Za Armią Czerwoną szły dywizje NKWD Z dr. hab. Bogusławem Kopką, historykiem Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Zenon Baranowski Cała inicjatywa zakładania obozów pracy w Polsce leżała po stronie sowieckiej? - Inaczej nie mogło być, ponieważ front zmierzał do Polski ze Wschodu. A za Armią Czerwoną szły dywizje NKWD i Smierszy. Podstawowym zadaniem tych przyfrontowych oddziałów było zapewnienie szeroko rozumianego bezpieczeństwa tyłom. A głównym zagrożeniem, tak definiowały to władze NKWD, była Armia Krajowa. Ponadto tereny, które znalazły się pod okupacją niemiecką, były traktowane przez Rosjan jako wrogie, tzn. ich obywateli traktowało się jako podejrzanych politycznie i etnicznie. I w ten sposób potraktowano obywateli polskich, którzy mieszkali na terenach wcielonych do III Rzeszy (Pomorze, Śląsk, Wielkopolskie, Łódzkie).
Cała struktura, nie tylko forma, ale i funkcjonariusze byli też sowieccy? - Na początku do obozów niemieckich, np. Majdanka czy Oświęcimia, przybywały dywizje NKWD. Funkcjonariusze najpierw filtrowali więźniów tych obozów, którzy przeżyli, następnie zakładali swoje miejsca odosobnienia dla nowych więźniów. I po pewnym czasie, kilku miesiącach, kiedy te jednostki przechodziły do sowieckiej strefy okupacyjnej w Niemczech albo wracały do Związku Sowieckiego, były przekazywane miejscowym władzom bezpieczeństwa. Józef Stalin nalegał, żeby komuniści w Polsce sami jak najszybciej budowali ten system, oczywiście ze wsparciem NKWD i Smierszy. Dyktatorowi potrzebne były te jednostki do nowych czystek w ZSRS. Stąd nie był zwolennikiem, żeby te obozy – tzw. wędrowne – istniały dłużej. To miał przejąć miejscowy aparat bezpieczeństwa. I tak było w Czechach, na Węgrzech, Słowacji, w sowieckiej strefie okupacyjnej w Niemczech. Ale wszystkie te systemy miały swoją specyfikę, nie były w 100 proc. wiernymi kopiami właściwego Gułagu.
Łagry były, mimo różnych form, obozami pracy. Czy w Polsce ich więźniowie także brali udział w jakichś wielkich budowach? - Spektakularnym gospodarczym działaniem była przede wszystkim sama odbudowa kraju ze zniszczeń wojennych. Natomiast w przypadku tzw. polskiego Gułagu możemy powiedzieć, że polscy komuniści szybko się zorientowali, iż ten system represji, który chcą wprowadzić, przerasta ich możliwości logistyczne. Krótko mówiąc, polska UB nie była w stanie w pełni wykorzystać go do swoich celów politycznych i gospodarczych. Głównym celem UB było umacnianie nowej władzy. Ale mimo że Gułag dawał jej ekonomiczne zaplecze, bezpieka nie była przygotowana, by być wielkim „właścicielem” gospodarczym, pracodawcą w kraju, a takim był w Związku Sowieckim Gułag. Stąd ewolucja tego systemu do postaci wyspecjalizowanych ośrodków, takich jak ośrodki pracy więźniów w Jelczu, Jaworznie, bataliony górnicze…
Czyli zmiana formuły? - Przeformowanie, rezygnacja z takiego twardego modelu gułagowego na rzecz półośrodków, które nie były typowymi obozami pracy, ale gdzie praca przymusowa odbywała się za niewielką opłatą. Natomiast nie zawracano sobie głowy trudnymi warunkami pracy w tych ośrodkach, tym że ludzie przypłacali to inwalidztwem, uszczerbkiem na zdrowiu, a nawet życiem. Znamiennym przykładem są tu losy żołnierzy-górników, którzy rekrutowali się z obcych klasowo rodzin kułackich i których zatrudniano jako górników dołowych w kopalniach węgla na Górnym Śląsku albo uranu na Dolnym Śląsku.
Prezentując na konferencji swój referat, jako przykład podał Pan okrucieństwa komendanta obozu w Świętochłowicach Salomona Morela. Na pewno byli inni… - To oczywiście Czesław Gęborski z Łambinowic. Niejaki Alojzy Stolarz w Gęsiówce w Warszawie. Na takie stanowiska trafiali przeważnie ludzie zdegenerowani, co objawiało się pijaństwem, niesubordynacją. Stolarz w 1951 r. zgwałcił i pobił kilka kobiet w celi w Wigilię. Takie przejawy okrucieństwa ułatwiało to, że człowiek za drutem kolczastym „znikał”. Cały ten aparat podległy był bezpiece. W związku z tym prokurator czy sędzia nawet dyspozycyjny nie mógł interweniować. O takich drastycznych przypadkach z życia obozowego w Polsce stalinowskiej dowiadujemy się dopiero teraz na podstawie akt z IPN.
Po 1956 roku nikt ich nie ścigał? - Nie ścigano ich, ponieważ nie było woli politycznej. Poza tym dokumenty, np. rozkazy karne – wewnętrzne tajne dokumenty, były rozpatrywane bez rozgłosu w ramach resortu spraw wewnętrznych. Zresztą osławiony Morel, który niedawno zmarł w szpitalu w Jerozolimie, po odwołaniu go z kierowania obozem w Jaworznie i po wykryciu ogromnych nadużyć został skazany na… dwa dni aresztu domowego, po odbyciu którego kontynuował karierę w resorcie bezpieczeństwa wewnętrznego.
Gułag skończył się wraz z upadkiem stalinizmu? - U nas wraz z październikiem 1956 r. zbiegło się to z końcem Gułagu w Związku Sowieckim. Można powiedzieć, że ten system pracy przymusowej nie sprawdził się i nie mógł się sprawdzić, był deficytowy i niezwykle niewydolny ekonomicznie. Jakie dziś wynika z tego przesłanie? Takie, że nigdy nie można myśleć w kategoriach państwa karnego, penalizacji życia społecznego. Doświadczenie Gułagu w wielu rodzinach tkwi nadal, w przekazach rodzinnych, jest strach przed aresztowaniem, brak poczucia bezpieczeństwa. Co widać było wyraźnie podczas kolejnych kryzysów „polskich miesięcy” 1968, 1970, 1976. Dziękuję za rozmowę.
Zenon Baranowski
BATOŻENIE PODATNIKÓW Wiadomo już kto jest winny problemom Unii Europejskiej: Antigua, Barbados, Botswana, Brunei, Panama, Seszele, Trinidad i Tobago, Urugwaj, Vanuatau. „Weryfikacji przejrzystości podatkowej”, mogą też nie zdać pomyślnie Lichtenstein i Szwajcaria, jeśli nie zaradzą „pewnym wykrytym u nich nieprawidłowościom ". Zostaną one „postawione pod pręgierzem społeczności międzynarodowej”. Ciekawe, że w depeszy PAP z Cannes – gdzie tym razem „szczytowali” przywódcy G20 – wymieniono tylko Botswanę, Panamę, Seszele, Trynidad i Tobago oraz Urugwaj.
Powtórzyły to wszystkie polskie media.
http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,10592666,Po_G20__porozumienie_w_sprawie_MFW__sciganie_rajow.html
http://biznes.onet.pl/sarkozy-jest-zgoda-ws-podwyzszenia-srodkow-mfw,40690,4898854,1,news-detal
http://www.money.pl/gospodarka/unia-europejska/wiadomosci/artykul/ustalenia;szczytu;g20;nie;uratowaly;gieldy,74,0,958026.html
Może, dlatego, żeby nie mącić rodakom w głowach informacjami o czymś takim jak Antigua, nie mówiąc już o Republice Vanuatau. Państewka te szkodzą nie tylko Unii Europejskiej, ale i całemu światu (z wyjątkiem siebie oczywiście), bo się u nich nie płaci podatków. Cóż za barbarzyństwo! W mrokach feudalizmu chłopi próbowali uciekać przed pańszczyzną do miast – tak jak dziś niektórzy uciekają do Vanuatau. Dlatego Sejm w Piotrkowie w 1946 roku wprowadził zakaz osiedlania się chłopów w miastach. Szczyt G20 w Cannes w 2011 roku chciałby karać zbiegów, którzy przed podatkową pańszczyzną kilkakrotnie większą niż 500 lat temu chcieliby się schronić w Vanuatau. Wiadomo przecież powszechnie, że jak ktoś próbuje ukryć to, co ma przed konfiskatą, to powinien zostać przykładnie ukarany – na przykład poprzez przywiązanie do pręgierza w celu wymierzenia chłosty. Jaskiś podejrzany facet z tego Sarkozy ′ego.
Gwiazdowski
Kolebka ITI na celowniku G20 Kolebka ITI, Panama, jest jednym z 11 rajów podatkowych, które zostaną "postawione pod pręgierzem społeczności międzynarodowej", według oświadczenia wydanego wczoraj podczas szczytu G20 w Cannes. Ponadto, Szwajcaria i Liechtenstein nie zakwalifikują się do drugiej fazy "weryfikacji przejrzystości podatkowej", jeśli nie zaradzą "pewnym wykrytym u nich nieprawidłowościom". ITI uzywa kont bankowych UBS w Zurichu do swoich operacji finansowych. W Zurichu jest takze usytuowane centrum zarzadzania ITI. W Szwajcarii powstala przed 2 laty tajemnicza Fundacja Jana Wejcherta i do Szwajcarii przenoszone jest zarzadzanie aktywami Wdowy z St. Moritz, Aldony Wejchert (o tym wiecej w nastepnym odcinku). Z kolei dwie tajemnicze fundacje z Lichtensteinu figuruja na liscie rownie tajemniczych udzialowcow ITI. Szczyt G20 bierze wiec na celownik trzy raje podatkowe, scisle zwiazane z ITI. Komunikat G20 na linku ponizej:
http://www.g20-g8.com/g8-g20/root/bank_objects/Tax_havens.pdf
Panama, Lichtenstein i Szwajcaria nie zostaly wybrane przypadkowo przez dysponentow ITI. W latach 80-tych te obszary prawne zapewnialy pelna dyskrecje i nikt nie pytal sie skad pochodza deponowane fundusze. 11 wrzesnia 2001 i kryzys finansowy 2008 zmienily obraz swiata. Globalna walka z praniem pieniedzy moze wiec z czasem dotrzec nawet do III RP.
Cud na stadionie Legii Towarzysze z ITI stosują te same metody kombinowania z danymi Legii jak robią to z danymi TVN. Z 40 lóż biznesowych na stadionie Legii było sprzedanych 35 w lutym, ale już tylko 20 w październiku. Liczba zmienia się w zależności od rozmówcy. Pawel Kosmala byl prawa reka s.p. Jana Wejcherta. Laczyla ich wspolna mlodosc w Irlandii, gdzie s.p. Wejchert realizowal okreslone zadania w strefie portowej a Kosmala realizowal okreslone zadania, jako radca handlowy ambasady PRL w Dublinie. Po smierci s.p. Jana Wejcherta, Pawel Kosmala zostal szybko usuniety z rady nadzorczej ITI, ale dostal na pocieszenie stolek prezesa klubu Legia. Dzisiaj rano ukazal sie wywiad prezesa Kosmaly w nowej "Rzeczpospolitej" Hajdarowicza, w ktorym to prezes Kosmala snuje swietliste plany na przyszlosc podobno wkrotce dochodowej Legii:
http://www.ekonomia24.pl/artykul/706160,747306-Legia-ma-zaczac-sie-samofinansowac.html
Zarząd Legii bardzo liczy na program hospitality (wykupowane na kilka sezonów loże dla klientów biznesowych, do których firmy mogą zapraszać gości, i karnety VIP). Średnia roczna cena wynajmu loży to 280 tys PLN. Prezes Legii chwali sie dzisiaj w "Rzeczpospolitej", ze połowa z 40 z lóż została sprzedana (wynajeta), czyli 20 lóż. Problem w tym ze czlonek zarzadu Legii odpowiedialny za komercjalizacje stadionu, Marek Drabczyk, podal w koncu lutego w wywiadzie dla Towarzystwa Przyjaciol Legii zupelnie inne dane, wtedy wedlug niego az 35 lóż bylo juz sprzedanych (wynajetych). Albo czlonek zarzadu Legi nie wie, co sprzedaje prezes, albo wysysaja liczby z palca albo tez wielu poczatkowych klientow slynnych lóż biznesowych Legii wycofalo sie w miedzyczasie z tego kosztownego biznesu. Ale trzeba prezesom Legi przyznac jedno: po zrobieniu w konia wladz Miasta Warszawa na tranzakcji wynajmu stadionu Legii, zagwarantowali sobie dodatkowy zastrzyk kasy. Pisalismy juz o tym juz wczesniej:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/27601,negocjator-d-s-iti
Rozumiemy ze Hanna Gronkiewicz-Waltz i Kazimierz Dyzma Marcinkiewicz dostana znizke na wynajecie lóż biznesowych na stadionie. Jezeli beda jeszcze wolne loże. Stanislas Balcerac
DONALD TUSK, CZYLI PAN NIKT „Tusk obecny pozostaje tym samym prostym, niedojrzałym emocjonalnie, społecznie i politycznie dziewczynkowatym chłopaczkiem, jakim był w roku 1989. To nastroje elektoratu zindoktrynowanego medialnie na akceptację politycznej tandety, łatwizny i podróbki wyniosły go na polityczne wyżyny. Balon łatwo wzniósł się w górę właśnie, dlatego, że jest lekki, bo pusty” – z Krzysztofem Wyszkowskim rozmawiają Anita Gargas i Paweł Paliwoda. Zna Pan Donalda Tuska osobiście od niemal 30 lat. Kiedy zaczął przejawiać predyspozycje i aspiracje przywódcze? Muszę przyznać, że zdumiewa mnie rozwój politycznej kariery obecnego premiera. W głośnym wywiadzie dla „Gazety Gdańskiej” z 1991 r. Tusk mówił o sobie, że woli być „macherem z zaplecza” niż pełnić rolę publiczną. Kiedy byłem doradcą Jana Krzysztofa Bieleckiego, Tusk często pojawiał się w Kancelarii Premiera właśnie jako cichy pośrednik. Kiedy Bielecki, nieco zirytowany tymi zabiegami, zaproponował mu przyjęcie jakiejś funkcji państwowej, która umożliwi mu jawne działanie we własnym imieniu – Tusk stanowczo odmówił. W tym czasie Bielecki nawet mnie ostrzegał przed Tuskiem i jego grupą – „Uważaj na nich”, co było dla mnie zdumiewające, bo byłem przekonany, że sam jest jednym z nich i dopiero wówczas dowiedziałem się, że nie jest członkiem KLD. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że Tusk do eksponowanych funkcji politycznych się nie nadaje, wie o tym i na roli machera poprzestanie. Ważnym objawem akcesu Tuska do układu było powołanie go przez Mazowieckiego do składu Komisji Likwidacyjnej Robotniczej Spółdzielni Wydawniczej. Chodziło o podział gigantycznego majątku monopolistycznego molocha będącego własnością PZPR. Sposób tego podziału miał decydujące znaczenie dla stanu polskiej prasy, a więc również świadomości politycznej całego społeczeństwa. W kwietniu 1990 r., gdy w okrągłostołowym centrum decyzyjnym był nie tylko Jaruzelski, ale również Kiszczak i inni ludzie sowieccy, pełnym zaufaniem tego układu został obdarzony anonimowy dzieciak z „Gazety Gdańskiej”. A jego partnerami byli tacy wyjadacze, jak Jan Bijak, członek KC PZPR i współtwórca „Polityki”, z którą, zresztą, do dziś łączą Tuska bliskie kontakty. Był tam, co prawda, też Andrzej Grajewski, szerzej nieznany wówczas dziennikarz katolicki, ale w tym przypadku decydowało podjęcie przez niego, jak tłumaczy obecnie – na prośbę ministra Bronisława Komorowskiego – tajnej współpracy z WSI jako „Muzyk”. Jakie gwarancje dał Tusk, nie wiemy, ale biorąc pod uwagę skalę majątku, jakim dysponował choćby tylko na Wybrzeżu, musiały być to gwarancje dające układowi pewność jego pełnej służebności.
W jaki sposób ten człowiek zaplecza stał się szefem rządu? Mam poczucie, że nie jest to skutek charakterologicznej i mentalnej ewolucji Tuska, a raczej radykalnego spłycenia świadomości społecznej. Istnieje taka zupa, mleko z ubitym białkiem, nazywana „zupa nic”. Tusk, jako polityk to taka zupa nic – „Pan Nikt”. Tusk obecny pozostaje tym samym prostym, niedojrzałym emocjonalnie, społecznie i politycznie dziewczynkowatym chłopaczkiem, jakim był w roku 1989. To nastroje elektoratu zindoktrynowanego medialnie na akceptację politycznej tandety, łatwizny i podróbki wyniosły go na polityczne wyżyny. Balon łatwo wzniósł się w górę właśnie, dlatego, że jest lekki, bo pusty. Po ujawnieniu się fałszu mitu Wałęsy z jednej strony, a z drugiej po planowej i metodycznej akcji niszczenia przez dominujące środowiska medialno-polityczne postaci prawdziwych mężów stanu, takich jak Jan Olszewski i Lech Kaczyński, szeroka publiczność została wytresowana do traktowania polityki, jako elementu rozrywki telewizyjnej, obok „Tańca z gwiazdami” czy innego show. W tym second-handzie nie szuka się męża stanu, człowieka powagi, odpowiedzialności, patriotyzmu i ofiarności. Kariera Tuska może być miarą miałkości politycznej znacznej części Polaków. Pan Nikt doskonale komponuje się z intelektualną i moralną pustką swoich wielbicieli.
Kto tę pustkę wytworzył? To jest trwanie dziedzictwa PRL. III RP tylko formalnie jest nowym państwem, bo choć wiele struktur uległo „transformacji”, to mentalność sowietyzmu przetrwała i nadal triumfuje. Nadal podstawową strukturą, decydującą o kształcie i wpływach wszystkich innych, jest zbudowany przy Okrągłym Stole układ postkomunistyczno-postsolidarnościowo-liberalny, który wartości i postawy państwowotwórcze zwalcza z całą siłą, jako fundamentalne zagrożenie dla własnego bezpieczeństwa. Sojusz byłych właścicieli PRL z agenturą komunistycznych służb specjalnych i wszelkiego autoramentu złodziejami jest układem tak silnym, że postawę służby Bogu, Honorowi i Ojczyźnie potrafi prezentować Polakom, jako śmieszność, „moherowość”, kołtuństwo i „obciach”.
Czy ten układ miał wpływ na karierę obecnego premiera? Wiem, że Tusk, choć od lat powtarza, że na służbach specjalnych się nie zna, bardzo szybko zorientował się w roli tajnych służb w podmienieniu PRL na III RP. On się nie odważył na nich poznać, bo się im całkowicie podporządkował. Gdy zrozumiał zasadniczą rolę w tym procesie komunistycznych służb specjalnych i ich agentury, dokonał fundamentalnego wyboru – sprzymierzył się z nimi, uznając, że sprzeciw skazałby go na przegraną. Publicznym objawem takiego wrogiego dobru Polski pragmatyzmu było hasło – nie możemy pozwolić, żeby nomenklatura rozkradła wszystko. Tyle że nie chodziło o walkę z postkomunizmem, lecz o przyłączenie się do nomenklatury w uwłaszczaniu na mieniu społecznym. Ponieważ to nomenklatura nadal kontrolowała banki i pole gry, więc uwłaszczanie się było jednocześnie podporządkowaniem się dominacji służb specjalnych. Dlatego Tusk, choć osobiście nie jest złodziejem, to szukając pieniędzy „na partię”, przyjął ofertę Wiktora Kubiaka, czyli eksponenta tych służb. Trzeba przyznać, że ułatwił to sobie, uznając, że łączy go z tym człowiekiem serdeczna osobista przyjaźń. Kiedy teraz prawi publice o miłości, warto pamiętać, że on umie tak kochać, żeby obie strony obrastały w żywy pieniądz – KLD jako partia, a Kubiak jako pełnomocnik ministra prywatyzacji. Choć przyjaciel Tuska ścigany listem gończym musiał na pewien czas uciekać z Polski, to obecnie znowu może tu robić interesy. Nic dziwnego, bo jego zeznania, np. przed komisją sejmową, mogłyby mieć równie znaczące konsekwencje, jak utworzenie IPN.
Jakie służby reprezentował Kubiak? Z badań dr. Sławomira Cenckiewicza wynika, że Kubiak był agentem Departamentu II MSW. Zarejestrowano go w kategorii tajny współpracownik pod pseudonimem „Witek”. Ponieważ FOZZ był operacją wspólną MON i MSW, Kubiak współpracował z dyrektorem generalnym, Grzegorzem Żemkiem, który był współpracownikiem Zarządu II o ps. „Dik”. W latach 80 zajmował się nielegalnym transferem z Zachodu urządzeń elektronicznych objętych zakazem eksportu do krajów komunistycznych. W porozumieniu z Żemkiem i pod parasolem służb prowadził też interesy na terenie Wiednia. Niewątpliwie ludzie ze „stajni” Kubiaka i służb przyczynili się do sukcesu KLD – partii młodej, ale w pełni establishmentowej.
W jaki sposób Kubiak przeniknął do środowiska tej partii? Po Okrągłym Stole Kubiak pojawił się w Polsce, jako powracający z Zachodu biznesmen zainteresowany popieraniem antykomunistycznych środowisk politycznych. Nie znamy szczegółów tego planu, ale wiadomo, że komunistyczne służby specjalne przystąpiły wówczas do systemowego organizowania „demokracji”, tak, aby zabudować scenę polityczną swoimi kreaturami i zablokować możliwość rozwoju środowisk niezależnych. Kubiak zaproponował pomoc finansową m.in. Michałowi Falzmannowi z radykalnie antykomunistycznego solidarnościowego środowiska CDN, który jako inspektor kontroli skarbowej wpadł na trop FOZZ. Gdy później, pracując w NIK, Falzmann pogłębił swą wiedzę do tego stopnia, że służby poczuły się zagrożone, został nagle odsunięty od wszelkich czynności kontrolnych, a dwa dni później znaleziono go martwego. Że sprawa dotyczyła kośćca układu, wskazuje fakt, że wkrótce potem w wypadku samochodowym zginął też prezes NIK Walerian Pańko, a następnie znaleziono zwłoki jego kierowcy, który wypadek przeżył, oraz policjantów, którzy jako pierwsi przybyli na miejsce katastrofy. Falzmann był człowiekiem uczciwym i odważnym – w swoim notesie, po próbie zwerbowania go do UOP przez „starych fachowców” z SB, zapisał: „władza w Polsce jest nadal w rękach KGB. Dalsza praca to osobiste śmiertelne niebezpieczeństwo, szans na sukces nie widzę żadnych”. Wyczuł, z kim ma w Kubiaku do czynienia i pogardził prowokatorem wraz z jego workami złota. Za to Tusk i jego środowisko ten złoty deszcz przyjęli jak wyschnięta beczka. Za moment podjęcia współpracy można zapewne przyjąć wprowadzenie się nieśmierdzących groszem działaczy KLD do nowych biur z eleganckim wyposażeniem i przeobrażenie się organu liberałów, „Przeglądu Politycznego”, z wydawanego metodami podziemnymi skromnego biuletynu w drukowany na kredowym papierze elegancki żurnal.
Ktoś może powiedzieć, że to była ze strony Kubiaka tylko ideowa sympatia i zwykła życzliwość – „mam wolny lokal, nie znoszę postkomuny, proszę skorzystać”. Kiedy odwiedziłem nowy lokal partii, zapytałem Tuska: „Donald, skąd to wszystko?”. Odpowiedział: „Od sponsora. Zaraz tu będzie”. Okazało się, że tym sponsorem jest Kubiak. Traktowano go w KLD nie tylko, jako faceta, który na każde żądanie wyciąga forsę z kieszeni, ale także osobistego przyjaciela. Dał pieniądze na drogą operację za granicą naszego ciężko chorego kolegi, pożyczał nawet na kupno mieszkania i nie wiem, czy był takim sknerą, żeby domagać się zwrotu… Był też cenionym partnerem politycznym i uczestniczył w wewnętrznych posiedzeniach partii – np. na Helu, dokąd przyleciał helikopterem.
Nie było to niemożliwe i nie musiało być od razu podejrzane. Jeżeli Tusk rzeczywiście cały czas w to wierzył, musiałbym powiedzieć, że jest umysłowo ociężały. Przecież w sprawie FOZZ miał swoją cząstkę odpowiedzialności również Balcerowicz, a to właśnie Tusk przeforsował go na szefa Unii Wolności, gdy KLD „zlał się” z Unią Demokratyczną. Brałem udział w spotkaniach KLD organizowanych w zajmującym całe piętro biurze Kubiaka w hotelu Marriott i jasne było, że przyznanie mu „żup solnych” z państwowej kasy przez posadzenie go w fotelu pełnomocnika ministra prywatyzacji było rewanżem za jego hojność, jako sponsora. Firma Kubiaka „Batax”, której służby używały do operacji na Zachodzie, cieszyła się pełnym zaufaniem Tuska. Rzecz w tym, że te służby – wojskowe i cywilne – nie były suwerenne, ale stanowiły praktyczną ekspozyturę GRU i KGB. O kulisach tych operacji wiedzieli również Sowieci, tym bardziej, że część interesów związanych z FOZZ realizowali ludzie związani z Moskwą. „Opieka” i „pomoc” świadczone młodym, obrotnym politykom, którzy szybko znaleźli się w elicie władzy III RP, była wielkim sukcesem tych służb.
Pamiętam, jak podczas naszych wielogodzinnych rozmów Tusk uporczywie, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wysuwał coraz to nowe, najprymitywniejsze argumenty, aby tylko czymś uzasadniać swój sprzeciw wobec uzdrawiania Polski przez dekomunizację i lustrację. Nie przypadkiem właśnie on odegrał ważną rolę w obaleniu rządu Jana Olszewskiego. Podczas „nocnej zmiany” z pełnym zaangażowaniem wypełniał obowiązki obrońcy agentury, który dzięki kontaktom z SdRP był w ten spisek zaangażowany głębiej niż inni, histerycznie apelując w kuluarach do Wałęsy, Moczulskiego, Geremka, Pawlaka i Kwaśniewskiego – „panowie, policzmy głosy”. Na rozwiązanie WSI też zgodził się dopiero wtedy, gdy ich obrona nie była dłużej możliwa, bo nawet część SLD skupiona wokół Siemiątkowskiego była skłonna poświęcić Dukaczewskiego et consortes. A dzisiaj ci ludzie znowu wrócili na pozycje partnerów „dużego i małego pałacu”.
Jak jest dzisiaj, czy Donald Tusk i jego rząd działają w sposób w pełni autonomiczny? Po przejęciu rządów przez ekipę Tuska niewątpliwie doszło do reesbekizacji służb specjalnych i innych ważnych struktur państwowych. Nastąpił powrót dawnych współpracowników i funkcjonariuszy na wysokie stanowiska – choćby w MSZ. Okres rządów PO–PSL kontynuuje proces budowy III RP, którego zasadą było zachowanie filarów PRL wraz z ich zakorzenieniem w służbach specjalnych – podporządkowanych do dziś służbom sowieckim. Jednym z tego objawów jest twarda postawa tej ekipy wobec USA. Wystarczy poczytać ujawnione przez portal WikiLeaks amerykańskie dokumenty dyplomatyczne (ok. 250 tys.), wśród których znalazło się ok. 970 depesz z Polski. Wynika z nich na przykład, że Tusk demonstracyjnie unikał spotkań z czołowymi politykami amerykańskimi. Z woli Tuska storpedowano program „Tarczy antyrakietowej” – przygotowana przez PiS ustawa nie została ratyfikowana. Odwrotowi od USA służy „reset” wobec Moskwy. To tu narodziły się przyczyny katastrofy smoleńskiej. Zauważmy, że wolą Tuska było, żeby z ustawy deubekizacyjnej wyłączyć ludzi wywiadu i kontrwywiadu wojskowego. Ustawa obejmowała tylko cywilów z SB. I ktoś tu może bajać o autonomii władzy? Czym tłumaczyć skandaliczną uległość wobec Rosji w sprawie smoleńskiej – bezbrzeżną naiwnością i bezgraniczną głupotą Tuska i całego aparatu władzy? Taką wiarę ci ludzie przyjęliby z pocałowaniem ręki. Wszyscy Polacy to wiedzą, ale nawet główny doradca dyplomatyczny prezydenta Sarkozy’ego, wedle jednego z dokumentów WikiLeaks, też wie, że „Dla Rosji dobrzy sąsiedzi, to całkowicie ulegli podkomendni”. Jeden biedny Tusk nie zdaje sobie z tego sprawy? Nie powiedziałbym tego, co mówią niektórzy komentatorzy, że Tusk cieszy się z chodzenia na pasku Kremla. Myślę, że tak, jak podobny do niego premier Babiuch, wolałby mieć nieco większe pole manewru. Ale jest przede wszystkim cyniczny i niezdolny do walki o Polskę, a tylko o własny interes. Rozsmakował się we władzy i nie podejmuje żadnych działań, które mogłyby tej władzy zaszkodzić. Próba rozbicia układu służb specjalnych albo ujawnienie zasięgu ich wpływów mogłyby w krótkim czasie położyć kres jego rządom. Tuskiem rządzi strach.
Napisał Pan w związku z tragedią smoleńską, że „Rosjanie plują Tuskowi w twarz”. Co Pan miał konkretnie na myśli? Po występie generał Anodiny, mając nadzieję, że Putin pozwoli mu przynajmniej na pusty gest na użytek propagandy krajowej, Tusk skrytykował raport MAK. Ale Rosjanie odpowiedzieli mu po swojemu, czyli kopnięciem w twarz artykułem, w którym dziadkowi Tuska przypisano służbę w SS, przy okazji obarczając Polaków masową współpracą z nazistami i zaprzeczając winie NKWD za Katyń. Wobec takiego pokazu obłędnej wrogości i pogardy, tak samo jak wówczas, gdy rosyjscy generałowie grozili eksterminacją narodu polskiego – Tusk nie zrobił rabanu w Unii i NATO, a zachował się tak samo jak kacyki z PZPR, – gdy z Kremla lecą joby, to powinnością Polaków jest milczeć i „ruki pa szwam”. Ale gdy rzecznik Tuska popełnił nieznaczący błąd w nazwie jakiejś rosyjskiej służby, musiał natychmiast pokajać się publicznie i w polskiej telewizji przepraszać w języku rosyjskim. Tusk przestraszył się, że jeżeli mruknie choćby słowem, to Rosjanie rzucą następne rewelacje. Dlatego potem wszystko przebiegało już według relacji cara i raba. Rosjanie kłamali, zatajali fakty, bezczelnie upokarzali stronę polską, a Tusk wszystko pokornie łykał. Potrafił być chamsko agresywny wobec braci Kaczyńskich, bo miał w tym poparcie Rosji i Niemiec. Ale poparcie Kaczyńskiego w ewentualnym sporze z Putinem nie ma żadnej wartości, bo dla człowieka, który wyparł się obrony ofiar Katynia, interes Polski, jeżeli nie jest tożsamy z jego interesem, nic nie znaczy. Dlatego woli ganiać za piłką niż podejmować najważniejsze dla Polski wyzwania. Premier RP w swoim gabinecie ma odwagę kopać piłką po ścianach, ale boi się stanąć do walki w obronie własnego państwa i narodu.
Sport to zdrowie. Byle nie strzelał samobójów. Właśnie. Choć okres rządów Tuska oceniam, jako pasmo działań pozorowanych i niespełnionych obietnic, najpoważniejsze niebezpieczeństwo widzę w sytuacji, gdy pojawiłaby się perspektywa rozliczenia politycznego i osądzenia, jako kryminalisty. Obawiam się, że moglibyśmy wówczas stanąć w obliczu zagrożenia tym, co w odniesieniu do ogółu społeczeństwa sam dość czytelnie wyraził w żałosnym i tchórzliwym przemówieniu na Westerplatte, a jego minister finansów w odniesieniu do elit tej władzy przekazał, mówiąc o ucieczce na drugą stronę oceanu. Gdy będzie ciężko, ci ludzie Polskę i Polaków pozostawią samym sobie.
Anita Gargas, Paweł Paliwoda
Dziś opóźnienie... Ale okazało się niewielkie Zjednoczone Emiraty Erabskie zostały zaproszone na "szczyt" G-20. Chciano od nich wydusić jakieś pieniądze. Emiraty odmówiły. Ponieważ Chińczycy też nie mają zamiaru topić pieniędzy w tonący statek - wygląda na to, że będziemy musieli wziąć sprawy w swoje ręce. Usunąć te durne, skorumpowane elity - choćby trzeba je było wyrżnąć fizycznie - i przystąpić do powrotu do normalności. Czy ktoś z Państwa ma nadzieję, że federaści zmądrzeją - lub dobrowolnie oddadzą władzę? Ja - nie! JKM
Dzień Ziobry: tu CZKa! PiS usunął CEPów: Tadeusza Cymańskiego, Jacka Kurskiego i Zbigniewa Ziobrę. P.Cymański jest doskonałym szachistą – i jeśli trzyma z tą parką, to zapewne dobrze to przemyślał. To pierwszy wniosek, – którego Państwo nie znajdziecie gdzie indziej. Opozycja w PiSie zarzuca WCzc. Jarosławowi Kaczyńskiemu złe kierowanie partią i domaga się jej d***kratyzacji. Ponieważ jako konkurent źle PiSowi życzę, też chciałbym, by PiS został zd***kratyzowany. Na szczęście Jarosław Kaczyński nie jest głupi i do tego nie dopuści. Wynik wyborczy miał zresztą PiS doskonały. Wedle wszelkich oznak powinien dostać tylko 20% głosów (od katastrofalników wierzących, że Ruskie skonstruowały mgłę, ściągnęły tam „Tupolewa” magnesem i napuściły 20.000 ton helu by samolot wpadł w tę dziurę). Otrzymał 30% - dzięki znakomitej stosowanej przez PiS strategii straszenia „Platformą Obywatelską”. Chapeaux bas!
