol w branży hazardowej, ale nawet – cały pion śledczy prokuratury, pod pretekstem rozdziału stanowiska ministra sprawiedliwości od Prokuratora Generalnego. I co się okazało? Okazało się, że chociaż jeszcze światło nie zostało oddzielone od ciemności, to znaczy – stanowisko Prokuratora Generalnego nie zostało jeszcze obsadzone przez jakiegoś faworyta razwiedki – a prokuratury na wyścigi umarzają wszelkie śledztwa wszczęte na polityczne zamówienie. Na przykład umorzone zostało śledztwo w sprawie przecieku w tak zwanej aferze gruntowej, umorzone postępowanie przeciwko agentom ABW, którzy śmiertelnie nastraszyli panią Barbarę Blidę, aż się z tego wszystkiego zastrzeliła, a nawet – przeciwko lekarzom, którzy przy okazji porodu poszli na rękę niezawisłemu sądowi i pacjentkę uznaną przezeń za mniej wartościową, własną suwerenną decyzją pomyślnie wysterylizowali. Można zatem mieć nadzieję, że wymiar sprawiedliwości zostanie uwolniony od spraw ciągnących się latami, bo niezawisłe sądy, na skutek częstych zmian rządów, nie wiedziały, jaki właściwie jest rozkaz; czy skazywać, czy przeciwnie – uniewinniać. Teraz, gdy znana z PRL zasada jednolitej władzy państwowej zostaje właśnie stopniowo przywracana, takie rozterki się skończą. Skoro starsi i mądrzejsi już oddadzą kogoś w ręce niezawisłej prokuratury, to nie tylko niezawisły sąd, ale nawet każde dziecko będzie wiedziało, że delikwent musi zostać przykładnie ukarany, żeby każdy mogł się przekonać, że żarty się skończyły i że panuje porządek. Z drugiej strony, jeśli ktoś nie ma zostać skazany, to żeby nie wiem jak bardzo nabroił – włos mu z głowy nie spadnie. Przewidział to nasz Jan Kochanowski, pisząc w tłumaczeniu psalmu: „Na lwa srogiego bez obawy siędziesz i na ogromnym smoku jeździć będziesz”. Przedsmak tego, w jakim kierunku mogą potoczyć się sprawy, mieliśmy 1 grudnia, kiedy to w Warszawie przed gmachem Kancelarii Premiera demonstrowali policjanci. W trakcie demonstracji wznosili okrzyki „zło-dzie-je, zło-dzie-je!”, z czego można by wnosić, że jakichś złodziei musieli zauważyć. I chociaż naturalnym odruchem policjanta jest gonienie i łapanie złodzieja, to nasi demonstranci nie tylko żadnego złodzieja nie złapali, ale nawet nie rozpoczęli pogoni. Widocznie skądś musieli wiedzieć, że akurat ci złodzieje są pod ochroną, bo w przeciwnym razie z pewnością zachowaliby się inaczej. Ale po co łapać jakichś złodziei, zwłaszcza będących pod ochroną, kiedy policjanci zgromadzili się przed Kancelarią Premiera w nadziei, że im też uda się podłączyć do spółdzielni? SM

Po królach, swoich przodkach... „Dziś bardzo u partyjnych w modzie jest pleść koszałki o swym rodzie. (...) Wpierw szarże były wielkim szykiem lecz dziś z nich każdy – pułkownikiem. Przejadł się także im doktorat, więc na tytuły przyszła pora”. – zauważył Janusz Szpotański w „Towarzyszu Szmaciaku”. No a skoro przyszła pora na tytuły, to naprzeciw potrzebie ich uzasadnienia wychodzą utalentowani badacze, m.in. w osobie pana Marka Jerzego Minakowskiego. Tacy badacze byli ogromnie poszukiwani w czasach saskich, kiedy to – oczywiście na rzetelnej podstawie źródłowej - sporządzali rodowody sięgające czasów rzymskich, a nawet i wcześniejszych. Ta okoliczność dodatkowo świadczy, że coraz głębiej wchodzimy w okres saskiej recydywy. I oto okazało się, że rodowód braci Kaczyńskich sięga Mieszka Pierwszego, podczas gdy genealogia Donalda Tuska jest nieznana. W tej sytuacji chyba jasne jest, że prezydentem Polski powinien być ktoś, kto prawo do polskiego tronu odziedziczył po królach, swoich przodkach, a nie ktoś, kto – jak się okazało – nie bardzo potrafi ostendere patrem patris. Wagę takiego argumentu uznać musi każdy, podobnie jak każdy powinien docenić dalekowzroczność wykazaną przez generała Czesława Kiszczaka. Jako „gospodarz” okrągłego stołu najwyraźniej zapraszał do Magadalenki tylko osoby z właściwymi rodowodami – osoby godne w razie czego odtworzyć w Polsce królewskie dynastie. A jeśli nawet nie królewskie, to też starożytne: „Rodzinnych kronik idąc śladem opowiadają ludzie starzy, że B...son. R...skiej był pradziadem, zasię wywodził się z karczmarzy. Miał pradziad B...son wuja Srula, a Srul Pinkusa miał i Szmula” – i tak dalej. Jeśli zatem generał Kiszczak tak czynił, to z pewnością czynił to za wiedzą i aprobatą generała Wojciecha Jaruzelskiego, który w roku 1981 podobno domagał się sowieckiej interwencji. Tego nie może mu przebaczyć nawet były prezydent naszego państwa Lech Wałęsa i „jeśli to się potwierdzi”, to oddałby go pod niezawisły sąd za „zdradę Polski”. Ale – powiedzmy sobie szczerze – również i Lech Wałęsa zawdzięcza swoje wyniesienie generałowi Czesławowi Kiszczakowi i generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu, bo czyż nie dlatego został przewodniczącym robotniczej Solidarności, że swój rodowód wyprowadza od rzymskiego cesarza Flawiusza Juliusza Walensa? W tej sytuacji pewnie nic się nie potwierdzi, bo co by to było, gdyby tak generałowi Kiszczakowi zaczęły przypominać się różne szczegóły z życiorysu, dajmy na to, byłego prezydenta naszego państwa Lecha Wałęsy, a jeszcze gorzej – gdyby udało mu się przedstawić dokumenty, które wszyscy uznali za „zaginione”, albo „nieistniejące”? Zresztą - jakże tu sądzić generała Jaruzelskiego za „zdradę Polski” w sytuacji, gdy na podstawie ratyfikacji traktatu lizbońskiego przez pana prezydenta Kaczyńskiego, od 1 grudnia jesteśmy już prowincją Cesarstwa Europejskiego pod berłem Naszej Złotej Pani Anieli? SM

Mitomaństwo Jaruzelskiego Dla historyków jest jasne - to ekipa Wojciecha Jaruzelskiego chciała w 1981 r. interwencji wojsk sowieckich, ale Rosjanie byli przeciw. W grudniowym Biuletynie IPN ukazała się pełna treść rozmowy Jaruzelskiego z sowieckim marszałkiem Wiktorem Kulikowem, w której prosi on o wsparcie militarne Sowietów w przypadku oporu po wprowadzeniu stanu wojennego. Przeczy to koronnej tezie Jaruzelskiego, twierdzącego, jakoby stan wojenny uchronił nas od wkroczenia wojsk Układu Warszawskiego. Jaruzelski spotkał się z Wiktorem Kulikowem w nocy z 8 na 9 grudnia 1981 r., żądając wsparcia militarnego. - "Gdyby to miało ogarnąć cały kraj, to wy [ZSRR] będziecie nam musieli pomóc. Sami nie damy sobie rady" - mówił Jaruzelski. Notatkę z tej rozmowy sporządził gen. Wiktor Anoszkin, ówczesny adiutant Kulikowa. W całości opublikował ją w Biuletynie IPN dr hab. Antoni Dudek. Historyk podkreśla, że dokument ten ma dla najnowszej historii Polski "niezwykle istotne znaczenie, potwierdza bowiem w sposób trudny do podważenia, że Jaruzelski gotów był wezwać wojska sowieckie, byle tylko uratować rządy komunistyczne w Polsce". "To jeden z dwóch najważniejszych dokumentów na temat realności zagrożenia sowiecką interwencją w końcu 1981 r., jakie dotąd ujrzały światło dzienne" - stwierdza na swoim blogu historyk IPN. Drugi dokument to protokół Politbiura KPZS z 10 grudnia 1981 r., przekazany swego czasu przez Borysa Jelcyna. Rosjanie odrzucili na nim żądania Jaruzelskiego, radząc, żeby stłumił opozycję własnymi siłami. "Myślę więc, że wszyscy tutaj jesteśmy zgodni, iż w żadnym wypadku nie może być mowy o wprowadzaniu wojsk" - stwierdził Michaił Susłow, jeden z bardziej twardogłowych członków Politbiura, główny ideolog KPZS. "To dla nas straszna nowina! Przez półtora roku paplanina o wprowadzeniu wojsk - wszystko odpadło" - reagował wówczas Mirosław Milewski, generał Milicji Obywatelskiej i bliski współpracownik Jaruzelskiego. "Jeśli chodzi o przeprowadzenie operacji X - stwierdził wówczas szef KGB Jurij Andropow - to powinna być to tylko i wyłącznie decyzja towarzyszy polskich, jak oni zdecydują, tak będzie. Nie zamierzamy wprowadzać wojska do Polski" - pisze Dudek. "Wymowa obu sowieckich dokumentów jest jednoznaczna, oba też, choć pochodzą z różnych źródeł, wzajemnie się uzupełniają, co podnosi wiarygodność notatki Anoszkina" - zaznacza Dudek. Dodaje, że z tych dokumentów "wynika tylko jedno: Sowieci zapytani przez Jaruzelskiego, czy pomogą mu wojskowo walczyć z Solidarnością - odmówili". Fragment tej notatki był znany od 1997 r., kiedy pojawił się na konferencji naukowej. Do całości udało się dotrzeć reżyserowi Dariuszowi Jabłońskiemu podczas zbierania materiałów do filmu dokumentalnego o płk. Ryszardzie Kuklińskim. Uzyskał je bezpośrednio od autora notki i przekazał IPN. Na antenie TVPInfo reżyser podkreśla, że tego typu zapisków Anoszkina o stanowisku władz PRL jest więcej i to z wcześniejszego okresu. - Nie ulega wątpliwości, że Rosjanie nie byli tymi, którzy się parli do interwencji, w przeciwieństwie do Niemców i Czechów. Gdyby oni podejmowali decyzję, to niewątpliwie do tej interwencji by doszło - mówi nam dr Grzegorz Majchrzak, historyk z IPN. Dodaje, że to strona sowiecka ponosiłaby odpowiedzialność za ewentualną interwencję, poniosłaby też jej koszty. Rosjanie wcale tego nie chcieli, o czym świadczy m.in. wypowiedź szefa KGB Jurija Andropowa na posiedzeniu sowieckiego Politbiura 10 grudnia. Stwierdził on wprost, że koszty przejścia Polski "pod władzę 'Solidarności'" byłby mniejsze dla Związku Sowieckiego niż interwencja wojskowa. Inny historyk z IPN dr Bogusław Kopka wskazuje również, że Rosjanie nie podołaliby logistycznie tej operacji. - To było mało realne - stwierdza. Jabłoński podkreśla, że Jaruzelski podtrzymuje mit o konieczności wprowadzenia stanu wojennego, "bo będzie interwencja sowiecka". W jego utrzymywaniu pomaga słaba znajomość przez historyków istniejących dokumentów. - Proszę pamiętać, że część materiałów Jaruzelski kazał zniszczyć, nie mamy wszystkich protokołów z posiedzeń Biura Politycznego KC PZPR, zachowały się tylko 4 stenogramy - wskazuje Majchrzak. - Mamy tutaj do czynienia z operacją zacierania śladów, zresztą Jaruzelski w jednym z wywiadów przyznał, że te stenogramy kazał zniszczyć, aby chronić ludzi - dodaje. Historyk liczy na to, że pojawią się jeszcze inne dokumenty. Podkreśla, iż należy zbadać archiwa wojskowe. - Do tej pory historycy nie dają odpowiedzi na fundamentalne pytanie, stan wojenny przygotowywali wojskowi, wiadomo, że założyli, iż będzie jakaś liczba ofiar śmiertelnych, świadczą o tym przygotowania szpitali, ale nie znaleziono takich szacunków - mówi. Aktualnie toczy się proces autorów stanu wojennego, podczas którego Jaruzelski podtrzymuje swoją tezę. Oceniając jego wypowiedzi, dr Kopka wskazuje, że oskarżonym przysługuje także prawo kłamania we własnej obronie. Notatka z rozmowy Jaruzelskiego z Kuligowem ma być na wniosek IPN dołączona do akt sprawy. "Trudno stwierdzić, jakie znaczenie będzie miała notatka z grudniowej rozmowy Jaruzelskiego z Kulikowem dla wyroku sądu rozpatrującego obecnie odpowiedzialność gen. Jaruzelskiego za wprowadzenie stanu wojennego" - pisze Dudek. - Nawet jeżeli nie uda się ich skazać, to materiały ze śledztwa wniosą nowe informacje do tego, jak tworzono np. dekret o stanie wojennym - podsumowuje dr Majchrzak. Zenon Baranowski

Zbrodnia i zdrada Samą istotę wprowadzenia stanu wojennego najprecyzyjniej zdefiniował nie kto inny, jak tylko Wiaczesław Mołotow. Tak, ten sam - prawa ręka Stalina, zbrodniczy wróg Polaków, współsygnatariusz, obok Ribbentropa, IV rozbioru Polski podpisanego na Kremlu 23 sierpnia 1939 roku. Dożywszy sędziwego wieku, w swych wspomnieniach pod rokiem 1981 Mołotow wystawia generałowi Jaruzelskiemu niesłychanie pochlebną opinię: "W ostatnich kilku latach wielkim naszym osiągnięciem, naszym, to jest komunistów, było pojawienie się dwóch ludzi. Pierwszą przyjemną niespodzianką był Andropow. (...) Drugi człowiek to Jaruzelski. Ja sam na przykład nigdy wcześniej nie słyszałem tego nazwiska, zanim nie ujrzałem go w roli pierwszego sekretarza. (...) Bolszewików wśród Polaków było niewielu - Jaruzelski nas wyręczył".Ta charakterystyka dyktatora stanu wojennego to najbardziej dosadny i zwięzły dowód zdrady narodowej, jakiej dopuścił się Wojciech Jaruzelski oraz kierowana przez niego Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego - grupa zsowietyzowanych w służbie Rosji generałów i pułkowników tzw. Ludowego Wojska Polskiego. Stan wojenny wcale nie był mniejszym złem! Było to naruszenie polskiej racji stanu i polskiej suwerenności w imię imperialnych interesów Kremla. Ostateczna decyzja o wprowadzeniu w PRL stanu wojennego zapadła w nocy z 8 na 9 grudnia 1981 r. w gabinecie Jaruzelskiego. To nie przypadek, że rozkazy polskiemu generałowi wydawał głównodowodzący wojskami państw Układu Warszawskiego sowiecki marszałek Wiktor Kulikow, który specjalnie przyleciał do Warszawy, by nadzorować rozwój sytuacji. Jaruzelski był w tym momencie prawdziwym dyktatorem: przywódcą partii komunistycznej PZPR, premierem, ministrem obrony narodowej, szefem Komitetu Obrony Kraju, szefem WRON. A mimo to stał na baczność we własnym gabinecie przed Kulikowem, który był co prawda marszałkiem, ale "zaledwie" wiceministrem w Moskwie. Dokładnie tak samo zachowywali się w XVIII wieku renegaci polscy - targowiczanie wobec rosyjskich ambasadorów i dygnitarzy carycy Katarzyny II. Gdy weźmie się pod uwagę panujący w Polsce system polityczny, pytanie o to, czy Jaruzelski działał z inicjatywy własnej, czy też z inicjatywy Moskwy, staje się pytaniem retorycznym. Gdyby Jaruzelski sam opracował plan działania, to i tak jako lojalny komunista, musiałby prosić radzieckich towarzyszy o zielone światło. Gdyby zaś plan stanu wojennego narodził się w Moskwie, generał musiałby przyrzec posłuszeństwo. Powtórzmy raz jeszcze za Mołotowem: "Jaruzelski nas wyręczył". Taka jest prawda. Polski generał wyręczył armię sowiecką i mordował własny Naród! W stanie wojennym "zmieniono" generałowi nazwisko z Jaruzelski na Jaruski i była w tym duża część prawdy o generale. Jaruzelski, Kiszczak oraz pozostali dowódcy stanu wojennego niezależnie od zdrady narodowej dopuścili się zbrodni morderstwa. Z punktu widzenia norm prawnych, jakie przyjął trybunał norymberski po II wojnie światowej, generałowie stanu wojennego spełniają wszystkie kryteria definicji "morderców zza biurka". Zbrodnie dokonane na górnikach, na najbardziej odważnych księżach, na działaczach "Solidarności", na maturzyście Grzegorzu Przemyku - to tylko część odpowiedzialności, która spada na generałów WRON. Generał Kiszczak - dyktator nr 2, szef MSW, ma ręce unurzane we krwi Polaków. Najbardziej drastyczną zbrodnią w grudniu 1981 r. była masakra górników w katowickiej kopalni "Wujek". Na rozkaz Kiszczaka wysłano przeciwko nim czołgi, milicję, a wreszcie pluton snajperów - morderców ZOMO. Była to na zimno zaplanowana zbrodnia na bezbronnych. Wystarczyło przecież odciąć dopływ wody oraz prądu elektrycznego, a górnicy sami zaprzestaliby strajku i wyszli z kopalni! Ale Jaruzelskiemu i Kiszczakowi chodziło o pokaz siły, chodziło o to, aby zastraszyć i sterroryzować Polaków, że władza ludowa się nie cofnie, że "będzie obcinała ręce" tym, którzy podniosą je w obronie wolności Narodu, tak jak to było w 1956 r. w Poznaniu. Adwokaci Jaruzelskiego, Kiszczaka i innych generałów stanu wojennego twierdzą, że generałowie to "ludzie honoru", którzy doprowadzili do obrad Okrągłego Stołu. Adam Michnik, Tadeusz Mazowiecki, Jacek Kuroń cynicznie od lat wmawiali, że PRL była "najweselszym barakiem w obozie" komunistycznym. To fałsz i kłamstwo, to celowa manipulacja! Czechów, Słowaków, Węgrów i Niemców z NRD musiały bowiem krwawo pacyfikować dywizje Armii Czerwonej. Tylko w Polsce, w tym "wesołym baraku", komuniści byli wystarczająco silni, aby zupełnie samodzielnie krwawo rozprawić się z dążeniami i aspiracjami wolnościowymi własnego Narodu: w latach 1956, 1970, 1976, 1981 nie było w PRL sowieckiej interwencji militarnej, takiej jak w innych państwach. I nie jest przypadkowe, że obrona zdrajców Ojczyzny odbywa się właśnie w "Gazecie Wyborczej". To właśnie "Gazeta" przejęła po "Trybunie Ludu" jako swoje logo czerwony sztandar i drukuje go codziennie na pierwszej stronie. Jeżeli ten czerwony prostokąt tuż przy tytule "Gazety Wyborczej" nie jest czerwonym, sowieckim, komunistycznym sztandarem - to czymże to jest?! Józef Szaniawski

