23 marca 2010 Słowo wylatuje wróblem, a powraca wołem.. „Gdy nosiciele wody sami ja piją, zanim ją poniosą do obozu, to znaczy, że wroga dręczy pragnienie”- twierdził wielki strateg chiński. Policjantów na południu Polski też z pewnością dręczy pragnienie, bo- nie mając nic innego ważniejszego do roboty i mając wiele naszych pieniędzy, a podobno są niedoinwestowani- ścigają samochody browaru Okocim, które na karoserii mają znaki firmowe, ścigają po doniesieniu o nielegalnej reklamie alkoholu , która nie zawiera ostrzeżenia o szkodliwości dla zdrowia człowieka(???) Wiecie państwo jaka grzywna grozi za tego typu” przestępstwo”? Od 10 000 do 500 000 złotych(!!!!). Policja działa na polecenie prokuratury, a sprawa budzi zainteresowanie całej branży reklamowej- przy tym wymiar sprawiedliwości musi rozstrzygnąć, czy auto służbowe jest nośnikiem reklamy, czy środkiem transportu? I czy cały samochód, czy tylko jego boki. Czy reklamą jest nazwa piwa, czy znak firmowy? Pogrążamy się coraz bardziej w jakiejś stworzonej na użytek służbowy biurokracji sztucznych problemów, które zalewają nas niczym woda w piwnicy domu. Samo pisanie , po całej Polsce, w każdym z kilku milionów sklepów( jakie to koszty!!!!) że „alkohol szkodzi zdrowiu”, jest kompletnym nonsensem. I nikt nie walczy żeby uwolnić wszystkich tych, którzy na co dzień sobie odrobinę popijają, od denerwowania się, że alkohol im szkodzi.. To jest zwykły brak tolerancji, dla ludzi, którzy akurat w popijaniu co nieco , upatrują swoich chwil relaksu, przed pójściem do domu, i przed… na przykład włączeniem telewizora.. Żeby obejrzeć kolejną dawkę propagandy, która podnosi adrenalinę. Bo przed każdymi wiadomościami i każdą rozmową o niczym, nie ma reklamy, że” propaganda szkodzi zdrowiu”. A przecież szkodzi naprawdę. Głównie zdrowiu psychicznemu. W końcu dorośli ludzie nie mogą się napić spokojnie piwa, w” prywatnym” sklepie, żeby nie móc patrzeć na wywieszkę, że „ alkohol szkodzi zdrowiu”… Powinni mieć do tego prawo, chyba, że właściciel sklepu zadecyduje inaczej.. A jak sklep jest państwowy, wtedy o wszystkim powinno decydować państwo, a skoro sklepy są „ prywatne”, to dlaczego państwo tam zaprowadza swoje idiotyczne porządki i nasyła swoich funkcjonariuszy, żeby ścigali biednych ludzi popijających piwo na prywatnej posesji przed sklepem.. Widoczne tzw. prywatne sklepy są państwowe, a „prywatni” właściciele mają jedynie pusty tytuł do własności- bo o wielu sprawach w „ich sklepie” decydują urzędnicy.. A te tysiące policyjnych samochodów kręcących się na co dzień po kraju, przepalających benzynę i wpędzających nas w olbrzymie koszty.. Policja powinna zniknąć z ulic, żeby nie denerwować uczciwych ludzi, ale jak jest potrzebna, bo coś złego się wydarzyło, zjawić się natychmiast na miejscu przestępstwa.. To byłaby sprawna policja! I przy okazji polikwidować te wszystkie krzaki, pardon – patrole policji drogowej, za którymi czają się patrole policyjne, celem złapania niewinnego kierowcy, który nikomu nie zrobił krzywdy, bo pokrzywdzonych wcale nie ma, a zostaje ukarany kwotą pieniężną do budżetu i jakimiś idiotycznymi punktami karnymi- jak dziecko! Wiadomo , że Lewica traktuje wszystkich dorosłych jak dzieci i pod nich konstruuje ustawy. .Sama przy tym dziecinniejąc. A jak marka piwa będzie napisana nie na boku, czy całym samochodzie, ale na oponach- to będzie to reklamowanie piwa, czy też nie? No i czy na zewnętrznej stronie opon, czy na wewnętrznej.. A w ogóle czy napis na samochodzie jest reklamą czy też nie? W każdym razie wariatkowo coraz bliżej..To tak jak w tym dowcipie z tamtej komuny.. - Co to jest mieszanina pieprzu z dżemem? - Zebranie partyjne, bo jeden pieprzy- reszta drzemie.. Sam dowcip nie stracił nic na aktualności. Tylko realia przeniosły się do Sejmu! No i jest więcej nieobecnych.. Reszta drzemie.. Bo i tak sprawy idą w jednym kierunku.. Kierunku budowy państwa totalitarnego według wzorów europejskiego totalitaryzmu, gdzie na miejsce wolności człowieka, jako części cywilizacji europejskiej- wprowadza się niewolę socjalistyczną.. Ale może przynajmniej sprawa HIV zostanie w socjalistycznej Europie rozwiązana po tym, jak pan były przewodniczący ponadnarodowego Parlamentu Europejskiego, pan Jan-Gert Poettering, przepchnie swój pomysł na rozwiązanie problemu HIV. Pomysł jest następujący: panu byłemu przewodniczącemu chodzi o to, żeby do ceny każdego biletu lotniczego na całym świecie doliczyć marne 1- 2 dolary i zebrane w ten sposób pieniądze przekazać na – utworzony przez niego- fundusz walki z HIV, malarią i innymi chorobami w krajach najbiedniejszych. Zdaniem tego socjalisty:” solidarność nie jest abstrakcją i musi być czymś konkretnym”(??) Ja osobiście- jak słyszę słowo” solidarność” natychmiast kojarzy mi się ono z komunizmem wspólnotowym. Socjalistom prawdopodobnie też, ale ukrywają prawdziwe intencje, jakie kryją się pod tym słowem..
Pan były przewodniczący swój światowy pomysł przedstawił na konferencji prasowej z okazji prezentacji orędzia J.Św. Benedykta XVI na Wielki Post(!!!) w Watykanie. Naprawdę nie miał gdzie, tylko właśnie tam? I to przed Wielkim Postem.. Z socjalistycznymi buciorami wchodzą już wszędzie.. A przy tym jest przewodniczącym Fundacji Adenauera., która swoje macki ma też w Polsce.. Ciekawe co o tym wszystkim sądzi obecny przewodniczący Parlamentu Europejskiego, pan profesor Jerzy Buzek, też socjalista.. Znając jego poglądy- na pewno popiera! Ale na razie się nie przyznaje.. Chyba, że pracuje nad rozszerzeniem pomysłu na walkę z HIV na bilety tramwajowe, autobusowe, do zoo, do kin i do teatrów.. No i do klubów go-go.. Wszyscy solidarnie będą płacili na wszystko pod przymusem, przy zakupie czegokolwiek.. Natworzy się funduszy i fundacji, nabuduje się na to posad do nieprzytomności i będzie się walczyć do nieprzytomności ze wszystkim dookoła.. Trudno mi sobie wyobrazić socjalistyczny świat za dziesięć lat.. Ale krwotok głupoty będzie się wylewał uszami i nosami mieszkańców soc- landu.. To na pewno! Dobrze, że nie przylatują do nas z kosmosu inne istoty rozumne. Najlepszym dowodem na to, że są w kosmosie, jest fakt, że się z nami nie kontaktują. Bo po co będą się kontaktować z soc- wariatami, którzy ten wspaniały świat stworzony przez Pana Boga- zamieniają w śmieciowisko cywilizacyjne? „Kiedy w zaroślach napotkasz mnóstwo przeszkód z drzew i trawy, to znaczy, że wróg chce cię zmylić”- jako rzecze klasyk. Ile tych ukrytych pułapek jeszcze na nas czyha? Straszny jest ten socjalistyczny labirynt tworzony na naszych oczach.. I jak tu uchwycić jakąkolwiek nić?
WJR
Nie chciał, ale musi Waldemar Pawlak nie wyrażał chęci kandydowania w wyborach prezydenckich, ale będzie musiał wystartować, bo nie ma w PSL innej bardziej znanej osoby. Ludowcy liczą na to, że dzięki dobremu wynikowi ich kandydata mogliby umocnić swoją pozycję w koalicji rządowej. Ugrupowaniu ma sprzyjać rosnący z miesiąca na miesiąc spór między PO i PiS. Jeden z parlamentarzystów PSL przyznaje, że prezes Waldemar Pawlak nie chciał startować w wyborach, obawiając się słabego wyniku. Pawlak tylko raz ubiegał się o fotel prezydenta - w 1995 roku, gdy zdobył tylko 4,31 proc. głosów, co dało mu dopiero piąte miejsce. A przecież dwa lata wcześniej ludowcy w wyborach parlamentarnych zdobyli ponad 15 proc. głosów, zajmując drugą lokatę. To był też najlepszy wynik PSL w wyborach po 1989 roku. - Prezes obawiał się, że znowu mógłby osiągnąć słaby wynik, który zachwiałby jego pozycją polityczną zarówno w naszym stronnictwie, jak i w koalicji - tłumaczy nam jeden z posłów PSL. Dlatego Pawlak podczas rozmów z politykami PSL optował za innymi kandydatami. Ponieważ odpadała osoba eurodeputowanego i byłego prezesa partii Jarosława Kalinowskiego (Pawlak, łagodnie mówiąc, za nim nie przepada, a poza tym Kalinowski dwa razy startował w wyborach prezydenckich - bez sukcesu: w 2000 roku dostał 5,95 proc. głosów, a w 2005 roku poniósł już prawdziwą klęskę - 1,8 proc.), pojawiły się kandydatury wicemarszałek Sejmu Ewy Kierzkowskiej i szefa klubu parlamentarnego Stanisława Żelichowskiego. Ale, jak przyznawali zgodnie ludowcy, nikt z nich nie miał szans na dobry wynik. I dlatego pozostał tylko Pawlak. - Bo też i prezes nie pozwolił nikomu "wyrosnąć" w partii, gdyż bał się konkurencji. No i teraz musi wziąć na swoje barki ciężar walki o prezydenturę - dodaje nasz rozmówca.
Wynik w wyborach prezydenckich zaważy na losach koalicji Sprawa nie rozbija się jednak tylko o to, że żadna poważna partia nie może sobie pozwolić na oddanie prezydentury walkowerem. Dla PSL będzie to wręcz "walka na śmierć i życie", bo od niej zależy przyszłość obecnej koalicji rządowej. Jak już niedawno relacjonowaliśmy, Platforma Obywatelska straszy swojego partnera usunięciem z koalicji, jeśli będzie zbyt samodzielny i będzie dążył do odcinania się od niektórych działań rządu. PO łatwo byłoby zamienić PSL na SLD, zwłaszcza wtedy, gdyby ludowcy osiągnęli kiepski wynik w wyborach prezydenckich. Byłby to bowiem sygnał, że PSL słabnie przed wyborami parlamentarnymi (mogą się odbyć już wiosną 2011 roku) i można je bezkarnie porzucić, bo wyborcom będzie to obojętne. - Musimy osiągnąć wysoki wynik, bo wtedy PO dwa razy się zastanowi, zanim zrezygnuje ze współpracy z nami - utrzymuje działacz PSL z Mazowsza. - Wiemy, że nie mamy szans na wygraną, ale już wynik w granicach 8-10 proc. jest w zasięgu naszego kandydata - tłumaczy. I dodaje, że na pewno dla jego partii byłoby idealnie, gdyby kandydat PSL wygrał z Jerzym Szmajdzińskim z SLD, ale będzie to niezwykle trudne do osiągnięcia. Jednak poza Pawlakiem nikt nie daje najmniejszych szans na przybliżenie się do takiego sukcesu. Ponadto prezes nie musi się teraz obawiać wewnętrznej opozycji, bo nawet jeśli uzyskałby słaby wynik, to i tak nie widać, aby ktoś mógł to wykorzystać do usunięcia go ze stanowiska (jak stało się w 1997 roku, gdy po słabych wyborach parlamentarnych Pawlaka zastąpił Jarosław Kalinowski).
Pawlak w rządzie jak strażak Ludowcy ostro pracują nad opracowaniem strategii na kampanię wyborczą. Muszą bowiem pogodzić ogień z wodą: z jednej strony odcinać się od niepopularnych decyzji rządu czy też od jego nieudolności, a z drugiej - nie przekroczyć granicy, za którą czekałby Tusk z decyzją o zerwaniu umowy koalicyjnej i z dymisjami dla wicepremiera i ministrów z PSL. - Waldemar Pawlak ma ułatwiony kontakt z Tuskiem i na bieżąco mógłby reagować i uspokajać premiera i PO - twierdzi działacz partii z Mazowsza. Premierowi też chyba odpowiada scenariusz z kandydatem Waldemarem Pawlakiem. - Rozmawiałem z premierem Pawlakiem, kiedy pojawiły się informacje, że prawdopodobnie zdecyduje się na kandydowanie. Wówczas jeszcze nie był pewny, ale zadeklarowałem pełne zrozumienie dla ewentualnej decyzji o kandydowaniu kogokolwiek z PSL, a szczególnie premiera Pawlaka - mówił Tusk dziennikarzom i od razu zastrzegał: - Jestem przekonany, że to w niczym nie zakłóci jego pracy w rządzie.
PO liczy na Mazowieckie Pawlak ma zostać ogłoszony kandydatem na prezydenta podczas majowej konwencji wyborczej partii. Ale okazuje się, że dla ludowców o wiele ważniejsze, także w kontekście przyszłości obecnej koalicji rządowej, są tegoroczne wybory samorządowe. PSL zawsze wypadał w nich lepiej niż w głosowaniu ogólnokrajowym. W niektórych województwach i w wielu samorządach niższych szczebli powielona została koalicja rządowa. I jeśli peeselowcom udałoby się co najmniej utrzymać stan posiadania, to bardziej prawdopodobne byłoby zachowanie także status quo w rządzie. Jedne z kluczowych w tym kontekście będą wybory do Sejmiku Województwa Mazowieckiego, gdzie PO jest faktycznie słabszym partnerem PSL w osobie marszałka województwa Adama Struzika. Platforma z chęcią porzuciłaby sojusz ze Struzikiem, ale jest na to zbyt słaba, choć ma 20 na 51 radnych w sejmiku wojewódzkim, a PSL tylko 13. - Mamy nadzieję, że nasz klub będzie po wyborach o kilka mandatów większy. I albo będziemy rządzić samodzielnie, albo z innym partnerem koalicyjnym - mówi nam znany polityk PO z Warszawy. - A takim koalicjantem mógłby być choćby SLD, ale ten wariant uznajemy za awaryjny - przyznaje nasz rozmówca. I zgadza się z opiniami, że taka decyzja mogłaby oznaczać początek rozpadu koalicji rządowej. Działacze PO liczą po prostu na to, że PSL nie będzie im już potrzebne do rządzenia.
Krzysztof Losz
Ulegać biednym terrorystom? Wywiad sowiecki, poza licznymi agentami, miał do dyspozycji tzw. „Useful idiots”. Takiemu pożytecznemu idiocie się nie płaciło: wystarczyło, by agent, zamaskowany jako „redaktor postępowego pisma” zadzwonił i z troską zauważył, że imperialiści amerykańscy popełniają zbrodnie w Patagonii – a pożyteczny idiota pisał solenny protest i sam mobilizował jeszcze ze dwudziestu Prawie Równie Pożytecznych Idiotów – którzy go podpisywali i ogłaszali w gazetach. Ich redaktorami byli zresztą inni pożyteczni idioci. Lub agenci wpływu KGB. „Pożytecznymi idiotami” byli bez wyjątku ludzie po wyższych studiach – i to humanistycznych. Zwykły człowiek jest za głupi, by zrozumieć, że najlepszą metodą walki z sowieckim imperializmem jest jednostronne rozbrojenie się USA. Absolwent postępowego wydziału filozofii rozumie to w lot – i potrafi to samodzielnie dialektycznie uzasadnić! W „Gazecie Wyborczej” p. Leopold Unger przy okazji śmierci kubańskiego opozycjonisty, śp. Orlando Zapaty, przypomniał sprawę śp. Roberta Sandsa i jego dziewięciu kompanów – terrorystów z IRA – którzy ogłosili głodówkę... i ku ogólnej radości zeszli z tego świata nie angażując w to kata. P. Unger pisze: „W Irlandii w 1981 roku premier Thatcher osiągnęła szczyt okrucieństwa, gdy pozwoliła na śmierć głodową dziesięciu więźniów z Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Najsłynniejszy z nich Bobby Sands zmarł w szpitalu po 66 dniach (…) Pani Thatcher nie miała litości. Po śmierci Sandsa oświadczyła w Izbie Gmin: Pan Sands to skazany przestępca. Postanowił się zabić. Jego wybór. Nie przyznamy specjalnego statusu grupom i osobom, które odsiadują kary za popełnione przestępstwa”. Obecna baronessa Thatcherowa miała, OCZYWIŚCIE, rację. Nie może być tak, by ktoś szantażował państwo w imię choćby i najsłuszniejszej sprawy - grożąc śmiercią z głodu. Państwo, które ulegnie takiemu szantażowi, nie ma prawa istnieć – bo natychmiast znajdą się następni i następni. Szantażystom nie wolno ustępować. Jeśli p. Unger tego nie rozumie – to niech rozpatrzy taki problem: p. Smith głoduje domagając się, by Królestwo wysłało flotę na Falklandy – a p. Jones robi głodówkę domagając się, by UK takiej floty nie wysyłało. I co: p. Gordon Brown ma teraz spełnić obydwa żądania??? Lady Małgorzata uszanowała wolę głodujących: zmarli – i zostali, jak chcieli, bohaterami. Sam p. Unger podaje, że za trumną Sandsa szło 100.000 ludzi, a sprawa IRA nabrała nowego rozmachu. To był ich wybór. Sowieci takiego wyboru nie zostawiali. Głodujących odzierano z ludzkiej godności karmiąc ich siłą. P. Unger najwyraźniej nie rozumie, że brutalnie krytykując tamtą decyzję p. Thatcherowej – wychwala lewicową wizję człowieka jako bydlęcia, nie mającego prawa do decydowania o własnym życiu. Albo śmierci. JKM
JEŃCY POLSCY I SOWIECCY W WOJNIE POLSKO-BOLSZEWICKIEJ 1919-21
Tuż po zakończeniu I wojny światowej Churchil stwierdził, że wojna olbrzymów skończyła się, rozpoczęły się utarczki karłów. Niedługo okazało się, iż miał rację. Bolszewicy podpisując traktat brzeski 3.03. 1918r. nie zamierzali się stosować do jego postanowień. Tuż po kapitulacji Niemiec oficjalnie zerwali wszelkie zawarte z nimi umowy. Traktat stanowił wycofanie się Rosji z wojny i zerwanie sojuszu z Ententą / Trójporozumienie - Wielka Brytania, Francja, Rosja /. Władze Rosji sowieckiej zgodziły się ponadto na okupację przez armię niemiecką terenów na wschód od ustalonej traktatem linii granicznej. Oznaczało to utratę przez Rosję terenów Polski, Litwy, Łotwy, Estonii, Białorusi, Finlandii i Wysp Alandzkich, a na Zakaukaziu – Karsu, Ardahanu i Batumi. Rosja została wezwana do zdemobilizowania całej armii / również Armii Czerwonej /.W ten sposób tereny położone pomiędzy ziemiami Polski i Rosji znalazły się w „kotle” w którym ścierały się wpływy obu zainteresowanych państw. Ideały światowej rewolucji socjalistycznej napotkały sprzeciw w odradzającej się po 123 latach niewoli Polsce. Istniały wówczas w naszym kraju dwie idee rozwiązania problemu granicy wschodniej – federacji Józefa Piłsudskiego / niezawisłe państwa – Ukraina, Białoruś, Łotwa, wraz z Polską, związane sojuszem wymierzonym przeciw Rosji /, oraz inkorporacji Romana Dmowskiego / przyłączenie wszystkich ziem, na których istniały jakiekolwiek ślady polskości /. Przeciwko tym ideom występowała socjalistyczna Rosja, dążąca za wszelką cenę do rozszerzenia rewolucji na ziemie Europy Zachodniej. Polskę widzieli bolszewicy jako republikę związkową, a zarazem przyczółek do pomocy rewolucjonistom niemieckim. Wojna polsko-bolszewicka 1919-1921 zadecydowała o kształcie wschodnich granic Rzeczypospolitej po odzyskaniu niepodległości. Jej największa bitwa stoczona pod Warszawą zwana „Cudem nad Wisłą” została nazwana osiemnastą decydującą w dziejach świata. Odradzająca się Rzeczpospolita uratowała nie tylko swą suwerenność, ale i całą Europę przed komunistyczną rewolucją. Należy przypomnieć, iż powstał wówczas Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski / ros. Polrewkom / zaczątek władz komunistycznych na terenach Polski zajętych w 1920 roku przez Armię Czerwoną. Utworzony przez polskich komunistów w czasie wojny polsko-bolszewickiej 23 lipca 1920 w Smoleńsku z inicjatywy RKP / b / - / Rosyjska Komunistyczna Partia / bolszewików / Polrewkom ogłosił Manifest do polskiego ludu roboczego miast i wsi autorstwa Feliksa Dzierżyńskiego, który m.in. zapowiadał utworzenie Polskiej Republiki Rad, nacjonalizację ziemi, oddzielenie Kościoła od państwa, oraz wzywał masy robotnicze do przepędzenia kapitalistów i obszarników, zajmowania fabryk i ziemi, oraz tworzenia komitetów rewolucyjnych jako organów nowej władzy. Komitet rozpoczął działalność od wydania uzgodnionego z Leninem programu, oraz dwóch odezw – do żołnierzy Armii Czerwonej i Wojska Polskiego, którego żołnierzy zachęcano do buntu. Dzierżyński rozpoczął od tępienia „wrogów ludu” za pomocą „swoich” czekistów. W kolejnych dniach TKRP ogłosił program rolny, deklarację o wolności sumienia, oraz ustanowił trybunały rewolucyjne. Stefan Żeromski poświęcił Polrewkomowi opowiadanie „Na probostwie w Wyczkowie”. W pierwszej fazie wojny / 1919 / kiedy walki nie byłe intensywne, w Polsce znajdowało się ok. 7 tys. jeńców rosyjskich, żołnierzy Armii Czerwonej. Przebywali oni w obozach w Brześciu Litewskim, Strzałkowie, Dąbiu, Pikulicach, Wadowicach i Tucholi. Po Bitwie Warszawskiej 1920 roku do niewoli polskiej trafiła duża grupa 60 tys. jeńców rosyjskich. Ocenia się, że jesienią 1920 roku w Polsce znajdowało się w tych obozach ok. 85 tys. rosyjskich jeńców. Większość Rosjan trafiła z powrotem do Rosji jesienią 1921 roku, kiedy odbyła się wymiana jeńców – w ramach wymiany do Rosji wyjechało ponad 65 tys. jeńców, a do Polski wróciło ponad 26 tys. jeńców. Ze względu na przepełnienie obozów, oraz trudną sytuację Polski w tym okresie, śmiertelność wśród jeńców w polskich obozach wynosiła ok. 20%. Główną przyczyną były wybuchające regularnie epidemie chorób zakaźnych / tyfusu, czerwonki, cholery, grypy /. Ogniska chorób pojawiły się w obozach wraz z pierwszymi żołnierzami Armii Czerwonej w 1919 roku. Pierwsza większa epidemia wybuchła już w 1919 roku w obozie w Brześciu Litewskim, w jej trakcie zmarło ponad 1000 osób. Po opanowaniu epidemii obóz został rozwiązany, a jeńcy rozlokowani w innych obozach. Największa śmiertelność miała miejsce na przełomie 1920/21, kiedy trudne warunki – zwłaszcza nagłe przepełnienie obozów po Bitwie Warszawskiej – spowodowało ponowny wybuch epidemii. Strona polska ocenia, że w ciągu trzech lat w polskiej niewoli zmarło 16-18 tys. jeńców rosyjskich. Fatalne warunki ich przetrzymywania, oraz panująca w tym czasie na świecie pandemia grypy spowodowały ich wysoką śmiertelność, co w formie wyolbrzymionej i przeinaczonej było i jest wykorzystywane w Rosji m.in. do tłumaczenia zbrodni katyńskiej. Kwestia śmierci rosyjskich jeńców w Polsce pojawiła się na forum publicznym po 1990 roku, kiedy Michaił Gorbaczow przyznał się do odpowiedzialności ZSRR za zbrodnię katyńską. Część mediów rosyjskich powróciła do wydarzeń z 1920 oku starając się w ten sposób usprawiedliwić zbrodnie katyńską. Rozpowszechniane w Rosji opinie wymieniające kilkakrotnie, bądź kilkunastokrotnie większą liczbę ofiar śmiertelnych wśród grup ofiar wojny / 40, 60, bądź ponad 100 tysięcy / uznane zostały za nieprawdziwe przez wspólny polsko-rosyjski dokument opracowany przez historyków w 2004 roku. Dokument został opracowany przez Dyrekcję Archiwów Państwowych i Federalną Agencję ds. Archiwów Rosji i wydany po rosyjsku pt.”Krasnoarmiejcy w polskom plenu w 1919-1922 g. Sbornik dokumentów i materiałów” /Moskwa 2004/. Obejmuje on zestaw 338 dokumentów źródłowych z archiwów polskich i rosyjskich, opracowany naukowo przez archiwistów, oraz historyków. Ze strony polskiej udział brali m.in. prof. Waldemar Rezmer i prof. Zbigniew Karpus z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, po stronie rosyjskiej prof. Giennadij Matwiejew z Uniwersytetu Moskiewskiego im. Łomonosowa. Według ocen historyków polskich, liczba jeńców rosyjskich przetrzymywanych w polskich obozach pod koniec 1920 roku wahała się od 80-85 tys., zaś liczba zmarłych w całym okresie działania obozów wynosiła 16-17 tysięcy. Prof. G. Matwiejew szacuje liczę zmarłych jeńców na 18-20 tysięcy.Zachowane dokumenty oraz świadectwa nie potwierdzają również stawianej przez część Rosjan tezy, że jeńcy rosyjscy byli poddawani celowej eksterminacji przez polskie władze obozowe / masowe rozstrzeliwania /. Główną przyczyną śmierci jeńców były epidemie chorób zakaźnych, spowodowane złymi warunkami sanitarnymi w obozach, co z kolei było spowodowane ich przepełnieniem. Zaznaczyć przy tym należy, że w zniszczonym wojnami kraju choroby zbierały obfite żniwo nie tylko w obozach jenieckich, lecz również wśród ludności cywilnej i walczących żołnierzy.Odnotować należy, że w tym samym czasie śmiertelność jeńców polskich w niewoli rosyjskiej była większa od śmiertelności jeńców sowieckich. W obozach sowieckich i litewskich zginęło około 20 tysięcy jeńców polskich spośród ogólnej ich liczby około 51 tysięcy. Według Alekseja Pamiatnycha 3 listopada 1990 roku Michaił Gorbaczow rozkazał Akademii Nauk ZSRR, Prokuraturze ZSRR, Ministerstwu Obrony ZSRR i KGB do 1 kwietnia 1991 roku zebrać materiały dotyczące szkód strony radzieckiej. Inicjatywa ta bywa nazywana anty – Katyniem. Fakt ten potwierdza historyk Inessa Jażborowska. Wtedy właśnie pojawiły się zarzuty dotyczące śmierci sowieckich jeńców w polskich obozach. W wyniku wojny polsko-bolszewickiej /1919-1920/, a także w czasie wojny domowej w Rosji do niewoli sowieckiej zostali wzięci jeńcy polscy. Większość polskich jeńców dostała się do niewoli bolszewickiej w wyniku kapitulacji 5 Dywizji Strzelców Polskich 11 stycznia 1920 roku na stacji Klukwiennaja na Syberii, oraz w czasie zwycięskiej ofensywy wojsk sowieckich w czerwcu – sierpniu 1920. Po kapitulacji większej części V Dywizji, władze bolszewickie wbrew zawartemu porozumieniu uwięziły i ograbiły wszystkich wojskowych, a później uznały ich za przestępców politycznych. Oficerów skazano na więzienie, część zamordowano, a żołnierzy niższych stopni zmuszono do katorżniczej pracy w tzw. Jenisejskiej brygadzie robotniczej. Łagier w Tajdze był pozbawiony ogrzewania, opieki lekarskiej, lekarstw, a wyżywienie wynosiło 0,5 funta chleba /1 funt = ok. 0,5 kg/ i zupy praktycznie złożonej prawie wyłącznie z wody. Dodatkowo dochodziło do ustawicznych kradzieży np. odzieży więźniów przez straż obozową. Śmiertelność była bardzo wysoka w wyniku warunków życia, oraz tyfusu. Z obozu w Tajdze, podobnie jak z więzień doszło do licznych ucieczek wojskowych, wielu oficerów i podoficerów ukrywało się też przed uwięzieniem. Ci uciekinierzy, lub