Po rozłamie stan PiS niewątpliwie się poprawi – bo partia to nie dysydenci, lecz LINIA. Frakcje są w partii całkowicie zbędne. PiS oraz CZKa (Cymański, Ziobro Kurski) startując osobno uzyskają w sumie więcej głosów, niż Jeden Wielki PiS. Czy coś się zmienia z naszego punktu widzenia? Nie. P.Jacek Kurski na spotkaniu w UPRze przed czterema laty nie ukrywał, że jest narodowym socjalistą. P.Ziobro, jak wielokrotnie mówiłem, to typ Himmlera. Obydwaj potrzebują jakiegoś Hitlera, – bo Jarosław Kaczyński to uczciwy polityk starej daty. P.Cymański też na Hitlera się nie nadaje - a CZKa bez jakiegoś Hitlera daleko nie zajedzie. Może bezpieka im kogoś takiego znajdzie? Skoro stworzyła PO, to może skonstruować i CZKę. Jarosław Kaczyński nie jest politykiem ani katolickim, ani narodowym, ani liberalnym. Jest konserwatywnym etatystą, – więc z Nim też nam nie po drodze. W normalnych warunkach winniśmy po prostu czekać, aż CZKa się skompromituje, a PiS uwiędnie. Niestety: jest już tylko kilka miesięcy czasu do Wielkiego Kryzysu... Więc nie wdajemy się w żadne rozgrywki, atakujemy po równi całą Bandę już teraz Pięciorga albo i Sześciorga (nie wiemy, czy p. Janusz Palikot wmontuje się w układ). Niech się żrą. JKM
RZĄD WPROWADZA CENZURĘ INTERNETU Za kilkanaście tygodni rząd Donalda Tuska uzyska ustawowe narzędzie cenzury Internetu. Praktycznie każdą, niewygodną dla władzy informację umieszczoną w sieci internetowej będzie można skutecznie zablokować, działając na wniosek „osoby fizycznej, osoby prawnej lub jednostki organizacyjnej nieposiadającej osobowości prawnej”. Taką możliwość przewiduje rządowy projekt ustawy o zmianie ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną oraz ustawy kodeks cywilny. Obecnie projekt jest rozpatrywany przez Komitet Rady Ministrów, a następnie trafi do Sejmu. Nowelizacja wprowadza dodatkowy rozdział 3a w ustawie o świadczeniu usług drogą elektroniczną. Opisuje on „procedurę powiadomienia i blokowania dostępu do bezprawnych informacji”. Odtąd każdy, kto „posiada informację o bezprawnych treściach zamieszczonych w sieci Internet” będzie mógł zwrócić się do usługodawcy internetowego z wnioskiem o zablokowanie takiej informacji. O tym, co podlega pod definicję „informacji bezprawnej” decyduje wnioskodawca, zaś usługodawca może, choć nie musi przychylić się do jego wniosku. Na decyzję o zablokowaniu informacji, użytkownik sieci internetowej będzie miał możliwość złożenia sprzeciwu. Nietrudno się domyśleć, do czego w praktyce zmierza ten przepis. Wyobraźmy sobie sytuację, gdy użytkownik - bloger portalu internetowego zamieszcza wpis zawierający sensacyjnie brzmiącą informację dotyczącą działań któregoś z polityków grupy rządzącej, opis afery z podaniem nazw podmiotów gospodarczych lub wzmiankę na temat poczynań służb specjalnych. Natychmiast po pojawieniu się takiej informacji, osoba uprawniona – w tym przypadku polityk, zarząd firmy lub szef służb, może zgłosić do usługodawcy internetowego (właściciela portalu) wniosek o zablokowanie dostępu do wpisu, uzasadniając iż zawiera on „bezprawną informację”. Wniosek elektroniczny zostanie złożony na formularzu określonym przez „ministra właściwego do spraw informatyzacji” i będzie zawierał m.in. oświadczenie uprawnionego o braku autoryzacji treści zamieszczonych w Internecie lub braku „zgodności z prawdą przedstawionych informacji”.
Ilu usługodawców internetowych oprze się takiej interwencji lub odważy się sprzeciwić opinii przedstawiciela władzy? Jeśli polityk lub urząd składający wniosek stwierdzi, że zawarta w sieci informacja „nie jest zgodna z prawdą”, łatwo przewidzieć, że właściciel portalu da wiarę ich zapewnieniom i dla własnego bezpieczeństwa zablokuje „niebezpieczną” treść rozpowszechnianą przez anonimowego blogera. Ustawa przewiduje, że w przypadku prawidłowego wniesienia wniosku, usługodawca – administrator portalu niezwłocznie może „zablokować dostęp do treści bezprawnych oraz przesłać usługobiorcy, w terminie 7 dni roboczych od dnia zablokowania dostępu, uzasadnienie blokowania bezprawnych treści”. Usługobiorca, np. bloger ma wówczas możliwość złożenia sprzeciwu od decyzji administratora. Musi to jednak uczynić w ciągu 3 dni, a w sprzeciwie musi zawrzeć wyjaśnienia o „posiadaniu zgody uprawnionego na zamieszczenie informacji w sieci Internet” lub wykazać, że działał „w ramach dozwolonego użytku”.Teoretycznie usługodawca – administrator portalu może również odmówić zablokowania informacji, bierze jednak na siebie odpowiedzialność za jej bezprawne rozpowszechnianie. Znając represyjność praktyk obecnej władzy, administrator musiałby wykazać się nie lada odwagą sprzeciwiając się żądaniom urzędu lub przedstawiciela grupy rządzącej. Przepis skonstruowano w taki sposób, by rolę cenzora i pozornego decydenta spełniał administrator portalu internetowego. Ten zaś zawsze może się tłumaczyć, że zablokował informację, ponieważ uzyskał wiarygodną wiadomość, że zawiera ona „treści bezprawne”. Warto przy tym zauważyć, że włączony do ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną nowy rozdział 3a, jest w pełni autorskim pomysłem rządu Donalda Tuska. Przywołana dla uzasadnienia nowelizacji unijna Dyrektywa 2000/31/WE nie zawiera, bowiem procedury blokowania informacji, pozostawiając jej określenie państwom członkowskim. Co istotne – w unijnych przepisach procedura blokowania dotyczy „informacji, które naruszają prawa lub przedmiot działalności uprawnionego” i odnosi się wyłącznie do utworów chronionych prawem autorskim. Chodzi, zatem o plagiaty oraz publikowanie w sieci utworów bez zgody autora. Rząd Tuska w oparciu o te przepisy dokonał interpretacji rozszerzającej i wpisał do ustawy procedurę umożliwiającą blokowanie wszystkich „bezprawnych informacji” - uzurpując sobie przy tym prawo decydowania, co jest lub nie jest taką informacją. Nie ma wątpliwości, że wprowadzenie w życie nowelizacji ustawy pozwoli rządzącym na skuteczną i „zgodną z prawem” cenzurę treści internetowych.
Aleksander Ścios
Z punktu widzenia kości Wiceprezes PiS napisał list do prezesa PiS. Można sądzić, że prezes nie chciał rozmawiać z wiceprezesem, więc ten list napisał. Następnie prezes zamilkł, a jego otoczenie krytykowało wiceprezesa za „publiczne „pranie brudów” podnosząc, że powinien był to robić wewnątrz partii. Nie wiadomo, czy wiceprezes prowadził jakieś dyskusje wewnątrz PiS. Być może usiłował to robić, ale uniemożliwiono mu „pranie”, a Ziobro w akcie desperacji ujawnił spór i stąd list. Komentatorzy poczynań Ziobry podejrzewają, że działa on według przemyślanego planu. Chce sprowokować Kaczyńskiego do dokonania kolejnej czystki. Na tym podobno Ziobro zamierza zbudować własną siłę. Gdyby tak rzeczywiście było plan trzeba uznać, za co najmniej ryzykowny. Jak dotąd, bowiem kolejne secesje nie przyniosły sukcesów secesjonistom. Odchodzący owszem cieszyli się krótkotrwałym zainteresowaniem mediów, niczym ciele o dwu głowach, a następnie znikali w politycznym niebycie. O tym wszystkim musi dobrze wiedzieć Ziobro, zwłaszcza, że wspiera go polityk tak zręczny jak Jacek Kurski. Musi zdawać sobie sprawę, że, może go czekać los Marka Jurka, Pawła Kowala, lub w wersji łagodniejszej Ludwika Dorna, dziś samotnego „bezpartyjnego pisowca”. Bez względu jednak, czy jest jakiś plan, czy też go nie ma z komentarzy stronników Prawa i Sprawiedliwości wynika, że znowu ruszyła maszynka produkująca zdrajców. Zastanawiałem się nawet, czy nie stworzyć pocztu zdrajców i pół-zdrajców PiS - bo niektórzy przeprosili się, ale doszedłem do wniosku, że nie warto tego czynić. Spory i kłótnie po tzw. naszej stronie skutkują w końcu naszą przegraną. Całego NASZEGO obozu, a nie tylko samego PiS-u. Im bardziej będziemy podzieleni, im mniej będzie między nami wzajemnego zaufania i współpracy, tym pewniejsza będzie kolejna przegrana Martwi mnie konflikt w PiS i oczywiste przecież osłabienie tej partii po coraz bardziej prawdopodobnym usunięciu grupy Zbigniewa Ziobry. Osobiście nie znam Ziobry i nie mam powodów by go jakoś hołubić. Jarosława Kaczyńskiego znam (dawniej byliśmy na „ty”) i nie należąc do grona jego wyznawców uważam go za polityka wybitnego. I sądzę, starając się zachować dystans i obiektywizm, że Ziobro ma sporo racji, a Kaczyński reaguje w sposób nie rokujący niczego dobrego, bowiem PiS zamiast skupiać oponentów obecnych rządów i zwyciężać, przegrywa, dzieli się i osłabia. Zwolennicy i wyznawcy PiS już mają odpowiedź jak postępować: trzeba po prostu potępić kolejnego zdrajcę. Uważany dziś za obwiesia Radosław Sikorski był kiedyś pisowskim ministrem obrony nagrodzonym przez „Gazetę Polską” tytułem człowieka roku. Czy podobnym obwiesiem ma być Ziobro, „człowiek roku” dawnego tygodnika „Wprost”, były pisowski minister sprawiedliwości? Prawo i Sprawiedliwość jest najsilniejszym ugrupowaniem politycznym w obozie przeciwników partii obecnie rządzących Polską. Istnieje powiedzenie, że silny może więcej. Przekonaliśmy się o tym nader boleśnie uczestnicząc w ostatnich wyborach (lub raczej „wyborach”). Okazało się, że tylko PiS mógł skutecznie wprowadzić swoich ludzi do parlamentu. Przegrali dysydenci z PiS oraz tacy jak ja, którym nie udało się z PiS-em porozumieć. Przegrali też ci, którzy nie chcieli porozumień i poszli na wybory samodzielnie. W przypadku senatu nie potwierdziły się nadzieje związane z okręgami jedno-mandatowymi. Na terenach zdominowanych przez Platformę po prostu wygrali kandydaci PO, a na terenach pisowskich, jak w moim podkarpackim okręgu nr 54, zwyciężyli kandydaci do senatu z PiS. Natomiast kandydaci niezależni, bezpartyjni wszędzie przepadli. Czy to oznacza, że na przyszłość należy bezwarunkowo, „zatykając nos” (jak radził kiedyś Janusza Korwin-Mikke), popierać PiS? Wspomniałem, że silny może więcej, ale jest też druga strona tego powiedzenia – od silniejszego mamy prawo więcej wymagać. W polityce pojmowanej, jako roztropna troska o dobro wspólne, a nie bezwzględna walka o władzę, nie wypada stasować metod, gdy silniejszy nie liczy się ze słabszym, gardzi nim i go eliminuje. Jakie więc obowiązki ciążą na prezesie najsilniejsze partii opozycyjnej? Jego obowiązkiem podstawowym jest uczynienie z PiS ośrodka konsolidacji ugrupowań, środowisk i ludzi oceniających krytycznie stan spraw w naszym kraju. Możliwie wszystkich, a nie tylko tych, którzy będą bez szemrania go słuchać. Przy czym zdaję sobie sprawę, że osobowość Kaczyńskiego nie będzie pomocna w tym dziele. Trzeba będzie zostawić za sobą balast wszystkich minionych nieudanych koalicji i porozumień i znaleźć pola współpracy, której nie zburzą oczywiste przecież różnice poglądów i ocen. Trudna sprawa! Skoro jednak każdy z nas troszczących się o przyszłość Polski działa w sferze publicznej, to od każdego stosownie do jego pozycji, ambicji i MOŻLIWOŚCI można i należy wymagać odpowiedzialnego i skutecznego działania. Nie wymagamy od dowódcy plutonu, aby wygrał całą wojnę. Kiedy jednak dowódca niższego szczebla podejmuje działania na własną rękę, – gdy dowódca wyższego szczebla zawiedzie; tak powstała partyzantka majora Hubala. Prezes PiS „dowodzi” czymś więcej niż plutonem, a jego „podwładny” wysokiego szczebla, wiceprezes, zarzuca mu, że sześć razy przegrał wojnę. „Podwładny” chce, aby „przełożony” zmienił sposoby dowodzenia i zgromadził większe siły na następną kampanię. Nie wypowiada posłuszeństwa, chce tylko zmian. Został za to wyrzucony! W historii sztuki wojennej mamy przykład króla Epiru Pyrrusa, naprawdę wybitnego wodza i określenie pyrrusowe zwycięstwo, które powstało od jego imienia z powodu zwycięskich bitew okupionych ogromnymi stratami. Odnoszę wrażenie, że kolejne takie zwycięstwo odniósł właśnie prezes PiS, tym razem nad Zbigniewem Ziobrą. Europa znalazła się w ślepej uliczce. Wielki projekt politycznego zjednoczenia Europy chciano zrealizować odcinając narody europejskie od korzeni naszej cywilizacji. Ostrzeżenie Kościoła katolickiego przed cywilizacją śmierci materializuje się dziś w zapaści demograficznej i ekonomicznej, w kryzysie moralnym i upadku obyczajów. W sferze publicznej to, co dobre i czyste coraz częściej przegrywa z tym, co wynaturzone, złe i brudne. Jeśli więc narody Europy nie wrócą do chrześcijaństwa, jako podstawy bytu i nie wybiorą cywilizacji życia, do czego nawoływał Jan Paweł II, to Europę, a wraz z nią Polskę, czeka katastrofa. Stąd zmiana w naszym kraju, budowa prawdziwie niepodległej Rzeczypospolitej, odrodzenie moralne narodu to zadania ważne nie tylko dla przyszłości Polski. W Dzienniczku świętej Faustyny możemy przeczytać: „Gdy się modliłam za Polskę, usłyszałam te słowa (Chrystusa - RSz) ‘Polskę szczególnie umiłowałem, a jeżeli posłuszna będzie woli mojej, wywyższę ją w potędze i świętości. Z niej wyjdzie iskra, która przygotuje świat na ostateczne przyjście moje.’" Zdaję sobie sprawę, że wspominanie na taki wymiar zadań, które stoją przez Polakami może być przez kogoś ośmieszany lub lekceważony. Postanowiłem jednak umieścić moje uwagi na temat tego, co powinniśmy zrobić wskazując, że w naszej działalności politycznej chodzi nie tylko o ambicje i doraźne, kto kogo. W wywiadzie dla „Naszego Dziennika” Zbigniew Ziobro mówił, że potrzebne jest: „Szerokie otwarcie na nowe środowiska. Być może powrót też do korzeni PiS, które czerpało z różnych źródeł: tradycji narodowej, piłsudczykowskiej, konserwatywnej, mogłoby być mocne skrzydło społeczne nawiązujące do idei solidarnego państwa, ale też by było miejsce dla ludzi otwartych na konkurencję wolnorynkową. W ten sposób możemy pozyskiwać różne środowiska, znajdując wspólny mianownik, który przede wszystkim wyznaczają wartości chrześcijańskie.” Trudno z tym nie zgodzić się. Kibicuję dziś PiS w jego walce z PO. Także, dlatego, że pod rządami Platformy doprowadzono do głębokiej zapaści polskiego systemu obronnego i dewastacji naszych sił zbrojnych. Ze względu na bezpieczeństwo narodowe trzeba rządzących dziś Polską pozbawić władzy. Ta świadomość nie jest udziałem większości Polaków. W czasie ostatnich wyborów nie tylko, że większość głosujących poparła Platformę, ale przeważająca większość uprawnionych do głosowania w ogóle nie poszła na wybory. Nie tylko z lenistwa. Często słyszałem – nie mam, na kogo głosować. Mój znajomy twierdzi, że nie warto głosować, bo i tak będzie rządzić POPiS - jedni, jako władza, a drudzy, jako opozycja. Są, więc i tacy Polacy, którzy z dystansem patrzą na waśnie partyjne i twierdzą, że to pozory. Mówią, że partie dominujące na scenie politycznej wywodzą się z ugody okrągło stołowej i jednakowo są zainteresowane, aby obecny system polityczny zachować. W 1944 roku na polskich Kresach Wschodnich zajętych przez Sowietów wezwano miejscowego Polaka do wojska. Ten odmawiał włożenia sowieckiego munduru, podnosząc, że nie jest Rosjaninem. Dziwił się sowiecki oficer – wy Polak, a nie chcecie walczyć z naszym wspólnym wrogiem, z Niemcami. A na to Polak – towariszcz, a widziałeś jak dwa psy walczą o kość? Kość bierze udział w takiej walce?
Romuald Szeremietiew
Nowa twarz Giertycha W wywiadzie udzielonym w jednym z ostatnich numerów tygodnika „Wprost” Roman Giertych powiedział: „Powrót do polityki biorę pod uwagę, ale nie na obecnym etapie. Muszę jeszcze wewnętrznie dojrzeć. Na pewno nie chciałbym wracać do polityki z taką twarzą, z jaką prezentowano mnie poprzednio” („Wprost”, 31.10.-6.11. 2011). Jak owo dojrzewanie ma wyglądać mogliśmy się przekonać podczas rozmowy Giertycha z Moniką Olejnik w „Kropce nad i”, przeprowadzonej 3. 11. br. Dawny wódz LPR-u przyznaje się co prawda jeszcze do przynależności w latach 90. do Młodzieży Wszechpolskiej, jednak na współorganizowany przez nią w tym roku Marsz Niepodległości, co wyraźnie podkreśla, już się nie wybiera i w ogóle nie ma już z MW zbyt wiele wspólnego. Jak się dowiadujemy, Giertych jest także zdecydowanym przeciwnikiem wszelkich pochodów i akcji politycznych, które destabilizują porządek publiczny. Marsze z pochodniami to nie jego specjalność. Młody mecenas, w ramach zmiany swego wizerunku, kreuje się na państwowca, miłującego ład i porządek, (aby nie powiedzieć „prawo i sprawiedliwość”) umiarkowanego centrystę. Giertych starał się też przekonać Monikę Olejnik jak bardzo ceni sobie opozycję wewnętrzną w partii. Na miejscu prezesa PiS Ziobrę oczywiście by pozostawił. Szkoda, że czołowej publicystce TVN-u zabrakło refleksu, aby przypomnieć, jak ceniona była opozycja w LPR, chociażby ta z Kowalskim i Eckardtem na czele. Krótka pamięć polityków jest jednak wpisana w ich profesję. Aby nie szukać daleko, jak inaczej można, bowiem zrozumieć ubolewania Zbigniewa Ziobry nad brakiem narodowej formacji na prawo od PiS-u? Niektórzy przecież pamiętają, że partia taka była, ale skutecznie wykończył ją prezes wraz komilitonami z PiS-u. Ziobro zdaje się tego teraz żałować, niestety Ligi już nic nie wskrzesi, tym bardziej, że jej dawny przywódca wyraźnie zaczął już „dojrzewać”. Maciej Motas
http://mercurius.myslpolska.pl/
Świadomość 44% i miernoty w PiS-ie Hofman jednym zdaniem o "chłopach z PSL" zaszkodził bardziej w kampanii wyborczej, niż Ziobro, Kurski i Cymański łącznie od czasów brukselskiej przygody. Zastanawiam się momentami, czy Prezes kłamał mówiąc o wynikach w sondażach na zamówienie partii, czy był okłamywany. Żadna z opcji nie jest dobra, bo w jednym i drugim przypadku oznaczałoby to, że w PiS-ie przed ostatnimi wyborami nikt nie miał świadomości 44% procent. Magiczna liczba 44% poparcia, przekłada się na 50% plus jeden mandat w sejmie. Ile razy to słyszeliśmy, że tym razem jest szansa na samodzielne rządy? Wczorajsza sytuacja, wyrzucenie "ziobrystów" oznacza na pewno jedno, w obecnej formule PiS-u, ta świadomość już nigdy nie wróci."(...)Bowiem "ziobryści" mieli tę cechę wyrózniającą, że do prostych formułek wewnątrzpartyjnych się nie stosowali. Radzili sobie świetnie w mediach, wrogich PiS, a warunkiem nie tyle zwycięstwa, co umocnionego trwania jest umiejętność grania z potężną machiną. Cymański łagodził wizerunek, Kurski zaskakiwał w starciach z Olejnik czy Lisem, Ziobro zmiażdżył we wrześniu Justynę Pochanke w jej programie. Komiczne jest wydawanie sądów przez Hofmana, Porębę czy Czarneckiego, którzy są przeczołgiwani w mediach bez słowa i dziecinnie prosto. Dlaczego? Bo spora częśc polityków, odsyłanych na ten front, posługuje się prostymi formułkami, jakby wyuczonymi wewnątrz partii. To widać nawet po wyrzuceni "ziobrystów". (...)* To przykre, że mąż stanu, charyzmatyczny polityk otacza się takimi niedojrzałymi politycznie miernotami jak Hofman. I jeszcze bardziej przykre jest to, że człowiek, który nie zdobył poselskiego mandatu sądził europosłów Ziobrę, Kurskiego i Cymańskiego. Quo vadis, PiS? Walterowicz
Jak rozpadł się Tu-154 Antoni Macierewicz, przewodniczący sejmowego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej, opisał w rozmowie z Gazetą Polską VD wyniki rekonstrukcji procesu rozpadu Tu-154. Wynika z niej, że zniszczenie samolotu rozpoczęło się od destrukcji lewego spodu śródpłacia tupolewa. W centropłacie Tu-154, najmocniejszej konstrukcyjnie części samolotu, doszło do rozerwania od wewnątrz – do takiego wniosku doszli eksperci zespołu parlamentarnego ds. wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej, którzy zrekonstruowali rozbitą maszynę na podstawie kilkuset zdjęć części wraku. Właśnie w lewym spodzie śródpłacia, czyli podstawy samolotu, mamy do czynienia z destrukcją fragmentu kratownicy, stanowiącej część najmocniejszego elementu samolotu. Jak twierdzi Antoni Macierewicz, zniszczenia poszczególnych części tupolewa wskazują, że samolot został "otwarty" w tym miejscu, gdy znajdował się jeszcze w powietrzu, a następnie - na skutek działania energii pochodzącej prawdopodobnie z wnętrza samolotu - odwrócił się o 180 st. Oglądając rozmowę z Antonim Macierewiczem, można po raz pierwszy zobaczyć fragmenty rekonstrukcji procesu rozpadu Tu-154. Więcej na temat najnowszych badań zespołu Macierewicza w poniedziałkowym wydaniu "Gazety Polskiej Codziennie". Znajdzie się tam specjalny tekst ilustrowany niepublikowaną dotąd grafiką, przedstawiającą efekt rekonstrukcji szczątków Tu-154.
06 listopada 2011 "Mechanizmy godzenia ról zawodowych i rodzinnych dla kobiet i mężczyzn szansą na aktywne uczestnictwo w rynku pracy”(!!!!). Taki tytuł został zaprezentowany na konferencji zorganizowanej przez Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej im Jacka Kuronia. To wszystko w ramach polskiej prezydencji. „Problematyka godzenia ról jest uwikłana w dyskurs operujący opozycją pomiędzy naturą a kulturą. Z naturalnego faktu, że kobieta zachodzi w ciążę, a następnie rodzi dziecko, wysuwa się wniosek o jej naturalnej predyspozycji do opieki nad potomstwem. Przekładając to na język stereotypów, można by stwierdzić, że kobiety, jako czułe i emocjonalne są stworzone do opiekowania się słabszymi, a mężczyźni –silni, racjonalni i dominujący- do troszczenia się o byt rodziny.Postanowiliśmy się odwołać do natury i sprawdzić, czy w przyrodzie jest równie oczywista naturalna rola przypisania płci. W ten sposób trafiliśmy na pingwina cesarskiego”- powiedziała pani Jacqueline Kasprzak z Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. Pani Kasprzak, to jest bardzo mądra pani, potrafiąca wytłumaczyć wszystko intelektualnie i naukowo, tak, żeby każdy bezrobotny zrozumiał, bo dla niego konstruuje się programy unijne dotyczące biologii. Takie programy są bezrobotnym bardzo potrzebne, bez nich nie będą mogli znaleźć sobie pracy.. Zamiast się czegoś nauczyć, wysłuchują bajania o biologii, z którego to bajania wynika, że samica pingwina po złożeniu jaja przekazuje je samcowi i wraca do oceanu na żerowisko, by uzupełnić siły. Samiec wysiaduje jajo w fałdach skóry na brzuchu, korzystając z zapasów tłuszczu.. Po około dwóch miesiącach samica wraca i rodzice wymieniają się rolami pomiędzy żerowaniem a opieką nad pisklęciem. A co powiedziała jeszcze w tej sprawie pani Jacqueline Kasprzak? „W naszej propozycji logo postanowiliśmy przedstawić jednego pingwina opiekującego się jajem zamiast pary rodziców, ponieważ przy takim przedstawieniu na pierwszy plan wybija się rola, a nie płeć - nie ma znaczenia, która z płci wypełnia akurat rolę rodzicielską”(???) No pewnie, jest wszystko jedno, kto się zajmuje, czym..Taki pingwin samotnie wychowujący pisklę- to dobry materiał na obdarowanie go zasiłkiem dla samotnie wychowującego pingwina wychowującego innego pingwina. I nie ważne, czy wychowuje go pingwin męski, czy pingwin żeński... To jest tak, jak socjaliści starają nam się narzucić nowe role kobiety. Tradycyjna rola kobiety w wychowaniu dziecka nie jest właściwa, właściwą rolą jest niewłaściwa rola mężczyzny w wychowaniu dziecka.. Bo mężczyzna to jest to samo, co kobieta, tym bardziej, że Kopernik była kobietą - to chyba jasne! Są na to zapiski kobiet z tamtego okresu.. I okresu wtedy kobiety nie miały.. Ale był czas, że walczyły o emancypację.. Pingwin cesarski, jako logo jest najlepszym przykładem związanym z godzeniem ról. Trzeba tylko pewne rzeczy pozamieniać, zgodnie z zasadą Lenina, że jak teoria nie pasuje do praktyki, to tym gorzej dla praktyki.. I tego typu konferencje organizowane są naprawdę za prawdziwe pieniądze odebrane nam przemocą fiskalną.. Nie wiem ile taka konferencja kosztowała, ale coś kosztowała.. Ale organizatorom chodzi o zmianę świadomości ludzi, bo rewolucja ma odbyć się w sferze świadomości.. W marksowskiej nadbudowie, przy jednoczesnym gmeraniu w bazie.. Żeby baza pozostała w harmonii z nadbudową. Wtedy będzie można mówić o rewolucji kulturowej.. Marksizm kulturowy na naszych oczach.. Tak jak „Kolorowa Niepodległa” też na naszych oczach.. Nie wiem czy Państwo wiecie, o co chodzi? Chodzi o alternatywny marsz organizowany przeciw marszowi organizowanemu przez środowiska narodowe, do którego to marszu przyłączają się konserwatywni – liberałowie.. Ja również będą na tym marszu, w każdym razie mam taki zamiar.. To jest więcej niż marsz. To jest sprzeciw wobec tego, co się wyprawia z Polską.. Znowu „Wyborcza” będzie judzić, że” faszyści”, że” neofaszyści”.. Nazywanie konserwatywnych- liberałów, ludzi szanujących wolność człowieka „faszystami”- to jest dopiero chamstwo.. Ci, co nas tak nazywają - sami są „faszystami”, bo to ONI od 22 lat odbierają Polakom wolność, wymyślając, co rusz nowe sposoby tortur.. Z przyjemnością stanę naprzeciw tych wszystkich „ faszystów’, którzy nas nazywają „ faszystami”.. Naprzeciw ludzi systemu, takich jak: Borys Szyc, Wojciech Pszoniak, Tomasz Karolak, Grażyna Wolszczak, Roma Gęsiorowska, Cezary Harasimowicz, czy Kazimiery Szczukównej.. To jest ten „ Salon”. To są ludzie, którzy żyją z systemu, więc system popierają.. Nie dziwię im się, bo system daje im wielkie możliwości i wielkie pieniądze.. To jest nowa zamożna klasa, która żyje z systemu i mu służy.. ONI wszyscy zapraszają na swój marsz: „Kolorowa Niepodległa”.. Ględzą coś o rasach, o nietolerancji, o ksenofobii.. A ja zapraszam na Marsz Niepodległości.. Zapraszam wszystkich, którym bliska jest Polska, jako nasz dom, bo nie mamy innego. A ONI go rozwalają i kruszą, przy pomocy tych wszystkich wymienionych powyżej.. Ruszamy o 15.00 z Placu Konstytucji.. Wolę mieć obok siebie pana generała Petelickiego, pana ministra Szeremietiewa, pana Janusza Korwin-Mikke, pana Zawiszę, pana Kukiza, Pana Ziemkiewicza czy kilka tysięcy innych panów, którzy myślą kategoriami polskiej racji stanu.. A nie kosmopolitycznych osobników, którym wszystko jedno, komu służą.. Jesteśmy Polakami i mamy obowiązki polskie, a nie obowiązki innych.. Inne obowiązki- to inny naród. Może naród „europejski”.. Jeśli jest takowy.. Co to znaczy „Kolorowa Niepodległa”..? Od 1 grudnia 2009- już nie „Niepodległa”. Jest częścią suwerennego państwa o nazwie Unia Europejska... A co to znaczy” Kolorowa”? Wymieszane cywilizacje, które doprowadzą do wybuchu.. Nie wiem, jak te marsze się skrzyżują.. Ale faktem jest, że są przeciwstawne.. Dwa ładunki różnoimienne się odpychają.. I odpychać się będą zawsze.. Bez względu na okoliczności.. Zapraszam wszystkich na Marsz Niepodległości.. Spotkajmy się na Niepodległości! WJR
Nil novi sub sole Właściwie trudno napisać o sytuacji PiS coś nowego po wyrzuceniu Ziobry i jego sprzymierzeńców. Nil novi sub sole. Wypada jedynie przyznać się do błędnej oceny: sądziłem, iż Jarosław Kaczyński będzie raczej chciał mieć Ziobrę pod kontrolą i dlatego nie zdecyduje się na wyrzucenie go z partii. Z drugiej jednak strony także obecne rozwiązanie może dać oczekiwany efekt w postaci zakończenia kariery niedoszłego delfina.
Po pierwsze – wygląda na to, że wbrew swoim buńczucznym zapowiedziom ZZ nie wyprowadzi z klubu PiS tylu posłów, żeby utworzyć własny, duży klub. Istnienie klubu zaś jest, jak wiadomo, podstawowym warunkiem niezsunięcia się w polityczny niebyt. Koło poselskie to trochę za mało, zwłaszcza gdy wcześniej zapowiadało się, że przejmie się kilkadziesiąt osób.
Po drugie – Kaczyński może szacować, że długi marsz przed najbliższymi wyborami będzie działał raczej na niekorzyść Ziobry, choć to rachuba trochę ryzykowna. Dłuższy czas może równie dobrze dać oddech, potrzebny na zbudowanie struktur.