Kariera towarzysza generała Z reżyserem i producentem filmowym Robertem Kaczmarkiem, współtwórcą - wraz z Grzegorzem Braunem - filmu "Towarzysz Generał", który w sobotę, 12 grudnia, pokaże TVP Historia, rozmawia Adam Kruczek Film "Towarzysz Generał" to już nie tylko errata do biografii Wojciecha Jaruzelskiego, ale - ze względu na wagę tej postaci - istotna errata do powojennej historii Polski? - Cóż, przez ostatnie 20 lat intensywnie pracowano nad nowym wizerunkiem Wojciecha Jaruzelskiego, a fakt, że w sondażach ok. 50 proc. ankietowanych pozytywnie ocenia tę postać, wystawia nie najlepsze świadectwo nam, Polakom. Niestety, zatupano, przemilczano prawdziwy obraz tego człowieka. Gdy w kolejne rocznice 13 grudnia odbywały się pod jego domem manifestacje, budowano wokół tego atmosferę nagonki, wmawiano, że właściwie największą ofiarą przemian jest ten "biedny" Jaruzelski, który siedzi w swojej "chałupce" i przeżywa gorycz ludzkiej niewdzięczności, a przecież rzekomo uchronił Polaków przed sowieckimi czołgami.
Prawda jest zupełnie inna. - Nawet tę "chałupkę", w której mieszka, Jaruzelski zdobył w sposób wątpliwy, ale nie ma poczucia elementarnej przyzwoitości, by zwrócić willę prawowitym spadkobiercom. Prawdziwe problemy mają natomiast ludzie dociekający prawdy o Jaruzelskim, jak choćby jego biograf płk Lech Kowalski, autor książki "Generał ze skazą", osoba, bez której by nasz film nie powstał. Za swoje badania zapłacił wysoką cenę. Mieszka w bloku na osiedlu wojskowym i po wydaniu książki spotkał się ze zorganizowanym ostracyzmem, pluto mu pod nogi, nie obsługiwano w sklepiku osiedlowym itp. To pokazuje, że Jaruzelski nie jest tylko postacią historyczną, dziadkiem kurczowo trzymającym się swojej wersji historii, ale do dziś dysponuje poważnym zapleczem w aparacie wojskowym i lewicowych kręgach politycznych.
W jaki sposób wprowadzenie stanu wojennego zaważyło na karierze Jaruzelskiego? - Jak zauważa prof. Andrzej Paczkowski, w sierpniu 1980 r. Jaruzelski był tylko jedną z około 15 istotnych postaci w ówczesnym aparacie władzy, a po 13 grudnia 1981 r. stał się jednowładcą. To był kolejny z jego koniunkturalnych wyborów w drodze na szczyty władzy. Myślę, że doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli nie wprowadzi stanu wojennego w Polsce, to zrobi to za niego ktoś inny. Chętnych do tego w otoczeniu Jaruzelskiego nie brakowało. Wymagał tego zarówno interes sowiecki, jak i własne interesy rządzących w Polsce komunistów.
Choć scenariusz wejścia Sowietów w świetle ujawnionych dokumentów okazał się bajką, apologeci Jaruzelskiego i on sam ciągle się tym argumentem bronią. - Sowietom taka "bratnia pomoc" była zupełnie nie na rękę. Prowadzili działania militarne w Afganistanie, a wejście z zewnątrz do Polski mogło spowodować nieobliczalne skutki. Nie byłoby już wtedy rozmów z żołnierzami przy koksownikach... "Solidarność" musiał spacyfikować ktoś z wewnątrz kraju. Jaruzelski chętnie na to przystał. Próbował ubezpieczać się uzyskaniem od sowieckich generałów gwarancji wsparcia militarnego w razie niepowodzenia, ale mu odmówiono.
Film odsłania to, co Jaruzelski skrzętnie pomija lub marginalizuje, np. zwalczanie antykomunistycznego podziemia, związki z Informacją Wojskową, aktywny udział w czystce antysemickiej w ludowym Wojsku Polskim czy w inwazji na Czechosłowację. Czy udało się Panom dotrzeć do nowych, dotąd nieznanych materiałów? - Nie, w filmie o Jaruzelskim nie ma informacji, które nie byłyby dotychczas znane, przynajmniej historykom. Zbieramy i porządkujemy kluczowe fakty i wątki z jego biografii politycznej, które dopiero zestawione i połączone w prostej chronologii pokazują drogę i karierę tego człowieka. A także jego miejsce dzisiaj.
Film nie zamyka się w konwencji historycznego dokumentu? - To nie jest film historyczny, ale całkowicie współczesny. Jeden z historyków pojawiających się w filmie "Towarzysz Generał" mówi, że Jaruzelski nieoficjalnie "zaklepywał" kandydaturę szefa sztabu generalnego Wojska Polskiego jeszcze na początku XXI wieku. Ta historia toczy się na naszych oczach. Myślę, że w 1989 r. ci, którzy usiedli do Okrągłego Stołu ze strony "solidarnościowej", dostali - używając porównania ze strukturami ekonomicznymi - miejsca w zarządzie spółki, natomiast rada nadzorcza pozostała niezmienna, a jej przewodniczącym był Wojciech Jaruzelski. Dla zrozumienia jego pozycji trzeba zdać sobie sprawę z tego, jak wielką rolę odgrywały służby przed 1989 r. i odgrywają dzisiaj, a z drugiej strony, do jakiego stopnia Jaruzelski osobiście kształtował całą ówczesną generalicję, poszczególne jej "zaciągi". Ci ludzie przecież nie wyparowali, a on jest dla nich absolutnym autorytetem, guru i gwarantem kariery. Obrona Jaruzelskiego przed sądem i w mediach to nie jest tylko obrona jego miejsca w historii, ale całej tej formacji i jej dzisiejszych wpływów.
Przez cały okres PRL Jaruzelski nieustannie wspinał się po stopniach hierarchii wojskowo-partyjnej. Każdy tzw. przełom jeszcze bardziej umacniał jego pozycję. Czym Pan to tłumaczy? - Tajemnica tych awansów tkwi w jego relacjach z Moskwą. Kto w partii i wojsku miał "przełożenie na Moskwę", jak się wtedy mówiło, tym był mocniejszy. Stąd brały się zabiegi Jaruzelskiego, aby w Polsce jak najczęściej gościć sowieckich generałów, bo to oni tak naprawdę gwarantowali mu, jak to się dziś mówi - ścieżkę kariery. Trzeba pamiętać, że to nie jest tak, że w PRL jakiekolwiek ciało administracyjne czy polityczne samo decydowało o obsadzie kluczowych stanowisk. Nawet sekretarze wojewódzcy musieli być akceptowani w Moskwie. Rezydentura GRU naprawdę tu istniała i działała. A jeśli chodzi o "przełomy", to przychylam się do tezy śp. prof. Pawła Wieczorkiewicza, który uważał, że wszystkie "wielkie" daty w historii PRL były tak naprawdę wydarzeniami prowokowanymi w celu zmiany ekipy władzy. Zawsze była to walka wewnątrz partii czy służb z wykorzystaniem nieświadomych istoty rzeczy ludzi z zewnątrz.
Jaruzelskiemu chyba bardzo zależało na tych awansach.- W filmie dr Sławomir Cenckiewicz wskazuje, że aby zrozumieć tę postać, trzeba pamiętać, iż przez całe dorosłe życie Jaruzelski nie wyobrażał sobie sytuacji, w której z powodów zasadniczych mógłby postawić się poza grupą aktualnie sprawującą władzę. Jego wybory określa postawa karierowicza. Zawsze się dostosowuje, robi to, czego od niego żądają przełożeni na Kremlu.
Dzisiaj Jaruzelski swoje decyzje próbuje tłumaczyć wyborem "mniejszego zła".- Tak, to takie sugerowanie, że gdyby nie ja, to przyszedłby ktoś jeszcze gorszy. Ale przecież za tymi wyborami szły konkretne, wymierne, osobiste profity i obiektywne szkody dla Polski. Przy swoim poziomie inteligencji Jaruzelski musiał mieć tego świadomość, zarówno we wczesnych latach 50., jak i później, choćby w latach 70., kiedy, jak komentuje to w filmie płk Lech Kowalski, znaczna część tzw. gierkowskich pożyczek szła za jego przyczyną na infrastrukturę tworzoną w celu ewentualnej przyszłej agresji sowieckiej na Europę Zachodnią. Musiał wiedzieć, że są to działania szkodliwe, a w perspektywie inwazji wręcz katastrofalne dla Polski.
Jedną z wciąż niewyjaśnionych spraw są związki Jaruzelskiego z Informacją Wojskową. Czy wiemy coś więcej o aktywności agenta "Wolskiego"? - Archiwa zostały wyczyszczone, więc mamy o tym wiedzę poszlakową. To, co można powiedzieć bez narażania się na procesy, to tyle, że istnieją dokumenty świadczące o tym, że został zarejestrowany w sieci agenturalnej Informacji Wojskowej. Każdy inteligentny odbiorca tej informacji powinien domyślić się, o co chodzi.
Tylko tyle? - Moim zdaniem, w naszych dyskusjach o PRL przecenia się rolę agentury. Sądzę, że nie jest to klucz do zrozumienia i osądu tamtych ludzi i czasów. Przez ostatnie 20 lat udało się zepchnąć zainteresowanie opinii publicznej na ujawnianie tajnych współpracowników. Nie lekceważę tej sprawy, ale kwestia kapusiów w hierarchii ważności jest jednak drugorzędna. Tymczasem posłużyła do osłabienia, a nawet eliminacji z pola widzenia opinii publicznej rzeczy podstawowej - odpowiedzialności ludzi, dla których ten cały agenturalny dół pracował, czyli komunistycznych władz politycznych. To nie było tak, że np. sekretarz wydziału KC PZPR nie znał realiów PRL. Przecież to dla niego i takich jak on te służby i cała agentura zbierały informacje. Czy dzisiaj formułuje się zarzuty pod adresem np. członków Biura Politycznego KC PZPR albo sekretarzy wojewódzkich partii? Oni się świetnie mają właśnie dzięki temu, że zupełnie nie sięga się do sedna tej niegodziwości, którym było skomunizowanie społeczeństwa. To dlatego Urban i cała reszta może mieć dziś tak wspaniałe samopoczucie i żyć z rodzinami w dobrobycie. Oczywiście uważam, że ludzie powinni wiedzieć, kim był "Bolek", "Święty" czy inni, którzy donosili na kolegów, ale nie może to przesłonić "góry", dla której to robili. Lustracja bez dekomunizacji w ograniczonym stopniu oczyszcza Polskę z narośli PRL. Przypomnijmy pośmiertny sukces Gierka, którego mało kto już kojarzy z represyjnym systemem, na którego czele stał. Jakże fascynujący film można by nakręcić o Gierku.
Społeczne zapotrzebowanie na ambitną historyczno-dokumentalną twórczość filmową, jaką Pan uprawia, jest ogromne. A jednak tego rodzaju filmów powstaje jak na lekarstwo, na dodatek są emitowane o dziwnych porach. Czy trudno jest realizować tego rodzaju produkcję filmową? - Zawsze były jakieś kłopoty, choć o zróżnicowanym natężeniu. Film o Jaruzelskim został zamówiony wtedy, gdy dyrektorem TVP Historia był Artur Dmochowski. Telewizja Polska to taka Polska w pigułce, gdzie krzyżują się wszelkiego rodzaju interesy. Dlatego dużo zależy od tego, czy we właściwym momencie spotka się tam urzędnika, którego w produkcji filmowej interesują wartości takie jak prawda czy Ojczyzna. Na szczęście zdarzają się i tacy. Przy okazji chciałbym polecić na TVP Historia trzy odcinki cyklu dokumentalnego "Historia III RP". W niedługim czasie powinno się tam znaleźć kolejnych osiem odcinków. Nie trzeba się logować, wystarczy wejść na stronę TVP Historia i poszukać działu "Cykle dokumentalne".
Film o Jaruzelskim ma bardzo zdecydowaną, demaskatorską wymowę. Czy nie próbowano wpłynąć na Pana w celu jej złagodzenia?
- Dużo by o tym mówić, ale może lepiej nie... Powiem tylko, że sugerowano, abym zmienił tytuł z "Towarzysz Generał" na "Generał". Wraz z Grzegorzem Braunem wyreżyserował Pan już filmy m.in. o dwóch prezydentach - Wałęsie i Jaruzelskim. Gdyby tak dorzucić do tego dorobku filmy o Bierucie i Kwaśniewskim, to - przynajmniej jeśli chodzi o prezydentów - można byłoby zamknąć pewną epokę...
- (śmiech) Jeśli TVP przetrwa, to kto wie... Dziękuję za rozmowę.
Robert Kaczmarek - reżyser, scenarzysta i producent filmowy. Absolwent Instytutu Socjologii Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego i Wydziału Reżyserii PWSFTviT w Łodzi. Od 1990 r. wyprodukował kilkadziesiąt filmów dokumentalnych, z których większość reżyserował. Autor i współautor takich filmów, jak m.in.: "Towarzysz Generał" (2009), "TW Bolek" (2008), "Defilada zwycięzców" (2007), "Pielgrzymki do Ojczyzny Jana Pawła II" oraz kilkunastu filmów z cyklu "Errata do biografii", którego był producentem.

Ta Polska im się podoba W wypowiedzi z okazji 20. rocznicy Okrągłego Stołu Aleksander Kwaśniewski stwierdził, że bez tego porozumienia nie dałoby się żyć. Jeśli myślał o sobie i swoich współtowarzyszach, miał absolutną rację. Po 20 latach od rozpoczęcia obrad Okrągłego Stołu wydarzenie to wywołuje wiele sporów i namiętności. I bardzo dobrze. Publiczna debata jest niezbędnym elementem funkcjonowania społeczeństwa, które z własnej, czasem bohaterskiej, a czasem wstydliwej przeszłości jest w stanie wyciągnąć nauki na przyszłość. Ale w Polsce dyskusja jest niesłychanie trudna, szczególnie wtedy, gdy w jakikolwiek sposób wiąże się ze współczesną polityką. Mniej niż historyczne fakty liczą się wtedy partyjne interesy, obrona własnych życiorysów czy legitymizacja władzy. Przykładem tego zjawiska była uroczysta akademia z okazji 20. rocznicy rozpoczęcia obrad Okrągłego Stołu urządzona w murach polskiego parlamentu. Jej organizatorzy, zwolennicy „okrągłego mebla”, nie zaprosili nikogo ze sceptyków. W programie uroczystości jasno przedstawili swe poglądy: „od samego początku III RP starły się w Polsce dwa sposoby uprawiania polityki: jeden związany w jakimś stopniu z filozofią Okrągłego Stołu, zmierzał do istniejących w społeczeństwie antagonizmów, kładł nacisk na społeczny dialog, idee porozumień i wyrażał szacunek dla odmiennie myślących (…) Drugi nastawiony był na dzielenie społeczeństwa, tworzenie obrazu wroga, wykluczanie i zwalczanie różnych grup i społecznych kategorii”. W takim dyskursie mamy z jednej strony dalekowzrocznych mężów stanu, z drugiej szaleńców i frustratów, zwolenników antagonizowania społeczeństwa. Do tej drugiej grupy zaliczono między innymi tych, którzy w imię elementarnych zasad sprawiedliwości chcieliby rozliczenia przywódców partii i bezpieki za ich działania z czasów PRL. Szaleńcami są także ci, którzy nie chcą, żeby kat był traktowany lepiej niż jego ofiara. Całkiem do niedawna gwarantowało to prawo stojące na straży przywilejów funkcjonariuszy SB. Do niebezpiecznych frustratów należą też historycy, którzy chcieliby pisać o systemie komunistycznym. Prawda mogłaby przecież „stworzyć obraz wroga” i podzielić Polaków. W dyskusjach nad znaczeniem Okrągłego Stołu wyraźnie, choć nie tak silnie jak kiedyś, dominują jego zwolennicy. Argumenty sceptyków są często bagatelizowane, wyszydzane i sprowadzane ad absurdum do śmiesznych teoryjek spisku. Nierzadko stosowana jest przemoc werbalna i próby wykluczenia tych, którzy myślą inaczej. Jeden z uczestników tamtych wydarzeń stwierdził wprost, że „negowanie osiągnięć Okrągłego Stołu jest dyskutowaniem ze zdrowym rozsądkiem”. Prawdą jest, że Okrągły Stół ma swoją czarną legendę, w której sporo jest uproszczeń i zwyczajnej nieprawdy. Rozmaite spiskowe teorie, często naukowo nieweryfikowalne, a czasem w oczywisty sposób absurdalne, są kontrapunktem dla propagandy uprawianej przez zwolenników i beneficjentów Okrągłego Stołu.

Władza była nad przepaścią Z dyskusji wokół Okrągłego Stołu można wyłowić kilka podstawowych argumentów jego zwolenników. Podnoszą oni m.in. znaczenie faktu zawarcia porozumienia między tak odległymi od siebie stronami. Kłopot w tym, że konsensus jest środkiem rozwiązywania problemów, a nie celem samym w sobie. Liczy się wartość osiągniętych celów, a nie sama metoda negocjacji.

Zwolennicy historycznego porozumienia głoszą też, że uchroniło ono Polskę przed ofiarami, które mogłyby paść w czasie gwałtownego upadku systemu. Powołują się, jak prof. Jerzy Holzer, na przykład Rumunii. Ale rozlew krwi w Polsce w 1989 czy 1990 r. był mało prawdopodobny. Polscy komuniści nie sięgnęliby po rozwiązania siłowe, ponieważ w ówczesnej sytuacji międzynarodowej nie leżało to w interesie Moskwy. Nadto widmo bliskiego i nieuchronnego krachu systemu stawiało przed nimi bardzo jasną alternatywę: albo porozumienie i pokojowe oddanie władzy, albo powtórka z „Wieszania zdrajców na krakowskim Rynku” pędzla Jana Piotra Norblina. Wymownie potwierdzają taką alternatywę fakty z końca 1989 r. Członkowie KPN i grupy radykalnej młodzieży atakowały wtedy bronione przez rząd Mazowieckiego komunistyczne pomniki i siedziby PZPR. Gdy Jacek Kuroń naciskał na gen. Kiszczaka, by użył siły, ten rozchorował się na gardło. Cierpliwość zalecali niedawnym działaczom opozycji także jego podwładni. Czasem można usłyszeć opinię, że Okrągły Stół był ważnym krokiem w kierunku wolności. Sęk w tym, że pod wieloma względami było dokładnie odwrotnie. Komuniści osiągnęli wtedy jeden z ostatnich sukcesów, zapewniając sobie kontraktowe wybory do Sejmu i tworząc warunki dla kilkuletniej kontroli nad państwem. Daje się słyszeć również, że niepowodzenie rozmów przy Okrągłym Stole mogło spowodować poważne przetasowania w aparacie komunistycznej władzy i spowodować trudne do przewidzenia konsekwencje. Ale usztywnienie postawy aparatu PZPR było możliwe wyłącznie z przyzwoleniem Moskwy, a takiej zgody nie było. Poza tym trudno zakładać, że komunistyczni przywódcy byli aż tak krótkowzroczni. Próba odejścia od kompromisu miałaby dla nich skutek tylko jeden: upadek z większej wysokości i z większym hukiem. Zwolennicy porozumienia twierdzą również, że Okrągły Stół przyspieszył upadek komunistycznego systemu. Rzeczywiście, sporo osiągnięto, przede wszystkim plebiscyt w wyborach do Senatu. Ale czy było warto? PZPR stała na skraju przepaści. Czy nie należało poczekać, aż wykona kolejny krok do przodu? Już po kilku miesiącach tempo politycznych wydarzeń przekreśliło sens zawartego porozumienia. Sukces okazał się krótkotrwały, a w 1990 r. stał się poważną zaporą dla demokratyzacji. Kiedy były działacz antykomunistycznej opozycji Wacław Havel obejmował urząd prezydenta Czechosłowacji, a na Węgrzech odbywały się całkowicie demokratyczne wybory parlamentarne, w Polsce ministrem spraw wewnętrznych był gen. Czesław Kiszczak, a obrony narodowej gen. Florian Siwicki. Kiedy tłumy wiwatujących Niemców obalały mur berliński, prezydentem (nadal) Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej był gen. Wojciech Jaruzelski. Najważniejszą konsekwencją porozumień z wiosny 1989 r. było to, że po roku Polska z lidera stała się outsiderem demokratycznych przemian. Z tej perspektywy Okrągły Stół to pyrrusowe zwycięstwo.

Gładko do nowej rzeczywistości PPR i PZPR deptały podstawowe swobody obywatelskie i rządziły metodami siłowymi. Komuniści nie tyle służyli obywatelom, ile zarządzali w jednym z obozowych baraków w imię zbrodniczej ideologii i własnej prywaty. Jeżeli więc po komunizmie Polska miała powrócić do stanu normalności, to pozostałości dawnego ustroju, niczym złośliwy nowotwór, należało wypalić ze szczętem. Najlepszą formą kuracji była opcja zerowa w najważniejszych instytucjach społeczno-politycznych, a w innych – głęboka dekomunizacja. W NRD oraz Czechosłowacji stosowne ustawodawstwo jednoznacznie pokazywało dobro i zło i bez wątpienia było ważnym elementem obywatelskiego wychowania. Nie zlikwidowało ono udziału komunistów w życiu społecznym, jednak znacznie ograniczyło ich wpływy, szczególnie w początkach funkcjonowania demokracji. W Polsce wydarzenia potoczyły się inaczej. Rzesze dawnych pezetpeerowskich aktywistów przeszły gładko do nowej rzeczywistości wraz ze swoimi specyficznymi sposobami pojmowania działalności publicznej, etyką i nawykami. Po zmianie nazwy i drobnych zabiegach kosmetycznych wróciły one do władzy, wygrywając wybory parlamentarne w 1993, a potem w 2001 roku. Zapewne ważną rolę w ich sukcesie odegrały koszty transformacji. Ale nie mniej ważna była siła komunistów w postaci solidnego zaplecza logistycznego, sprawnych kadr i struktur oraz zagarniętego społeczeństwu mienia. Kolejne korzyści polityczne i finansowe osiągnęli w wyniku podziału łupów po dawnym systemie na początku lat 90. Powrót do władzy dawnych „towarzyszy” odcisnął fatalne piętno na losach III RP. W latach 70. i 80. w PZPR w górę pięli się bowiem głównie pozbawieni zasad, żądni władzy i pieniędzy karierowicze. Dzięki „duchowi koncyliacji” i „zamknięcia przeszłości” mogli pozostać w polityce i urzeczywistniać swoją wizję polityki i własne życiowe ambicje. W tym kontekście piętno Okrągłego Stołu wydaje się aż nadto widoczne: telenowele pod tytułem „lustracja Jerzego Jaskierni” czy „badanie przeszłości Józefa Oleksego”, „samobójczy turniej strzelecki” w mieszkaniu Ireneusza Sekuły. Postkomunizm to także styl sprawowania władzy przez sekretarza Gminnego Komitetu PZPR w Wielbarku, następnie pracownika cenzury, a do niedawna prezydenta Olsztyna Czesława Małkowskiego. Wśród postkomunistów zasiadających przy Okrągłym Stole byli działacz PZPR Zbigniew Sobotka ze Starachowic i dość specyficznie sprawujący swój urząd Aleksander Kwaśniewski (ten z Charkowa). Wszyscy oni stanowią różne nominały tej samej monety. W jednym z wywiadów podsumowujących 20. rocznicę Okrągłego Stołu Kwaśniewski stwierdził, że „bez [tego] porozumienia nie dałoby się żyć”. Jeśli myślał o sobie i swoich współtowarzyszach, miał absolutną rację.

Fatalne skutki „stabilizacji” W czasie debaty historyków zorganizowanej przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego jeden z uczestników podkreślił wagę Okrągłego Stołu, wskazując, że ówczesny duch porozumienia i koncyliacji przez lata „stabilizował sytuację polityczną Polski”. Niewątpliwie, twierdzenie to zawiera sporo prawdy, lecz nie jestem pewien, czy Polska początku lat 90. najbardziej potrzebowała akurat stabilizacji. Wielkie przełomy polityczne, takie jak ten z 1989 roku, są bowiem niezwykle ważnymi momentami dla historii każdego narodu. Od wypracowanych wtedy mechanizmów funkcjonowania życia społecznego i narzuconych standardów zależy późniejsza kondycja państwa i perspektywa jego przetrwania. II Rzeczpospolita przez kilkanaście lat pokoju osiągnęła sporo sukcesów. Powstał sprawny aparat państwowy, organy ścigania i wymiar sprawiedliwości. Także i rok 1989 był ogromną szansą na zerwanie z czasami niewoli i budowę szanującego dorobek minionych pokoleń nowoczesnego społeczeństwa. Jedną z najważniejszych rzeczy, jakich należało wówczas dokonać, to stworzenie apolitycznych, cywilnych i wojskowych służb specjalnych. Te pierwsze budowano, opierając się na pobieżnie zweryfikowanych funkcjonariuszach byłej SB, którzy jeszcze kilka miesięcy wcześniej zwalczali aspiracje niepodległościowe Polaków. Ludzie ci, lojalni obywatele już nieistniejącej Polski Ludowej i z reguły dalecy od jakichkolwiek standardów moralnych, nie byli godni żadnej państwowej posady. Historia takich ludzi jak gen. Gromosław Czempiński czy protegowany jednego z uczestników Okrągłego Stołu Jacka Kuronia płk Jan Lesiak wskazuje, że esbek zawsze pozostaje esbekiem. Do standardów takich ludzi dostosowywało się wielu późniejszych członków kierownictwa MSW i służb specjalnych wywodzących się z dawnej opozycji. Koleje losów mec. Jana Widackiego czy rola, jaką w procesie niszczenia akt archiwalnych dotyczących Lecha Wałęsy odegrał wywodzący się z opozycji minister Andrzej Milczanowski – to tylko przykłady szerszego problemu związanego z ludźmi ówczesnej władzy. Jeszcze gorzej miała się rzecz z wojskowymi służbami specjalnymi i policją. Szczególnym przypadkiem jest WSI, typowa skamielina Polski Ludowej. Co najmniej do 1990 r. wojskowe służby specjalne znajdowały się pod pełną kontrolą GRU, po zmianie systemu politycznego nie przeszły żadnej reformy czy weryfikacji. Ów patologiczny stan został zlikwidowany po wyborach 2005 r., dzięki głosom PO i PiS, dwóch najważniejszych partii politycznych wywodzących się z dawnej opozycji. Dopiero wówczas przekreślono w tym obszarze kilkunastoletnie „stabilizowanie politycznej sytuacji”. Ale wielu podobnych, niezbędnych reform instytucjonalnych, które powinno się przeprowadzić w latach 1989 – 1990, dziś zrobić nie sposób. Nie da się na przykład w warunkach demokratycznego państwa prawa dokonać poważniejszej próby naprawy katastrofalnego stanu polskiego wymiaru sprawiedliwości. Choć nie jest to jedyny powód kryzysu, w dalszym ciągu istotną rolę w nim odgrywają „towarzysze” z dawnej PZPR. Oczekiwania „niepodległościowego” I prezesa Sądu Najwyższego prof. Adama Strzembosza co do samooczyszczenia się środowiska okazały się wyjątkowo chybione. Stan polskich sądów ulega systematycznej degradacji. „Ryba psuje się od głowy” – twierdzi wielu i palcem pokazuje na Sąd Najwyższy i Trybunał Konstytucyjny. Działalność tych instytucji w zakresie spraw dotyczących rozliczeń z przeszłością (np. lustracja i odpowiedzialność sędziów za przestępstwa z czasów PRL) wskazywana jest czasem jako jedno z groźniejszych źródeł psucia prawa i niszczenia życia publicznego. Trudno stwierdzić, na ile za taki stan rzeczy odpowiedzialny jest duch koncyliacji z czasów Okrągłego Stołu i gruba kreska, które przekreślały możliwość poważniejszych reform i oczyszczenia polskiego życia publicznego. Ale nie można zapominać, że całe segmenty struktur PRL w nietkniętej formie przeszły do III RP. Dobrze widać to na podstawie analizy funkcjonowania szeregu instytucji państwowych, organizacji politycznych i społecznych. Od polskich sądów, poprzez świat nauki do PZPN.

Sprawy załatwiane pod stołem Dzięki rozmowom przy Okrągłym Stole w początkowej fazie transformacji udało się zmarginalizować znaczną część środowisk antykomunistycznych odwołujących się do wartości tradycyjnej prawicy. Taki obrót sprawy był niejako zakodowany w filozofii Okrągłego Stołu i, jak można sądzić, stanowił naturalną konsekwencję, jeśli nie jeden z ważnych celów kontraktu. Wielu wpływowym uczestnikom tych wydarzeń, ze środowiskiem „Gazety Wyborczej” na czele, w kwestii polskich tradycji czy roli Kościoła w życiu publicznym znacznie bliżej było do rozmówców z PZPR niż do kolegów z opozycji. Niedwuznacznie uważający się za „oświeconych” zmierzali do przekształcenia Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego w „państwową partię polityczną” i sprawowania władzy poprzez „porozumienie elit”. Blokując tym samym mechanizmy demokratyczne i autentyczną aktywność społeczną, która na skutek splotu różnych wydarzeń, a także, być może, zamierzonych działań szybko została roztrwoniona i stała się przeszłością.