ukrywający się, którzy zostali złapani byli zabijani torturami lub w egzekucjach. Od połowy 1920 roku oficerowie byli przetrzymywani w łagrze w Omsku, a później do jesieni 1921 w Tule. Dopiero po zawarciu pokoju ryskiego jeńców V Dywizji przekazywano stopniowo Polsce. Proces ten ukończono w maju 1922. Według szacunków w czasie całej wojny polsko-bolszewickiej sowieci wzięli do niewoli w walkach z Wojskiem Polskim ok. 45 tysięcy żołnierzy. Liczba ta nie obejmuje zamordowanych na miejscu. W wyniku zawarcia pokoju w marcu 1921 doszło do stopniowego uwolnienia żołnierzy obu stron. Ze wspomnianych 45 tysięcy wolność uzyskało 26 tysięcy polskich żołnierzy, co pozwala szacować, iż w niewoli sowieckiej w ciągu niecałego roku zginęło 19 tysięcy osób, czyli 42%. Oprócz żołnierzy wziętych do niewoli, bolszewicka armia dokonała wielu mordów na miejscu, eksterminując także całe szpitale wojskowe. Szczególną bezwzględnością i okrucieństwem wobec jeńców wyróżniała się Konna Armia Budionnego, oraz Konny Korpus Gaja. Do bardziej znanych zbrodni kawalerii Gaja należy torturowanie i wymordowanie jeńców z polskiej Brygady Syberyjskiej w Chorzelach w sierpniu 1920 oraz kawalerzystów płk. Bolesława Roi 4 sierpnia 1920 w Ostrołęce. Armia Budionnego spaliła szpital z rannymi żołnierzami oraz personelem medycznym w Berdyczowie, mordując w ten sposób ponad 600 osób, a we wsi Bystryki zamordowali 700 żołnierzy 50 Pułku Strzelców Kresowych. Tę ostatnią rzeź opisał jej uczestnik, bolszewicki żołnierz, potem pisarz Izaak Babel w swoich Dziennikach. Żołnierze Budionnego wymordowali także rannych i jeńców w Zadwórzu. Bitwa pod Zadwórzem miała miejsce 17 sierpnia 1920 roku w czasie wojny polsko-bolszewickiej pomiędzy oddziałem 330 polskich Obrońców Lwowa – Orląt Lwowskich pod dowództwem kpt. Bolesława Zajączkowskiego, a siłami bolszewickiej Pierwszej Konnej Armii Siemiona Budionnego. Rozegrała się ona na dalekim przedpolu Lwowa, 33 km od miasta w pobliżu wsi Zadwórze. Celem obrońców było opóźnienie podejścia wojsk bolszewickich do Lwowa. W bitwie poległo, lub zostało zamordowanych 318 Polaków z 330 polskich Obrońców Lwowa – Orląt Lwowskich. Obrona zakończyła się sukcesem wojsk polskich i z uwagi na heroiczną walkę obrońców nazywana jest Polskimi Termopilami. Oprócz osadzania polskich jeńców w łagrach lub ich mordowania, władze bolszewickie prowadziły także akcję propagandową, zmierzającą do wcielenia jeńców, zwłaszcza szeregowców w skład Armii Czerwonej. W latach 1918-1920 starano się wcielać Polaków do frontowych jednostek bolszewickich, jednak w 1920 r. podjęto próbę zorganizowania Polskiej Armii Czerwonej, nominalnie utworzonej 14 sierpnia 1920 r. rozkazem naczelnego dowódcy Armii Czerwonej Siergieja Kamieniewa. Ośrodkiem formowania był Białystok. Do jednostki tej kierowano głównie służących już w Armii Czerwonej Polaków lub innych mieszkańców ziem polskich, natomiast akcja werbunkowa wśród polskich jeńców wojennych oraz polskiej ludności cywilnej zakończyła się całkowitym niepowodzeniem. Zapewne dla całkowitego zmylenia śladów ludobójstwa w Katyniu Rosjanie przyjęli taktykę porównawczą rzekomej zbrodni wojennej popełnionej przez Polaków na jeńcach sowieckich z ludobójstwem dokonanym przez nich w Katyniu. To właśnie stanowi wtórne kłamstwo katyńskie. Należy przypomnieć, iż przez całe lata funkcjonował bezczelny komunikat komisji „Budrenki” powołanej w 1944 r. traktujący o Niemcach jako wykonawcach zbrodni katyńskiej. Skompromitowany „Komunikat Komisji Specjalnej do ustalenia i zbadania okoliczności rozstrzelania przez niemieckich najeźdźców faszystowskich w lesie katyńskim oficerów polskich” nie został do dzisiaj sprostowany. „Komunikat” ów został opublikowany w prasie sowieckiej 26 stycznia 1944 r. a krakowski „Dziennik Polski” opublikował tekst 5 marca 1953 r. Oto niektórzy członkowie tej Komisji:
Przewodniczący Komisji Specjalnej, członek Nadzwyczajnej Komisji Państwowej, członek Akademii Nauk – M. Budrenko
Członek Nadzwyczajnej Komisji Państwowej, członek Akademii Nauk - ALEKSY TOŁSTOJ
MIKOŁAJ Członek Nadzwyczajnej Komisji Państwowej, METROPOLITA
Zbrodnia katyńska jest nie tylko zbrodnią ludobójstwa, sprawa Katynia nie ma bowiem tylko i wyłącznie charakteru sprawy polsko-rosyjskiej, jest pogwałceniem natury człowieczeństwa, a zatem dotyczy każdego człowieka, niezależnie od narodowości, stanowi więc zbrodnię dokonaną na całej ludzkości. Powstało więc misterium kłamstwa związane z tą zbrodnią, mającą wymiar nie tylko w kategoriach ocen człowieczeństwa, ale również niosące za sobą konsekwencje odszkodowań za zbrodnię, która nie uległa przedawnieniu. Senat USA jednomyślnie uchwalił rezolucję o uczczeniu pamięci polskich oficerów i cywilów zamordowanych w Katyniu i innych miejscach masowych mordów stalinowskich dokonanych na Polakach w kwietniu i maju 1940 r. Rezolucję uchwalono z inicjatywy republikańskich senatorów Jesse Helmsa i Williama Rotha, oraz demokratów: Barbary Mikulski i Josepha Bidena. „Dziennik” z dnia 8 lutego 2008 podał w wywiadzie dla rosyjskiej agencji „Interfax” odpowiedź Donalda Tuska – na pytanie: „A więc Pana rząd nie będzie – jak poprzednicy – żądać przeprosin za Katyń?” „Nie do końca zgadzam się w tej sprawie z poprzednim gabinetem. Nie sądzę, by wzywanie kogokolwiek do przeprosin było zadaniem polityków”. Tymczasem rosyjski portal internetowy związany z Kremlem / gazieta. ru / napisał w tytule o Tusku po jego wizycie w Moskwie: „Nasz człowiek w Warszawie”. Również trudno jest zrozumieć wypowiedzi niektórych polskich działaczy i polityków związane z Katyniem: - v-ce marszałek Sejmu prof. STEFAN NIESIOŁOWSKI: „ To była zbrodnia wojenna. Ludobójstwo to jest zagłada narodu. W historii do tej pory były dwa ludobójstwa: Holokaust i Wielki Głód na Ukrainie. Katyń to było coś innego”, - prezes Federacji Rodzin Katyńskich ANDRZEJ SKĄPSKI: „Ludobójstwem był Holokaust, czy rzeź w Rwandzie, natomiast Katyń to zbrodnia wojenna”. We wcześniejszych wypowiedziach publicznych Skąpski twierdził wielokrotnie, iż Katyń to ludobójstwo. Człowiek, który z urzędu powinien być rzecznikiem rodzin ofiar nagle zmienia zdanie: „Czepianie się słowa i robienie z tego afery politycznej jest dla mnie obrzydliwe i oburzające”. - W myśl t.zw. poprawności politycznej rządzących: „nie drażnić Rosji”. Andrzej Skąpski został zarejestrowany przez SB jako TW „Igor”. W czasach PRL był przewodniczącym PRON / Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego / w Białym Dunajcu, dyrektorem paksowskiego zakładu „Inco”.- Jan Barcz – szef gabinetu politycznego szefa MSZ Władysława Bartoszewskiego / 2000-2001/, były ambasador Polski w Austrii / 1995-1999 /, pracownik Państwowego Instytutu Spraw Międzynarodowych, w wypowiedzi dla „Gazety Wyborczej” : „gdyby spojrzeć skrupulatnie na definicję zbrodni ludobójstwa, to zapewne Stefan Niesiołowski ma rację, że Katyń nie był ludobójstwem”. Barcz był zarejestrowany przez wywiad PRL jako kontakt operacyjny „Jaksa”. Odręcznie napisał i podpisał zobowiązanie: „Deklaruję swoją pomoc Polskiej Tajnej Służbie Wywiadowczej i zobowiązuję się do zachowania tego faktu w tajemnicy, również w stosunku do najbliższej rodziny”.- Adam Daniel Rotfeld – minister spraw zagranicznych od stycznia do października 2005 przewodniczący polsko – rosyjskiej grupy ds. trudnych niezwykle, który entuzjastycznie skomentował pamiętny list Władimira Putina opublikowany w „Gazecie Wyborczej” i jednocześnie stwierdził, że nie warto zajmować się informacjami rosyjskich mediów na temat Polski w kontekście II wojny swiatowej: „Czas najwyższy, żeby ten niezwykle skomplikowany temat wreszcie zakończyć i zająć się innymi problemami”. Rotfeld figuruje w dokumentach SB jako kontakt operacyjny pod czterema pseudonimami”:”Rauf”, „Rad”, „Ralf”, „Serb”. RP prof. Lech Kaczyński powiedział na Westerplatte w 70 rocznicę wybuchu II wojny światowej m.in.: „…Katyń wymaga chwili refleksji. Wymaga jej nie ze względu na fakty, które w znacznym stopniu są dzisiaj znane, ale ze względu na przyczyny. Dlaczego na kilkadziesiąt tysięcy oficerów polskiej policji i polskiej armii, korpusu ochrony pogranicza wydano taki wyrok. To był efekt zemsty, tak, to miała być zemsta za rok 1920, za to, że Polska zdołała wtedy odeprzeć agresję. Można powiedzieć - to komunizm. Nie, w tym przypadku to nie komunizm, to szowinizm”… 7 kwietnia 2010 roku polski premier Donald Tusk na zaproszenie premiera Władimira Putina weźmie udział w uroczystościach rocznicowych w Katyniu, 10 kwietnia 2010 roku prezydent RP Lech Kaczyński weźmie udział w uroczystościach rocznicowych w Katyniu, pomimo nie otrzymania zaproszenia. Aleksander Szumański
Zrobili z Piłsudskiego zbrodniarza Po dwóch latach w Wilnie pojawiły się na nowo antypolskie pocztówki przyrównujące Józefa Piłsudskiego do Adolfa Hitlera i Józefa Stalina Marszałek Józef Piłsudski przedstawiony jako ludobójca narodu litewskiego do spółki z Adolfem Hitlerem i Józefem Stalinem, Armia Krajowa organizująca czystki etniczne w Wilnie i wreszcie europoseł Waldemar Tomaszewski przedstawiony jako donosiciel na własny kraj - te szokujące treści można znaleźć na kopertach pocztowych w Wilnie. To powtórka z analogicznej prowokacji przeprowadzonej dwa lata temu. Natomiast polscy parlamentarzyści wskazują, że tego typu antypolskie kłamstwa mają ciche poparcie w kołach rządowych Litwy i oczekują od władz Rzeczypospolitej Polskiej interwencji. Na kopertach, które są do nabycia na poczcie głównej w Wilnie, można zobaczyć podobizny największych zbrodniarzy XX wieku: Hitlera i Stalina oraz... Józefa Piłsudskiego. Podpis w języku litewskim informuje, że są to "wielcy organizatorzy ludobójstwa narodu litewskiego". Pojawia się insynuacja, że Armia Krajowa miała jakoby w ramach akcji "Burza" w 1944 r. przeprowadzić czystki etniczne na Litwinach. Dostało się również Waldemarowi Tomaszewskiemu, europosłowi z polskiej mniejszości narodowej na Litwie, który "wstępuje w szeregi powstającej właśnie frakcji donosicieli. Będą do niej należeli politycy donoszący na własne kraje". Następnie oskarża się Polskę, że chce być zamiast "strategicznym partnerem" - "strategicznym okupantem", a nasza oficjalna polityka "trąci szowinizmem, duchem wielkopolskim i imperializmem". Jarosław Narkiewicz, poseł Akcji Wyborczej Polaków na Litwie, przyznaje, że nie jest to pierwsza tego typu publikacja w formie pocztowej. - Jakiś czas temu zamieszczono podobizny Piłsudskiego z Hitlerem. Wtedy były różnego rodzaju interwencje, ale nie bardzo one skutkowały - przypomina Narkiewicz. Wskazuje, że teraz mamy do czynienia z kolejną propagandą antypolską i wzniecaniem waśni między Litwinami a Polakami. - Myślę, że jest sprawą oczywistą, iż czegoś takiego nie powinno być - twierdzi poseł. Dodaje, że zapozna się z problemem i na pewno będzie interweniować. Europoseł Waldemar Tomaszewski uważa natomiast, że szkoda energii i czasu, aby odnosić się do tego typu treści. - To kolejna bzdura. Więcej zrobiliśmy dla państwa litewskiego niż ci prowokatorzy. Uczciwie pracujemy i ludzie nas cenią - oznajmia. Wskazuje na wyniki wyborów prezydenckich w 2009 r., w których uzyskał prawie 5 proc. poparcia. I przypomina, że to Akcja Wyborcza Polaków na Litwie, a nie któraś z innych partii, zgłosiła w 2007 r. projekt ustawy o ochronie życia poczętego, która przecież miała służyć ochronie narodu litewskiego. - Dzięki nam społeczeństwo dowiedziało się, ile dzieci do tej pory zostało zabitych w wyniku aborcji - zauważa europarlamentarzysta. Oburzeni faktem handlu tego rodzaju publikacjami są Polacy z Wilna. Przypomina im to wydarzenia z 2008 r., kiedy doszło również do sprzedaży kopert z napisami i grafiką o skrajnie antypolskiej wymowie i oszczerczych treściach. - Afera, noty dyplomatyczne, tłumaczenia zadowolonego autora, ale obraźliwe koperty wycofano ze sprzedaży. Jednak nie na długo. Kilka dni temu wspomniane koperty i dołączone do nich "nowości" znalazły ponownie miejsce w sercu Wilna. Zastanawiająca jest śmiałość grafika i właściciela sklepu. Widocznie pewni są swojej bezkarności - ocenia mieszkanka miasta pragnąca zachować anonimowość. Oburzenia prowokacją z kopertami nie kryją polscy parlamentarzyści. Poseł Artur Górski (PiS), wiceprzewodniczący Polsko-Litewskiej Grupy Parlamentarnej, nie ma wątpliwości, że kryją się za nią litewscy nacjonaliści. Dla nich urodzony na Litwie Piłsudski to jeden z największych wrogów narodu litewskiego. Jest on obiektem nienawiści głównie z powodu wydania rozkazu o zajęciu w 1920 r. Wileńszczyzny przez oddziały generała Lucjana Żeligowskiego. Została ona formalnie przyłączona do Polski w 1922 roku. Według posła Górskiego, należy oczekiwać od władz Polski stanowczej reakcji, gdyż tego typu incydenty dowodzą, że "litewski szowinizm podnosi głowę i jest on akceptowany przez oficjalne czynniki rządowe". Jacek Dytkowski
Oczekuję reakcji rządu Z posłem Arturem Górskim (PiS), wiceprzewodniczącym Polsko-Litewskiej Grupy Parlamentarnej, rozmawia Jacek Dytkowski Co Pan sądzi o zrównaniu Marszałka Józefa Piłsudskiego z Hitlerem i Stalinem, jak to widać na rozpowszechnianych na Litwie kopertach? - Nie jest to pierwszy przypadek tego typu prowokacji. Już wcześniej na poczcie głównej w Wilnie rozpowszechniano koperty sugerujące, że Piłsudski to, oprócz Stalina i Hitlera, największy ludobójca narodu litewskiego. Po interwencji przedstawicieli polskiej mniejszości i naszych służb dyplomatycznych wycofano się ze sprzedaży kopert. Jednak powrót do handlu nimi może świadczyć, że litewski szowinizm podnosi głowę i jest on akceptowany przez oficjalne czynniki rządowe. Jestem przekonany, że ten proceder odbywa się za cichym przyzwoleniem władz i ma on wzbudzać wśród Litwinów niechęć do Polski i Polaków, a szczególnie do lidera polskiej mniejszości na Litwie Waldemara Tomaszewskiego. Na jakiej podstawie Pan wyciąga takie wnioski? - Waldemar Tomaszewski zaznacza w europejskich instytucjach, że na Litwie polska mniejszość jest dyskryminowana, i w odpowiedzi spotyka się z oficjalnym zarzutem ze strony litewskich nacjonalistów, że "donosi" na swój kraj. To potwierdza, że Litwini nie szanują Polaków i u siebie ich dyskryminują, a także, że sprzedaż tych kopert jest inspirowana przez litewskich nacjonalistów, którzy w swoim antypolonizmie przekraczają granice zdrowego rozsądku. Jak strona polska powinna na to zareagować? - Reakcja strony polskiej powinna być szybka i zdecydowana, bo mamy do czynienia ze swoistą recydywą w antypolskich działaniach. Kierownictwo naszego resortu spraw zagranicznych musi zrozumieć dwie rzeczy, że Litwini nie traktują Polski jako głównego partnera i nie zależy im na jakichś szczególnie dobrych relacjach z Polską, ale także, że nie można przedkładać dbałości o relacje dwustronne nad troskę o naszych rodaków mieszkających na Wileńszczyźnie. Kwestia tych nieszczęsnych pocztówek to tylko wierzchołek góry lodowej. Na naszych oczach przygotowywane jest prawo, które znów pogorszy sytuację polskiej oświaty na Litwie. Warszawa nie może przyglądać się obojętnie tym wszystkim antypolskim działaniom, bo to tylko zachęci litewskich nacjonalistów do kolejnych prowokacyjnych wystąpień. Dziękuję za rozmowę.
Najpierw tylko kradli... Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Ludzie, którzy zmontowali tzw. Trzecią Rzeczpospolitą, od początku pomyśleli ją tak, by można było kraść... Pragnę przypomnieć, na dowód, że tzw. Sejm Kontraktowy zmienił tylko dwa paragrafy Kodeksu karnego: te mówiące o wysokich karach za wielkie afery gospodarcze (136 i 137 - o ile pamiętam). Tymczasem III RP od początku była świadomie pomyślana i zaplanowana jako Jedna Wielka Afera Gospodarcza. Zmieniają się partie u władzy - ale koryto nadal jest pełne i wszystkie świnie tam się pchają. Obecnie mamy Bandę Czworga (PiS, PO, PSL i SLD) - i jest zupełnie wszystko jedno, czy u władzy jest PO z PSL, czy PiS z PSL, czy PiS z SLD, czy PO z PiSem... Zawsze jest to samo: kradną. Albo bezczelnie rabują: bo jak nazwać nakładanie na nas nowych podatków, by zatrudnić kolejnego kumpla na posadzie za 5000, 10 000 czy 20 000 złotych). Byle działacz związkowy w KGHM zarabia 10 000 - a ile zarabia członek rady nadzorczej? Obydwaj zresztą na ogół nic nie robią. Odróżnijmy kradzież od bandytyzmu. Jeśli ONI kradną - to pół biedy: wiedzą, że to złe, jeśli ich złapiemy, to ICH ukarzemy - sprawa prosta.
Tymczasem jeśli ONI utworzą specjalne stanowisko Rzecznika Praw Kanarków (by zatrudnić na nim kolejnego kumpla) to, po pierwsze, im samym się wydaje, że nie są to pieniądze zmarnowane, bo ktoś o kanarki powinien zadbać, a po drugie, nie da się za to nikogo wsadzić, bo wszystko jest "legalne". ONI uchwalają podatek i pod przymusem go z nas zdzierają (jak ktoś nie zapłaci - to przyjdzie komornik; jak trzeba, to w asyście uzbrojonych policjantów). A potem wręczają temu Pełnomocnikowi od Kanarków. Jest to jawny bandytyzm - ale ONI takie lewo (zwane, niestety, nadal "prawem") ustanowili. Do tej pory jednak ONI kradli i rabowali niemal wyłącznie pieniądze. Pieniądz - wiadomo: rzecz nabyta... Krąży z rąk do rąk - i dla gospodarki jest obojętne, czy buty kupi uczciwie pracujący Nowak, czy złodziej Kowalski. Ostatnio jednak ONI zabrali się za rabowanie naszych dzieci. Już od dawna trwa proceder odbierania dzieci rodzicom. Pod pretekstem, że rodzice są za starzy - albo za młodzi. Że zajmują się dzieckiem za bardzo - albo za mało. Że traktują dziecko okrutnie, lejąc je paskiem, lub odmawiając na deser budyniu.... Ostatnio zaczęto odbierać dzieci rodzicom, bo są... za biedni!!! Najpierw ONI wprowadzili "becikowe", by biedni rodzili więcej dzieci (trzeba być bardzo biednym, by rodzić dziecko za... 1000 złotych...). A gdy już to dziecko się urodzi, to się je rodzicom odbiera, bo są za biedni!!! Przecież to jest zorganizowany spisek! ONI od dawna traktują nas, jak bydło. No, i teraz bydło ma się rozmnażać - ale cielaki po urodzeniu odbiera się matkom i wychowuje, jak chcą ONI. To już nie są żarty. To ONI nam mówią, kiedy mamy nasze dzieci posyłać do szkoły, kiedy i czym mamy szczepić (by ONI wzięli łapówkę od producenta szczepionki...), czego będą uczone w tej szkole... A teraz po prostu zaczęli dzieci zabierać. Ponieważ sędziowie często nie godzili się na odebranie dziecka rodzicom, ONI postanowili, że dzieci będzie mógł odebrać "pracownik socjalny". Nie tylko za klapsa przyłożonego przez tatę. Jeśli np. dziecko ze szkoły przyniesie wiadomość, że homoseksualizm jest wspaniały, a rodzice go ofukną: Co ty gadasz? - to już będzie można odebrać dziecko za "kształtowanie niewłaściwych postaw seksualnych"!!! To już nie żarty. Tu nie chodzi o pieniądze - tylko o nasze dzieci. Jeśli ta ustawa przejdzie - to już nie o "nasze dzieci". O ICH dzieci. Lewica zawsze głosiła hasło: "Wszystkie dzieci są nasze". No, i będą ICH! JKM
Ten Żyd kogo Partia wskaże (rzecz o początkach kariery tow. gen. LWP Wojciecha Jaruzelskiego) "Rzekł ktoś mądrze kiedyś w rządzie o piątej kolumnie, lecz Polacy w Żydów ślipią, bo jak zwykle durnie" - pisał ubecki wierszokleta w marcu 1968 roku. O tym jak było z tą syjonistyczną V-tą kolumną opowiedział w swych wspomnieniach tow. Piotr Kostikow - w swoim czasie szef sektora polskiego w wydziale zagranicznym KC KPZR. Był on świadkiem rozmowy Leonida Breżniewa z Władysławem Gomułką w gabinecie tego pierwszego w Moskwie. Leonid Breżniew miał żal do Władysława Gomułki o to, że w PRL towarzysze żydowscy otwarcie krytykują politykę Kraju Rad wobec państwa Izrael po zwycięskiej dla Żydów wojnie sześciodniowej z Arabami w czerwcu 1967 roku. Zagniewany tow. Wiesław zadeklarował, że nie dopuści w Polsce żydowskiej V-tej kolumny. Te słowa o V-tej kolumnie powtórzył on w transmitowanym przez TVP oraz Polskie Radio przemówieniu na Kongresie Związków Zawodowych. W wydrukowanych następnego dnia gazetach tych słów już nie było, ale jak powiadają Rosjanie "słowo - to nie wróbel, jak wyleci, to nie pochwycisz". W tej samej rozmowie przytoczonej przez tow. Kostikowa Leonid Breżniew radził Wiesławowi, by zwalniał z odpowiedzialnych stanowisk partyjnych i państwowych niewdzięcznych towarzyszy żydowskich i obsadzał zwolnione w ten sposób stanowiska młodą kadrą o słowiańskich korzeniach. Stąd geneza antysemickiej czystki w latach 1967-68. Trzeba przyznać, że informacje tow. Briezniewa były nieco zmanipulowane. Sympatie do Izraela w owym czasie manifestowali w Polsce nie tylko Żydzi. Zwyczajni Polacy bez żadnej krępacji masowo demonstrowali swą radość, że prozachodni Żydzi dokopali prosowieckim Arabom. Młodzi mężczyźni zapuszczali na znak solidarności z Żydami brody. Nawet ks. Prymas kardynał Stefan Wyszyński - mimo smutnych doświadczeń partyjnej nagonki za list do niemieckich biskupów - otwarcie modlił się w Warszawie o powodzenie oręża izraelskiego. Trudno było wezwać ks. Prymasa do Komisji Kontroli Partyjnej, więc postanowiono podjąć działania selektywne: zabrać się do osób o żydowskich korzeniach.
Cel: Jaruzelski na ministra Za personalny symbol antysemickiej czystki owych lat uchodzi gen. Mieczysław Moczar (wł. Nikołaj Tichonowicz Diomko), agent sowieckich służb specjalnych i minister spraw wewnętrznych PRL w jednej osobie. Tymczasem czystka antysemicka rozpoczęła się pierwotnie w Ludowym Wojsku Polskim za sprawą gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Jej celem było opanowanie stanowiska ministra obrony narodowej PRL przez cieszącego się zaufaniem Moskwy gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Jak wiadomo, przed wydarzeniami październikowymi 1956 roku ministrem obrony PRL był sowiecki marszałek narodowości polskiej Konstanty Rokossowski. Pod naciskiem zrewoltowanych tłumów został on zdymisjonowany przez nowe kierownictwo partyjne i odesłany wraz z liczną grupą sowieckich generałów i oficerów do Kraju Rad. Jego miejsce zajął inż. Marian Spychalski, mianowany wkrótce marszałkiem. Nie cieszył się on jednak względami sowieckich generałów i ich agentury w LWP. Jego starszy brat byt wysokim oficerem Armii Krajowej. W okresie stalinowskim był długo więziony i w Moskwie sądzono, że nie ma dymu bez ognia. Pokpiwano w dodatku z jego kwalifikacji zawodowych (Spychalski z wykształcenia był architektem) i przezywano "harcerzem". Na domiar złego nie mówił dobrze po rosyjsku. W Moskwie od lat czekano na okazję, by zastąpić Spychalskiego gen. Jaruzelskim. Są dwa fakty świadczące, że sowieckie służby szykowały od wielu lat zmiany kadrowe w Polsce. Pierwszy z nich - to sprawa Witolda Jedlickiego, byłego agenta UB, następnie wybitnego działacza proreformatorskiego Klubu Krzywego Koła w Warszawie. Wyjechał on na mocy decyzji gen. Moczara z Polski do Izraela i w roku 1962 zamieścił w "Kulturze" paryskiej paszkwil na polskie zwycięstwo w Październiku 1956 roku pod wymownym tytułem "Chamy i Żydy". Opisywał on w niej toczoną w 1956 roku zakulisową walkę na szczytach władz partyjnych koterii konserwatywnej (cieszącej się poparciem sowieckiej ambasady) zwanej "natolińczykami" oraz proreformatorskiej zwanej "puławianami". Zgodnie z zamówieniem społecznym gen. Moczara, Jedlicki jego zwolenników określał jako "chamów", czyli przedstawicieli polskiego ludu, zaś zwycięskich w 1956 roku "puławian" jako "Żydów". Była to korzystna dla gen. Moczara manipulacja propagandowa, gdyż jego przeciwnicy określeni zostali jako "Żydy". Publikacja Jedlickiego zapowiadała przyszłą czystkę partyjnych liberałów, eliminowanych wszelako jako Żydzi (Odpowiedź Antoniego Zambrowskiego na publikację Jedlickiego - w naszym serwisie ASME - przyp. Redakcja).
O wieloletnich przygotowaniach w MON świadczyła z kolei afera gen. Zygmunta Duszyńskiego. Był to w odróżnieniu od marszałka Spychalskiego wojskowy fachowiec, nie lubiany wszelako w Moskwie, gdyż jako stary komunista i partyzant AL nie widział powodów, by się kłaniać w pas sowieckim marszałkom i generałom. Stanowił on w dodatku przeszkodę w awansie gen. Jaruzelskiego, gdyż po ewentualnym usunięciu marszałka Spychalskiego zastąpił by go na jego stanowisku. Utrącono więc zawczasu gen. Duszyńskiego, organizując wokół niego aferę seksualną. Obie te sprawy świadczą, że w Moskwie do operacji kadrowej przygotowywano się solidnie i zawczasu.