Po trzecie – prezes PiS uznał najwyraźniej, że bardziej opłaca mu się jednak pozbyć z partii potencjalnego ogniska zapalnego. Takie podejście jest całkowicie spójne, że strategia, którą zdaje się realizować Jarosław Kaczyński z zadziwiającą konsekwencją: wyciąć w swoim bliskim otoczeniu absolutnie wszystkich, którzy mogliby w jakikolwiek sposób konkurować z nim o już nawet nie przywództwo, ale choćby wyznaczanie strategicznego kursu ugrupowania. Nie zamierzam po raz kolejny rozwodzić się nad tym, o czym pisałem już wiele razy, – że mianowicie efektywna i mogąca stanowić faktyczny motor zmian partia może tak działać w krótkim okresie, ale na pewno nie powinna czynić z takiej metody postępowania długookresowej strategii. Oraz że nowoczesne partie nie mogą być zbudowane wyłącznie wokół lidera; że powinny być budowane przede wszystkim wokół idei. Z mojego punktu widzenia to oczywistości. Z punktu widzenia wielbicieli Jarosława Kaczyńskiego – herezje. Wiara w geniusz prezesa pozostaje niezachwiana mimo kolejnych porażek. Wbrew temu, co twierdzą niektórzy, wcale nie uważam, że PiS poradziłby bez Kaczyńskiego lepiej lub że w ogóle by sobie bez niego poradził. To partia zbudowana wokół jednej osoby, człowieka ogromnie charyzmatycznego, inteligentnego i jak mało, kto w Polsce – świetnie widzącego wewnętrzne mechanizmy polityki. Bez Kaczyńskiego PiS prawdopodobnie by nie było. Znów jednak muszę przytoczyć stwierdzenie z pamiętnego listu Marka Migalskiego do Jarosława Kaczyńskiego. Migalski w najbardziej lapidarnej formie ujął w nim cały paradoks prezesa: Jarosław Kaczyński jest dla swojej partii największym atutem i zarazem największym obciążeniem. Jest atutem, ponieważ dzięki swojemu uporowi, osobowości, charyzmie wciąż przyciąga miliony ludzi. Problem w tym, że przyciąga ich właśnie przywódca, a nie idee, niezależne od jego osoby. Obciążeniem – z powodu swojego sposobu zarządzania partią, sposobu traktowania ludzi, wynoszenia lojalności – rozumianej, jako niekwestionowanie decyzji lidera – ponad wszelkie inne zalety. Otoczenie Jarosława jest dziś złożone już niemal wyłącznie z osób, dobieranych wedle tego kryterium. I z powodu swojego wizerunku, który dla jednych jest bardzo atrakcyjny, ale dla innych – skrajnie odpychający. To odpychanie sprawia, że gotowi są zrobić to, co zrobili w ostatnich wyborach, kiedy Jarosław Kaczyński nie był w stanie utrzymać do końca miękkiej linii: zagłosować na tego, kto zapewni, że Kaczyński do władzy nie wróci. Owszem, to prawda, że obecny klub PiS wygląda znacznie korzystniej od poprzedniego. Jest w nim, co najmniej kilka osób z nowego rozdania, z pewnością kompetentnych w swoich dziedzinach. Tyle, że z samego lepszego składu klubu nic nie wynika. Sposób, w jaki te osoby zostaną zagospodarowane, zależy tylko i wyłącznie od prezesa. Jeżeli którakolwiek z nich spróbuje polemizować z jego decyzjami – spotka ją wiadomy los. Trudno mi zresztą uwierzyć, żeby twarzą PiS miał się stać Przemek Wipler albo Krzysztof Szczerski (zwłaszcza, że o tym, kto jest twarzą partii, w znacznej mierze decydują media, a te raczej nie będą wybierać oblicz dla PiS korzystniejszych). Twarzami będą nadal – a może jeszcze bardziej – drewniany Błaszczak czy rumcajsowaty Karski, (mimo że poza Sejmem, co zresztą także powinno być dla lidera wskazówką, jak odbierana jest dana osoba). Po wyrzuceniu Ziobry próby udawania przez polityków takich jak Mariusz Błaszczak, że nic się nie stało, wyglądają coraz bardziej groteskowo. Partia, której jedyną odpowiedzią na szóstą pod rząd porażkę wyborczą jest wyrzucenie kolejnych osób, mogących stanowić jej atut, ma z sobą poważnych kłopot. Bo przecież niezależnie od tego, jak by się oceniało rozmaite działania Zbigniewa Ziobry, obiektywnie rzecz biorąc jest to polityk wciąż popularny, którego doskonale można by wykorzystać do utrzymania przy sobie pewnej części elektoratu. Gdyby, rzecz jasna, był pomysł, jak go zagospodarować. A może raczej – gdyby go nie wypychać na margines. Jarosław Kaczyński świetnie przecież zna charakter byłego ministra sprawiedliwości i doskonale musiał przewidywać, jak skończy się wreszcie takie jego traktowanie. Twardzi zwolennicy PiS nie będą chcieli tego przyznać – dla nich liczy się przede wszystkim lider. Ale im bardziej odchodzimy od rdzenia poparcia dla PiS i im bardziej przesuwamy się w stronę jego warunkowych, a w końcu już tylko potencjalnych wyborców, tym bardziej szkodzi każda taka sytuacja. Nikt spośród tej grupy nie będzie wnikał w tło i genezę sporu pomiędzy Jarosławem Kaczyńskim a Zbigniewem Ziobrą. Będzie się liczył prosty przekaz: Kaczyński znowu kogoś wyrzucił, bo ten ktoś ośmielił się go skrytykować. Nie będzie ważne, że wyrzucony to ten sam, którego kiedyś mieszano z błotem za słowa o doktorze G. (Nawiasem mówiąc, mało, kto dostrzegł, że Jarosław Kaczyński spełnił właśnie przy okazji warunek koalicyjnego przymierza z SLD, jaki kilka miesięcy temu stawiał mu Ryszard Kalisz.) Ważny będzie prosty obrazek: zły Kaczor znowu kogoś pognębił. Powstaje też pytanie, jak wielu jest dziś osób w bliskim otoczeniu Kaczyńskiego, którym faktycznie zależy na powrocie PiS do władzy. Jak wskazywał w swojej dobrej, wnikliwej analizie na początku tego roku Jan Filip Staniłko – w Prawie i Sprawiedliwości działa mechanizm, który w pozostawaniu PiS w opozycji każe części działaczy upatrywać źródła osobistego komfortu i sposobu na zachowanie własnej pozycji. Wyrzucając Ziobrę ze sprzymierzeńcami, z jednej strony PiS kolejny raz ogranicza swoje szanse na przesunięcie się do centrum (bo centrowców zraża autorytaryzm Kaczyńskiego), zarazem tworząc sobie opozycję po prawej stronie – bo od tej strony zamierza go podgryzać Ziobro ze swoją nową formacją (jej powstanie można uznać za niemal pewne). Jakie szanse ma ten nowy byt? Stawianie stanowczej prognozy w tym momencie nie byłoby rozsądne. Pierwszy sondaż, w którym uwzględniono taki hipotetyczny byt, można spokojnie traktować w kategoriach zabawy. O względnie miarodajnych badaniach będzie można coś powiedzieć może za trzy miesiące. W pierwszym etapie decydujące będzie, ilu posłów uda się wyprowadzić z klubu PiS w Sejmie. Jeżeli będzie to uciążliwy, powolny proces, jak to było w przypadku PJN, nowa inicjatywa od razu straci impet. Początki są w takich sytuacjach bardzo ważne. Trudno też mieć wątpliwości, że Ziobro – przynajmniej w pierwszym okresie – będzie zakładnikiem mediów o. Tadeusza Rydzyka. Bez tego medialnego wsparcia mógłby szybko pogrążyć się w niebycie (współpraca z tefauenopodobnymi mediami niewiele tu da, bo ich odbiorcy to nie jest potencjalny elektorat formacji, jaką chce stworzyć Ziobro). Pisałem niedawno w „Rzeczpospolitej”, że w deklarowanych przez Ziobrę planach kryje się paradoks: z jednej strony Ziobro narzeka na zamknięcie PiS na różne środowiska i deklaruje, że chciałby jego otwarcia; z drugiej jednak sam ulokuje swoją formację wyraźnie po prawej stronie, na prawo od PiS, co z pewnością nie będzie sprzyjało jej szczególnej otwartości. (Przy okazji – ciekawe, skąd wzięły się bzdurne plotki czy może raczej przypuszczenia, o jakichś konszachtach ziobrystów z PJN.) Ta strategia może jednak przynieść znacznie pewniejszy plon niż próby lokowania się w centrum, podejmowane przez Pawła Kowala i jego kolegów. Nie ma raczej mowy o dwucyfrowych wynikach, ale – jeżeli Ziobro z kolegami będzie prowadził konsekwentną pracę organizacyjną i zapewni sobie poparcie Radia Maryja – teoretycznie mógłby liczyć w kolejnych wyborach na wejście do Sejmu solidnie powyżej progu. Na centrową, rozsądną formację, sprzyjającą mieszczańskim wartościom, nie ma dziś raczej popytu. Na nowoczesnego następcę LPR – kto wie. Na koniec wreszcie – nie podzielam rozpaczy tych, którzy lamentują nad kolejnymi podziałami na prawicy. Nie można w sztuczny sposób wymuszać jedności. A tym bardziej nie można jej wymuszać pod sztandarem partii, która wydaje się trwale niezdolna do zwyciężania. Być może trzeba pogodzić się z tym, że obecna konfiguracja z coraz bardziej jednoosobowym PiS-em w opozycji będzie trwać, póki nie nastąpi jakieś radykalne oczyszczenie sceny politycznej. Na pewno jednak nie za sprawą mitycznego „Budapesztu”, który wyniesie do władzy „prawdziwych Polaków” – by przywołać poetę, który w jednym z wywiadów był uprzejmy stwierdzić, iż „wszystko, co robi Jarosław Kaczyński, jest dobre dla Polski”. Warzecha
Odzyskajmy polskie banki! Strefa euro w dotychczasowym kształcie nie przetrwa, nie uratuje jej ani Grupa- G-20, ani kolejne szczyty UE, ani tym bardziej Chiny, które mówią Europie, dość luksusów, zacznijcie oszczędzać. Grecja już zbankrutowała, może wybrać albo gospodarczą i finansową niewolę przez lata, albo bankructwo na raty. Następne w kolejce są Włochy – ich blisko 2 bln euro zadłużenia w obligacjach nie pokryją nawet Chiny, gdyby nawet chciały, a nie chcą. Rząd Berlusconiego musi upaść. Stany Zjednoczone martwią się o Europę i strefę euro, bo amerykańskie banki i fundusze inwestycyjne są załadowane po brzegi również europejskimi obligacjami i toksycznymi aktywami. Wolą silne euro niż słabe euro – konkurencyjne dla dolara i amerykańskiego eksportu. Lepiej zubażać sąsiada, niż siebie samego. „Wujek dobra rada” zza Oceanu wspiera nas, Europejczyków, duchem. Nie można więc wykluczyć kolejnych bankructw, zamieszek, upadków kolejnych rządów, stanów wyjątkowych oraz niepokojów i buntów społecznych na całym świecie. Policje przygotowują się na ten wariant. Narody nie chcą zwolnień i obniżki płac. Co dla Polski oznacza bankructwo Grecji, realne zagrożenie bankructwem Włoch, czy rozpad strefy euro? Gigantyczne kłopoty europejskich banków, a w związku z tym rozpaczliwe próby pokrycia swych strat poprzez natychmiastowe ściąganie pieniędzy z pełnych kas swych banków – córek właśnie w Polsce. To oznaczałoby, że najwyższe od lat zyski zagranicznych banków obecnych dziś w Polsce (14-15 mld zł. ) pod postacią lokat, dywidend, linii kredytowych powędrują do zagranicznych central. To już ma miejsce na dużą skalę i na nic tu zalecenia polskiego nadzoru. Możliwa jest też chaotyczna i za każdą cenę wyprzedaż banków w Polsce, jak i gwałtowny wzrost rentowności polskich obligacji powyżej 6,5 proc., zwłaszcza w przyszłym roku, ze względu na ogromne potrzeby pożyczkowe polskiego państwa, rzędu blisko 175 mld zł. Możliwy jest też spadek zamówień eksportowych, znaczne osłabienie polskiego złotego nawet w granicach 5 zł za euro, gdyby wzmogły się ataki spekulacyjne, a interwencje walutowe okazały się zbyt skromne, a tym samym wzrost polskiego zadłużenia i przekroczenie już nie 55 proc., a 60 proc. progu ostrożnościowego. Konieczne wydaje się, zatem natychmiastowe przygotowanie planu awaryjnego dla stabilności polskiego systemu bankowego, zwołanie Komitetu Stabilności Finansowej i odzyskanie polskich kiedyś banków – ich repolonizacja. Kto nie ma banków, ten nie ma nic do gadania. Unarodowienie polskich długów i odzyskanie banków mogą nas uratować przed światową gospodarczą i finansową zawieruchą. A ta wbrew pozorom wzbiera na sile. Nie można też wykluczyć, że przed nami wojna z Iranem. Warto, więc, żeby do kupienia nie zaoferowano nam banków wydmuszek, bez kapitałów zysków, dywidend, a jedynie z długami, zagrożonymi kredytami walutowymi, wydrenowanych z gotówki. To, co tanio i głupio wyprzedaliśmy, teraz moglibyśmy drogo odkupić. Banki to przecież krwioobieg każdej gospodarki, zbyt częste upuszczanie krwi może być śmiertelnym ryzykiem. Gwałtowna transfuzja ten finansowej krwi do zagranicznych central może oznaczać śmiertelną anemię dla polskiej gospodarki. Ratujmy , więc co się da, ale z głową. Janusz Szewczak
Minister Graś kłamie w.s. Kopacz Rzecznik rządu kłamie w sprawie postępowania Ewy Kopacz w czasie wizyty w Moskwie tuż po tragedii smoleńskiej. Dowodem na to jest stenogram zamieszczony na stronie Władimira Putina, premiera Federacji Rosyjskiej ze spotkania 13 kwietnia 2010 roku. Stenogram jest ogólnodostępny pod adresem http://premier.gov.ru/events/news/10207
Wynika z niego jednoznacznie, że zaraz po katastrofie międzynarodowe organizacje i eksperci zaoferowali swoją pomoc. MAK te propozycje odrzucił, a polski rząd nie zaprotestował. Spotkaniu przewodniczył premier Władimir Putin, a polski rząd reprezentowała Ewa Kopacz, najwyższa rangą minister ze składu polskiej delegacji. Spotkanie odbyło się 13 kwietnia 2010 r. i zadecydowało o całym śledztwie smoleńskim. Zapadły na nim kluczowe ustalenia, które narzucili nam Rosjanie. Strona polska na wszystko się zgodziła i nie wyraziła nawet najmniejszego sprzeciwu. Tatiana Anodina, szefowa MAK-u (Międzypaństwowy Komitet Lotniczy), na spotkaniu 13 kwietnia 2010 r. od razu dała do zrozumienia, że MAK zakwalifikował lot do Smoleńska, jako cywilny. – Chcę jeszcze raz podkreślić, że dochodzenie jest prowadzone zgodnie z międzynarodowymi standardami i przepisami ICAO, której członkami jest 190 krajów, w tym Rosja i Polska – mówiła Anodina. Gdyby nawet Polska wysłała skargę do ICAO, nie zostałaby ona w ogóle rozpatrzona, bo organizacja ta bada tylko katastrofy samolotów cywilnych. Na spotkaniu 13 kwietnia 2010 r. Tatiana Anodina powiedziała również, że „organy śledcze Unii Europejskiej oraz innych państw wyraziły chęć uczestnictwa w pracach komisji technicznej, jeżeli zaistnieje taka potrzeba”. Oferta ta została jednak przez MAK odrzucona, podobnie jak przez polski rząd, który reprezentowała Ewa Kopacz. Ogólnodostępne stenogramy spotkania z 13 kwietnia 2010 r. pokazują całkowicie bierną postawę przedstawicieli Polski. Zamiast twardo negocjować, minister Kopacz mówiła o fantastycznej współpracy oraz rozpływała się nad gościnnością, profesjonalizmem i doskonałym tempem pracy Rosjan. Reprezentująca rząd minister Ewa Kopacz nie skorzystała z okazji, by domagać się umiędzynarodowienia śledztwa, by katastrofę zbadali eksperci z UE i NATO, którzy oferowali taką pomoc zaraz po katastrofie. Tymczasem premier Tusk 29 kwietnia 2010 roku z trybuny sejmowej zapewniał:
- Nie widzę żadnych przeszkód, aby korzystać z pomocy ekspertów międzynarodowych.
Jeżeli premier nie wiedział, że taką pomoc odrzuciła wcześniej pracująca w Rosji komisja oznacza to, że minister Kopacz nie poinformowała go o tym fakcie. Jeżeli zaś wiedział, to chroniąc minister Kopacz, nie poinformował o tym Sejmu, co jest złamaniem Konstytucji. Teraz Ewa Kopacz jest kandydatką premiera Donalda Tuska na urząd marszałka Sejmu. Dorota Kania
Korwinizacja Kaczyńskiego Subotnik Ziemkiewicza Mam duży problem, żeby napisać coś o Prawie i Sprawiedliwości oraz Jarosławie Kaczyńskim, bo wszystko już napisałem i to dawno temu. Nawet sięgnąłem sobie, na okoliczność ostatnich wydarzeń, po (ale ten czas zasuwa, jak mówił pijak z kawału patrząc melancholijnie na wentylator) wydany już cztery lata temu „Czas wrzeszczących staruszków”. Właściwie nic nie mam do dodania. Fakt, że już nawet Zbigniew Ziobro nie jest wystarczająco wiernym żołnierzem prezesa, aby go pozostawić w partii, nie jest bardziej zdumiewający, niż swego czasu fakt, że nie okazał się takowym nawet „trzeci bliźniak”, Dorn. Fakt, że PiS wyrzuca jednego z ostatnich rozpoznawalnych dla wyborców liderów za publiczne domaganie się, by partia ta wreszcie zaczęła być zdolna wygrywać, również. Kto chce znać przyszłość PiS, niech prześledzi sobie historię Unii Polityki Realnej. Partii, która, w podobny sposób, została całkowicie zdominowana przez lidera o bardzo wyrazistej osobowości, niereformowalnego i traktującego ją jak prywatne biuro impresaryjne, służące wyłącznie własnej promocji. Pierwszym etapem uwiądu było stopniowe znikanie z UPR rozpoznawalnych dla publiczności działaczy − po pewnym czasie okazało się, że prezes z grupą sprawdzonych pod względem braku ambicji przywódczych współpracowników otoczony jest samymi nastolatkami. I to się właśnie dzieje w PiS. Jeden generał − i sami kaprale, bez sztabu, bez oficerów zdolnych zastąpić go choćby w najmniejszych potyczkach. Jeśli już nawet bardzo dla Jarosława Kaczyńskiego wyrozumiała Jadwiga Staniszkis wyrzuca mu, że otoczył się „miernotami” (a skoro czyni to publicznie, to znaczy, że nie ma możliwości dotarcia doń osobiście − z czego dedukuję, że „miernoty” zdołały prezesa skutecznie odciąć od świata, a raczej, że on sam się za nimi postanowił schować przed nękającymi z zewnętrz głosami rozsądku) to doprawdy powinien on uznać to za alarmowy dzwonek. Ale nie uzna. Mówiąc brutalnie, nie słyszałem jeszcze o wypadku, żeby ktoś po sześćdziesiątce zmienił się na lepsze. Są oczywiście pewne różnice pomiędzy dawnym UPR a dzisiejszym PiS. UPR miał żelazny elektorat na poziomie 2 procent, PiS może być pewny poparcia dziesięciokrotnie większego. UPR nie miał dotacji budżetowych, a PiS ma. No i Korwin nie miał powszechnie znanej bratanicy, której wejście do polityki szykuje się na wizerunkową wunderwaffe. Ale nad różnicami przeważa osobowościowe podobieństwo obu przywódców. Korwin wierzy niezłomnie, że za którymś razem, kiedy po raz tysięczny wytłumaczy Polakom jak jest, w końcu ugną się oni przed nieodpartą logiką jego wywodu i zrozumieją, że jest tak i tylko tak. Kaczyński przez całe swe polityczne życie stosuje strategię gracza, który obstawia zero na ruletce i wierzy niezłomnie, że w końcu ono wypadnie; kwestią jest tylko do tego momentu dotrwać i być doń przygotowanym. Jak pisałem we wspomnianych „staruszkach”, kto raz w życiu przeżył cud, ten nigdy nie uwierzy, że cudów nie ma. A Jarosław Kaczyński przeżył cud dwukrotnie. Po raz pierwszy − gdy Polska odzyskała niepodległość, i po raz drugi, gdy on sam wraz z bratem wrócili z politycznego niebytu na same szczyty. Teraz czeka na trzeci, roboczo zwany „Budapesztem nad Wisłą”. Ten trzeci cud polegać ma na tym, że Polacy porażeni kryzysem i świadomością, do jakiego stopnia Tusk ich okłamał i zrujnował, uznają, iż nie ma lepszego sposobu ukarania go za to, niż powierzyć Kaczyńskiemu władzę tak potężną, jaką Węgrzy dali Orbanowi. I tu jest pies pogrzebany. Wiara w wariant węgierski po ostatnich wyborach nie ma już sensu. Miałaby może, gdyby udało się zrealizować Kaczyńskiemu założony plan i podzielić Sejm na dwie części − PiS jako jedyną opozycję i trójkoalicję PO-PSL-SLD. Ale nie wyszło. Oprócz opozycji, umownie mówiąc, „prawicowej” wciąż jest także i „lewicowa”, czy wręcz lewicowo-liberalno-populistyczna. Głosy niezadowolonych rozstrzelą się, a obóz szeroko pojętej władzy zachowuje na wypadek kryzysu spore możliwości manewru: na przykład może poświęcić Tuska, odciąć się od jego „błędów i wypaczeń” i urządzić „odnowę”, otwierając się na SLD i Palikota. Dysponuje też w tej chwili wystarczającą potęgą medialną, żeby wykreować w szybkim czasie i podsunąć tzw. masom nowego lidera. Natomiast Kaczyński stracił szansę zmiany i oczyszczenia wizerunku, jaką dała mu tragedia smoleńska. A raczej − spektakularnie odrzucił wszystko, co w tej kwestii osiągnął, po przegranych wyborach prezydenckich. Podjął decyzję bez odwrotu: nie będzie uczestniczył w debatach, koalicjach, normalnej politycznej grze, będzie dysydentem walczącym z całym systemem, mogącym objąć władzę tylko po jego całkowitej dyskredytacji. Wszystko albo nic. Kto tak stawia sprawę, zazwyczaj nie osiąga niczego. Wiem, że są inne przykłady historyczne − Kaczyński pewnie powtarza sobie słowa Piłsudskiego o byciu zwyciężonym i nie uleganiu, podobnie jak jego zwolennicy. Ale rozsądek nakazuje założyć, że limit cudów został już wyczerpany. Nie ma sensu dyskusja, czy ten wizerunek prezesa, stanowiący dla PiS coraz trudniejsze do udźwignięcia obciążenie, jest prawdziwy i dlaczego nie. Ten wizerunek jest faktem. Ponad połowa Polaków widzi w Jarosławie Kaczyńskim człowieka groźnego, fałszywego i makiawelicznego, (choć mało, który z nich zna takie słowo) i żeby na niego zagłosować, musiałaby uderzyć się w pierś i uznać: Boże, jak myśmy tego człowieka skrzywdzili, jak my się, co do niego myliliśmy! Takie rzeczy się nie zdarzają, ludzie bardzo rzadko przyznają się do błędu. Prędzej ulegną nawet najbardziej absurdalnej nadziei, choćby dawał im ją pajac ze świńskim ryjem i gumowym sobowtórem. Zwłaszcza, jeśli zatrudni się do jego promocji specjalistów i media elektroniczne. PiS ma wielki potencjał, ma takich ludzi jak Legutko czy Waśko, może liczyć na Instytut Sobieskiego czy Fundację Republikańską, na wciąż ogromną energię tkwiącą w rozmaitych społecznych inicjatywach, zrodzonych z troski o stan państwa, którego rozkład obnażyła tragedia smoleńska. Ale UPR też miał przez wiele lat ogromny potencjał, który udało się Korwinowi przetrwać. Po co liderowi uplątywanie się w sieci zaprzyjaźnionych inicjatyw, po co ugadzanie się z mającymi własne pomysły i własne ambicje liderami środowiskowymi i lokalnymi, po co szeroki front czy ruch powiązany wspólnotą celów zamiast wojskowym drylem − skoro niebawem MUSI wypaść na rulecie zero, i ten, kto zawczasu zniszczy wszelką konkurencję do spożywania owoców zwycięstwa, zgarnie je wszystkie? A tymczasem europejski gmach się chwieje, demokracja przeżywa spektakularny upadek, polityka europejska wraca w koleiny Świętego Przymierza, a III RP dożywa swego cyklu rozwojowego: od państwa kolonialnego, przez postkolonialne, z powrotem do kolonialnego. A zdemoralizowany naród oraz państwo celowo zbudowane przez elity z obu stron Okrągłego Stołu, jako dysfunkcyjne nie są w stanie wyłonić politycznego przywództwa innego, niż o charakterze mafijnym albo sekciarskim. Pozostaje tylko czekać na męża opatrznościowego i mieć nadzieję, że i on nie okaże się po czasie przywieziony w odpowiedniej chwili motorówką przez wiadome służby. Chodźmy się czegoś napić, chociaż wczesna pora. RAZ
Prof. Staniszkis apeluje do PiS: to doprowadzi do klęski Dyscyplinowanie PiS-u przez zamykanie ust i odbieranie prawa do ryzyka i błędu (co jest warunkiem innowacji) doprowadzi do klęski w przyszłości. I to mimo pojawienia się w parlamencie, z ramienia PiS-u (owi „bezpartyjni PiSowcy”) wielu ludzi nowych, kompetentnych, ideowych i znanych z niezależności - zauważa prof. Jadwiga Staniszkis w felietonie dla Wirtualnej Polski i dodaje: Jeszcze można to zmienić, o co apeluję. Partie polityczne (tak jak wszystkie systemy) podlegają zasadzie entropii. Niwelowanie zróżnicowań, ukrywanie wewnętrznych napięć i blokowanie możliwości wyrażania odmiennych opinii (a często – innych sposobów konceptualizowania wyzwań) nieuchronnie prowadzi do zaniku energii A także – do osłabienia identyfikacji członków z organizacją. Tu ślepa dyscyplina nie wystarcza. Statusowa premia przynależności do obozu zwycięzców – po sześciu przegranych – zniknęła. A nie powstała nowa, płynąca z przynależności do środowiska ludzi poszukujących nowych odpowiedzi na stojące przed Polską wyzwania. W odróżnieniu od martwej w środku partii władzy, jaką jest PO, histerycznej partii przewidywalnych ekscentryków Palikota – czy partii aparatu, w jaką na powrót próbuje przekształcić SLD Miller. Tylko PSL po cichu poszukuje nowych rozwiązań (podatki dla rolników, nowy system ubezpieczeń, zmiany w polityce rolnej), ale choć to bardzo ważne – dotyczy głównie ich zaplecza. Dyscyplinowanie PiS-u przez zamykanie ust i odbieranie prawa do ryzyka i błędu, (co jest warunkiem innowacji) doprowadzi do klęski w przyszłości. I to mimo pojawienia się w parlamencie, z ramienia PiS-u (owi „bezpartyjni PiSowcy”) wielu ludzi nowych, kompetentnych, ideowych i znanych z niezależności. Bo drugim – obok zasady entropii – prawem dotyczącym organizacji jest, że zbyt duża różnica kodów komunikacyjnych (prostacki, schematyczny na zewnątrz – i potencjalnie możliwy – bogatszy, wewnątrz) prowadzi do klęski. Potencjał nieuruchomiony, – bo różnorodność wymaga otwartej przestrzeni i eksperymentującej agregacji, a nie dyscypliny – przeradza się, bowiem w zniechęcenie i myślenie już tylko o indywidualnych karierach. Jeszcze można to zmienić, o co apeluję. Prof. Jadwiga Staniszkis
Które banki w Polsce mają trupy w szafach
http://www.money.pl/gospodarka/raporty/artykul/smieciowych;obligacji;jest;wiecej;zobacz;ktore;banki;maja;trupy;w;szafach,68,0,950084.html
Mały wyjątek z dużego artykułu pod powyższym adresem: Bardziej zainteresowani - KONIECZNIE przeczytać całość
(PIIGS : Portugal, Italy, Ireland, Greece, Spain )
Wśród zagrożonych banków jest aż 12 polskich banków, które są własnością grup kapitałowych zaangażowanych w papiery zagrożonych państw. Udział głównego właściciela akcji największego polskiego banku detalicznego Pekao SA, czyli Unicredito prawie dwukrotnie przekracza wartość aktywów polskiego banku. Jeszcze gorzej w tym zestawieniu wypada hiszpański Banco Santander. Wartość zagrożonych obligacji w jego portfelu to prawie 46 mld euro. To ponad 22 razy więcej niż wartość aktywów jego polskiej filii. Wszystkie banki-matki polskich instytucji posiadają obligacje PIIGS wartości ponad 199 mld euro. Wartość posiadanych obligacji krajów PIIGS (w mld euro)
Pekao SA (Unicredito) 59,7
Santander Banco 45,8
BNP Paribas (d.Fortis Bank) 18 37
BRE Bank Commerzbank 17,4
Credit Agricole Bank Pl (d.Lukas Bank) 14,5
Deutsche Bank (DB PBC, DB Polska) 10,8
Jak to MAK Donald buduje POlskę Cudów Czyli PKPP Lewiatan proponuje się, żeby osoby bez pracy otrzymywały przez pierwsze trzy miesiące 296,70 zł netto, a przez następne trzy miesiące – 178,02 zł netto. Czy to nie jest organizacja przestępcza mająca na celu wyniszczenie Narodu polskiego? Składki ZUSowskie są szalonym obciążeniem środków uzyskiwanych za pracę, ale i tak ludzie płacący duże składki mają pracę i dochody. Problem zaczyna się, kiedy ta praca jest, ale po odliczeniu składek i in. danin, wypłata wynosząca 1032 zł netto, (bo taka jest akceptowana przez państwo minimalna pensja) nie wystarcza na zabezpieczenie PODSTAWOWYCH wydatków tj.: czynszu, prądu, gazu, żywności, komunikacji, lekarstw, środków czystości, nauki (o drobnych naprawach, odpoczynku, odzieży, czy kulturze trudno już wspominać), albo tego zarobku w ogóle nie ma i wówczas państwo zapewnia środki socjalne na skandalicznie niskim poziomie, tj. zasiłek dla bezrobotnych przez pierwsze trzy miesiące pobierania w zależności od stażu pracy (do 5, do 20 i powyżej 20 lat) wynosi netto odpowiednio 538,37 zł, 660,87 zł, 784,47 zł. Po czym na następne trzy miesiące pętla się jeszcze bardziej zaciska i zasiłki wynoszą odpowiedni do stażu pracy 435,69 zł, 529,09 zł, 625,92 zł. Pracy w Polsce nie ma. Bezrobocie jest rzędu 12% (wiele ludzi nie zgłasza się do urzędów pracy i szuka pracy na własną rękę, więc ta kwota jest faktycznie wyższa). Jeżeli osobie po półrocznym okresie poszukiwania pracy nie uda się znaleźć pracy, państwo mówi, że nic jej się nie należy. Czyli co ma zrobić osoba postawiona pod murem? Ma umierać? Trwają rozmowy, żeby jeszcze pomniejszyć świadczenia dla bezrobotnych. „Według Grażyny Spytek-Bandurskiej – zastępcy dyrektora departamentu dialogu społecznego i stosunków pracy PKPP Lewiatan – propozycja Konfederacji jest efektem doświadczeń międzynarodowych. Jej zdaniem 12-miesięczne uprawnienie do pobierania zasiłku w powiązaniu z wysoką stopą bezrobocia skutecznie zniechęca do podejmowania pracy, a zachęca do pozostawania w rejestrach urzędów pracy – poinformował „Dziennik Gazeta Prawna”. Skrócenie okresu pobierania zasiłku, a także zmiana zasad jego wyliczania miałyby zmusić bezrobotnych do aktywnego poszukiwania pracy. PKPP Lewiatan proponuje, żeby w pierwszych trzech miesiącach pobierania zasiłku jego wysokość była równa 25% płacy minimalnej (obecnie 1386 zł) plus 15% wynagrodzenia indywidualnego. W kolejnych trzech miesiącach wynosiłaby odpowiednio 15% plus 15%.” Czyli PKPP Lewiatan proponuje się, żeby osoby bez pracy otrzymywały przez pierwsze trzy miesiące 296,70 zł netto, a przez następne trzy miesiące – 178,02 zł netto. Czy to nie jest organizacja przestępczamająca na celu wyniszczenie Narodu polskiego?
Płace minimalne w Europie
W lipcu 2010 ( 1€ = 4,15 zł)
* Luksemburg 1725€ = ok. 7154 zł
* Irlandia 1462€ = ok. 6063 zł
* Belgia 1388€ = ok. 5756 zł
* Francja 1344€ = ok. 5573 zł
* W. Brytania 1169€ = ok. 4848 zł
* Turcja 392€ = ok. 1626 zł
* Polska 317,58€ = 1317 zł
* Czechy 311€ = ok. 1290 zł
* Słowacja 308€ = ok. 1277 zł
* Estonia 278€ = ok. 1153 zł
* Węgry 257€ = ok. 1066 zł
* Bułgaria 123€ = ok. 510 zł
dla porównania:
* USA 1024€ = ok. 4247 zł
Źródło:
http://monitorpolski.wordpress.com/2011/11/05/okupacja-wewnetrzna-czyli-system-kastowy-w-polsce/
A teraz kilka faktów z Zielonej Wyspy MAK Donalda Niektóre produkty mleczarskie są w Polsce droższe niż w Niemczech. Zadziwia też to, że sok jabłkowy jest u nas droższy o ponad 13 proc. A zajmujemy drugie na świecie miejsce, po Chinach, w produkcji koncentratu jabłkowego. Koszty energii mają znaczący udział w drenowaniu naszych domowych budżetów. Przeciętna rodzina wydaje na prąd ok. 1700 zł rocznie, co dla wielu oznacza przeznaczenie na ten cel jednej miesięcznej pensji. Portal TotalMoney.pl sprawdził, jak te wydatki mają się do kosztów ponoszonych przez obywateli Niemiec i Wielkiej Brytanii. W naszym porównaniu uwzględniliśmy najtańsze oferty dla Warszawy, Berlina i Londynu, zakładając zużycie na poziomie 3000 kWh rocznie. Efekty porównania rzeczywiście nie są dla nas korzystne. Wybierając najtańszą ofertę, mieszkaniec Warszawy zapłaci za prąd miesięcznie 120,42 zł, podczas gdy rachunek mieszkańca Londynu wyniesie 28,29 GBP. Jeśli przeliczymy tę kwotę na złotówki po kursie 4,60 zł, okaże się, że różnica wynosi tylko 9,71 zł na korzyść warszawiaka. Niewiele więcej zapłaci nasz sąsiad zza zachodniej granicy – 37,05 EUR to przy stosunku euro do złotego wynoszącym 1:4 kwota 148,20 zł.
Koszty energii vs. Przychody Oczywiście nasze porównanie nie może nie uwzględnić wielkości pensji w poszczególnych krajach, bowiem obok wysokości rachunku jest to główny czynnik kształtujący skalę naszych obciążeń. Średnia pensja w Polsce wynosi obecnie 3438,21 zł, co oznacza, że rachunek za prąd odpowiada za 3,50% miesięcznego budżetu.
Dla Brytyjczyka będzie to jednak 1,42% (499 GBP/tydzień),
natomiast dla Niemca 1,05% (3544,58 EUR/m-c).
Rachunek warszawiaka jest więc realnie ponad 3-krotnie wyższy od rachunku mieszkańca Berlina. Dla porządku należy także zwrócić uwagę na metodologię obliczenia średniej płacy. W Niemczech i Wielkiej Brytanii podawana jest mediana, czyli wartość, która pod względem wielkości dochodów dzieli społeczeństwo na dwie równe części. W Polsce zwykle podaje się wysokość średniej pensji liczoną jako iloraz sumy wynagrodzeń przez ilość pracowników, co sprawia, że ok. 70% pracowników zarabia poniżej tak liczonej średniej. Polska średnia liczona jako mediana byłaby ok. 600 zł niższa, a więc i stosunek tak liczonej pensji do wielkości rachunku byłby znacznie mniej korzystny i przekroczyłby 4 razy.