Oczywiście, zamiary ograniczenia demokracji przez lewicowe elity zostały przekreślone przez późniejsze wydarzenia. Pierwszym z nich były wyniki wyborów z 4 czerwca 1989 r., w których społeczeństwo pokazało, co myśli o PZPR. Ale w „duchu porozumienia”, przez część elit konsekwentnie forsowanego dalej, dopuszczono komunistów do udziału w życiu publicznym, podziału strumieni pieniędzy i informacji. Dość typowym przykładem podziału łupów jest sprawa kilkunastoletniej kontroli przez „ludzi ducha Okrągłego Stołu” państwowej telewizji. To właśnie na początku lat 90. zapoczątkowano funkcjonowanie dwóch płaszczyzn uprawiania polityki: obowiązujących demokratycznych rytuałów i spraw, które we wspólnym interesie dawało się załatwić – nomen omen – pod stołem, z dala od oczu maluczkich. W tym kontekście inicjatywa Lwa Rywina nie była żadnym złamaniem obowiązujących reguł, tylko kontynuacją niejawnych mechanizmów „okrągłostołowej” demokracji. Zawarcie porozumienia przy Okrągłym Stole miało też inne, poważne konsekwencje. Gruba kreska zablokowała lustrację, dekomunizację i na lata uniemożliwiła dostęp do archiwów byłej Służby Bezpieczeństwa. Co do ich stanu, wartości i znaczenia ministrowie pierwszych dwóch solidarnościowych rządów, mówiąc grzecznie, notorycznie mijali się z prawdą. Nie jest przypadkiem, że przytłaczająca część akt byłej SB została spalona w czasach rządów Tadeusza Mazowieckiego. Nie jest również przypadkiem, że dopiero teraz, dwadzieścia lat po Okrągłym Stole, przed sądem stanęli autorzy stanu wojennego, a funkcjonariuszy SB próbuje się – choć nieudolnie – pozbawić przywilejów emerytalnych.

Deficyt prawdy i sprawiedliwości Na początku lat 90. dawni towarzysze z PZPR i SB mogli czerpać duże korzyści z tytułu zajmowanego stanowiska, a potem układów i znajomości z czasów PRL. W czasie transformacji ustrojowej zakładali liczne spółki nomenklaturowe, obejmowali stanowiska w bankach, firmach ubezpieczeniowych, organizacjach społecznych. Niedawni funkcjonariusze SB bardzo szybko przestali unikać spojrzeń spotykanych na ulicy działaczy opozycji. Z powodzeniem robili kariery w UOP i policji lub korzystali z wysokich emerytur. Wielokrotnie wyższych niż byli więźniowie polityczni. Nie było zasług i zdrad, a archiwa komunistycznej policji zamknięto przed historykami. Konsekwencje były oczywiste. Polska szybko stała się krajem niebywałego deficytu prawdy i sprawiedliwości. Brak kary za występki i nagrody za zasługi wpłynęły na budowę państwa, w którym nie nazywa się zła złem i w którym nie obowiązują żadne reguły i zasady przyzwoitości. Wiele segmentów życia publicznego Polski, a w szczególności korporacje zawodowe, funkcjonuje dziś znacznie gorzej niż w czasach PRL. Rodzinne koneksje to chyba najważniejszy element dostępu do zawodów prawniczych, w których wyniki konkursów i egzaminów znane są czasem przed ich przeprowadzeniem. W korporacji lekarzy największą szansę na pozbawienie prawa do wykonywania zawodu ma nie człowiek niekompetentny, tylko ten, kto ośmieli się opisać nieudolność własnego kolegi. W środowisku naukowym wykluczeniu podlega nie profesor, który przez 30 lat nie napisał żadnej pracy naukowej, tylko ten, kto wykaże brak kwalifikacji merytorycznych i moralnych któregoś z rządzących środowiskiem gerontów. Nie twierdzę, że za wszystkie wady życia publicznego Polski odpowiedzialny jest Okrągły Stół, bo geneza wielu z nich jest często znacznie bardziej skomplikowana. Ale łatwo zauważyć, że państwo, które zaczęto wówczas budować w duchu okrągłostołowego „porozumienia i koncyliacji”, zawierało fundamentalne genetyczne ułomności. Wynik badań socjologicznych daje tu rachunek bezlitosny. Wielu młodszym obywatelom ich ojczyzna jawi się dziś jako państwo skorumpowane i schorzałe, rządzone przez zdemoralizowane korporacje i najzwyklejsze bezprawie. Mało ich ten kraj obchodzi, bo uważają, że nie mają tu żadnej przyszłości. „Mnie się ta Polska podoba” – stwierdził w wywiadzie z okazji 20. rocznicy Okrągłego Stołu gen. Wojciech Jaruzelski. Trudno się dziwić, źle mu się nie powodzi. Ma nadal wysoką emeryturę, mieszka w willi zabranej przez komunistów państwu Przedpełskim. Kupił ją za śmieszne pieniądze jeszcze jako szef MON w 1975 r. z rąk tegoż MON, czyli trochę jakby sam od siebie. Dzięki grubej kresce i duchowi okrągłostołowej koncyliacji przez ostatnie dwadzieścia lat nie odpowiedział za swe działania z czasów PRL. Razem z nim na rocznicowej akademii w Sejmie, w sali wypełnionej głównie aparatem PZPR i SLD, świętowali inni obrońcy i beneficjenci ducha Okrągłego Stołu. Potem chwalili się dawnym sukcesem w mediach. Ale z biegiem czasu o tym wydarzeniu będzie można rozmawiać dużo spokojniej i w bardziej sprzyjającej atmosferze. Sądzę, że głównie w kontekście katastrofalnych błędów i zaniechań początku lat 90. Piotr Gontarczyk

Rozmowy na XX-lecie. Generał Wojciech Jaruzelski o przełomie 1989 r. Jacek Żakowski: - Kto obalił komunizm? Wojciech Jaruzelski: - Spodziewałem się, że zacznie pan od dyżurnego tematu - stan wojenny. O stanie wojennym nie mam już siły rozmawiać. A co ja mam powiedzieć? Jako oskarżony złożyłem przed sądem wyjaśnienia, którym w wydaniu książkowym dałem tytuł "Ostatnie słowo". Ale oczywiście wiem, że w tej sprawie ostatniego słowa ani ostatniego pytania nie będzie.
Tym bardziej wróćmy do komunizmu. Kto go naprawdę obalił? Pamiętam wielką konferencję w Turynie z okazji 20 rocznicy pierestrojki. Udział w niej wzięło kilku byłych prezydentów, premierów, wielu polityków, radzieckich dysydentów. Byliśmy tam razem z Wałęsą i Rakowskim. Wałęsa po swojemu podzielił zasługi. Jego zdaniem upadek komunizmu to w 50 proc. zasługa papieża, w 30 proc. Solidarności, a w 20 - "innych czynników". Szanuję historyczną rolę Lecha Wałęsy, ale z taką oceną trudno się zgodzić. W tym 20-proc. tłumie miały zmieścić się wszystkie pozostałe - polskie i zagraniczne - siły i osoby.
A pana zdaniem, kto obalił komunizm? Krótko nie da się tego powiedzieć, zwłaszcza że pojęcie komunizmu jest bardzo rozciągliwe. Trzeba by najpierw zapytać, kto chciał obalić, a kto nie chciał, ale faktycznie obalił. Chcieli obalić Reagan, papież, Solidarność. A Gorbaczow, ja i wielu innych chcieliśmy ten ustrój głęboko zreformować.
Czyli - katastrofa budowlana. Zawaliło się w trakcie remontu? Bodaj Hegel powiedział, że bez reform nie ma rewolucji. Reformy stopniowo tworzyły przestrzeń dla zmian rewolucyjnych. Reformy, które realizowaliśmy, były niewystarczające, aby stworzyć optymalny system. Ale przyczyniły się do tego, że dotychczasowy system upadł. Na szczęście drogą ewolucji.Ja bym wam nie zarzucał braku radykalizmu. Do dziś neoliberałowie z Witoldem Gadomskim na czele jako wzór liberalnej reformy rynkowej podają ustawy Wilczka uchwalone, gdy pan był I sekretarzem, a Mieczysław Rakowski premierem. To była prawdziwa rewolucja. Z punktu widzenia marksizmu był to zwrot zasadniczy. Marksizm zakładał społeczną, a de facto państwową, własność środków produkcji. Przez lata byliśmy temu wierni. Ale tabu społecznej własności powodowało, że reformy wprowadzone przez nas były w istocie półśrodkami, namiastkami.