Pierwszym celem marszałek Spychalski Istotnie czystka elementów żydowskich prowadzona była po wojnie sześciodniowej z rozmachem. Eliminowano autentycznych Żydów w wojsku, Polaków o żydowskich przodkach, Polaków ożenionych z Żydówkami oraz rdzennych Polaków pomawianych o żydowskie pochodzenie. Jak to określił mój kolega w celi więziennej na Mokotowie Piotr Żebruń: "nie ten Żyd - kto Żyd, lecz ten kogo Partia wskaże". Zgodnie z wieloletnimi planami Moskwy jedną z pierwszych ofiar czystki antysemickiej stał się marszałek Marian Spychalski. W komórce do dezinformacji ułożono o nim wymowny dowcip. Do jego mieszkania dzwoni ktoś i prosi do telefonu Mońka. Odbierający telefon informuje, że tu nie ma żadnego Mońka, lecz Maniek. - W takim razie poproszę Mańka. - Moniek, do telefonu. Na zebraniach partyjnych oficerowie LWP krzyczeli, że nie będą służyć pod Mońkiem. Takie sceny odbywały się w obecności gen. Józefa Kuropieski - oficera skazanego na karę śmierci w okresie stalinowskim, później zrehabilitowanego. Za przeciwstawianie się postawom antysemickim został on później usunięty z wojska przez gen. Jaruzelskiego, mimo że gen. Jaruzelski wiele mu w swej karierze zawdzięczał. Gdy Józef Kuropieska siedział w czasie II wojny w niemieckim oflagu, jego żona przechowywała w swym mieszkaniu wraz z własnymi dziećmi gromadkę żydowskich dzieci. W nagrodę została zaproszona w 1968 roku do Izraela, by odebrać medal instytutu Yad Vashem "Sprawiedliwy wśród narodów świata" i zasadzić własne drzewko. Ubecka propaganda wmawiała ludziom, że to marszałkowa Spychalska pojechała do Izraela, by odwiedzić tam swą rodzinę (Na ubeckie łgarstwa o rzekomym żydowskim pochodzeniu Mariana Spychalskiego i jego żony dali się nabrać nawet niektórzy historycy w III RP. Znałem dobrze rodzinę Spychalskich, stąd wiem, że to ubeckie banialuki). Presja agentury sowieckiej była tak silna, że Władysław Gomułka był zmuszony do wycofania go z jego stanowiska ministerialnego. W proteście przeciwko antysemickiej kampanii podał się do dymisji Edward Ochab - dotychczasowy przewodniczący Rady Państwa. Na jego miejsce mianowano marszałka Spychalskiego, zaś jego następcą w MON został gen. Wojciech Jaruzelski. Wraz z gen. Jaruzelskim karierę zrobił gen. Józef Urbanowicz - Polak z Łotwy, politruk z Armii Sowieckiej, czynny "odżydzacz" szeregów LWP. Został wiceministrem obrony narodowej. Z szeregów LWP generałowie Jaruzelski i Urbanowicz wyrzucili setki oficerów. "Odżydzanie" szeregów nie oznaczało usuwanie jedynie sympatyków państwa Izrael. Zasady czystki były znacznie szersze: na pierwszy ogień szli oficerowie narodowości żydowskiej, ale obok nich usuwano Polaków o żydowskich przodkach (w myśl ustaw norymberskich), ponadto Polaków ożenionych z Żydówkami. Tym czasami dawano szansę za cenę rozwodu z "osobami nieczystymi rasowo". Działo się to w kraju, na czele którego stał Władysław Gomułka ożeniony od lat z Żydówką Liwą Szoken. Być może okolicznością łagodzącą było dlań to, że przez wiele lat żył nie z żoną, lecz z swoją sekretarką.
Prawdziwy cel kamuflażu Był to jednak kamuflaż, czyli zasłona dymna, gdyż ofiarami czystki antysemickiej padali raz po raz rdzenni Polacy, źle notowani w Moskwie jako dawni uczestnicy wydarzeń październikowych 1956 roku. Tak wylecieli z wojska gen. Jan Frey-Bielecki oraz jego bliski współpracownik, płk Wincenty Heinrich. Klasycznym tego przykładem były też losy gen. Tadeusza Bończa-Pióry - usuniętego z szeregów PZPR decyzją Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej pod pretekstem ukrycia przed Partią prawdziwego (żydowskiego) nazwiska Feder. Rzecz w tym, że gen. Pióro pochodził - podobnie jak Jaruzelski - ze sfer ziemiańskich i w okresie stalinowskim był za to represjonowany przez Informację Wojskową. Gen. Jaruzelski skorzystał ze sposobności i usunął go z wojska.Takie są kulisy kariery politycznej gen. Jaruzelskiego. Wiele z mojej wiedzy o tym co się działo wtedy w LWP, zawdzięczam mej przyjaźni z rodziną gen. Adama Uziembły - więźnia stalinowskiego, w czasie "marcowej" czystki usuniętego z wojska. Gen. Uziembło również nie miał żydowskich przodków, ale czymś podpadł sowieckiej agenturze. Opowiadał mi godzinami o koszmarnej atmosferze donosów i prowokacji w prowadzonej przez generałów Jaruzelskiego i Urbanowicza kampanii czystek. Nie pozwalał notować swych opowieści, tym bardziej je nagrywać, gdyż potwornie bał się mściwości Jaruzelskiego. Chciał umrzeć spokojnie, a jednocześnie na mój widok nie mógł powstrzymać się od kolejnych opowieści. Darzył mnie zaufaniem, gdyż właśnie wróciłem do domu z obozu internowania w więzieniu w Białołęce. Zważmy, że to są tylko początki ministerialnej kariery gen. Jaruzelskiego. Później był najazd na bratnią Czechosłowację, strzelanie do polskich robotników na Wybrzeżu, stan wojenny i kolejne ofiary. Ktoś inny leżałby godzinami krzyżem za pokutę. Ale gen. Jaruzelski ma sumienie komunisty. Nic nie zakłóca mu spokoju ducha. Centrolewica broni dziś gen. Jaruzelskiego jako swego bohatera. Jednocześnie zarzuca Polakom tradycyjny antysemityzm. To są szczyty dialektycznej logiki. Antoni Zambrowski
JAK TRZYMAJĄ SIĘ "CHIŃCYCY " A JAKM AMEREYKANIE? Pytanie Czepca z Wesela Wyspiańskiego czy „Chińcycy trzymają się mocno” zaczyna nabierać nowego wymiaru. „Kajsi gdzieś daleko” Chiny leżą, ale się trzymają. W odróżnieniu, jak się zdaje, od USA. Co prawda należę do tych, którzy dziś zalecają już ostrożność „inwestorom” giełdowym, bo mam wrażenie, że kursy wielu spółek z tamtego regionu SA już mocno „przegrzane”. Ale „przegrzali” je, jak wcześniej w USA, różni „macherzy” z banków i inwestycyjnych i hedge funds, którzy zdanie, że „pieniądz robi pieniądz” biorą nadzwyczaj dosłownie. Chińska gospodarka ma olbrzymi potencjał, ale nie taki żeby wchłonąć płynące z całego świata „środki walutowe” do ich produktywnego wykorzystania. Śmieszą mnie więc do rozpuku twierdzenia przedstawicieli OFE, że jakby nie mięli limitów, to inwestowaliby w Chinach. Stara zasada powiada, że jak taksówkarz w mieście, w którym jest siedziba giełdy mówi, że można na niej dużo zarobić, to najwyższy czas, żeby się wycofać. Więc skoro polskie OFE powiadają, że w Chinach można dobrze zarobić, to…. Z drugiej jednak strony „Chińcycy trzymają się mocno” skoro sam Pan Prezydent Barak Obama zaapelował o „bardziej zorientowany rynkowo kurs wymiany juana” w przemówieniu poświęconym planom wzmocnienia amerykańskiego eksportu. Jeśli Prezydent Stanów Zjednoczonych zaczął się zajmować „wzmacnianiem amerykańskiego eksportu”, czyli tym samym, czy zajmuje się Prezydent Chińskiej Republiki Ludowej, to może już czas na utworzenie „Amerykańskiej Republiki Ludowej”? „Ruch Chin w kierunku bardziej zorientowanego rynkowo kursu wymiany byłby niezbędnym wkładem w wysiłki na rzecz przywrócenia globalnej równowagi” – oświadczył Pan Prezydent Obama. Jeżeli musimy „przywrócić globalną równowagę”, to czy oznacza to oficjalne przyznanie, że jej nie ma? A jeśli jej nie ma, to w czyją stronę została naruszona? A jeśli jej „przywrócenie” zależy od działań podejmowanych przez władze CHRL, to czy oznacza to oficjalne przyznanie, że obecnie to Chiny są w lepszej sytuacji niż USA? Zdaniem Pana Prezydenta Obamy „przywrócenia równowagi potrzebują zarówno kraje mające deficyt zewnętrzny, jak i nadwyżkę. Pierwsze muszą oszczędzać i eksportować więcej, drugie – pobudzać konsumpcję i popyt wewnętrzny”. O to, kto ma nadwyżkę, a kto deficyt nie trzeba już chyba pytać. Ale niby dlaczego Chiny mają pobudzać swój popyt wewnętrzny, żeby Ameryka mogła zmniejszyć swój deficyt??? Za przeproszeniem, kto narobił tego deficytu? Jakby było mało pomocy dla sektora finansowego i samochodowego, to właśnie utworzono w USA „Narodowy Fundusz Zdrowia”. W ciągu 10 lat będzie to kosztowało 940 mld USD!!! Skąd je weźmie Pan Prezydent Obama na realizację swoich cudownych planów? Trzeba będzie wydrukować. A im więcej się drukuje dolarów, tym kurs wymiany juana ustalony przed drukowaniem dolarów staje się coraz bardziej „nie rynkowy”. Problem jest chyba poważny, bo amerykański ambasador w Chinach, John Huntsman, ważnym elementem swojego przemówienia wygłoszonego na uniwersytecie Tsinghua w Pekinie, absolwentami którego są chiński prezydent Hu Jintao i wiceprezydent Xi Jinping, uczynił kurs wymiany. Pan ambasador powiedział, że „ma nadzieję zobaczyć uwolnienie kursu wymiany waluty”, gdyż, jak mu się chyba niechcący „wymsknęło”, wartość juana „ma wpływ na stabilność naszej (czyli amerykańskiej) gospodarki”. To w świetnej kondycji musi być amerykańska gospodarka, skoro jej stabilność zależy od wartości juana! Może jak rząd Amerykański do spółki z FED wydrukuje jeszcze trochę dolarów, to się „stabilność” amerykańskiej gospodarki poprawi? Ale „Chińcycy”, zamiast wprowadzić, wzorem Amerykanów, „ubezpieczenia zdrowotne” nakupowali sobie złota i nie za bardzo się przejmują amerykańskimi „drukarzami”. Premier Chin, Wen Jiabao, stwierdził, że wartość juana nie jest zaniżona i Chiny sprzeciwiają się temu, by „różne kraje wytykały się nawzajem palcami, a nawet zmuszały jakiś kraj do podwyższenia kursu jego waluty”. I absolutnie ma pod tym względem rację. Skoro bowiem pieniądz „fiducjarny” jest takim wspaniałym rozwiązaniem, jak twierdzą politycy i reprezentanci „rynków finansowych”, to pozwolę sobie zauważyć, że, z definicji, opiera się on na zaufaniu do emitenta. Więc sprawą emitenta jest to, jak sobie to zaufanie buduje. Chiński Premier ostrzegł także, że z powodu wysokiego bezrobocia i wysokiego zadłużenia i niestabilność kursów walut i cen surowców światu grozi druga fala kryzysu. I wezwał Stany Zjednoczone do utrzymania w ryzach deficytu budżetowego i inflacji. Jej wzrost może bowiem spowodować osłabienie dolara, a tym samym zmniejszyć chińskie rezerwy. I niestety, ma rację! Wen Jiabao zapowiedział także, że Chiny zwiększą import, żeby promować światowy handel i zwrócił się do innych państw, żeby zrobiły to samo, przeciwstawiając się rosnącemu protekcjonizmowi. Niesłychane! To powiedział KOMUNISTA! Przypomnijmy: w 1995 roku Chiny ustanowiły kurs wymiany juana na 8,28 USD. Obowiązywał on przez 10 lat, aż do lipca 2005 roku. Wówczas, podobnie zresztą jak to zrobiono w Polsce, kurs juana został powiązany z „koszykiem walut”: GBP, EUR, JPY, USD, HKD, AUD, CAD i CHF, z tym, że w nieznanych proporcjach. Kurs juana wobec USD został o 2,1%: z 8,28 na 8,11. Pasmo wahań kursu zostało ustalone na +/- 0,3% wobec kursu referencyjnego. Rynek walutowy zareagował wówczas umocnieniem azjatyckich walut. Kurs USD/JPY spadł z 112,30 do 110,30. Umocnienie jena wobec dolara przełożyło się na podobne zmiany na innych głównych parach. Kurs EUR/USD wzrósł o jednego centa. Podobny spadek zanotował kurs USD/CHF. Wywołane decyzją CHRL osłabienie USD było początkiem osłabiania amerykańskiej waluty. Pamiętamy jak korzystał amerykański eksport na osłabieniu USD? Pamiętamy ile sprowadziliśmy z Ameryki samochodów jak USD kosztował 2 PLN? Pamiętamy, jak nieśmiało protestowali „duzi partnerzy handlowi” USA – głównie Niemcy i Francja? Pamiętamy co odpowiadał wówczas Biały Dom na sugestie, że powinien podjąć działania zmierzające do umocnienia dolara, bo jego słabość źle wpływała na europejskich eksporterów? Mówiąc dosadnym skrótem odpowiadał „fuck off”. Dziś amerykańskich polityków wspierają amerykańscy ekonomiści. Przynajmniej niektórzy. Laureat „Pokojowej Nagrody Nobla w Dziedzinie Ekonomii”, Paul Krugman, stwierdził, że „realizowana przez Pekin polityka taniego juana jest istotnym hamulcem odbudowy globalnej gospodarki”. Obecnie rezerwy walutowe Chin rosną o ponad 30 mld USD każdego miesiąca a szacowana na koniec roku nadwyżka na rachunku obrotów bieżących sięgnąć ma aż 450 mld USD. „Ta polityka powoduje poważne straty w pozostałej części świata. Większość globalnych dużych gospodarek jest uwięziona w pułapce płynności – są mocno wyhamowane ale niezdolne do wywołania ożywienia dzięki obniżce stóp bo gdzie indziej są one także bliskie zera. Chiny przez dążenie do nieograniczonego generowania nadwyżki handlowej prowadzą zatem działania antystymulacyjne wobec tych gospodarek, a te nie są w stanie temu przeciwdziałać”!!! Po pierwsze chciałoby się zapytać Pana Profesora Krugmana, czytając jego mądrości, cóż to za „pułapka płynności”? Nie można jeszcze trochę dodrukować dolarów, zgodnie z jego własnymi zaleceniami sprzed kilku miesięcy, żeby zwiększyć „płynność”? Po drugie, skoro „nadwyżka handlowa” to coś pożądanego – jak kiedyś twierdzili merkantyliści, a obecnie twierdzą Keynesiści, w tym Krugman, to niby dlaczego „Chińcycy” mięliby z niej rezygnować? Po trzecie, jak się uważa, że „do wywołania ożywienia” wystarczy obniżanie stóp, to się wpada w tarapaty, kiedy mimo obniżania stóp ożywienie nie następuje, a już poniżej zera stóp się obniżyć nie da. Tak to jest, jak się zapomina, że ożywienie gospodarcze wywołują przedsiębiorcy, swoją innowacyjnością i produktywnością a nie spekulacje finansowe. Co zatem zrobić skoro USA stają się coraz bardziej socjalistyczne, a CHRL coraz bardziej kapitalistyczna? Trzeba sięgnąć do sprawdzonych metod stosowanych onegdaj przez miłujących pokój przywódców Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich: zagrozić wojną! Dlatego USA zwiększyły dostawy broni na Tajwan, a Prezydent Obama spotkał się z Dalajlamą. A żeby nie było żadnych wątpliwości, Pan Ambasador Huntsman stwierdził, że chiński wzrost gospodarczy może zostać udaremniony przez wzrost cen ropy „spowodowany wojną na Bliskim Wschodzie”!!! A niby kto miałby tę wojnę wywołać? Wychodzi na to, że „niezwyciężona armia czerwona”. Och pardones! Oczywiście amerykańska! I w tych planach politykom wsparcia udziela Profesor Krugman. Skoro nie przynoszą efektu trwające od wielu lat, „pokojowe” próby nakłonienia Chin do zaprzestania polityki taniego juana jego zdaniem „należy sięgnąć po środki wykorzystywane już wcześniej w historii”. Jakie? W 1971 roku USA miały problem z podobnym, choć mniej poważnym zjawiskiem niedoszacowania walut swoich dużych partnerów handlowych. Zdecydowano wówczas o wprowadzeniu 10% podatku od importu z tych państw. Po kilku miesiącach zrezygnowano z niego, po tym jak waluty Niemiec i Japonii umocniły się wobec dolara.” Pan Profesor zapomniał tylko dodać, że USA w tym samym roku ogłosiły swoją niewypłacalność zaprzestając wymiany dolarów na złoto, do czego były zobowiązane na mocy traktatu z Bretton Woods podczas którego brylował guru Pana Profesora Krugmana – John Keynes. Ergo – Stany Zjednoczone bez wywoływania wojny, jak to w czasach merkantylizmu bywało, okradły „swoich dużych partnerów handlowych”. Ale były wówczas gwarantem obrony „swoich dużych partnerów handlowych” przed „miłującym pokój” ZSRR i jego sojusznikami z Układu Warszawskiego, więc im uszło na sucho. Co zrobić teraz? Pan Profesor Krugman radzi, żeby wojnę zacząć od „wojny handlowej”. „Trudno oczekiwać że Chiny zmienią swoją politykę dopóki nie staną przed niebezpieczeństwem podobnych działań – choć w tym razem podatek musiałby być znacznie wyższy, powiedzmy 25%”. I musimy chylić czoła przed poświęceniem Pana Profesora. Bo nie „nie jest mu łatwo” proponować takie rozwiązanie, ale polityka walutowa Chin je wymusza. Miłującemu pokój Związkowi Radzieckiemu „nie było łatwo” wkraczać na Węgry, do Czechosłowacji czy Afganistanu, ale „polityka tych państw” zagrażała „globalnemu pokojowi” tak jak teraz Chiny zagrażają „globalnej gospodarce”. Zdumiał mnie trochę Stephen Roach, szef Morgan Stanley Asia, a więc banku, który sporo skorzystał na pomocy amerykańskiego rządu. Był na tyle odważny (albo może na tyle nieroztropny) że powiedział Bloomberg’owi otwarcie, iż „nacisk na Chiny, aby pozwoliły na umocnienia juana, do czego nawołuje Paul Krugman, to błąd. Trzeba zabrać kij bejsbolowy z rąk Paula Krugmana – uważam jego rady za całkowicie błędne. To szczyt hipokryzji, kiedy Amerykanin przypisuje szczególną pozycję swojej waluty ale odmawia Chińczykom, aby robili to samo. Szczególnie wtedy, kiedy jako gospodarka wschodząca z embrionalnym systemem finansowym Chiny potrzebują kotwicy walutowej prawdopodobnie znacznie bardziej niż rozwinięte gospodarki, takie jak USA” Zdaniem Roacha „zamiast biczować Chiny, Amerykanie powinni skupić się bardziej na własnym podwórku, przede wszystkim zadbać o wzrost oszczędności.” Jak zareagował na krytykę Noblista? „Jestem trochę zaskoczony tym, co mówi Steve” – powiedział. „To, co mówiłem oparte było na uważnej analizie ekonomicznej”. Widocznie analiza nie była zbyt uważna. Albo była analizą bardziej polityczną niż ekonomiczną. Idąc w ślady Profesora Krugmana wyznam, że „nie jest mi łatwo” coraz większą nadzieję pokładać w komunistycznych Chinach, mimo obaw, które żywię o stopień „przegrzania” ich gospodarki. Gwiazdowski
Skandal w rządzie - minister zmarnował 800 milionów
1. Takiego skandalu jeszcze w rządzie nie było. Komisja Europejska potwierdziła - wskutek karygodnego zaniedbania Ministra Rolnictwa Polska nie dostanie prawie 200 milionów euro, które powinna dostać na pomoc dla rolników uprawiających tytoń. Prawie 800 milionów złotych!
2. O tej sprawie pisałem na blogu 19 stycznia. Przypomnę fragmenty mojego ówczesnego wpisu: ... Mamy chyba największy polski euro-skandal. Minister Rolnictwa Marek Sawicki spóźnił się o kilka tygodni ze złożeniem wniosku do Brukseli, przez co Polska straciła 800 milionów złotych. 49 milionów euro rocznie przez kolejne cztery lata czyli razem prawie 200 milionów euro mogliby dostać rolnicy uprawiający tytoń. Najprawdopodobniej ich nie dostaną, bo minister zaspał i nie złożył w terminie odpowiedniego wniosku.Ta sprawa to chyba największy skandal związany ze zmarnowaniem unijnych pieniędzy. Na pewno największy w Polsce, a może i w całej Europie... minister przez miesiąc czasu nawet nie poinformował plantatorów tytoniu, że właśnie stracił należne im pieniądze. Dostali tę hiobową wiadomość od swojej organizacji plantatorskiej z Brukseli. ...Skandal wstrząsnął nawet sejmową Komisją Rolnictwa, która 7 stycznia uchwaliła dezyderat, niezostawiający na Ministrze Rolnictwa suchej nitki za jego niedbalstwo. Nawet posłom Platformy nerwy puściły i głosowali za ostrą reprymendą dla ministra własnego rządu.
...Konsekwencje skandalicznego zaniedbania są dramatyczne. Polska jest obecnie potęgą w produkcji tytoniu, którego produkujemy około 45 tysięcy ton rocznie i zajmujemy po Włoszech drugie miejsce w Unii Europejskiej. Uprawą tytoniu zajmuje się 15 tysięcy gospodarstw, a rolnicy i pracownicy sezonowi to 60 tysięcy ludzi, którzy pójdą z torbami z powodu zaniedbania ministra. Pójdą z torbami nie wiadomo gdzie, bo są głównie z Lubelszczyzny i Podkarpacia, gdzie bezrobocie jest duże. To są poza tym małe gospodarstwa rodzinne, które utrzymywały się z uprawy tytoniu, bo jest ona pracochłonna i dzięki unijnej pomocy w miarę dochodowa. Bez unijnego wsparcia uprawa tytoniu traci sens. Można uprawiać inne rośliny, ale z 3 hektarów żyta czy ziemniaków nikt nie wyżyje…
3. Niezwłocznie po ujawnieniu tej sprawy wygłosiłem w Europarlamencie oświadczenie oraz złożyłem oficjalne zapytanie do Komisji Europejskiej - co się stało, dlaczego Polska została pozbawiona tak ogromnych pieniędzy? Podobne pytanie wniósł też podkarpacki europoseł PiS Tomasz Poręba. Wczoraj Komisja Europejska odpowiedziała mi na moje pytanie i niestety potwierdziła najczarniejszy scenariusz - polski rząd zawalił sprawę. Wniosek o wsparcie dla sektora tytoniowego został złożony za późno prawie o miesiąc i jako spóźniony wylądował w koszu. Z odpowiedzi Komisji wynika, że pieniądze poszły do Hiszpanii, Włoch i Węgier. Proszę bardzo - Węgry -rząd socjalistyczny dogorywa w konwulsjach, ale nie zapomniał o swoich rolnikach. Węgry produkują 5 razy mniej tytoniu niż Polska, dostaną 22 miliony euro rocznie, 88 milionów euro przez 4 lata. A Polska nic - figa z makiem! - Spóźnione zgłoszenie nie może zostać przyjęte - napisała Komisja we wspomnianej odpowiedzi.
4. To prawdziwa tragedia kilkunastu tysięcy rolników uprawiających tytoń. Pozbawieni unijnego wsparcia zgina w nierównej konkurencji. To także mój osobisty dramat, bo choć w moim regionie nie ma uprawy tytoniu i plantatorzy tytoniu nie są moimi wyborcami, to prawdziwe bitwy staczałem w Europarlamencie w ich obronie. Plantatorzy są zresztą znakomicie zorganizowani, ich organizacja aktywnie działała na forum europejskim i odnieśliśmy wspólny sukces - mimo wielkiego oporu udało się wywalczyć spore pieniądze, które pozwoliłyby tytoniowym rolnikom przetrwać najtrudniejszy dla nich czas. Ileż to było walki, ile przekonywania, ze uprawianie tytoniu nie powoduje raka i chorób serca, tylko jego palenie i że od zaniechania uprawy tytoniu w Europie nie staniemy się zdrowsi, bo palacze palić będą gorszej jakości tytoń importowany. Przekonaliśmy, wywalczyliśmy pieniądze, które miały spłynąć do polskich rolników, do Polski. A minister Sawicki zmarnował i pieniądze i ludzką nadzieje.
5. To nie pierwsze pieniądze, które zmarnował Sawicki. W 2001 roku na skutek karygodnych błędu w rozliczeniach wyborczych, z które odpowiadał Sawicki, PSL straciło na kilka lat partyjne subwencje budżetowe, strata wyniosła cos około 70 milionów złotych. Ale to były pieniądze partyjne, pal je sześć, zostały w budżecie panstwa, a PSL zresztą nagrodziło Sawickiego funkcja ministra za te stratę. No i znakomicie sie tam sprawdził. Stracił 800 milionów złotych, już nie partyjnych, ale polskich, narodowych pieniędzy, które miały spłynąć do Polski z Brukseli - wystarczyło złożyć w terminie prosty wniosek. Jeżeli za to nie będzie Trybunału Stanu, to za co miałby być?
6. Być może Sawicki zapomniał o rolnikach z przepracowania, wiele ma bowiem na głowie innych spraw. Oto, co pisała "Gazeta Polska" 9 listopada 2009 roku: "...Firma założona przez żonę Marka Sawickiego, ministra rolnictwa z PSL, może otrzymać z funduszy unijnych i budżetu państwa nawet 4,5 miliona złotych – dowiedziała się „Gazeta Polska”. Rozdział środków z Regionalnego Programu Operacyjnego, którego beneficjentem będzie spółka Sawimed, nadzorował zarząd województwa mazowieckiego z Adamem Struzikiem (PSL) na czele. Podobno wniosek o dotacje dla firmy "Sawimed" sporządzony został wzorowo i złożony we właściwym terminie.