Źródło:
http://biznes.gazetaprawna.pl
Nawet najgorzej opłacanego Francuza stać na kupno cztery razy więcej prądu niż Polaka. Ceny prądu w Polsce - w odniesieniu do zarobków - biją już europejskie rekordy – donosi za raportem UOKiK dzisiejszy „Fakt”.
więcej na:
czerwonykiel.blogspot.com/2011/11/jak-to-mak-donald-buduje-polske-cudow.html
Towarzystwo Białego Smoka - azjatycka masoneria Tyle się pisze o tajnych stowarzyszeniach działających w krajach Zachodu. Nietrudno znaleźć informacje o iluminatach, masonerii, Bilderbergach. Ale czy ktokolwiek zastanawiał się, czy podobne organizacje nie działają także gdzie indziej? Czy nie ma przypadkiem tajnych stowarzyszeń w świecie muzułmańskim albo we Wschodniej Azji? Kiedy niedawno pisałem w Encyklopedii o Benjaminie Fulfordziewspomniałem, że pozostaje on w stałym kontakcie z azjatycką tajną organizacją, którą nazywa “Towarzystwem Białego Smoka” (The White Dragon Society). Spróbujmy pozbierać to, co się uda z dostępnych na ich temat strzępków informacji pochodzących głównie z wypowiedzi samego Fulforda. Szczytowy okres rozwoju chińskiej cywilizacji przypada na czas panowania dynastii Ming, ostatniej narodowej dynastii Chin. Jednakże w wyniku najazdu żyjących na północy plemion Mandżurów osłabiona dynastia upadła w 1644 roku, a zdobywcy powołali nową dynastię Qing. W tym czasie członkowie armii wiernej Mingom postanowili zejść do podziemia i stać się organizacją działającą w ukryciu, tajnym stowarzyszeniem. Ich celem było obalenie dynastii Qing i przywrócenie Mingów na tron cesarski. Byli oni określani mianem “Czerwonych i Zielonych”, zaś ich najsłynniejszym wystąpieniem było wywołanie przez nich powstanie bokserów. Jego celem było obalenie znienawidzonej dynastii oraz bardzo wpływowych wówczas na chińskim dworze Europejczyków, za którymi niejednokrotnie stali Rotschildowie. Przybysze z Europy od czasu zwycięstwa w I Wojnie Opiumowej cieszyli się na terenie cesarstwa szeregiem przywilejów, uzyskując wyjątkowo korzystne warunki do prowadzenia handlu zakłócając równocześnie stosunki panujące w Chinach od setek lat. Powstanie bokserów zostało stłumione jednak wkrótce, także dzięki pomocy mieszkających za granicą Chińczyków oraz Japończyków, udało się obalić cesarstwo i powołać rząd Sun Yat Sena. Jak się jednak okazało, republika była za słaba i upadła pod naporem komunistów w latach 40-tych. W 1949 roku organizacja ponownie zeszła do podziemia, jednak rozpoczęła prace na rzecz stworzenia sieci powiązań i zależności zarówno w Chinach jak i za granicą. Posiadają oni wpływy wśród najwyższych władz ChRL, Tajwanu czy Japonii. Szczególnie silnie byli oni od zawsze powiązani ze światem przestępczym. Wykorzystała to japońska rodzina Meiji, która, gdy obalano cesarstwo w Chinach, używała do kontaktów z nimi Yakuzy. Sama Yakuza ma swoje korzenie jeszcze w VI wieku, kiedy to japońska dynastia korzystała z usług tej organizacji do ściągania podatków i kontrolowania podbitej ludności. Przodkowie Yakuzy pochodzili, bowiem z kontynentu, podobnie jak i sama dynastia. Nie można jednak łączyć tej organizacji stricte z jakąś formą mafii, znaczna większość jej członków to intelektualiści tacy jak profesorowie uniwersyteccy, badacze i rządowi biurokraci. O organizacji wie wielu Azjatów, ale dla Europejczyków czy Amerykanów do niedawna pozostawała ona zupełnie nieznana. Co się zmieniło? Organizacja postanowiła wyjść z cienia rozpoczynając współpracę z dziennikarzem Benjaminem Fulfordem. To właśnie za jego pośrednictwem przekazuje swoje oświadczenia oraz informuje o swoich planach. Powodem, dla którego zdecydowano się powiedzieć o swoim istnieniu, jest rosnące zagrożenie ze strony wpływowych na Zachodzie iluminatów, a przede wszystkim ich plany redukcji światowej populacji o 80%. Zważywszy, że najludniejszym kontynentem jest właśnie Azja, oznacza to doprowadzenie do śmierci przede wszystkim jej mieszkańców, dlatego też członkowie organizacji postanowili zacząć działać. Według Fulforda liczy ona ponad 1,5 miliona osób. Daje im to nie tylko ogromną przewagę liczebną wobec zachodnich tajnych stowarzyszeń. Twierdzi on również, że posiadają oni wśród swoich członków doskonale wyszkolonych zabójców, którzy gotowi są dokonać serii zabójstw najbardziej wpływowych członków zachodnich tajnych stowarzyszeń. Za jego pośrednictwem postawiono ultimatum - mają oni zrezygnować ze swoich planów rozpoczęcia III Wojny Światowej albo w przeciwnym wypadku wszyscy zostaną zabici. Kiedy więc w wiadomościach usłyszymy informację o tajemniczej śmierci któregoś z członków choćby rodziny Rockefellerów lub Morganów zastanówmy się czy na pewno był to wypadek. Orwellsky
Ksiądz Boniecki i chór hipokrytów Zawirowania w Kościele średnio mnie ruszają, nie jestem więc w stanie przejąć się losem księdza chwilowo odsuniętego od mediów po tym jak nie mógł lub nie chciał się zdecydować czy krzyż w Sejmie wisieć powinien, czy wręcz przeciwnie. Jego asekuracyjne "Uważam, że obie odpowiedzi są poprawne" bardzo mnie ubawiło i trochę nie rozumiem tych, którzy nie dostrzegają w niej niczego zabawnego. Jeszcze bardziej jednak śmieszy mnie spontaniczny Ruch Poparcia Bonieckiego, a zwłaszcza aktywny udział w nim środowisk, które powinny być ostatnimi kwestionującymi prawo zwierzchnika do dyscyplinowania podwładnych. A niektóre argumenty używane w tej dyskusji świadczą wyłącznie o stopniu egzaltacji jej uczestników. Wojciech Maziarski:
Nazwijmy rzecz po imieniu: ten religijny knebel jest w istocie przestępczym złamaniem artykułu 54 konstytucji, który stwierdza: „Każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów”. Fakt, że jako zakonnik ks. Boniecki ślubował posłuszeństwo swej zakonnej władzy, nie ma tu nic do rzeczy, bowiem władza ta nie może łamać prawa państwowego i pozbawiać obywateli Polski ich konstytucyjnych praw. Właściwie rzecz się kwalifikuje do Rzecznika Praw Obywatelskich i prokuratora. To jedna z zabawniejszych wypowiedzi w sporze o Bonieckiego, na miejscu Maziarskiego przed udaniem się do prokuratora upewniłabym się czy w żadnej z umów jakie jako naczelny Newsweeka podpisał ze swoimi dziennikarzami nie ma czasem zapisu o tym, że muszą oni uzyskać jego zgodę na publikację w innym niż Newsweek medium. Bo o ile wiem, takie zapisy nie są wcale rzadkością w przypadku umów o pracę z dziennikarzami. Czy więc to, że dziennikarz jednej gazety nie może pisać do drugiej, gwiazda jednej telewizji nie może wystąpić w innego, świadczy o niedozwolonym charakterze klauzul w ich kontraktach? Ci sami, którzy bez zmrużenia oka godzą się na zapisy o mającym czysto finansowe podłoże zakazie udzielania się u konkurencji, są często pierwsi do kwestionowania podobnego zakazu, z tą różnicą, że w przypadku księdza Bonieckiego, jego szefom nie chodzi o kasę i wyłączność na swoją gwiazdę a o zasady i dobro Kościoła, które - ich zdaniem - ksiądz Boniecki naraża na szwank nieostrożnymi wypowiedziami. Bez względu na to jak bardzo się zgadzamy z księdzem, to jest on częścią Kościoła i jego "funkcjonariuszem" z własnej i nieprzymuszonej woli, zbyt aktywne bronienie go to trochę podważanie jego osobistej decyzji - i tej sprzed kilkudziesięciu lat o ślubach posłuszeństwa, i tej sprzed kilku dni o dotrzymaniu tych ślubów w tym konkretnym przypadku. A jeśli chcemy zgłaszać do Rzecznika Praw Obywatelskich zakaz wypowiedzi w mediach nałożony na księdza, to zgłośmy też hurtem wszystkie umowy, w których pracodawca gwarantuje sobie posłuszeństwo pracowników i nienarażanie przez nich interesów instytucji, w której pracują. Bo jakoś nie wierzę, że sam Maziarski nie zawiera w umowach podpisywanych ze swoimi pracownikami żadnych klauzul gwarantujących mu kontrolę nad tym gdzie i jak się udzielają. Ale może się mylę i dziennikarze Newsweeka rzeczywiście cieszą się całkowitą swobodą tego gdzie, co i jak mówią i piszą. Małgorzata Kidawa-Błońska:
Przeraziłam się, kiedy usłyszałam o tym zakazie. Dobrze, że Pan Bóg jest na górze, bo on pozwala ludziom myśleć. To nawet nie jest cenzura, to jest zakaz myślenia. Jeśli ks. Adam Boniecki, osoba z takim doświadczeniem nie ma prawa mówić, co myśli, to ja tego nie rozumiem. Nie mogę się zdecydować, kto mnie bardziej rozbawił, Maziarski, czy Kidawa-Błońska. Tak, partie polityczne to jedno z tych miejsca gdzie członkowie cieszą się pełną swobodą wypowiedzi, nic dziwnego, że Kidawę-Błońską przeraża sama myśl, że ktoś komuś mógłby czegoś tu zabraniać. W Platformie, podobnie jak w innych partiach, każdy może powiedzieć wszystko, a coś takiego jak narzucana odgórnie dyscyplina nie istnieje, wszystko jest wyłącznie kwestią poglądów i sumienia jednostki, jak w tym ciekawym głosowaniu nad jedną z ustaw aborcyjnych.
Iwona Śledzińska-Katarasińska: Większość posłów naszego klubu prosiła o dyscyplinę, ponieważ dla części kolegów było to swego rodzaju alibi, mogli mieć obawy, czy strach przed opinią najbliższego środowiska - dlatego uznali, że łatwiej będzie zagłosować, jak będzie dyscyplina. Część naszych posłów zagłosowała odmiennie od rekomendacji prezydium klubu PO, a ponieważ była to sytuacja, która dotyczy całego klubu, to na najbliższym posiedzeniu klubu - w środę 14 września - zdecydujemy, czy te osoby powinny podlegać jakiejś karze regulaminowej, czy też nie. To kwestia lojalności i pewnej solidarności w obrębie klubu. Ja się nie podejmuję wyrokować w tej sprawie. Zadecyduje cały klub. Straszna kara nałożona na księdza Bonieckiego za jego dziwne, bo dwuznaczne, wypowiedzi - nie knebel, a nakaz czasowego ograniczenia swojej medialnej aktywności tylko do Tygodnika Powszechnego - jest niczym w porównaniu z kontrolą, jaką nad swoimi członkami ma każda partia polityczna, i jaką nad swoimi pracownikami ma każdy pracodawca. Trochę, więc nie rozumiem, o co chodzi w sprawie księdza Bonieckiego, zwłaszcza tym, którzy jeszcze niedawno witali z uznaniem tajną notę jaką do Papieża skierował Minister Spraw Zagranicznych w sprawie uciszenia Rydzyka. I - jestem pewna - gdyby Papież Sikorskiego wysłuchał - dzisiaj na fejsbuku przypinalibyśmy sobie badge "Benedykt XVI ma głos (w moim domu)", a zachwytom nad odwagą Papieża zakazującego medialnych występów Rydzykowi nie byłoby końca. O ile jednak Ruch Poparcia Bonieckiego trochę mnie śmieszy, o tyle samemu Bonieckiemu współczuję. Pod koniec życia zorientował się, że oddał je instytucji, z którą się najwyraźniej nie bardzo zgadza, a ciągle jeszcze nie ma odwagi na jednoznaczne opowiedzenie się po stronie, do której mu bliżej. I choć uważam, że Marianie popełnili poważny polityczny i wizerunkowy błąd zakazując Bonieckiemu wypowiedzi to - moim zdaniem - milczenie może mu służyć. Przynajmniej do czasu, gdy zdecyduje się wreszcie, która odpowiedź jest poprawna i przestanie być "za, a nawet przeciw". Dla dobra jego i instytucji, w której z własnej i nieprzymuszonej woli jest. Kataryna
Wybity bezpiecznik W kokpicie Boeinga 767 był "wyciśnięty" bezpiecznik awaryjnego wypuszczenia podwozia - dowiedział się "Nasz Dziennik". Taki stan rzeczy zastali amerykańscy technicy, którzy uruchomili system z kabiny samolotu. Bezpiecznik powinien być włączony Powodem niepowodzenia operacji awaryjnego wypuszczenia podwozia w Boeingu 767 mogło być wybicie bezpiecznika tego systemu. Możliwości są dwie: albo uległ uszkodzeniu, albo nie aktywowała go załoga. Sekwencję działań pilotów i sprawność układów w samolocie bada Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych. Pierwszym odruchem załogi po stwierdzeniu braku odpowiedzi systemu elektromechanicznego powinna być weryfikacja obwodów zasilania. A takiej czynności - jako oczywistej - nie ma w instrukcji, bo ta opisuje tylko algorytmy i sekwencje bardziej skomplikowanych działań w konkretnej sytuacji, wymagającej precyzji i zachowania odpowiedniej kolejności. System awaryjny wypuszczania podwozia ma swój bezpiecznik - obok innych - w szafie za pilotami. Jeśli jest on z jakiegoś powodu wyłączony, to dalsze procedury nie mogą zakończyć się powodzeniem. Jeśli w tym elemencie nastąpiłoby przeoczenie, to będzie ono widoczne w zapisach czarnych skrzynek, z których z dużą dokładnością można odczytać czas ewentualnego zaniku zasilania w obwodzie awaryjnym. Nie można też wykluczyć, że bezpiecznik został prawidłowo sprawdzony przez załogę, był załączony, ale uległ uszkodzeniu i system awaryjny nie mógł zadziałać. Z odpowiedzią na te pytania będą się musieli zmierzyć eksperci badający okoliczności wtorkowego awaryjnego lądowania Boeinga 767. Jednak by wykazać powód technicznych problemów, niezbędne są oględziny całego systemu awaryjnego - połączeń mechanicznych i elektrycznych - oraz weryfikacja jego sprawności. Wielokrotne próby wypuszczania podwozia powinny też dać odpowiedź, czy mogło dojść do blokady systemu i czy taki problem był dziełem przypadku oraz czy może się on powtórzyć także w innych egzemplarzach 767. Jeśli się okaże, że problem leżał po stronie maszyny, należy się spodziewać, że producent wyda specjalny biuletyn, w którym opisze problem i przekaże zalecenia dla użytkowników samolotów. Na podstawie dotychczasowych ustaleń wiadomo, że mimo wielu prób podejmowanych przez załogę zarówno system hydrauliczny wypuszczania podwozia, jak i elektromechaniczny system awaryjny nie zadziałały. Załoga sugerowała, że po nieudanej próbie wielokrotnie powtarzana była od zera cała sekwencja działań opisana w instrukcji samolotu. Zawsze z tym samym skutkiem - podwozie pozostawało schowane. W tym kontekście interesujące jest, że po awaryjnym lądowaniu i uniesieniu samolotu służby techniczne zdołały uruchomić system awaryjny i wypuścić podwozie z kokpitu. Słowem, system zadziałał prawidłowo. Dlaczego nie funkcjonował w powietrzu? Wariantów jest kilka. Piloci komentujący wypadek wskazywali, że system awaryjny nie jest używany i być może na połączeniach elektrycznych mógł wystąpić chwilowy problem, którego służby techniczne nie były w stanie zweryfikować podczas rutynowych kontroli. Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych sprawdza też, jak często ów mechanizm powinien być poddawany kontroli i czy te wymogi były spełniane. Być może doszło do jakiejś blokady systemu, która została wyeliminowana np. na skutek przyziemienia. Z pewnością odpowiedzi wskaże PKBWL, która z dużą pieczołowitością podeszła do badania wypadku. Nie tylko zabezpieczyła dokumentację i zapisy czarnych skrzynek, lecz także szybko przeprowadziła oględziny samolotu, który został odholowany do hangaru. Sprawność podjętych działań mimowolnie przywołuje obraz badania tragicznej w skutkach katastrofy samolotu Tu-154M z 10 kwietnia 2010 roku przez rosyjski Międzypaństwowy Komitet Lotniczy. Dlaczego w tamtym postępowaniu zapisy rejestratorów były wystarczające do prowadzenia badania, a wrak można było niszczyć i ciąć na kawałki, by następnie rzucić je w bezładzie na płytę lotniska? Dlaczego można było bez dowodów oczerniać załogę, obciążając ją winą za katastrofę? Na jakiej podstawie w końcu uznano, że działanie rosyjskich kontrolerów nie miało większego znaczenia? Awaryjne lądowanie na Okęciu wyraźnie pokazało, że dobra współpraca wieży z pokładem oraz sprawnie działającymi służbami lotniskowymi to połowa sukcesu. Marcin Austyn
Profesor Krasnodębski ujawnia kulisy zakończenia współpracy z nim przez UKSW. "Zaczęło się po katastrofie smoleńskiej" Na łamach "Naszego Dziennika" z prof. Zdzisławem Krasnodębskim, socjologiem i filozofem, wykładowcą na Uniwersytecie w Bremie, rozmawia red. Jacek Dytkowski. Profesor opowiada w nim o okolicznościach zakończenia współpracy z Uniwersytetem Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Przypomina, że wykładał tam przez 10 lat, łącząc to z pracą na Uniwersytecie w Bremie:
Można powiedzieć, że w ostatnim czasie generalnie zmieniła się na niekorzyść ogólna atmosfera na UKSW. Jak wiemy, ks. rektor prof. Ryszard Rumianek zginął w katastrofie smoleńskiej. Wybrano następnie nowe władze uczelni i po tych zmianach zaczęły się kłopoty. Socjolog podkreśla, że kontynuacja jego zatrudnienia była możliwa tylko przy woli współpracy z obu stron. Dlatego, że musiał dojeżdżać z bardzo daleka do pracy, co wiązało się z koniecznością dodatkowych ustaleń regulujących tę kwestię. Tej woli jednak zabrakło, narastały za to napięcia:
Także reprezentowane przeze mnie poglądy polityczne nie bardzo odpowiadały władzom UKSW, bo ks. rektor prof. Henryk Skorowski w pewnym momencie dał mi do zrozumienia, że nie podoba mu się moja publicystyka. Następnie pojawiły się dalsze trudności. Między innymi ks. Tadeusz Bąk, dyrektor Instytutu Socjologii, stwierdził, że moja działalność publiczna odbija się negatywnie na studentach. Była to nieprawda. (...) Do tej niesprzyjającej atmosfery przyczyniał się obniżający się poziom nauczania socjologii. Byłem coraz bardziej niezadowolony z ogółu studentów, gdyż okazało się, że nagminnie oddają oni prace, które są po prostu kopiowane z internetu itd. To również w pewien sposób miało wpływ na moją sytuację. Uczelnia nie stanęła w obronie rozsławiającego jej imię naukowca także po kolejnych brutalnych atakach ze strony "Gazety Wyborczej", gdzie sugerowano, że UKSW, powinien się pozbyć Krasnodębskiego. W zasadzie mógłbym oczekiwać, że UKSW weźmie mnie w obronę. Ale stało się zupełnie inaczej - mówi profesor, który obecnie podjął współpracę z Akademią Ignatianum w Krakowie. I trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem socjologa, że gdy po odzyskaniu niepodległości w 1918 r. Polska rozpoczynała budowę niepodległego państwa, starano się m.in. przyciągać różne jednostki, które znalazły się poza granicami kraju, by umożliwić im pracę dla wspólnego dobra. Dzisiaj czyni się odwrotnie. W imię, jakich wartości? Politycznej uległości? Strach pomyśleć, co powiedziałby o takiej postawie patron uczelni, nieustraszony Prymas Tysiąclecia... wu-ka, źródło: Nasz Dziennik
Europa - tematy zastępcze i tematy realne Kolejny wielki spęd polityków Eurostrefy i całej Unii przyniósł - jak poprzednie zresztą - krótki, jednodniowy okres euforii, trochę dłuższy (kilkudniowy) okres umiarkowanego zadowolenia, że jakieś decyzje zostały powzięte, a wreszcie okres refleksji, że właściwie niewiele się zmieniło. No, powiedzmy, poza oficjalnym oświadczeniem, że przedstawiciele instytucji Eurostrefy będą chodzić z kapeluszem po prośbie. Sto miliardów euro tutaj, 50 miliardów tam i być może uzbiera się bilion, który będzie robić wrażenie na rynkach finansowych. Przypuszczam jednak, że nie będzie. Pomijając greckie plebiscytowe interludium, czyta się opinie, że cudowne rozmnożenie pieniędzy z EFSF, gdyby fundusz miał stać się funduszem gwarancyjnym, gwarantującym 20 proc. strat na obligacjach skarbowych słabeuszy Eurostrefy z Grecją na czele, byłby dalece niewystarczający. Historia wcześniejszych przypadków niewypłacalności państw wskazuje wyraźnie, że straty posiadaczy obligacji skarbowych tych państw sięgały przeciętnie 50 proc. i więcej. Gwarancje EFSF nie zlikwidowałyby, więc, obaw i panicznych reakcji wierzycieli. Jedno, co udało się podczas tego spędu, to - jak to określali mało refleksyjni żurnaliści - zwycięstwo nad bankami, które zmuszono do dobrowolnego zaakceptowania właśnie 50 proc. strat na greckich obligacjach. Ale, to jest iście pyrrusowe zwycięstwo. Bowiem te same banki będą musiały podnieść poziom rezerw ostrożnościowych w obliczu zmniejszonych zysków. Jak im zabraknie pieniędzy, to będą musiały z czapką w ręku przyjść do rządów. No i wreszcie, zdroworozsądkowe pytanie: komu banki pożyczają pieniądze, kupując obligacje skarbowe? Ano właśnie swoim zwycięzcom, czyli państwom. Około 80 proc. obligacji skarbowych państw europejskich jest kupowanych przez banki (inaczej niż w USA gdzie ten udział banków jest parokrotnie niższy). A więc banki, osłabione kapitałowo przez rządy (i ewentualnie wsparte kapitałowo przez te same rządy!), będą z kolei kupować obligacje skarbowe, wspierając z kolei rządy w ich rozpaczliwych próbach kontynuacji życia ponad stan jeszcze przez kolejnych parę lat.Szacuje się, że tylko Włochy i Hiszpania potrzebować będą w najbliższych trzech latach tysiąc miliardów euro, aby zrolować swoje dobiegające terminu wykupu długi i zaciągnąć nieco nowych. W dodatku europejskie banki mają swoje własne problemy egzystencjalne, gdyż finansują się bardziej niż banki innych krajów na rynku międzybankowym, który kurczy się coraz bardziej i staje się coraz bardziej selektywny. Istny kontredans, w którym raz banki, raz państwa ukazują się z kapeluszem w ręku, szukając pieniędzy na kontynuację swej egzystencji w dotychczasowym kształcie. Prezes związku banków niemieckich powiedział po ostatnim eurospędzie, że dyskutuje się tematy zastępcze. Bo prawdziwy temat, to ten, że nie stać nas już na finansowanie państwa opiekuńczego w jego obecnym kształcie. Dodam od siebie: patologicznym kształcie. Czyli manny z nieba spadającej na wszystkich, którzy się jej domagają bez żadnych zobowiązań ze strony wspomaganych, by też przyczynili się do wzrostu bochenka owej manny, z której tak szczodrze korzystają. Nic dziwnego, że - nie czując żadnych zobowiązań wobec reszty obywateli - oburzeni, czy raczej odurzeni socjalem, protestują, gdy tej manny spadać zaczyna trochę mniej ... Jan Winiecki
Gruppenfuhrer WOLF zaciera ręce Polska jest okupowana przez nadętych, pustych kretynów, którzy gardzą polskością i gotowi są padać na twarz przed kazdym silniejszym, nieważne czy będzie to wschodni prymityw o twarzy Władymira Putina, czy też zachodnia, bezwolna klucha nazwana Administracją Europejską. W sytuacji, gdy na łamach gazet i na ekranach telewizji pojawia się język i poglądy, które jeszcze niedawno wstydliwie ukrywane były w rynsztoku (vide Kora i jej konkubent) wszystko można, a właściwie – moszna. Inwazja bezmózgich straszydeł przybrała już formę permanentnej okupacji mediów, za ich przyczyna przesiąka do mniej odpornych mózgów i tylko patrzeć jak na ulicach pojawią się rozparzone bojówki z dziwnie znajomo wyglądającymi opaskami na rękawach. Publiczne palenie książek już się odbywa, no nie dosłowne, ale przecież pani Szczuka do spółki z partnerkami czynią to gdzie mogą a tvn nowscy intelektualiści (nowy gatunek hodowany w telewizyjnych szklarniach i mający taki związek z intelektem jak szklarniowy pomidor ze swoim wyhodowanym na swobodzie, w słońcu i wietrze, pierwowzorem). Wygodną pozycję Goebbelsa okupacyjnej czeredy zajął dyrektoriat, swoisty gruppenfuhrer WOLF (Wojewódzki, Olejnik, Lis i Fakty (pieczyńskiego) TVN). To oczywiście tylko twarze, twarzyczki, kukiełeczki należące (świadomie bądź nie) do siedzącego na zapleczu sztabu propagandzistów, kapitulantów, układowców, dorobkiewiczów... agentów i zdrajców. W takiej oto sytuacji PiS urządza durny spektakl publicznego odcinania sobie nogi. Co mam o tym myśleć?
A/ Wszyscy w tej partii pospadali ze schodów i przestali logicznie rozumować.
B/ Gadanie o patriotyźmie i obronie niepodległości jest dla Pi S – u jedynie wygodnym parawanem do załatwiania własnych, malutkich i dość podłych wojenek.
C/ PiS nie umie działać w innych warunkach jak tylko w sytuacji permanentnej awantury.
D/ Agentura w tej partii jest tak silna, że potrafi w najmniej spodziewanym momencie wywołać w niej destrukcyjną hecę.
E/ Długotrwałe życie na koszt podatnika sprawia, że wszystkie polskie partie polityczne są jedynie „odbiciami” bytów, które realnie powinny kształtować społeczną rzeczywistość.
F/ Chodzi o cos tak bardzo tajnego, tak tajnego, że nie można tego ludziom (ponad czterem milionom wyborców) wyjasnić, bo pewnie nie zrozumieja.
Pragnę jedynie przypomnieć, że PiS nie jest spółką z.o.o., którą zarządza jednoosobowy zarząd. Skoro zaciągnęło się dług w najcenniejszych, patriotycznych środowiskach, skoro uderzyło się w najpoważniejsze nuty, to teraz nie można zachowywać się jak banda pokłóconych szczeniaków. Nie jest tak, że wszystko uchodzi. Jeśli władcy PiS tak sądzą, to w niczym nie różnią się od garkuchnianych (salonowych) okupantów polskiej świadomości współczesnej. Nie mam ochoty rozróżniać pomiedzy racjami pana Kaczyńskiego i pana Ziobry. Nie mam ochoty słuchać pouczeń od małych chłopców o twarzach panów H i B. Mam ochotę na poważną rozmowę i zaczynam tracić cierpliwość i nadzieję, że PiS jest w stanie ją zaproponować. Jak większość ludzi wolnych i wolność kochających nie jestem skazany na żadne małżeństwo z przymusu. Skoro w PiS trwa gorsząca awantura z gatunku rozróby w rodzinie, to ja przyglądam się, czy ta rodzina nadal zasługuje na moje wsparcie. Polacy nie są tak głupim narodem, aby skazani byli na reprezentację w postaci towarzystwa, które kłóci się przy stole o kotleta i po cichu przebiera nogami, aby dostać się do kuchni, gdzie gorszące indywidua zajadają się ostatnimi przysmakami. Chcecie konfitur? To zmiatajcie do sfer rządowych jak Joanna Kluzik Rostkowska. Chcecie poważnie rozmawiać o Polsce? - to się do cholery jasnej uspokójcie i zacznijcie mówić ludzkim głosem! To, co w tej chwili wyrabiacie nas obraża, nas którzy wbrew podszeptom czarta, opowiadamy się za wartościami, w które mocno wierzymy. Gadowski
Renacjonalizacja banków w Polsce?
1. W mediach trwa festiwal zainteresowania konfliktami w PiS-ie, a część ekonomistów coraz mocniej zwraca uwagę na stan sektora bankowego w Polsce, szczególnie w sytuacji pogarszającej się sytuacji finansowej spółek-matek, będących właścicielami banków w naszym kraju. Zarówno Premier Tusk jak i Minister Rostowski zapewniają opinię publiczną regularnie, że banki w Polsce są bezpieczne i nie ma powodów do niepokoju. Jednak wypowiedzi nowego szefa Krajowego Nadzoru Finansowego Andrzeja Jakubiaka, który zapowiada żądanie wcześniejszych informacji od zagranicznych właścicieli banków o zamiarze sprzedaży aktywów bankowych w naszym kraju, a także jego mocna sugestia niewypłacania przez nie dywidendy za rok 2011, świadczą o sporym niepokoju o przyszłość systemu bankowego w Polsce.
2.Należy w tym miejscu przypomnieć, że lata 90-te to masowa wyprzedaż polskich banków, wtedy uzasadniana nie tylko koniecznością zapewnienia dodatkowych dochodów budżetowych, ale przede wszystkim sprowadzaniem do systemu bankowego znaczącego wsparcia kapitałowego. Za nieduże jak na zachodnie warunki pieniądze, inwestorzy z Europy wykupili największe banki w Polsce, tak, że w rękach państwa pozostał tylko bank PKO BP S.A., Bank Ochrony Środowiska, Bank Pocztowy i Bank Gospodarstwa Krajowego (ten ostatni nie prowadzi jednak działalności detalicznej), które stanowią niewiele ponad 20% sektora bankowego (zresztą rząd Tuska prowadzi intensywne działania, żeby i tego skrawka państwowej własności w sektorze bankowym także się pozbyć). Prowadzenie bankowych spółek-córek w Polsce okazało się dla ich zagranicznych właścicieli niezwykle zyskowne, więc przez ostatnie kilka lat zadowalali się oni transferem z naszego kraju wysokich dywidend. Dość powiedzieć, że w nie najlepszym obecnym roku zysk netto sektora bankowego wyniesie wg. szacunków 14-15 mld zł i będzie aż o 40% wyższy niż w roku 2010. Ale przyszedł kryzys, narodowe nadzory bankowe w krajach Europy Zachodniej, co i rusz nakazują swoim bankom podniesienie wskaźników kapitałowych, na co potrzebne są dziesiątki miliardów euro, a te nie mając innego wyjścia, pozbywają się swoich aktywów za granicą.
3. W Polsce zaczęło się od pozbycia się przez Irlandczyków banku BZ WBK i mimo tego, że starał się o ten zakup także nasz bank PKO BP, ostatecznym nabywcą okazał się hiszpański Santander. Od dłuższego czasu nabywcy na Kredyt Bank i firmę ubezpieczeniową Warta poszukuje belgijski KBC, na skutek poważnych problemów kapitałowych i płynnościowych w swoim kraju. Tu także nabywcą ma być hiszpański Santander, choć po obniżeniu jego ratingu o dwa poziomy przez agencje S&P i Fitch, nie jest to już wcale takie pewne. Swój bank Millenium chcą sprzedać Portugalczycy i tu także nabyciem zainteresowany jest bank PKO BP, ale o jego kupno intensywnie starają francuski BNP Paribas i włoska Intesa, mimo tego, że te banki u siebie mają spore kłopoty.
4. W świetle wyżej przedstawionych procesów mających miejsce w europejskim świecie bankowym, także w Polsce pojawiają się głosy mówiące o konieczności renacjonalizacji banków w Polsce. Artykuł na ten temat napisał i opublikował na portalu Obserwatorfinansowy.pl (związanym z NBP), Stefan Kawalec były wiceminister finansów, który w latach 90-tych prywatyzował banki jak wytwórnie gwoździ, w tym w atmosferze skandalu Bank Śląski. Pisze on wprost, że sprzedawane przez zagranicznych właścicieli aktywa bankowe w Polsce powinien nabywać bank , którego większościowym akcjonariuszem powinien być Skarb Państwa, a sektor bankowy docelowo powinien mieć proporcje: 2/3 banki krajowe i tylko 1/3 banki zagraniczne. Zwraca przy tym uwagę, że przy zaostrzającym się kryzysie w światowych finansach, nieuchronne jest zmniejszanie akcji kredytowej przez zagraniczne banki, a to będzie poważną przeszkodą w kontynuowaniu wzrostu gospodarczego w Polsce. Jeszcze niedawno tego rodzaju poglądy zostałyby określone, jako nacjonalistyczne i idące pod prąd tendencjom w światowych finansach, ale skoro wychodzą spod pióra ludzi, którzy z prywatyzacji wszystkiego w naszym kraju uczynili wręcz swoją życiową misję, nie można przejść nad nimi do porządku dziennego Zbigniew Kuźmiuk
Polacy już powiedzieli, że chcą euro. Trwają przygotowania… W dniach, kiedy strefa euro drży w posadach, Ministerstwo Finansów w odpowiedzi na interpelację poselską stwierdza: referendum ws. wprowadzenia euro w Polsce byłoby bezprzedmiotowe. Ale nie, dlatego, że nie warto tam wchodzić by np. śladem Słowacji płacić 9 miliardów euro na pomoc dużo bogatszej Grecji (w naszym wypadku byłoby to pewnie kilkadziesiąt miliardów!). O nie, referendum w sprawie wprowadzenia w Polsce euro byłoby bezprzedmiotowe, ponieważ… Polacy wypowiadali się już na ten temat w referendum dotyczącym przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Wiceminister finansów Ludwik Kotecki odniósł się do interpelacji poselskiej Mieczysława Łuczaka, dotyczącej m.in. referendum w sprawie euro. Wiceminister zaznaczył, że zgodnie z art. 125 Konstytucji referendum ogólnokrajowe może być przeprowadzone w sprawach o szczególnym znaczeniu dla państwa. Wskazał przy tym, że art. 90 Konstytucji pozwala wyrazić zgodę na ratyfikację umowy międzynarodowej w referendum ogólnokrajowym. W tym trybie w dniach 7-8 czerwca 2003 r. przeprowadzono ogólnopolskie referendum w sprawie przystąpienia Polski do UE. Polacy odpowiedzieli wówczas na pytanie:
Czy wyraża Pan/Pani zgodę na przystąpienie Rzeczypospolitej Polskiej do Unii Europejskiej? Kotecki przypomina, że zgodnie z wynikami referendum 77,45 proc. uprawnionych do głosowania opowiedziało się za przystąpieniem do Unii Europejskiej. Ponieważ w referendum wzięła udział ponad połowa uprawnionych do głosowania (frekwencja wyniosła 58,85 proc.), miało ono charakter wiążący i rozstrzygający dla decyzji o ratyfikowaniu traktatu. Tu nasze pytanie:
kto z państwa wiedział, że głosując za Unią głosuje tak ostatecznie za walutą euro w Polsce?