Czego? Twardych reguł kapitalizmu. Bez nich nie dało się zrobić efektywnych gospodarczych reform. W tym sensie to Rakowski wprowadził w Polsce rozwiązania kapitalistyczne. Już sam pomysł uchwalenia ustawy o swobodzie działalności gospodarczej był bardzo odważny, a z punktu widzenia marksistowskiej ortodoksji - kontrrewolucyjny. Jednocześnie weszła w życie ustawa otwierająca Polskę na kapitał zagraniczny. Wkrótce powstało około miliona prywatnych firm.
Wiedział pan w 1988 r., że zaczyna pan odbudowywać w Polsce kapitalizm? Słowo kapitalizm było wstydliwe, nawet wyklęte. Myśleliśmy o gospodarce mieszanej. Chcieliśmy autentycznej konkurencji między własnością prywatną, państwową, spółdzielczą.
Czyli kapitalizm reński, jak w Niemczech zachodnich? Pierwsze skrzypce miał grać sektor państwowy. Bo wciąż wierzyliśmy, że motywacje społeczne są silniejsze niż egocentryczne. Z ideologii wynikało, że jeśli przedsiębiorstwo jest wspólną, społeczną własnością, to o efektywność będą dbać wszyscy. Nie tylko właściciel myślący, jak możliwie szybko zarobić. Okazało się, że wspólny interes nie daje takiej efektywności jak osobisty interes właściciela.
Mówimy o schyłku lat 80. Pan, Rakowski, Wilczek wprowadzacie w Polsce reformę rynkową. W ZSRR Gorbaczow robi pierestrojkę, w której też są elementy rynkowe. W podobnym kierunku Deng Xiaoping zmienia Chiny. Czy to był tylko zbieg okoliczności? Czy wspólnie doszliście do wniosku, że realny socjalizm się w rzeczywistości nie sprawdził? Fundamentalny był problem własności. Ale istniał też inny problem doktrynalny. Kierownicza lub, inaczej nazywając, przewodnia rola partii. Były jej różne warianty, były substytuty demokracji. Wprowadziliśmy coś w rodzaju demokracji konsultacyjnej, powstała Rada Konsultacyjna, wpisaliśmy mechanizm konsultacji do konstytucji, instytucje obrosły ciałami doradczymi, rozszerzyliśmy badania opinii społecznej. Staraliśmy się w ten sposób lepiej zrozumieć, czego społeczeństwo oczekuje, i obudzić aktywność. Ale kierowniczej roli przeskoczyć się nie dało. Uwierało to coraz bardziej. Kiedy odświeżam sobie dokumenty z ostatnich lat PRL, ciągle natykam się na ślady moich ówczesnych krytycznych wystąpień dotyczących omnipotentnych tendencji w partii, niezdolności do znalezienia wspólnego języka ze społeczeństwem. Interesy i nawyki szeroko rozumianego aparatu przynosiły tylko ograniczone, kosmetyczne zmiany. Nie tylko w partii, ale wszędzie ci, którzy mieli jakąś władzę, byli zainteresowani utrzymaniem status quo.
Które się nie sprawdzało. Miałem jeszcze nadzieję, złudzenia, że da się to w ramach ustroju naprawić. Na przykład uruchomiliśmy wielką, naukowo podbudowaną, akcję atestacji miejsc pracy. Wiadomo było, że są znaczne przerosty zatrudnienia. Liczyliśmy, że samorządy, dyrekcje, organizacje partyjne i związkowe będą umiały ustalić, które miejsca pracy są zbędne. Ale góra urodziła mysz. Być może wszyscy mieli dobrą wolę, ale nikogo nie dało się zwolnić, bo jeden miał chorą żonę, drugi pięcioro dzieci, a trzeci wpływowych kolegów. Bez twardej łapy właściciela, bez bicza bezrobocia nie dało się zwiększyć wydajności i kreatywności.
Kiedy pan zdał sobie z tego sprawę? To był proces. Ale punktem zwrotnym stało się referendum w sprawie drugiego etapu reformy, przeprowadzone w listopadzie 1987 r.
Przegrane referendum. Przegrane na własne życzenie. Bo ustaliliśmy, że wynik będzie liczony w stosunku do ogółu uprawnionych. To była zasada nieznana w świecie. Przecież wśród głosujących większość była za.
Wtedy zdał pan sobie sprawę, że bez twardej łapy kapitalisty socjalizm się nie uda? Stopniowo przekonywałem się w coraz większym stopniu. Ale jeszcze z premierem Mazowieckim mieliśmy rozmowy na ten temat. Jako prezydent musiałem przecież zaakceptować reformy Balcerowicza. A bałem się wybuchu bezrobocia, nierówności, nędzy. Wtedy Mazowiecki skierował Balcerowicza do mnie na rozmowę. Uspokajał on, że to będzie przejściowe. Pół roku mieliśmy się przemęczyć, a potem miało wyraźnie być lepiej. A stało się tak, że w 1993 r. Solidarność przegrała wybory i SLD doszedł do władzy, zachowując jednak kierunek reform.
To był pański triumf? W żadnym razie. Przecież byłem współautorem zmiany, którą w 1993 r. wyborcy w jakimś sensie odrzucili. Ale to pokazuje, jak trudny jest problem z reformami naruszającymi przywiązanie ludzi do sprawiedliwości społecznej, równości szans, opieki państwa, pełnego zatrudnienia. Trzeba było przejść przez dolinę łez, jak mówił Ralf Dahrendorf.
Miał pan taki poranek, kiedy się obudził i uznał, że socjalistycznego zegarka już się nie da naprawić, że trzeba tę ruinę rozebrać i budować od nowa? To by mnie dziś stawiało w dobrym świetle. Ale nie zamierzam perfumować swego ówczesnego myślenia. Nie uważam, że Polska Ludowa pozostawiła tylko ruinę. To oddzielny temat. Raczej miałem poczucie, że doszliśmy do fazy przełomowych zmian. Bez specjalnej radości kolejno godziłem się na to, co wydawało się nieuchronne. Ale nie wiem, czy wszystko tak być powinno, jakie były i są koszty uboczne. Przecież kapitalizm ma też istotne wady. Obecny kryzys dobrze to pokazuje.
To pana różni od Denga. Pan cofał się przed rzeczywistością, a on ją świadomie zmieniał. Rozmawiałem z nim o tym podczas wizyty w Chinach w 1986 r.
Opowiadał panu, że nie ważne, czy kot jest czarny czy biały, ważne, żeby łapał myszy? On nie, ale inni tak. Natomiast pamiętam jego słowa, że na drodze reform politycznych Polska jest znacznie bardziej zaawansowana niż Chiny. Mieliśmy już Trybunał Konstytucyjny, rzecznika praw obywatelskich, Radę Konsultacyjną, partie sojusznicze odgrywały coraz większą rolę, w przedsiębiorstwach duże możliwości miały samorządy. Denga to zbytnio nie interesowało. Prosił, żebyśmy tym doświadczeniem podzielili się z ich premierem, który zresztą wkrótce wyleciał z trzaskiem. A Deng był dumny z tego, że Chiny są bardziej zaawansowane w reformach gospodarczych. Zakładał rozwój swobód gospodarczych przy zachowaniu pełnej kontroli politycznej przez partię.
Co mu się niestety udało. Bo w Związku Radzieckim powstała inna sytuacja. Po trzech kolejno umierających generalnych sekretarzach żartowano, że na placu Czerwonym odbyła się kolejna demonstracja siły, gdyż kierownictwo radzieckie o własnych siłach weszło na trybunę. Wybór Gorbaczowa nie był tak oczywisty. Był on jedynie sekretarzem do spraw rolnictwa. Zienkowicz, wtedy pracownik KC KPZR, napisał - nie wiem zresztą czy wiarygodnie - że zanim wybrano Gorbaczowa, odbyły się w tej sprawie trzy posiedzenia Biura Politycznego. Bo było dwóch mocnych kontrkandydatów. Griszin, sekretarz KPZR w Moskwie, i Romanow, sekretarz z Leningradu. Obaj konserwatywni. Zienkowicz pisze, że protokoły dwóch pierwszych posiedzeń znikły, a został tylko protokół z trzeciego posiedzenia, na którym wybrano Gorbaczowa. Przesądził głos Gromyki: "nie patrzcie na łagodny uśmiech Gorbaczowa, on ma stalowe zęby".
Czyli to Gromyko zlikwidował system. Ale Gorbaczow początkowo zbytnio słowom Gromyki nie przeczył. To widać nawet w niektórych dokumentach. W kwietniu 1984 r. ówcześni sojusznicy coraz bardziej naciskali, że Solidarność jeszcze niedobita, że Kościół, że rolnictwo indywidualne, że partia nie taka... Ciągle były w tych sprawach rozmowy, wizyty, pisma. Nie mogliśmy twardo tych zarzutów odrzucić, bo w wyniku załamania gospodarczego lat 1980-81 oraz restrykcji amerykańskich, zachodnich byliśmy bardzo zależni gospodarczo. Wreszcie zaproponowali spotkanie z radzieckim kierownictwem. Generalnym sekretarzem był wtedy Czernienko. Wiedziałem, że rozmowa z nim nie ma sensu, bo to był żywy trup. W rezultacie uzgodniliśmy, że spotkanie będzie bardziej robocze w Brześciu. Jak w kwietniu 1981 r. Też w wagonie kolejowym. Też cała noc rozmów. Też kanapki i piwo. I też bardzo trudna rozmowa. Z ich strony był Gromyko i Ustinow. Opublikowany został protokół z posiedzenia Biura Politycznego KPZR, na którym składali oni relację z tej rozmowy. Bardzo krytyczną wobec mnie. "Nic nie rozumie. Wciąż liczy na jakieś porozumienie. Pełza przed Kościołem. Wsi nie reformują. Do konstytucji wprowadzili prywatną własność ziemi. Partia nie spełnia swojej roli...". I pada też głos Gorbaczowa: "Trzeba zobaczyć, czy Jaruzelski nie myśli o jakimś pluralizmie". Może realistycznie dostosowywał się do otoczenia, możliwe też, że do głębszych reform dojrzewał stopniowo.
Obserwował pan to dojrzewanie? Kiedy został sekretarzem generalnym, od razu było widać, że jest to człowiek innego formatu, z którym można rozmawiać.
A z Breżniewem nie można było rozmawiać? Rozmawiać można było, ale już coraz mniej do niego docierało. A Gorbaczow, od razu było widać, że chłonie, kiedy mówiłem o przyczynach naszych systemowych niepowodzeń, o potrzebie reform, o tym, że system działa źle. Pierwszy raz rozmawialiśmy blisko pięć godzin w kwietniu 1985 r. Miałem wrażenie, że te problemy widzi podobnie. O głasnosti (jawności) ani o pierestrojce (przebudowie) nie było wtedy mowy. Jego pierwszym hasłem było uskorienje (przyspieszenie). A więc przyspieszenie budowy socjalizmu. Pierestrojka pojawiła się dopiero później. Po latach go zapytałem, jak ocenia wagę tych trzech swoich haseł: uskorienje-pierestrojka-głasnost'. Powiedział, że najważniejsza okazała się głasnost'. Bo ona nadwyrężyła pozycję aparatu, który po raz pierwszy zobaczył, że można go publicznie krytykować. Dlatego też niczemu aparat tak się nie sprzeciwiał jak właśnie głasnosti. Bo ona obdzierała władzę z mitu wszechmocy i nieomylności.
Aparat też przestał się bać wyższej władzy? Zaczął stawiać opór, który szybko dał się zauważyć. Ja od lat 60. widziałem z bliska radziecką wierchuszkę - najpierw jako wiceminister obrony narodowej, potem jako minister, premier, członek politbiura i tak dalej. Oni przez te wszystkie lata używali rytualnych zwrotów "Leonid Ilicz skazał" (Breżniew powiedział), "Leonid Ilicz dumajet czto" (Breżniew myśli, że). Po Leonidzie Iliczu byli kolejni sekretarze. Przy Gorbaczowie to się szybko skończyło. Były nawet uśmieszki na boku. A kiedy wszczął krucjatę antyalkoholową, opór zaczęli stawiać zwykli ludzie. Na Zachodzie i w Polsce jego popularność rosła równie szybko, jak w Rosji malała. Pod koniec trzymał się już głównie siłą biurokratycznej bezwładności systemu. Utrzymał się jednak wystarczająco długo, ażeby powstały nieodwracalne zmiany. Bo gdyby przegrał wybory na sekretarza generalnego albo gdyby aparat wcześniej go obalił, sprawy mogły się zupełnie inaczej potoczyć.
Reformatorska oś Pekin-Moskwa-Warszawa powstała przypadkiem? Może przez jakąś osmozę. Bo przecież na przykład o czarnym i białym kocie dowiedziałem się, zanim przyszedł Gorbaczow i zanim pojechałem do Chin. To przemawiało do naszej wyobraźni. Tylko że Chińczycy rządzili twardą ręką. A my poza zależnością od ZSRR mieliśmy też wewnętrzne hamulce. Jednym był krąg władzy, jego opory. Innym hamulcem były postawy społeczne. Na różnych spotkaniach wciąż słyszałem: "kiedy pan ukróci tę prywatę, badylarzy, firmy polonijne?". Przez wiele dziesięcioleci ideał równości zakorzenił się mocno. Myśli pan, że robotnicy zgodziliby się na to, aby do 21 postulatów gdańskich dopisać punkt 22 "prywatyzacja", punkt 23 "reprywatyzacja" i punkt 24 "możliwość bezrobocia"? Musieliśmy stopniowo dochodzić do przekonania, że inaczej nie można.
Do dziś nie wszyscy są o tym przekonani. Istniał jeszcze inny hamulec. Chodziło o to, ażeby utrzymał się Gorbaczow. Widziałem, że jego pozycja słabła. Sam mi mówił, że twardnieje opór przeciw jego polityce, co zresztą latem 1991 r. zmaterializowało się w puczu Janajewa. Nie wiadomo, co by się stało, gdyby pucz nastąpił rok czy dwa lata wcześniej. Do dziś mam w uszach słowa Jana Pawła II: "Opatrzność zesłała nam Gorbaczowa", wypowiedziane podczas mojej wizyty w Watykanie w 1987 r.
Papież mówił o opatrzności dlatego, że rozumiał, iż ZSRR nie da się zreformować i uruchomienie reformy wymusi upadek? Chyba nie miał takiego poczucia. Bush senior, którego przyjmowałem w 1987 r., też powtarzał: "ażeby tylko Gorbaczow się utrzymał". Wszyscy o niego się troszczyli. Nie pamiętam, czy pan siedział w 1988 r.?
Szczęśliwie nie siedziałem. To pamięta pan pewnie wizytę Gorbaczowa w Polsce. Poza papieżem nikt nie był u nas tak entuzjastycznie przyjmowany. Przecież nie dlatego, że Gorbaczow stał się w istocie grabarzem socjalizmu. Wtedy nic na to nie wskazywało. Przyjmowano go serdecznie jako tego, który tworzy jakiś nowy, lepszy socjalizm, wprowadza partnerskie stosunki, poszerza sferę wolności. Papież mówił mi na Wawelu w 1983 r.: "rozumiem, że socjalizm jest realnością. Chodzi o to, żeby był on z ludzką twarzą". Zmieniać rzeczywistość można było tylko krok po kroku. I dlatego tak ważny dla nas był Gorbaczow. Jemu Polska wprowadzająca reformy też była potrzebna. Jako laboratorium przemian i jako dowód, że reform nie trzeba się bać. To nas ograniczało.
W jakim sensie? W takim, że nie należało ryzykować posunięć, które by ugodziły w pozycję Gorbaczowa. I tak krytykowano go za tolerowanie polskich reform czy za zgodę na likwidację "białych plam". Wiele razy rozmawialiśmy o tym, jak działać, żeby wprowadzając reformy nie robić sobie nawzajem kłopotów. Mówił wtedy, że ma do czynienia z konserwatystami i kawalerzystami.
Czyli? Konserwatyści - wiadomo. A kawalerzyści to ci, którzy nie liczą się ze stanem dojrzałości całej sytuacji. U nas konserwatyści byli jeszcze silni, ale już w defensywie. Do głosu dochodzili umiarkowani kawalerzyści. Na dramatycznie przebiegającym dwuczęściowym plenum KC z grudnia 1988 i stycznia 1989 zmieniona została niemal połowa Biura Politycznego i sekretariatu KC.
Gdzie naprawdę zapadały decyzje? Ale jakie decyzje? Na przykład, żeby zacząć Okrągły Stół. Poszukiwaliśmy jakiegoś wyjścia z pata. W 1986 r. miała miejsce generalna amnestia. Od tego czasu - w odróżnieniu od innych państw regionu - w Polsce nie było już więźniów politycznych. W 1988 r. Bronisław Geremek jako czołowy doradca Wałęsy udzielił wywiadu tygodnikowi "Konfrontacje" i zaproponował pakt antykryzysowy. Z kolei jeden z moich najbliższych współpracowników, Józef Czyrek, zaproponował na tychże łamach koalicję proreformatorską. Takie spektakularne oferty miały uzupełnienie w postaci moich rozmów z prymasem, kontaktów Kiszczaka i Cioska z biskupami, spotkań Czyrka z prof. Stelmachowskim itd. Powoli zbliżaliśmy się do jakiejś formy dialogu, porozumienia. Wiedziałem, że do reform trzeba przygotować aktyw, aparat władzy. Wprowadziłem system organizowania przed posiedzeniami KC tak zwanych spotkań informacyjno-konsultacyjnych. Chodziło o to, ażeby zwłaszcza robotników, chłopów oraz innych mniej politycznie wyrobionych ludzi, będących w KC, przygotować do zrozumienia konieczności podejmowanych decyzji. Na jednym z takich spotkań rzuciłem pomysł Okrągłego Stołu.
Chciał pan oddać władzę? Chciałem, żeby partia podzieliła się władzą. Ale nie myślałem jeszcze o Solidarności. To miał być - jak mówiłem na VII Plenum KC w czerwcu 1988 r. - Okrągły Stół z rozbudowanymi stowarzyszeniami. Zgłosiłem też pomysł przywrócenia senatu i zmian w ordynacji wyborczej. W czasie strajków latem 1988 r. do Czyrka zatelefonował Stelmachowski z informacją, że Wałęsa jest zainteresowany pomysłem Okrągłego Stołu i można by na ten temat porozmawiać. W tym duchu były też jakieś rozmowy mecenasa Siły-Nowickiego z Kiszczakiem. Chwyciliśmy się tych inicjatyw. Ale najpierw trzeba było wyjaśnić naszemu zapleczu, dlaczego chcemy przystąpić do rozmów z Wałęsą, o którym przez lata mówiliśmy, że jest osobą prywatną. Pamiętam, jak na spotkaniu ze starszym aktywem ktoś wprost zapytał, po co jedliśmy żabę stanu wojennego, skoro teraz chcemy rozmawiać z ludźmi, przeciw którym go wprowadziliśmy. Odpowiedziałem, że w 1981 r. jedliśmy tę żabę, ażeby nie połykać ognia. A dziś nie grozi nam ogień, ale realny jest paraliżujący impas. W sierpniu 1988 r. na spotkaniu konsultacyjnym przedstawiłem projekt wznowienia rozmów z Wałęsą. Dla aparatu gwarancją bezpieczeństwa miało być powierzenie tych rozmów Kiszczakowi, który zresztą prowadził je bardzo umiejętnie. Nie wyobraża pan sobie, jak protestowano. Wygłosiłem gorący apel o zaufanie. Obiecałem, że się wycofamy, jeżeli rozmowy nie będą owocne. To jakoś uspokoiło członków KC i plenum przebiegło już stosunkowo spokojnie.
Ciągle nie wiem, kto te decyzje podejmował. One się jakoś stopniowo kształtowały. Gdzie? W mojej świadomości. W świadomości moich najbliższych współpracowników. Między Rakowskim, Barcikowskim, Czyrkiem, Cioskiem, Urbanem, później Reykowskim. Oczywiście wojskowi - Kiszczak, Siwicki, Janiszewski i inni. Coraz większe grono widziało potrzebę zrobienia takiego kroku naprzód, jednocześnie zapewniając bezpieczeństwo i stabilność w kraju. Nurt reformatorski się wzmacniał. Ważne były opinie takich osób jak Werblan i Wiatr. Również wybitnych ekonomistów - Baki i Sadowskiego. Wreszcie coraz bardziej widoczna młoda gwardia z Kwaśniewskim na czele. Chodziło o to, żeby pociąg ruszył, ale żeby trzymać rękę na hamulcu. Ten hamulec był też konieczny, żeby uspokoić naszych sojuszników. Kiedy rozpoczął się Okrągły Stół, postanowiłem osobiście poinformować sąsiadów, do czego zmierzamy. Pierwsza wizyta była w Pradze. Akurat w dniu, kiedy sądzono Havla doprowadzanego z więzienia. U nas to już w grę nie wchodziło. A oni łapali się za głowę: "co wy w Polsce robicie". Tłumaczyłem, że to jest historyczny eksperyment i że mamy silne bezpieczniki. Nie bardzo im to trafiało do przekonania.
I mieli rację. Mieli. Ale kiedy pojechałem omówić sprawę z Gorbaczowem, to już była inna rozmowa. Co nie znaczy, że nie trzeba go było zapewniać, że panujemy nad sytuacją. Prof. Paczkowski powołał się na jakiś zapis tej rozmowy. Ja rzekomo mówiłem: "towarzyszu Gorbaczow, nie ma się czego bać, u nas wszyscy generałowie i pułkownicy w różnej formie studiowali w ZSRR". To była oczywista nieprawda. Faktycznie znaczna część generałów i tylko niewielka liczba pułkowników, chyba nawet mniejsza, niż obecnie studiuje na uczelniach zachodnich.
Ale Gorbaczow się uspokoił? On w zasadzie był spokojny, ale potrzebował argumentów dla swoich. Natomiast następna rozmowa, z Honeckerem, już była bardzo nerwowa. Cały Układ Warszawski bardzo się niepokoił, że polscy towarzysze doprowadzą do zburzenia fundamentów ustrojowych. Ja wciąż zapewniałem, że tych reform bać się nie należy.
To wtedy pojawiło się sformułowanie, że w razie czego pan może "kopnąć w stolik"? Ja takiego określenia chyba nie używałem.
Ale inni na to kopnięcie "w razie czego" liczyli. Chyba podskórnie tak. Ale byłem zwierzchnikiem sił zbrojnych, ministrem obrony był Siwicki. Miałem w wojsku poparcie, autorytet, więc raczej nie wchodziło w grę, żeby coś poważnego bez mojej zgody się stało. W niektórych kręgach wojska mogły być najwyżej pomruki niezadowolenia. W sumie jednak zdyscyplinowana, odpowiedzialna postawa Sił Zbrojnych stanowiła swoisty parasol dla ówczesnych zmian. Natomiast w MSW Kiszczak był ciałem obcym, z zewnątrz, z wojska. Nie wszystko mógł znać i kontrolować, czego przykładem było zabójstwo księdza Popiełuszki. Z MSW dochodziły groźniejsze sygnały, chociaż byli tam również ludzie światli, widzący konieczność zmian. Jednak frontalnego zderzenia się nie spodziewałem. Trzymaliśmy lejce "historycznego eksperymentu", który - jak ustaliliśmy przy Okrągłym Stole - za cztery lata miał doprowadzić do całkiem wolnych wyborów.
To był wasz pomysł? Nie pamiętam, czyj to był pomysł. Mówiło się w naszym gronie, że jeśli reforma się uda, to po czterech latach będą wolne wybory. To był pewnik. Zresztą uważaliśmy, że te następne będą dla nas korzystne, bo owoce reform byłyby już widoczne.
I ten scenariusz właściwie się sprawdził. W 1993 r. wygrał SLD. Ale najpierw był Okrągły Stół. Co pan chciał tam uzyskać? Przede wszystkim społeczną akceptację dla reform gospodarczych. Byliśmy za słabi, żeby je samodzielnie wprowadzić, a opozycja była za słaba, żeby nas obalić. Badania pokazywały, że mieliśmy poparcie mniej więcej 25 proc. Solidarność podobnie. A z grubsza połowa społeczeństwa była niezdecydowana. Obie strony zdawały sobie sprawę, że nie mają dość siły, by wygrać, a żyć tak w nieskończoność się nie da.
Rozumiał pan już wtedy, że to koniec? Że już nie chodzi o reformę PRL, ale o przejście do innego systemu? Byliśmy laboratorium reformatorskich zdolności socjalizmu. Zerwanie, gwałtowna zmiana, przewrót typu bolszewickiego czy robespierowskiego mogły zatrzymać reformy w całym Układzie Warszawskim. Proszę sobie wyobrazić, co by się stało w innych państwach bloku, gdzie były tylko grupki dysydentów, gdyby polski eksperyment skończył się fiaskiem, a zwłaszcza po rumuńsku. A Polska dawała zachęcający przykład ewolucji...
...bezpiecznej dla dotychczasowej władzy. Co więcej, z rządem koalicyjnym, bo przecież w rządzie Mazowieckiego mieliśmy czterech ministrów, plus ja, jako prezydent mający poważne uprawnienia. To w innych krajach ułatwiło przeprowadzenie tak zwanych aksamitnych rewolucji.
Które inaczej nie byłyby takie aksamitne? Raczej długo by do nich nie doszło. Bo tamte społeczeństwa się nie buntowały, a Zachód też nie naciskał. Były obawy przed zamieszaniem, przed gwałtowną zmianą układu sił. Pamiętam moją wizytę w Londynie wiosną 1989 r., kiedy po obiedzie pani Thatcher podprowadziła mnie do kominka, złapała za guzik i mówi: "nie wolno się zgodzić na zjednoczenie Niemiec. Nam trudno jest to mówić otwarcie, ale wy powinniście walczyć". Mitterrand myślał bardzo podobnie, kiedy odwiedziliśmy go z premierem Mazowieckim. Nikt nie miał jeszcze wtedy poczucia, że to koniec. Pamiętam taki moment między świętami a sylwestrem 1989 r. Byłem rzecznikiem Bronisława Geremka. Profesor nagle zwołał nas na naradę. Przygotował projekt zmian w konstytucji i jechał go panu przedstawić. Bez pańskiej zgody zmiana konstytucji nie była możliwa. Chodziło o zmianę ustroju - koniec kierowniczej roli partii, skreślenie przyjaźni z ZSRR, powrót do nazwy Rzeczpospolita Polska. Myśleliśmy, że pan się wścieknie. A pan przyjął te zmiany w zasadzie bez sprzeciwu. To było kompletne zaskoczenie, bo w ten sposób wydał pan wyrok śmierci na system, któremu pan całe życie służył. Prosiłem tylko, ażeby skoro już skreślamy socjalizm, wpisać sformułowanie "sprawiedliwość społeczna". Dla lewicy ma ono znaczenie kluczowe. Formuła o przyjaźni ze Związkiem Radzieckim za Gorbaczowa nie była już konieczna.
Ale kierownicza rola partii była istotą systemu. Ja już tak nie uważałem. Gdyby pan poczytał moje przemówienia z lat 80., przekonałby się pan, że zachęcałem do bardzo wstrzemięźliwego rozumienia kierowniczej roli. Nie miałem powodu tych zapisów żałować.
To był formalny koniec radzieckiej wersji socjalizmu w Polsce. Formalny, ale jeszcze niczego nie przesądzający. Gdyby dokoła nie stało się to, co się stało, brak konstytucyjnych zapisów niczego by nie zmienił.
Ale w Polsce już się zmieniło. Premierem był Mazowiecki, Solidarność działała legalnie, mur berliński upadł, plan Balcerowicza pan wcześniej zaakceptował, a Sejm wkrótce uchwalił, na Układ Warszawski trudno było liczyć. Ja o polityce nie myślałem w sposób talmudyczny. Konstytucja była oczywiście ważna...
...bo dawała panu prawo kopnięcia w stolik? Ale co pan z tym kopaniem w stolik.
Wszystko, co się działo, naruszało zapisany w konstytucji porządek polityczny. Baliśmy się, że pan to wykorzysta i znowu zrobi to co w 1981 r. A mnie to przez myśl nie przeszło. Jako prezydent mogłem w każdej chwili rozwiązać parlament, ale takiej potrzeby nie było.
Dlaczego? Jak już mówiłem, konieczne były bolesne reformy. Tylko razem mogliśmy je zrobić. Opozycja w rządzie była do tego tak samo potrzebna, jak ja jako prezydent. Niech pan sobie wyobrazi, że latem 1989 r. prezydentem zostaje Lech Wałęsa. Przecież z powodu tych reform w 1990 r. Mazowiecki przegrał wybory prezydenckie nie tylko z Wałęsą, ale też z Tymińskim. Co by było, gdybym w 1990 r. wszedł na trybunę i zawołał: "nie tak miało być, nie miało być społeczno-ekonomicznych kontrastów, krzywdy, bezrobocia". Myśli pan, że ludzie, którzy głosili "komuno wróć", by tym śladem nie poszli? To oczywiście byłoby awanturnictwo. Łatwiej było Polskę przez te reformy przeprowadzić mnie niż Wałęsie, wciąż przywódcy związku zawodowego. Przecież gdyby Wałęsa realizował w 1989 r. historyczny, społeczno-ekonomiczny program Solidarności, to tak rozległe, bolesne reformy gospodarcze mogły być znacznie utrudnione. Dodam, że nasze długotrwałe opory wobec legalizacji Solidarności jako związku zawodowego wynikały głównie z obaw przed powtórką katastrofy gospodarczej z lat 1980-81. Tym bardziej że OPZZ ścigał się z opozycją w roszczeniach. Zmiana systemu, ustroju to musiał być proces. Nieraz się zastanawiałem, dlaczego pan tak łatwo ustąpił Wałęsie zgłaszając po 14 miesiącach urzędowania, we wrześniu 1990 r., projekt ustawy skracającej kadencję prezydenta.
To był logiczny element całego tego procesu. Nie można było zawrócić Wisły kijem. Po wyborach w czerwcu 1989 r. Kiszczak mówił nam, że nie czuje się pewnie, bo "w aparacie i resortach siłowych kipi". To były strachy na lachy czy rzeczywiście tak było? Było. W wojsku mniej. W MSW bardziej. Potem były napięcia, kiedy nie udało się stworzyć rządu Kiszczaka, Baki, Malinowskiego i powstał rząd Mazowieckiego. Od tego już nie było odwrotu. Ale gdyby to nie był Mazowiecki, mogły być inne reakcje. Znany był - zresztą całkowicie słusznie - jako człowiek poważny, odpowiedzialny, rozważny.
Dlaczego wolał pan Tadeusza Mazowieckiego od Bronisława Geremka i Jacka Kuronia, których Wałęsa też panu proponował? Wałęsa wymienił te trzy kandydatury. Kuronia i, tu dodam też, Michnika, uważałem jeszcze za bardzo kontrowersyjne postacie. Geremek był historykiem, intelektualistą. A Mazowiecki miał doświadczenie z Sejmu PRL. Znał mechanizmy władzy. I wiedzieliśmy, że jest umiarkowany, chociaż jednocześnie konsekwentny, nawet uparty. Uważałem, że opór wobec niego będzie stosunkowo najmniejszy. Nazwisko Mazowieckiego było jakimś znieczuleniem na fakt, że po pół wieku oddajemy urząd premiera. A logiczną konsekwencją tych kolejnych kroków było oddanie urzędu prezydenta. Sam to zaproponowałem premierowi Mazowieckiemu. Zresztą pan wie, że ja nie chciałem być prezydentem. Zrezygnowałem na rzecz gen. Kiszczaka. Ale wtedy zaczęły się rezolucje - partyjne, wojskowe, milicyjne, kombatanckie - że powinienem kandydować.
I dał się pan przekonać. Ważną rolę odegrał głos prezydenta Busha, który wtedy przyjechał do Polski. W swoich wspomnieniach napisał, że przekonywał komunistycznego lidera do kandydowania na urząd prezydenta, bo mógł on zagwarantować ewolucyjne przejście przez ten trudny czas. Ja nie chciałem tej prezydentury. Miałem świadomość jej przejściowego charakteru.
Już pan nie musiał kontrolować wydarzeń? Sytuacja wydawała się ustabilizowana. Był rząd Mazowieckiego. Dokoła przetoczyły się aksamitne rewolucje. W parlamencie istniała stosowna większość. Prawdę mówiąc myślałem, że po mojej rezygnacji prezydentem zostanie Mazowiecki. Może uniknęlibyśmy różnych niespodzianek. Wałęsa był politycznym fenomenem, urodzonym przywódcą, ale predyspozycje prezydenckie Mazowieckiego były niewątpliwie większe. Wiosną 1990 r. pierwszy raz poinformowałem go, iż mogę zrezygnować z urzędu. Radził, ażebym jeszcze został. Uważał, że takie są potrzeby sytuacji.
Żeby kontrolować resorty siłowe? Tak, ale też dlatego, że prezydentura Wałęsy wydawała mu się jeszcze przedwczesna, a sam nie był zdecydowany na kandydowanie. Sądził, że na razie jestem lepszą osłoną trudnych reform. Potem, na początku września 1990 r., rozmawiałem o możliwości swej rezygnacji z kardynałem Glempem. Wałęsa już się publicznie niecierpliwił. Kaczyńscy podgrzewali napięcie. Nie chciałem być przeszkodą. Prymas zaproponował spotkanie w szerszym gronie. Byli biskupi, Wałęsa z Kaczyńskimi, ja, Czyrek, Janiszewski i chyba ktoś jeszcze. Jeden z Kaczyńskich nawet podszedł do mnie i powiedział, że właściwie jesteśmy sąsiadami, bo ich korzenie sięgają wsi Kaczyn - kilka kilometrów od rodzinnego majątku Jaruzelskich. Kaczyn to była wieś szlachty zagrodowej. Prawie wszyscy tam byli Kaczyńscy. Więc na tym spotkaniu Wałęsa naciskał, że trzeba przyspieszyć, bo ludzie nie rozumieją, dlaczego wciąż jestem prezydentem. Ja na to, bardzo proszę, zróbmy to w formule przyspieszonych wyborów. Prymas był elastyczny. To się chyba Wałęsie nie podobało, bo wychodząc pożegnał się ze mną, a do prymasa nie podszedł. Skończyło się tym, że 19 września zgłosiłem do Sejmu projekt ustawy skracającej kadencję i w grudniu Wałęsa został prezydentem.
Jest pan zadowolony, że stało się, jak się stało? Tak. Naprawdę? Naprawdę! Może długo do tego dojrzewałem, ale dziś jestem przekonany, że Polska jest tam, gdzie jej miejsce i że jest w zasadzie taka, jaka być powinna, a co najważniejsze w zintegrowanej, europejskiej konstelacji polityczno-gospodarczej.
Panu się ta Polska naprawdę podoba? Bardziej niż poprzednia. Chociaż Churchill miał rację, kiedy powiedział o demokracji, jak powiedział. Myślę, że można to również odnieść do kapitalizmu.

Postsolidarnościowa oligarchia Dzisiaj fragment tekstu z książki „PO-PISowa kronika upadku” o funkcjonowaniu obu partii. Przypominam, że konkurs na temat bilansu ostatnich czterech lat trwa. Proszę do 19 grudnia zamieszczać posty z tagami „popis” i  „konkurs grudniowy”. Autorom dziesięciu najciekawszych tekstów wysyłam książkę. A to fragment: Czołowi politycy zachowują się tak, jakby najnowsza polska historia już się skończyła. Wszystko zostało podzielone, role rozdane. Pozostało tylko boksować się między sobą. Życie publiczne w Polsce zostało niemal w całości zagarnięte przez liderów dwóch obozów politycznych. Kilka lat temu Donald Tusk i Jarosław Kaczyński podjęli decyzję, że nie chcą działać wspólnie, bo ich ugrupowania mają szanse zająć całą scenę polityczną. I to im się udało. Ordynacja wyborcza utrwala ten stan rzeczy, a sposób finansowania partii praktycznie uniemożliwia konkurencyjną walkę ze strony innych ruchów politycznych. Potężne pieniądze, będące w posiadaniu obu partii, nie są wydawane na przygotowywanie rozwiązań programowych dla państwa, ale przede wszystkim na walkę z politycznymi przeciwnikami. Wojnę podgrzewają nieustannie media, sprowadzające polityczny spór do okładania się cepami dwóch konkurentów. Dla przywódców PO i PiS-u to idealne warunki. Na naszych oczach powstała nowa, tym razem postsolidarnościowa, oligarchia. O losach państwa decydują dziś małe, bardzo wąskie grupki partyjnych liderów. W jednej partii źródło decyzji to w zasadzie jedna osoba, w drugiej dwie. Wokół liderów powstały zamknięte dworskie kręgi, a decyzje o tym, kto kieruje na średnich szczeblach, zapadają praktycznie na górze, a nie w wyniku demokratycznej rywalizacji. Nie byłoby jeszcze tak źle, gdyby oba ugrupowania tę sytuację dobrze wykorzystywały i stworzyły sprawne machiny gotowe do profesjonalnego zarządzania państwem. Gdyby jakość polskiego życia publicznego i jakość rządzenia poprawiała się. Gdyby infrastruktura państwa coraz bardziej odpowiadała potrzebom czasów. Nie trzeba szczególnej przenikliwości, by zauważyć, że zarówno PiS-owi, jak i PO niespecjalnie się to udaje. Partie różnią się stylem i estetyką, ale łączy je jedno – pasywność albo nieskuteczność w zmienianiu wymagającego solidnych reform państwa. Cała machina została bowiem stworzona tak, by działacze nie musieli się przepracowywać. Intensywniej pracują tylko nad nad tym, żeby być dobrze potraktowanym i uznanym za lojalnego działacza przez Jarosława Kaczyńskiego czy Grzegorza Schetynę. Albo zorganizować spektakularną akcję ośmieszającą przeciwnika. Aparaty partyjne to wielkie przedsiębiorstwa z armiami ludzi, którzy z uczestnictwa w swych organizacjach czerpią korzyści lub na to liczą. – Nie da się nas tak łatwo zniszczyć. Nie zdaje pan sobie sprawy, jak silne i wielkie to machiny – przechwalają się prywatnie politycy obu partii. Skutkiem jest taka jakość rządów, jaką mamy. Oczywiście sytuacja przedstawia się lepiej niż kiedyś. Odsunięto od władzy tych, którzy kompletnie nie widzieli granic między prywatną firmą a instytucją państwową. Odsunięto ekipy wspierające sieci nieformalnych układów między rozmaitymi grupami, mającymi dostęp do władzy, informacji i podejmowanych decyzji. Trochę lepiej troszczymy się o narodową pamięć. Powołano CBA i rozwiązano WSI. Swoją działalność rozwinął IPN. Czy jednak cokolwiek zmieniło się w sposobie zarządzania państwem? Czy rząd Prawa i Sprawiedliwości, a teraz rząd Platformy Obywatelskiej mogą pochwalić się rozwiązaniem chociażby jednego, ważnego problemu? Żadna z tych partii nie zbudowała nawet na własne potrzebny porządnego ośrodka analitycznego. Obie stworzyły za to sztaby PR-owców i desanty politycznych fighterów. Wysiłek analityczny strategów PiS-u i Platformy skupia się na analizowaniu słabości przeciwnika podczas kampanii wyborczej. Skuteczność organizacyjna ogranicza się do wielkiego wysiłku, w celu przejęcia rozmaitych instytucji, spółek i organizacji. Debaty na temat modelu funkcjonowania aparatu sprawiedliwości sprowadzają się głównie do formułowania zarzutów, czy Platforma to partia złodziei albo czy Ziobrę trzeba wsadzić do więzienia. Igor Janke