7. A plantacje eksportowego polskiego tytoniu porośnie trawa... Janusz Wojciechowski
„In vitro” czyli w oparach absurdu Zadzwonił do mnie przemiły Pan, bodaj z TVN, który miał od kandydatów na Prezydenta pozbierać informację na temat ich stanowiska w rożnych sprawach. Miał ze mną niezłą zagwozdkę, bo „TAK” lub „NIE” mogłem odpowiedzieć w dwóch sprawach: kary śmierci i zezwolenia na zażywanie miękkich narkotyków. Reszta pytań się do takich odpowiedzi nie nadawała. Szczególnie absurdalnie wypadło pytanie o „in vitro”. Nie mogłem zrozumieć, o co facetowi chodzi? Miałem odpowiedzieć na pytanie: Czy zawetowałbym ustawę o „in vitro”. Jaką ustawę? No, są w Sejmie trzy projekty ustaw... To ja mam jednym „TAK” lub „NIE” odpowiedzieć na pytanie, czy bym je zawetował? A czego one, pardon, dotyczą? Jeśli zakazania zapłodnienia „in vitro”, to „NIE”. Nie, przeciwnie” są to ustawy mające dopuścić zapłodnienie „in vitro”. Tu zdębiałem: Jak to: „dopuścić”? W Polsce nie jest to przecież zakazane! Każdy może sobie wziąć pincetką ludzkie jajeczko, napuścić chmurkę plemników... W domu, w szpitalu... Nie można zakazać zapłodnienia! Ale Posłowie postanowili to uregulować... Jak to: „uregulować”? Czy istnieje ustawa o wycinaniu wyrostka robaczkowego, przeszczepie rogówki czy wstawianiu sztucznych zębów?!? No, ale chodzi o to, czy „in vitro” byłoby dopuszczalne tylko dla małżeństw? Nie rozumiem: skoro dziś jest to dopuszczalne dla wszystkich... Może chodzi o to: czy takie zabiegi refundować? A - to już następne pytanie. Więc: czy i komu refundować? Nikomu, oczywiście. Czy zakupy samochodu refundujemy? Wpisał chyba „NIE” - cokolwiek by to miało znaczyć. Co wpisał w odpowiedzi na poprzednie pytanie – nie wiem. Jeśli zobaczycie Państwo jakieś bezsensowne wypowiedzi Kandydatów na Prezydenta – to wiedzcie, że to nie ich wypowiedzi: jest to produkt dziennikarzy-tabelkowców. (UWAGA: tak naprawdę podtekstem sprawy „in vitro” jest to, że ludzie są wygodni: trzymają w chłodni jajeczka, aż zbierze się kilka (by zwiększyć szanse na sukces), zapładniają... i powstaje problem: co robić z innymi, do zapłodnienia których też doszło? Byłaby to jednak nie „ustawa o in vitro” tylko „ustawa o ochronie zapłodnionych komórek jajowych”. Bądźmy ściśli. W tej sprawie: nie rozumiem, dlaczego para stosująca dość popularną i przyjemną technikę in vivo, musi co miesiąc czekać, czy coś z tego będzie, czy nie będzie – a stosującym technikę in vitro ma to być oszczędzone?!? Niech też próbują zapładniać za każdym razem jedno jajeczko - dwa, jesli gotowi są na bliźniaki, itd. – i po problemie) JKM
Złota rybka czuje mores Któż z nas nie zna bajki o rybaku i złotej rybce? Teraz, kiedy odwróciliśmy sojusze, jakby trochę straciła na popularności, ale za miłującego pokój Układu Warszawskiego przeżywała swoje apogeum i to z wielu powodów. Po pierwsze, że jej autorem był Aleksander Puszkin. To znaczy imperialiści twierdzili, że bajkę tę tak naprawdę wymyślili bracia Grimm, ale kto by tam wierzył imperialistom, kiedy przecież każdy komsomolec wiedział, że największym matematykiem był Pietia Goras, że słynną filozoficzną uwagę iż „wsio pławajet” wygłosił był uczony radziecki Pantarejew, no a „archangielskij mużyk” Michał Łomonosow wynalazł zorzę polarną, „by oświetlała carski tron – i w której blasku wielki Soso milionom podejrzanych osób zgotował zasłużony zgon”. Więc jeśli bajkę o rybaku i złotej rybce napisał Aleksander Puszkin, to był to wystarczający powód, by popularyzowali ja nawet funkcjonariusze SB, zwłaszcza, że niosła ona niezwykle ważne treści pedagogiczne. Złota rybka. Nietrudno się domyślić, że jest ona, przewidzianą zresztą przez Puszkina, prefiguracją państwa socjalistycznego. Bo tylko państwo socjalistyczne umożliwia taki awans społeczny, jaki spotkał żonę rybaka, która, jak wiadomo, została królową. W takim, dajmy na to, feudalizmie, byłoby to niemożliwe, podczas gdy w socjalizmie Mirosław Milewski został nie tylko generałem, ale nawet – ministrem spraw wewnętrznych, dzięki czemu bandyci z MSW mogli uprawiać swoją ukochaną mokrą robotę na całym świecie – oczywiście dopóty, dopóki dzielili się fantami ze starszymi i mądrzejszymi. Państwo mogło wynieść na szczyty każdego i strącić go stamtąd jednym pstryknięciem palca. Czyż to nie wspaniała tresura dla ambicjonerów? Wspaniała tym bardziej, że zawierająca przestrogę: znaj proporcje mocium panie! Kiedy głupiej żonie rybaka przewróciło się w głowie i nie tylko zechciała zostać cesarzową, ale w dodatku – mieć złotą rybkę za posługaczkę, czar prysnął i baba ocknęła się przed chałupą i rozbitym korytem. Tę przestrogę rozumiał doskonale każdy pierwszy sekretarz – od gminnego, aż do tubylczego – że chociaż jest wielki i nawet genialny – to przecież wyżej nosa nie podskoczy i przed Carycą Leonidą powinien stać na baczność. Skuteczność tej tresury została wielokrotnie sprawdzona u np. u generała Jaruzelskiego zeszła nawet do poziomu instynktów. Nic zatem dziwnego, że mająca takiego autora i niosąca takie przesłanie bajka, za komuny znajdowała się w samym centrum powszechnej edukacji. Tymczasem gnijący imperializm najwyraźniej zlekceważył przesłanie genialnego Puszkina. Jak wiadomo, stosunki amerykańsko-izraelskie polegają na tym, że ogon wywija psem, to znaczy – sprawna mafia żydowska okręca sobie amerykańskich mężyków stanu dookoła palca i w ten sposób zdalnie kieruje całym tym ogromnym krajem, ze wszystkimi tamtejszymi twardzielami, których doi bez litości i bez ceregieli. Inna rzecz, że wszyscy oni zostali przedtem poddani tresurze w sprawie holokaustu – najpierw - że to nie tylko największa zbrodnia w historii świata, a teraz, kiedy już tamtą zbawienną prawdę sobie przyswoili - że z powodu tych niewymownych cierpień ówczesnych Żydów, należy wszystko wybaczyć Żydom współczesnym, bo wszelka krytyka Izraela jest objawem ohydnego antysemityzmu. Chociaż wydawało się, że Amerykanie są już wytresowani na tyle, że można przejść do takiego etapu, to przecież okazało się, że „nawet i psina się zawzina i wtedy szczeka na człowieka”. Co za dużo, to niezdrowo – nawet w Ameryce. Problem wszelako w tym, że Żydzi nie wiedzą, kiedy przerwać – podobnie jak żona rybaka, która, jak wiadomo, z tego właśnie powodu źle skończyła. Oto podczas wizyty na Bliskim Wschodzie amerykańskiego wiceprezydenta pana Bidena izraelskie władze ogłosiły plan rozbudowy żydowskich osiedli na okupowanych terytoriach arabskich. Krótko mówiąc, izraelscy dygnitarze ostentacyjnie zadrwili sobie z amerykańskich mężyków stanu, pokazując całemu światu, że mogą oni im, jak to się mówi, „skoczyć”. Ugodziło to boleśnie w miłość własną owych mężyków, w których imieniu przemówiła sama Hilaria Clintonowa oświadczając, że ogłoszenie tych planów akurat w dzień wizyty wiceprezydenta Bidena było „nieszczęśliwe i niefortunne”. Widocznie jednak władze izraelskie doszły do wniosku, że nie tylko mogą sobie na taką ostentację pozwolić, ale nawet powinny, gwoli pouczenia innych - między innymi tubylców w Polsce. I oto były ambasador Izraela w Warszawie, pan Szewach Weiss napisał w „Rzeczpospolitej”, że jeśli nawet komuś może się wydawać, że Izrael tu i ówdzie zachowuje się dziwnie, to inaczej nie może, bo – po pierwsze – jest przyczółkiem europejskiej cywilizacji na Bliskim Wschodzie, a po drugie – ma złych sąsiadów. Ta argumentacja nie jest oryginalna; do wspólnoty cywilizacyjnej, a nawet rasowej odwoływał się w przeszłości wybitny niemiecki przywódca socjalistyczny Adolf Hitler, nawiasem mówiąc, też uskarżając się na złych sąsiadów. Oto Anglicy i Francuzi chcieli zniszczyć Niemcy przy pomocy reparacji wojennych, więc zamiast spłacać im raty, postanowił ich pozabijać, a przynajmniej - popodbijać. Z kolei Polacy wykorzystali klęskę wojenną Niemiec, podstępnie zagarniając niemieckie ziemie, w dodatku same „prastare”. No i wreszcie Żydzi, którzy w 1936 roku nie tylko utworzyli w Genewie Światowy Kongres Żydów, ale w dodatku wezwali do bojkotu niemieckich towarów. Więc chociaż dzisiaj Adolf Hitler uchodzi za wcielenie szatana, to przecież zastosowana przezeń argumentacja może się przydać, zwłaszcza do uzasadnienia poczynań jedynie słusznych – bo chyba nikt nie ośmieli się powątpiewać w jedyną słuszność postępowania Izraela? Dlatego też izraelski minister spraw zagranicznych pan Awigdor Lieberman ma rację, jak zresztą we wszystkim, co mówi, że chociaż amerykańscy mężykowie stanu trochę się podąsają, to przecież w końcu pójdą po rozum do głowy i wszystko zakończy się wesołym oberkiem. W tej sytuacji Aleksander Puszkin mógłby wprowadzić korektę do swojej bajki o rybaku i złotej rybce – że mianowicie to złota rybka powinna akomodować się do oczekiwań pani rybakowej – gdyby oczywiście zmartwychwstał – ale próżno marzyć o tym. SM
W obliczu ogniowej próby Nieżyjący już, a w swoim czasie sławny ksiądz Bronisław Bozowski z warszawskiego kościoła Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu mawiał, że „nie ma przypadków, są tylko znaki”. To bardzo ciekawe spostrzeżenie, bo skwitowanie jakiegoś zjawiska określeniem: „przypadek”, nie tylko niczego nie wyjaśnia, ale może w dodatku stwarzać pozory głębi tam, gdzie mamy do czynienia z lenistwem umysłowym, albo wręcz – z głupotą. Natomiast założenie, że w każdym wydarzeniu powinniśmy dopatrywać się ukrytych znaczeń, może być szalenie inspirujące, nawet jeśli żadnych widocznych znaków dopatrzyć się w nim niepodobna. Skoro tak, to spróbujmy zastanowić się nad znaczeniem obecnego kryzysu w Kościele, o którym wspomniał niedawno Jego Świątobliwość Benedykt XVI. Jak wiadomo, bezpośrednim powodem tej diagnozy była seria skandali na tle obyczajowym z udziałem licznych, niekiedy nawet wysoko postawionych przedstawicieli duchowieństwa. Wprawdzie skandale obyczajowe w Kościele zdarzały się również wcześniej, np. w Rzymie, w czasach papieża Aleksandra VI, czy w roku 1910 w Polsce (sprawa Damazego Macocha) – ale wydaje się, że nie miały one takiego zasięgu jak obecnie. Być może jest to tylko wrażenie, spowodowane z jednej strony szybszym obiegiem informacji w mediach, a z drugiej – zadomowieniem się w systemach prawnych ideologii podejrzeń, nakazującej doszukiwania się mrocznego seksualnego tła w zachowaniach całkowicie go pozbawionych – niemniej jednak skandale są faktem. Wielu dopatruje się w tym aktywności wrogów Kościoła. To prawda, że wrogowie Kościoła istnieją, że nigdy nie śpią i że wykorzystają każdą okazję, by mu zaszkodzić, ale z drugiej strony trzeba powiedzieć, że to jednak nie oni te okazje stworzyli i jeśli nawet wskutek ich aktywności wieści o skandalach rosną po drodze, to jednak sprawcami byli ludzie Kościoła. Wypadałoby nad tym ubolewać, ale święty Paweł sugeruje jednak co innego, nakazując w jednym ze swoich listów: „w każdym położeniu dziękujcie”. W każdym położeniu – a więc również w sytuacji, gdy Kościół znalazł się w kryzysie, którego spektakularnym symptomem stała się seria skandali obyczajowych. Dziękować za skandale obyczajowe, dziękować za kryzys? Czy to aby nie przesada, czy to aby nie jakaś perwersja? Wszystko to oczywiście być może, ale jednak spróbujmy zastanowić się, co może taki kryzys oznaczać, co może oznaczać ujawnienie serii skandali obyczajowych z udziałem duchowieństwa? Bo jeśli to nie przypadek, tylko znak, a może nawet ZNAK? W Hitlerjugend mawiano, że „co cię nie zabije, to cię wzmocni”. Może z punktu widzenia politycznej poprawności, tego szerzącego się z szybkością płomienia zabobonu XXI wieku byłoby lepiej, gdyby tak mawiano w Komsomole, ale niestety w Komsomole wpajano członkom inne zasady, więc nic już na to nie poradzimy, że nawet w Hitlerjugend czyniono interesujące, a niekiedy nawet trafne spostrzeżenia. Jeśli zatem ujawniona seria skandali obyczajowych, jeśli kryzys, o którym expressis verbis mówi Benedykt XVI, Kościoła nie zabije, to być może mamy do czynienia z pojawieniem się szansy jego wzmocnienia? Czy ta szansa zostanie wykorzystana i w jakim stopniu – to inna sprawa, ale nie o to w tej chwili chodzi, tylko o przyczynę, dla której szansa wzmocnienia Kościoła poprzez ujawnienie rozwijających się w nim zarodków gangreny, pojawia się właśnie teraz. Czy nie jest to aby przygotowanie Kościoła do trudnej próby, która w najbliższej przyszłości go czeka, do generalnej konfrontacji z jego wrogami, którzy – jak wiele poszlak na to wskazuje – do tego właśnie intensywnie się przygotowują? W takiej sytuacji kuracja przeczyszczająca, a nawet chirurgiczne odcięcie zgangrenowanych elementów wydaje się warunkiem koniecznym do sprostania temu wyzwaniu. Skoro zatem taka szansa pojawia się zawczasu, to znaczy – w samą porę, to chociaż jej postać, jej forma jest nieprzyjemna, podobnie, jak i sama kuracja, to przecież za takie życzliwe ostrzeżenie wypada okazać wdzięczność, zaś powaga sytuacji wymaga, by chirurgom nie zadrżała ręka. SM
Gross Neukirch - za co ta kara? W 26 gminach województwa opolskiego funkcjonuje już 238 niemieckojęzycznych nazw topograficznych. Ich multiplikacja jest bajecznie prosta. Na Opolszczyźnie ruszyła reaktywacja nazw topograficznych wprowadzonych przez Rzeszę Niemiecką w latach 20. minionego stulecia jako forma represji na Polakach za udział w powstaniach śląskich. Przykład? Gmina Polska Cerekiew przemianowana na Gross Neukirch. Okazuje się, że ministerstwo spraw wewnętrznych może wykreślić z rejestru dwujęzycznych nazw topograficznych tylko takie, które nawiązują do nazw z lat 1933-1945 nadanych przez władze III Rzeszy. O wcześniejszym okresie, takim jak chociażby czas retorsji po powstaniach śląskich, nie ma mowy. W województwie opolskim ruszyła społeczna akcja pod hasłem "'Nie' dla dwujęzycznych tablic na Opolszczyźnie". Petycję skierowaną w tej sprawie do przewodniczącego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Niemców na Śląsku Opolskim Norberta Rascha poparło już prawie półtora tysiąca osób. "Początkowo Mniejszość Niemiecka chciała po prostu istnieć, a do tego przyczyniła się właśnie w 2005 roku ustawa o mniejszościach narodowych. Później zapragnięto władzy. To się też udało; Mniejszość Niemiecka ma obecnie swojego jednego przedstawiciela w Sejmie RP. Chcieliście tablic - to je macie. Pytamy jednak: co dalej? Zniemczanie nazwisk i ulic powoli przestaje dziwić. Jak długo będziecie mnożyć żądania?" - piszą inicjatorzy akcji. "Oficjalne nasze stanowisko jest takie, iż odmawiamy jakichkolwiek oficjalnych komentarzy w sprawie petycji" - napisał nam Miłosz Bogdanowicz, student Uniwersytetu Opolskiego, współautor petycji. Zapewnia, że nie jest ona wymierzona w Mniejszość Niemiecką. "(...) nie jesteśmy ksenofobami. Nie sprzeciwiamy się istnieniu mniejszości w naszym kraju, ale chcemy, by szanowały one Polaków" - podkreśla. Przewodniczący Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Niemców na Śląsku Opolskim Norbert Rasch w ogóle nie odpowiedział na pytania "Naszego Dziennika". W wypowiedzi zamieszczonej na jednym ze śląskich portali próbował przekonywać, że to nie same tablice, ale szum wokół nich nie sprzyja dobrym stosunkom polsko-niemieckim. "Polskie prawo umożliwia mniejszościom takie działania. Dlatego my po prostu z tego korzystamy. Nie robimy nic nielegalnego" - argumentuje Rasch. Dodaje, że polsko-niemieckie nazwy to także ułatwienie dla Niemców przyjeżdżających do województwa opolskiego. W 26 gminach województwa opolskiego funkcjonuje już 238 niemieckojęzycznych nazw topograficznych. Ich liczba systematycznie rośnie. Decyzje o przyjęciu niemieckojęzycznego nazewnictwa można już podejmować na szczeblu rady gminy, o ile liczba mieszkańców sklasyfikowanych jako mniejszość narodowa jest nie mniejsza niż 20 proc. populacji gminy, lub po konsultacjach, w których musi opowiedzieć się za takim wariantem ponad połowa osób. Później wymagana jest jedynie pozytywna opinia Komisji Nazw Miejscowości i Obiektów Fizjograficznych. Koszty wprowadzenia dodatkowych nazw ponosi gmina, a za wymianę tablic informacyjnych płaci budżet państwa.- W świetle obowiązującej obecnie w Polsce od 2005 r. ustawy o mniejszościach narodowych nie ma możliwości wykreślenia gminy z prowadzonego przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji rejestru gmin, na których obszarze są używane nazwy w języku mniejszości nadane właśnie na wniosek Rady Gminy - powiedział "Naszemu Dziennikowi" Jacek Sońta z Wydziału Komunikacji i Promocji MSWiA. Dodał, że resort może wykreślić dodatkową nazwę z tego rejestru tylko wtedy, gdy nawiązuje ona do nazwy z okresu 1933-1945 nadanej przez władze III Rzeszy Niemieckiej lub Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich. To jednak sytuacja mało prawdopodobna, bo nazewnictwo sprawdza się podobno na etapie proceduralnym. Sprawa niemieckich tablic z nazwami miejscowości nabrała szczególnego przyspieszenia na terenie powiatu Kędzierzyn-Koźle. Dotąd jedynie gmina Cisek pokusiła się o sfinalizowanie całej procedury nazewniczej. Inne samorządy nie kwapiły się do tego, choć Mniejszość Niemiecka miała tam i ma nadal wiele do powiedzenia. Ale teraz zbliża się kampania wyborcza i trzeba pokazać, że na terenie powiatu dba się o niemiecką tożsamość. Tablice z niemieckimi nazwami staną w prawie wszystkich sołectwach gminy Polska Cerekiew. Tak postanowiła rada gminy, w której zdecydowaną przewagę mają członkowie Mniejszości Niemieckiej. Sprzeciwił się temu m.in. radny Jan Cieślak z Zakrzowa. - Chciałem, aby w tak istotnej kwestii przeprowadzono wśród mieszkańców referendum, ale niestety nie posłuchano mnie - mówi. Najwięcej emocji wzbudził niemiecki odpowiednik nazwy gminy Polska Cerekiew. Uchwalono, że będzie się ona nazywać Gross Neukirch. - Ta nazwa gminy została wprowadzona w latach dwudziestych XX wieku w ramach tzw. zemsty na Polakach po powstaniach śląskich. Przedtem przez setki lat obowiązywała nazwa Polnische Neukirch - twierdzi z kolei radny z Polskiej Cerekwi Włodzimierz Karliński, który głosował przeciwko niemieckojęzycznej nazwie. W opinii wywodzącego się z tego terenu byłego radnego powiatowego Bronisława Piróga, takie postępowanie rodzi tylko niepotrzebne podziały wśród mieszkańców. Według prof. dr. hab. Tadeusza Marczaka z Instytutu Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego, tolerowanie już istniejących i zgoda na nowe dwujęzyczne tablice to kolejna kapitulacja strony polskiej wobec żądań niemieckich i potwierdzenie nierównoprawności stron w naszych wzajemnych stosunkach. Jego zdaniem, polska dyplomacja powinna przeprowadzić spektakularną akcję na rzecz uregulowania problemu polskiej mniejszości na zasadach równości stron i wzajemności nie tylko w stosunkach polsko-niemieckich, ale i ogólnie w całej Europie. Marek Zygmunt
Leśne obserwatorium – 2010-03-24 c.d. Na Opolszczyźnie ruszyła reaktywacja nazw topograficznych wprowadzonych przez Rzeszę Niemiecką w latach 20. minionego stulecia jako forma represji na Polakach za udział w powstaniach śląskich. Przykład? Gmina Polska Cerekiew przemianowana na Gross Neukirch. Ministerstwo spraw wewnętrznych może wykreślić z rejestru dwujęzycznych nazw topograficznych tylko takie, które nawiązują do nazw z lat 1933-1945 nadanych przez władze III Rzeszy. O wcześniejszym okresie, takim jak chociażby czas retorsji po powstaniach śląskich, nie ma mowy [A to niby dlaczego "nie ma mowy"? Aniela Merkel zakazała swym parobkom? - admin]. W województwie opolskim ruszyła społeczna akcja pod hasłem “‘Nie’ dla dwujęzycznych tablic na Opolszczyźnie”. Cóż powiedzieć? Dano Niemcom w opolskiem palec, pozwolono hitlerczykom istnieć w państwie polskim, a teraz, jak widać, chcą urwać całą rękę. Za aprobatą parobka Angeli Merkel, niejakiego Donalda Tuska, pochodzącego z ciekawej i zasłużonej rodziny. Prof. Tadeusz Marczak, kierownik Zakładu Studiów nad Geopolityką Instytutu Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego: Uważam, że tolerowanie już istniejących i aprobata nowych dwujęzycznych tablic będzie kolejnym wyrazem kapitulacji strony polskiej wobec żądań niemieckich i potwierdzeniem nierównoprawności w naszych stosunkach dwustronnych. Niestety, wielu reprezentantów strony niemieckiej uważa już fakt uprzywilejowania mniejszości niemieckiej za naturalny i nierodzący po stronie niemieckiej konieczności identycznego traktowania Polaków w Niemczech. Posłowie z sejmowej komisji śledczej badającej sprawę uprowadzenia i zabójstwa Krzysztofa Olewnika rozpoczęli pracę nad raportem końcowym. Z uwagi na obszerność materiału parlamentarzyści podzielili się pracą i będą opracowywać fragmenty dokumentu w oparciu o badanie poszczególnych okresów i etapów przebiegu sprawy. W kwietniu mają zakończyć się przesłuchania świadków. Posłowie ocenią pracę policjantów i prokuratorów tuż po uprowadzeniu Krzysztofa Olewnika, ale w raporcie znajdą się także oceny dotyczące późniejszych śledztw prowadzonych przez prokuratury w Warszawie i Olsztynie czy pracy służby więziennej, która nie zapobiegła samobójstwom sprawców uprowadzenia i zamordowania mężczyzny. Istotny będzie również wątek dotyczący przekazania okupu i zaginięcia kilkunastu tomów akt śledztwa.