Kotecki zapewnił, że w Polsce „kontynuowane są wszelkie niezbędne i możliwe na obecnym etapie integracji przygotowania, pozwalające na przyjęcie euro tak szybko, jak to będzie możliwe, a jednocześnie w sposób bezpieczny i jak najbardziej korzystny dla gospodarki i społeczeństwa”. Wskazał, że obecnie rząd nie określa przewidywanej daty przyjęcia euro, ze względu na dużą niepewność, co do terminu wypełnienia formalnych warunków wprowadzenia wspólnej waluty oraz sytuację w strefie euro. I to jedna dobra wiadomość. Resztę zrobi niezdolność liderów Europy do oszczędzania i żenujące wyciąganie ręki do Chin. wpolityce.pl
TARGOWICA Z KRAKOWSKIEGO KLEPARZA Przyznaję rację Stanisławowi Michalkiewiczowi, który twierdzi, iż – ex nihilo nihil /fit/ ( z niczego może być tylko nic). Według tego autora „dureń pozostanie durniem, a szubrawiec – szubrawcem, może nawet jeszcze gorszym… bo czymże… znieczulimy uczucie bólu i wstydu na widok głębokiego upadku moralnego i politycznego naszego Narodu, który w jakimś niepojętym samobójczym porywie uznał, że najlepszymi jego reprezentantami będzie gromada szubrawców? Mówię oczywiście o Sejmie i Senacie, gdzie może nie wszyscy są szubrawcami, jednak tym razem ekipa szubrawców nie tylko jest wyjątkowo liczna, ale w dodatku zachowuje się z wyzywającą orientacją”. / Nasz Dziennik 4 listopada 2011 Stanisław Michalkiewicz „Zaduszkówka” /. O kim m.in. mowa? Zapewne o pospolitym łgarzu i politycznym kuglarzu, sprzedawcy wódek, człowieku jakby z buszu, przyjacielu urzędującego prezydenta, któremu Naród wręcza w podarunku mandat poselski czyniąc jego ugrupowanie trzecią siłą w parlamencie. W polskiej polityce wydarzyło się coś takiego, co wydarzyć się nie powinno. Wystarczy zatem mieć wielkie pieniądze, przyjaciół w obozie PO, wiele hucpy i bezczelności, aby stać się upoważnionym do reprezentowania Narodu, również na arenie międzynarodowej. Ten oto pospolity penis ze świńskim ryjem, któremu bezczelna TVN umożliwiła kreację jak i jego apologeci sejmowi, przejął władzę i będzie decydował o polityce międzynarodowej, podatkach i różnych aktach prawnych kierujących życiem 40 milionowego państwa. Józef Piłsudski powiedział o takich w roku 1918: „Kury wam szczać wyprowadzać…” Przypomina to Stana Tymińskiego z czarną teczką, opowiadającego tajemniczo co zawiera czarna teczka i o zamianie Polski w Kanadę pachnącą zielenią dolarów. Tymińskiemu mało kto uwierzył, ale stał się on na jakiś czas tematem rozmów politycznych, był przez chwile przyjmowany na salonach i – w co aż trudno uwierzyć – on uwierzył w swoją misję i sukces. Tymiński, to taki z łaski tłumów ludowy bohater kilku tygodni, coś na wzór wczorajszego Leppera i dzisiejszego sprzedawcy flaszek z Biłgoraju, z rodziny szmalcownika i deliryka. Należy tylko podziwiać odwagę ludzi, którzy na niego głosowali i wrzucili do kartonowego pudła wyborczą kartę, jakby nieświadomi, że tacy polityczni hochsztaplerzy, to nie tylko żaden pożytek, ale coś wręcz groźnego dla polskiej demokracji. Owa partia popierana przez serwilistyczne media i duchownego Adama Bonieckiego, redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” nisko nakładowego pisma lewackiego współpracującego z „Nie” i „Gazeta Wyborczą”, uważającego się nie wiadomo dlaczego za pismo katolickie, posiada w swoich szeregach m.in. tranwestytę / psychicznie chorego / chłopo – babę, lub odwrotnie, homoseksualistów. Droga polska powinna być normalną drogą, nie taką od Grabarczyka i tuskobusa, ale jak Via Appia Antica, co to przetrwała od czasów cesarzy rzymskich do dziś. Może ludzie zrozumieją, oby nie za późno. Każdego dziesiątego dnia miesiąca odprawiania jest na Wawelu uroczysta msza święta, kiedy modlimy się w intencji ofiar zamachu smoleńskiego z 10 kwietnia 2010 roku. A po liturgii jest zejście ze wzgórza wawelskiego pod Krzyż Katyński, gdzie odbywa się swoista manifestacja patriotyczna. Miał tam swój wykład profesor Andrzej Nowak, najlepszy polski historyk od stosunków polsko – sowieckich i najnowszej historii Polski; był inny historyk Ryszard Terlecki, nie dawno przemówiła pani Zuzanna Kurtyka, wdowa po Januszu Kurtyce, prezesie IPN, ofierze smoleńskiej katastrofy. Pani Zuzanna Kurtyka, lekarz pediatra, bardzo mocno zaangażowała się w aktualną politykę, oczywiście po stronie prawa i Prawa i Sprawiedliwości; niestety przegrała swoją kandydaturę do Senatu, choć jej, jak mało komu, należy się głos w sprawie Polski i zasad, jakie ten kraj powinien dziś spełniać. Niestety Polacy zagłosowali inaczej, uważając, iż obecna władza spełniła wszystkie nasze oczekiwania i swoje zobowiązania przyjęte przed czterema laty. Rządzący zachowali się odwrotnie, sprzeniewierzyli polskie stocznie, pozbawiając praktycznie Polskę dostępu do morza, skopali gospodarkę morską, sprzedali polski przemysł, oddali sowietom gros koncesji na gaz łupkowy, zdemobilizowali wojsko, odsłonięto granice. Władza zwasalizowała Polskę wobec wschodniego sąsiada, oddała pole Niemcom w Świnoujściu, pogmatwała polskie drogi i polskie tory kolejowe. Według oświadczeń przedstawicieli branżowych związków zawodowych polskie koleje będą sprawne za 10 – 15 lat, jak dobrze pójdzie z remontami torów. Polskie drogi i autostrady krajowe w całej Polsce rozkopane, przez długie lata będą w takim nieprzejezdnym stanie. Złotówka traci systematycznie na wartości, gaz , prąd i benzyna drożeją łącznie z podatkami, ceny powszechnie rosną. Urban powrócił z nienawistnym Polsce przekazem „rząd się wyżywi”. Władza oszukuje naród w kwestii katastrofy w Smoleńsku. Oblała błotem opozycję, czyniąc z Jarosława Kaczyńskiego najbardziej groźnego dla Polski człowieka, Prawo i Sprawiedliwość przedstawiając, jako partię antypolską faszystowską, niezdolną do przejęcia rządów. Platforma ustanowiła sądownictwo, które jest publicznym pośmiewiskiem i ze sprawiedliwością ma nie wiele wspólnego. Usunęła z mediów niezależnych dziennikarzy, nie dopuszczając do głosu ludzi, którzy reprezentują opcje niezależną i uczciwą. Panoszą się natomiast w mediach te wszystkie Lisy, Żakowskie, Wołki, Paradowskie, Olejnikowe, Gugały i takie tam dziennikarskie popłuczyny. Padł konserwatywny tradycyjny krakowski „Dziennik Polski”, „Rzeczpospolita”. Pozostała z mediów jedna wielka „Trybuna Ludu” pod sztandarem „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się”. Za nic mają rządzący nami Polacy polską tradycję wolnościową. Polskie godło, hymn narodowy, biało – czerwoną. Nie darmo powiedział kiedyś Tusk, że patriotyzm, to garb, który uwiera. Aleksander Szumański
Zaduszkówka „I niech butlę na słońcu wiatr jesienny ziębi, byśmy mieli na tydzień krzyżami pocięty "Zaduszkówkę" - bo innej nie widzę pociechy” - pisała „Na Zaduszki” Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, podając nawet przepis, który muszę tu zacytować: „zardzewiały pąk róży, fiołek purpurowy, ziarna maku z uciętej, niegdyś szumnej głowy, liść zatrzymany w biegu i płaczu pokusę, zalejmy jak łza czystym, mocnym spirytusem. Jeszcze garść pocałunków - zwarzonych jarzębin”. „Zaduszkówka” bardzo się nam przyda, bo czymże innym znieczulimy uczucie bólu i wstydu na widok głębokiego upadku moralnego i politycznego naszego narodu, który w jakimś niepojętym samobójczym porywie uznał, że najlepszymi jego reprezentantami będzie gromada szubrawców? Mówię oczywiście o Sejmie i Senacie, gdzie może nie wszyscy są szubrawcami, jednak tym razem ekipa szubrawców nie tylko jest wyjątkowo liczna, ale w dodatku zachowuje się z wyzywającą ostentacją. Oto jakie są skutki schlebiania motłochowi, w ramach demokracji politycznej awansowanemu na „wyborców”, których trzeba „szanować”. A to niby dlaczego? Czyżby wykonanie czynności polegającej na wrzuceniu wyborczej kartki do urny czyniło durnia mędrcem, a szubrawca - szlachetnym? Nic podobnego! Dureń nadal pozostanie durniem, a szubrawiec - szubrawcem - może nawet jeszcze gorszym, bo utwierdzonym pochlebstwami w swojej głupocie i w swoim szubrawstwie. Nie ma najmniejszego powodu, by takich szanować, ani tym bardziej - by im kadzić, jako „wyborcom”. Ex nihilo nihil fit - powiadali starożytni, co się wykłada, że z niczego może być tylko nic - a więc i z głupoty - tylko głupota, a z łajdactwa - tylko łajdactwo. Każdy, kto pragnie się ze wszystkimi przyjaźnić, a przynajmniej - wszystkim podobać, nieuchronnie wpadnie w złe towarzystwo, a przynajmniej zacznie się do panujących tam obyczajów dostrajać - od czego ogólny poziom moralnego i politycznego wyrobienia nieubłaganie się obniża - aż do osiągnięcia dna - co stało się właśnie w naszym nieszczęśliwym kraju. Pieniądz gorszy wypiera pieniądz lepszy - zauważył Mikołaj Kopernik, a niezależnie od niego - angielski finansista Tomasz Gresham. Okazało się, że swołocz, która dla wrodzonego łajdactwa, kariery czy ze strachu podłączyła się do bolszewików i pod ich kierownictwem uczestniczyła w przerabianiu naszego narodu na „ludzi sowieckich”, nie skorzystała z szansy, jaką stworzył im upadek Związku Sowieckiego - by pozbyć się bolszewickich miazmatów. Przeciwnie - po początkowej konsternacji, kiedy zauważyła, że wszystkie łajdactwa nie tylko uszły bezkarnie, ale znowu są nagradzane, pod komendą bolszewików przepoczwarzonych w „socjaldemokratów”, zaczęła „bronić dorobku PRL” - ale nie tego materialnego przed rozkradzeniem; co to, to nie, przeciwnie - rozkradła go w mgnieniu oka - tylko przed potępieniem zaprzaństwa już nawet nie narodowego, chociaż i ono odgrywało ważną rolę w narastaniu łajdactwa - ale wprost ludzkiego. Słusznie bowiem zauważył Józef Mackiewicz, że o ile „Niemcy robią z nas bohaterów, to Sowieci robią z nas gówno”. I właśnie ten sowiecki produkt nie tylko został ułaskawiony i usprawiedliwiony, ale awansowany do rangi pełnoprawnego uczestnika życia publicznego - ze wszystkimi niestety fatalnymi tego następstwami - zarówno w postaci lansowanego przez Jerzego Urbana - oczywiście nie bezinteresownie - panświnizmu - że to niby „wszyscy” się ześwinili, więc nie ma żadnego powodu, by ktoś zadzierał nosa - jak i przede wszystkim - w postaci przenikania do życia publicznego coraz to gorszych łajdaków. Doszło wreszcie do tego, że w Sejmie i Senacie zaroiło się od szubieniczników, którzy nie tylko nie starają się już udawać kogoś innego, ale swoje łajdactwo eksponują jako atut, dzięki któremu zostali wyniesieni do rangi reprezentantów narodu. Ale którego narodu? Bo obawiam się, że czasy kiedy można było mówić o jednolitym Narodzie Polskim, który ma ten sam ideał i respektuje te same zasady, należą już do bezpowrotnej przeszłości. Takiego narodu już nie ma. Zresztą - czy normalni Polacy chcieliby mieć coś wspólnego z szubrawcami, nie mówiąc już o tym, by szubrawcy ich reprezentowali? W takiej sytuacji cóż pozostaje, jak nie pożegnanie iluzji o jednolitym Narodzie Polskim tęgim łykiem „Zaduszkówki”? SM
Wraca propaganda sukcesu Jeśli historia rzeczywiście się powtarza, to nieomylny to znak, że nasz nieszczęśliwy kraj już wkrótce zacznie ześlizgiwać się po równi pochyłej ku swemu przeznaczeniu z szybkością światła. Tak właśnie było pod koniec lat 70-tych, kiedy w miarę pogłębiania się gospodarczej zapaści, w telewizji narastał entuzjazm w ramach tzw. propagandy sukcesu. No a teraz - co zresztą urasta do rangi symbolu - nawet katastrofa przedstawiana jest jako sukces. Chodzi oczywiście o lądowanie w dzień Wszystkich Świętych na Okęciu w Warszawie samolotu „Lot” lecącego z Newark w USA. Podczas lotu okazało się, że w co najmniej jednym elemencie podwozia nie ma płynu hydraulicznego w związku z czym otworzenie podwozia okazało się niemożliwe. W tej sytuacji samolot pod dowództwem kapitana Tadeusza Wrony lądował w Warszawie awaryjnie, to znaczy - bez podwozia. Żadnemu spośród ponad 200 pasażerów nic się nie stało i podobno nawet uszkodzenia samolotu nie są duże. Radość ze szczęśliwego zakończenia incydentu była tak wielka, że okupujące nasz nieszczęśliwy kraj Siły Wyższe postanowiły zrobić z tego propagandowy spektakl z udziałem prezydenta Komorowskiego i dygnitarzy drobniejszego płazu, no a przede wszystkim - samego kapitana Wrony, który po tej kilkudniowej obróbce przez zmobilizowanych agitatorów, podobno jest już „wykończony”. Ale jakże inaczej, skoro ta banda idiotów osiągnęła już taki stopień zbałwanienia, że trzeciego dnia po katastrofie bredzi już o „sukcesie”. Zresztą nie tylko media chcą wyeksploatować sukces; na sukces liczy też prokuratura, która wszczęła w tej sprawie śledztwo. W tej perspektywie każdy mógłby poczuć się „wykończony”. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że bandy medialnych idiotów nikt nie traktuje poważnie i załoga żadnego innego samolotu „Lot” nie zechce tego „sukcesu” powtórzyć, bo w przeciwnym razie nasz narodowy przewoźnik będzie woził wyłącznie powietrze - a pewnie i to niedługo. Oczywiście banda telewizyjnych idiotów nie działa z własnej inicjatywy - i skoro osiągnęła aż tak wysoki stopień zbałwanienia to znaczy, że nasi Umiłowani Przywódcy z prezydentem Komorowskim i premierem Tuskiem na czele pożądają sukcesu za wszelką cenę - bo czyż inaczej próbowaliby robić sukces z katastrofy? Przy okazji wydało się, że lądujący awaryjnie na Okęciu „Lot”-owski Boeing liczy sobie już 14 lat, a i tak jest najmłodszym samolotem we flotylli „Lot”-owskich Boeingów. Ładny interes! Nieszczęścia chodzą parami, toteż szczęśliwa katastrofa na Okęciu przyćmiła medialnie imprezę, jaka miała zapewne uświetnić polską prezydencję w Eurokołchozie, który w ogóle nie zwraca na nią uwagi, zaabsorbowany bez reszty możliwością rozpoczęcia rozpadu strefy euro. Po wypracowaniu przez Naszą Złotą Panią Adolfi... - to znaczy, pardon - oczywiście przez Naszą Złotą Panią Anielę przy udziale jej francuskiego kolaboranta Mikołaja Sarkozy’ego pakietu ratunkowego dla Grecji, a tak naprawdę - dla chwiejącej się w fundamentach IV Rzeszy, potomek Odyseusza, grecki premier Papandreu wystąpił z pomysłem rozpisania referendum, w którym Greczynowie mieliby wypowiedzieć się, czy zacisną pasa, czy też nie. Niesłychanie wzburzona tym zuchwalstwem Nasza Złota Pani Adolfi... to znaczy, pardon - oczywiście Nasza Złota Pani Aniela zapowiedziała, że jeśli Grecja nie przyjmie w podskokach narzuconego jej planu zaciśnięcia pasa, to nie powącha ani centyma. Wszystko to być może - ale czy w takiej sytuacji Nasza Złota Pani nie będzie musiała pożegnać się z IV Rzeszą? Ha! Złapał Kozak Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma! Ciekawe, czy tego całego Papandreu jakiś grecki ambicjoner, z błogosławieństwem Naszej Złotej Pani nie zechce wysadzić teraz z siodła? Coś może być na rzeczy , bo Papandreu właśnie wymienił szefa sztabu generalnego, dowódców wojsk lądowych, lotniczych i morskich oraz kilkunastu wysokich oficerów. Czyżby i on nie był pozbawiony jakichści tajemniczych auxiliów - bo najwyraźniej ktoś musiał go przed czymś ostrzec. Ano cóż; budowa w Europie IV Rzeszy wcale nie musi wszystkim się podobać - oczywiście z wyjątkiem naszych Umiłowanych Przywódców, którym musi podobać się już wszystko. Jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma - w związku z czym prezydent Komorowski nie posiadał się z radości i dumy, że oto „małe żydowskie miasteczko na niemieckim pograniczu” - jak Stanisław Cat-Mackiewicz nazywał Warszawę - stało się na dwa dni stolicą Europy. W Warszawie bowiem wyznaczyli sobie rendez-vous europejscy rabini. Do prezydenta Komorowskiego przyprowadził ich znany z postawy służebnej obywatel Mazowiecki Tadeusz, a prezydent Komorowski obiecał rabinom, że wykorzystując polską prezydencję w Eurokołchozie będzie próbował pomyślnie załatwić palący dla rabinów problem szechity, czyli rytualnego szlachtowania zwierząt. Przeciwko temu bowiem podnoszą się w Europie głosy protestu - chociaż w przypadku szlachtowania ludzi - zarówno w sposób rytualny, jak i na wszystkie pozostałe sposoby, żadnych protestów, ma się rozumieć nie ma. Ano, jak to mówią - dobra psu i mucha; to znaczy - dobrze byłoby upamiętnić polską prezydencję załatwieniem czegokolwiek, choćby i tej nieszczęsnej szechity - chociaż na miejscu rabina Michała Schuldricha wiele bym sobie po obietnicach prezydenta Komorowskiego nie obiecywał. W Europie bowiem wprawdzie wszyscy nadal kucają przed Żydami - ale z coraz większym ociąganiem i nawet prezydent Komorowski, który swoim osobistym urokiem i manierami zdążył już zaimponować całemu światu, może tego oporu materii nie zrównoważyć. Nawiasem mówiąc, ciekawe, że nadwiślańscy eleganci, tak przez Michnikowych koneserów wyczuleni na wszelkie przejawy obciachu, słonia w menażerii w postaci szechity nawet nie ośmielają się zauważać. Widać nie bez kozery rabin Schuldrich podkreślał potęgę żydowskiej tradycji i tak zwanych „korzeni”. Zatem i Feliks Koneczny nie na darmo ostrzegał, że próba syntezy dwóch cywilizacji musi prowadzić albo do zwycięstwa cywilizacji niższej, albo do zbastardyzowania obydwu uczestniczek eksperymentu. Tymczasem powyborcza dintojra w Prawie i Sprawiedliwości osiągnęła swoje apogeum w postaci propozycji „kompromisu”, skierowanej do Zbigniewa Ziobry i jego popleczników. Ma on się mianowicie „oddać do dyspozycji prezesa”. Pan Ziobro początkowo chyba się wahał, ale widząc, że przyjęcie tej propozycji raczej nie przyniesie mu zaszczytu, usztywnił swoje stanowisko tym bardziej, że w międzyczasie wyjaśniło się, iż „dyspozycja prezesa” polega na rozpoczęciu postępowania dyscyplinarnego. W tej sytuacji jest bardzo prawdopodobne, że już wkrótce kolejną próbę „jednoczenia prawicy” podejmie Zbigniew Ziobro. Sic transit gloria... W tej burzy w szklance wody warto odnotować jeszcze jeden incydent w postaci polecenia skierowanego przez władze zakonu marianów do księdza Adama Bonieckiego, byłego redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego” - żeby zaprzestał wypowiadać się w mediach. Z tej okazji pan red. Szymon Hołownia, który w ramach tworzenia przez Siły Wyższe w naszym nieszczęśliwym kraju „Żywej Cerkwi” o kierunku „judeochrześcijańskim” działa w kanale TVN „Religia” powiedział, że ks. Boniecki został „kopnięty”. Skoro takie diagnozy stawia sam pan red. Hołownia, to oczywiście nie wypada zaprzeczać - chociaż ciekawe, kiedy właściwie to się stało; czy dopiero niedawno, czy kiedyś, znacznie wcześniej? Zresztą ważniejsze jest co innego; zakaz orzeczony wobec ks. Bonieckiego pokazuje, że nawet do najmniej dotychczas spostrzegawczych przedstawicieli duchowieństwa najwyraźniej musiało dotrzeć, że okres pieriedyszki kończy się również dla Kościoła. SM
To nie „kryzys” – to REZULTAT! Nadciągający nieuchronnie kryzys nie jest „finansowy”.P. prof. Józef Stiglitz, laureat ekonomicznej Nagrody Nobla, przed tygodniem powiedział: „Teraz waluta €uro może się załamać w każdej chwili”. Dodał, że wątpi, by kraje strefy €uro były w stanie rozwiązać swoje kryzysy zadłużenia - a „duży kryzys finansowy w Europy będzie miał potencjał by rozprzestrzenienić się na cały świat”. P.Profesor myli się: „kryzys finansowy” to był w USA półtrzecia roku temu – a jego przyczyną była socjalistyczna polityka mieszkaniowa kolejnych rządów. W Europie go nie było – tylko złodzieje z KE z'orientowały się, ile miliardów - na udawaniu, że jest kryzys - można ukraść. Nadciągający nieuchronnie kryzys nie jest „finansowy”. To skutek stu lat karania podatkiem dochodowym ludzi twórczych i pracowitych – a nagradzania zasiłkami nierobów. Grecy pokazują, że zdecydowana Większość chce kontynuowania tej kretyńskiej polityki. Obalenie więc – przy okazji obalania socjalizmu – również d***kracji jest więc koniecznością gospodarczą. JKM
Przykład ciężkiej paranoi „JKM wygadał się, że jest agentem” Natknąłem się na kolejny dowód, że jestem agentem bezpieki. Piszę o tym nie, dlatego, by się bronić przed takim posądzeniem – tylko po to, by pokazać, do jakiego stopnia paranoi można doprowadzić swój umysł. Tytuł wpisu niejakiego O.R.K.S
http://orks.nowyekran.pl/post/12857,jkm-wygadal-sie-ze-jest-agentem
brzmi:
„JKM wygadał się, że jest agentem”. A chodzi o to, że dwa lata temu, – co wyszperał O.R.K.S - z okazji szczęśliwego wodowania samolotu Airbus A320 na rzece Hudson, przypomniałem sobie traumę z powodu katastrofy w 1987 samolotu Ił-62 w Lesie Kabackim.
http://korwin-mikke.blog.onet.pl/2,ID359502537,index.html
"Ja chyba o tym już tu wspominałem – i piszę o tym co jakiś czas, gdyż było to moje głębokie przeżycie: dramat bezsilności. Wydzwaniałem wtedy na Okęcie, domagając się połączenia ze sztabem awaryjnym – lub przynajmniej, by telefonistki przekazały mu sugestię, by wodować w Zatoce Gdańskiej." Teraz O.R.K.S. rozumuje na tej podstawie bezbłędnie:
„A teraz starszym coś tylko przypomnę, natomiast młodzieży - wyłuszczę coś zgoła nieprawdopodobnego. Mianowicie to, że za komuny naprawdę nie było czegoś takiego jak: TVP Info, WSI24, Polsat News czy nawet TOK FM. Zero, null.
A zatem... Jaką funkcję w hierarchii SB-eckiej w 1987 roku pełnił Janusz Korwin-Mikke, iż został poinformowany przez służby specjalne PRL w trybie pilnym o awarii samolotu Ił-62M "Tadeusz Kościuszko", i to jeszcze w czasie trwania jego feralnego lotu?”. Otóż informuje O.R.K.S.a, że istotnie tych stacyj TV nie było. Powiem więcej: gdyby nawet były, to z nich bym się o tym nie dowiedział, gdyż teraz telewizję oglądam b.rzadko, ale wtedy nie oglądałem w ogóle – i nawet nie miałem w domu telewizora. Jest charakterystyczne, że umysł O.R.K.S-a do tego stopnia przywykł, że informacje czerpie się z telewizji, że zupelnie zapomniał, że istniało wtedy radio. Podobno istnieje nawet jeszcze teraz.