O ciąży przenoszonej Wczoraj, gdy w komentarzach pojawiła się sugestia, że I. Janke relacjonuje nam stan swojej świadomości, a nie stan kraju, sądziłem, że tego rodzaju twierdzenie to nadmierna złośliwość, po przeczytaniu jednak dalszego ciągu wywodów szefa salonu24 dochodzę do wniosku, że nie tylko sugestia była uzasadniona, lecz i z tym stanem świadomości sprawy nie mają się najlepiej. Nie tak dawno w rozmowie („na 20-lecie”, ma się rozumieć, bo 1989 r. to „taka święta data”) z J. Żakowskim Jaruzel przyznał, że obecna Polska podoba mu się bardziej niż poprzednia. Nie tylko zresztą Jaruzelowi III RP się bardzo podoba, ale akurat to, że JEMU się podoba powinno być dla nas dostatecznie wyraźnym, alarmowym sygnałem, jak z tą współczesną Polską jest źle. Kiedyś cały zestaw przewin zebrał w opublikowanym w lutym 2009 r., świetnym artykule „Ta Polska im się podoba” dr P. Gontarczyk (link poniżej), więc nie będę powtarzał jego tez, bo komu jak komu, ale Jankemu powinny być one znane. Chociaż, kto wie? Janke wszak zdaje się twierdzić, że stan naszego kraju jest rezultatem 4 lat „błędów i wypaczeń” PiS-u oraz PO. Teza to śmiała i zapewne niejeden lewak by tu czołem bił o podłogę, usłyszawszy coś takiego, lecz jest ona całkowicie absurdalna i to z paru istotnych względów. Pierwszy z nich wiąże się z zupełnie odmiennymi wizjami państwa, jakie niesie ze sobą PiS i PO. Kaczyści dążyli do sanacji III RP, zaś PO - co dostrzegłby nawet ktoś słabo widzący - do stabilizacji III RP. Ludzie czasami głowy sobie łamią, czymże ta III RP jest, jakby odpowiedź była szczególnie skomplikowana – III RP stanowi prawną i polityczną kontynuację „Polski Ludowej”. O tym, że jest to kontynuacja widać na każdym (nie tylko prawno-politycznym oraz personalnym) kroku, a już w świecie kultury i nauki szczególnie, gdzie złogami peerelu zasiało przeobficie i rozkrzewiają się jak postmodernistyczne kłącza. O tym, że jest to kontynuacja przekonuje nas też (zadekretowany „historycznym porozumieniem”) konsekwentny, podtrzymywany z roku na rok, sprzeciw establishmentu (i jego zaplecza w postaci ludu pracującego w specsłużbach miast i wsi) wobec jakichkolwiek prób strukturalnego i tym samym kadrowego przeformułowania polskiego państwa, a więc jego dekomunizacji i desowietyzacji. Do tej pory udało się jedynie wyprosić okupacyjne wojska sowieckie oraz zapoczątkować desowietyzację strukturalną poprzez rozwiązanie WSI. Nie jest to zbyt wiele, jak na budowę nowego państwa, co zresztą potwierdza postępująca degeneracja neopeerelu. Ludziska czasem powiadają (na zasadzie wyśpiewanej w latach 90. szyderczo przez Kabaret Olgi Lipińskiej: „ciesz się z tego, co masz”), że przecież jesteśmy zintegrowani z Zachodem za pomocą struktur natowskich oraz unijnych, w związku z tym „z czasem” się z tego kontynuowania „Polski Ludowej” wydźwigniemy. Oczywiście jest to głupota. Ani NATO, ani „UE” bowiem nie zostały skonstruowane do tego, by za Polskę i Polaków dokonywać rekonstrukcji państwa. Poza tym, jak widzimy, NATO nie traktuje naszego kraju inaczej, jak tylko jako dodatkowego poligonu oraz dostarczyciela mięsa armatniego, zaś dla Rosji my i tak jesteśmy „bliską zagranicą”, co już nawet Radek Sikorski w swej zdekomunizowanej zonie poniał, jak sądzę. Gdyby tego było mało, to eurokratom wcale nasz bajzel prawno-polityczny nie przeszkadza, bo i oni filantropami nie są i sami się nieźle bawią pieniędzmi podatników w rządzenie, zaś kraje buforowe, zapewniające tanią siłę roboczą i rynek zbytu, (a teraz jeszcze mające płacić haracz złodziejom za korzystanie z powietrza) są znakomitym rozwiązaniem z punktu widzenia starzejącej się „starej UE”. Nie od dziś zresztą wiadomo, że im głupszą klasę polityczną ma Polska, tym większą radość sprawia to jej sąsiadom, a Niemcom przede wszystkim. Ja się tymże sąsiadom nie dziwię, że są zadowoleni z głupoty (i/lub zaprzaństwa) polskiego establishmentu, który tworzy kilkufrakcyjną, czerwono-różowo-zieloną partię zagranicy (o długoletnich tradycjach kupczenia interesem narodowym), ponieważ dla nich to żadna korzyść, jeśli Polska stałaby się poważnym i silnym krajem środkowej Europy. Okres rządów PiS-u to była pierwsza poważniejsza (czy udana, trudno powiedzieć, wszak została po kilkunastu miesiącach walk przerwana) próba zmiany tego stanu rzeczy. Z tego też względu mówienie, że PiS ponosi odpowiedzialność za polski bajzel i łączenie PiS-u z PO w doprowadzaniu do rozwałki kraju, jest nieporozumieniem. Przecież to PO stało na czele antykaczystowskiego frontu, a więc to PO sprzeciwiało się sanacji. Gdyby PO nie wszczęło wojny, a PiS rządziłby przez 4 lata, wtedy bilans można by sporządzać i sprawdzać, na ile procesy sanacyjne zostały zakorzenione. Tak się jednak nie stało – ciemniacy chcieli za wszelką cenę dojść do władzy i drogą kłamstw, gróźb, pomówień, przeinaczeń, dezinformacji itd., tę władzę uzyskali w przyspieszonych wyborach. Jak bilans rządów ciemniaków wygląda, tego już nawet nie chcą dokonywać najzagorzalsi fani ciemniactwa, którzy w 2007 r. zapewniali, że na „cud gospodarczy” i na „Irlandię 2” wystarczy tylko cierpliwie poczekać, a którzy potem zasłaniali się kryzysem, potem „prezydenckimi wetami”, potem zaś, że to „dopiero dwa lata”, a dziś „niedoskonałościami konstytucji” (którą przecież najdoskonalsi, najświetniejsi, najmądrzejsi ludzie III RP opracowali, więc jakże może być daleka od ideału?), ewentualnie „rządami PiS-u”. Problem podstawowy Polski od 20 lat jest ten sam. Jedni chcą nosić ciążę z peerelem jeszcze przez następne lata. Drudzy twierdzą, że ta ciąża jest przenoszona, a płód martwy. Nie ma najmniejszych szans na poprawę sytuacji Polski i Polaków, jeśli peerel będzie kontynuowany, tak jak nie ma szans na wyleczenie organizmu, jeśli pozwala się nowotworowi swobodnie rozwijać. Na pociechę można jednak dodać to, że coraz więcej osób z biegiem lat dostrzega istotę problemu, a zatem widzi, jak bardzo polskie państwo jest zdegenerowane, jak bardzo chore i z jakiego powodu. Wydaje mi się, że Jankego - przynajmniej z tego, co wynika z jego obserwacji - do tych osób jeszcze nie można zaliczyć. FYM

KLĘSKA NAGONKI NA „GAZETĘ POLSKĄ” Polowanie na „Gazetę Polską” zakończyło się fiaskiem. Prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie domniemanego ujawnienia naszej gazecie przez prezesa oraz pracowników IPN tajemnicy państwowej i służbowej, m.in. akt dotyczących współpracy abp. Wielgusa z SB. Media salonowe przemilczały decyzję prokuratury. Po doniesieniach prasowych i radiowych o „aferze” dotyczącej bezprawnego ujawnienia archiwów agentury PRL, ukrytych przez gen. Kiszczaka i gen. Dukaczewskiego, b. szefa WSI, w zbiorze zastrzeżonym, który jest niedostępny nawet dla historyków, prokuratura wszczęła śledztwo. Sprawą zajęła się ABW i Helsińska Fundacja Praw Człowieka. A w redakcji „Gazety Polskiej” zainstalowano podsłuch. Wszystko na podstawie fałszywego newsa medialnego, który – potraktowany przez rządzących serio – rozpętał burzę. Jak w powieści Żart znanego czeskiego pisarza Milana Kundery o ponurych czasach stalinowskich, w której drobny żart bohatera na temat władzy w liście do dziewczyny został nadinterpretowany, urósł do zdrady narodowej i w rezultacie stał się przyczyną jego tragedii – zsyłki do obozu pracy. Katarzyna Hejke i Janusz Kurtyka, rzekomi sprawcy bezprawnego ujawnienia tajemnic agentury PRL, do obozu pracy nie trafili, prawdopodobnie tylko dlatego, że jeszcze ich w III RP nie reaktywowano.

Prawda według Radia Zet W kwietniu br. mainstreamowe media rzuciły się na „zwierzynę”: IPN i „Gazetę Polską”. Jako pierwsze wypuściło w eter newsa Radio Zet. Miał on zapewniającą rozgłos pożywkę: była w nim wielka polityka; handel informacjami dotyczącymi purpuratów – kapusiów SB; krew – wiceszefowa naszej gazety Katarzyna Hejke rzekomo katowała swojego męża, który doniósł władzom o rzekomym ujawnieniu tajemnic państwowych z IPN; łzy skłóconych małżonków. A przede wszystkim była w nim miłość i seks jako zapłata za wynoszenie tajnych kwitów. Wymarzony temat na scenariusz melodramatu z wątkiem polityczno-sensacyjnym. Nie było w tym tylko jednego – dowodów ujawnienia tajemnicy służbowej ani państwowej. Rzucenie się dziennikarskiego stada na tak smaczny kąsek nie byłoby dziwne, gdyby nie bezpodstawność zarzutu, na którym zbudowano oskarżenie. A wystarczyło sprawdzić, czy artykuły „Gazety Polskiej” były opublikowane na podstawie informacji tajnych czy też dostępnych dla każdego dziennikarza, który zadałby sobie trud poszukiwań w archiwach IPN. I po sprawdzeniu, że nie ma tu żadnych tajnych informacji, zatrzymać kłamliwy news przed publikacją. Tak się składa, że pamiętam, jak Radio Zet postąpiło w grudniu 2004 r. z newsem o wspólnej kolacji wigilijnej w 1995 r. Jolanty Kwaśniewskiej i Edwarda Mazura, podejrzewanego o zlecenie zabójstwa gen. Papały, z przyjaciółmi agenta KGB Władimira Ałganowa – Andrzejem Kuną i Aleksandrem Żaglem – w warszawskim hotelu Holiday Inn. Razem z redakcją „Życia”, gdzie wówczas pracowałem, TVN i „Zetką” mieliśmy upublicznić tę wiadomość. Wszystko było dograne, omówione – kto i w jakim czasie antenowym ma podać informację, jednak w ostatniej chwili Radio Zet wycofało się ze wspólnej akcji medialnej, podobnie jak TVN. Jedynie „Życie” opublikowało serię artykułów na ten temat – „Święta z przyjaciółmi agenta”. Wówczas ktoś czuwał w „Zetce”, by nie puścić na antenie informacji kompromitujących Kwaśniewskich, choć były na to twarde dowody – fotografie z Wigilii. Odmiennie niż teraz – dowodów ujawnienia tajemnicy służbowej i państwowej nie było, jednak ktoś w „Zetce” czuwał, by mimo to puścić informacje kompromitujące „Gazetę Polską”, choć nie były prawdziwe. Gdyby dziennikarze Radia Zet, „Gazety Wyborczej”, „Press”, portali internetowych itd. dochowali staranności – sprawdzili, czy „Gazeta Polska” korzystała z informacji tajnych, wówczas nie mieliby o czym pisać i mówić na antenie – nie byłoby żadnego newsa, tylko historia małżeńska, jakie przydarzają się wielu z nas. Ale salonowe media nie mogły przegapić takiej okazji, machina medialna ruszyła, rzucając cień na IPN i „Gazetę Polską”. O to właśnie salonowym specom od propagandy – tubie III RP – chodziło. Na zasadzie: obrzuć kogoś g…, bo nawet gdy się umyje, część smrodu zostanie. Prokuratura na bazie tych medialnych informacji skwapliwie zajęła się sprawą, której bezpodstawność w prosty sposób szybko mogła stwierdzić. 

Chór salonowy Śledztwo wszczęto w maju br. po doniesieniach medialnych, jakoby Kurtyka w zamian za udostępnienie teczek z IPN miał uwieść dziennikarkę „Gazety Polskiej” Katarzynę Hejke, m.in. współautorkę tekstów o współpracy abp. Wielgusa ze specsłużbami PRL. Głównym wątkiem śledztwa było: „ujawnienie tajemnicy służbowej przez prezesa IPN poprzez przekazanie dziennikarzom »Gazety Polskiej« dokumentów i informacji”. Tę sprawę umorzono wobec braku danych uzasadniających podejrzenie przestępstwa. Ten sam powód był przyczyną umorzenia innego wątku śledztwa – „ujawnienia tajemnicy służbowej przez pracowników IPN, dokumentów i informacji stanowiących tajemnicę służbową”. Z kolei wątek „ujawnienia tajemnicy państwowej poprzez przekazanie dziennikarzom »Gazety Polskiej« dokumentów i informacji zastrzeżonych z zasobów IPN” umorzono, gdyż prokuratura stwierdziła, że „czynu nie popełniono”. Przyczynkiem do akcji medialnej wobec IPN i „Gazety Polskiej” było ujawnienie w kwietniu br., że Krzysztof Hejke, fotograf, który pełnił nadzór artystyczny nad „Gazetą Polską”, w liście do prezydenta RP napisał, iż Kurtyka „przy pomocy teczek z IPN uwiódł mu żonę” – z którą on się obecnie rozwodzi. Według niego, Kurtyka jest z tego powodu niegodny Krzyża Komandorskiego z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, którym wcześniej odznaczył go prezydent Lech Kaczyński. W mediach huczało. „Dlaczego alkowianym dramatem, jaki rozgrywa się między małżeństwem państwa Hejków a prezesem IPN Januszem Kurtyką, zainteresowała się Fundacja Helsińska? Bo w grę może wchodzić angażowanie organów państwa do prywatnych rozgrywek” – grzmiała „Polityka”. „Gdyby ta sprawa rozgrywała się wyłącznie między nim [Krzysztofem Hejke – przyp. L.M.] a jego żoną, byłaby jedynie prywatnym dramatem dwojga osób, przypadkiem, jakich wiele” – mówiła wówczas „Polityce” Maria Eichard z Fundacji. „Ale tu dzieje się zbyt wiele rzeczy w tle. Zainteresowaliśmy się tą historią, bowiem dostrzegamy tu groźbę uwikłania w osobisty dramat małżeński środowisk politycznych, a nawet organów państwa. Pojawiają się przecież wędrujące nieformalnie teczki z IPN i próby zdyskredytowania Krzysztofa Hejke. Dlatego będziemy bacznie się przyglądać” – dodała. News podany przez Radio Zet zaabsorbował śledczych, ABW i agendę broniącą praw człowieka. A także opinię publiczną. „Polityka” opisała historię rozpadającego się małżeństwa Katarzyny i Krzysztofa Hejke oraz rolę w tym dramacie Janusza Kurtyki, nie oszczędzając dzieci. W innym artykule na ten temat tygodnik ów pisał: „Niegodną osobą jest prof. Janusz Kurtyka, prezes IPN, który aby uwieść, »mamił i otumaniał« tajnymi teczkami małżonkę prof. Hejke, Katarzynę”. Inny publicysta salonowy, Piotr Gadzinowski, na swoim blogu w tekście „Praca za seks w IPN” napisał: „Prezes IPN Janusz Kurtyka lubi grać rolę komentatora politycznego i moralnego. Oceniać etykę polityków, artystów, działaczy społecznych wedle informacji z zasobów teczek SB. Teczek, które on sprywatyzował sobie i używał sobie do czerpania korzyści seksualnych. Dawał pracę za seks niczym ekonom w prywatnym folwarku chłopkom pańszczyźnianym”. O seksie w zamian za tajne teczki pisały m.in. „Press”, „Rzeczpospolita”, portal Wirtualna Polska, „Wprost”. W chórze salonowym nie mogło zabraknąć „Gazety Wyborczej”, która w artykułach „Kurtyka niegodny orderu, bo uwiódł cudzą żonę?” i „ABW bada przecieki z IPN” nadawała ton medialnym myśliwym. Newsa podchwycił też „Dziennik”, publikując tekst „Kurtyka uwodził za tajne dokumenty?”. Jednak ta gazeta podała, że Katarzyna Hejke „wbrew twierdzeniom męża, kiedy pisała o abp. Wielgusie, materiały na jego temat były już jawne”. 

Dziennikarze jak strusie Dwa tygodnie temu Prokuratura Okręgowa Warszawa Praga przyznała, że zbierała informacje na temat przebiegu spotkań redakcyjnych „Gazety Polskiej”. Wszystko wskazuje na to, że do gromadzenia materiałów wykorzystywano podsłuchy. W odpowiedzi na nasze pytania prokuratura stwierdziła m.in.: „W toku śledztwa nie gromadzono materiałów dotyczących przebiegu zebrań redakcyjnych »Gazety Polskiej« w innym zakresie aniżeli te, które odnosiły się do materiałów archiwalnych IPN będących przedmiotem niniejszego śledztwa”. Oznacza to, że zbierano informacje na temat przebiegu wszystkich kolegiów redakcyjnych tygodnika, bo o odtajnionych dokumentach z Instytutu Pamięci Narodowej wspomina się prawie na każdym zebraniu redakcyjnym „GP”.  Dzisiaj dzielni medialni tropiciele prawdy wirtualnej pochowali głowy w piasek. Na przeprosiny nikt nie liczył – to nie te standardy. Ale może wyjaśniliby, dlaczego przez pół roku nie potrafili ustalić prawdy. Leszek Misiak

"Ustawa Gosiewskiego" według Cendrowskiej Z kronikarskiego obowiązku, parę słów o tym jak w wyglądała "ustawa Gosiewskiego" według Anny Cendrowskiej, jednej z uczestniczek słynnego spotkania u Gosiewskiego. Zmęczyłam część stenogramu z jej przesłuchania, jeśli kolejne będą tak chaotyczne i nudne, to komisja straci swoje dwie ostatnie kibicki - Brygidę Grysiak i mnie. Skupiłam się na losach "ustawy Gosiewskiego", bo to chyba jedyny ciekawy wątek tego przesłuchania, a Karpiniuk już opowiada, że nie ma "afery hazardowej", tylko "afera Gosiewskiego". Warto więc wiedzieć co powiedziała osoba, która była w samym centrum zdarzeń gdy Gosiewski montował ustawę. Tym bardziej, że nie jest to osoba związana z PiSem, bo po zmianie rządu została w ministerstwie, brała udział w pisaniu "ustawy Kapicy", pisała nawet założenia do ustawy hazardowej właśnie uchwalonej, co chyba znaczy, że nawet po wybuchu "afery hazardowej" obecny rząd uważa ją za osobę wiarygodną i zaufaną, w każdym razie na tyle, żeby ją w tak kluczowym momencie znowu dopuścić do ustawy hazardowej. Oto co ta zaufana urzędniczka miała do powiedzenia na temat losów "ustawy Gosiewskiego". W punktach, i tylko dlatego, że temat będzie z pewnością wałkowany. Albo i nie, bo zdaje się mocno traci na sensacyjności. Autorem projektu był Totalizator Sportowy, tak w każdym razie powiedział Cendrowskiej jej ówczesny szef, wiceminister Marian Banaś. Cendrowska powiedziała też, że nikt tego nigdy nie krył. Nie jest natomiast jasne (dla mnie), czy to Totalizator Sportowy przyszedł do Banasia ze swoim projektem, czy został poproszony o  jego przygotowanie.  Cendrowska w którymś momencie mówi, że Banaś "zlecił przygotowanie tego projektu", z kontekstu wynika, że Totalizatorowi, ale niewykluczone, że to po prostu skrót myślowy Cendrowskiej. Banaś i Cendrowska, której o projekcie powiedział, spotkali się z Jurgielem (wtedy wiceprzewodniczący klubu PiS), i zaproponowali mu przedstawienie tego projektu jako inicjatywy poselskiej. Od Jurgiela musiał się o tym pomyśle dowiedzieć Gosiewski. Gosiewski w trybie pilnym wezwał do siebie Banasia (ostatecznie zamiast niego stawiła się Cendrowska), i 26 lipca odbyło się opisane w notatce Gosiewskiego spotkanie w składzie: Gosiewski, Jurgiel, Cendrowska. Z tego spotkania Cendrowska niewiele pamięta, ale po odczytaniu jej notatki Gosiewskiego zakwestionowała tylko sformułowanie o "uwikłanym departamencie", twierdząc, że ona by tak nie powiedziała, to pewnie skrót myślowy, a może tylko powtarzała jakąś myśl Banasia. Cendrowska nie podważyła treści notatki Gosiewskiego, można więc przyjąć, że spotkanie wyglądało mniej więcej tak jak jest w niej przedstawione. Gosiewski przesłał projekt Ministrowi Finansów do konsultacji następnego dnia, a Minister Finansów puścił go do uzgodnień wewnątrzresortowych i projekt zaczął żyć swoim legislacyjnym życiem. Rządowym. Już na drugi dzień po spotkaniu, z Cendrowską referującą Gosiewskiemu pomysł Banasia, żeby ominąć ministerstwo i zgłosić projekt jako poselski, Gosiewski zrobił dokładnie odwrotnie - przesłał projekt do Ministerstwa Finansów, czyli tam gdzie według Banasia nie miał trafić. Decyzja Gosiewskiego była błyskawiczna, co chyba znaczy, że nie było w tej sprawie żadnych poważnych dylematów. Gilowska powołała zespół roboczy do pracy nad projektem nowelizacji, nie był to jednak ten sam projekt, który przyniósł Totalizator, tylko inny, choć w jakimś stopniu się na nim się opierający. O tym, żeby to tamten projekt był punktem wyjścia zdecydował Banaś, choć ten wątek wymaga dodatkowego zbadania, bo Cendrowska trochę się plątała, i w dalszej części mówiła już, że punktem wyjścia były dla niej wytyczne Gilowskiej, a oni tylko kilka rzeczy wzięli z projektu Totalizatora. Do zespołu roboczego zaproszono także przedstawicieli Totalizatora Sportowego, którego reprezentował Grzegorz Maj. Brał on zatem udział w pracach nad ustawą najzupełniej jawnie, i na podstawie formalnego zaproszenia. Przedstawicieli Totalizatora zgłosił jego właściciel, czyli Minister Skarbu Państwa. Totalizator Sportowy nie bardzo był zadowolony z prac zespołu. Cendrowska zaprzeczyła, że ktoś jej kazał siedzieć cicho, albo, że ona wydała takie polecenie swoim pracownikom. Wspomniała natomiast, że Totalizator skarżył się, nawet pisemnie, na zbyt szybkie (!) tempo prac zespołu, narzekał też, że jego uwagi nie są uwzględniane w stopniu go satysfakcjonującym. W czasie prac zespołu Totalizator skupił się głównie na postulatach związanych z podatkami dla wideoloterii i dopłatami. Chciał obniżenia podatków do 20% (pomysł został odrzucony), i zrównania wszystkich gier jeśli chodzi o dopłaty (pomysł został przyjęty). Zapytana wprost, czy Totalizator "miał bezpośredni wpływ na prace nad ustawą" odpowiedziała "No, biorąc pod uwagę, że brał udział w pracach zespołu, no to, no, można tak powiedzieć". W którymś momencie Totalizator wycofał nawet swoich przedstawicieli z prac zespołu, i skarżył się Drabie na to jak zespół pracuje. Tak to mniej więcej wyglądało według Cendrowskiej, choć posłowie nie drążyli wystarczająco najciekawszych wątków. Dużo sobie obiecuję po zeznaniach Banasia, bo wyrasta tu na kluczową postać, to on przyniósł projekt do ministerstwa, to on powiedział, że trzeba go z niego wyprowadzić - bardzo jestem ciekawa powodów, zwłaszcza tego pomysłu na wyprowadzanie ustawy z ministerstwa, bo nie bardzo go rozumiem. Faktem jest natomiast, że pomysł nie chwycił, Banaś wrzucił go Jurgielowi, Jurgiel Gosiewskiemu, Gosiewski wezwał pomysłodawców i już na drugi dzień zrobił dokładnie to, czego miał nie robić, czyli puścił projekt ścieżką "rządową", i jeszcze napisał ze spotkania notatkę dla premiera. Albo to wszystko ma jakieś trzecie dno, którego jeszcze nie rozumiem, albo Gosiewski jest umoczony w aferę hazardową, tak jak kiedyś Kaczyński w mafię paliwową. Gosiewski ani nie jest autorem projektu, ani nie on wymyślił, żeby go puścić przez Sejm, ani nawet niczego nie ukrywał i od razu wszystko wypaplał i szefowi swoich rozmówców, i swojemu własnemu. Nie oddał żadnej przysługi lobbystom (nawet gdyby uznać, że sprzyjanie interesom spółki Skarbu Państwa jest z gruntu złe), albo był w tym oddawaniu tak przebiegły, że mimo intensywnych poszukiwań nie można trafić na żaden ślad. A zespół Gilowskiej do tego stopnia nie spełniał oczekiwań Totalizatora, że ten się w końcu wziął i obraził. Nie bardzo rozumiem na czym polegała tajemnica Gosiewskiego, liczę, że  komisja jak najszybciej wezwie Jurgiela, Banasia i Gosiewskiego, zanim publiczność się znudzi, a oni zdążą się dobrze zastanowić, co i jak mówić, żebyśmy już nic z tego nie zrozumieli. Chciałabym się w końcu dowiedzieć na czym polega wina Gosiewskiego, tak wielka, że Karpiniuk mówi już, że nie ma żadnej "afery hazardowej", jest tylko "afera Gosiewskiego". Póki co jednak, żaden polityk ani dziennikarz, nawet z tych najbardziej przekonanych, nie wyjaśnił na czym konkretnie ta afera miałaby polegać. Może więcej wyjaśnią przesłuchania Jurgiela i Banasia. Wątek Gosiewskiego interesuje mnie szczególnie, bo jest to afera-widmo. Mam wrażenie, że od dawna politycy i dziennikarze są przekonani, że Gosiewski jest mocno umoczony, bardzo jestem ciekawa, czy to przekonanie oparte na faktach, które wszyscy znają tylko "babci", czyli opinii publicznej, się o tym nie mówi, czy na plotkach, co by znaczyło, że ich wpływ na politykę i opinię publiczną zaczyna być niebezpieczny. O udziale Gosiewskiego w pracach nad ustawą szepcze się po kątach od samego początku, tylko nikt nie umie tego szeptu przełożyć na konkret, a urzędniczka, która była jedną z trzech uczestników podejrzanego rzekomo spotkania u Gosiewskiego, jakby nigdy nic pisze kolejne ustawy, dla kolejnego rządu. Aha, jeszcze jedno. Jeśli ktoś (poza dziennikarzami i politykami Platformy) nadal traktuje poważnie "analizę CBA", to z przykrością informuję, że zeznania Cendrowskiej podważyły jej najważniejsze "ustalenia". To już jednak chyba nieistotne bo Gazeta Wyborcza rozkręca kolejną wielką aferę, tym razem lobbystą od wideoloterii okaże się sam Mariusz Kamiński. Newsweek też już grzeje temat, do południa powinien się znaleźć na wszystkich "jedynkach". Trzymajcie się krzeseł bo będzie się działo, początek jest zachęcający :) Dominika Wielowieyska, Wojciech Czuchnowski: To za czasu rządu Jarosława Kaczyńskiego analityk CBA w służbowej notatce opisywał dziwną aktywność polityka PiS Przemysława Gosiewskiego w sprawie wprowadzenia wideoloterii. Szef CBA Mariusz Kamiński notatkę zlekceważył - nic nie wiadomo, by założył podsłuchy jej bohaterom. Choć analityk CBA przekonywał, że chodzi tu o interesy prywatnej firmy G-Tech, która miała organizować wideoloterie dla Totalizatora Sportowego. Co ciekawe, sam Mariusz Kamiński domagał się obniżki podatków od wideoloterii, co było w interesie nie tylko Totalizatora, ale także G-Techu. Kataryna