A my damy sobie urwać łeb, że z prac komisji wyniknie tyle, co z prób znoszenia jaj przez koguta. Czyli absolutnie nic. Nikomu z prawdziwych bandziorów odpowiedzialnych za sabotowanie śledztwa włos z głowy nie spadnie. Ci, którzy mieli na tyle władzy, by przestawiać prokuratorów jak pionki, rozkazywać policji, sędziom, czy nawet popełniać samobójstwa na podejrzanych – mieli jej również wystarczająco dużo, aby “komisją” i jej pracami podetrzeć sobie d…ę przy akompaniamencie triumfalnego rechotu. Stołeczna prokuratura nie zbada skandalu dotyczącego niezabezpieczonych przed dziećmi ofert erotycznych w teletekstach nadawców komercyjnych (TVN, Polsat, TV4). Powód? “Brak uzasadnionego podejrzenia popełnienia przestępstwa”. Jeszcze w ubiegłą środę rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie nie był w stanie ustalić, kto się tą sprawą zajmuje, a już dwa dni później okazało się, że zapadła decyzja o odmowie wszczęcia śledztwa. Nas interesuje jedno: kto komu i ile? Komentując pojawienie się na Poczcie Głównej w Wilnie antypolskich pocztówek, wiceprzewodniczący litewskiego Sejmasu Czeslovas Jurszenas podkreślił, że ta “prowokacja” jest “wstydem” i zagraża dobrym stosunkom obu krajów. Już idziemy uwierzyć w litewski “wstyd”. To, że gówniane państewko “Litwa” upokarza na każdym kroku Polskę i Polaków, dowodzi znaczenia Polski w Europie oraz sprawności jej służb dyplomatycznych Brytyjski minister spraw zagranicznych David Miliband oświadczył, że jego kraj postanowił wydalić izraelskiego dyplomatę w związku z podejrzeniami o sfałszowanie 12 brytyjskich paszportów użytych przez zamachowców, którzy 20 stycznia br. zabili w Dubaju członka Hamasu. Zdaniem Milibanda, śledczy mają powody ku temu, by wierzyć, że Izrael był odpowiedzialny za sfałszowanie paszportów. Minister powiedział, że izraelskie działania naraziły brytyjskich obywateli na niebezpieczeństwo. W jego opinii, tego typu posunięcia rządu w Tel Awiwie są wyrazem głębokiego lekceważenia suwerenności Wielkiej Brytanii. Władze Izraela odmawiają komentarzy w tej sprawie. Oba kraje zapewniają jednak o kontynuowaniu wzajemnej współpracy – w co oczywiście nie wątpimy, albowiem nie ma takiego łajdactwa uczynionego przez Żydolandię, które mogło by doprowadzić do ochłodzenia jej stosunków z USA, Wielką Brytanią czy Unią Europejską. Pokojowa religia Islamu: chrześcijańskie małżeństwo zostało brutalnie zaatakowane po tym, jak odmówiło wyrzeczenia się wiary w Chrystusa i przejścia na islam. Mężczyznę spalono żywcem, jego żonę zgwałcili policjanci, a ich troje dzieci zostało przymuszonych do tego, by obserwowały masakrę. Do ataku doszło w Rawalpindi w prowincji Pendżab w północnym Pakistanie. W nowojorskich restauracjach planuje się wprowadzenie całkowitego zakazu używania soli, ponieważ jest ona szkodliwa. Złamanie tego zakazu bedzie karane grzywną 1000 dolarów. Klienci ewentualnie mogli by dostać trochę soli na własne (nie wiemy, czy uwierzytelnione przez notariusza) życzenie. Autorem pomysłu jest demokratyczny radny z Nowego Jorku, Felix Ortiz. Nie mamy jasności, czy bycie wariatem ułatwia zostanie demokratycznym radnym, ale wiele na to wskazuje. Mimo, iż Norwegowie przytomnie już dwa razy odrzucili propozycję wejścia do Unii Europejskiej (1972 i 1994 rok), lucyferianie nie dają za wygraną. Tymczasem poparcie dla UE spadło w Norwegii do zaledwie 30.6%, co niewątpliwie jest wynikiem rosnącego w Unii bezrobocia, deficytu budżetowego w wielu krajach i kryzysów finansowe np. w Grecji, których (z powodu wspólnej waluty) niesposób jest rozwiązać siłami danego kraju. Marucha
Bojaźń i rżenie Tytuł nawiązuje do słynnego dzieła Sorena Kierkegaarda, traktującego o mizerii ludzkiej egzystencji, a został strawestowany dla potrzeb publicystycznych – bo też i przedmiotem rozważań będzie nie tyle mizeria ludzkiej egzystencji, co jej mimowolnie groteskowy charakter z powodu nadmiernych kompetencji i rosnącej z szybkością płomienia zarozumiałości władzy sądowniczej, czyli tak zwanych niezawisłych sądów. Wzmianka o władzy niezawisłych sądów jest oczywiście skrótem myślowym; odkąd Lenin wymyślił, a potem Stalin wbił do głowy teorię jednolitej władzy państwowej, wiadomo, że władzę ma partia, a konkretnie – jej najtwardsze jądro w postaci tajniaków-bezpieczniaków, którzy najpierw rozbudowują sobie agenturę, a potem swoich konfidentów lokują a to w organach ścigania, a to w gospodarce, a to w finansach („przywołał brata brat i bratu brat powiedział: by zaprowadzić ład, w finansach będziesz siedział”), a to w nauce, a to wśród autorytetów moralnych, a to wreszcie – w niezawisłych sądach – dzięki czemu mamy pozory trójpodziału władzy, przy jednoczesnym zachowaniu jednolitego charakteru władzy państwowej – zgodnie z nauczaniem wiecznie żywego Lenina. Dlatego właśnie – wbrew naiwnym oczekiwaniom pana Adama Strzembosza, w charakterze tzw. pożytecznego idioty, co to poczciwością swoją miał żyrować siuchtę wojskowej razwiedki z „lewicą laicką”, czyli dawnymi stalinowcami, którzy na tle „kwestii narodowej” w 1968 roku poróżnili się z partią, po sławnej transformacji ustrojowej postawionego na czele wymiaru sprawiedliwości – niezależne sądownictwo nie tylko „nie oczyściło się” z agentury, ale sam taki pomysł uznało za zamach na swoją „niezawisłość”. W rezultacie niezawisłe sądy nie tylko zostały obstawione przez konfidentów dawnych służb, ale również – przez konfidentów z nowego, już „demokratycznego” naboru, dzięki czemu ich niezawisłość nie zagraża stabilności politycznego układu, ani nawet – tak zwanej „przewidywalności” naszej młodej demokracji. Zresztą wielkich, a właściwie nawet żadnych różnic między dawnymi i nowymi konfidentami nie ma i być nie może, jako że nowe służby tworzone były przecież przez komunistyczną razwiedkę wojskową, która całą transformację ustrojową w Polsce nie tylko starannie przygotowała również od strony personalnej, ale przede wszystkim – nadzorowała jej przebieg w szyku zwartym. Jeśli ktoś miałby co do tego wątpliwości, to niech przypomni sobie błyskawiczne zmiany poglądów prawnych pana sędziego Kościelniaka, co to raz dopisywał do statutu preambuły, by wkrótce, w tym samym reżimie prawnym, w podskokach rejestrować Solidarność, kiedy tylko generał Kiszczak powziął stosowną rezolucję. Od tamtej pory nic się nie zmieniło, może poza postępującą feminizacją zawodów prawniczych w ogóle, a niezawisłych sądów – w szczególności. Nie ma to jednak żadnego zasadniczego wpływu na sytuację, bo przecież razwiedka nie ma żadnych przesądów seksistowskich i na konfidentów tak samo chętnie werbuje mężczyzn, kobiety, jak i tzw. „inne płcie”. Zresztą – nawet konstytucja mówi, że wprawdzie Polska jest „państwem prawnym”, ale – po pierwsze - „demokratycznym”, co znaczy, że partia, a ściślej mówiąc – razwiedka ma ostatnie słowo, a po drugie – „urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”, to znaczy – stosującym zorganizowane formy przekupstwa gwoli osiągnięcia założonych celów. Ot na przykład – wprawdzie prawie 80 procent ludzi w Polsce opowiada się za przywróceniem kary śmierci za morderstwo, ale jakoś nic z tego nie wynika, mimo demokratycznych wyborów. Chociaż w jednej sprawie feminizacja zawodów prawniczych, a zwłaszcza – niezawisłych sądów, mogła przyczynić się do pogorszenia sytuacji. Mam na myśli przeświadczenie, że nie wypada, czy nawet wręcz nie wolno komentować wyroków sądowych. W swoim czasie michnikowszczyzna bardzo tę konieczność akcentowała, dopóki nie nastąpiły znane nieporozumienia w klubie gangsterów, związane z przybyciem Rywina do Michnika. Ale te nieporozumienia już chyba się skończyły, bo obecnie niezawisłe sądy w podskokach spełniają wszystkie żądania nie tylko samego pana redaktora Michnika, ale nawet wynajętych przez niego pełnomocników. Nie tylko zresztą ich – bo również potężnego lobby konfidenckiego – co widoczne było nie tylko w sprawie Lecha Wałęsy, nie tylko w sprawie Aleksandra Kwaśniewskiego, ale zwłaszcza – w sprawie Mariana Jurczyka, czy konfidentów ongiś drobniejszego płazu, chociaż obecnie zajmujących stanowiska czołowych autorytetów moralnych. Ponieważ kobiety chyba gorzej znoszą krytykę, zwłaszcza gdy dotyczy ona ich zalet cielesnych lub intelektualnych, sprzyjało to rozkrzewieniu w środowisku sędziowskim wiary jeśli nawet nie w nieomylność wyroków sądowych, to w każdym razie – w niestosowność ich publicznego krytykowania. Tymczasem nie ma najmniejszego powodu, by opinię tej samej osoby wyrażoną, dajmy na to, na łamach prasy traktować inaczej, niż opinię wyrażoną po nałożeniu przez tę osobę jakiegoś śmiesznego, średniowiecznego łacha (to cytat z Oriany Fallaci, która ajatollachowi Chomeiniemu rzuciła w twarz: „a więc zrzucam z siebie ten śmieszny, średniowieczny łach!” – mając oczywiście na myśli czador) i ozdobnego, metalowego łańcucha. Niestety osoby, które jakąś pozycję społeczną osiągnęły kosztem dużych wyrzeczeń niekiedy całej rodziny, bardzo źle znoszą wszelkie próby podważania swego prestiżu i chętnie sięgają do podtrzymywania go tzw. metodami administracyjnymi, to znaczy – przy pomocy represjonowania zuchwalców. Tym właśnie tłumaczę karę bodajże 6 tys. złotych grzywny wymierzoną prof. Wolniewiczowi, kiedy jako pozwany w sprawie cywilnej, po bezskutecznych próbach przemówienia sędziemu do rozumu, opuścił salę sądową, nie reagując na uwagi, iż czyni to „bez pozwolenia”. W tych warunkach razwiedka nie musi specjalnie przekonywać podległych sobie sędziów do ograniczania wolności wypowiedzi zwłaszcza, że w tym kierunku idą też sygnały, jakie niezawisłe sądy otrzymują z Eurokołchozu. Rezultaty są oczywiście tragiczne, bo – po pierwsze – następuje stopniowe zawężanie swobody wypowiedzi, obfitujące zresztą w osobliwe uzasadnienia ilustrujące tak zwaną „kobiecą logikę”, a po drugie – według wszelkiego prawdopodobieństwa, sądownictwo stanowi narzędzie przy pomocy którego europejska żydokomuna z powodzeniem narzuca nam rozstrzygnięcia zawarte w Karcie Praw Podstawowych – tym manifeście komunistycznym Unii Europejskiej – której przyjęcia Polska niby to „odmówiła”. Jednak z powodu obniżającego się systematycznie poziomu humanistycznego wykształcenia pracowników wymiaru sprawiedliwości i postępującej bastardyzacji europejskich społeczeństw (bo przecież już nie narodów) również w aspekcie kulturowym, tym oczywiście tragicznym następstwom towarzyszą niezamierzone efekty komiczne. Oto przed jednym z niezawisłych sądów doszło do rozstrzygnięcia sprawy z powództwa pani Doroty Rabczewskiej, znanej jako „Doda Elektroda”, przeciwko zespołowi muzycznemu, który skomponował piosenkę mówiącą m.in., że pani Rabczewska „rży jak ogier”. Sąd nie tylko nakazał muzykantom przeproszenie pani Rabczewskiej, ale również zabronił im stosowanie wobec niej takich charakterystyk w przyszłości. Najwyraźniej sędzia musiał dojść do przekonania, że pani Rabczewska nie rży jak ogier. Ciekawe, na jakiej podstawie to stwierdził, bo niestety z prasowego sprawozdania niepodobna dowiedzieć się, czy pani Rabczewska zademonstrowała na sali sądowej jakieś rżenie, czy nie. Podobnie nie można dowiedzieć się nazwiska tego sędziego, wskutek czego prace nad antologią kretynizmu prawniczego w Polsce napotykają nadzwyczajne trudności. A „nie jest światło, by pod korcem stało”, więc podawajcie koledzy nazwiska! SM
Nasi okupanci zarabiają W koszmarnych czasach stalinowskich UB i partia bardzo dbały o to, żeby każdy mówił tak, jak przystoi człowiekowi sowieckiemu. Nie tylko mówił, ale nawet myślał. W bardzo wielu przypadkach te wysiłki zostały uwieńczone powodzeniem tak wielkim, że nawet w 20 lat po sławnej transformacji ustrojowej komunizm ma płomiennych zwolenników, a nawet przeżywa swoisty renesans – o czym każdy może się przekonać, odwiedzając „Nowy Wspaniały Świat”, czyli knajpę prowadzoną przez Nową Lewicę na rogu Nowego Światu i Świętokrzyskiej w Warszawie. Ponieważ trwa jeszcze okres pieriedyszki, to partia i UB na razie nie interesują się, co kto myśli, chociaż za pośrednictwem niezawisłych sądów zaczynają czuwać nad wypowiedziami. Żeby jednak nie wyjść z wprawy, cały swój wysiłek i pomysłowość kierują na to, by każdy zapłacił wyznaczony mu haracz na utrzymanie naszych okupantów. Ostatnio Ministerstwo Finansów postanowiło zobowiązać prawników i lekarzy do prowadzenia kas fiskalnych. Oznacza to konieczność zakupu 100 tysięcy kas. Koszt kasy fiskalnej waha się od ok. 800 do 3000 złotych – plus fiskalna drukarka. Oznacza to, że pomysł Ministerstwa przyniesie producentom i dystrybutorom kas i drukarek fiskalnych co najmniej 100 milionów. Nawet po odprowadzeniu podatku zostanie jeszcze tyle, że będzie można wesprzeć kampanię wyborczą rządzących partii – a właśnie zbliżają się wybory prezydenckie i samorządowe, więc każdy grosz się przyda. SM
Marionetki kłamstwa i siepacze prawdy Dokumentalny film Tomasza Sekielskiego „Władcy marionetek”, wyemitowany już dwukrotnie (14 i 15 marca br.) w TVN, wywołał spore poruszenie na publicystycznych forach i wielu dziennikarzy podzieliło się z publiką swoimi opiniami. Przeszukując Internet odnoszę wrażenie, że większość piszących ma żal do Sekielskiego i raczej mu zazdrości, że oto dostał forsę i kamerę na zrobienie tematu – samograja, bo nic nie może być wdzięczniejszego niż propozycja pokazania, jak politycy mijają się z prawdą. Istnieje takie amerykańskie powiedzenie: „Jak się przekonać, że polityk kłamie? – Trzeba patrzeć, czy porusza ustami!”. Tak się porobiło, że po dwu dekadach nieustającej demokracji znaleźć na polskiej scenie politycznej polityka, któremu można by postawić zarzut, że nigdy nie skłamał, przekracza możliwości najbardziej nawet pracowitych i ofiarnych śledczych. Sytuacja taka jest możliwa, bo w ciągu tych 20 z hakiem lat nie przypominam sobie, żeby jakiegoś polityka spotkała jakaś krzywda z tego tylko powodu, że publicznie kłamał – jeśli się mylę, niech mnie ktoś poprawi! Nawet tzw. kłamstwo lustracyjne, zagrożone największymi karami, nikomu większej szkody nie przyniosło, chyba, że była to wygodna pałka dla uderzenia z zupełnie innego powodu. Trudno się więc dziwić, że ludzie na oczywiste kłamstwa polityków wzruszają ramionami, rzucając najwyżej, od czasu do czasu, jakiś przykry i niecenzuralny epitet. Ta sytuacja rosnącego zobojętnienia na kłamstwo i draństwo jest niezwykle groźna dla naszego rozwoju społecznego i obywatelskiego i źle rokuje dla przyszłych pokoleń Polaków. Konieczna jest mobilizacja opinii publicznej dla przeciwstawienia się tej pogardzie dla prawdy i dobrego obyczaju. Musimy gdzieś znaleźć i widzieć granicę, która nie może być swobodnie przekraczana. W filmie Sekielskiego za taką graniczną sprawę uważam to, co się stało z prawie milionem podpisów obywatelskich zebranych pod wnioskiem o referendum „4 x TAK”. Jesienią 2004 politycy obozu, który dzisiaj praktycznie niepodzielnie rządzi Polską, podjęli akcję ustrojową, którą ogłosili jako „jeden z największych projektów przeprowadzonych na polskiej scenie politycznej”. Na czele akcji stanął obecny premier – wówczas jedynie wicemarszałek Sejmu. Powołano 2,5 tysiąca pełnomocników gminnych, 379 pełnomocników powiatowych i 41 pełnomocników okręgowych. Uruchomiono ok. 1000 stałych punktów zbierania podpisów. Po 3 miesiącach zebrano ponad 750 tysięcy podpisów i triumfalnie, w spektakularnej procesji wniesiono do Sejmu. Tę procesję wybitnych polityków PO widzieliśmy w filmie Sekielskiego. Ten „największy projekt przeprowadzony na polskiej scenie politycznej” okazał się gigantycznym oszustwem. Oszukano pełnomocników gminnych, powiatowych i okręgowych, oszukano prawie milion Polaków, którzy w dobrej wierze zawierzyli swoje dane osobowe Donaldowi Tuskowi i jego siepaczom prawdy. Film Sekielskiego dokumentuje, że ten wielki trud był na nic, a zebrane podpisy przeszły przez sejmową niszczarkę i trafiły do pieca. Stowarzyszenie na rzecz Zmiany Systemu Wyborczego „Jednomandatowe Okręgi Wyborcze”, którego członkowie angażowali się w tę akcję, spójną z celem statutowym Stowarzyszenia, kieruje Skargę do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Zapraszamy i zachęcamy wszystkich, którzy nie zamierzają się godzić z taką pogardą dla obywatela i pogardą dla prawdy, aby podpisywali się z poparciem dla tej inicjatywy. Jerzy Przystawa
O aptekach - ale moje stanowisko w tych sprawach Państwo znacie. Co będę Państwa i siebie denerwował? Więc wesolutko o kobietach: Ulgi za kobiety Pamiętacie może Państwo mój felieton sprzed kilku miesięcy? Wywodziłem w nim, że istnieje sport wyczynowy oraz sport dla "niepełnosprawnych": juniorów, seniorów, kobiet, młodzików, homosiów (mają olimpiadę!), bokserów wagi piórkowej, koszykarzy o wzroście do 170 cm i wreszcie kalek wszelkiego rodzaju. Każdy bowiem, kto nie jest w pełni sprawny, jest "niepełnosprawny". I właśnie dla takich tworzy się osobne kategorie. Tym, którzy oburzali się na mnie, że kobiety w sporcie też zaliczam do niepełnosprawnych, podaję informację o wypowiedzi p. Joanny Senyszynowej. P. Senyszynowa zaproponowała powołanie instytucji podobnej do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PFRON-u), która płaciłaby za ulgi dla przedsiębiorców decydujących się zatrudniać kobiety na równych warunkach z mężczyznami i promowałaby zatrudnianie kobiet. Na tym właśnie polega "aktywna polityka społeczna". Premie dostanie szpital, który zatrudni pielęgniarki na równych warunkach z jedynym, specjalnie zatrudnionym, pielęgniarzem? A przy okazji: w ramach niedyskryminowania kobiet policja w RPA odmówiła awansowania p. kpt. Renaty Barnard. Ponieważ nie było innego odpowiedniego kandydata, stanowisko wakuje. Sąd nakazał awansowanie p. Barnard i wypłacenie Jej odszkodowania. Policja odmówila - i odwołała się do wyższej instancji. A, zapomniałem dodać: p. kpt. Barnard jest Białaską, a nie Murzynką. JKM
O, Holender! Holendrzy dzielą się obecnie na kilka rodzajów: mądrych Holendrów – którzy uciekają z Holandii gdzie pieprz rośnie – i głupich Holendrów, którzy właśnie wprowadzają u siebie w kraju „eutanazję” dla wszystkich powyżej 70. roku życia. Na razie ma być dobrowolna – ale, co oczywiste, do „dobrowolnej eutanazji” nie jest potrzebna ustawa, tylko możliwość zakupu w aptece cyjanku potasu lub czegoś jeszcze przyjemniejszego. Chodzi o stworzenie służb „medycznych”, które najpierw trenowałyby na ochotnikach – a potem już masowo mordowałyby staruszków, by nie trzeba było płacić im emerytur. Bo składki przez lata od nich pobierano – i teraz ichni ZUS bankrutuje i trzeba jakoś wykręcić się od płacenia. Czekając na dobrodziejstwo eutanazji Holendrzy zajmują się „równouprawnieniem gejów i lesbijek”. Konkretnie w armii. Tzw. „całe Niderlandy” poruszone są wypowiedzią p. gen. Jana Sheehana, który przed komisją Senatu USA powiedział, że „wojska holenderskie, stacjonujące w roku 1995 w ramach misji ONZ w Srebrenicy, zawiodły, gdyż w ich szeregach byli żołnierze–homoseksualiści”. Ale się zatrzęsło. Rzecznik holenderskiego ministerstwa obrony, p. Roger van de Wetering, uznał Jego uwagi – oczywiście: bez zapoznania się ze sprawą – za „kompletny nonsens”. P. Renata Jones–Bos, ambasadorka Królestwa Holandii w Waszyngtonie, też „całkowicie nie zgadza się z tą opinią” – dodając, że: „Z dumą przyjmuję fakt, że lesbijki i geje mogą otwarcie służyć w holenderskich siłach zbrojnych” Tymczasem p. gen. Sheehan nie wyrażał żadnej „własnej opinii”, tylko relacjonował to, co mówili mu holenderscy generałowie w czasach, gdy był dowódcą wojsk NATO! Oczywiście ci holenderscy oficerowie nie odważą się tego powiedzieć publicznie – bo zostaliby przez wytresowaną w „politpoprawności” opinię publiczną zlinczowani – a być, może, pozbawieni emerytur. Ostatecznie to wspaniała okazja – a system emerytalny trzeszczy w szwach… Najśmieszniejsze jest to, że tu w ogóle nie chodzi o homosiów czy (tfu!) „gejów”!! Wyobraźmy sobie, ze w batalionie wojsk Królestwa Niderlandów w Srebrenicy nie służył ani jeden homoś (nie wspominając o miłośniczkach Safony…). Składał się on w połowie z całkowicie normalnych mężczyzn i w połowie z całkowicie normalnych kobiet. Potworzyły się pary i całe wojsko zajmuje się uprawianiem po kątach miłości – z tym, że niektóre żołnierki zdradzają swych partnerów – i problemem świeżych kwiatów na randki. Rzecz jasna takie „wojsko” musiałoby – tak, jak to zrobiło w rzeczywistości – przy pierwszym bardziej brutalnym nacisku Serbów poprosić grzecznie, że „my już się usuwamy na bok – proszę nam tylko nie przeszkadzać w naprawdę ważnych sprawach”. Żołnierze w normalnej armii nie mają pod ręką żon ani kochanek – dlatego są agresywni, wojowniczy. I o to chodzi! Żołnierz zaspokojony seksualnie – to żaden żołnierz. Dlaczego uważamy za normalne, że trener piłkarski na parę dni czy tygodni przed meczem nie wypuszcza chłopaków z obozu – a chcemy wyrazić zgodę, by w warunkach bojowych mogli się seksualnie wykańczać żołnierze??? (A tak nawiasem: czy słyszał ktoś o mieszanych płciowo drużynach piłkarskich? A może by eksperymentalnie wstawić do ligi Królestwa Niderlandów jakąś drużynę (tfu!) „gejów”? Nie? Dlaczego „nie”? Dlatego, że taka drużyna dostałaby natychmiast straszliwe baty – i stałoby się widoczne, ze nie może walczyć z męskimi. To samo dotyczy batalionów bojowych – tylko tam nie ma bramek i sędziego, który je liczy…) P. gen. Sheehanowi relacjonowano to tak: „ Holendrzy mieli za zadanie chronić cywilów w Srebrenicy. Batalion był jednak źle dowodzony, przemęczony i gdy przyszli Serbowie, po prostu przykuli Holendrów kajdankami do budek telefonicznych i weszli do miasta”. Zapytany przez szefa komisji d/s sił zbrojnych, p. Karola Levina, czy służba homosiów miała z tym jakiś związek, odpowiedział: „Tak. Przedstawiono mi to jako część problemu”. Holendrzy mieli szczęście, że w oddziałach serbskich nie było homosiów. Bo by ich po przykuciu do tych budek jeszcze zgwałcili. JKM
Najwięcej spalono teczek Informacji Wojskowej Z Wojciechem Sawickim, zastępcą dyrektora Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów IPN, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler Z opublikowanego przez Pana dokument u odnalezionego w archiwum Stasi wynika, że w 1952 r. ówczesny ppłk Wojciech Jaruzelski ("Wolski") został zwerbowany przez kpt. Informacji Wojskowej Czesława Kiszczaka w celach kontrwywiadowczych. Ale przecież Jaruzelski został zarejestrowany w sieci agenturalnej już w 1946 roku... - Nie twierdzę, że był dwa razy zwerbowany. Uważam, że jest to informacja, którą wywiad wojskowy NRD uzyskał albo z podsłuchu, albo też człowiek, który mu ją przekazał, nie miał kompletnej wiedzy z powodu braku dostępu do teczki "Wolskiego". Wbrew temu, co sugerowały media, stawiam tezę, że Jaruzelski rzeczywiście został zwerbowany w 1946 roku. Czy był jego drugi werbunek przez Kiszczaka w 1952 roku? Nie możemy tego wykluczyć, ale uważam to za mało prawdopodobne. Natomiast jest niemal pewne, że w końcu 1952 roku doszło do interwencji Kiszczaka na rzecz Jaruzelskiego, o czym mówi znaleziony przeze mnie dokument, bo wszystkie okoliczności idealnie się zgadzają.
Mówi Pan o próbie zwolnienia Jaruzelskiego z armii z powodu jego "burżuazyjnego pochodzenia" przez ówczesnego szefa Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego, gen. Kazimierza Witaszewskiego. Dlaczego Kiszczak z takim zaangażowaniem bronił wtedy Jaruzelskiego, przedkładając odpowiednie dowody na "nadzwyczaj pozytywną postawę i nastawienie tow. Jaruzelskiego do państwa i armii"? - To bardzo dobre pytanie. Widzę tu dwa rozwiązania. Pierwsze, Kiszczak wiedział, że Jaruzelski jest świetnym agentem, bo znał go osobiście albo przynajmniej z akt tzw. sprawy zamojsko-lubelskiej, i żal mu się zrobiło dobrego agenta i donosiciela. To oczywiście zakłada, że Kiszczak nie jest koniunkturalistą i lituje się nad konfidentem, kiedy widzi, w jak głupi sposób jakiś generał chce go zwolnić tylko z powodu jego pochodzenia społecznego. Oczywiście, taka teoria jest możliwa, ale czy rzeczywiście tak było, nie wiemy. Drugie rozwiązanie zakłada, że obaj panowie naprawdę poznali się już wcześniej, co więcej - darzyli się przyjaźnią, wbrew temu, co sami dzisiaj twierdzą, że ich znajomość datuje się na koniec lat 60. lub początek 70., co uważam za kompletną bzdurę.
Wspomniał Pan o sprawie zamojsko-lubelskiej. Jaki związek miał Jaruzelski z aresztowaniem w 1948 roku członków Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość"? - Niestety, brakuje nam dokumentów, które by jednoznacznie na to wskazywały, możemy więc jedynie spekulować. Coraz bardziej utwierdzam się jednak w przekonaniu, że Jaruzelski miał ścisły związek z tą sprawą. Wszystkie cztery dokumenty (trzy polskie i jeden niemiecki), które w tej chwili posiadamy o Jaruzelskim i jego współpracy z Informacją Wojskową, są dość lakoniczne, tak naprawdę zawierają jedynie ułamkową wiedzę na ten temat. Nie wiemy, czym na pewno zajmował się Jaruzelski. Mógł się zasłużyć w każdy inny sposób. Jednak stosunkowo krótko przed wybuchem sprawy zamojsko-lubelskiej Jaruzelski był jeszcze w 3. Dywizji Piechoty, w samym centrum późniejszych masowych aresztowań oficerów oskarżonych przez GZI o przynależność do WiN. A trzeba wiedzieć, że tego rodzaju operacje zwykle poprzedzane są w pragmatyce służb długotrwałą pracą operacyjną. Wiemy też, że przełożony Kiszczaka, pułkownik Ignacy Krzemień z Głównego Zarządu Informacji interesował się bardzo tą sprawą. Śmiało możemy więc zakładać, że Kiszczak był w nią wmieszany, tym bardziej że już na początku lat 90. został opublikowany w jednej z gazet codziennych interesujący dokument z 1948 roku, który jednoznacznie to sugeruje. Smutne tylko, że wedle mojej wiedzy, nie mamy dziś, niestety, jego oryginału w zasobie IPN.
Wróćmy jednak do dokumentu odnalezionego przez Pana, w którym wyraźnie jest napisane, że "w roku 1952 tow. Jaruzelski został pozyskany przez kpt. Kiszczaka jako 'nieoficjalny współpracownik' przez niego zaprzysiężony i wykorzystany do wykonania zadań kontrwywiadowczych". To jedyny znany dokument, który mówi o werbunku Jaruzelskiego przez Kiszczaka? - Tak. Mamy w tej chwili trzy wspomniane dokumenty polskie, które są znane od 2005 i 2006 roku, i które wyraźnie mówią, że Jaruzelski został zwerbowany na początku roku 1946. Przy czym dwie z owych trzech wzmianek źródłowych są zapisami ewidencyjnymi, z natury bardzo lakonicznymi. Wszystkie trzy podają niezmiennie pseudonim operacyjny Jaruzelskiego - "Wolski". Te informacje nie budzą dziś więc żadnej wątpliwości. Natomiast do tej pory nie znaliśmy istoty tej współpracy. Dokument niemiecki, równie lakoniczny, także nie mówi, na czym polegała ta aktywność, ale podkreśla - jak jedno ze źródeł polskich - że Jaruzelski był bardzo cennym tajnym współpracownikiem. Chodzi tu o dokument z maja 1949 roku, który zawiera informację, że jest dobrym, wypróbowanym konfidentem, który nadaje się na rezydenta, a odkryte z kolei przeze mnie źródło niemieckie podaje, że jego współpraca została bardzo wysoko oceniona. To jest pewna istotna zbieżność. Mogę tylko dodać od siebie, że nie wiemy, kiedy ta współpraca uległa zakończeniu. Przypuszczam, że stało się to prawdopodobnie w listopadzie roku 1955. Nie dlatego, że Jaruzelski nie chciał już dalej informować czy się obraził na Informację Wojskową, lecz dlatego, że został wtedy awansowany na bardzo wysokie stanowisko - szefa Zarządu Akademii Wojskowych, Szkół i Kursów Oficerskich w Głównym Zarządzie Wyszkolenia Bojowego, co wymagało - po raz pierwszy w jego karierze - specjalnego, dodatkowego zatwierdzenia przez KC PZPR. Innymi słowy (w żargonie partyjnym), wszedł wówczas w skład tzw. nomenklatury KC. Ta okoliczność stała się, jak sądzę, formalną przeszkodą do dalszego prowadzenia go jako konfidenta przez Informację Wojskową. W konsekwencji teczki "Wolskiego" zostały zamknięte i wylądowały w ściśle tajnym archiwum, obok tysięcy podobnych wypełnionych po brzegi donosami równie gorliwych, co Jaruzelski, konfidentów wojskowej bezpieki.
Co sprawiło, że Jaruzelski był w 1952 roku tak pożądanym i cennym współpracownikiem Informacji Wojskowej? - Do końca tego nie wiemy, bo nie mamy teczek "Wolskiego". Mało tego, nie mamy również zdecydowanej większości teczek Informacji Wojskowej, co może być szokującą informacją, zważywszy, że np. akta UB z tego samego okresu są praktycznie w całości zachowane. W 1989 r. funkcjonariusze SB na masową skalę niszczyli głównie akta bieżące z lat 80., starszymi nie zawracali już sobie głowy, dzięki czemu się zachowały. Natomiast w przypadku wojska niszczono dosłownie wszystko, przy czym najstarsze akta Informacji Wojskowej spalono nawet w większym stopniu (84 proc.) niż bardziej istotne, jak wydawałoby się z operacyjnego punktu widzenia, akta Wojskowej Służby Wewnętrznej (77 proc.). To jest fakt publicznie zupełnie nieznany.
Dlaczego właśnie te akta komuniści szczególnie niszczyli? - Bo zdawali sobie sprawę, że Informacja Wojskowa była najbardziej zbrodniczą służbą i w prawie każdej teczce znajdowały się dowody potwierdzające ten fakt. Oprócz tego Kiszczak i wielu innych generałów, którzy wywodzili się ze służb wojskowych, po prostu czyścili w ten sposób swoje życiorysy. Wiedzieli, że w tych teczkach są rzeczy, z których kiedyś pewnie byli dumni, ale które w nowej epoce mogły być dla nich bardzo obciążające, a ściśle rzecz biorąc - mogły doprowadzić ich wprost przed oblicze niezawisłego sądu. Takie jest prawdopodobnie wyjaśnienie fenomenu, że akta Informacji Wojskowej, które w tamtym okresie nie powinny teoretycznie już nikogo interesować jako operacyjnie bez znaczenia, bo dotyczyły przecież ludzi, którzy w 1989 roku w większości nie żyli lub byli na emeryturze, zostały tak dokładnie zniszczone. Przez to dziś nie możemy ustalić, czym tak naprawdę zajmowali się tajny informator "Wolski" i gen. Kiszczak. Oczywiście, co jakiś czas jakieś pojedyncze dokumenty wypływają cudem, ale to wciąż za mało, by precyzyjnie wypowiadać się w tej kwestii.
Uważa Pan, że Kiszczak przyłożył rękę do niszczenia teczek Jaruzelskiego? - Chociaż jest to spekulacja, jestem przekonany, że jeżeli te teczki nie zostały zniszczone w 1989 roku, bo co do tego nie można mieć pewności, tylko już wcześniej zaginęły, to na pewno zrobił to Kiszczak. Myślę, że m.in. właśnie po to został odsunięty od władzy generał Teodor Kufel, szef WSW w latach 1964-1979. To oczywiste, że musiał się interesować przeszłością Jaruzelskiego, na pewno nie było dla niego cenniejszej teczki. Nie sądzę, żeby zniszczył ją Kufel, raczej właśnie Kiszczak. Przecież gdyby generałom nie zależało na zachowaniu w tajemnicy istnienia "Wolskiego", to teczka Jaruzelskiego znajdowałaby się w archiwum WSW, które było tajne i dostępu do niego nie miał nikt poza szefem archiwum i archiwistami. W przypadku teczki "Wolskiego", analogicznie zresztą do teczki agenta gdańskiej SB "Bolka", dokumenty zniknęły w niejasnych okolicznościach. Po teczce "Wolskiego" pozostały dziś tylko wielce znaczące dopiski w inwentarzu archiwalnym GZI: "materiały u kierownictwa" z lat 60. i jeszcze późniejszy: "materiały u Szefa Służby [czyli WSW]". Najwyraźniej szefujący w latach 1979-1981 WSW Kiszczak nigdy nie zwrócił już jej do magazynu archiwalnego, czyli do naturalnego miejsca, gdzie powinna być ona przechowywana.