Jak bardzo musi facetowi zależeć, by przyszpilić „agenta”, że o tym zapomniał? Przy okazji: dziekuje O.R.K.S. za przypomnienie, że Ił-62M „Tadeusz Kościuszko” miał awarię o 10.41 a spadł o 11.12. Byłbym dał głowę, że dramat ten trwał prawie dwie godziny. Musialem to bardzo intensywnie przeżywać. I nadal twierdzę, że śp.kpt.Zygmunt Pawlaczyk popełnił kompletny kretynizm. Miał ok. 100 km do Zatoki Puckiej, gdzie mógł wodować na brzuchu przy głębokości 2-3 m, mając zapewnione gaszenie. Zamiast tego wybrał lot 250 km do Warszawy, z dwoma zawrotami, przy źle dzialających sterach. Co ciekawe: p.kpt.Tadeusz Wrona (z Okęcia) jak i p.kpt.p.kpt.Chesley Sullenberg (z rzeki Hudson) byli szybownikami, – więc mieli wyobraźnię. Natomiast śp.Arkadiusz Protasiuk i śp.Zygmunt Pawlaczyk – jak się wydaje: nie. Mieli wyłącznie wyszkolenie pilotów wojskowych. Z czego może coś wynika – a może nie... JKM
Istota propagandy komunistycznej Zwykłą funkcją języka jest odtwarzanie rzeczywistości, język propagandy komunistycznej tworzył zaś rzeczywistość, która nie istniała, ale miała być przyswojona przez Polaków, jako prawdziwa. Komuniści doskonale wiedzieli o ogromnej roli propagandy, dlatego też od początku dążyli do zmonopolizowania środków informacji, gospodarki papierem. Temu celowi służyć miała, oprócz działań Ministerstwa Informacji i Propagandy, zmiana systemu wydawania prasy. W miejsce przedwojennego systemu zgłoszeniowego wprowadzono system koncesyjny, który dawał możliwość wielkiego manipulowania polityką prasową przez władze. Ograniczono również znacznie wolność prasy, wprowadzając cenzurę prewencyjną. Jakub Berman otwarcie stwierdzał: „wolność prasy i słowa (…) dla tych, którzy mają odpowiedni stosunek do Polski, do pracy. Nie ma wolności dla reakcjonistów i faszystów. Nie uznajemy abstrakcyjnej wolności”. Już w grudniu 1944 roku wprowadzono zakaz obrotu papierem w handlu prywatnym, a latem 1945 roku MIiP, w celu rzekomego zapewnienia rytmicznych dostaw materiałów i surowców drukarskich, przejęło pod zarząd państwowy fabryki farb drukarskich i masy walcowej oraz ustanowiło nadzór nad jedyną w kraju odlewnią czcionek w Warszawie. Wreszcie w styczniu 1946 roku państwo – zgodnie z ustawa o nacjonalizacji – przejęło na własność zakłady przemysłu poligraficznego oraz drukarnie. Na początku 1946 roku Ministerstwo Przemysłu wprowadziło wyłączność na zbieranie informacji w zakładach pracy przez własny wydział prasowy. Po raz pierwszy zatajono plany produkcji i dane statystyczne dotyczące życia gospodarczego kraju, co pozwoliło na manipulowanie danymi dotyczącymi sytuacji gospodarczej państwa oraz tworzenie iluzji sukcesów ekonomicznych władz i poprawy poziomu życia Polaków. Stopniowo likwidowano istniejące agencje informacyjne: SAP – Socjalistyczną Agencje Prasową, RAP- Robotniczą Agencję Prasową, ŻĄP – Żydowską Agencję Prasową, ZAP – Zachodnią Agencję Prasową, a jedynym źródłem informacji stała Polska Agencja Prasowa. PPR utworzyła RSW „Prasa”, a każdego członka partii zobowiązano do prenumerowania partyjnych pism. W zakładach pracy potrącano z listy płac należność za prenumeratę. Wszystkie przedsięwzięte środki umożliwiły wyeliminowanie prywatnych wydawców prasowych. Dowodzono przy tym, iż prasa została pozbawiona elementów sensacyjnych, kryminalnych, pornograficznych i zaczęła spełniać w rękach społecznych nowe funkcje: „informacyjno-organizatorskie, agitacyjno-mobilizacyjne i kontrolne”. Komuniści postrzegali rzeczywistość polityczna dychotomicznie- linia podziału biegła miedzy tymi, którzy afirmowali istniejący porządek lub godzili się z nim, a tymi, którzy odrzucali go. Nieomal od początku PSL przedstawiano w komunistycznej prasie, jako uosobienie „najczarniejszych sił reakcji”, z czasem „powiązanej z podziemiem (…), faszystów, obszarników i kapitalistów”. Propaganda ta opierała się na emocjach, posługiwała się językiem wulgarnym, kłamstwem, fałszowaniem faktów, danych statystycznych. Wobec racjonalnych argumentów wysuwano insynuacje, nadając pojęciom i słowom nowe, tylko sobie znane treści. „Jak swego czasu – wspominał Zygmunt Żuławski – nadużywano terminu komunista (…), tak teraz komuniści bezceremonialnie nadużywali terminów demokracja i faszyzm nie bacząc zupełnie na treści tych wyrazów. Jak dawniej każdego, kto nie zgadzał się z rządem nazywano komunistą, tak teraz każdego, kto nie zgadzał się z rządem nazywano faszystą”. Bardzo charakterystyczną cechą języka propagandy komunistycznej była zmiana znaczeń pojęć, wyrazów, która miała służyć przede wszystkim ich wartościowaniu. Nie występowały pojęcia neutralne, każde słowa miało określony ładunek emocjonalny, przy czym dominuje podział dwubiegunowy – na dobro i zło. Klasycznym przykładem jest pojęcie „demokracji”. Istniała w propagandzie demokracja fałszywa (zachodnia) i demokracja prawdziwa (ludowa), a co za tym idzie istnieje wolność pozorna i rzeczywista, prawa fikcyjne i prawdziwe. Nadawanie pojęciom określonego znaczenia emocjonalnego miało jeszcze inny cel – stworzenie wspólności pewnego systemu wartości dla nadawcy i odbiorcy treści propagandowych. Komuniści używali, więc dla oceny opozycji określeń nacechowanych negatywnie, np.: sanacja, reżim sanacyjny, wstecznictwo, bandy, reakcja, podziemie zbrojne, terroryści, dla swojej działalności rezerwując słowa o pozytywnym wydźwięku: trwałość, odpowiedzialność, wolność, praca, równość, praworządność, honor, patriotyzm, suwerenność, niepodległość, humanitaryzm, pokój, postęp. Inną metoda przedstawiania opozycji było kontrastowanie, czy też przeciwstawianie: uczestnikom pokojowej manifestacji - prowokatorów i chuliganów; studentom pragnącym się uczyć w spokoju – inspiratorów burd studenckich, warchołów i paniczyków; odwadze funkcjonariuszy bezpieczeństwa – tchórzostwo „bandytów”; milicjantowi ratującemu życie księdza – kapłana odmawiającego ostatniej posługi zamordowanemu członkowi PPR, itp. Język propagandy przenosił pewne treści, ważniejsza stawała się jednak jego forma. Dlatego komuniści o swoich niepowodzeniach mówili” trudności, kłopoty, niedociągnięcia, przeszkody, nieprawidłowości; dla przeciwników mieli inne terminy: „fiasko PSL”, „bankructwo PSL”, PSL na równi pochyłej”. Charakterystyczną cechą języka tej propagandy było piętrzenie wyzwisk w groteskowe piramidy. Nieustanne stosowanie epitetów i metafor o negatywnym znaczeniu powoduje osłabienie ich wydźwięku, stąd nieustanna konieczność kumulacji tych określeń: „zgangrenowany pomiot hitleryzmu, „bandy zdradzieckich faszystów, lokajczyków i warchołów”. Wyrazem pogardy, jaką otaczano „klikę londyńską” było tworzenie z nazwisk wyzwisk, pisanych małą literą i w liczbie mnogiej, np. „różni raczkiewicze i andersowie”. Swoistą rolę spełniał również cudzysłów, słowo w cudzysłowie traktowane nie, jako cytat, lecz przedrzeźnianie lub drwina z przeciwnika politycznego. O rządzie londyński pisano, więc: „wypróbowani demokraci”, „nie uznają”, „zgłaszają zastrzeżenia”. W systemie wartościowania zjawisk mieścił się cały arsenał kontrpropozycji w stosunku do tego, co proponowała demokracja typu zachodniego. Komunistyczna propaganda propagowała, więc prawdziwą wolność, prawdziwą demokrację, prawdziwy patriotyzm, prawdziwe zasady moralne, nowy typ człowieka (słowo „nowy” zawierało pozytywne konotacje), nowy typ stosunków międzynarodowych (opartych rzekomo na pokoju, przyjaźni, poszanowaniu suwerenności), dobrobyt, humanizm, przodująca myśl. Innym sposobem uzasadniania swojej władzy było powoływanie się na siłę, konieczność dziejową, historię, z równoczesnym wytykaniem opozycji, że swoją szansę dziejową przegrała, nie sprawdziła się. Z kreowanej przez propagandę rzeczywistości wynikało, iż „zachodnia” kultura i nauka były w upadku, a wyłączność na sukcesy mieli tylko komuniści, zdobywający coraz większe poparcie na świecie. Historia jawiła się, jako jedno wielkie przygotowanie dla aktu przejęcia władzy przez komunistów. Uzasadnieniem władzy była, więc sprawiedliwość dziejowa, słuszność, racja, przy czym charakterystyczną cechą było odwoływanie się do poparcia mas. „masy” były wygodnym pojęciem, gdyż trudnym do sprecyzowania, mas nikt nie policzy, można powoływać się na ich opinię i poprawcie bez żadnej obawy. Z drugiej strony, ponieważ masy nie rozumieją własnych interesów, nie wiedzą, co dla nich jest dobre, prawdziwie dobre, władza ludowa musi decydować za nie, a czasem nawet przeciw nim, by zabezpieczyć ich interesy. Prasa zarzucała „reakcji”, że chce „wrócić do żłobu, odzyskać majątki obszarnicze, fabryki i nieruchomości”. Natomiast rzekomy terror podziemia miał świadczyć, że „nie chce ono publicznie występować ze swym programem politycznym, gdyż jest on nie do przyjęcia dla narodu polskiego”. Równocześnie wskazywano, iż „reakcja” przeszkadza w odbudowie napadając na wojska, walcząc ze spółdzielczością, rozbijając i okradając sklepy Samopomocy Chłopskiej, rabując państwowe pieniądze. „Reakcja kradnie przydziały dla nauczycieli (żywność, ubrania), – alarmowano, – bo nie jest w jej interesie rozwój oświaty”. Nic, więc dziwnego, iż nawoływano społeczeństwo do współpracy z organami bezpieczeństwa oraz wskazywano na konieczność „przeprowadzenia szerokiej akcji propagandowej, która ma pokazać właściwą postawę społeczną”. Prawidłowością stało się przypisywanie winy PSL za wszystkie zbrodnie, morderstwa, choćby absurdalność tych zarzutów była oczywista. Natychmiast po wydarzeniach w Krakowie w 1945 roku, prasa donosiła, iż przed pogromem pojawiły się na ścianach domów ”żydożercze” napisy, „reakcja” wytwarzała poczucie terroru psychicznego, a w trakcie wydarzeń jego uczestnicy krzyczeli: „Zapamiętajcie sobie chłopców z lasu”. W niecały rok później, po wydarzeniach w Kielcach, prasa komunistyczna oznajmiła, że „winę za pogrom ponosi PSL, który szerzy atmosferę antysemityzmu”. Wnioski takie zostały oparte na wyrwanym z kontekstu zdaniu z artykułu zamieszczonego w „Gazecie Ludowej”, mówiącym o spolszczeniu nazw miast polskich. PSL miała być jedynie inspiratorem, rzeczywistym wykonawcą wszystkich zbrodni, „hec antysemickich” była „reakcja”. Prasa relacjonując przebieg procesu uczestników wydarzeń w Kielcach, podkreślała te zeznania świadków, którzy sugerowali, że wśród tłumu podżegaczy znajdowali się członkowie organizacji podziemnych, którzy krzyczeli: „Bić Żydów”, „Niech żyje Andres i rząd emigracyjny”. Podżegacze mieli być umundurowani w mundury armii Andersa – swoją drogą skąd świadkowie mieli wiedzieć, jak wyglądają mundury armii, która nigdy do Polski nie wróciła. Dużą liczebność PSL tłumaczono zastraszeniem przez podziemie, które miało grozić terrorem wszystkim, którzy współpracowali z komunistami. Jednocześnie usprawiedliwiano terror UB prowadzony w stosunku do przeciwników „władzy ludowej”. Mordy dokonywane przez oddziały MO, KBW, UB były oczywiście usprawiedliwione, morderstwa zaś podziemia były „makabryczne”, „perfidne”, „niehumanitarne”. Wynikało z tego, iż były dwa rodzaje moralności, że zamordować człowieka można również w sposób „humanitarny”. W doniesieniach o „bandyckich wyczynach” zawsze podkreślano bestialstwo, nigdy też nie zapominano podkreślić, iż zmarły pozostawił żonę, czworo dzieci, a jeśli nie miał własnej rodziny, to pogrążoną w bólu matkę i ojca. Z drugiej strony przy sprawozdaniach z operacji „reakcyjnych band”, można znaleźć takie opisy: „W czasie pożaru banda NSZ podpaliła wieś, napastnicy przygrywali sobie na harmonii i wyśmiewali się, przed odejściem bandyci zagrozili, że przyjdą powtórnie i wszystkich wyrżną”. Wyeliminowaniu opozycji poprzez odebranie jej sympatii i poparcia społeczeństwa, służyć miało jednoczesne zastraszanie oraz rysowanie korzyści płynących z udzielania poparcia władzy. Posługując się metodą kija i marchewki, komuniści grozili terrorem w razie oporu, a równocześnie pokazywali właściwą drogę i profity płynące z jej wyboru. W prasie nieustannie pojawiały się doniesienia o procesach sądowych przeciwko członkom „band” . Doraźny tryb ich działania (natychmiastowa prawomocność wyroku i jego wykonanie) oraz znaczna ilość przestępstw, które im podlegały miały budzić strach przed jakimkolwiek naruszeniem prawa. Komunistyczna propaganda uzmysławiała również zagrożenia płynące z zewnątrz w przypadku utraty władzy przez PPR. Była ona rzekomo jedynym gwarantem nienaruszalności zachodnich granic, które zabezpieczał sojusz z ZSRS, a tym sojuszem, jak sarkastycznie zauważył Gomułka, mieli odwagę „shańbić się” tylko komuniści. Po przemówieniu amerykańskiego sekretarza stanu Byrnesa w Stuttgarcie, w którym poparł koncepcję odbudowy silnych, zjednoczonych Niemiec i nie uznał polskiej granicy zachodniej za ostatecznie zatwierdzonej, komunistyczne gazety rysowały wizje Polski kadłubowej oraz przywoływały groźbę rewizjonizmu niemieckiego, wybuchu wojny w przypadku zwycięstwa „reakcji”. „Głos Ludu” ostrzegał także przed interwencją Anglosasów, która doprowadzi do powrotu kapitalistów, obszarników, bezrobocia, nędzy i głodu, do odebrania nadanej chłopom ziemi, a fabryk robotnikom – jednym słowem do powrotu „starej” Polski, której synonimami były Brześć i Bereza Kartuska. W tym kontekście starania przywódcy PSL o uzyskanie gwarancji mocarstw zachodnich w sprawie wolnych wyborów, przedstawiane były jako chęć sprowadzenia obcej interwencji w Polsce i mieszanie się w jej wewnętrzne sprawy. Komunistyczna prasa podkreślała, iż „nikt nie będzie rozmawiał z nami po grecku” (aluzja do wyborów w Grecji, przeprowadzonych pod kontrolą Anglosasów) i sugerowała, iż Mikołajczyk żąda obcej interwencji w celu przywrócenia władzy obcego kapitału i obszarnictwa. Skutkiem takiej interwencji miałaby być rzekoma utrata ziem zachodnich. Jednocześnie propaganda udowodniała jak wiele zrobiła władza w ciągu kilkunastu miesięcy, ile nowych zakładów zostało uruchomionych, ile mostów, domów, szkół, szpitali odbudowano. Ulubionym chwytem w tego rodzaju propagandzie było zestawianie danych przedwojennych z aktualnymi, ponieważ aktualna produkcja była niższa od tej z 1938 roku, robiono zestawienia na przyszłość. I tak w 1947 roku publikowano zestawienie danych produkcji już na 1949 roku, przewidując wielokrotny wzrost produkcji w stosunku do 1938 roku. Niedostateczne sukcesy w teraźniejszości rekompensowano przyszłymi osiągnięciami.Kontynuowanie tej polityki miało sprawić, iż Polska stanie się krajem reemigracji a nie tułaczki za chlebem; zamożności, będącej wynikiem planowej gospodarki, państwem socjalnym z doskonale rozbudowanym system oświaty, opieki zdrowotnej, dbającym nawet o zdrowie moralne obywateli. Komuniści oferowali społeczeństwu wielkie korzyści: reformy, odbudowę gospodarczą, stabilizację, ochronę kultury narodowej, dobre stosunki z Kościołem, obietnicę wolności obywatelskich, suwerenności i niepodległości Polski. Komunistyczni agitatorzy przedstawiali wizję przyszłości, w której nie było miejsca na recesję, kryzysy, bezrobocie, było za to społeczeństwo żyjące w dobrobycie. Gomułka na I zjeździe PPR w grudniu 1945 obiecywał budowę nowej Polski – domu z zapewnioną bezpieczną starością, bezpłatną służbą zdrowia, własnością prywatną, nauką dla wszystkich chłopów i robotników. Władysław Bieńkowski nie omieszkał stwierdzić: „my walczymy o to, aby funkcjonariusze Służb Bezpieczeństwa nosili w rękach zamiast rozpylaczy białe lilie, ale do tego trzeba aby ci, którzy dotychczas uprawiają mordy i rabunki zajęli się hodowlą i krzewieniem lilii”. Równocześnie komunistyczna propaganda odwoływała się do uczuć narodowych, humanistycznych. PPR bardzo broniła się przed postrzeganiem jej jako obcej, stąd odwoływanie się do historii narodu polskiego i własnej lewicowej tradycji. „Drugi raz w historii Polski – pisano w „Głosie Ludu” – władza dostała się w ręce ludu pracującego. W roku 1918 rząd ludowy został obalony przez obszarników, kapitalistów i Piastowców”. W innym artykule nawiązywano do Kościuszki, podkreślając, że „zamach na pomnik (żołnierzy radzieckich) w dwusetną rocznicę śmierci Tadeusza Kościuszki (…) był najohydniejszą prowokacją, zwróconą przeciw najświętszym tradycjom Narodu polskiego, przeciw Wojsku Polskiemu, demokracji ludowej” .Odwoływano się także do poczucia jedności Polaków oraz wspólnoty celów (odbudowa kraju, spokój, dobrobyt). Jeden z popularnych wierszu propagandowych odwołujących się do poczucia wspólnoty, wyrażający etos pracy, nawoływał:
„Twoja jest ziemia, twoja fabryka, armia graniczna słupy zatyka, kuj przyszłość chłopa i robotnika”
Takie przeciwstawianie swojego programu, swojej tradycji, swojej działalności jako pozytywnej i pożądanej, na tle silnie negatywnych, wrogich postępków „reakcji”, białego na tle czarnego, miało nadać walce z „reakcją” charakter walki dobra ze złem. W artykułach występuje dychotomiczny podział: „Co postępowe to nasze, co wsteczne to wasze”. Członków podziemia określa się jako: „agentów pałających nienawiścią do wszystkiego, co demokratyczne i postępowe”, ludzi, których „ręce splamione są konszachtami z hitleryzmem, obryzgane krwią najlepszych synów narodu, którzy bez skrupułów przeszli od współpracy z hitleryzmem na żołd obcych wywiadów”. Żołnierze „band leśnych” byli „mordercami kobiet i dzieci”, a ich przywódcy rabowali jedynie z chęci zysku. Na dowód czego przytaczano „fakt”, że jeden z nich ukradł pieniądze „za które założył potem kawiarnie dla swej kochanki”. Aby jednak władza nie wyglądała na bezsilną, równocześnie przytaczano przykłady szeregu udanych akcji resortu bezpieczeństwa. Najskuteczniejszą metodą propagandy było bowiem kojarzenie przeciwnika politycznego z negatywnymi pojęciami, obdarzanie go epitetami o zabarwieniu emocjonalnym: „NSZ-towskie zbiry”, „faszystowsko-sanacyjne podziemie”, „łobuzy się zawsze się znajdą, ale to nie przypadkowe łobuzy, lecz perfidni agenci”. „ciemne siły reakcji – Anders i spółka”, „bandyci leśni – mordercy żołnierzy i spokojnej ludności, grabiciele wsi i miasteczek, dawni sojusznicy Hitlera”, „rodzima reakcja i ich sanacyjno-peeselowscy pachołkowie”. „kryminaliści, elementy sfaszyzowane, pozbawieni wszelkiej ideologii”, „terroryści znani z okrucieństwa”, „mordercy, kapo z obozów, sztubowi o złej przeszłości”, „sanacyjno-faszystowskie zbiry, winowajcy września 1939”. Tę samą rolę pełniły dowcipy i wiersze propagandowe, które powstawały w MIiP. „Co to jest PSL? Na wsi – Pańskie Stronnictwo Leśne, Partia Szlachetnych Lokai, Pańskich sług Liberia, w mieście – Partia Sługusów Lordowskich, Partia Starych Lafirynd, Partia Szabrujących Leniów, w sumie – przegrana sprawa Londynu”. „Na święto Trzech Króli szabrownik pisze na drzwiach: K.M.B., co ma oznaczać: Kiernik, Mikołajczyk, Bańczyk; Sąsiad: Jeśli PSL zwycięży, to za rok litery K.M.B. oznaczać będą: kapitaliści, milionerzy, bankierzy, ale jeśli PSL przegra, to litery te będą oznaczać: Klienci Ministerstwa Bezpieczeństwa!” „Czas przyszły od PSL – UB!”. Podobną rolę co odwoływanie się do emocji, pełniło odwoływanie się do poczucia człowieczeństwa, do humanitaryzmu, do sumienia zbiorowego. „NSZ stał z bronią u nogi – napisano w propagandowej broszurze – a za wroga numer jeden uważał bolszewików, w sytuacji gdy dymiły kominy Oświęcimia, Majdanka, masowo ginęli Polacy”. „W cichym, małym kościółku – czytamy w innej – modliła się ludność, (…) kapłan kończył mszę, gdy (…) nadeszli bandyci. (…) Ich zachowanie cechowało zezwierzęcenie, sadyzm, urągający prawom religii i człowieczej moralności”. Komuniści w swojej propagandzie nawiązywali do instytucji i symboli narodowych, propagowali odrodzenie kultury, dobre stosunki z Kościołem. To zaś pozwalało zmęczonemu społeczeństwu godzić się w poważnej mierze z rzeczywistością, tłumiło lek. Demonizowanie „reakcji” i kojarzenie jej z hitlerowskim okupantem miało zbliżać społeczeństwo do władzy, która gwarantowała mimo wszystko „jakąś” suwerenność. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden element propagandy komunistycznej, mianowicie propagandę szeptaną. Nie dotyczy to plotek tworzonych samorzutnie przez społeczeństwo, które także w jakimś sensie były korzystne dla władzy, gdyż częstokroć potęgowały strach. Chodzi o pogłoski wytwarzane przez władzę w określonym celu i mające przeróżne konsekwencje. Pogłoski te z jednej strony miały szerzy dezinformację, z drugiej stwarzać wrażenie, że działania władz (mordy, gwałty, przemoc) były uzasadnione. Pogłoski miały także szkalować przeciwników, przedstawiając ich jako szpiegów obcych wywiadów, bandytów, zbrodniarzy. Wypracowanie w latach 1944-1947 metody propagandy, komuniści konsekwentnie stosowali do końca swych rządów. Czy jednak, mimo upadku komunizmu, nie są one nadal aktualne?
Wybrana literatura:
H. Arendt – Propaganda totalitarna
P. Wierzbicki – Struktury kłamstwa
M. Broński – Totalitarny język komunizmu
A. Paczkowski – Pół wieku dziejów Polskie 1939-1989
W. Roszkowski – Najnowsza historia Polski
R. Turkowski – Polskie Stronnictwo Ludowe w obronie demokracji 1945-1949
K. Kersten – Narodziny systemu władzy. Polska 1943-1948
Godziemba's blog
Awaryjne lądowanie boeinga. Nowe szokujące ustalenia Dlaczego w boeingu 767, który lądował na warszawskim Okęciu doszło do awarii, których skutkiem było awaryjne lądowanie? Czy pilot Tadeusz Wrona (53 l.) zrobił wszystko, by otworzyć podwozie samolotu? Na te pytania ma odpowiedzieć raport Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Już teraz jednak pojawiają się nowe hipotezy dotyczące akcji na lotnisku. Według jednej z nich podwozie nie mogło się otworzyć z powodu wyłączonego bezpiecznika elektrycznego. Eksperci lotniczy snują wiele domysłów dotyczących boeinga 767, który awaryjnie lądował na warszawskim lotnisku. Okazuje się, bowiem, że oprócz awarii systemu hydraulicznego awarii uległ również system elektryczny odpowiedzialny za wypuszczenie podwozia samolotu. Jak mówi się nieoficjalnie, bezpiecznik tego systemu był wyłączony, dlatego kapitan Tadeusz Wrona nie był w stanie wypuścić kół samolotu. Jak dowiedzieliśmy się nieoficjalnie od jednego z ekspertów lotniczych, teoria o wyłączonym systemie jest bardzo prawdopodobna. – W boeingach 767 wypuścić można podwozie na dwa sposoby. Albo za pomocą hydrauliki, która okazała się w tym przypadku uszkodzona, albo za pomocą prawa grawitacji – opowiada specjalista. Jednak, żeby koła „wypadły same” trzeba zwolnić ich zabezpieczenie za pomocą awaryjnego systemu, a ten był wyłączony – dodaje. Ekspert tłumaczy, że by podwozie wypadło, trzeba elektrycznie zwolnić blokadę utrzymującą dwa wózki głównych kół we wnękach kadłuba, a potem dokonać krótkiego nurkowania boeingiem. Przeciążenie, które powstaje, powoduje, że podwozie opada na dół, jak jojo – ale, by nie wróciło, musi zostać zablokowane przez system elektryczny. Kpt Wrona wyjaśniał po lądowaniu, że ten drugi system nie zadziałał. Jednak – jak przekonuje nasz ekspert, – gdy samolot został podniesiony na lotnisku, a system elektryczny uruchomiony, podwozie otworzyło się tak, jak powinno. Inny specjalista związany z obsługą mechaniczną samolotów wyjaśnia, że wyłączenie bezpiecznika awaryjnego otwierania podwozia mogło być celowym działaniem pilotów. – Boeing jest specyficzną maszyną. Otwarcie awaryjne podwozia i jego blokowanie jest sterowane elektrycznie. Ale jeśli pilot otworzy podwozie grawitacyjnie, a ono się nie zablokuje, to jest problem – mówi ekspert. – Bo podczas lądowania swobodnie wiszące podwozie może się złożyć, a nie działa już system wciągania podwozia do kadłuba. Doszłoby do tragedii, dlatego lądowanie na brzuchu jest bezpieczniejszym wyjściem z sytuacji. Zarówno szefostwo Boeinga, lotniska, LOT-u jak i firmy ubezpieczeniowej są bardzo zainteresowani tym, co ustali Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych. Powód? Od wyniku prac ekspertów Komisji zależy, bowiem to, kto pokryje koszty wynikające z następstw awaryjnego lądowania. – Nie komentujemy żadnych doniesień dotyczących zdarzenia boeinga 767 – mówi Maciej Lasek, zastępca przewodniczącego PKBWL. – Wstępny raport dotyczący awaryjnego lądowania na Okęciu zostanie opublikowany pod koniec miesiąca. Czarne skrzynki polskiego samolotu zostaną przebadane w Niemczech. W Polsce nie ma, bowiem odpowiedniego sprzętu do ich pełnego odczytu.
Ekspert nr 1: Niewykluczone, że nikt z załogi boeinga 767 nie zauważył, że bezpiecznik awaryjnego systemu otwierania podwozia jest wyłączony. To właśnie dzięki temu można byłoby wypuszczać koła grawitacyjnie. System, który był wyłączony zwalnia zabezpieczenia podwozia, dzięki czemu koła po prostu „wypadają” na zewnątrz maszyny. Pewne jest natomiast to, że przez cały lot boeing tracił płyn z systemu hydraulicznego. Działały inne napędzane nim elementy konstrukcji samolotu, ponieważ mają one systemy zapasowe. Natomiast, jeśli chodzi o podwozie, nie ma konieczności jego montowania, bo koła otwierać można właśnie grawitacyjnie. Można się również zastanawiać, dlaczego, mimo awarii pilot zdecydował się na lot przez Atlantyk. Ale to już będą wyjaśniać władze firmy.
Ekspert nr 2: Przed każdym startem zarówno pilot jak i mechanik sprawdzają maszynę. Jeśli nie ma żadnych zgłoszeń o awariach systemów, po prostu ogląda się samolot, ewentualnie uzupełnia płyny eksploatacyjne. Jeśli hydraulika nie działa, to koła po prostu nie wyjadą. Wtedy trzeba otwierać podwozie grawitacyjnie. W tym samolocie służy do tego elektryczny system otwierania podwozia. Jednak on nie zadziałał. Dlatego pilot zdecydował się na lądowanie na brzuchu. Zawsze byłaby możliwość, że koła podczas otwarcia awaryjnego nie zablokowałyby się. Wtedy podczas uderzenia w ziemią mogłyby się rozłożyć. Doszłoby do tragedii. Tu mamy do czynienia tylko z uszkodzeniem samolotu. Na szczęście nikt nie zginął. Marcin Kucharzewski
Włochy idą śladami Grecji. "Mogą być tą drugą kostką w europejskim dominie"
1. Szczyt krajów G-20 w Cannes zakończył się w zasadzie bez ustaleń, może poza jednym, Włochy zostały przymuszone do zaakceptowania monitoringu Międzynarodowego Funduszu Walutowego nad swoimi finansami. Wprawdzie Premier Berlusconi po powrocie do Rzymu ogłosił, że to on wnioskował o kuratelę MFW nad swoim krajem, aby uspokoić rynki, ale media doniosły, że stało się to pod przymusem Kanclerz Merkel i Prezydenta Sarkozy. Ba Berlusconi był ponoć przymuszany do skorzystania także z linii kredytowej MFW w wysokości 50 mld USD, ale temu premier Włoch się przeciwstawił, bo przecież nie są to pieniądze, które mogą rozwiązać jakikolwiek problem tego kraju.
2. Włochy idą śladami Grecji, głównie z powodu rentowności ich obligacji. Już parę miesięcy temu rentowność tych 10-letnich sięgnęła 7% i wtedy wkroczył do akcji Europejski Bank Centralny i rozpoczął ich skup. Dzięki temu rentowność ta obniżyła się do poziomu około 5% i Włochy odetchnęły, ale okazuje się, że na krótko. Mimo, że EBC prowadzi ten skup w zasadzie ciągle to rentowność obligacji włoskich znowu rośnie i w ostatnim tygodniu sięgnęła 6,3%. Wiadomo, że przy takim poziomie rentowności obligacji żaden kraj w dłuższym okresie nie jest w stanie obsługiwać swojego długu, a już Włochy w szczególności, bo wynosi on blisko 2 bln euro. Wprawdzie jego duża część jest finansowana oszczędnościami samych Włochów (podobnie jak w Japonii, gdzie mimo długu wynoszącego blisko 200% PKB, kraj ten znajduje finansowanie swojego długu przynajmniej na razie bez problemów), którym płaci się za pożyczanie trochę mniej niż zagranicy, ale mimo tego temu krajowi coraz trudniej znaleźć chętnych na rolowanie obligacji. Ten problem będzie szczególnie istotny w roku 2012, bo na ten właśnie rok przypada konieczność zrefinansowania aż 300 mld euro włoskiego długu, a takie potrzeby pożyczkowe jednego kraju, robią wrażenie na rynkach finansowych.
3. Włochy pożyczają dużo już od dłuższego czasu i do tej pory nie miały z tym specjalnych problemów, bo ich gospodarka (trzecia w Unii Europejskiej) uchodziła za solidną szczególnie ze względu na rozbudowany sektor małych i średnich przedsiębiorstw. Teraz jednak jest z nią coraz gorzej, a na ten rok skorygowano jej wzrost tylko do 0,3% PKB co oznacza prawie stagnację. Nie lepiej będzie w roku 2012, a to oznacza przy rosnącym długu publicznym wyraźny wzrost wskaźnika relacji długu do PKB i już na pewno przekroczy on poziom 100%. To może oznaczać coraz mniej chętnych na włoskie obligacje, czyli dokładnie sytuację Grecji sprzed 2 lat. Wtedy greckie obligacje także przestały się sprzedawać, a ich rentowność przekroczyła 10%. Wtedy także Komisja i Europejska i MFW przygotowały dla tego kraju I pakiet ratunkowy na kwotę 109 mld euro, ale w zamian za pakiet oszczędnościowo-podatkowoprywatyzacyjny, który zdusił grecką gospodarkę do tego stopnia, że ten kraj od 2 lat nie tylko nie odnotowuje wzrostu gospodarczego, a wręcz spadek PKB, w tym roku aż o 6 punktów procentowych. Włochy także zostały już przymuszone do oszczędzania, podnoszenia podatków i prywatyzacji i nawet Parlament tego kraju jeden taki pakiet uchwalił, ale okazuje się, że to dopiero początek. Oszczędzanie, podnoszenie podatków i prywatyzacja wszystkiego, co państwowe ma być zawarta w drugim już pakiecie, do uchwalenia, którego Berlusconi zobowiązał się na ostatnim szczycie UE w Brukseli, ale zdaje się, że jego przeforsowanie w parlamencie jest już ponad jego polityczne siły.
4. Wygląda, więc na to, że Włochy mogą być tą drugą kostką w europejskim dominie i to kostką o takich rozmiarach, że jej przewrócenie może spowodować taki podmuch, iż sporo innych kostek może przewrócić się tylko z tego powodu. A w Polsce cisza i spokój. Premier od wyborów ponoć pracuje nad swoim expose, które ma wygłosić dopiero 6 grudnia. Co to będzie za wystąpienie, nad którym pracuje się prawie 2 miesiące? Miejmy nadzieję, że nie przebije tego 10-godzinnego Fidela Castro. Zbigniew Kuźmiuk
Zwyciężył pijar Tegoroczne wybory parlamentarne wygrała Platforma Obywatelska, która podczas swoich 4-letnich rządów nie tylko nie zrealizowała prawie żadnego ze swoich postulatów wyborczych, ale ciężko w ogóle mówić o jakichkolwiek tak potrzebnych Polsce działaniach reformatorskich. Mimo to PO jest pierwszą po upadku komunizmu w Polsce partią, która wygrywa drugie wybory z rzędu. Wcześniej ciągle mieliśmy zmiany rządów pomiędzy lewicą postkomunistyczną a lewicą niekomunistyczną. Co prawda, według strony internetowej Kancelarii Prezesa Rady Ministrów premier Donald Tusk podczas swoich rządów spełnił połowę – 47 z 94 obietnic wyborczych, to z raportu Fundacji Republikańskiej wynika, iż spełniono tylko 21 procent (41 ze 195) obietnic z expose premiera sprzed czterech lat. Z kolei według moich wyliczeń (porównaj mój artykuł sprzed dwóch miesięcy na tych łamach) można rządom Platformy Obywatelskiej zaliczyć nie więcej niż dwie spełnione obietnice na jedenaście. Mało tego, przed tegorocznymi wyborami PO nie promowała praktycznie żadnego skonkretyzowanego programu, podobnie jak inne partie, oprócz nastawionej na rynek Nowej Prawicy i Ruchu Poparcia Palikota, który jawnie głosił brutalny antyklerykalizm. Czyżby kwestie programowe przestawały mieć znaczenie na rzecz wizerunku i pijaru? Z wyników wyborów można odczytać, że Polacy nie chcą wolności i niższych podatków! Wolą kłamstwa i puste obietnice bez pokrycia. Może rzeczywiście chodzi o to, jak napisał Rafał Ziemkiewicz, że Polacy boją się zmian. Wolą przewidywalną Platformę Obywatelską, która pogorszy ich sytuację bytową, jak to zrobiła przez ostatnie cztery lata, ale tylko w niewielkim stopniu, który są w stanie udźwignąć. Ale dlaczego nie myślą o swoich dzieciach i wnukach? To przecież rządy Donalda Tuska zwiększyły zadłużenie finansów publicznych o ponad 300 mld złotych. Takiego zamachu na kieszenie przyszłych pokoleń nie dokonała żadna wcześniejsza władza. Można się spodziewać, że przez kolejne cztery lata ekipa PO-PSL zadłuży Polaków na kolejne 400-500 mld złotych. Mamy przecież inflację i ciągły postęp w rozkradaniu podatnika coraz to nowszymi metodami. W rezultacie za cztery lata możemy się spodziewać zadłużenia, które z obecnych ponad 800 mld złotych wzrośnie do około 1,3 biliona złotych! Wielu mądrych i cennych kandydatów nie uzyskało wystarczającego poparcia wyborców, by dostać się do parlamentu. W wielu przypadkach były to osoby, które rzeczywiście coś sobą reprezentują i często mające wiele sukcesów we wprowadzaniu właściwych reform. Nie dostał się do Senatu krytykujący antyrynkowe posunięcia establishmentu prof. Krzysztof Rybiński z Unii Prezydentów – Obywatele do Senatu, którego pokonał Marek Borowski z SLD i Zbigniew Romaszewski z PiS. Nie dostał się do Sejmu mający prawicowe poglądy dotychczasowy poseł Andrzej Sośnierz, były członek UPR, teraz w PJN, który swego czasu zreformował Śląską Kasę Chorych. Wieloma sukcesami na polu obniżania lokalnych podatków czy deregulacji może pochwalić się Krzysztof Haładus, były radny Sosnowca, który obiecywał to samo robić w skali całego kraju, a nie uzyskał mandatu posła, bo ani on, ani jego partia PJN nie dostali wystarczającego poparcia wyborczego. To właśnie partia PJN najgłośniej mówiła o konieczności obniżenia podatków, krytykując wypowiedź premiera Tuska, który stwierdził, że w aktualnej sytuacji nie da się zmniejszyć podatków. Nie zdobyła mandatu poselskiego Sylwia Ługowska z PiS, która opowiadała się za likwidacją barier w dostępie do wielu reglamentowanych zawodów i ograniczeniem ZUS-u. Jednak przede wszystkim nie przekroczyła progu wyborczego do Sejmu Nowa Prawica Janusza Korwin-Mikkego, blokowana przez Państwową Komisję Wyborczą. A właśnie w tej partii znajduje się najwięcej osób, których prowolnościowe, antypodatkowe i prorynkowe pomysły mogłyby przyspieszyć akumulację bogactwa w naszym kraju. Z Nowej Prawicy nie weszli do parlamentu między innymi Stanisław Żółtek z Krakowa, Robert Maurer z Wrocławia, Mieczysław Burchert z okręgu podwarszawskiego, Tomasz Sommer z okręgu siedleckiego, Andrzej Paciej z Nowego Sącza do Sejmu czy Grzegorz Jaszczura (były radny Dąbrowy Górniczej, który próbował zmniejszyć lokalną biurokrację i wydatki gminy) z okręgu sosnowieckiego do Senatu i przede wszystkim zablokowany lider Janusz Korwin-Mikke. Cieszy natomiast śladowe poparcie dla Polskiej Partii Pracy-Sierpień 80, która przedstawia iście komunistyczne poglądy na gospodarkę i społeczeństwo. Można się cieszyć także z tego, że do Sejmu wszedł Przemysław Wipler, aktualnie z PiS, wcześniej w UPR. Miejmy nadzieję, że uda mu się zrealizować jakieś wolnościowe postulaty gospodarcze. Należy zaznaczyć, że do parlamentu dostało się wielu byłych członków i sympatyków UPR, wśród których można wymienić senatora Leszka Piechotę z PO, (który chwali się, że zlikwidował limity licencji na taksówki), dra Andrzeja Misiołka, też senatora z PO (w poprzednim Senacie obaj wspólnie próbowali zmniejszyć obciążenie podatkowe i pozostawić więcej pieniędzy w kieszeniach podatników w sytuacji podniesienia VAT-u – niestety nieskutecznie, bo zostali spacyfikowani przez Macieja Grabowskiego, podsekretarza stanu w Ministerstwie Finansów) czy posłowie PO Wojciech Saługa i Tomasz Tomczykiewicz. Niestety katastrofą należy określić fakt dostania się do Sejmu większości posłów z Ruchu Palikota. Kogóż tam nie ma! Transwestyta, wojujący pederasta, feministki-komunistki, zastępca redaktora naczelnego skandalizującego, o odchyleniu skrajnie lewicowym, tygodnika „Nie” czy przestępca trzykrotnie skazany za współudział w pobiciu, grożenie bronią, który dwa lata spędził za kratkami. A także najbardziej chyba kontrowersyjna postać w tym towarzystwie – były ksiądz, który jest redaktorem naczelnym antyklerykalnego tygodnika „Fakty i Mity”, który miał współpracować z SB i się do tego nie przyznał, i miał zatrudniać u siebie zabójcę księdza Jerzego Popiełuszki. Na liście Palikota do Sejmu była nawet osoba chora umysłowo, która jednak na szczęście nie dostała się do parlamentu. – Ci ludzie są po to, żebyśmy pokazali, że tacy ludzie są wokół nas – żenująco tłumaczył Janusz Palikot. Ruch Palikota popierały takie osoby, jak Jerzy Urban czy prof. Magdalena Środa. Jak poinformował „Fakt”, sam Piotr Tymochowicz, doradca wizerunkowy Palikota, po analizie wyników wyborów ocenił, że mamy „debilne społeczeństwo”. Tak, 90 procent społeczeństwa to patologia i margines, niemający zielonego pojęcia o polityce i nierozumiejący podstaw gospodarki, a głosujący w wyborach. Nie zdziwi, więc fakt, że Ruch Palikota odniósł największy sukces wśród wyborców głosujących w więzieniach i aresztach śledczych, gdzie uzyskał ponad 32-procentowe poparcie. Tak jak swego czasu Andrzej Lepper był niebezpieczny dla sfery gospodarczej ze swoimi antyrynkowymi, niemal komunistycznymi hasłami, tak teraz Janusz Palikot jest niebezpieczny dla sfery obyczajowej z jego libertyńskimi poglądami, antyklerykalnymi hasłami i działaniami przeciwko tradycyjnej rodzinie. Co takiego się stało, że katolickie rzekomo społeczeństwo poparło takie odchylenie od normy? Sportowcy, aktorzy, śpiewaczka operowa (nie dostała się), komuniści, dewianci – takich mamy parlamentarzystów. Czy w naszym kraju brakuje normalnych ludzi do stanowienia prawa?! W nowo wybranym Sejmie najliczniejszą grupę zawodową stanowią… nauczyciele. Czyżby parlament nie był miejscem głównie dla prawników i ekonomistów, którzy mają stanowić dobre prawo? Nie, bo ci w swoich zawodach zarabiają znacznie więcej niż wybrańcy ludu i rzadko chce im się stratować w wyborach. Za to nauczyciele, mimo obowiązującej Karty Nauczyciela, wynagradzani są marnie i parlament to dla nich niewyobrażalny awans społeczny. W moim rozliczeniu rządów Donalda Tuska i jego ekipy politykę zagraniczną zaliczyłem do zrealizowanych obietnic. Tymczasem tuż przed wyborami ekipa rządząca dokonała rzeczy skandalicznej. Na organizowany w Warszawie szczyt Partnerstwa Wschodniego, którego istotnym elementem jest Białoruś, nie zaproszono Aleksandra Łukaszenki, prezydenta tego kraju, podczas gdy ze strony zarówno Unii Europejskiej, jak i pozostałych partnerów wschodnich (Armenii, Azerbejdżanu, Gruzji, Mołdawii i Ukrainy) pojawili się szefowie państw! Zamiast niego zaproszono Siargieja Martynaua, szefa białoruskiego MSZ. „Działania te są poważnym łamaniem podstawowych zasad Partnerstwa Wschodniego, uzgodnionych podczas pierwszego szczytu w Pradze w 2009 roku (…) partnerstwo nie może opierać się na dyskryminacji” – słusznie napisała białoruska ambasada w Warszawie. Bruksela już wcześniej zakazała Łukaszence wjazdu na teren Unii Europejskiej, a teraz wszyscy się dziwią, że jednak minister Martynau nie przyjechał! Gdyby pojawił się w Warszawie, to nie miałby, co robić po powrocie na Białoruś! Jedyne, co by mu zostało, to dymisja. W tej sytuacji Tusk ośmieszył się zaproszeniem białoruskiego ministra spraw zagranicznych, nie zapraszając jego przełożonego. Jeśli chce się z kimś prowadzić politykę, to przede wszystkim trzeba się z nim spotkać, dopuścić go do głosu, a Unia zamknęła usta Łukaszence, zakazując mu wjazdu na jej teren i ogłasza światu jak to bardzo pomaga Białorusi! Tak się nie robi, nawet z największymi dyktatorami. Dialog to podstawa. Stany Zjednoczone nie zakazały przyjazdu na konferencję ONZ do Nowego Jorku Mahmudowi Ahmadineżadowi, prezydentowi Iranu i ten mógł wygadywać na forum Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych różne politycznie niepoprawne refleksje, nawet o Żydach i Holokauście. Wrogów trzeba, chociaż wysłuchać, co mają do powiedzenia, jaki jest ich odmienny punkt widzenia i myślenia. Bo nie jest tak, że jedyne słuszne myślenie mają unijni oficjele i biurokraci, a wszyscy, którzy nie zgadzają się z nimi, nie mają racji. To trąci totalitaryzmem, a niehołubioną w Brukseli demokracją. I w tej sytuacji to białoruski minister spraw zagranicznych zachował się odpowiednio, a nie Tusk i inni unijni oficjele, których hipokryzja nie zna granic. W tej sytuacji to unijni biurokraci okazali się totalitarystami, a nie białoruski prezydent. Ten nawet nie mógł się bronić, bo mu najzwyczajniej zamknięto usta, zakazując wjazdu do UE. Tak się nie robi z głowami państw, tym bardziej sąsiednich! A co do samego Partnerstwa Wschodniego, polskie władze nie powinny zajmować się „demokratyzacją” wschodnich reżimów, wtrącaniem się do ich polityki wewnętrznej i obiecankami w kwestii przystąpienia wschodnich partnerów do Unii Europejskiej, lecz otwarciem granic dla ludzi, towarów, usług i kapitałów z tamtych państw. Po prostu należy walczyć o zniesienie dla nich wiz i umożliwić wolny handel. Jednak w tych kwestiach decyzja nie należy do Polski, nawet, kiedy przewodniczy pracom UE, lecz do konsensusu unijnych polityków. Tak, więc po ostatnich wyborach parlamentarnych nie tylko nie zmieniło się na lepsze, bo rząd nadal będzie tworzony przez tandem PO-PSL, ale w związku z sukcesem wyborczym Ruchu Palikota, który każdej partii odebrał trochę głosów i wszedł do Sejmu, sytuacja zdecydowanie pogorszyła się. Aż strach pomyśleć, na kogo Polacy – zmanipulowani pijarem nowych i starych zawodników politycznych – zagłosują za cztery lata. Tymczasem brak reform, w szczególności w zakresie finansów publicznych, musi wkrótce doprowadzić do katastrofy. Tomasz Cukiernik
Prosto o syjonizmie: co oznacza żydowski nacjonalizm Ważne jest by zrozumieć syjonizm nie tylko dlatego, że jest wpływową ideologią i potężnym ruchem sopołeczno – politycznym, ale również dlatego iż w jego powszechnym rozumieniu mieści się wiele ignorancji, błędów i celowej dezinformacji. Jeśli poszukasz słowa „syjonizm” w zwykłym amerykańskim słowniku, to co znajdziesz będzie bardzo prawdopodobnie nieścisłe, lub w ostateczności prowadzące do niewłaściwych wniosków. Np. popularny i rzekomo autorytatywny amerykański słownik w moim biurze definiuje syjonizm, jako „Ruch niegdyś prowadzący do ponownego założenia, obecnie wspierający narodowe państwo żydów Izrael”(1). Definicja ta, typowa dla amerykańskich prac naukowych, jest gorzej niż myląca. Jest kłamliwa. Założycielem nowoczesnego ruchu syjonistycznego był żydowski pisarz Teodor Herzl. W latach 90. XIX w. mieszkał w Paryżu, gdzie pracował, jako dziennikarz dla wpływowej wiedeńskiej gazety. Był bardzo poruszony rozprzestrzeniającym się ówcześnie we Francji antysemityzmem i antyżydostwem. Wiele rozmyślał o typowych napięciach, braku zaufania i konfliktach pomiędzy żydami i nieżydami, które istniały przez stulecia. Doszedł do wniosku, że znalazł rozwiązanie tego starego problemu. Herzl wyłożył swoje poglądy w książce napisanej po niemiecku pt. „The Jewish State” (Der Judenstaat) [„Żydowskie państwo”]. Praca opublikowana w 1896 r. jest manifestem lub też podstawowymi założeniami ruchu syjonistycznego. Półtora roku później Herzl zwołał pierwszą międzynarodową konferencję syjonistyczną. Pięćdziesiąt jeden lat później, kiedy „państwo Izrael” zostało uroczyście proklamowane, na spotkaniu w Tel Avivie ponad mównicą konferencyjną, zawisł stosownie duży portret Herzla.