KOŁO HISTORII Adwent 2009 r. przyniósł wygnańcom z Kresów Wschodnich iskierkę nadziei na bardziej sprawiedliwe jutro. Niestety, są też dwie łyżki dziegciu. Jedna dotyczy planowanej likwidacji programu Ewy Szakalickiej, "Goniec Kresowy" w TVP1, druga to publiczne znieważenie Prymasa Tysiąclecia. Pierwsza dobra wiadomość dotyczy długo oczekiwanej decyzji Episkopatu Polski o rozpoczęciu procesu beatyfikacyjnego kapłanów i osób świeckich, zamordowanych z nienawiści do wiary w latach 1917 - 1989, czyli w okresie od rewolucji październikowej aż do upadku systemu totalitarnego w Europie Wschodniej. Zbieranie informacji powierzono diecezji w Drohiczynie, która powstała na bazie skrawka diecezji w Łucku. Postulatorem procesu męczenników został ks. dr Zdzisław Jancewicz z KUL, który wysłał do kurii biskupich komunikat z prośbą o zgłaszanie kandydatów na ołtarze. Mogą ich zgłaszać również osoby prywatne. Trzeba napisać na adres: ks. dr Zdzisław Jancewicz, 17-312 Drohiczyn, ul. Kościelna 10. Jedyna wątpliwość w tej sprawie dotyczy tego, czy proces ten obejmie osoby, które zamordowali - także z nienawiści - faszyści ukraińscy z OUN-UPA. Kresowian i ich potomków zachęcam, aby zgłaszali przykłady męczeństwa. Druga dobra wiadomość dotyczy dekretu abp. Kazimierza Nycza o reformie struktur obrządku ormiańskokatolickiego w Polsce. Reforma ta także była oczekiwana od lat. Przed wojną istniała archidiecezja ormiańska we Lwowie, mająca dziesięć parafii. Jej ostatnim administratorem był ks. Dionizy Kajetanowicz, zgładzony w 1954 r. w łagrze radzieckim. Nawiasem mówiąc, jest on doskonałym kandydatem na ołtarze. Wielu Ormian zginęło w czasie ludobójstw dokonanych przez Sowietów, Niemców i banderowców. Ocalałych wysiedlono, głównie na Dolny i Górny śląsk. W 1945 r. powstała dla nich tylko jedna parafia. Zgodnie z nowym dekretem erygowano nowe parafie dla Ormian-katolików z siedzibami w Gliwicach, Warszawie i Gdańsku. Zostały też określone ich granice, które biegną wzdłuż granic diecezji rzymskokatolickich. Mnie powierzono parafię w Gliwicach, obejmującą Polskę południową (wraz z Łodzią). W życiu kapłańskim pełniłem wiele funkcji, ale po raz pierwszy zostałem proboszczem. A stało się to pomimo nagonki personalnej ze strony "Gazety Wyborczej" i miłośników Bandery. Jak widać, nie wszyscy liczą się z opinią Adama Michnika i abp. Jana Martyniaka z Przemyśla. Objęcie parafii wiąże się z opieką nad kościołem ormiańskim w Gliwicach (jedynym tego typu w Polsce), w którym znajduje się obraz Matki Bożej Ormiańskiej z Łyśca k. Stanisławowa. W pewien sposób koło historii się zatoczyło, bo przed tym obrazem ochrzczonych było wiele moich przodków. W 1989 r. wizerunek ten został ozdobiony koronami papieskimi przez patriarchę Jana Piotra XVIII z Bejrutu. Z kolei w Gliwicach proboszczami byli zasłużeni księża ormiańscy: ks. Kazimierz Romaszkan, więzień syberyjskich łagrów, ks. Kazimierz Roszko, lektor Uniwersytetu Jagiellońskiego (następnie duszpasterz w Nazarecie i Chicago), i ks. prof. Krzysztof Staniecki z Opola. Dwaj ostatni byli duszpasterzami aż trzech obrządków: ormiańsko-, rzymsko- i greckokatolickiego. Kościół jest zaniedbany. Nie ma też plebanii. Zostałem więc zwolniony z obowiązku rezydencji, a do Gliwic będę dojeżdżać kilka razy w miesiącu. W zakresie moich obowiązków pozostają też dojazdy na msze św. ormiańskie, które do tej pory odprawiałem w Krakowie, Wrocławiu, Oławie i Rzeszowie. Będzie to więc działalność jak na misjach. Co do mojej pracy w Fundacji im. Brata Alberta, to pozostaje ona bez zmian. Przydałby się chyba helikopter i brat-bliźniak. Bardziej jednak potrzebne jest modlitewne wsparcie, o co proszę Czytelników. Inna dobra wiadomość nadeszła ze szkoły podstawowej im. 27. Wołyńskiej Dywizji AK w Skrobowie na Lubelszczyźnie, w której odsłonięto pamiątkową tablicę z napisem: "Dzieciom Wołynia, którym czas nienawiści odbierał życie, czynił sierotami, niszczył dom rodzinny, skazywał na tułaczkę i niepewność". Tablica jest w kształcie podręcznika szkolnego, umieszczonego na mapie Drugiej RP. Rzecz bardzo wymowna. Dobrą wiadomością jest również informacja z Poznania o inicjatywie powołania uniwersyteckiego Zakładu Kresów Rzeczpospolitej. Warto włączyć w to inne uczelnie. Przy okazji pragnę podziękować filii Uniwersytetu Adama Mickiewicza i Polskiemu Towarzystwu Historycznemu w Kaliszu, Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej i Liceum Ogólnokształcącemu w Sulechowie, Wyższej Szkole Humanistycznej w Poznaniu, stowarzyszeniom i parafiom w Malborku, Jeleniej Górze, świebodzinie, Lubaniu i Lwówku śląskim, klubowi "GP" w Aleksandrowie Łódzkim i animatorom Pielgrzymki Ziemian na Jasną Górę - za organizację spotkań autorskich i prelekcji o ludobójstwie na Kresach. Niestety, są też dwie łyżki dziegciu. Jedna dotyczy planowanej likwidacji programu Ewy Szakalickiej, "Goniec Kresowy" w TVP1 (piszmy listy protestacyjne, tym razem do prezesa telewizji!), druga to publiczne znieważenie Prymasa Tysiąclecia, które miało miejsce na opisywanej w poprzednich felietonach akademii "ku czci" Andrzeja Szeptyckiego. W wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" dr Andrzej Zięba z UJ tak przedstawił ten problem: "Kult Szeptyckiego w Polsce zamyka się w sektę, która nie dopuszcza żadnych głosów krytyki na jego temat. Na krakowskiej konferencji usłyszałem coś, co przekracza już wszelkie granice zdrowego rozsądku: że kardynał Wyszyński, dwukrotnie blokując proces beatyfikacji Szeptyckiego, działał jako agent Związku Sowieckiego. Tezę tę zawarto w filmie dokumentalnym nakręconym przez TVP, który zostanie wyemitowany 17 stycznia z okazji Tygodnia Ekumenicznego. Niewyobrażalna manipulacja". Co gorsza, ks. kard. Stanisław Dziwisz, który patronował tej imprezie, nie zareagował na to ani słowem. 
ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Dostarczyć żywego lub martwego P.gen Stanley McChrystal, naczelny dowódca sił zbrojnych USA w Afganistanie, oświadczył, że "Al-Q'aida nie zostanie pokonana, dopóki jej przywódca, p.Osama bin Laden, nie zostanie schwytany lub zabity". Tymczasem jest praktycznie pewne, że Osama Ladenowicz nie żyje. Gdyby żył, al-Q'aida prezentowałaby nagrania jego wypowiedzi - ale prawdziwe. Tymczasem robiła to przez kilka lat - ale nigdy nie było cienia dowodu, że są to jakieś nowe materiały (zazwyczaj w takich przypadkach filmuje się człowieka z aktualną gazetą). Jest więc oczywiste, że te nagrania były montażem - natomiast CIA "po wnikliwych badaniach" uznawała je za autentyczne - po to, by dostawać środki na dalsze gonienie króliczka. Obie strony miały w tym więc interes: al-Q'aida - by udowodnić, że ibn Laden jest żywy; CIA - by dostawać pieniądze. Od dwóch lat jednak wszelkie nagrania się skończyły. Oświadczenie p.Generała traktuję więc jednoznacznie: "Nie zwyciężymy w Afganistanie". Bo przecież żywego ani martwego ibn Ladena nie znajdą... JKM To kłamstwo wymierzone w naszą cywilizację Z profesorem nauk przyrodniczych Zbigniewem Jaworowskim, badaczem zanieczyszczeń lodowców i stężenia CO2 w atmosferze, autorem wielu publikacji na temat zmian klimatycznych, wieloletnim przedstawicielem Polski w Komitecie Naukowym ONZ ds. Skutków Promieniowania Atomowego, członkiem Nongovernmental International Panel on Climate Change (NIPCC), który zrzesza naukowców sceptycznych wobec teorii ocieplenia klimatu, rozmawia Mariusz Bober Czy odkryta niedawno korespondencja naukowców specjalizujących się w problematyce globalnego ocieplenia ujawniła, że teoria o dwutlenku węgla jako głównym sprawcy ocieplania klimatu i gwałtownych zmian klimatycznych to wielka kłamstwo? - Prawdę ujawnili uczciwi naukowcy pracujący w Centrum Badań Klimatycznych (ang. CRU) Uniwersytetu Wschodniej Anglii i za to powinni zostać nagrodzeni. Znamienne, że w miniony wtorek dyrektor tego instytutu prof. Phil Jones został zdymisjonowany do czasu zakończenia śledztwa w tej sprawie. Na razie prowadzą je władze uniwersytetu, ale wkrótce zapewne przeprowadzi je również prokuratura. W USA do wszczęcia takiego postępowania wezwał jeden z senatorów. Uniwersytet Stanu Pensylwania już rozpoczął śledztwo w sprawie Michaela Manna, innego profesora również zamieszanego w tę aferę, twórcę tzw. hokejowej krzywej temperatury.
Oznacza to, że odpowiedzialni za badania w tej dziedzinie naukowcy okłamywali świat, strasząc niemal apokalipsą? Dlaczego? - Rzeczywiście, badacze ci dopuścili się bezczelnego oszustwa. Wprowadzają nas w pułapkę, która ma straszliwe konsekwencje. Ci ludzie przez wiele lat czuli się niesłychanie pewni siebie, choć ich tezy od dawna były krytykowane. Mimo to ignorowali głosy krytyki, czując ogromne poparcie Organizacji Narodów Zjednoczonych, a ściślej IPCC [Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu - agenda ONZ mająca badać wpływ działalności człowieka na zmiany klimatu - przyp. red.], który w całym tym zamieszaniu gra pierwsze skrzypce. Przecież tezy IPCC zostały oparte właśnie na badaniach CRU. Naukowcy z Uniwersytetu Wschodniej Anglii mieli do dyspozycji ogromne pieniądze i polityczne poparcie. W praktyce wypełniali po prostu zamówienia ONZ, która forsuje tę inicjatywę, aby stłumić rozwój przemysłu. Organizacja uznała bowiem, że wpływa on niszcząco na biosferę Ziemi.
A nie wpływa? - Oczywiście, że nie. W rzeczywistości jest tak, że im kraj bogatszy, a więc lepiej uprzemysłowiony, tym lepiej dba o środowisko naturalne. Ta propaganda ma na celu zniszczenie naszej cywilizacji! Otwarcie mówią o tym przedstawiciele ONZ, np. Maurice Strong, były doradca również byłego sekretarza generalnego tej organizacji Kofiego Annana. To właśnie Strong zorganizował z ramienia ONZ Szczyt Ziemi w Rio de Janeiro w 1992 r., gdzie powiedział, że aby uratować Ziemię, trzeba zniszczyć współczesną cywilizację przemysłową... To właśnie on był twórcą protokołu z Kioto. Jest to więc otwarty spisek z udziałem ludzi ONZ mający na celu wpływanie na rządu poszczególnych krajów.
Zmuszając je do ograniczenia emisji CO2? - Tak, właśnie. Paragrafy 36 i 38 projektu nowego traktatu przygotowanego na rozpoczynający się właśnie szczyt klimatyczny w Kopenhadze mówią, że należy utworzyć niewybieralny rząd światowy, który ma kontrolować wszelką aktywność na Ziemi pod kątem poziomu emisji CO2. Chodzi więc o władzę nad światem oraz o transfer niewiarygodnych pieniędzy w perspektywie najbliższych dziesiątków lat z kieszeni wszystkich podatników na świecie do tworzonego centrum oraz do finansistów i tej części przemysłu, która ubrała się w zielone pióra. Firmy te propagują wytwarzanie czystej energii kosztem paliw kopalnych, choć jest to kilka razy droższe niż dotychczasowe sposoby wytwarzania prądu w energetyce jądrowej czy węglowej.
W Kopenhadze ma nastąpić kolejny etap realizacji tego scenariusza? - W Kopenhadze zastawia się na nas bardzo groźną pułapkę, groźniejszą niż to, co spotykało nas do tej pory. Dotychczas Polska została zobowiązana, aby do 2020 r. o kolejne 20 proc. ograniczyć emisję CO2. Według firmy konsultingowej Ernst & Young spełnienie tego wymogu oznaczałoby dla naszego kraju spadek PKB o 503 mld złotych! Czyli zmniejszyłby się on do poziomu prawie połowy PKB z roku 2007! Można sobie wyobrazić, jak drastycznie wpłynęłoby to na ograniczenie poziomu życia Polaków. Przecież dziś toczą się boje o ograniczenie wydatków budżetowych o każdy miliard złotych! Tymczasem ONZ chce nam zafundować "oszczędności" na pół biliona złotych!
A co szykują nam decydenci na szczyt w Kopenhadze! - Jeszcze bardziej szkodliwą "terapię". Liczący 181 stron projekt protokołu na rozpoczynającą się konferencję przewiduje kilka wersji ograniczeń emisji CO2 do 2050 roku. Niektóre zakładają cięcia na poziomie nawet... 95 proc. w stosunku do poziomu z 1990 roku. Oznaczałoby to, że przez kilka następnych lat musielibyśmy zmniejszać emisję o 5 proc. rocznie! Byłaby to największa rewolucja w historii, gdyż 86 proc. energii na świecie wytwarzane jest obecnie z paliw kopalnych. Jeśli wprowadzono by teraz tak drastyczne ograniczenia, groziłoby to zniszczeniem naszej cywilizacji, a więc to, co postuluje guru ekologów Maurice Strong i wielu innych przedstawicieli zachodniego establishmentu. W ten sposób tworzy się iluzorycznego wroga ludzkości, co zresztą proponował już Klub Rzymski [wpływowa organizacja zrzeszającą biznesmenów, naukowców i polityków, mająca ambicje sterowania światową polityką - przyp. red.], aby następnie z nim walczyć.
Czy rzeczywiście wróg, tj. ocieplenie klimatu, jest iluzoryczny? - Oczywiście. Klimat ocieplił się z przyczyn naturalnych i jest to korzystne; roślinność ma lepsze warunki wzrostu, zmniejsza się pustynnienie gleby, przybywa zwierząt. W latach 1982-2003 w Mauretanii, Mali i Czadzie pokrywa roślinna zwiększyła się o 50 procent. Największy wzrost wystąpił w Nigerii, gdzie na nowo zaczęły rosnąć gatunki drzew, które wyginęły wskutek poprzednich susz. Już od wielu stuleci planeta nie była tak zielona jak dziś. Jak wykazują pomiary satelitarne NASA, od 18 lat produkcja biomasy wzrosła o około 6 proc., a największy przyrost (o 42 proc.) wystąpił w lasach deszczowych Amazonii.
To znaczy, że nie topią się lodowce i nie podnosi poziomu mórz i oceanów? - Katastrofalne podnoszenie się oceanu to kolejny mit. Poza tym lodowce zaczęły się topić nie w XX w., ale wtedy, kiedy Ziemia zaczęła wychodzić z małej epoki lodowcowej, która trwała od 1350 do 1880 roku. Współczesne topienie lodowców rozpoczęło się ok. 1750 roku. Przed tym okresem kroniki podawały, że w Alpach lodowce spływały w doliny, niszcząc całe wsie i pola zasypywane gruzem morenowym i lodem. Do czoła lodowców wychodziły wówczas procesje z kapłanami, modląc się o powstrzymanie taranującego lodu. W latach 30. wystąpiło maksymalne ocieplenie (przynajmniej w USA, gdzie jest najlepsza sieć pomiarów temperatury) i lodowce zaczęły topić się szybciej niż poprzednio. W ostatnich dziesięciu latach proces ten ponownie został wstrzymany i klimat znów zaczął się ochładzać (w USA o 1 stopień), choć w tym czasie globalna emisja dwutlenku węgla wzrosła o 34 procent! Jak widać, nie ma żadnego związku między emisją CO2, z którym w tym czasie tak zażarcie walczono, a zmianami klimatu. Tak było zresztą w okresie ostatnich 500 mln lat, o czym przekonuje nas geologia. Pół miliarda lat temu było 23 razy więcej CO2 w atmosferze niż obecnie, a mimo to lądy były pokryte lodowcami... O zmianach klimatu decyduje wiele czynników, a obecnie walczy się tylko z jednym, który w dodatku jest nieistotny.
Czyli zobowiązania do redukcji gazów cieplarnianych zapisane w protokole z Kioto niczego nie dały? - Oczywiście. Co więcej, mimo że zobowiązywał on 185 państw, które przyjęły ten dokument, do zmniejszenia emisji tych gazów o 5,2 proc. w stosunku do 1990 r., to w rzeczywistości do 2004 r. - w skali świata - wypuszczono do atmosfery o 38 proc. więcej CO2! W samych krajach starej Unii Europejskiej wyemitowano go w tym czasie o blisko 7 proc. więcej. Natomiast Polska w tym okresie obniżyła emisję CO2 o 18 proc., a o 32 proc., licząc od roku 1988! Mimo to Bruksela żąda od nas, byśmy obniżyli emisję tego gazu o kolejne 20 proc., co byłoby dla polskiego przemysłu katastrofą ekonomiczną.
Ale wiele państw, m.in. w Europie Zachodniej, wiąże występujące w ostatnich latach anomalia pogodowe właśnie ze zmianami klimatu... - Jest udowodnione, że burze nie wynikają z ocieplenia klimatu. Także w Polsce nie widać, byśmy doświadczali większej liczby burz czy powodzi, gdy weźmie się pod uwagę np. obserwacje prowadzone w Krakowie od XIX wieku. Wynika z nich nawet, że wówczas było więcej burz niż obecnie. Być może dzisiaj są one bardziej odczuwalne, ponieważ w naszych czasach notuje się więcej spowodowanych przez nie strat materialnych, a to dlatego, że nasze miasta są bardziej rozbudowane i ogólnie wytworzyliśmy więcej bogactw. Ponadto wiele budynków usytuowano na terenach, przez które przechodzą burze i tornada (głównie w Ameryce). Z tego też powodu firmy ubezpieczeniowe ponoszą większe straty, ale jednocześnie trzeba pamiętać, że wraz z rozwojem miast i osiedli odnotowują one również większe przychody. Więc nie ma co się martwić o wyniki firm ubezpieczeniowych.
Dlaczego w takim razie rządy 185 państw zgodziły się na wprowadzenie drakońskich ograniczeń dla gospodarki, skoro nie ma ku temu racjonalnych powodów? - To pytanie właściwie należałoby skierować do socjologów lub polityków. Wydaje mi się, że polski rząd zdaje sobie sprawę z wynikających z tego problemu zagrożeń i prowadzi trudną grę dyplomatyczną. Nie sądzę, by w Kopenhadze polska delegacja mogła powiedzieć wprost, że walka z ociepleniem klimatu to totalna bzdura i dlatego nie będziemy przyjmować żadnych zobowiązań do redukcji emisji CO2. Mam jednak nadzieję, że będzie starała się zmiękczyć prowadzące do klęski ekonomicznej stanowisko zatwardziałych zielonych.
Ale czy po ujawnieniu afery z fałszowaniem przez naukowców z Nowej Anglii i USA danych o rzekomym wpływie emitowanego przez człowieka CO2 na klimat, domaganie się dalszych redukcji emisji nie jest niedorzecznością i podtrzymywaniem utopii? - Mam nadzieję, że nagłośnienie tych informacji zmieni nastawienie polityków biorących udział w konferencji. Takie właśnie wnioski wyciągnęły władze Australii, które we wtorek, w dniu, kiedy szef CRU Phil Jones został zawieszony w pełnieniu funkcji dyrektora, ogłosiły, że wycofują się z mechanizmu handlu emisjami CO2. Sprowadza się to bowiem do transferu ogromnych sum pieniędzy, na czym skorzystają finansiści i rządy niektórych państw. Dlatego też zapewne niektóre z nich odnoszą się entuzjastycznie do redukcji emisji CO2. Najbardziej jednak skorzystałyby na tym firmy tzw. czystych technologii energetycznych wykorzystujących np. wiatraki do produkcji energii elektrycznej. Tymczasem korzystają one z ulg podatkowych, a więc dopłacają do nich podatnicy nawet wówczas, gdy wiatraki te nie wyprodukują zakładanej ilości energii. Co prawda ich budowa jest tańsza niż np. elektrowni jądrowej czy węglowej, ale wytworzony w ten sposób prąd jest kilkakrotnie droższy. Otóż według różnych ocen, wiatraki produkują prąd jedynie przez jedną piątą okresu eksploatacji, a firmy energetyczne nie mogą sobie pozwolić na takie przestoje i muszą uzupełniać niedobory energii z innych źródeł.
Jak to możliwe, że przez co najmniej 20 lat w środowisku ludzi nauki funkcjonowała fikcja globalnego ocieplenia wywołanego emisją CO2 przez człowieka? - Najlepszą odpowiedzią na to pytanie jest moja historia. Przez wiele lat zajmowałem się pomiarami stężenia CO2 w rdzeniach lodowych, w których gaz ten jest niejako uwięziony. Na tych właśnie badaniach opiera się cała histeria z ociepleniem klimatu. Ja zajmowałem się lodowcami od lat 60. ubiegłego wieku. Zorganizowałem 10 wypraw na 17 różnych lodowców, zbierając dane o wpływie emisji zanieczyszczeń - głównie metalami ciężkimi pochodzącymi z przemysłu - na środowisko naturalne. Jednak funkcjonowanie ideologii ocieplania klimatu odczułem, gdy wyjechałem wraz z żoną na 8 lat do Norwegii. Po przyjeździe miałem tam podjąć pracę na Uniwersytecie w Oslo, ale ostatecznie zostałem zatrudniony w norweskim instytucie polarnym. Po pewnym czasie tamtejsze ministerstwo ochrony środowiska zwróciło się do tego instytutu, by zbadał, jakie będą skutki ocieplenia klimatu w wyniku działalności człowieka dla norweskiej części Arktyki (m.in. Spitsbergen). Zacząłem od odpowiedzi na pytanie, czy rzeczywiście dojdzie do ocieplenia tej części Arktyki. Prowadząc badania, doszedłem do wniosku, że nie ma żadnych podstaw, by tak twierdzić, gdyż pomiary temperatury prowadzone w tej części świata od blisko 100 lat nie wykazywały żadnych oznak ocieplenia. Im głębiej analizowałem problem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że nie ma żadnego ocieplenia klimatu, a CO2 nie jest przyczyną wywołania tego procesu. Przy tej okazji wykazaliśmy z kolegami, że prace przedstawiające pomiary CO2 w rdzeniach lodu polarnego pełne były nadinterpretacji wyników, a nawet manipulacji, sam zaś lód nie jest odpowiednim materiałem do odtwarzania składu chemicznego dawnej atmosfery. Nie jest ona bowiem układem zamkniętym, w którym nic się nie dzieje, lecz odwrotnie, zachodzi w niej kilkadziesiąt procesów fizykochemicznych. Prowadzą one do ubytku CO2 z bąbli powietrza schwytanych w lodzie. Same rdzenie są zaś spękane i skażone metalami ciężkimi z płynu wiertniczego wnikającego do ich wnętrza. Na przykład stężenie ołowiu we wnętrzu rdzeni z głębi lądolodu jest 1400 razy wyższe niż na powierzchni śniegu na Antarktydzie, a cynku 400 tys. razy wyższe. Na takim nieodpowiednim materiale zbudowana jest cała hipoteza ogrzewania klimatu przez człowieka.
Opisał Pan wyniki tych badań? - Napisaliśmy dwa raporty i kilka artykułów na ten temat. Teraz widzę analogię z ujawnieniem przez uczciwych naukowców z Uniwersytetu Wschodniej Anglii wyników badań nad ocieplaniem klimatu. Po opublikowaniu wyników naszych badań dyrektor naukowy norweskiego instytutu polarnego wezwał mnie na rozmowę i powiedział, że nasze publikacje to nie jest sposób na zdobywanie kontraktów naukowych w Norwegii. W efekcie nie przedłużono także i mojego kontraktu... Byłem po prostu dyskryminowany. Przez pewien czas pozostawałem na utrzymaniu żony. Zrozumiałem wtedy, jak ważnym celem funkcjonowania instytutu polarnego było zdobywanie zleceń z ministerstwa środowiska, które z kolei swoją rację bytu opierało na straszeniu ludzi zanieczyszczeniem środowiska.
Każdy naukowiec, który nie podporządkuje się narzuconej uniwersytetom ideologii, padnie więc jej ofiarą? - Oczywiście. Jeśli cała nauka jest finansowana przez polityków z pieniędzy budżetowych, to z jednej strony naukowcy cieszą się, bo nauka wymaga dużych pieniędzy, a z drugiej strony nie można uprawiać jej wyłącznie na polityczne zamówienia.
Gdzie znalazł Pan później pracę? - Przeniosłem się po jakimś czasie do Japonii, gdzie pracowałem w tamtejszym instytucie polarnym. Tam napisałem pracę o wynikach badań zawartości CO2 w lodowcach.
Nie boi się Pan zemsty "ociepleniowego lobby"? - Teraz mam 82 lata i nie obchodzą mnie finansowe konsekwencje poglądów, które głoszę. Jednak wśród naukowców, którzy podzielają moje opinie, mało jest młodych naukowców, zwłaszcza takich, którzy mają rodziny na utrzymaniu... Zresztą gdy byłem młody, też robiłem badania z przekonaniem, że człowiek zanieczyszcza świat.
Jakie? - Pod koniec lat 60. badałem jedyny, niewielki polski lodowiec nad Morskim Okiem pod kątem obecności związków metali ciężkich. Lodowiec zawiera ok. 100 rocznych warstw lodu, więc na jego podstawie można zbadać, co się działo w atmosferze w tej okolicy w ciągu ostatniego wieku. Z moich badań wynikało, że w tak - wydawałoby się - czystym miejscu w ostatnich latach stężenie ołowiu wzrosło aż 12-krotnie.
To były nieprawidłowe badania? - Prawidłowe, ale wówczas jeszcze nie wiedziałem, że nie można ich uogólniać. Tymczasem na podstawie tych badań w naukowym czasopiśmie "Nature" napisałem, że w Europie stężenie ołowiu zwiększyło się 12-krotnie. Od razu zwróciła się do mnie Amerykańska Agencja Ochrony Środowiska (USEPA), proponując przeprowadzenie kolejnych badań, na które dostałem - w latach 70. ubiegłego wieku - 1,3 mln USD. Dzięki tym funduszom mogłem zrealizować 10 wspomnianych wypraw. Przeprowadziłem wtedy pierwsze na świecie badania skażenia lodowców w ciągu ubiegłych kilkuset lat metalami ciężkimi pomiędzy Spitsbergenem a Antarktydą. I dysponując zdobytymi wynikami, zrozumiałem dopiero, że tak duże stężenie ołowiu nad Morskim Okiem było lokalnym unikatem.
Dlaczego? - Ponieważ przez kilkadziesiąt lat pozwalano na swobodny dojazd do tego pięknego jeziora samochodami emitującymi wówczas ołów... Na innych lodowcach nie znalazłem oznak takiego wzrostu stężenia metali ciężkich. Odwrotnie, w XX wieku wystąpił ich spadek związany z małą aktywnością wulkaniczną aż do roku 1963. Największe stężenia metali ciężkich znaleźliśmy nie na lodowcach europejskich, lecz przy samym równiku - na Lodowcu Stanley w afrykańskich górach Ruwenzori oraz w peruwiańskich Andach, z dala od wszelkich centrów przemysłowych. W ramach współpracy z USEPA jako pierwszy zbadałem również, jak w ciągu ubiegłych 1800 lat zmieniał się poziom ołowiu w kościach ludzi (na zebranie kości z polskich obiektów sakralnych dostałem specjalne zezwolenie od ks. kard. Stefana Wyszyńskiego). Potem takie badania obejmujące okres 5000 lat przeprowadziłem we Francji, Peru i Gruzji. Okazało się, że populacja europejska była ciężko skażona ołowiem przez całe średniowiecze aż do samego końca XIX wieku. Dopiero w wieku XX poziom ołowiu wśród polskiej ludności spadł kilkaset razy w porównaniu z ludźmi pochowanymi np. w XV wieku w kościele Mariackim w Krakowie; tym samym poziom ten zbliżył się do tego, który odnotowałem u mieszkańców jaskini spod Zawiercia sprzed 1800 lat. Później podobne zjawisko wykryto w Stanach Zjednoczonych, Japonii i innych krajach.
Z Pana słów można wywnioskować, że lobby radykalnych ekologów i przemysłu tzw. czystej energii ma większe wpływy niż np. lobby firm energetycznych eksploatujących paliwa kopalne. Trudno w to jednak uwierzyć, obserwując potęgę tych ostatnich... - Tu znów posłużę się przykładem z własnego doświadczenia. Zanim przeniosłem się do Japonii, pracowałem jeszcze przez pewien czas w norweskim Instytucie Techniki Energii. W tym czasie postanowiliśmy sprawdzić, czy prawidłowo przeprowadzano badania zawartości CO2 w lodach Antarktydy. Przez pół roku pracowałem nad przygotowaniem projektu naszych badań. Nasz instytut rozesłał go do 15 różnych potencjalnych sponsorów, głównie firm eksploatujących złoża gazu i ropy. Zorganizowaliśmy dla nich seminarium, na którym... pojawił się przedstawiciel jednej firmy, bodajże Statoil. Wysłuchał tego, co mówiliśmy, a potem powiedział, że projekt bardzo mu się podoba i dla jego koncernu nie byłoby problemem sfinansowanie tych badań, mimo kosztów sięgających 2 mln USD. Zaznaczył jednak, że tego nie zrobią, wyjaśniając jednocześnie, iż firma konsultowała się z rządem, prawdopodobnie z ministerstwem środowiska, i ci "konsultanci" uznali, że byłby to projekt "niemoralny".