Z dokumentu kontrwywiadu enerdowskiej bezpieki wynika, że Kiszczak zaopatrywał rodzinę Jaruzelskiego w zagraniczne towary, że istniała zażyłość między żonami obydwu generałów. Związki między nimi musiały być wyjątkowo silne... - Tak, ale to już jest historia z lat 70., gdy Kiszczak był szefem wywiadu wojskowego. Natomiast jeżeli chodzi o lata 60., obaj pracowali wtedy jeszcze w innych pionach, ale ewidentnie musieli się znać. Czytając ich sprzeczne enuncjacje z zeszłego tygodnia, coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że ich osobista znajomość istotnie sięga owego 1952 roku. Niech pan zauważy, że po opublikowaniu przeze mnie dokumentu niemieckiego Jaruzelski i Kiszczak w pierwszym momencie stwierdzili, że jest to kompletna bzdura i prowokacja, bo się rzekomo w ogóle nie znali w 1952 roku. Jaruzelski dowodził, że nie mogli się fizycznie spotkać, bo Kiszczak był w organach Informacji marynarki wojennej. Jeszcze tego samego wieczoru zmienił swą wersję zeznania, mówiąc, że był on wówczas jednak pod Ełkiem w lesie. Widać wyraźnie, że sami nie wiedzieli, co mają mówić. Moim zdaniem, fakt, że z ust Jaruzelskiego padły w ogóle informacje o pobycie Kiszczaka w kontrwywiadzie marynarki wojennej i 18. Dywizji Piechoty, której sztab stacjonował wówczas w Ełku, świadczy o tym, że musieli się wtedy dobrze znać. Kiszczak rzeczywiście był w Ełku w latach 1951-1952, ale wiadomo dokładnie, że w listopadzie 1952 roku wrócił do Warszawy. Był też istotnie w jednostce kontrwywiadu marynarki wojennej, ale już w ramach WSW - od 1959 do 1965 roku. Nie trzeba być wcale psychologiem, by zauważyć, że jeśli Jaruzelski dziś jeszcze doskonale pamięta różne faktyczne etapy kariery Kiszczaka, począwszy od 1952 roku, na stosunkowo przecież niewysokich stanowiskach w GZI/WSW, to świadczy to tylko o tym, że musiał go po prostu już wtedy poznać osobiście i utrzymywać z nim stale kontakt. Gdyby bowiem rzeczywiście go poznał dopiero na początku lat 70., z pewnością nie wiedziałby dziś tak dokładnie, co Kiszczak robił wcześniej.
Można powiedzieć, że odkryty przez Pana dokument w jakimś stopniu wyjaśnia tajemnicę niezwykłej kariery Jaruzelskiego w PRL mimo jego ziemiańskiego pochodzenia? - To jest skomplikowane. Uważam, że łatwiej można wyjaśnić karierę Kiszczaka. Proszę zwrócić uwagę, że w 1952 r. Kiszczak był tylko kapitanem, a Jaruzelski już podpułkownikiem, a przecież także później to Jaruzelski był głową tego duetu. Tylko tak się złożyło, że w tych ponurych czasach stalinowskich nawet podpułkownik był werbowany przez zwykłego kapitana i zależał od niego i od Informacji Wojskowej. Zasadniczo to jednak Jaruzelski był lepiej wykształcony, inteligentniejszy i bardziej strategicznie myślący i to on ewentualnie później ciągnął Kiszczaka w górę. Niektórzy próbują karierę Jaruzelskiego w latach 40. i 50. tłumaczyć tym, że był on wówczas agentem "Wolskim", jak to jest przedstawione np. w (skądinąd świetnym) filmie "Towarzysz Generał". Do końca jednak mnie to nie przekonuje, ponieważ Jaruzelski miał przede wszystkim znakomite układy z Sowietami. Już w 1943 roku był w szkole oficerskiej w Riazaniu, został przeszkolony przez Rosjan, a od 1945 roku robił błyskotliwą karierę. Niewątpliwie jego współpraca z Informacją Wojskową jest bardzo ważna, ale gdyby nawet z nią nie współpracował, to, moim zdaniem, także piąłby się w górę, tylko może nie aż tak szybko. Odkryty przeze mnie dokument wskazuje na ważną rzecz, że ta kariera mogła zostać przerwana z powodów w istocie absurdalnych, czyli pochodzenia Jaruzelskiego. A przecież każdy wokół widział, że jest jak mało kto oddany komunizmowi i Sowietom. Jego kariera na pewno była związana z jakimiś układami z Rosjanami, o których nie wszystko dziś wiemy. Praktycznie na wszystkich stanowiskach wojskowych przełożonymi Jaruzelskiego po 1945 roku byli skierowani do LWP oficerowie sowieccy, to oni byli jego mentorami i pisali mu wnioski awansowe. Warto jednak przypomnieć, że także Informacja Wojskowa w pewnym okresie była, zwłaszcza w warstwie przywódczej, strukturą niemal czysto rosyjską.
Dziękuję za rozmowę.
Wywiad jubileuszowy: Korwin Mikke o Polsce ostatnich XX lat Z jakimi wyobrażeniami o Polsce po 1989 roku zakładał Pan „Najwyższy CZAS!”? Zakładałem, że spośród prawie 10 milionów członków Solidarności 10 procent ma poglądy prawicowe, co dałoby około miliona potencjalnych czytelników. Uznałem, że warto to wyzwanie podjąć. Przede wszystkim złożyłem równolegle z „Gazetą Wyborczą” wniosek o założenie dziennika. Zgoda już była gotowa, jednak szef cenzury ją zatrzymał. Gdy próbowałem kilka lat temu pytać go, dlaczego to zrobił, odpowiedział, że nie pamięta tej sprawy. Od pań z urzędu cenzury dowiedziałem się, że sprawa została jednak wstrzymana. Po pół roku od tego faktu scenę już podzielono, ale można było ciągle założyć tygodnik. Na rozruch wziąłem pożyczkę, na dzisiejsze pieniądze około 300 tys. zł, pod zastaw swoich nieruchomości. Była to dobra inwestycja, bo przez kilkanaście lat tygodnik utrzymywał partię.
Dlaczego nie udało się pozyskać tego miliona, na który Pan liczył? Okazało się, że walczymy z dość potężnym przeciwnikiem. Poza tym nastroje ludzi, i tak zawsze dosyć lewicowe, po tresurze komunistycznej okazały się jeszcze bardziej lewicowe. W najlepszym okresie otrzymaliśmy w wyborach 3,5 procenta głosów. A najlepszy sondaż, jaki kiedykolwiek odnotowano, dawał 6 procent poparcia. Trzeba liczyć się z tym, że nie przekraczamy 5 procent, a więc mieliśmy maksymalnie około 400 tys. zwolenników.
Nie przewidywał Pan w 1989 roku, że w Polsce jest tak niewielu zwolenników prawicy? Myślałem, że tak odmienny tygodnik będzie przyciągał wielu ludzi, że jest w Polsce więcej nonkonformistów. Jak się okazało, nie jest ich wielu.
Jak Pan to dzisiaj ocenia? Przybyło nonkonformistów? A może sympatie osób o poglądach prawicowych przeniosły się w inne miejsce? Poglądy prawicowe z wolna przestają być nonkonformistyczne. W wyniku także naszego nieustannego nacisku partie rządzące przechwytują popularne idee, ale nam wybierają wiatr z żagli. Założenie UPR było takie, że to my mamy być pepinierą różnych organizacji, wylęgarnią idei. To samo dotyczy tygodnika „Najwyższy CZAS!”. Nie mamy pretensji, że „Wprost” powtarzało to, co mówiliśmy 10 lat temu. Teraz mówi o tym, o czym pisaliśmy pięć lat temu. A więc dystans się skraca.
Jak Pan ocenia to, co stało się w Polsce, po 20 latach tzw. zmian? Dopiero kilka lat po 1989 roku połapałem się, co tak naprawdę zaszło, że wszystko powołał układ bezpieczniacki. Pewne było dla mnie, że Okrągły Stół to robota bezpieki. I trzeba powiedzieć jasno, że robota udana. Okazało się, że mając telewizję, można zrobić z ludźmi wszystko. Teraz trwają przygotowania do kolejnego etapu. Założeniem Wielkiego Wschodu i szeregu organizacji lewicowych jest utworzenie Europy od Atlantyku po Ural. Mówi się o przyjęciu Rosji do NATO. Jeśli do tego dojdzie, NATO stanie się Paktem Białego Człowieka przeciwko reszcie świata.
A jak Pan ocenia przemiany w Polsce? Wyraźnie się cofamy. Gdyby do reformy gospodarczej Mieczysława Wilczka dołożyć pełną prywatyzację, którą tylko w części przeprowadzono, to osiągnęlibyśmy cuda. Dziś reformy Wilczka nie sposób przywrócić.
Ale Wilczek był reprezentantem przeciwnej strony. Wszystko jedno, z której był strony. Po tej stronie też byli agenci bezpieki. A po tamtej stronie trwał spór i trwa do dzisiaj. Podejrzewam, że Czesław Kiszczak zawarł porozumienie z Wielkim Wschodem za plecami generała Jaruzelskiego, który pojęcia nie ma o polityce i gospodarce. Liczył tylko na utrzymanie władzy i porządku. Najpierw zgodził się na reformy Wilczka, a później uwierzył ludziom, którzy zorganizowali Okrągły Stół. Wygrała niestety koncepcja socjaldemokratyczna, która zakładała pogłębienie socjalizmu.
A jak się mieści w tej koncepcji socjaldemokratycznej Platforma Obywatelska która dziś dominuje na scenie politycznej? Dominuje, dając mętny przekaz. Z jednej strony chce liberalizować, jednak tzw. wyborcy widzą, że platformersi niczego nie liberalizują, więc można na nich bezpiecznie głosować. Dlatego przejmuje elektorat także SLD, która to partia stanie się niedługo klubem byłych partyjnych. Sama PO jest teraz wieloznaczna, ma różne skrzydła – jak PZPR, w której nie było tylko chadeków.
Jaki element z obecnej rzeczywistości uważa Pan za największe zagrożenie dla Polski? Problem tkwi w mentalności. Ludzie wierzą, że najważniejsze jest bezpieczeństwo. Jeżeli chcemy coś robić, musimy się narażać na niebezpieczeństwo. Ludzie są uczeni przez firmy ubezpieczeniowe. Kiedyś pisałem płomienne artykuły w jednym z miesięczników motoryzacyjnych. Napisałem coś o masonerii i nie wzięli artykułu do kolejnego numeru. Myślałem, że poszło o wolnomularzy, ale pół roku później redaktor z tego pisma wyjaśnił mi, że nic chodziło o masonerię, tylko o firmy ubezpieczeniowe, które chciały cofnąć ogłoszenia, jeśli będą się pojawiać moje teksty. A ja przecież otwarcie krytykuję ubezpieczenia. Jeśli ludziom się wmówi, że grozi nam globalne ocieplenie, są skłonni zgodzić się, aby rządy płaciły z ich podatków ogromne sumy na tzw. walkę z ociepleniem. Bardzo wielu ludzi widzi jakieś korzyści, ale nie dostrzega strat. Niestety w ostatniej instancji traci biedny człowiek, który nie może VAT-u odpisać już od niczego. Siedzi w małym miasteczku czy na wsi i nie ma gdzie uciec, a płaci za wszystko w trzy razy za drogich produktach. Myśli, że płaci za towar, a nie podatki na rząd. Jednocześnie głęboko wierzy, że państwo jest mu potrzebne. Im bardziej jest biedny, tym bardziej potrzebuje opieki państwa.
Czy po 20 latach jest Pan zawiedziony tym, co dzieje się w Polsce? A może patrzy Pan w przyszłość z optymizmem? Czekam na kryzys, który musi nadciągnąć. Nie ten, który był, ale ten, który będzie. Nie ma przecież takiej ilości pieniędzy, których socjalizm nie mógłby zmarnować. Przykładem jest Grecja, która dostała nieprawdopodobne pieniądze ze Wspólnoty Europejskiej, a dziś nie ma nic. Grecy dużo dostali i czekali na jeszcze. Sytuacja jest dość szokująca. Jak Unia Europejska ma przekonywać Greków, że socjalizm jest czymś złym, skoro jednocześnie w podstawowych dokumentach Unii kwestie socjalne stają się najważniejsze?
Czy widzi Pan perspektywę załamania się systemu Wspólnoty Europejskiej? Widzę perspektywę załamania się socjalizmu jako takiego. Jak na razie jednak socjalizm razi na przykład mnie albo czytelników „Najwyższego CZASU!”.
Ale prawicowe treści nie są w stanie przedostać się do administrowanego przez media tzw. masowego widza. Pozostaje kształtowanie środowisk, gdzie może się utrzymać wolna, prywatna opinia. Czy to wystarczy do przeprowadzenia zmian? Jesteśmy zbyt trudni do przyjęcia w masowych mediach. Pod moją wypowiedzią w jednej z telewizji, że spadek dzietności wynika z rozwoju ubezpieczeń, pojawiły się tylko krytyczne komentarze. Ludzie nie widzą takiego związku. Nasze kadry są gotowe. Teraz muszą powstawać popularne książki. Tak samo jak lewica, która sufluje swoje wartości w popularnych sztukach, tak my powinniśmy tworzyć podobne formy. To nie jest takie łatwe. Spróbujmy poszukać na przestrzeni wieków prawicowych pisarzy: Sienkiewicz, dwaj Mackiewicze i co dalej? To, co dla nas oczywiste, wcale nie jest oczywiste dla przeciętnego człowieka. Jeżeli większość ludzi chce demokracji, to niestety w demokracji nie wygramy. Tylko kryzys może coś zmienić gwałtownie.
Ale czy kryzys spowoduje, że ludzie wybiorą prawicę? Czy nie pogłębią jeszcze swojego przywiązania do lewicy? Nie. Tak czy owak pojawi się dyktator, a on musi zdecydować się na rozwiązania prawicowe, inaczej nie wyciągnie kraju z kryzysu. Podobnie było z Piłsudskim, który nie porządził dwóch lat, a socjaliści i komuniści przeszli mu do opozycji. Kiedyś powiedziałem Bronisławowi Geremkowi o naszym lęku przed poczynaniami jego środowiska. Geremek powiedział mi wtedy, żebyśmy się tak bardzo nie bali, gdyż on i jego ludzie potrafią zdobyć władzę, ale nie potrafią jej utrzymać. Popatrzmy teraz na wybrane ostatnio osoby do rządzenia w Unii Europejskiej. Nic nie mogą zdziałać. A gdzieś tam siedzi facet, który już myśli, jak przejąć władzę w Unii przez zagarnięcie całego aparatu. Chyba że ten cały aparat wcześniej się rozpadnie.
Jakie ma Pan wspomnienia z czasów wydawania „Najwyższego CZASU!”? Starałem się zamieszczać szeroki wachlarz poglądów. Być może to był błąd. Może należało wybrać jakąś opcję, żeby nie zrażać innych.
Pismo rozwijało się w latach 90. Jak Pan reagował na rozwój innych mediów w Polsce? Próbowałem rozwijać „Najwyższy CZAS! – Lux” i „Najwyższy CZAS! – Bis”, żeby stworzyć w końcu dziennik. Chciałem założyć pięć utrzymujących się pism, połączyć je w jedno i stworzyć pismo codzienne. Nie wytrzymałem finansowo i plan się nie powiódł. Te nowe dwa pisma miały sprzedaż po 4-5 tys. egzemplarzy. Nie wiedziałem wtedy, że pisowskie „Nowe Państwo” miało 1,5 tys. sprzedaży. W tym kontekście nasz wynik nie był zły. Gdybym wytrzymał finansowo jeszcze pół roku i założył pięć pism, zapewne mielibyśmy dziennik. Proponowałem „Gazecie Polskiej” zrealizowanie planu z otworzeniem dziennika. Ale tam zakradła się pewna podejrzliwość. Mieliśmy różnych czytelników. „Gazeta Polska” dostrzega komunę w szeregach byłych członków PZPR, a nie widzi komunistów wewnątrz obozu styropianowego. Dla nas ważniejsze są poglądy niż pochodzenie. My wychwalamy Mieczysława Wilczka, mimo że był członkiem PZPR. To jest między innymi ta różnica. Dziś trochę niepokoję się tym, co dzieje się w „Najwyższym CZASIE!”. Pismo zaczęło szukać masowego czytelnika i dawać artykuły proste w odbiorze. Ale pojawiają się także głębokie analizy na najwyższym poziomie. Takie lubię.
Jaki kierunek rozwoju wyznaczyłby Pan „Najwyższemu CZASOWI!”? Moim zdaniem, powinien się nastawić na sprzedaż 15 tys. egzemplarzy wśród elity. Kokietowanie masowego czytelnika może poskutkować utratą najcenniejszych ludzi, przyszłych elit. Kilka lat temu snobizmem było pojawianie się na uczelni z „Najwyższym CZASEM!” w ręku. Teraz tak nie jest. Ale to właściciel pisma podejmuje decyzje. Ja tylko zgłaszam pewne uwagi. Otwarte mówienie prawdy zawsze było politycznie niewygodne. Należy zadać pytanie: czy chcemy mieć 10 tys. ludzi, którzy znają szokującą dla niektórych prawdę, czy też chcemy walczyć o wpływy polityczne?
Ale już od lat elita dryfuje obok większości. Czy coś się tu może zmienić? Myślę, że niestety elita zanika. To jest smutny efekt powszechnej telewizji i państwowej oświaty. Powinniśmy mieć przynajmniej 200 tys. ludzi kształconych w prywatnych szkołach, gdzie są klasy o małej liczbie uczniów. Chociażby po to, żeby ci uczniowie mogli się spierać ze sobą. Dziś w szkole państwowej wszyscy mają ten sam system wiadomości. Nie mają o czym rozmawiać. Wszystkie trzy stacje telewizyjne puszczają te same informacje w dziennikach. Chyba że chodzi o spory partyjne. Wiadomo, że dziś telewizja publiczna broni PiS i SLD, a TVN – Platformy Obywatelskiej. Czyli system jest na lata zaprogramowany i utrwalony. A nawet sam się tworzy. Rzeczy w dużej mierze toczą się same z siebie. Elity żyją z picia krwi mas. A czym jest gorzej, tym ludzie bardziej oglądają się na opiekę państwa. Z tej sytuacji nie ma jak wyjść. W demokracji nie można tego zmienić. Są ludzie, którzy widzą, że trzeba coś z tym zrobić. Znajdziemy ich w czołówce głównych partii. Tylko że z tego nic nie wynika, póki nie ma siły politycznej, która może dokonać zmiany. A w demokracji ona nie może się ukształtować. Może bezpieka by coś zmieniła, ale bezpieczniakom chodzi akurat o pieniądze i na razie siedzą cicho.
Kiedyś na jednym ze spotkań Stanisław Michalkiewicz powiedział coś podobnego o nieograniczonych wpływach bezpieki. Zapytany, co zrobić w takiej sytuacji, zasugerował, że po prostu trzeba znaleźć taką służbę, która będzie służyła Polsce. Pan jest podobnego zdania? To jest walka buldogów pod dywanem. Trzeba jakoś patrzeć na ich działania. Widzimy, kto chce kraść i robi machinacje. To są ludzie powiązani z dawnymi WSI. Mamy jednak też w bezpiece potężne nastawienie narodowo-demokratyczne. Jakie są teraz tendencje w bezpiece, nie wiem, ale coś jednak będą musieli zrobić. Tu chcę jeszcze powiedzieć jedną rzecz. Największy błąd, jaki zrobiłem, to była uchwała lustracyjna. Nie o to chodzi, że ona się nie udała. Wierzyłem naiwnie, że Antoni Macierewicz ma wszystko przygotowane i dostaniemy listę 400 agentów, którzy zasiadają w Sejmie i Senacie. On zresztą zapewniał, że wszystko jest gotowe. Później ujawnił tylko tych agentów, którzy już nie pracowali dla UOP. Ale nie to było najgorsze. Przedtem ci agenci o sobie nawzajem nie wiedzieli. Każdy siedział w Sejmie i był przekonany, że jest jedynym agentem, czarną owcą, a reszta to porządni ludzie. I raptem agenci się ujawnili, poznali. Mogliby nawet założyć partię.
Dziś nie zgłosiłby Pan tej uchwały? Nie. Wrzód albo trzeba wycisnąć do końca, albo nie ruszać w ogóle. Jeśli to zostało tylko nakłute, to ropieje do dziś. Dziękuję za rozmowę.
Sommer: Drugie XX-lecie NCZ! Śmielsze wejście na rynek idei, pomoc w przeorganizowaniu wolnościowego ruchu politycznego oraz rozszerzenie przekazu o nowe technologie – to nasze plany na kolejne 20 lat istnienia tygodnika „Najwyższy CZAS!”. Dwadzieścia lat „NCz!” podsumowuje jego założyciel – JKM w artykule dostępnym tutaj (kliknij, aby wyświetlić). Ja pozwolę sobie napisać, jak wyobrażam sobie przyszłość pisma – zarówno w sensie ideowym, jak i technicznym.
Wychodzić poza doraźność Największe problemy, jakie stoją przed Polską, to jej pozycja w sytuacji rozpadu UE bądź wykrystalizowania się w Unii tzw. twardego jądra oraz taktyka finansowa na wypadek załamania się dominujących walut, czyli euro i dolara, czego przedsmak mieliśmy już w zeszłym roku. Dyskusje na te tematy już się toczą, choć mało kto już dziś rozumie ich wagę. Przykładowo: rozważania Hernando de Soto na temat taktyki przywracania parytetu złota, jeśli w ogóle są zauważane, to traktowane są z przymrużeniem oka – tymczasem bardzo szybko mogą okazać się pilnie potrzebne. Właśnie zajmowanie stanowiska w takich kwestiach to przyszłość intelektualnego ruchu konserwatywno-wolnościowego. Bo np. koncepcja de Soto, proponującego coś w rodzaju grubej kreski dla bankierów, którzy nagle, jego zdaniem, mogliby zacząć prowadzić uczciwą bankowość, wydaje mi się – w kontekście polskich doświadczeń z grubą kreską – dość śmieszna. To oczywiście tylko przykład szczegółowego tematu. Bo czy ktoś się na przykład zastanawia, co Polska powinna zrobić, gdy np. UE całkowicie się rozsypie?
Zebrać wolnościowców To zadanie chyba najtrudniejsze, ale wciąż możliwe. Jak wszyscy wiemy, w ostatnim czasie nasze środowisko skłóciło się w nieprawdopodobnym stopniu. W efekcie mamy – choć przykro o tym pisać – dwa odłamy UPR, partię WiP, dwie młodzieżówki oraz bardzo wielu ludzi, którzy działając indywidualnie na mikroskopijną skalę, jeszcze bardziej powiększają zamieszanie. Wreszcie, co szczególnie nieprzyjemne, okazało się, że w naszym ruchu politycznym ciągle pojawiają się ludzie, którzy uczestnictwo w nim traktują nie jako walkę o ideę, tylko okazję do zyskownego wytransferowania się do innej organizacji czy partii. Wydaje się, że pilną sprawą jest doprowadzenie do ponownego zebrania się, przeformowania i występowania jako silna całość. Tym bardziej że konkurencja z dnia na dzień zagarnia coraz więcej przestrzeni publicznej. „NCz!” zawsze będzie wspierał i otwierał swe łamy dla tych, którzy do takiej sanacji naszego ruchu politycznego będą dążyć.
Wobec załamania Pod koniec drugiej dekady istnienia „NCz!” rozpoczął się w Polsce prawdziwy przewrót medialny. Nagle nakłady gazet i periodyków zaczęły spadać. W efekcie nasz tygodnik odrobił straty do największych graczy na rynku nie wskutek swojego wzrostu, tylko wskutek ich spadku. Przykładowo: wśród tzw. tygodników opinii poprawiliśmy nasz udział w rynku w ciągu ostatnich pięciu lat niemal dwukrotnie! Oczywiście główną przyczyną takiego stanu rzeczy jest wzrost znaczenia internetu w przepływie informacji. Internetu, który jest problemem dla mediów „klasycznych” z co najmniej trzech powodów. Po pierwsze dlatego, że często pozyskane dużym kosztem informacje są natychmiast kopiowane, zgodnie zresztą z prawem. Po drugie – bo autorzy nadal inaczej traktują wydawcę drukowanego, od którego domagają się pieniędzy, niż internetowego, któremu z kolei zwykle oddają swe teksty za darmo. Po trzecie wreszcie dlatego, że każda szanująca się gazeta czy tygodnik musi mieć stronę internetową, której utrzymanie wcale nie jest tanie, a na której jeszcze nikomu nie udało się zarobić.