Teodor Herzl – “twórca” syjonizmu W swojej książce Herzl wyjaśniał, że bez względu na miejsce zamieszkania oraz obywatelstwo, żydzi stanowią nie tylko wspólnotę religijną, ale są również wspólnotą nacyjną, narodem. Użył niemieckiego słowa „volk”. Gdziekolwiek wśród nieżydów żyje duża liczba żydów, twierdził, konflikt jest nie tylko prawdopodobny, jest nieunikniony. Napisał: „Kwestia żydowska powstaje gdziekolwiek żydzi zamieszkują w zauważalnej liczbie. Tam gdzie jej nie ma, tam zostanie przywieziona przez żydów… Wierzę, że zrozumiałem antysemityzm, który jest złożonym problemem. Rozważałem jego rozwój, jako żyd, bez uprzedzeń i obaw.”(2) W swoich prywatnych i publicznych pismach Herzl wyjaśniał, że antysemityzm nie jest abberacją, ale raczej naturalną reakcją nieżydów do obcych im żydowskich zachowań, postaw. Antyżydowskich zapatrywań, powiedział, nie należy kojarzyć z ignorancją i fanatyzmem, tak jak wielu orzekło. W zamian skonkludował, że starożytny i wyraźnie trudny konflikt między żydami a nieżydami jest zupełnie zrozumiały, ponieważ żydzi są wyraźnie inni, mają interesy inne i często sprzeczne z interesami ludzi, wśród których zamieszkują. Herzl uważał, że głównym źródłem nowożytnego uprzedzenia antyżydowskiego jest tzw. „emancypacja” żydów w XVIII i XIX w. z życia ograniczonego do gett w nowoczesne zurbanizowane społeczeństwo. Proces ten doprowadził to bezpośredniej walki ekonomicznej żydów z nieżydowską klasą średnią. Herzl pisze, że antysemityzm jest „zrozumiałą reakcją wobec żydowskich wad.” W swoim pamiętniku pisał: „Uważam, że antysemityzm jest w pełni usprawiedliwiony.”(3) Herzl utrzymywał, że żydzi muszą przestać udawać – zarówno wobec samych siebie jak i wobec nieżydów – że są jak wszyscy inni [Bujda! Nigdy żaden żyd nie twierdził czegoś takiego. W przeciwnym razie odżydziłby się – tłum.], natomiast muszą uczciwie przyznać, że są odmienną i oddzielną społecznością z własnymi interesami i celami. Jedyne skuteczne długofalowe rozwiązanie to uznanie przez żydów rzeczywistości, życia; ostatecznie „normalny” naród w oddzielnym, własnym państwie. W memorandum do cara Rosji Herzl napisał, że syjonizm jest „ostatecznym rozwiązaniem kwestii żydowskiej.”(4) Po latach wielu żydów zaczęło podzielać poglądy Herzla. Louis Brandeis, przewodniczący Sądu Najwyższego USA i najbardziej wpływowy amerykański syjonista, powiedział: „Przyznajmy wszyscy, że żydzi stanowią wyróżniającą się narodowość, której bez względu na miejsce zamieszkania, pozycję czy wierzenia są członkami.”(5) Stephen S. Wise prezes American Jewish Congress [Amerykański Kongres Żydów] oraz World Jewish Congress [Światowy Kongres Żydów] na wiecu w Nowym Yorku w czerwcu 1938 r. powiedział: „Nie jestem amerykańskim obywatelem wyznającym judaizm. Jestem żydem … Hitler miał rację w jednym. Nazywa żydów rasą, my jesteśmy rasą.”(6) Chaim Wiezmann, pierwszy prezydent Izraela, napisał w swoich wspomnieniach: „Kiedy tylko stan żydowski w jakimś kraju osiągnie nasycenie, kraj ten reaguje przeciwko nim… (Ta) reakcja nie może być rozpatrywana jako antysemityzm w zwykłym czy wulgarnym znaczeniu tego słowa; jest to ogólna reakcja społeczno – ekonomiczna towarzysząca żydowskiej imigracji, i my nie możemy się jej pozbyć.”(7) Mający syjonistyczne poglądy, Ariel Sharon premier Izraela na spotkaniu z amerykańskimi żydami w Jerozolimie w lipcu 2004 r. powiedział, że żydzi z całego świata powinni przenieść się do Izraela tak szybko jak to tylko możliwe. I ponieważ antysemityzm był szczególnie rozpowszechniony we Francji, dodał, żydzi z tego kraju powinni natychmiast przenieść się do Izraela. Francuscy urzędnicy szybko i w możliwy do przywidzenia sposób odpowiedzieli odrzuceniem uwag Sharona jako „nie do zaakceptowania.”(8) Wyobraź sobie jednak liderów Francji, Stanów Zjednoczonych i innych państw odpowiadających potakująco na wezwania Sharona i innych syjonistów. Wyobraź sobie, że prezydent USA odpowiedział: „Ma pan rację, panie Sharon. Zgadzamy się z panem. Zgadzamy się, że żydzi nie są częścią Stanów Zjednoczonych. W rzeczywistości jesteśmy gotowi udzielić wsparcia, robiąc wszystko co możemy, by promować i wspierać wszystkich żydów w opuszczeniu naszego kraju i przeniesieniu się do Izraela.” Byłby to logiczny i uczciwy stosunek nieżydowskich liderów politycznych, którzy mówią iż wspierają Izrael i syjonizm. Jednak liderzy USA, Francji, Brytanii i innych krajów nie są dziś ani uczciwi ani konsekwentni. W latach 30. XX w. jeden europejski rząd był uczciwy i konsekwentny w swoim stosunku do tego problemu – rząd Trzeciej Rzeszy Niemieckiej. Żydowscy syjoniści i niemieccy narodowi socjaliści mieli podobny pogląd na rozwiązanie, tego co Herzl nazwał „kwestią żydowską”. Zgadzali się, że żydzi i Niemcy byli wyraźnie różnych narodowości , i że żydzi nie są Europejczykami, ale raczej tzw. „ojczyzna” żydów jest w Palestynie. Na bazie wspólnych poglądów Niemcy i żydzi współpracowali w tym, co według jednych i drugich, było w ich własnym najlepiej pojętym narodowym interesie. Rząd Hitlera energicznie wspierał syjonizm i emigrację żydów do Palestyny od 1933 r. do 1940 – 1941 r., kiedy druga wojna światowa przeszkodziła dalszej, rozległej współpracy.(9)
(W latach wojny stosunki ochłodły i polityka zmieniła się drastycznie. Niemiecka polityka współpracy z syjonistami i wspierania żydowskiej emigracji do Palestyny utorowała drogę do „ostatecznego rozwiązania”). W latach 30. XX w. główna gazeta SS – Das Schwarze Korps – wielokrotnie proklamowała wsparcie dla syjonizmu. Np. artykuł opublikowany w 1935 r.:(10) „Uznanie żydów za społeczność rasową opartą na krwi, a nie na religii, skłoniło rząd niemiecki do zagwarantowania im rasowej odrębności. Rząd w zupełności zgadza się z żydowskim wielkim duchowym ruchem tzw. „syjonizmem”, który jest wyrazem solidarności żydów z całego świata i odrzuceniem wszelkich asymilacyjnych pomysłów. Bazując na tym Niemcy podjęły starania, które odegrają znaczącą rolę w przyszłym rozwiązaniu problemu żydowskiego na całym świecie.” W końcu 1933 r. wiodąca niemiecka linia promowa rozpoczęła przewożenie pasażerów z Hamburga bezpośrednio do Haify; na pokładzie udostępniano „rygorystycznie koszerne jedzenie”. We wrześniu 1935 r. rząd niemiecki wprowadził „prawa norymberskie”, które zabroniły małżeństw i relacji seksualnych między żydami i Niemcami [ha! a to ci nowość! - tłum] – w efekcie czyniąc z krajowych żydów obcą mniejszość.(11) W kilka dni po ogłoszeniu praw norymberskich, główna syjonistyczna gazeta niemiecka Jüdishe Rundschau w głównym artykule z radością powitała nowe porządki: (12) „Niemcy … wychodzą naprzeciw postulatom World Zionist Congress [Światowy Kongres Syjonistyczny], kiedy zadeklarowały, że żydzi mieszkający w Niemczech stali się narodową mniejszością. Kiedy już żydzi uzyskali status narodowej mniejszości , staje się możliwe nawiązanie normalnych relacji między niemieckim narodem a żydami. Nowe prawa dają żydowskiej mniejszości w Niemczech własne życie kulturalne, własne życie narodowe. W przyszłości własne szkoły, teatry, związki sportowe. Krótko mówiąc, mogą utworzyć własne życie we wszelkich narodowych aspektach.” W latach 30. XX w. syjonistyczne grupy współpracowały z niemieckimi władzami organizując sieć około czterdziestu obozów i centrów gospodarczych w Niemczech, gdzie przyszli osadnicy byli szkoleni do podołania warunkom ich nowego życia w Palestynie. Najważniejszym aspektem kooperacji niemiecko – syjonistycznej w czasie rządów Hitlera było porozumienie transferowe – pakt dzięki któremu dziesiątki tysięcy niemieckich żydów wyemigrowało do Palestyny wraz ze swoim bogactwem. Porozumienie, zwane również Ha’avara – z hebrajskiego „transfer” – zostało zawarte w sierpniu 1933 r. podczas rozmów niemieckich urzędników z oficjelami Jewish Agency [Agencji Żydowskiej] i palestyńskim Center of the World Zionist Organization [Centrum Światowej Organizacji Syjonistycznej].(13) Między 1933 a 1941 r. około 60000 niemieckich żydów (tj. około dziesięć procent żydowskiej populacji w Niemczech w roku 1933) wyemigrowało do Palestyny dzięki Ha’avara i innym niemiecko – syjonistycznym porozumieniom. Niektórzy emigranci przetransferowali znaczne bogactwo z Niemiec do Palestyny. Żydowski historyk Edward Black: „Dla wielu z tych ludzi, szczególnie pod koniec lat 30. XX w., pozwolono transferować właściwe repliki ich domów i fabryk – w rzeczy samej niewybredne kopie ich prawdziwego życia.”(14) Porozumienie transferowe było najlepszym przykładem współpracy hitlerowskich Niemiec z międzynarodowym syjonizmem. Poprzez ten pakt hitlerowska Trzecia Rzesza zrobiła więcej niż jakikolwiek inny rząd w latach 30. XX w. we wspieraniu ruchu syjonistycznego i żydowskiego rozwoju w Palestynie. Esencją syjonizmu, lub żydowskiego nacjonalizmu, jest to, że wszyscy żydzi – bez względu na ich miejsce zamieszkania, bez względu na ich religię, bez względu na ich obywatelstwo – są członkami żydowskiego „narodu” lub „państwa”, wobec którego okazują pierwszorzędną lojalność i posłuszeństwo. Przytłaczająca większość żydów w Stanach Zjednoczonych identyfikuje się dziś i wspiera Izrael, jest członkami syjonistycznych grup i organizacji. Każda znacząca grupa i istotny związek żydów w Stanach Zjednoczonych, każdy znaczący amerykański polityk żydowskiego pochodzenia lub lider społeczny wspiera Izrael i syjonizm; w większości przypadków bardzo gorliwie. Z kilkoma wyjątkami, nawet amerykański żyd krytycznie nastawiony wobec pewnych działań Izraela również wyraża poparcie dla Izraela i nacjonalistycznej ideologii na której syjonistyczne państwo bazuje. Syjonistyczny żyd, z definicji, przywiązuje lojalność do żydowskiej społeczności i do Izraela. Syjonizm nie licuje z patriotyzmem wobec jakiegokolwiek kraju, jakiegokolwiek innego bytu niż Izrael i światowa społeczność żydowska. Dlatego trudno zaakceptować jako szczere, uczciwe, pobożne zapewnienia żydowskich liderów w USA, że amerykańscy żydzi są tak samo lojalni wobec Stanów Zjednoczonych jak każdy inny obywatel. W stanach Zjednoczonych prawie każdy ważny polityk – żyd czy nieżyd, demokrata czy republikanin – żarliwie wspiera Izrael i żydowską ideologię nacyjną na której zasadza się te państwo. W Waszyngtonie politycy obu dużych partii wywierają presję, by USA wspierały Izrael jako etniczne państwo żydów. Płomiennie wspierają i gorliwie szukają łaski wpływowych organizacji żydowsko – syjonistycznych takich jak American Israel Public Affairs Committee (AIPAC) [Amerykańsko – Izraelski Komitet Spraw Publicznych] i Anti – Defamation League (ADL) [Liga Przeciw Zniesławieniu]. Każdy – bez znaczenia czy żyd czy nie – kto twierdzi, że wspiera Izrael powinien, aby być uczciwym i konsekwentnym, podzielać punkt widzenia izraelskiego premiera Sharona i innych syjonistycznych liderów i wspierać migrację żydów z całego świata do Izraela. Ale oczywiście tak się nie dzieje. W odniesieniu do syjonizmu i Izraela, stosunek i działania niemal wszystkich amerykańskich polityków, żydów i nieżydów, są hipokryzją i fałszem. Mówiąc inaczej, syjonistyczni żydzi i ich nieżydowscy sojusznicy krzykliwie stosują podwójne standardy. Żydowsko – syjonistyczne organizacje wraz ze swoimi nieżydowskimi sojusznikami wspierają jedną społeczno – polityczną ideologię dla Izraela i światowej społeczności żydowskiej i zupełnie inną dla Stanów Zjednoczonych oraz pozostałych państw. Upierają się, że etniczny nacjonalizm jest zły dla nieżydów, a jednocześnie energicznie wspierają etniczny nacjonalizm – to jest syjonizm – żydowski. Twierdzą, że Izrael musi być nacjonalistycznym państwem żydowskim z uprzywilejowanym statusem dla żydowskiej populacji, włączając prawa imigracyjne dyskryminujące nieżydów. W tym samym czasie żydowsko – syjonistyczne grupy i liderzy, wraz ze wspierającymi ich nieżydami, nalegają, aby w Stanach Zjednoczonych, Brytanii, Francji, Niemczech i w innych krajach nie było przywilejów ze względu na rasę, etniczne pochodzenie, religię. Nasi polityczni liderzy mówią nam, że amerykańskich żydów powinno zachęcać się do myślenia o sobie jako o oddzielnej grupie narodowej z oddzielnymi interesami niż amerykańskie. Jednocześnie twierdzą, że syjonistycznym żydom należą się te same prawa jak amerykańskim obywatelom. Na bazie tych podwójnych standardów, żydzi posiadają uprzywilejowany status w amerykańskim życiu politycznym i kulturowym. Amerykanom każe się wierzyć w to że syjonizm jest życzliwym, altruistycznym, sprawiedliwym wspieraniem tzw. żydowskiej ojczyzny. W rzeczywistości jest to ideologia i ruch bazujący na żydowskim nacjonaliźmie, który wzmacnia tożsamość i samoświadomość żydów jako silnej i oddzielnej społeczności z własnymi interesami innymi niż interesy nieżydów i wzmacniający już i tak potężną światową społeczność żydowską. Dr Mark Weber
390 rocznica największej bitwy XVII wieku Miłośnicy tradycji szlacheckich Rzeczpospolitej uczcili w Białymstoku 390. rocznicę zwycięstwa nad Turkami pod Chocimiem w 1621 roku. Impreza, w której wzięło udział kilkudziesięciu konnych i piechurów, odbyła się pod hasłem “Dnia Tradycji Rzeczpospolitej”. Jego punktem kulminacyjnym była Banderia Sarmacka, z okazji 390. rocznicy bitwy pod Chocimiem. Jak podkreślali organizatorzy – największej bitwy XVII wieku. Banderia, to nazwa konnego oddziału lub orszaku, asystującego uroczystemu pochodowi czy powitaniu dostojnych osób. W Białymstoku było to blisko trzydziestu konnych, część w tradycyjnych strojach szlachty, inni np. w strojach łuczników. Byli też goście z Ukrainy, członkowie tamtejszego Towarzystwa Kurkowego. Inscenizacja miała przypominać uroczysty powrót wojsk polskich po bitwie pod Chocimiem. Po mszy św. w białostockiej katedrze, salwie armatniej na powitanie konnych i części oficjalnej, oddział przejechał ulicami miasta do parku przy kościele św. Rocha, gdzie miały miejsce pokazy sprawności jeźdźców, strzelectwa i fechtunku. Wśród organizatorów Dnia Tradycji Szlacheckiej w Białymstoku jest Fundacja Obowiązek Polski, założona kilka miesięcy temu w Białymstoku. Chce ona m.in. organizować imprezy dla szerszej publiczności, by przypominać historię i propagować patriotyzm. Prezes fundacji Dariusz Wasilewski powiedział PAP, że podobnej imprezy nie było w Białymstoku od wybuchu II wojny światowej. “Trzydziestu konnych to jest naprawdę duży wysiłek. Wszyscy w strojach sarmackich z czasów, gdy Polska była piękna, wielka, wręcz wiktorialna” – podkreślił. W jego ocenie, były to czasy, gdy Polska była “w szpicy” narodów całego świata. “Powinniśmy tę tradycję kultywować, ale oczywiście przekładać na dzień bieżący: czyli zostawać w Polsce, rozwijać się, pracować” – dodał Wasilewski. W imprezie uczestniczyli członkowie białostockiej grupy Rota Ryngraf oraz członkowie bractw kurkowych z Warszawy i Łomży. Wasilewski zwrócił uwagę, że taka działalność to nie tylko kwestia odpowiedniego stroju, ale też treningi np. jazdy konnej czy ćwiczenia szermierki na szable. Bitwa pod Chocimiem (obecnie południowo-zachodnia Ukraina) została stoczona we wrześniu i październiku 1621 roku pomiędzy armią Rzeczypospolitej pod rozkazami Jana Karola Chodkiewicza (po jego śmierci – dowodzoną przez Stanisława Lubomirskiego), a armią turecką sułtana Osmana II. Różne źródła podają różną liczebność sił obu wojsk. Po stronie RP najczęściej mowa jest o ok. 50-60 tys. jazdy i piechoty, siły tureckie były dwa razy większe. Zamknięte w warownym obozie siły polsko-litewsko-kozackie skutecznie się broniły, uniemożliwiając Turkom i ich sojusznikom wejście w granice RP. Oblężenie zakończyło się taktycznym zwycięstwem armii Rzeczypospolitej, ukoronowanym podpisaniem traktatu pokojowego.
Za: niezalezna.pl (2011-11-06 )
Totalny odlot Maziarskiego w obronie Bonieckiego: oskarża Zgromadzenie Księży Marianów o przestępstwo, żąda prokuratora Wojciech Maziarski, redaktor naczelny "Newsweeka" popełnił komentarz " Kościół i wolność" poświęcony sprawie prośby o powstrzymanie się od wypowiedzi medialnych jakie skierowały do niego władze Zgromadzenia Księży Marianów. Redaktor naczelny Newsweeka grzmi już w pierwszym zdaniu:
Nazwijmy rzecz po imieniu: ten religijny knebel jest w istocie przestępczym złamaniem konstytucji. Mamy, więc od razu pogardliwe określenie decyzji władzy kościelnej mianem "religijnego knebla". Całokształt działalności Maziarskiego, który z "Newsweeka" uczynił trybunę wszelkich lewackich i obrazoburczych ataków na chrześcijan, prowadziłaby do wniosku, iż jest on ostatnią osobą mającą prawo troszczyć się o Kościół. Po okładkach wychwalających wulgarnego satanistę Nergala, po robionych na kolanach wywiadach z Urbanem, po Palikocie rozpiętym na krzyżu... Ale gdzie tam. Maziarski troszczyć się o Kościół jak najbardziej chce! Stwierdza:
Kościół: przyjaciel czy wróg wolności? – tak brzmi temat publicznej debaty, którą nasza redakcja współorganizuje z magazynem „Liberté!” i Fundacją im. Friedricha Naumanna. Gdy pierwszy raz usłyszałem propozycję brzmienia tytułu, poczułem się zakłopotany. Nie, dlatego, by w samym sformułowaniu było coś z gruntu niedobrego czy fałszywego. Miałem jednak wątpliwości ze względu na ludzi, których lubię, szanuję i cenię, a którzy postawą i działalnością sprawiają, że tak ostre stawianie sprawy wydaje się rzeczą niewłaściwą, przesadną, niesprawiedliwą. Jak to? Wrogiem wolności miałaby być wspólnota, którą tworzą księża Adam Boniecki, Kazimierz Sowa, biskup Tadeusz Pieronek, ojciec Wojciech Jędrzejewski i wielu innych równie fantastycznych ludzi? Samo postawienie takiego pytania musiałoby ich zaboleć, a ja nie mam ochoty sprawiać im przykrości. Dalej rzuca kolejne oskarżenia wobec ludzi Kościoła, w tym brutalnie atakuje Przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski:
Przecież nie cały polski Kościół ma twarz abp. Józefa Michalika czy Tomasza Terlikowskiego. Nie cały polski Kościół chce odebrać ludziom prawo do samodzielnego wyboru pomiędzy tym, co ich zdaniem dobre, a tym, co uznają za złe. Nie cały polski Kościół lęka się wolności, ideowego pluralizmu i zmian, jakie niesie ze sobą współczesność. Nie cały reaguje złością i agresją na każdą próbę odsunięcia go od sfery świeckiego życia państwa. Jeszcze raz zdanie z tego fragmentu wypowiedzi Maziarskiego:
Nie cały polski Kościół chce odebrać ludziom prawo do samodzielnego wyboru pomiędzy tym, co ich zdaniem dobre, a tym, co uznają za złe. Jak właściwie z czymś takim dyskutować? Ustawianie, jako celu dyskusji o Kościele stworzenie takiego Kościoła w którym każdy decyduje co dobre, a co złe, przekracza granice intelektualnej hucpy. Przecież wiara polega w dużym stopniu, choć nie tylko, na przyjęciu dogmatów, na uznaniu Autorytetu Kościoła, księży, biskupów, Ojca Świętego. A nie na dowolnym wyborze, co dobre, a co złe. Coś takiego nie byłoby Kościołem Apostolskim, a po prostu jego parodią i antykościołem. Wygłoszenie takiego zdania dowodzi całkowitej nieznajomości tematu, o którym mówi Maziarski. Ale jak widać, nie przeszkadza mu to ani w pisaniu komentarzy, ani w organizowaniu debaty. Nie wiemy, czy zaprosi tam Urbana z Palikotem. Ale to niewykluczone. Dalej Wojciech Maziarski sięga po argumenty jak z poradnika sowieckiego agitatora:
Nazwijmy rzecz po imieniu: ten religijny knebel jest w istocie przestępczym złamaniem artykułu 54 konstytucji, który stwierdza: „Każdemu zapewnia się wolność wyrażania swoich poglądów”. Fakt, że jako zakonnik ks. Boniecki ślubował posłuszeństwo swej zakonnej władzy, nie ma tu nic do rzeczy, bowiem władza ta nie może łamać prawa państwowego i pozbawiać obywateli Polski ich konstytucyjnych praw. Właściwie rzecz się kwalifikuje do Rzecznika Praw Obywatelskich i prokuratora. Na cóż, więc czeka szef "Newsweeka"? Jak nic powinni z Szymonem Hołownią złożyć odpowiednie doniesienie. Wtedy wsadzi się władze Zgromadzenia Marianów do więzienia, Bonieckiego pan premier Tusk ustanowi komisarzem zakonu, i będzie jak trzeba. Każdy już będzie mógł sam w Kościele decydować, co dobre, a co złe! Słowem - totalny odlot! Przerażające, że szef dużego w sumie tygodnika, nawet skrajnie lewicowego, może pisać wstępniaki na tym poziomie intelektualnym. źródło: Newsweek.pl
Ziemkiewicz o niemieckiej dominacji. Budowa IV Rzeszy Narzucenie niemieckiej dominacji..Udaje się to, co kiedyś nie udało się Hitlerowi i kajzerowi Wilhelmowi: narzucenie dominacji niemieckiej „Kultur" całej Europie.. Stłamszenie demokracji i suwerenności mniejszych państw przez sojusz oligarchii i.. Polecam analizę Ziemkiewicza „ Integracja kontra demokracja „, której jednym z podtytułów jest „Narzucenie niemieckiej dominacji. Ziemkiewicz nie użył terminu IV Rzesza. Termin ten ukułem na użytek opisu procesu przekształcania Unii w wewnętrzną kolonię Niemiec. Upadek państwa greckiego, przejście Grecji pod kontrolę oligarchii i Niemiec jest momentem zwrotnym. Od tej symbolicznej chwili możemy mówić o rozpoczęciu budowy IV Rzeszy. Unii Europejskiej Narodu Niemieckiego. Tekst Ziemkiewicza jest doskonałą ilustracją, opisem budowy nowego czwartego Reichu. Mało, kto zdaje sobie sprawę jak daleko zaawansowane są przygotowania do odbudowy Wielkich Niemiec. Po pierwsze Niemcy niszczą wszelkie procedury demokratyczne w państwach Unii, co oznacza sprowadzenie obywateli tych państw do roli pozbawionego praw politycznych nowego chłopstwa pańszczyźnianego Oraz że Niemcy są przygotowane, aby użyć Bundeswehry do narzucenia Europie swojej hegemoni. O zagrożeniu użyciem siły przez Niemcy w mało zawoalowany sposób mówił nie kto inny jak nasz prusofil Sikorski. Oto słowa z jego expose „Z Niemcami łączy nas wspólnota interesów i demokratycznych wartości. Kraj ten ugruntował swoją kluczową pozycję na Kontynencie. W naszym interesie jest, aby Niemcy oddziaływały na Europę w ramach mechanizmu konsultacji, na które państwa członkowskie - a więc także my - mają spory wpływ. Alternatywa, czyli przywództwo Niemiec „metodami tradycyjnymi”, jak to ujął pewien polityk CDU, byłaby gorsza. „...(więcej) Proszę zwrócić uwagę na groźbę, jaką zawarł Sikorski w słowach „Alternatywa, czyli przywództwo Niemiec „metodami tradycyjnymi”..... Co może być tą alternatywa, jakimi to tradycyjnymi metodami Niemcy próbowały zapewnić sobie przywództwo w Europie? Bundeswehrą.Najsilniejszą i najnowocześniejszą w tej chwili armią w Europie. O wadze problemu użycia Bundeswehry, aby zabezpieczyć interesy ekonomiczne i polityczne Niemiec świadczy szybka dymisja prezydenta Niemiec.„The Economist prezydent Horst Kohler powiedział po swoim powrocie z Afganistanu „ Kraj o naszych rozmiarach oraz z tak zorientowany na eksport musi czasamiwysłać swoje oddziały, aby bronić swoich ekonomicznych interesów„....”Prezydent Republiki Federalnej Niemiec Horst Koehler oświadczył, że ustępuje w trybie natychmiastowym ze stanowiska. Jak powód rezygnacji podał kontrowersje wokół swej niedawnej wypowiedzi na temat interwencji wojskowej w Afganistanie? „Prezydent zaznaczył, że pomówienie, jakoby opowiadał się za sprzecznym w konstytucjąużyciem Bundeswehry do zabezpieczania niemieckich interesów gospodarczych, nie ma jakichkolwiek podstaw.”...(więcej) Wojna w Europie groził Rostowski „po takich wstrząsach gospodarczych i politycznych, jakie teraz dotykają Europę, „rzadko się zdarza, by po 10 latach nie było także katastrofy wojennej". I - jak mówił minister - ten prezes banku dodał, że "poważnie się zastanawia nad tym, by uzyskać dla dzieci zieloną kartę w USA„...(więcej), jak i Angela Merkel . Warto jeszcze przytoczyć przekonanie Johna Graya, że przemoc już niedługo dotknie Europę John Gray „Coraz większy dobrobyt może działać jak środek uspokajający, ale nie ma powodów, by sądzić,że wzrost bogactwa może trwać bezustannie.Kiedy zaś się załamie, przemoc z pewnością powróci?Na różne sposobyataki na mniejszości i imigrantów w wielu krajach Europy, zamieszki przeciwko cięciom budżetowymw Grecji i angielskie rozruchyz ubiegłego lata dowodzą, jak bardzo nagłe załamanie gospodarki może zaburzyć spokój społeczny.Wszystkie trendy leżące jakoby u podstaw „długiego pokoju" są przypadkowe i odwracalne. „....”Sięgają po argumenty naukowe, by wykazać,że na dłuższą metę przemoc zaniknie – stąd taka obfitość wykresów i tabel przy jednoczesnym unikaniu niepasujących faktów. Rezultat nie jest ani trochę bardziej wiarygodny od wysiłków, jakie czynili marksiści, by wykazać naukową konieczność socjalizmu, albo wolnorynkowi ekonomiści, by dowieść wiecznotrwałości tego, co do niedawna było czczone pod nazwą długiego boomu.Długi pokój to tylko kolejne takie efemeryczne złudzenie„....( źródło ) Oczywiście w sytuacji nie rozruchów, ale powstań narodowych jakie mogą wybuchną przeciwko kolonialnemu wyzyskowi siły zbrojne Niemiec wezmą udział w ich tłumieniu . Oczywiście nie będzie to żadna Bundeswehra, ale mówiący po niemiecku żołnierze jakiegoś Europejskiego Korpusu Pokojowego, czy Unijna Formacja Rozjemcza. Po tym wstępie wróćmy do Ziemkiewicza „Narzucenie niemieckiej dominacji „....”Integracja europejska miała w zamyśle zapobiec powrotowi piekła z przeszłości przez podniesienie demokracji na wyższy, ponadnarodowy poziom. Tymczasem w sposób definitywny jej skutkiem staje się – wręcz przeciwnie – stłamszenie demokracji i suwerenności mniejszych państw przez sojusz ponadnarodowej oligarchii i narzucające narodom swą wolę rządy państw najsilniejszych.”....”jest właśnie skutkiem obrócenia na pożytek Niemiec wysiłku i energii mniejszych narodów. „....”Okazywaną w tej sprawie determinację nie tylko światowe potęgi, do których skierowano przekaz, ale też miliony Europejczyków podatnych na proste wytłumaczenia, widzą tak oto: Angeli Merkel, dzięki zastosowaniu sprytniejszych metod i wyeliminowaniu za ich pomocą tradycyjnego przeciwdziałania ze strony Francji, udaje się to, co kiedyś nie udało się Hitlerowi i kajzerowi Wilhelmowi: narzucenie dominacji niemieckiej „Kultur" całej Europie....„„Nawet, jeśli narazi to europejski establishment na zarzut, iż „europejską solidarność" zastąpili po prostu podbojem Europy przez dwa główne mocarstwa. „....”W Europie doszło do stłamszenia demokracji i suwerenności mniejszych państw przez sojusz ponadnarodowej oligarchii i rządy państw najsilniejszych„....”Z tego punktu widzenia publiczne zbesztanie Grecji i pogrożenie jej palcem przez Merkel i Sarkozy'ego można uznać nie za przypadek, ale za próbę dania potęgom światowym mocnego sygnału, że w Europie jestjednak jakaś władza, może i nieformalna, ale gotowa zmusić opornych do trwania w założonym porządku, do cięć i równoważenia budżetów,”.... ( źródło ) Czy rzeczywiście czeka nas Pax Germanica? IV Rzesza składająca się z Hegemona, Niemiec i całego szeregu satelitów wokół nich. Pamiętajmy, że 60 letni pokój w Europie zawdzięczamy Stanom, które faktycznie okupowały Niemcy prze kilkadziesiąt. Kontrolując je przy tym politycznie. Teraz duch barbarzyńskich Prus zerwał się z uwięzi ….. Marek Mojsiewicz
ESBEK ZADRWIŁ Z WIELKIEJ POEZJI Wędrując wśród stoisk z książkami podczas ostatniego dnia 15 Targów Książki w Krakowie zobaczyłem znajomą postać, znajomą twarz: mężczyzna dobrze już po 50 - niewysoki, łysy z siwiejącą brodą. Można go spotkać niemal codziennie w Krakowie, przed sklepem z dywanami przy Wiślnej 10 – po sąsiedzku z Tygodnikiem Powszechnym (Wiślna 12). Handluje dywanami perskimi. W sklepie jest zwykle pusto. A on stoi zwykle przed witryną - na ulicy, z przyklejonym do warg papierosem i patrzy pustym wzrokiem nie wiedzieć nawet gdzie albo, na co, i kogo... Czasem palą razem, z żoną. Sprawiają wrażenie bardzo samotnych i raczej niezbyt szczęśliwych. Pamiętam go jeszcze z czasów przed 1989 roku. Wtedy był legendą. A może nie on. Jego wydawnictwo było legendą. Oficyna Literacka wydawała wszystko: literaturę piękną: prozę, poezję, historię… Była największym wydawnictwem podziemnym w Krakowie i Małopolsce, a on jego szefem i twórcą. Henryk Karkosza, obok Lesława Maleszki *** najcenniejszy agent SB w Krakowie i jeden z najcenniejszych w Polsce znany, jako TW „Monika”. To do niego spływały środki finansowe, sprzęt drukarski, nawet nadajniki radiowe z Europy Zachodniej. Wiele z nich wpadło od razu w ręce bezpieki. Karkosza był członkiem kierownictwa Funduszu Wydawnictw Niezależnych, który rozdzielał pieniądze przychodzące z Zachodu. Za jego długiej kadencji w SB (zaczynał jeszcze przed 1980 rokiem, jako członek krakowskiego SKS (Studencki Komitet Solidarności) – wskutek jego donosów SB zlikwidowało niemal wszystkie konkurencyjne wydawnictwa podziemne. Intrygi TW „Monika” wobec Andrzeja Mietkowskiego doprowadziły do odsunięcia go od poligrafii SKS. W 1980 roku Karkosza przejął Krakowską Oficyna Studentów przekształcił w Wydawnictwo KOS, a w 1982 w Oficynę Literacką. Odtąd tylko Oficyna Literacka mogła wydawać regularnie i tylko on mógł zarabiać na książkach. W ten sposób w latach 80 pod kontrolą SB znalazło się od 70 do 80 proc. drugoobiegowych wydawnictw na południu Polski. Ciekawe też jest to, że TW „Monika” pisał donosy także na Lesława Maleszkę czyli Ketmana albo jako kto woli na TW „Tomka” i wice versa. Bezpieka musiała mieć niezły ubaw je czytając. Oficyna Literacka istniała jeszcze jakiś czas po 1989 roku, ale złote czasy monopolu wydawniczego zapewnianego przez SB minęły. Wolny Rynek okazał się dla Oficyny Literackiej zabójczy i wkrótce zakończyła swoją działalność. Gdy w 2004 roku Bogusław Sonik i Bronisław Wildstein ogłosili publicznie, że Karkosza był kapusiem wydawało się że Oficyna Literacka to już tylko temat dla historyków zwłaszcza tych z pod szyldu IPN. Tymczasem… „Tegoroczny noblista Szwed Tomas Tranströmer poprzez swoje tomiki będzie obecny na stoisku reanimowanej Oficyny Literackiej, która wydawała jego wiersze w latach 90.” – czytamy w Gazecie Wyborczej. w notce „Książki i 30 tys. ich czytelników”(Gazeta Wyborcza nr 256, wydanie z dnia 03/11/2011Kultura, str. 14), i w internetowym wydaniu GW.