Co to znaczy? - Przedstawiciel Statoilu powiedział, że gdyby jego firma sfinansowała takie badania, wykorzystano by to do walki konkurencyjnej i jego przedsiębiorstwo straciłoby na tym znacznie więcej, niż przeznaczyłoby na sfinansowanie naszych badań. Tak zakończył się nasz projekt...
Więc uważa Pan, że cywilizacja przemysłowa nie zanieczyszcza środowiska? - Natura wytwarza również substancje trujące, i to często na wielokrotnie większą skalę niż cały przemysł na świecie. Straszono np., że zatruwamy ryby morskie rtęcią. Tymczasem badania wykazały, że w morzu od wieków jest mnóstwo tego pierwiastka. Takie przykłady można by mnożyć. Jednak przyszedł ten okropny wiek XX z całym swoim przemysłem i przyniósł nam dwie "okropne" rzeczy: średnio dwukrotnie przedłużył nam życie w stosunku do 1900 r., a poza tym sprawił, że m.in. Polacy, podobnie zresztą jak wszyscy Europejczycy, są mniej skażeni metalami ciężkimi...
Jak to? Właśnie dzięki przemysłowi? Przecież za jego sprawą emitowane jest mnóstwo szkodliwych związków i wciąż mamy problemy z eliminacją skutków zanieczyszczeń przemysłowych. - Chodzi o to, że począwszy już od X w., ludzie w Europie jedli z naczyń cynowych. Tymczasem stopy wykorzystywane do ich wytwarzania zawierały do 20 proc. ołowiu. Jeśli ktoś jadł jakieś kwaśne potrawy, np. na bazie octu, wówczas ten kwas reagował z ołowiem i powstawał octan ołowiu spożywany podczas posiłku. W ten sposób związki tego metalu odkładały się w ludzkich organizmach. Jest wiele innych podobnych przykładów. W XX w. - dzięki rozwojowi nauki i przemysłu - zaczęliśmy w kuchni używać porcelanę, szkło i stal nierdzewną; z naszego życia wyeliminowaliśmy także inne źródła skażeń ołowiem. Wśród nich najmniej istotnym był ołów zawarty w benzynie samochodowej.
Wróćmy do współczesnego problemu - walki z CO2 jako z rzekomym sprawcą rzekomego ocieplenia klimatu. Jakie jest wyjście z tej sytuacji? - Może ujawniona ostatnio afera z ukrywaniem prawdziwych danych na temat rzekomego ocieplenia klimatu stanie się oczyszczająca dla świata nauki i polityki i uchroni nas przed katastrofą cywilizacyjną.
Skoro jest tak wiele danych obalających teorie o ociepleniu klimatu z powodu emisji CO2 przez człowieka, czemu te teorie nie zostaną po prostu wyrzucone do kosza? Uniwersytety, politycy i część biznesu są tak zaślepieni ideologią, że nadal ją ludziom "wciskają", czy też świadomie okłamują społeczeństwa. Jeśli tak, to dlaczego? Dla zysków wąskiej grupy ludzi kosztem większości? - Wszystko jest tu pomieszane i ze sobą powiązane. W tym wszystkim być może najmniej ważne jest to, że np. profesor może dzięki takim kontraktom na badania "na zamówienie" - które nawet mogą mu się nie podobać - zdobyć fundusze na utrzymanie swojego instytutu. Jeśli potwierdzi oczekiwania sponsorów, uzna to za wystarczające usprawiedliwienie, by wypełnić zlecenie. Zrobi tak zwłaszcza wówczas, jeśli wie, że gdyby rzetelnie przeprowadzone badania wykazały, iż nie jest tak, jak oczekuje sponsor, a wtedy nie dostałby następnych zleceń.
Czy w Kopenhadze nikomu nie starczy odwagi, by po prostu wyrzucić do kosza plan drakońskich ograniczeń emisji CO2? - Miejmy nadzieję, że także politykom otworzą się oczy, że "climategate" w tym pomoże. Z drugiej jednak strony trudno będzie ograniczyć ambicje do wykorzystania tej ideologii do zwiększania wpływów i tworzenia światowego rządu. Już w latach 60. w USA stworzono grupę studyjną złożoną z naukowców, która miała przedstawić prognozy rozwoju świata. Uznano wtedy, iż nadchodzi okres, w którym nie będą już prowadzone wielkie wojny, że nadchodzi czas pokoju. Grupa ta opracowała raport, tzw. Report from the Iron Mountain, w którym zaproponowała szereg substytutów wojen. Jednym z nich było stworzenie "fikcyjnego wroga globu"; miały nim być sprawy klimatu. W następnych latach propozycja ta przybrała wręcz patologiczny czy kryminalny charakter. Klub Rzymski uznał, że "Ziemia ma raka, tym rakiem jest człowiek", czyli cała ludzkość stała się "fikcyjnym wrogiem planety". Ulubieniec ekologów Jacques Y. Cousteau mówił, że dla zachowania równowagi na Ziemi należy "usuwać" co roku 127 mln ludzi. Tego typu wypowiedzi można niestety mnożyć. Także przedstawiciele ONZ mówią, że liczbę ludności na Ziemi należy zredukować do 1 miliarda.
Skąd się biorą takie antyludzkie zapędy na szczytach władzy? - To się ciągnie już od czasów Malthusa [T.R. Malthus - anglikański duchowny i intelektualista, w 1798 r. sformułował fałszywą teorię głoszącą istnienie stałej dysproporcji pomiędzy tempem wzrostu ludności a tempem wzrostu produkcji żywności - przyp. red.]. Reprezentują więc one neomaltuzjanizm. Dziękuję za rozmowę.

POŻYTECZNI EKOIDIOCI Właśnie rozpoczęła się w Kopenhadze propagandowa hucpa pod pozorami szczytu klimatycznego, więc oczywiście musiały się nasilić histeryczne szlochy na temat zagrożonego środowiska, podnoszącej się temperatury i konieczności opodatkowania na rzecz walki z tymi apokaliptycznymi zagrożeniami. Milan Kundera pisał kiedyś, że zasadniczą racją bytu lewicy jest Wielki Marsz - mniejsza o to dokąd i po co, byle był wystarczająco wielki. Próbki tego mieliśmy już na odcinku walki z religią, wprowadzania komunizmu - ale że wszystkie te pomysły rozpadły się w zderzeniu z rzeczywistością jak wampir w promieniach słońca, bękarty Marksa musiały sobie znaleźć nowy cel. I znalazły: globalne ocieplenie. Wczoraj rozpoczęła się w Kopenhadze propagandowa hucpa pod pozorami szczytu klimatycznego, więc oczywiście musiały się nasilić histeryczne szlochy na temat zagrożonego środowiska, podnoszącej się temperatury i konieczności opodatkowania na rzecz walki z tymi apokaliptycznymi zagrożeniami. Jak zwykle w przypadku takich duposzczypatielnych kawałków, nie do końca wiadomo o co chodzi - w łkaniach nad lodowcami ciężko dopatrzeć się krztyny sensu czy logiki. A jak nie wiadomo o co chodzi, to na ogół chodzi o pieniądze... I nie inaczej jest w tym przypadku. W skrócie: przyłączenie się do erupcji europejskiej solidarności (w opodatkowaniu na rzecz walki z ociepleniem) będzie Polskę kosztować prawie 40 mld od ręki, o skoku cen prądu nie wspominając. Jak wydatki tego typu wpłyną na ledwie dyszącą gospodarkę, rozumieją chyba nawet ludzie o poglądach lewicowych (podpowiedź: niezbyt dobrze). Trzeba przyznać, że proponujące takie rozwiązania zamożne kraje przeprowadzają operację dorzynania potencjalnej konkurencji ze strony państw na dorobku w wyjątkowo wyrafinowany sposób: płacenie w zależności od emisji CO2 brutto (a nie na przykład PKB per capita) nie wygląda - z daleka przynajmniej - na cyniczną próbę ochrony swojej uprzywilejowanej pozycji. Jeśli jeszcze promocją takiego rozwiązania nie zajmują się rządy, tylko finansowani nie wiadomo przez kogo pożyteczni idioci, to szanse sukcesu są całkiem spore. Skoro o pożytecznych idiotach pod zielono-czerwonym sztandarem mowa (kto bawił się jako dziecko farbami, wie jaki kolor wychodzi z połączenia tych dwóch barw), w "Rzepie" zabrała ostatnio głos niejaka Julia Michalak z Greenpeace. I o ile ktoś mógłby mieć wątpliwości, czy aby nie przesadzam z przypisywaniem małym zielonym ludzikom komuszanych tendencji, powinien je stracić po lekturze wypowiedzi panny M. Absolwentka politologii Julia M. stwierdza, co następuje: "Na COP15 nikt nie będzie jednak dyskutował, czy globalne ocieplenie jest spowodowane działalnością człowieka, ponieważ debata ta skończyła się kilka lat temu wraz z opublikowaniem w 2007 r. czwartego raportu IPCC (Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu). Stwierdzono w nim z 90-procentowym prawdopodobieństwem, że to człowiek jest głównym sprawcą zmian klimatycznych – 10-procentowa niepewność nie może być więc argumentem za niepodejmowaniem działań". Tak się składa, że napisałem ze statystyki doktorat i mam niejakie pojęcie zarówno o tej dziedzinie, jak i o poziomie wykładów z niej na kierunkach humanistycznych... Więc oczywiście zdaję sobie sprawę, że od współczesnych humanistów nie można - prawie z definicji - wymagać zbyt wiele, ale to jest jednak przesada. Już nawet nie pytam o metodologię tych badań, bo po lekturze kilku artykułów z politologii czy socjologii mam pojęcie, jakich kwiatków można tam oczekiwać. Dalej jest lepiej: "W dyskusji na temat danych wykradzionych z Climatic Research Unit Uniwersytetu Wschodniej Anglii powinno się najpierw zadać pytania, dlaczego stało się to właśnie teraz i komu mogło zależeć na tych informacjach" - furda prawda, kombinatorstwo i małe gierki dyskredytujące naukowców nie wyznających jedynie słusznych poglądów... Kto za tym stoi? Jeśli takie poglądy w ustach młodej - ze zdjęcia sądząc - osoby nie są dowodem na nieśmiertelność homo sovieticus, to doprawdy nie wiem, co można by za takowe uznać. Debata o klimacie "jest bezproduktywną, medialnie rozdmuchaną dyskusją, którą wstyd jest prowadzić, kiedy na świecie zmiany klimatu już dziś zabijają 300 tys. ludzi rocznie" - ciekawe skąd ta liczba? Przypuszczalnie uzyskana w podobny sposób, jak teza któregoś z gejowskich aktywistów (nie pamiętam - ktoś z zestawu Biedroń / Niemiec / Legierski), zdaniem którego z Polski po wejściu naszego kraju do UE wyjechało 300 tysięcy prześladowanych gejów. Czemu tyle? No bo wyjechało circa 3 miliony ludzi, a 1 człowiek na dziesięciu to - zdaniem ciepłych braciszków - homoseksualista... Może nie powinienem się tak pastwić, ale nic na to nie poradzę: dobija mnie, gdy o poważnych sprawach wypowiadają się ludzie bez fachowej wiedzy i niezdolni do wyjścia poza krąg frazesów rodem z podręcznika małego agitatora. Jest tyle pożytecznych zajęć, które może wykonywać bystra inaczej dziewczyna z ładną buzią - ale niestety, ponieważ nie żyjemy w gospodarce optymalnie alokującej zasoby, spełniają się słowa proroka pop-artu Andy Warhola: "In the future everyone will be famous for fifteen minutes". Konrad Banachewicz

Przegrana batalia o CO2 Przyjęcie przez Polskę pakietu klimatyczno-energetycznego oznacza akceptację wzrostu cen energii w kraju poprzez politykę blokady polskiego węgla jako źródła energii i stawia pod znakiem zapytania możliwości wykorzystania naszych osiągnięć w redukcji CO2 wynikających z protokołu z Kioto. Okres rządów PO - PSL i polskiej prezydentury konwencji klimatycznej ONZ to czas niewykorzystanej szansy. Polska nie odniosła sukcesu jako negocjator i nie wypromowała siebie jako lidera w zakresie redukcji emisji gazów cieplarnianych. Wręcz przeciwnie - z kraju sukcesu z jasną wizją wykorzystania leśnictwa w polityce klimatycznej staliśmy się dawcą swoich osiągnięć dla państw starej Piętnastki. Pytanie brzmi: dlaczego tak się stało? Zgodnie z treścią konwencji klimatycznej ONZ wzrost koncentracji dwutlenku węgla w atmosferze powoduje niekorzystne zmiany klimatyczne zagrażające egzystencji ludzi w wielu rejonach świata. Za zmiany te odpowiedzialne są państwa wysoko rozwinięte, gdyż to one zużytkowały w przeszłości spore zasoby paliw kopalnych, emitując tym samym CO2 do atmosfery. To one również wylesiły znaczną część swoich terytoriów, powodując zarówno uwolnienie do atmosfery dwutlenku węgla zmagazynowanego w drewnie, jak i zanik wielu gatunków roślin i zwierząt. Celem konwencji było ustabilizowanie koncentracji CO2 w atmosferze w latach 2008-2012. Miały tego dokonać państwa rozwinięte poprzez podniesienie efektywności energetycznej, wykorzystanie odnawialnych źródeł energii, stosowanie nowych, mniej emisyjnych technologii spalania oraz wzmocnienie procesu pochłaniania CO2 z atmosfery np. poprzez zalesianie terenów zdegradowanych. Podobne działania miały być prowadzone w krajach rozwijających się i zgodnie z konwencją klimatyczną wsparcie dla tych działań miały zapewnić również państwa rozwinięte. Konwencja weszła w życie w 1996 roku. Z uwagi na jej deklaratywny charakter szybko zauważono, że cel nie może być osiągnięty. Dlatego też w 1997 r. na 3. Konferencji Stron Konwencji Klimatycznej w Kioto (COP-3) przedstawiono do podpisania specjalny protokół, zwany obecnie protokołem z Kioto. Zgodnie z nim państwa wysoko rozwinięte mają konkretne zobowiązania redukcji emisji gazów cieplarnianych w pierwszym okresie rozliczeniowym, a więc w latach 2008-2012. Pomoc w wypełnieniu zobowiązań miały zapewnić takie mechanizmy "miękkiego" finansowania, jak: handel emisjami, wspólne przedsięwzięcia i mechanizm czystego rozwoju. Dwa pierwsze mechanizmy możliwe są do zastosowania między państwami rozwiniętymi, a ten ostatni dotyczy pomocy technologicznej państw rozwiniętych dla państw rozwijających się. Powyższa analiza jednoznacznie wskazuje, że konwencja klimatyczna i protokół z Kioto to porozumienia w sprawie ochrony klimatu, które niosą ze sobą konsekwencje gospodarcze dla poszczególnych krajów. Można wręcz stwierdzić, że wraz z wprowadzeniem ich w życie rozpoczął się okres rozwoju gospodarczego na bazie innowacji, których celem jest zmniejszenie koncentracji CO2 w atmosferze. W scenariusz ten wpisana jest polityka eliminacji lub promocji różnych źródeł energii, a więc walka między posiadaczami węgla, ropy, gazu, paliwa jądrowego i odnawialnych źródeł energii. Krótko mówiąc, konwencja klimatyczna i protokół z Kioto to brutalna walka gospodarcza o to, kto i jak ma rządzić światem. Kto tego nie rozumie, nie powinien zajmować się polityką, a już na pewno nie powinien piastować najwyższych stanowisk polityczno-gospodarczych w państwie.