Dokąd zmierzasz, rynku? Kto zgadnie, ten wygra. Wydaje się jednak, że przyszłością jest zamykanie internetowej zawartości przedsiębiorstw medialnych, sprzedawanie dostępu do niej oraz ostrzejsze przestrzeganie praw autorskich. Wydaje się jednocześnie, że gazety codzienne skazane są na zagładę. Z kolei taki tygodnik jak „NCz!” powinien na rynku utrzymać się w formie papierowej z uwagi na konserwatywnego Czytelnika, który ma predylekcję do papierowej wersji także z przyczyn snobistycznych. Oczywiście my też planujemy szersze wykorzystanie nowych technologii. Już jesienią przejdziemy na nowy serwer, który umożliwi zarówno prowadzenie lepszej e-prenumeraty, jak i być może pojedynczych e-tekstów. Chcemy także zebrać społeczność Czytelników w klubie książki konserwatywno-liberalnej. Gdy „NCz!” zaczynał wychodzić 20 lat temu, pisało się jeszcze na maszynach. Sami jesteśmy ciekawi, jaka technika będzie obowiązywała za kolejne dwie dekady. Jedno jest pewne: z niej też będziemy korzystać. Tomasz Sommer
Korwin Mikke: Jak to było z NCZ! Mojżesz przeprowadził Żydów przez Morze Czerwone. Problem Polaków polega na tym, że sami tkwimy w Morzu Czerwonym po uszy i ledwo nam nosy nad powierzchnię wystają. Pewien moczymorda napisał kiedyś ogromne, grafomańskie dzieło, w którym wywodził, że istnieje „baza” i nadbudowa”. „Baza” to – zdaniem Karola Marxa – stosunki produkcyjne, a „nadbudowa” to warstwa słowna, za pomocą której się rzeczywistość opisuje. To oczywiście mało sensowny model – ale istotne (i prawdziwe!) w nim jest to, że „nadbudowa” jest zawsze spóźniona w stosunku do „bazy”. Widać to dokładnie dzisiaj: gazety wydawane są w fotoskładzie, a poglądy polityczne głoszone w gazetach pozostały na poziomie maszyny parowej. By być ścisłym: to, z czym walczyłem, zakładając „Najwyższy CZAS!”, nie zmieniło się od czasów śp. Fryderyka Bastiata! Poziom wiedzy ekonomicznej tzw. przeciętnego wyborcy to w najlepszym przypadku śp. Adam Smith. Tzw. powszechna oświata sprawiła, że jesteśmy o 250 lat do tyłu. Zakładając „Najwyższy CZAS!”, sądziłem, że z wolna, z wolna poglądy ludzi będą ewoluować. Tymczasem wystąpiło zjawisko opisywane przez bł. pamięci Miltona Friedmana w tytule Jego książki: „Tyrania status quo”. Zupełnie niezależnie od tego, w czyich łapskach są stacje telewizyjne (a to one rządzą), muszą one mówić to, co chce słyszeć telewidz. A telewidz chce słyszeć, że to, co wie, jest prawdą – bo inaczej wychodzi na głupka, który przez 20, 30, 40 lat plótł bzdury lub przynajmniej bez protestu godził się na bzdurę. Więc telewizje to mówią – i telewidz umacnia się w swoim przekonaniu. W normalnym społeczeństwie z takiego zastoju wychodzi się tak samo jak w gospodarce: elity zaczynają, a w ślad za elitami powoli idzie reszta. Po 20 latach jest już po zmianie. Tymczasem w naszych obecnych warunkach jest to niemożliwe, bo we wszystkich szkołach jest ten sam, oparty na status quo program – a nawet te placówki oświatowe, które są rzekomo samodzielne, mają program oparty na wzorach zachodnioeuropejskich lub postępowo-amerykańskich, czyli nieraz jeszcze gorszy. Nie wiem, czy są w Polsce choć ze dwie szkoły, w których uczy się, że Marx-Keynes-Galbraith-Krugman to kupa ciemniaków, których pracami należy się raczej podcierać… Ale jest jedno pismo, które tego uczy – i jest nim „Najwyższy CZAS!”. „Najwyższy CZAS!” miał zawsze jedno zawołanie: czerwonym nie wolno ustąpić nawet o cal. Jeśli pozwolimy rdzy zagnieździć się na kawałku szabli – szybko zeżre ja całą. Jeśli Czerwonym podać palec – to zeżrą palec, całą rękę, a potem wezmą się za resztę. Założenie brzmi: Białe jest Białe – a Czerwone jest Wredne! I mowy nie ma o żadnych kompromisach. Kompromisy to niech sobie uprawiają „Wprost” czy „Gazeta Polska” – dwa pisma idące częściowo w dobrym kierunku, niestety skrepowane tym, że muszą żyć z reklam lub z poparcia politycznego. Zwłaszcza „Wprost” szkoda, bo nakład ma spory – lecz właśnie dzięki temu, że niby jest za wolnym rynkiem, ale… Robimy, co możemy. Staszek Michalkiewicz dokonuje heroicznych wysiłków na łamach takich pism jak „Nasza Polska” czy „Nasz Dziennik”, ale to wszystko tonie w Morzu Czerwonym. Gdzieś tak na wysokości Przylądka Gomułki. Tylko „Najwyższy CZAS!” dumnie unosi się na falach. Nie lgnie do niego fala ani on do fali. I nie pęka ani nie pryska. Za to widać, że wody wokół „NCz!” zaczynają się z wolna, z wolna zabarwiać na błękitno… To krowy morskie i insza fauna zaczynają siusiać ze strachu! Nie, nie przed nami – przed katastrofą, którą sami zmajstrowali. Niedługo przyjdą pytać o radę. Wtedy dla „NCz!” przyjdzie moment prawdy: zgodzić się na kompromis, doszlusować do obozu władzy i zaprzepaścić szansę wypłynięcia na ocean – czy dumnie popłynąć we właściwym kierunku, sygnalizując chorągiewkami: „Kto chce się ocalić – niech płynie za nami!”. JKM
Sommer: Agentury funkcjonujące w Polsce Krytyczny wobec izraelskiego lobby waszyngtoński Instytut Badania Polityki Bliskowschodniej złożył formalny wniosek do amerykańskiego Departamentu Sprawiedliwości o uznanie działającej w Stanach Zjednoczonych pro-izraelskiej organizacji AIPAC za obcą agenturę. To termin używany od 1938 roku, kiedy Kongres przyjął ustawę o rejestracji obcych agentur. Była to odpowiedź na propagandowe działania III Rzeszy na terenie USA. Chodziło o to, by osoby i organizacje reprezentujące interesy innych państw formalnie rejestrować jako „obcych agentów/agentury”. Dzięki temu obywatele amerykańscy wiedzieli, że nie są one ani obiektywne, ani niezależne. A jednocześnie nie łamano pierwszej poprawki do amerykańskiej konstytucji, gwarantującej wolność słowa – w tym wolność lobbowania. Jestem przekonany, że takie rozwiązanie pilnie należałoby przyjąć także w naszym kraju. Nie od dziś bowiem wiadomo, że niektóre państwa używają wobec Polski tzw. smart power, czyli mądrej siły. Polega ona na takim bezpośrednim oddziaływaniu na urzędy i instytucje, które w decydujący sposób wpływa na ich działania, czego jednocześnie właściwie nie da się dostrzec, bo całość tej aktywności ubrana jest w takie formy organizacyjne i prawne, że żadnego zarzutu wprost nie da się nikomu postawić. Nie ma żadnych wątpliwości, że w Polsce funkcjonują agentury co najmniej pięciu państw: Rosji, Niemiec, Stanów Zjednoczonych, Chin i Izraela. Ich aktywność ma miejsce na różnych polach – od działań typowo szpiegowskich, przez organizację rozmaitych wymian „kulturalnych i „naukowych”, po przyznawanie grantów, finansowanie fundacji, sponsorowanie mediów itp. Mimo to w ciągu ostatnich 20 lat państwo polskie ani razu nie oskarżyło o działalność agenturalną żadnej organizacji czy instytucji! Stygmatyzowanie i rejestrowanie takich organizacji i instytucji daleko bardziej zaszkodziłoby ich funkcjonowaniu niż jakiekolwiek działania kontrwywiadowcze prowadzone w tajemnicy. Pytanie tylko: czy możliwa jest publiczna demaskacja rozmaitych organizacji wpływu, skoro tak wielu ważnych polskich polityków miało z nimi konszachty? A nawet sam rzecznik rządu dostał możliwość mieszkania za darmo w luksusowych warunkach od niemieckiej spółki? Zaś sejmowa Komisja Etyki Poselskiej nie znalazła niczego niestosownego w tym, że ukrywał tę informację… Sommer
24 marca 2010 Przez wrota biurokratycznej próżności wchodzi diabeł.. Demokratyczni wybrańcy narodu z nudów wymyślają jakieś zastępcze zajęcia.. A to kupią sobie młot udarowy nie drogo- za 359 złotych, a to antenę satelitarną za 1600 złotych- też nie drogo, a to nowoczesny telefon komórkowy za 1600 złotych, a to profesjonalny aparat fotograficzny za 1990 złotych, a to nawigację samochodową.. Wszystkie te drobiazgi kupują za pieniądze przeznaczone na biura poselskie.. Nie znam dokładnie przepisów dotyczących posłów sejmowych, ale jestem ciekawy, czy za pieniądze sejmowe, czyli nasze- mogą sobie kupić na przykład słonia w menażerii. Bo osła z całą pewnością. Rekordzistą i ofiarą nudów jest poseł Piotr van der Coghen z Platformy, że tak powiem Obywatelskiej. „ - Miałem taką koncepcję, by stworzyć w swoim biurze nowoczesne warunki”- twierdzi poseł Platformy Obywatelskiej. Tylko do czego mu w biurze poselskim nawigacja samochodowa? Chyba, żeby po nudnym posiedzeniu Sejmu, wjechać dokładnie samochodem wprost do biura poselskiego.. Przy pomocy nawigacji.. To go usprawiedliwia! Nie chce mi się dociekać, który to z posłów demokratycznych kupił sobie na nasz rachunek młot udarowy(???). Chyba, że szykuje się kolejny remont „ serca demokracji”, jak pieszczotliwie o demokratycznym parlamencie – mówią demokraci. To nie na pewno, ale na pewno, pani minister Ewa Kopacz, także z Platformy Obywatelskiej, i to ona na pewno nie jest pomysłodawczynią zakupu młota udarowego, wpadła na genialny pomysł zwiększenia ilości pieniędzy w budżecie socjalistycznego państwa. Bo najlepsze w dwuznacznej propozycji jest to, że oznacza tylko jedno. Platforma w mamiącej lud kampanii tzw. parlamentarnej, mówiła o obniżeniu podatków, co jest pomysłem jak najbardziej właściwym i bardzo koniecznym, wprost niezbędnym, żeby coś drgnęło w gospodarce, a nie tylko w rajstopach u niektórych posłanek, także demokratycznych. Pani Ewa mianowicie, wpadła na pomysł, żeby leki tzw. refundowane, to znaczy dofinansowywane przez nas podatników, były opodatkowane podatkiem 3% (???). Jasnym jest, że te trzy procent potrzebne jest rządowi znowu na jakieś „niezbędne zadania”, głównie graniczące z marnotrawstwem. Jeśli ilość pieniędzy w systemie państwowej służby zdrowia ma pozostać na tym samym poziomie, to jasnym jest , że czeka nas podwyżka podatków o 3% plus koszty poboru tego podatku. Bo całość systemu w którym jest 54 miliardy złotych finansuje głównie sektor prywatny i z niego socjalistyczna władza ciągnie się te potworne sumy na to potworne biurokratyczno- państwowe marnotrawstwo.. Bo najpierw władza zabiera podatek VAT i inne podatki poprzez terenowe urzędy skarbowe, potem całość trafia do ministerstwa finansów, gdzie urzędnicy, sekretarki, samochody służbowe, a potem według rozdzielnika, do poszczególnych zbiurokratyzowanych terenowych i narodowych funduszy zdrowia.. Są jeszcze wydziały zdrowia wojewódzkie, powiatowe i gminne oraz coś tak kuriozalnego jak Sanepid, który podlega Ministerstwu Zdrowia i który żyje z okazji do wystawiania certyfikatów na zawartość wody w wodzie, no i kar nakładanych podczas permanentnych kontroli, głównie prywatnego sektora. Bo brudno, bo fartuch, bo ręce nie umyte według europejskiej instrukcji… Instrukcji mycia nóg jeszcze na szczęście nie ma, bo byłoby więcej okazji do kontroli. Ciągle nie mogę zapamiętać, czy prawy kciuk z lewej ręki, musi się zazębiać z lewym z lewej reki, czy jakoś odwrotnie.. Wiem, że trzeba pocierać jedną dłoń o drugą.. To na pewno! Dobrze oczywiście, że jest taka instrukcja, bo jest to kolejny powód, żeby wlepiać mandaty.. I ściągać pieniądze od krnąbrnych i nieposłusznych. Ma być czysto i już! Zawsze mnie zastanawiało, czy urzędnicy Sanepidu mają w domach tak czysto, jak wymagają od sprzedających hot dogi.(???). Jeśli podciągnąłeś wodę nawet bezpośrednio od szpitala, to i tak Sanepid musi ci ją „odebrać”, czy jest czysta, i musisz zapłacić kolejny raz za stwierdzenie, że jest czysta i zawiera ileś tam bakterii. Bo nie wystarczy badanie wody tylko w jednym punkcie miasta.. Musi być badany każdy kran.. A najlepiej każda kropla wody.. W każdym razie pani Ewa Kopacz , zamiast zająć się likwidacją idiotycznych przepisów, z których żyje Sanepid, kombinuje, jak uszczknąć dodatkowe pieniądze z tych, które państwo wcześniej dopłaciło do leków wybranych, a znajdujących się na czarodziejskiej liście leków refundowanych, w sprawie których pan Bolesław Piecha z Prawa i Sprawiedliwości konsultował się w jakiejś kawiarni warszawskiej z przedstawicielem handlowym, którego spotkał tam przypadkiem. Jak również przypadkiem Centralne Biuro Antykorupcyjne pod przewodem pana Kamińskiego jakoś nie bardzo interesowało się tą sprawą. Może dlatego, że pan Kamiński jest związany z panem Kaczyńskim, a pan Piecha również z panem Kaczyńskim. Nie było podsłuchów, nie było ataku antyterrorystycznego nie było rewizji w domu pana Bolesława Piechy, jako wiceministra zdrowia. Po prostu nic się nie stało. Każda firma chciałaby , żeby państwo dopłacało jej do jej produktów. Ale czy to ma ekonomiczny sens? O tyle, o ile służy biurokracji.. Tak jak wszystko w socjalizmie biurokratycznym. Bo wszystko w takim socjalizmie służy biurokracji. Pani Ewa Kopacz musiała naoglądać się filmów propagandowych z okresu rządów tow. Edwarda Gierka, kiedy to byliśmy dziesiątą potęgą w świecie, z tym, że w drugiej setce, o czym propaganda nie informowała, z powodów oczywistych. Nie bylibyśmy wtedy dziesiątą potęgą w świecie. Pani Ewa, jako minister upaństwowionego, naszego zdrowia, nie korzysta z dobrodziejstw państwowej służby zdrowia, jak jej coś dolega, pyta w tej sprawie kolegów po fachu. No tak pani minister ma swoich prywatnych lekarzy w sprawie zdrowia, a nam karze się leczyć w oparach absurdu służby państwowej.. Co prawda coś ciągle majstruje przy poprawianiu kolejek w państwowej służbie, żeby nie były za długie i żeby nie wystawiały złego świadectwa państwowej służbie zdrowia, jako naszego narodowego dorobku – ba!- dorobku na skalę światową. Pani Ewa poszła któregoś dnia na kontrolę państwowych kolejek do państwowej przychodni, żeby swoim gospodarskim okiem rzucić na swoje gospodarstwo, taki państwowy kołchoz, o czym opowiedziała tak: „Zapytałam w rejestracji, czy mogę się zapisać do kardiologa. Jakaś pani nie podnosząc głowy rzuciła:”- Zapisy w październiku. A był czerwiec. - Naprawdę?- zdziwiłam się głośno. Wtedy rejestratorka podniosła głowę i jak mnie zobaczyła, powiedziała:- Nie, nie! Jak dla pani, to jeszcze dziś. Powiedziałam jej: -A jakbym nie była ministrem zdrowia? Dlaczego mnie pani nie zapytała, czy jestem pacjentem nagłym? Dlaczego proponuje mi pani wizytę w październiku , nie wiedząc, czy ja do tego października dożyję? Dlaczego pani, znając rozporządzenie kolejkowe, nie kieruje mnie do lekarza, który dokładnie stwierdzi, kiedy mam iść do kardiologa? Rejestratorka odpowiedziała: - Jak potrzeby są nagłe, to jest jeszcze jeden zeszyt z zapisami, taki prawdziwy, u lekarza”(???). No naprawdę, boki zrywać.. Jest lewy zeszyt, jest rozporządzenie kolejkowe, jest dobra wola pani Ewy—tylko system jest do dupy. Poprawianie socjalizmu nic nie da, żeby nie wiem ile zeszytów pani w rejestracji założyła.. Systemowi potrzebny jest rynek i konkurencja! A nie gospodarskie wizyty i udawane oburzenie na rejestratorkę.. Zresztą tak naprawdę winna jest rejestratorka.. Prawda? WJR
10 ŚCIEM RADOSŁAWA SIKORSKIEGO Niszczył międzynarodowy wizerunek Lecha Wałęsy, nazywając go w zachodnich mediach prostakiem i zarzucając mu wspieranie dawnych komunistycznych służb. Dziś nadrabia to gorliwymi wyzwiskami pod adresem „karłów moralnych”, krytykujących Wałęsę znacznie łagodniej i na własnym podwórku. Kiedyś puszczał aluzje do stalinowskich rodowodów ludzi „Gazety Wyborczej”, dziś broni na jej łamach tych spośród byłych komunistów, którzy „dobrze służą ojczyźnie”. Dawniej upominał się o mordowanych przez Putina Czeczenów, dziś jest bodaj najbardziej proputinowskim polskim politykiem. A kto pamięta jeszcze, jak „europejski, przebojowy i nowoczesny” wedle obecnych deklaracji Radosław Sikorski był gwiazdą zlotów Ciemnogrodu Wojciecha Cejrowskiego? Do tego, że politycy kłamią, zmieniają zdanie pod wpływem sondaży oraz wygłaszają obietnice bez pokrycia, przyzwyczajeni są wyborcy na całym świecie. Jednak przypadek ewolucji Radosława Sikorskiego zdaje się przerastać wszystko, co zdarzyło się na polskiej scenie politycznej po 1989 r.
O Wałęsie, czyli prostak, co lubi fizycznie Nigdy żaden znaczący polski polityk nie atakował Lecha Wałęsy tak ostro jak Radosław Sikorski. O ile bowiem pozostali przeciwnicy krytykowali go w Polsce, Sikorski starał się niszczyć mit Wałęsy na arenie międzynarodowej. Gdy w 1992 r. przestał być wiceszefem MON, charakteryzował urzędującego prezydenta w artykule w „The Spectator”: „Jak każdy prostak – a Wałęsa jest nim w głębi duszy – lubi »fizyczne« sprawowanie władzy, lubi dekretować, wydawać rozkazy”. Sikorski stwierdzał, że wcześniej miał co do Wałęsy pewne złudzenia, choć postrzegał go następująco: „Określiłem go jako kogoś, kto jest »nieokrzesany, nieprzewidywalny, nieodpowiedzialny, dyktatorski, próżny i skłonny do manipulacji«”. Wałęsa okazał się być zwolennikiem powrotu Polski pod skrzydła Moskwy: „Nie oczekiwałem, że człowiekiem, który ruszy na czele powrotnego marszu z Zachodu na Wschód, będzie prezydent Wałęsa”. Sikorski nie zmieniał zdania w sprawie Wałęsy przez wiele lat. „Związał się z twardogłowymi elementami armii i służb bezpieczeństwa” – pisał o nim w 1998 r. w „Foreign Affairs”. Po latach Sikorski wygłasza na temat Wałęsy poglądy w tonie nie mniej ostrym, z tym że tym razem atakuje tych, którzy wypowiadają jego dawne poglądy. „Panie Lechu, pan się nie przejmuje tym, co niektóre karły moralne w tej chwili wygadują” – mówił w czasie obchodów przyznania Wałęsie Nagrody Nobla.
O stalinowskim tonie, paranoi i kolaboracji „Gazety Wyborczej” Największy wówczas polski dziennik Sikorski charakteryzował w 1992 r., nie unikając zakamuflowanych aluzji do stalinowskich rodowodów jego publicystów. Czytamy: „»Gazeta Wyborcza«, polski dziennik, który chlubi się swym kosmopolityzmem, uderzył w prawdziwie stalinowski ton i nazwał mnie »przedstawicielem międzynarodowego kapitału«”. Rolę środowiska „Gazety Wyborczej” i Unii Wolności Sikorski charakteryzował następująco: „Najzłośliwiej atakowali mnie i Jana Parysa dawni komuniści oraz niegdysiejsi dysydenci, członkowie dawnej opozycji o lewicowych sympatiach. Nie ma praktycznie żadnej gazety, czasopisma ani rozgłośni, które nie byłyby kontrolowane przez jedną z tych grup”. Podobnie Sikorski oceniał „GW” sześć lat później, w 1998 r. w „Foreign Affairs”: „Potraktowali swoich komunistycznych negocjatorów nie jak łajdaków, którzy być może kiedyś zasłużą na przebaczenie, lecz jak sojuszników w rządzeniu ciemnym rzekomo i ksenofobicznym narodem. Ta kolaboracja podwyższyła i tak już wysoki poziom paranoi w polskiej polityce”. Dziś Sikorski wypowiada się w „GW” w tonie bliskim „grubej kresce” i ideologii Adama Michnika. „Są ludzie, którzy służyli kiedyś władzy ludowej, a dziś zweryfikowali się, dobrze służąc ojczyźnie” – dowodził w „GW” w wywiadzie z lipca 2009 r.
O WSI, gotowych oddać Polskę z powrotem Moskwie W latach 90. rolę WSI Sikorski charakteryzował niemal identycznie jak dziś Antoni Macierewicz, jeśli nie ostrzej. Czytamy: „WSI były ostatnią funkcjonującą organizacją komunistyczną, która mogła przejąć kontrolę nad krajem, gdyby ze Wschodu znów zaczęły wiać chłodniejsze wiatry”. Sikorski zwracał uwagę, że to ludzie WSI są niezwykle silni w biznesie i zawdzięczają to ciemnym powiązaniom i operacjom: „Obecni i byli oficerowie WSI mieli mieszkania i zagraniczne konta bankowe, prowadzili operacje przemytu broni, mieli własne źródła dochodu i własne kontakty na Wschodzie i na Zachodzie” Tymczasem obecnie minister Sikorski utrzymuje kontakty z byłym szefem WSI, gen. Markiem Dukaczewskim, któremu po zdymisjonowaniu go oferował szefostwo największego w kraju Śląskiego Okręgu Wojskowego. Pozostając w konflikcie z likwidatorem WSI Antonim Macierewiczem, Sikorski stwierdzał – co było zbieżne z linią ludzi WSI – że nie wierzy, iż Macierewicz jest w stanie zapewnić ochronę kontrwywiadowczą polskiej misji wojskowej w Afganistanie.
O nowoczesności, czyli gwiazda Ciemnogrodu Wybór pomiędzy sobą a Bronisławem Komorowskim Sikorski scharakteryzował ostatnio jako wybór „między swojską, zachowawczą prezydenturą, prezydenturą z wąsem i gawędami kombatanckimi, a bardziej europejską, przebojową i nowoczesną”. 1997 r. „Gazeta Wyborcza” relacjonuje zlot Ciemnogród zorganizowany przez Wojciecha Cejrowskiego: „Po wsi paradowali młodzi ludzie w koszulkach z napisem »Jestem z Ciemnogrodu«, a na stoiskach można było kupić »Protokoły Mędrców Syjonu«. W czasie zlotu na drewnianej scenie wystąpią m.in. bard ROP Leszek Czajkowski, Violetta Villas i były minister MON Radek Sikorski, kandydujący do Sejmu z ROP”. „Tu można się policzyć i zobaczyć, że jesteśmy silni, że jest wielki entuzjazm, i że prawica to pewna formacja kulturowa” – mówił „GW” Sikorski.
O przepędzaniu ruskich żołnierzy W czasie wspomnianego zlotu Ciemnogrodu Sikorski pokazywał „bagnet zdjęty z trupa ruskiego żołnierza”. – Ten pan kandyduje. Ale w razie czego, jak mu się nie uda, to znowu gdzieś pojedzie ruskich przepędzać – wyjaśniał Cejrowski. Na łamach „Gazety Polskiej” Sikorski mówił o ludobójstwie Putina w Czeczenii, stwierdzając, że zbrodnie te będą dla niego jak krew na rękach Lady Makbet, która nie będzie chciała zniknąć. Gdy Sikorski został szefem MSZ w rządzie PO, okazał się być politykiem bardziej promoskiewskim od najbardziej betonowych postkomunistów. Dopuścił się najbardziej haniebnego aktu służalstwa wobec Moskwy po 1989 r. – próby storpedowania misji prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który poleciał do Tbilisi. Nawet Adam Michnik czy prof. Wojciech Sadurski, czyli osoby jak najdalsze prezydentowi, potrafiły docenić jego rolę w sprawie Gruzji. Artykuł obrazujący zmianę swojego podejścia do Rosji opublikował Sikorski w „GW” przy okazji wizyty Putina na Westerplatte w 70. rocznicę wybuchu II wojny światowej. Dowiedzieliśmy się z niego, że „Rosja od bez mała 20 lat idzie drogą prób modernizacyjnych i demokratyzacyjnych”.
O sojuszu z Ameryką, czyli dlaczego w Polsce nie ma tarczy „Prezentowałem zbytnio prozachodnią, pronatowską orientację” – pisał Sikorski w „The Spectator”. Zwolennikami sojuszu z Ameryką było u nas wielu polityków prawicy, jednak nie legitymowali się oni tak dobrymi jak Sikorski kontaktami w Ameryce. Tymczasem jako szef MSZ w rządzie Tuska Sikorski okazał się zwolennikiem tego, by o amerykańskiej tarczy w Polsce rozmawiać z... Rosją. Jego polityka walnie przyczyniła się do opóźnienia negocjacji ze Stanami Zjednoczonymi w tej sprawie. W wyniku tego bez żadnych gwarancji w sprawie tarczy dotrwaliśmy do czasów prezydenta Obamy, niechętnego temu projektowi.
O prawach człowieka tylko przed objęciem urzędu Radosław Sikorski przez lata budował swój wizerunek jako polityka wrażliwego na kwestie praw człowieka. W 2005 r., w 25. rocznicę powstania „Solidarności”, zorganizował w Gdańsku konferencję Solidarity Twenty-Five Years On – Lessons in the Struggle for Freedom, na której spotkali się obrońcy praw człowieka z całego świata. Jako minister Sikorski stał się obojętny na zbrodnie reżimu Putina na Kaukazie, zasłynął też z obojętności na represje wobec Polaków na Białorusi.
O strasznych Kaczyńskich, którzy wcześniej nie byli straszni „Chcę być prezydentem, by odsunąć Kaczyńskich” – tak swoją kampanię prezydencką rozpoczął Sikorski. Potem nazwał Lecha Kaczyńskiego „byłym prezydentem”. „Prezydent może być niski, ale nie powinien być mały” – stwierdził też. Kaczyńscy nie wydawali się Sikorskiemu ani „małymi”, ani „moralnymi karłami”, gdy z ich namaszczenia zostawał ministrem.
O Waldemarze Pawlaku, czyli marionetce komunistów We wspomnianym artykule w „The Spectator” Sikorski charakteryzował Waldemara Pawlaka: „Pawlak – przywódca b. ZSL, lojalnego w stosunku do partii komunistycznej, w b. marionetkowym parlamencie w czasie obrad »okrągłego stołu«, który przyczynił się do obalenia starego reżimu, siedział po stronie komunistów. Nareszcie Wałęsa ma obok siebie człowieka, z którym dobrze się czuje, premiera pochodzącego z obozu komunistycznego”. Dziś Sikorski razem z Pawlakiem to bliscy współpracownicy w rządzie Tuska.
O hakach, czyli jak Sikorski zapałał moralnym oburzeniem Ostatnie ostre wypowiedzi Sikorskiego na temat prezydenta Lecha Kaczyńskiego miały być wyrazem moralnego sprzeciwu wobec rzekomej wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego o hakach na niego. Tymczasem wcześniej o nieznanych bliżej hakach mówił publicznie... sam Sikorski. Gdy w 1997 r. minister Zbigniew Siemiątkowski wspominał o możliwości prowokacji rosyjskich w sprawie polskiego członkostwa w NATO, Sikorski sugerował, że mogą istnieć haki na Aleksandra Kwaśniewskiego: „Może chciał w ten sposób przygotować opinię publiczną na ujawnienie przez Rosjan jakichś »haków« na prezydenta Kwaśniewskiego”. Piotr Lisiewicz
CUD ROSTOWSKIEGO Rostowski wyrzucił zapewne część zadłużenia poza budżet, stosując transakcje typu SWAP. Ministerstwo weszło w te transakcje w grudniu 2009 r. tuż przed zamknięciem roku rozrachunkowego. Cud Rostowskiego może się okazać powtórką z greckiej tragedii. Według ministra finansów dług publiczny na koniec 2009 r. wyniósł 664,3 mld zł i stanowił 49,5 proc. PKB. Tenże sam minister jeszcze nie tak dawno w oficjalnym stanowisku stwierdził, że na koniec III kwartału 2009 r. dług publiczny wynosił aż 49,9 proc. PKB. Przy założeniu, że wszystkie inne zmienne pozostają constans, wynika, że nasz dług publiczny zmniejszył się w IV kwartale o jakieś 26 mld zł (0,4 proc. różnicy). Czyż nie jest to kolejny z zapowiadanych przez Tuska cudów, tym razem cud Rostowskiego. Jak pisze "Rzeczpospolita" - Ministerstwo Finansów nie chce wyjaśnić, jakie działania doprowadziły do zmniejszenia się długu publicznego w stosunku do PKB. Przyczyną na pewno nie było wzmocnienie złotego, albowiem w czwartym kwartale wg kursu NBP złoty umocnił się zaledwie o 4 i 9 groszy w stosunku do dolara i euro. Jakie są więc przyczyny cudownego zmniejszenia długu publicznego. Otóż Rostowski wyrzucił zapewne część zadłużenia poza budżet, stosując transakcje typu SWAP. Ministerstwo weszło w te transakcje w grudniu 2009 r. tuż przed zamknięciem roku rozrachunkowego. Według prawa UE - zgodnie z informacjami zamieszczonymi w "Naszym Dzienniku" - derywaty nie są klasyfikowane jako zobowiązania budżetowe i dlatego dług zastąpiony SWAP-ami wypada poza bilans. Co ciekawe, obecnie w trakcie przesilenia finansowego w Grecji, włodarze Unii zamierzają zmienić te przepisy tak, by derywaty traktować jednak jako zobowiązania budżetowe - zgodnie ze zdrowym rozsądkiem. Cud Rostowskiego może się więc okazać powtórką z greckiej tragedii. Wydawać by się mogło, że w imię racji stanu Rostowski powinien uchylić rąbka tajemnicy i przedstawić strukturę, skalę transakcji SWAP, jak i ich wpływ na poziom zadłużenia na koniec zeszłego roku - za nim tego odkrycia dokonają rynki finansowe. Albowiem wtedy z pewnością będzie się to wiązało z gwałtowną dewaluacją złotego. Jerzy Bielewicz
Prokuratura podejrzewa Cenckiewicza i Gontarczyka o ujawnienie notatki UOP Prokuratura Okręgowa w Bydgoszczy prowadzi śledztwo w sprawie możliwości ujawnienia tajnych dokumentów w wydanej przez IPN książce Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" W załączniku publikujemy strony 471- 474 książki "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" Za co prokuratura ściga Gontarczyka i Cenckiewicza? Jak się dowiedzieliśmy, w śledztwie chodzi o ujawnioną przez historyków notatkę służbową z UOP z 1991. Rzecznik bydgoskiej prokuratury Jan Bednarek poinformował tylko (potwierdzając informację portalu trojmiasto.pl), że "śledztwo dotyczy ujawnienia w 2008 r. tajemnicy państwowej przez zamieszczenie w jawnym dokumencie treści zawartych w dokumencie objętym klauzulą tajności". – Postępowanie zostało wszczęte 9 stycznia przez Prokuraturę Okręgową w Gdańsku, ale Prokuratura Apelacyjna przekazała nam sprawę do prowadzenia w połowie marca - powiedział rzecznik. Zarówno Bednarek, jak i rzeczniczka gdańskiej Prokuratury Okręgowej Grażyna Wawryniuk odmówili podania, jakich dokumentów dotyczy śledztwo, argumentując to klauzulą tajności postępowania. "Rz" ustaliła, że źródłem kłopotów historyków jest dokument umieszczony przez nich na stronach 471- 474 książki "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii". To sporządzona 20 czerwca 1991 roku notatka służbowa por. Krzysztofa Bolina z delegatury UOP w Gdańsku. Dokument opisuje oględziny akt sprawy obiektowej kryptonim "Arka". W dokumencie UOP jest informacja, że w aktach tej sprawy jest notatka oficera SB Edwarda Graczyka z rozmowy przeprowadzonej z Lechem Wałęsą 19 grudnia 1970 roku. Poza tym jest informacja o tym, że doniesienia od TW "Bolka" przejmował czasami rezydent wydziału III KW MO w Gdańsku o ps. "Madziar". Funkcjonariusz UOP napisał też w notatce, że "Arkę" SB wszczęła w 1971 roku w sprawie Stoczni Gdańskiej. Śledztwo jest prowadzone "w sprawie", co oznacza, że dotychczas nikomu nie postawiono zarzutów. Prokuratorzy mają wyjaśnić, czy doszło do naruszenia art. 265 par. 1 Kodeksu karnego, który za "ujawnienie lub wbrew ustawie wykorzystanie informacji stanowiących tajemnicę państwową" przewiduje karę od 3 miesięcy do 5 lat pozbawienia wolności.