http://wyborcza.pl/1,75475,10574869,Literacki_zawrot_glowy.html
I co? Chcesz kupić tegorocznego noblistę płać TW „Monice”. Prof. Andrzej Romanowski pewnie kupi. Gdy w 2004 roku okazało się że Karkosza to agent SB, Romanowski pisał na łamach GW „Od kilku tygodni czytam, że współpracownikiem SB był Henryk Karkosza. Nie dziwię się - skoro kiedyś Lecha Wałęsę uznano za agenta "Bolka", czemuż Karkoszy, jednego z najbardziej zasłużonych wydawców drugiego obiegu, nie można identyfikować z agentem "Moniką"? A przecież tym razem sytuacja jest inna: źródłem informacji są dokumenty zgromadzone w IPN. Jakie to dokumenty? Esbeckie.” „IPN - bezprawie i absurd” Andrzej Romanowski GW Gazeta Wyborcza nr 226, wydanie z dnia 25/09/2004 GAZETA ŚWIĄTECZNA, str. 12. No i wszystko jasne. Podczas ostatnich Targów Książki spotkałem się też z argumentacją wywodzącą się z okolic Wyborczej, że"... w końcu Karkosza to nie osoba publiczna, więc nie można mieć do niegoo nic pretensji. Pora go zostawić w spokoju. Oficyna Literacka to przecież było świetne wydawnictwo, na którym wielu z nas się wychowało.Nas wolnych ludzi. Że może bez jego współpracy z SB nie byłoby tylu książek w podziemiu. A bez nich nie byłoby wolnej myśli itd." Znam te argumenty. Już wiele razy słyszałem, że gdyby Ryszard Kapuściński nie wspólpracował z wywiadem PRL to nie mógłby wyjeżdżać w świat. A jakby nie wyjeżdżał to nie napisałby tylu księżek... A przecież lepiej, że napisał... I o to chodzi! Kara minęła… Już WOLNO KUPOWAĆ i najlepiej w spokoju: książki Oficyny Literackiej np. przy stoisku e28 na Krakowskich Targach. Zresztą, która księgarnia nie będzie sprzedawać tegorocznego noblisty? OTÓŻ NIE WOLNO! NIE KUPUJCIE KSIĄŻEK OFICYNY LITERACKIEJ! Szkoda mi tylko Tomasa Tranströmera, którego pewnie nie prędko poczytam. Bo kto wie czy TW „Monika” nie „załatwił” sobie na niego wyłączność w Polsce na kilka najbliższych lat. W końcu zawsze miał nosa do książek. http://targi.krakow.pl/pl/strona-glowna/targi/15-targi-ksiazki-w-krakowie/kolumna-ii/tomiki-poezji-noblisty.html
*** O Lesławie Maleszce i Henryku Karkoszy piszą Ewa Zając i Henryk Głębocki „Ketman” i „Monika” - żywoty równoległe.(tekst z biuletynu IPN dostępny w wersji PDF w internecie)
Czy duchowny katolicki może być postmodernistą? Wiedziony ciekawością przeczytałem wywiad, jakiego udzielił pod koniec października br. jednemu z dzienników pewien wybitny jezuita na temat obecnej sytuacji Kościoła w Polsce. Zaintrygował mnie już sam tytuł: “Jak żyć, katoliku?”, a jeszcze bardziej podtytuł stanowiący fragment wypowiedzi owego zakonnika: “Ci, którzy odchodzą od Kościoła, też są Polakami i mają prawo żyć w naszym państwie”. Stwierdzenia te zawierają myśl, że ciężko jest żyć katolikowi w polskim Kościele, a jeszcze ciężej tym, którzy od niego odchodzą, gdyż są uciskani przez Kościół instytucjonalny. Ale po kolei.
1. Dziennikarz prowadzący wywiad zadaje na początku pytanie: “Wybory to żółta kartka dla Kościoła?” Pytanie to jest bardzo ciekawe, jeśli się zważy na to, że ok. 2,5 mln ludzi w Polsce zagłosowało na Ruch Palikota oraz na SLD – ugrupowania wrogie Kościołowi, gdyż uważają oni, że należy Kościół usunąć z życia publicznego. W związku z tym rodzi się nie lada problem: czy byli to niekatolicy, czy też społeczność katolików, która zezłościła się na Kościół? A może przyczyniła się do tego ciemnota polityczna lub przyjęta powszechnie wroga marksistowska zasada, że Kościół nie ma nic do życia społecznego i politycznego? Co odpowiada ojciec zakonny na to trudne pytanie? Otóż według niego, przyczyną sukcesu owych ugrupowań jest to, że niektórzy hierarchowie kościelni uzurpują sobie prawo do mieszania się we wszystkim do życia społecznego i politycznego. Żyją oni jeszcze atmosferą czasów komunizmu, kiedy to reprezentowali społeczeństwo polskie, nie rozumieją zaś demokracji, według której Kościół żyjący w państwie polskim musi podlegać świeckim wartościom i regułom, tak samo jak inne podmioty państwa polskiego; nie rozumieją, że dziś katolicy są tylko jedną z grup, którymi włada państwo, a nie Kościół. Zresztą ogół świeckich dał znać hierarchii, że nie ma ona żadnych praw społecznych i politycznych. Z drugiej strony zawinili i ci politycy, którzy szukali poparcia u biskupów. Złe były w 80 proc. nominacje za czasów Jana Pawła II. Niektórzy śmieli popierać PiS, opowiadające się za patriotyzmem i za udziałem Kościoła w życiu publicznym.
Moje uwagi: Widać od razu, że ojciec przyjmuje za ateizującym postmodernizmem pogląd, iż religia jest sprawą czysto prywatną i osobistą i nie ma dla niej żadnego miejsca w przestrzeni publicznej, a jeśli coś siłą rzeczy wykracza poza prywatność, podlega całkowicie prawom państwowym. Autor wypowiedzi nie rozróżnia między doczesną, że tak powiem – socjologiczną stroną Kościoła – a sakramentalną i nadprzyrodzoną. Przez Kościół rozumie raczej tylko hierarchię, zapominając, że substancją Kościoła są świeccy katolicy, a więc większość zarówno wyborców, jak i wybieranych. Podobnie sam ojciec jest również członkiem Kościoła. Ale wydaje się, że chciałby, aby świeccy członkowie Kościoła na forum publicznym zachowywali się tak, jakby do Kościoła nie należeli, a nawet byli niewierzący, zgodnie z duchem liberalizmu panującym w Unii. Słowem, wszyscy katolicy na forum publicznym mają być ateistami, a katolikami tylko na forum wewnętrznym i prywatnie. Ojciec zarzuca też biskupom, że nie potępili przed wyborami profanacji synagogi i miejsca kultu muzułmańskiego na Podlasiu ani napisów w Jedwabnem. Nazwał to brakiem współczucia, taktu i dobrego smaku. Nie wziął jednak pod uwagę, że mogły to być prowokacje obliczone na osłabienie wpływu katolików na wybory i przedstawienie ich jako niezdolnych do sprawiedliwego rządzenia. Zresztą jako Polacy i katolicy jesteśmy w Ojczyźnie ciągle prowokowani, żeby siebie samych potępiać. Ktoś liczy na naszą głupotę. Trzeba też zwrócić uwagę na to, że nowomowa postmodernistyczna używa terminu “tradycja” w innym znaczeniu. Tradycja to dla niej nie jest dziedzictwo, dorobek, osiągnięcia ojców, lecz wsteczność, ciemnota i dziedziczenie wszystkiego, co złe i godne odrzucenia.
2. W rozmowie pojawia się sprawa Ruchu Palikota, krzyża w Sejmie i aborcji W odpowiedzi ojciec stwierdza, że doskonale rozumie, iż tak wielu ludzi głosowało na Palikota, bo niektórzy politycy liczą się z głosem Kościoła w sprawach aborcji, życia w rodzinie i w państwie, w sprawie in vitro, związków partnerskich i w ogóle w sprawach moralności. Tymczasem księża nie mogą instruować innych, jak żyć, czy mieć dzieci, czy nie, kogo i jak kochać. Kościół nie może domagać się prawa przeciwko aborcji, powinien tylko wiernych wychowywać indywidualnie tak, aby z niej nie korzystali. Przy tym i hierarchia nie może ulegać konserwatywnemu i tradycjonalistycznemu laikatowi, który przyjmuje tradycyjną etykę: “Na szczęście niektórzy biskupi nie ulegają”. Chrześcijaństwo nie zna przymusu moralnego ani zakazów moralnych (a Dekalog?), przyjmuje tylko głos osobistego sumienia. O krzyż wojny nie będzie, ale “sposób zawieszenia krzyża [w Sejmie] urągał jego powadze”.
Moje uwagi: Bardzo niepokojące jest totalne negowanie stosowania etyki religijnej, ewangelicznej do życia społecznego i ograniczanie jej tylko do sumienia indywidualnego, podczas gdy sumienie jest zawsze w pewnym sensie kształtowane przez normy niszy życiowej. Czym innym jednak jest łamanie norm moralnych, a czym innym odmawianie tym normom sensu ich stosowania w ogóle. Nie można chrześcijaństwu odmawiać posiadania kodeksu etycznego społecznego i społecznego wychowania moralnego. Przecież od moralności ewangelicznej, indywidualnej i społecznej zależy zbawienie. Nie można etyki zastąpić prawem państwowym, np. bolszewickim.
3. Ze strony dziennikarza pada stwierdzenie: “Wielu Polaków uważa, że Kościół ich uciska, a Kościół czuje się oblężoną twierdzą” – Istnieje poczucie wzajemnego ucisku – odpowiada zakonnik. Kościół naciska na Polaków: wierzących i niewierzących, a antyklerykałowie i niewierzący atakują księży. Ale i tradycyjni katolicy świeccy naciskają na księży w kierunku tradycjonalizmu. Co więcej, nawet się modlą za Polskę, i to także profesorowie i doktorzy, czyli ludzie dobrze wykształceni. Im właśnie – zdaniem ojca – “nie otworzyła się w głowie jakaś klapka”. Dochodzi do tego, że niektórzy katolicy łączą życie polityczne z modlitwą w intencji jakiejś wybranej partii, np. PiS. I co gorsza, Kościół opiera się na takich ludziach. Hierarchowie, tradycyjnie nastawieni, nie chcą się otworzyć na nową mentalność, stosują przymus z ambony i tak wpływają demoralizująco na wiernych.
Moja uwaga: W stwierdzeniach tych ukryte jest założenie, że religia, przyjmująca dogmaty i Dekalog, wspierająca Naród i Polskę, dążąca do kształtowania opinii publicznej, stanowi gwałt zadawany zarówno wierzącym, jak i niewierzącym w dziedzinie społecznej i politycznej.
4. A jak się mają sprawy finansów Kościoła w Polsce? Zdaniem zakonnika, hierarchowie tradycyjni tak oszołomili tradycjonalistów, że ci nie kontrolują finansów w Kościele, nie dociekają, na co dokładnie idą pieniądze z tacy i proboszczowie nie mówią im o finansach w parafii. Dziś to absurd. Również niemądre jest żądanie jednego procentu od podatku na Kościół zamiast Funduszu Kościelnego. Wystarczy, że każdy może przeznaczać na instytucje charytatywne jeden procent. Instytucji Kościoła nie należy się żaden procent podatku od obywateli państwa.
Moje uwagi: Ojciec kompletnie nie zna rzeczywistości. Finanse diecezji, parafii i innych instytucji kościelnych są ściśle kontrolowane przez różne organa. Wierni, nieoszołomieni przez wrogą agitację, darzą duchownych pełnym zaufaniem, większym niż urzędników państwowych. Dzięki temu realizowane są liczne poważne inwestycje ze składek ubogich wiernych. Ów jeden procent na Kościół, zgłoszony na Radzie Biskupów 25 sierpnia br. przez ks. bp. Wiktora Skworca, byłby absolutnie dobrowolny i miałby charakter czysto dyskusyjny. Inna rzecz, że pomysł ten, istotnie, nie jest dobry. W konstrukcji wypowiedzi ojca jest jednak coś, co przypomina publiczną wypowiedź pewnego posła z SLD i zarazem PO, że Kościół katolicki jest “najbogatszą instytucją na świecie”. Co może zrobić z umysłu człowieka zapiekła nienawiść! Owszem, pojawiają się raz po raz przez wszystkie wieki poglądy, że ludzie naprawdę wierzący, zwłaszcza kapłani, nie powinni mieć żadnej własności ani nie powinni korzystać ze środków cywilizacji. Jeszcze w czasie dyskusji soborowych, jak pamiętam, padały pomysły, żeby sprzedać Watykan, “bo drogi”, żeby urzędy, biskupów i księży lokować w barakach, żeby kapłani odprawiali Msze Święte w kombinezonach robotniczych lub w “ubogich łachmanach”, żeby nie korzystali ze środków nowoczesnej lokomocji, tylko chodzili pieszo lub co najwyżej jeździli na rowerach itd. Ale to wszystko było chore.
5. Prowadzący rozmowę podnosi też kwestię Dekalogu i wartości chrześcijańskich w państwie Według zakonnika, wartości chrześcijańskie nie mogą być normą państwową, bo nie umiemy ich precyzyjnie sformułować i skodyfikować. Dekalog zaś ma ulepszać tylko poszczególne jednostki, a nie kraje czy narody. Głos Kościoła nie ma znaczenia przy stanowieniu prawa państwowego i “prawo nie może zajmować się moralnością”, ma tylko porządkować stosunki między grupami. Wartości chrześcijańskie nie mogą stanowić żadnego prawa, bo są sprawą tylko jednostek. Zresztą również antyklerykalizm w wymiarze społecznym nie ma sensu, może mieć miejsce tylko w odniesieniu do poszczególnych duchownych, np. do proboszczów. W ogóle Kościół to zbiór jednostek, nie jakiś organizm społeczny.
Moje uwagi: Autor po raz kolejny reprezentuje skrajny indywidualizm w dziedzinie religii, moralności i prawa, stąd kategorie społeczności, narodu, ojczyzny są dla niego wsteczne. Z tego, że Kościół nie może głosić państwu obowiązku zachowywania Dekalogu, wynika właściwie to, że państwo może mieć własny kodeks moralny, nie tylko prawny. Co z tego wynika? Otóż np. to, że pomimo iż Sowieci w latach 1919-1920 wymordowali ok. 20 tys. Polaków, cywilów i jeńców wojennych, wbijali im gwoździe w naramienniki oficerskie, wycinali lampasy na skórze nóg, obcinali języki, wykłuwali oczy, obcinali uszy, wbijali na pal, palili, wrzucali do studni itd. – nie można im zarzucić niemoralności, gdyż oni mieli swój kodeks moralny – rewolucyjny.
6. W rozmowie pojawia się z kolei inne stwierdzenie: “Radykalni katolicy powiadają, że wiara, religijny światopogląd są zagrożone, że Polska przestaje być katolicka” Ojciec tak nie uważa, “bo wierzy nie Polska, lecz konkretna osoba, Kościół ma tylko pomóc żyć wiarą na co dzień”. Zagrożenie nie nadchodzi z zewnątrz Kościoła, lecz ze środka: od hierarchii, księży i laikatu tradycjonalistycznego.
Moje uwagi: Nie można tego w ogóle zrozumieć, to są same nonsensy. Nie ma społeczności katolickiej, są tylko jednostki, autonomiczne i wolne religijnie i społecznie. Wszelkie treści religijne są tylko dla jednostek. Katolickość nie jest procesem społecznym, lecz indywidualnym i osobistym. Dlatego Kościół nie może być przewodnikiem wspólnoty narodowej. Świat jest, według ojca, katolikom życzliwy, w najgorszym razie obojętny, tylko oni sami są źli i wsteczni, a duchowni myślą więcej o pieniądzach niż o Panu Bogu. Jest tu chyba założenie, że katolicyzm polski odrodzi się tylko wówczas, gdy przyjmie zachodni liberalizm.
7. Dziennikarz sugeruje, iż “wybory pokazały, że nie istnieje zbitka “Polak katolik”" Na to zakonnik stwierdza, że “Polak katolik” to sformułowanie powstałe w czasach komunizmu, jest ono błędne i stanowi “balast kulturowy”. Przed rozbiorami katolików było tylko 40 procent. Poza tym są jeszcze grekokatolicy. Także “ci, którzy odchodzą od Kościoła, też są Polakami i mają prawo żyć w naszym państwie”. Procent katolików włączających się w życie Kościoła, jest bardzo skromny.
Moje uwagi: Sformułowanie “Polak katolik” rodziło się już w czasach kontrreformacji, a rozwinęło się za czasów sarmacji, a następnie zaborów. W rozmowie mylony jest Polak, jako obywatel Polski, z Polakiem, jako członkiem Narodu Polskiego. Zwrot ten nie ma charakteru statystycznego, lecz reprezentatywny tak jak Niemiec protestant, Anglik anglikanin, Hindus – wyznawca hinduizmu itd. W Niemczech, Wielkiej Brytanii czy w Indiach były przecież inne narodowości i inne religie. Nie można się łapać na lep interpretacji nienawistnych. Myślę, że podczas studiów we Francji nie pytano ojca jako Polaka, czy jest anglikaninem, muzułmaninem lub świadkiem Jehowy. A co do intensywności życia katolickiego ludzi – w ocenach nie zastępujmy Pana Boga.
8. Padają również pytania o “alienację biskupów” i o kłopot z Radiem Maryja W odpowiedzi rozmówca sugeruje, że Episkopat nie chce się kontaktować ze wszystkimi środowiskami zarówno poza Kościołem, jak i w Kościele. Dlatego też nie współpracuje z Radiem Maryja ani nie chce zlikwidować w nim tego, co jest “jednostronnie upolitycznione i ma trującą frustrację”. Tym razem biskupi chcą być “demokratyczni”. Rzym nie zajął się tą sprawą i nie nakazał generałowi redemptorystów zlikwidować Radia lub sprowadzić jego programy do samych modlitw i transmisji liturgicznych. A tymczasem – co podnieśli i niektórzy inni – sukces Ruchu Palikota miałby być owocem działalności Radia Maryja, bo jest to reakcja ludzi przeciwko wprowadzaniu Kościoła na forum publiczne, przeciwko szerzeniu tradycyjnego katolicyzmu i głoszeniu anachronicznego patriotyzmu.
Moje uwagi: Znowu odrzucana jest obecność Kościoła w życiu publicznym: za zaistnienie ogólnopolskiego medium katolickiego; za uznawanie kategorii narodu, ojczyzny, katolickiej nauki społecznej i za odrzucanie liberalizmu. Nie sposób takiego stosunku do Radia Maryja ze strony innego katolika racjonalnie wytłumaczyć.
9. Pojawia się również pytanie, dlaczego polski Kościół nie uznaje pluralizmu co do etyki małżeńskiej, rodzinnej, prokreacyjnej, demograficznej, seksualnej itd. i dlaczego przypisuje sobie szczególną misję w Europie
Według zakonnika, Episkopat w sprawach etyki społecznej unika radykalizmów, choć obrońcy życia są u nas zbyt głośni. A co do misji w Europie, to się mylą, nikogo nie nawrócimy, przede wszystkim musimy siebie nawrócić.
Moje uwagi: Autor myli przestrzeganie Dekalogu z dyplomacją towarzyszącą wprowadzaniu Dekalogu w życie. Obrońcy życia mają w Polsce tylko jedno medium – toruńskie, a zwolennicy zabijania dysponują potęgą setek mediów w całej Europie. A co do misji nowej ewangelizacji w Europie, to pracuje tam już ponad dwa tysiące kapłanów, sióstr i działaczy apostolskich.
10. Prowadzący rozmowę pyta z kolei, “dlaczego polski Kościół ucieka od nowoczesności” To dziwne – zdaniem zakonnika – bo kiedyś przystosowywał się do sytuacji: nie protestował przeciwko niewolnictwu, nie poprawiał sytuacji kobiety, a dziś nie chce się przystosować do rzeczywistości.
Moje uwagi: Kościół nie ucieka od nowoczesności, tylko od zagrożeń z nią związanych, od sytuacji niesprawdzonych, a najczęściej od oszołomstwa, zauroczenia błędami, od mentalności niemoralnej i od wszystkiego, co może zagrozić jego zbawczemu dziedzictwu. Przyjmuje natomiast rzeczy dobre i sprawdzone. Nie może podążać za takimi modami mentalnymi, pozornie nowoczesnymi, jak marksizm, nazizm, rasizm, eugenika, relatywizm, a dziś liberalizm i postmodernizm, które niszczą wszystko, co prawdziwe, dobre i ludzkie. Co do niewolnictwa, to trąci to sprzecznością. Ojciec raz gani Kościół, że chce decydować o życiu społecznym, a innym razem zarzuca Kościołowi – niesłusznie – że kiedyś nie zniósł niewolnictwa. Oczywiście, św. Paweł położył główny nacisk na życie duchowe i moralne w Chrystusie, na wolność ducha, i nie chciał rewolucji przeciwko państwu. Niewolnictwo bowiem było przez tysiące lat jedną z podstawowych struktur społecznych. Wielkie kultury: Sumerowie, Babilończycy, Asyryjczycy, Egipcjanie, Hindusi, Chińczycy, np. żołnierzy wziętych do niewoli po prostu tysiącami zabijali albo część przynajmniej oślepiali. Dopiero kiedy bardziej rozwinęło się rolnictwo, przeznaczali ich do pracy. W XIX w. w Ameryce wybuchła przecież na tle m.in. problemu niewolnictwa okrutna wojna domowa. W Rzymie chrześcijańskim powoli, ale skutecznie szerzyła się idea równości pana i niewolnika wobec Boga i Kościoła. Byli papieże wyzwoleńcy. Papież Leon Wielki w V w. z dużym skutkiem nawoływał panów rzymskich, żeby z okazji Paschy wyzwalali niewolników, a także żeby zwalniali więźniów z więzień – prywatnych. A zresztą niewolnictwo kwitnie i dziś jeszcze w pewnym zakresie w państwach, w których panuje duch rzekomo postępowej świeckości. Jeżeli chodzi o status kobiety w nauczaniu Kościoła, to wspaniale ukazał to zagadnienie Jan Paweł II w liście apostolskim “Mulieris dignitatem” (O godności kobiety; Watykan 1988).
11. Potrzebna jest więc zmiana mentalności kościelnej? Ojciec uważa, że Kościół musi się nauczyć szybkiej zmiany swej mentalności. Przede wszystkim musi zmienić swój stosunek do niewierzących, inaczej wierzących i różnego rodzaju prowokatorów i skandalistów. Na przykład reakcja ks. bp. Wiesława Meringa i konserwatystów w sprawie “Nergala”, oskarżanego o satanizm, była głupotą.
Moje uwagi: Znowu jakaś banalizacja problemu. Przecież ci, którzy mówią o potrzebie zmiany mentalności kościelnej, mają na myśli przede wszystkim postulat, żeby Kościół przyjął liberalizm i żeby zastosował go do swych struktur i działań. Wtórnie chcieliby oni, żeby Kościół się nie bronił przed niszczącymi atakami i nie reagował na bluźnierstwa, szyderstwa i opluwanie.
12. Co będzie dalej z Kościołem w Polsce? Polski Kościół – zdaniem zakonnika – jest w niebezpieczeństwie jako instytucja, ale poszczególnym wiernym nic nie grozi: “Religia to rzecz indywidualna, gdyż apel Boga jest skierowany nie do społeczności, lecz pojedynczo do każdego człowieka. (…) od czasów Mojżesza nie ma narodów wybranych. Są ludzie, każdy z osobna, którzy żyją na co dzień w różnych państwach”. Źle jest z Kościołem w Europie, ale emancypujące się spod wpływów Europy kraje w Afryce, Azji i obu Amerykach kształtują Kościół odpowiednio do miejscowych uwarunkowań. Jeśli w Polsce nie nastąpi refleksja, Kościół będzie tracił wyznawców, co nie znaczy, że ubędzie wierzących. Kościół zniechęci ludzi myślących i wierzących inaczej niż katolicy. A ci katolicy, którzy mimo wszystko zechcą się spotykać (z kim?), będą zostawieni sami sobie. Kościół instytucjonalny, w tym laikat, straci. Kościół ma otworzyć się, pogłębić refleksję i wiarę, nie bać się. Wewnątrz musi podać w wątpliwość niektóre sposoby postępowania. Jeśli nie nastąpi jakiś wstrząs, może być trudno. Kościół nie może mówić: “”My, Kościół, mamy całą prawdę i nic, tylko trzeba nas słuchać”, to nic nie da”. Musi przyjąć “pozytywne wartości demokracji i pluralizmu, nie tylko politycznego, ale także mentalnego i etycznego”.
Moje uwagi: Absurdalny jest pogląd, że Kościół to tylko jednostka i liczy się tylko jej wymiar wewnętrzny. W tej sytuacji nie powinno się używać słowa “Kościół”, bo to jest sprzeczność. Sama jednostka nie jest Kościołem, jak chciał Wilhelm Ockham. Właśnie na miejsce narodu Izraela przyszedł nowy Lud Boży, Mistyczne Ciało Chrystusa. I narody w sensie doczesnym są też pewnym oparciem ludzkim dla historycznego bytu Kościoła. Chrystus powiedział do rozsyłanych na świat Apostołów: “Dana mi jest wszelka władza na niebie i na ziemi, idźcie więc i nauczajcie wszystkie narody” (Mt 28, 19). Nie zostali oni posłani tylko do jednostek żyjących w tych narodach; jakkolwiek w jednostce rodzi się wiara, to jednak tworzy od razu wiarę także społeczną. Skąd ten lęk przed rzeczywistością narodu? Może stąd, że według postmodernizmu jednostka jest sama dla siebie “bogiem”. Kościół prowadzi dialog z innymi wyznaniami chrześcijańskimi, z innymi religiami, z ateistami i agnostykami. Bezdenną głupotą jednak jest żądać, by uznał pluralizm prawdy o tym samym, tożsamość każdej wiary i religii oraz pluralizm etyk. Przy pluralizmie prawd trzeba by przyjąć np., że prawdziwe są zdania sprzeczne: że Bóg istnieje i tak samo, że nie istnieje lub że człowiek ma duszę, a jednocześnie, że nie ma duszy. Katolik nie może stawiać na równi Zaratustry, Laoziego, Konfucjusza, Buddy, Mahometa i Chrystusa. Przecież pluralizm prawdy oznacza, że nie ma żadnej prawdy. Pluralizm etyk oznaczałby, że najcięższe winy i zbrodnie są moralnie dobre, jeśli mieszczą się w systemie etycznym zbrodniarza. Jak można takie rzeczy głosić, i to jeszcze w imię chrześcijaństwa “otwartego”? Wielki błąd postmodernistyczny polega na przekonaniu, jakoby Kościołowi nie było wolno wpływać w jakikolwiek sposób na życie doczesne, zwłaszcza społeczne. Jest to błąd wielu dawnych sekt, według których istnieje tylko Kościół duchowy: ecclesia spiritualis. Tymczasem w samej modlitwie “Ojcze nasz” prosimy, by Bóg tworzył swoje Królestwo antycypacyjnie już na ziemi: “Przyjdź Królestwo Twoje. Bądź wola Twoja jako w niebie, tak i na ziemi”. W związku z tym postmoderniści i liberałowie, uważający się także za katolików, błądzą, gdy odrzucają autorytatywny charakter działania i nauczania Jezusa Chrystusa i Apostołów oraz hierarchii. Człowiek jest wolny w przyjmowaniu wiary i nauki Bożej, ale nie bez konsekwencji. Jeśli świadomie i dobrowolnie odrzuci Orędzie Jezusowe, to sprzeciwia się Bożej woli i miłości i schodzi z drogi wiodącej do zbawienia. Modne dziś teorie “awaryjne”, jakoby Bóg miał zbawiać każdego człowieka, nawet najbardziej grzesznego i wbrew jego woli, mają charakter jedynie emocjonalny, nie intelektualny. Hierarchowie zatem nie są jakimiś sobie wolontariuszami, lecz ludźmi powołanymi przez Chrystusa, działają i nauczają z autorytetu Jezusa. Każdy katolik musi to wiedzieć. Nie można też pojąć, dlaczego teolog, nawet i liberalny, nie dostrzega całych zorganizowanych, różnorodnych i potężnych działań zmierzających do zniszczenia Kościoła polskiego we wszystkich jego wymiarach, a głównie w jego istnieniu na polskiej ziemi. A że są i wewnętrzne niebezpieczeństwa, to właśnie jest tego dowodem osoba udzielająca tego prowokacyjnego wywiadu.
Wywiad kończy się jowialnie: “Gdy mnie pytają, czy się nie boję (jako katolik?), odpowiadam, że się nie boję niczego, gdy jestem dobrze wyspany. Może Kościołowi dobrze zrobi, gdy odeśpi zmęczenie i lęk”. A może jednak ktoś się nie wyspał? I jeszcze raz: Czy duchowny katolicki może być postmodernistą? Nie może, bo to sprzeczność. Ale czy nie może “zostać” postmodernistą? Może. Tylko że wtedy przestaje być katolikiem.
Ks. prof. Czesław S. Bartnik