Polski sukces w redukcji emisji CO2 Polska jako jedno z niewielu państw (stron) konwencji klimatycznej z dużą nawiązką spełnia zobowiązania wynikające z protokołu z Kioto. Mimo że zobowiązana była do obniżenia emisji CO2 o 6 proc. w stosunku do roku 1988, to dokonała tej redukcji na poziomie 32 proc. przy jednoczesnym wzroście wartości PKB o 70 procent. Nie jest to więc - jak podają niektóre wrogie Polsce ośrodki informacji - efekt zapaści gospodarczej, lecz ogromny sukces będący efektem restrukturyzacji przemysłu na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Redukcja emisji CO2 o 32 proc. oznacza ponad 500 mln ton CO2 do dyspozycji Polski w okresie rozliczeniowym 2008-2012. Limit ten mogliśmy powiększyć - nawet o kilkadziesiąt milionów ton rocznie, włączając w rozliczenie zobowiązań redukcyjnych pochłanianie CO2 przez lasy. Polska odniosła wielki sukces, tym bardziej że wraz z rozwojem gospodarczym nie zniszczyliśmy swoich zasobów przyrodniczych i posiadamy pełen zasób rodzimych gatunków roślin i zwierząt. Nasz kraj stanowi przykład wykorzystania zasobów węgla i lasów dla zrównoważonego rozwoju zapisanego w preambułach konwencji klimatycznej i protokołu z Kioto. W tej sytuacji wielce krzywdzące są opinie wypowiadane zarówno w kraju, jak i poza jego granicami, zgodnie z którymi Polska jest głównym niszczycielem klimatu świata. Co gorsza mówią to ci, którzy nie wypełniają ani zobowiązań konwencji klimatycznej, ani protokołu z Kioto. W tym samym czasie, gdy Polska dokonywała redukcji CO2, państwa starej Piętnastki, które otrzymały środki pomocowe z Komisji Europejskiej, zwiększyły emisję gazów cieplarnianych do atmosfery o kilkadziesiąt procent, czego najlepszym przykładem jest Hiszpania (47,9 proc.), Portugalia (41 proc.), Grecja (23,9 proc.) i Irlandia (22,7 proc.). Zasadniczo stara Piętnastka nie spełnia warunków protokołu z Kioto, gdyż dopiero w ostatnich latach zredukowała emisję na poziomie około 2 procent. Polska przyczyniła się do złagodzenia zmian klimatycznych powodowanych wzrostem emisji CO2, natomiast stara Piętnastka doprowadziła do stymulacji zjawisk negatywnych. Kraje te jednak nie chcą tego dostrzec i twierdzą, że przeszłość jest nieistotna, bo najważniejsza jest przyszłość. Ich zdaniem, liczenie redukcji CO2 należy rozpocząć od obecnego poziomu emisji, co jest dla Polski bardzo niekorzystne i krzywdzące. Mamy tu do czynienia z tzw. poprawnością unijną. Dlaczego polski rząd godzi się na to w sytuacji, gdy Polska zasługuje na promocję, ponieważ od lat z powodzeniem stara się łączyć gospodarkę ze zrównoważonym rozwojem i pod tym względem może stanowić przykład dla Europy i świata. Czy tak ma wyglądać obrona polskich interesów przez koalicję rządzącą PO - PSL?

Historia zaprzepaszczonej szansy Zdawało sobie z tego sprawę Porozumienie Centrum w latach 1997-1999 będące w koalicji AWS - UW i posiadające tekę ministra ochrony środowiska zasobów naturalnych i leśnictwa. Miało więc realny wpływ na politykę środowiskową. Dzięki doskonale przygotowanym pod względem merytorycznym pracownikom ministerstwa z departamentu współpracy z zagranicą udało się Polsce objąć prezydenturę konwencji klimatycznej ONZ podczas COP-5. Niestety, pomimo odniesionego przez Polskę sukcesu rozpoczął się tu, w kraju, proces ignorowania osiągnięć Polski poprzez całkowity brak zainteresowania konwencją zarówno ówczesnego polskiego rządu, jak i środków społecznego przekazu. Niezauważane były organizowane w kraju liczne spotkania ministrów z całego świata. Nie zauważano konferencji i warsztatów promujących polską myśl naukową i polskie osiągnięcia w zakresie wykorzystania rodzimych zasobów węgla i obszarów leśnych. Nie zauważano udanej współpracy prezydenta COP-5 z USA ze Zjednoczonym Królestwem Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej i przedstawicielami grupy G-77 z Arabią Saudyjską na czele. Wręcz odwrotnie - zamiast wspomagać jego działalność, rozpoczęto deprecjację jego pozycji. Prezydent COP-5, który mógł ustalić spotkanie w ciągu kilku dni z głowami państw na całym świecie, tu, w Polsce, nie mógł liczyć na rozmowę z premierem polskiego rządu, by złożyć mu chociażby sprawozdanie ze swojej działalności. Polski rząd AWS - UW zamiast wspierać prezydenta COP-5 i pomagać mu w promocji polskich osiągnięć w zakresie rozwoju energetyki węglowej i leśnictwa, rozpoczął proces liberalnej polityki gospodarczej polegającej na zamykaniu kopalń i dekompozycji świetnie funkcjonujących Lasów Państwowych poprzez próbę ich prywatyzacji. Polski rząd zamiast natychmiast przystąpić do ratyfikacji protokołu z Kioto i stać się liderem w zakresie polityki klimatycznej (energetycznej) świata, twierdził, że należy poczekać na to, co zrobi Unia Europejska, a więc stara Piętnastka. Dzięki wyborom w 2005 r. Prawu i Sprawiedliwości przypadł resort środowiska. Od samego początku powrócono do koncepcji PC, a więc do promocji Polski i udowodnienia, że polski węgiel i polskie leśnictwo to podstawy bezpieczeństwa energetycznego kraju, podstawy zrównoważonego rozwoju i spełnienia zobowiązań Polski wynikających z konwencji klimatycznej i protokołu z Kioto. Rozpoczęto starania o zorganizowanie 14. Konferencji Stron Konwencji Klimatycznej w Polsce w 2008 roku. Zgodnie z myślą polityczną ówczesnego rządu w trakcie COP-14 miało dojść do zawarcia porozumienia w sprawie założeń polityki klimatycznej świata po roku 2012. Zasadniczym zagadnieniem dla Polski było to, aby w polityce klimatycznej jedną z głównych ról odgrywało leśnictwo. Doskonałą okazją ku temu było powierzenie Polsce organizacji 5. Ministerialnej Konferencji Ochrony Lasów w Europie. Odbyła się ona w dniach 5-7 listopada 2007 r., a więc na kilka dni przed przejęciem władzy przez koalicję PO - PSL. Uczestniczyło w niej 47 państw europejskich na prawach członków i 14 państw świata na prawach obserwatorów, łącznie z Brazylią, Chinami, Malezją i USA. Na zakończenie konferencji ogłoszono rezolucję i dwie deklaracje, w myśl których leśnictwo powinno zaistnieć jako domena na 14. Konferencji Stron Konwencji Klimatycznej w Poznaniu, kiedy to Polska ma odgrywać decydującą rolę. Tuż przed przejęciem władzy przez obecną koalicję rządzącą rozpoczęto atak na politykę PiS, ośmieszając sam pomysł organizacji konferencji w Poznaniu. Efekt był widoczny. Polska delegacja na COP-13 na Bali w Indonezji pod przewodnictwem ministra desygnowanego przez PO była jedną z najmniejszych. Ośmieszono więc nasz kraj, a polska delegacja - organizator następnej konferencji stron - nie była w stanie nie tylko promować Polski, lecz nawet uczestniczyć we wszystkich ważniejszych spotkaniach merytorycznych. Nie dziwmy się więc, że już na wstępie przegrano główny cel polityczny poprzedniego rządu. Na Bali przyjęto opcję, że Poznań nie będzie znaczącym punktem na mapie negocjacji. Rolę Polski - przy aprobacie nowego rządu - sprowadzono do kwestii logistycznej, a więc do organizacji pobytu kilkunastu tysięcy gości. Wywołało to lekceważący stosunek Komisji Europejskiej do naszego kraju i do polskiego prezydenta konwencji klimatycznej. W trakcie COP-14 w dniach obrad Komitetu Wysokiego Szczebla Konwencji Klimatycznej, a więc w obecności głów delegacji z całego świata, Komisja Europejska zorganizowała pamiętny szczyt europejski w Brukseli, na którym przyjęto "poprawny unijnie" pakiet klimatyczno-energetyczny. To w Brukseli, a nie w Poznaniu, był obecny premier polskiego rządu. Nie było w Brukseli natomiast polskiego ministra środowiska Macieja Nowickiego, prezydenta konwencji klimatycznej ONZ, wybranego na to stanowisko w grudniu ubiegłego roku podczas COP-14 w obecności delegacji z około 200 państw świata, człowieka, który z racji mandatu ONZ powinien być najważniejszą postacią tego spotkania. Dlaczego nasz rząd zezwolił na takie zlekceważenie Polski jako organizatora szczytu klimatycznego w Poznaniu? Nie wiadomo. W efekcie zamiast promocji polskich osiągnięć i walki o polskie interesy gospodarcze w Poznaniu, patrząc "w przyszłość", pakietem klimatyczno-energetyczym zaakceptowaliśmy wzrost cen energii w kraju za sprawą polityki blokady polskiego węgla jako źródła energii, stawiając pod znakiem zapytania możliwości wykorzystania polskich osiągnięć w redukcji CO2 wynikających z protokołu z Kioto. Lekceważąc rolę prezydenta COP-14, rozmyto równocześnie odpowiedzialność za proces negocjacji w zakresie polityki klimatycznej Polski zarówno na forum unijnym, jak i poza nim. Ciężko więc ustalić, jaką rolę odegrał prezydent COP-14 i minister środowiska w negocjowaniu pakietu klimatyczno-energetycznego i kto jest odpowiedzialny za skutki gospodarcze tego pakietu. Premier, minister środowiska, minister gospodarki, Urząd Komitetu Integracji Europejskiej, Ministerstwo Spraw Zagranicznych czy jeszcze ktoś inny? Z wielkim żalem należy stwierdzić, że już na Bali stracono szansę, by Polska pełniła rolę lidera w zakresie wykorzystania lasów dla pochłaniania CO2. Skutkiem tego w Poznaniu w ogłoszonym przez 27 państw świata stanowisku na temat wykorzystania lasów do łagodzenia zmian klimatu zabrakło Polski. Znalazła się tam natomiast Komisja Europejska oraz takie kraje UE, jak Belgia, Francja, Niemcy, Holandia, Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej oraz Włochy.

Polityka rządu PO - PSL polityką starej Piętnastki Koalicja rządząca konsekwentnie ukrywa i deprecjonuje polskie osiągnięcia oraz myśl gospodarczą z okresu rządów PiS. Prezydent COP-14 nie tylko nie dysponował odpowiednim do swojej pozycji budżetem, lecz w ogóle go nie posiadał. Nic więc dziwnego, że za czasów obecnej polskiej prezydentury nie zorganizowano w Polsce żadnych ważnych spotkań międzynarodowych promujących osiągnięcia Polski i polską myśl w zakresie kreowania polityki klimatycznej (czytaj: energetycznej). Mimo składanych ofert nie skorzystano z wiedzy i dorobku rządu PiS. Propozycje merytorycznej współpracy odrzucono, eliminując równocześnie wszystkich specjalistów z zakresu polityki energetycznej pracujących w resorcie, mimo że wielu z nich od kilkunastu lat było wprowadzanych w sprawy merytoryczno-negocjacyjne konwencji klimatycznej i protokołu z Kioto. Zorganizowana 20 listopada br. debata sejmowa poświęcona podsumowaniu polskiej prezydentury konwencji klimatycznej ONZ nie wzbudziła zainteresowania premiera Donalda Tuska ani innych polityków koalicji rządzącej. Premier nie pojawił się na debacie, ignorując w ten sposób swojego, byłego już, ministra prof. Macieja Nowickiego oraz prezydenta konwencji klimatycznej. Podczas wspomnianej debaty wystąpienie klubowe jedynego obecnego na niej posła PO było bardzo "poprawne unijnie", a czytający tekst sprawiał wrażenie, że nie do końca zdaje sobie sprawę z tego, co czyta. Okres rządów PO - PSL i polskiej prezydentury konwencji klimatycznej ONZ to czas niewykorzystanej szansy. Polska nie odniosła sukcesu jako negocjator i nie wypromowała swojej pozycji jako lidera w zakresie redukcji emisji gazów cieplarnianych. Wręcz przeciwnie - z kraju sukcesu z jasną wizją wykorzystania leśnictwa w polityce klimatycznej staliśmy się dawcą swoich osiągnięć dla państw starej Piętnastki. Pytanie brzmi: Dlaczego tak się stało? Czy jest to przypadek, indolencja czy celowa działalność? Splot wszystkich okoliczności, począwszy od kpin z propozycji organizacji COP-14 w Polsce poprzez brak prowadzenia realnej polityki promocji polskich osiągnięć, lekceważenie roli prezydenta COP-14, blokadę polskich zasobów energetycznych pakietem klimatyczno-energetycznym i eliminację lasów z polityki klimatycznej, wskazuje, że nie mamy tu do czynienia z przypadkowym rozwojem wydarzeń. Trudno to również wytłumaczyć samą indolencją. Dziwnym zbiegiem okoliczności metody działania obecnego rządu są podobne do tych, które stosował nurt liberalny za czasów AWS - UW. Wówczas w pierwszym dniu obrad 6. Konferencji Stron Konwencji Klimatycznej w Hadze (COP-6) premier Jerzy Buzek odwołał ministra ochrony środowiska zasobów naturalnych i leśnictwa oraz prezydenta konwencji klimatycznej. Podobnie stało się zaraz na początku obrad trwającej obecnie 15. Konferencji Stron w Kopenhadze (COP-15), kiedy to minister środowiska i prezydent konwencji klimatycznej Maciej Nowicki złożył rezygnację z pełnienia funkcji ministra. W obu tych przypadkach, zarówno podczas szczytu klimatycznego w Hadze, jak i podczas obecnego szczytu w Kopenhadze, Polska straciła możliwość negocjacji w następnym okresie trwania konwencji klimatycznej. Minister Nowicki, który powinien być głównym graczem w negocjacjach od dwóch lat i pełnić tę funkcję jeszcze w ciągu następnego roku, został wyeliminowany z gry. W ten sposób Polska straciła swoją szansę. Wówczas, podobnie jak i dzisiaj, nie dostrzegano polskich sukcesów w ramach realizacji naszych zobowiązań wynikających z ratyfikacji konwencji klimatycznej i protokołu z Kioto; nie zauważano też, że polski węgiel i polskie lasy to podstawa tych sukcesów. Wtedy niszczeniu polskiej energetyki służyło zamykanie kopalń, obecnie przedłużeniem tego procesu jest pakiet klimatyczno-energetyczny. Kontynuując politykę kół liberalnych rządu AWS - UW, obecny rząd zmierza również do prywatyzacji polskich Lasów Państwowych. Ze względu na wielki sprzeciw społeczny za czasów AWS - UW obecna forma tej polityki jest bardziej zakamuflowana. Służy jej nowelizacja ustaw: o ochronie przyrody, o ocenach oddziaływania na środowisko, o handlu emisjami i tendencyjne wyznaczanie obszarów Natura 2000 zgodnie z tzw. Shadow List. Analiza "wtedy i dziś" wydaje się wskazywać, że istnieje ponadpartyjna myśl polityczna realizowana konsekwentnie od wielu lat, a obecny układ polityczny PO - PSL wpisuje się w tę strategię. Głównym więc celem obecnego rządu zgodnym z "unijną poprawnością" nie jest wykorzystanie polskich szans, lecz właśnie niszczenie ich poprzez blokadę polskiego węgla (niszczenie bezpieczeństwa energetycznego) i prywatyzację polskich Lasów Państwowych (eliminacja szans na wykorzystanie konwencji klimatycznej i protokołu z Kioto na tworzenie miejsc pracy na terenach wiejskich). Tego rodzaju działalność jest zamachem na polską wieś, jeden z podstawowych gwarantów zachowania tożsamości państwa polskiego. Podsumowując, można wyciągnąć wniosek, że rząd PO - PSL mimo wzniosłych haseł o ochronie klimatu realizuje politykę starej Piętnastki. Gdyby było odwrotnie, to wykorzystano by szansę polskiej prezydentury i dokonano, zgodnie z protokołem z Kioto, obiektywnej oceny realizacji zobowiązań poszczególnych państw w UE, zmuszając te, które ich nie wypełniły, do finansowej rekompensaty za niszczenie klimatu. Prof. dr hab. Jan Szyszko

Polityczne wrzutki premiera Premier Tusk i jego formacja polityczna nie chwalą się zbytnio publicznymi kontaktami z postkomunistami, gdyż lubią o to oskarżać opozycję, czyli PiS, jak zresztą o wszystko. Przy okazji Platforma Obywatelska może przypominać o sobie jako o autentycznej prawicowej sile o demokratycznym i solidarnościowym rodowodzie w odróżnieniu od PiS, który w dodatku - ich zdaniem - skłania się ku lewicowym rozwiązaniom rodem z PRL. A więc PiS jest zły, ponieważ zawiera z SLD koalicję w mediach, ale gdyby postkomuniści głosowali za odrzuceniem weta prezydenta w sprawie ustawy medialnej, która prowadziła do zniszczenia mediów publicznych, byłoby bardzo dobrze, bo tak chciała Platforma. SLD na to nie poszedł, a wszelkie oskarżenia PiS o "czystki" w mediach były bezpodstawne, o czym świadczy fakt, że SLD zachował swój dominujący wpływ na media publiczne. Jakkolwiek na to patrzeć, sytuacja, w której od lat rolę języczka u wagi odgrywają w Polsce postkomuniści, jest niedobra, i marna to zasługa tych wszystkich, którzy za swój sukces uważają budowę nowego porządku politycznego po 1989 roku. Stałym i wypróbowanym zabiegiem propagandowym Platformy Obywatelskiej - będę używał tu starego sprawdzonego określenia, unikając pisania o jakimś piarze czy działaniach spin doktorów - jest sprytne odwracanie uwagi publicznej od spraw, którymi nieco konkretniej mogłyby się zająć media, a tym samym i opinia publiczna. Tak oto pojawił się nagle, jako propagandowa zasłona dymna dla zabiegów komisji hazardowej czy może jakiejś innej nowej afery, kolejny publiczny temat do dyskusji pod nazwą "nowelizacja Konstytucji". Źródło emisji - Donald Tusk i jego otoczenie spodziewali się, że temat zajmie w przestrzeni publicznej nieco więcej czasu niż na przykład pomysł "kastracji chemicznej" pedofilów czy "Plan B" dla służby zdrowia albo procedura uchwalenia nowej ustawy hazardowej. Jednak badania opinii pokazały, że zainteresowanie jest nikłe. Fala wywołała indyferencję, ale nie u byłych komunistów, czego należało się spodziewać. U nich nastąpiła interferencja, czyli zainteresowanie, gdyż fala nałożyła się na medialne dywagacje "podwójnego prezydenta", bo sprawującego urząd aż 10 lat, Aleksandra Kwaśniewskiego. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że premier Donald Tusk już wcześniej z nim o tym rozmawiał i oczywiście zapomniał nas o tym poinformować. Aleksander Kwaśniewski skrytykował zaproponowane przez Donalda Tuska tempo i harmonogram prac nad zmianami w Konstytucji oraz ich kierunek zmierzający do ustanowienia systemu kanclerskiego poprzez zmniejszenie roli prezydenta w państwie. Kwaśniewskiemu odpowiada obecna Konstytucja, gdyż widzi w niej elementy równowagi władzy. Na co więc może liczyć Platforma ze strony byłych towarzyszy? Na dalsze poszukiwania "parytetu" w celu zwiększenia liczby kobiet w stosunku do mężczyzn w parlamencie, zwiększenie liczby prawników w Sejmie oraz powrót do listy krajowej. A więc trzy całkowicie antydemokratyczne w swoim założeniu postulaty. Pierwszy, odpowiadający kobietom, a właściwie liderkom organizacji feministycznych, które chciałyby odgórnie wpływać na wyniki wyborów, by mieć większe niż inni obywatele szanse. Drugi, by zagwarantować prawniczemu lobby w Sejmie dominację przy tworzeniu prawa. Trzeci, by przywrócić zasadę oligarchiczności władzy wyrażającą się w tzw. listach krajowych. Przypomnę, że mieliśmy już taką listę tuż na starcie do III RP. W czasie obrad Okrągłego Stołu w 1989 roku komuniści zagwarantowali sobie, a "Solidarność" zgodziła się na to, by jedynie 35 proc. miejsc w parlamencie (161 mandatów) wyłoniono w wolnych wyborach, a pozostałe miejsca zostały zagwarantowane dla PZPR, ZSL i SD, w tym aż 35 mandatów miało pochodzić z tzw. listy krajowej. Choć "numer" ten nie udał się komunistom w 100 procentach, byli jednak obecni w Sejmie kontraktowym, włącznie ze swoim marszałkiem Mikołajem Kozakiewiczem z ZSL. Dlatego każda "lista krajowa" niedobrze nam się kojarzy. Ale jest jeszcze coś znacznie gorszego w pomysłach Aleksandra Kwaśniewskiego na przyszłą Konstytucję. Coś, co niestety może się spodobać premierowi i całej Platformie Obywatelskiej. To pomysł, by o zmianach w Konstytucji decydowała komisja, "którą tworzyliby prezydenci, premierzy i szefowie Trybunału Konstytucyjnego". I to jest dopiero sposób na utrwalenie III RP, tak by mogła spokojnie już ewoluować w kierunku PRL-bis. Ci sami ludzie, te same pomysły, ten sam pełen lekceważenia dla zasad demokracji i społeczeństwa stosunek do obywateli i państwa. Mam propozycję dla tej komisji, jeśli tylko powstanie: niech zgodnie wybierze prezydenta i premiera oraz wszystkich ministrów, tak jak to zrobiła ostatnio oligarchia Unii Europejskiej, wybierając sama, bez udziału eurodeputowanych, prezydenta i ministra spraw zagranicznych. Baronessa Catherine Ashton będzie miała jako partnera z Polski jakiegoś barona z SLD. No bo po co wybory? Po co referenda? Ludzie są przecież tak mało odpowiedzialni! Tymczasem czekamy na kolejną medialną wrzutkę premiera. Wojciech Reszczyński


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ir 1 (R 1) 127 142 Rozdział 09
127 128
1 (127)
ep 11 127
127 129
127 135
highwaycode pol a5 kary (str 124 127)
127
Zestaw Nr 127
21 (127)
SHSBC 127 MECHANICS OF SUPPRESSION0362
cechy dobrego nauczyciela 127 ab8b
17 (127)
127 (3)
Księga 1. Proces, ART 479(9) KPC, III CZP 127/08 - z dnia 24 lutego 2009 r
127 Pamięci półprzewodnikowe
Kol Ludmile Broszkowskiej str 127
127 148
125 127
ustawa o kosztach sądowych w sprawach cywilnych, ART 43 KosztSąd, III CZP 127/10 - postanowienie z d

więcej podobnych podstron