- To jest zupełny absurd, państwo policyjne i nagonka polityczna - tak Piotr Gontarczyk komentuje w rozmowie z TVN24 podejrzenia o ujawnieniu tajemnicy państwowej. Książka "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii" ukazała się w połowie zeszłego roku. Jej autorzy postawili tezę, że Wałęsa w latach 70. był tajnym współpracownikiem SB. Publikacja wywołała wiele kontrowersji. Cenckiewicz i Gontarczyk w pracy korzystali z dokumentów SB i MSW oraz pochodzących z 90. lat dokumentów UOP przechowywanych w archiwach ABW. W książce opublikowano m.in. tajne dokumenty UOP związane ze sprawą "wypożyczenia" w 1992 r. przez ówczesnego prezydenta Lecha Wałęsę akt agenta "Bolka" (które wróciły zdekompletowane), zaginięcia innych akt SB w UOP w Gdańsku, a także przejęcia innych akt SB podczas tajnej akcji UOP w 1993 r. u b. oficerów SB w Gdańsku. W opublikowanych w książce dokumentach nie zamieszczono chronionych prawem danych oficerów UOP. W czerwcu 2008 r. rzeczniczka ABW mjr Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska informowała, że w 2007 r. ABW - jako następca prawny UOP - odtajniła na wniosek IPN dokumenty opublikowane w książce o Wałęsie. Dodała, że IPN wystosował wtedy podziękowania dla ABW. - Proces odtajnienia dokumentów będzie ponownie przeanalizowany - mówiła rzeczniczka ABW, nie rozwijając wówczas tej wypowiedzi. - Nie mamy nic do powiedzenia w tej sprawie - powiedziała zaś dziś. Zgodnie z prawem ABW odpowiada za zachowanie tajemnic państwowych i jest uprawniona do badania przypadków ich ujawnienia.
POWRÓT KUŁAKA Przed sześcioma laty, prof. Jan Winiecki w artykule o ABW napisał, że „rzeczona agencja bynajmniej – jak widać z bezbrzeżnej głupoty i totalitarnych zaszłości jej funkcjonariuszy – nie chroni bezpieczeństwa państwa i jego obywateli. Jest to po prostu Agencja Bezmyślnych Ubeków, którzy niczego się nie nauczyli. A że jeszcze, co gorsze, niczego nie zapomnieli sprzed 1989 r. to stanowią zagrożenie i dla bezpieczeństwa państwa, i dla wolności jego obywateli”. Gdy przed kilkoma miesiącami powtórzyłem te słowa w tekście „Biali Czerwoni”, napisałem, że to czego niemal codziennie jesteśmy świadkami w wykonaniu „białych czerwonych” skłania do refleksji, że oni nadal nie nauczą się niczego, my zaś, już wkrótce będziemy przypominać sobie nauki sprzed 1989 roku. Tytułowi „biali czerwoni” to określenie carskich czynowników, którym imperialne, dyktatorskie nawyki pozostały na całe życie. O nich to mówiło się, że „niczego nie zapomnieli i niczego się nie nauczyli”. W realiach III RP termin ten dotyczy funkcjonariuszy pereelowskiej bezpieki, przyjętych z całym dobrodziejstwem „inwentarza” do służb wolnej Polski i do dziś mających decydujący głos w sprawach bezpieczeństwa państwa. Jedną z bezspornych prawd o obecnym rządzie, jest fakt, że wraz z jego nadejściem, do służb III RP powrócili ludzie bezpieki cywilnej i wojskowej. Odtąd też, model funkcjonowania służb specjalnych – jako „zbrojnego ramienia” grupy rządzącej i wspornika gwarantującego nienaruszalność jej interesów, stał się „podstawą programową” ekipy Donalda Tuska. Byłoby jednak poważnym błędem sądzić, że owi „biali czerwoni” zasilający szeregi „odzyskanych” ABW, SKW, czy (ostatnio) CBA – niczego się nie nauczyli i nadal tkwią w oparach komunistycznych absurdów. Przeciwnie – ludzi ci potrafią zastosować w praktyce najlepsze wzorce - czyli te, gwarantujące umocnienie pozycji służb specjalnych w całym mechanizmie państwa. Fakt, że czerpią je z tej samej tradycji, jakiej pozostawali wierni przez lata służby w PRL-u, czyni ich wysiłki tym bardziej godnymi uwagi, bo opartymi na zasadzie lojalności. I choć nadal mogą odczuwać dyskomfort z ułomnych jeszcze efektów naśladownictwa, każdy kolejny miesiąc rządów PO-PSL przybliża nas do pożądanego ideału. Warto przecież pamiętać, że w samej Federacji Rosyjskiej tzw. reformy państwa i służb specjalnych ( a są to w FR terminy równoznaczne) zajęły pułkownikowi Putinowi kilka lat i nadal nie zostały zakończone. Trudno zatem wymagać, by po okresie dwuletnich rządów obecnej koalicji, można było mówić o pełnym sukcesie. Od chwili, gdy rządcą służb specjalnych został Krzysztof Bondaryk, można obserwować proces zacieśniania współpracy z „bratnimi” formacjami. Nie są to spektakularne zdarzenia, którymi ABW chciałaby się pochwalić, ale nawet zza zasłony skromności możemy dostrzec istotne objawy. Już w lutym 2008 roku, na portalu Kresy24.pl przemknęła informacja, że polskie służby zrobiły prezent białoruskiemu KGB i wydały zakaz wjazdu do Polski Józefowi Porzeckiemu – wiceprezesowi zwalczanego przez Łukaszenkę Związku Polaków na Białorusi. Znający okoliczności sprawy informator twierdził, że polskie służby uległy sugestiom białoruskiego KGB na temat rzekomej „agenturalnej działalności” Porzeckiego. Nie zweryfikowano tych informacji i zaufano osobie która je przekazała. Informator portalu Kresy24.pl. zauważył, że „nie ulega wątpliwości, iż zakazując Porzeckiemu wjazdu polskie służby po raz kolejny zrobiły prezent KGB, uderzając w sam środek ZPB. Można tylko sobie wyobrazić jaką radość sprawiło białoruskim służbom podważnie zaufania do Porzeckiego w polskim środowisku na Grodzieńszczyźnie i jak destrukcyjnie wpłynie to na Związek”.Warto dodać, że wcześniej Porzecki był szykanowany przez polskie władze, a zakaz wobec niego zdjęto na jesieni 2005 roku, po dojściu do władzy PiS. Polskie MSZ przeprosiło wówczas działacza za dawne szykany, przyznając, że wcześniejsza decyzja o zakazie wjazdu była całkowicie bezpodstawna. Po cofnięciu zakazu Porzecki wielokrotnie przyjeżdżał do Polski. Reprezentował ZPB, w towarzystwie Andżeliki Borys spotykał się z przedstawicielami polskich władz, z Marszałkami Sejmu i Senatu. Co takiego nagle się stało, że polskie służby ponownie uznały, że stanowi on zagrożenie?
To zdarzenie można byłoby uznać za incydentalne, gdyby nie informacja z listopada 2009 roku, mówiąca o tym, że z Polski do białoruskiego KGB wyciekły setki danych o transakcjach Białorusinów w naszym kraju, a białoruska bezpieka szantażuje tymi informacjami swoich obywateli i pracowników polskiego konsulatu w Grodnie, wzywając dziesiątki osób na przesłuchania. Nie mogąc ustalić winnych tego bezprawnego przecieku "Gazeta Wyborcza" (która sprawę opisała) próbowała się dowiedzieć, czy polska instytucja, do której KGB zwraca się o dokumenty, powinna powiadomić ABW. "Instytucje państwowe nie mają takiego obowiązku" - odpisała rzeczniczka ABW ppłk Katarzyna Koniecpolska-Wróblewska i dodała że "jeśli przedstawiciele wspomnianych instytucji stwierdzą, iż jakiekolwiek okoliczności takiej wymiany informacji mogą wiązać się z zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa bądź mają znaczenie z punktu widzenia ustawowych obowiązków ABW, mają obowiązek o takim fakcie poinformować". Jednak trzy miesiące później mogliśmy się dowiedzieć, że Polska przekazuje białoruskiemu KGB informacje o transakcjach handlowych na terenie kraju, przeprowadzanych przez obywateli Białorusi, w tym polskiego pochodzenia. Do zaprzestania tej działalności wezwali rząd parlamentarzyści z sejmowej Komisji Łączności z Polakami za Granicą, występując do premiera z dezyderatem, by wstrzymać przekazywanie danych. Miesiąc wcześniej - media ujawniły wewnętrzny dokument wywiadu skarbowego, w którym funkcjonariusz tej służby opisywał, jak na żądanie przełożonych przekazał oficerom ABW wiadomości z baz danych ministerstwa skarbu. Zrobił to na wyraźne polecenie szefostwa, choć zgłosił wątpliwości dotyczące takiego działania. Tak bliska (choć bezprawna) współpraca nie może dziwić, bowiem od lat kolejni szefowie wywiadu skarbowego to osoby, których kariery są ściśle związane z ABW. Analiza wielu zdarzeń w Rosji, na Białorusi oraz w Polsce – może doprowadzić do wniosku, że „biali czerwoni” potrafią czerpać ze skarbnicy doświadczeń starszych kolegów.
W tym samym czasie, gdy rząd Donalda Tuska opracowywał tzw. „program ochrony cyberprzestrzeni”, w putinowskiej Rosji wydawano kolejne akty prawne w ramach oficjalnego, rządowego „programu bezpieczeństwa antykryzysowego” i „publicznej kampanii przeciwko terroryzmowi”. Wszystkie łączył wspólny mianownik; prowadziły do zwiększania (i tak niebotycznych) uprawnień służb specjalnych, a tym samym – do rozbudowy systemu kontroli nad społeczeństwem. Prócz tego, zmierzały do realizacji ważnej koncepcji stworzenia tzw. modelu „kułaka”, czyli zaciśnięcia wszystkich rodzajów służb wokół jednej struktury na wzór KGB. Bez cienia wątpliwości - te same tendencje da się zauważyć pod rządami PO-PSL.Regulacje prawne, jakie proponował rząd Tuska szły zawsze w kierunku zbliżonym do rozwiązań rosyjskich. Podstawowym aktem prawnym, była ubiegłoroczna nowelizacja ustawy o zarządzaniu kryzysowym, którą przeforsowano w błyskawicznym tempie 6 miesięcy. Zarzucano jej nadmierne eksponowanie roli ABW i udzielenie tej służbie uprawnień do inwigilacji przedsiębiorstw. Na podstawie nowych przepisów ABW uzyskała niekontrolowany dostęp do dokumentów i informacji w firmach zarządzających tzw. infrastrukturą krytyczną (energetyka, transport, komunikacja, teleinformatyka) oraz możliwość wpływu na obsadę stanowisk pełnomocnika ds. kontaktów z ABW. Lektura tekstu ustawy nie pozostawia wątpliwości, że zasadniczym celem jej uchwalenia było wyposażenie służby pana Bondaryka w potężny instrument nadzoru nad przedsiębiorcami. Nowe przepisy nałożyły na szeroki krąg podmiotów obowiązek przekazywania szefowi ABW nie tylko informacji o zagrożeniach o charakterze terrorystycznym, lecz również o zagrożeniach dotyczących działań, „które mogą prowadzić do zagrożenia życia lub zdrowia ludzi, mienia w znacznych rozmiarach, dziedzictwa narodowego lub środowiska”. W praktyce – pod pozorem walki z terroryzmem, dano ABW uprawnienia pozwalające głęboko ingerować w procesy gospodarcze i działalność najważniejszych firm. Podobnym celom służył opracowany przez rząd Tuska „Plan naprawczy” dla systemu PESEL2. Przewidywał bowiem przeniesienie części działań pierwotnie realizowanych w projekcie PESEL2 do projektu pl.ID – czyli wdrożenia elektronicznego dowodu tożsamości- to zaś prowadziło do budowy elektronicznej bazy danych o wszystkich obywatelach. Zapowiadany obecnie elektroniczny dowód osobisty przewidziany w projekcie pl.ID, jest w istocie integralną częścią systemu identyfikacyjnego PESEL2. Od 2011 roku przewiduje się wydawanie e-dowodów oraz uruchomienie usług uwierzytelniania obywateli. Ponieważ całkowita wartość jednego tylko projektu pl.ID projektu wynosi 370 mln zł, czyni go niezwykle atrakcyjnym i dochodowym przedsięwzięciem biznesowym. Decydujący wpływ na przebieg tego rodzaju przetargów ma ABW. Mogliśmy się o tym przekonać na przykładzie przetargów na maszyny sortujące dla Poczty Polskiej w listopadzie 2008. Chodziło o elektroniczny system opracowywania korespondencji, który umożliwia tworzenie bazy danych o adresatach i nadawcach oraz analizę grafologiczną. Wymogi, jaki winny spełniać użyte do tego celu urządzenia zostały określone przez ABW, w zakresie tzw. funkcji specjalnych. Komisja przetargowa, sporządzając specyfikację istotnych warunków zamówienia musiała brać pod uwagę wymagania techniczne stawiane przez ABW i pytać Agencję o ocenę ofert. „Wiele wskazuje na to – pisał wówczas „Dziennik” - że przetarg rozstrzygnęły specsłużby. Teraz może się to powtórzyć. W kwietniu, tuż przed ogłoszeniem ostatniego przetargu na dostawę maszyn o wartości 250 mln zł, doszło do spotkania kierownictwa poczty i szefów ABW. Nie wiadomo, jakie zapadły decyzje. Wszystko objęte jest klauzulą tajemnicy państwowej”. Warto zatem przypomnieć, że od lipca 2009 roku rosyjskie specsłużby mają prawo kontrolować wszystkie przesyłki pocztowe, a pracownicy urzędów pocztowych zostali zobligowani do przekazywania strukturom siłowym prowadzącym operacje śledcze informacji o danych adresowych nadawców i odbiorców oraz udostępniania samych przesyłek. Mam przeświadczenie, że choć polskie prawodawstwo zabrania jeszcze takich praktyk, są one dostępne dla Agencji pana Bondaryka.
Podobieństwa modelu „kułaka” na tym się nie kończą. Przed trzema laty rozpoczęto w Rosji tworzenie ogromnej megabazy danych, nazywając ją "jednolitym systemem informacyjno-telekomunikacyjnym" (EITKS). Celem miała być walka ze zorganizowaną przestępczością i zintegrowanie wszystkich dotychczasowych baz danych policji w jednym systemie. Program ma umożliwiać natychmiastowy dostęp do wszelkiego rodzaju informacji o osobie (nagrania audio, video, zdjęcia, odciski palców, dane biometryczne, próbki tekstu) w dowolnym miejscu w kraju i określenie tożsamości na podstawie nawet cząstkowej informacji. Kolejnym krokiem było uzyskanie przez FSB pełnego dostępu do baz danych o klientach firm telekomunikacyjnych. Uchwalone w 2005 roku prawo zobowiązywało operatorów, aby na własny koszt zapewnili służbom specjalnym "na odległość" i przez całą dobę pełny dostęp do baz danych o klientach. I to bez potrzeby uzyskiwania sankcji sądowej. Pod lupą FSB znaleźli już wówczas rosyjscy dostawcy Internetu, a praktyka stosowania tej ustawy wskazuje, że służy ona do cenzurowania i nadzorowania przepływu informacji w Internecie. Podobne pomysły - rejestracja stron internetowych, identyfikowanie użytkowników, odcinanie nieprawomyślnych portali internetowych - wzorowane na rozwiązaniach FR wprowadził rząd Białorusi. Te same rozwiązania próbuje wprowadzić rząd Donalda Tuska, zasłaniając się koniecznością ”walki z terroryzmem”, hazardem, przestępczością zorganizowaną. Choć wycofanie z zapisów ustawy o grach, wprowadzających tzw. Rejestr Stron i Usług Niedozwolonych zostało odebrana jako rzekome „zwycięstwo internautów” – już pojawiają się zapowiedzi powrotu do tej koncepcji i wprowadzenia de facto cenzury Internetu. Kolejnym, istotnym aktem prawnym jest gotowy już projekt nowelizacji ustawy o ochronie informacji niejawnych. Zawarte w nim przepisy powierzają szefowi ABW funkcję krajowej władzy bezpieczeństwa - instytucji odpowiadającej za kontakty m.in. z NATO, ale także za wydawanie upoważnień do dostępu do informacji niejawnych. Dotychczas odpowiedzialność za kontakty z sojusznikami była w Polsce podzielona. Również w zakresie certyfikatów bezpieczeństwa istniał wyraźny podział, a informacje wojskowe leżały w gestii SKW, cywilne zaś – ABW. Obecnie wojskowy kontrwywiad byłby faktycznie podporządkowany cywilnej agencji. Według projektu ustawy, szef ABW ma sprawować nadzór nad stanem ochrony informacji niejawnych i prowadzić inspekcje w podmiotach przetwarzających informacje. Co więcej - to on będzie odtąd określał definicję informacji ściśle tajnej i tajnej oraz arbitralnie rozstrzygał, które informacje należy ukryć przed obywatelami. Dotychczasowa ustawa miała dwa załączniki, które wymieniały precyzyjnie poszczególne kategorie informacji. Teraz, będzie to robił Krzysztof Bondaryk, a jego służba może dowolnie definiować każdą informację i ścigać urzędników nakładających klauzulę Rozwiązanie takie oznacza powrót do praktyki z okresu komunizmu, gdy tajna policja PRL decydowała co jest, a co nie jest tajne i sama określała zakres dostępu obywatela do wiedzy. Wspólny z tamtym okresem i z wzorcami rosyjskimi jest fakt, iż decydujący głos w uchwalaniu prawa, związanego z ochroną i przepływem informacji ma „resort siłowy”. W praktyce oznacza to, że głównym konsultantem rządowych nowelizacji jest ABW, a wsparcie dla tych pomysłów, rząd Tuska uzyskuje ze środowisk, które całkowicie zawłaszczyły obszar ochrony informacji. Myślę o rozlicznych stowarzyszeniach i organizacjach, skupiających „białych czerwonych”, a reprezentujących tzw. „czynniki społeczne”. Większość z nich uczestniczy w konsultacjach rządowych projektów i jest mocno zaangażowana w proces stanowienia prawa Podobnym do rozwiązania rosyjskiego, jest powstały w sierpniu ub.r w MSWiA projekt rozporządzenia nakładającego na dostawców usług internetowych obowiązek przechowywania na potrzeby służb wszystkich danych dotyczących użytkowników. Rozszerzenie obowiązku retencji danych z operatorów telekomunikacyjnych również na dostawców usług (np. założyciela forum czy właściciela portalu) byłoby ewenementem na skalę europejską. Zgodnie z założeniami zmian, dostawca usług internetowych miałby zapewnić służbom możliwość zdalnego i niejawnego przeszukania informatycznych nośników danych. Niemal identyczne pomysły realizuje już Łukaszenka. Białoruskie KGB i tzw. Centrum Analiz przy prezydencie będą mogły nieprzerwanie kontrolować łączność telefoniczną. Obie instytucje mogą również w nieograniczony sposób korzystać z bazy danych wszystkich operatorów telefonii komórkowej i stacjonarnej oraz Internetu. Nowe przepisy nakładają na operatorów obowiązek zakupu i montażu urządzeń umożliwiających służbom całodobowy dostęp do ich baz danych Pułkownik Putin nie pozostaje w tyle i zamierza wprowadzić (pod pozorem walki z kradzieżami telefonów komórkowych), prawo pozwalające na totalne podsłuchiwanie wszystkich obywateli, zgodnie z którym milicja będzie mogła zmusić operatorów sieci komórkowych w Rosji do ujawniania tajnych informacji o swoich klientach. „Pod lupą” znajdą się dziesiątki milionów ludzi - pisze portal NEWSru. Wspólną cechą wszystkich regulacji prawnych, proponowanych przez obecny rząd w zakresie bezpieczeństwa państwa, jest skupienie całej władzy w rękach ABW. To – prócz poszerzania zakresu inwigilacji społeczeństwa najważniejszy wskaźnik, że mamy do czynienia z „modelem kułaka” – czyli zaciśnięciem wszystkich służb i kompetencji wokół supersłużby Krzysztofa Bondaryka. Jak w przypadku aktywności „siłowników” Putina, również działaniom rządu Donalda Tuska towarzyszą pozory legalizmu i demokracji, ponieważ formalne decyzje legislacyjne zapadają w sposób zgodny z obowiązującym prawem, a ich przesłanką są kwestie „bezpieczeństwa narodowego”, „walki z terroryzmem” i „dobra obywateli”. Choć nie sposób w jednym tekście wskazać wszystkich przykładów „modelowej wspólnoty”, jest jeszcze jeden obszar , o którym warto powiedzieć z uwagi na wyraźne podobieństwo do rozwiązań putinowskich. Histeria rozpętana wokół IPN i konsekwentny zamiar zniszczenia wolności badań historycznych – tak dobitnie wyrażony w nowelizacji ustawy o IPN, ma swoje podłoże w ideologii odziedziczonej po władcach PRL-u, którzy na indeksie dziedzin politycznie niepewnych i podejrzanych stawiali nauki historyczne. Podobnie - jak komuniści zdawali sobie sprawę z groźby, jaką dla ich systemu zakłamania niosła prawda historyczna, tak ludzie tworzący III RP upatrują zagrożenie dla swoich interesów w działalności niezależnej instytucji historycznej. Choć na wzór gen. Lwa Sockowa z FSB nasi „biali czerwoni” nie organizują jeszcze konferencji prasowych, by przedstawiać na nich obowiązującą wersję historii, tę samą rolę zdają się spełniać wypowiedzi ignorantów z partii rządzącej. Zmierzamy też do wzorca określonego przez FSB, która w październiku ub. r oskarżyła rosyjskiego historyka badającego stalinowskie represje o rozpowszechnianie informacji o charakterze niejawnym. "Nowaja Gazieta" podała, że 13 września 2009 Suprun, kierownik Wydziału Historii Ojczystej Pomorskiego Uniwersytetu Państwowego w Archangielsku, został nawet na krótko zatrzymany pod zarzutem „skopiowania danych ankietowych przesiedleńców i przekazania ich za granicę”. Naśladowcy Putina spod znaku PO-PSL doprowadzili w kwietniu ub.r. do wszczęcia prokuratorskiego śledztwa w sprawie „możliwości ujawnienia tajnych dokumentów w wydanej przez IPN książce Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii", zarzucając historykom ujawnienie notatki służbowej z UOP z 1991r. Niedawny wyrok „w obronie dóbr osobistych” córki Wałęsy wpisuje się w tę samą filozofię. W maju 2009 prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew utworzył specjalną komisję do walki z „agresywnymi próbami tworzenia historii szkodliwej dla Rosji”. W jej skład weszli wysocy rangą wojskowi, historycy i urzędnicy państwowi, których Miedwiediew zobligował do „badań i poszukiwań historycznych celem wykazania fałszerstw szkodzących Rosji”. Polskim odpowiednikiem „komisji historycznej” ma stać się Rada IPN, powoływana z gremiów słynących z niechęci do rozliczeń okresu komunizmu. Zatwierdzane przez Radę programy badawcze i nowy profil działalności Instytutu, będzie w takim samym stopniu służył prawdzie historycznej, jak komisja Miedwiediewa i podobnie jak ona - otrzyma zadanie podtrzymania groźnego mitu. Aleksander Ścios
Nieuctwo Amerykanów? Wczoraj mogli Państwo pooglądać filmiki o rzekomym nieuctwie Amerykanów – a ja obiecałem odpowiedzieć na pytanie zadane przez {Moby888}: Skąd się bierze ten fenomen, że taki głupi naród jest potęgą na świecie. Od nas na geografii wymagają żebyśmy znali stolicę każdego państwa, na studiach męczą zadaniami, że trzeba je we trzech rozwiązywać - a Polska dalej brodzi w gównie... gdzie robimy błąd? Otóż ci, co czytają moje wypowiedzi na ten temat, już to wiedzą. Mogą więc dalej nie czytać... Odpowiedź jest bardzo prosta. Bo o potędze państwa decyduje 5% ludności. I to ich wykształcenie jest ważne. Kształcenie reszty, w tym sensie, w jakim się ja kształci – to tylko marnowanie czasu i pieniędzy. A ponadto robienie tym ludziom strasznej krzywdy. Ta wiedza oferowana w polskich (i nie tylko polskich) szkołach, jest b. przydatna przy rozwiązywaniu krzyżówek. Natomiast do niczego więcej. Polska szkoła hoduje ćwierć- i pół-inteligentów – znających sporo rzeczy na pamięć i z tej racji uważających, że mogą decydować o przyszłości kraju na równi z tymi, którzy myślą. Ale to pół biedy. Największą krzywdę robi się dzieciom nie mającym w ogóle zdolności do myślenia abstrakcyjnego. A nawet: myślenia w kategoriach ogolnych. Ci ludzie mogliby być znakomitymi operatorami koparki, kierowcami samochodowymi, kamieniarzami. i w ogóle – gdyby wzięli się za naukę tego zawodu w czasie, gdy umysł jest najbardziej chłonny: ok. 15.go roku życia (i wcześniej). Tymczasem do 18.go roku życia trzymani są w szkole, gdzie wbija się im w głowę kompletnie nieprzydatne im wiadomości, uczy się (w czym celują zdolniejsi koledzy!) że są tumanami bo nie rozumieją, co to jest równanie z trzema niewiadomymi – a oni już przez trzy lata mogliby zostać cenionymi specjalistami np. w rzeczonym kamieniarstwie. i mając lat 19 być samodzielnymi finansowo mężczyznami – a nie wisieć na garnuszku u mamy. Daję słowo: kamieniarstwo – to poważny fach. Ułożyć ładnie bruk jest dużo trudniej, niż napisać kolejny artykuł o zaletach (lub wadach) Unii Europejskiej. I w Stanach tych ludzi się ceniło. Dzieci 13-letnie już zarabiały podczas wakacji – i nie tylko. Bo te 5% umiejące myśleć abstrakcyjnie, to skarb – ale te 95% jest też ważne. One nie muszą znać teorii Względności, Teorii Ewolucji czy tp. Mają wiedzieć, że dobry Pan Bóg naradza uczciwych, a karze złodziei, muszą umieć liczyć w zakresie niezbędnym w ich zawodzie (rachunków potrzebnych naucza się szybko – rachunki abstrakcyjne ich po prostu nie interesują!), muszą być uczeni, że trzeba być punktualnym, rzetelnym, honorowym – takie rzeczy. A wiedza o tym, jak nazywa się stolica Węgier (czy Wisconsin...) , jest im całkowicie zbędna. 60% Polaków nie wyjeżdża poza swój powiat. Tym niemniej uczy się ich geografii Australii – natomiast nie mają pojęcia, jakie lasy rosną w ich powiecie, jakie skarby kryje ziemia.. W miastach nie wiedzą, co oznaczają rozmaite techniczne tabliczki na murach, ani: gdzie jest najbliższy kran przeciwpożarowy. W Polsce i w całej Europie oświata jest w rękach edukacjonistów: ludzi mających wiedzę encyklopedyczną – i wierzących, że następne pokolenie powinno tę wiedzę jeszcze pogłębić. Czemu sprzyja to, że zadania rosną: ja w dzieciństwie (ale w ramach hobby) znałem stolice i flagi wszystkich państw... a teraz jest ich parę razy więcej. I jeszcze jedna uwaga: w ramach zajęć praktycznych Amerykanów uczono rzeczy pożytecznych. U nas, choć właśnie odchodzi się od wbijania w głowy nauk abstrakcyjnych, zamiast tego wbija się dzieciom same slogany, lub wiedzę o tym, jak się ma UZE do OECD – jak gdyby te instytucje miały jakiekolwiek znaczenie dla codziennego życia – i jakby miały jeszcze istnieć za kilka lat....A sosny i pokłady piaskowca będą trwały... Uczy się też fałszu – ot, choćby tego o GLOBCIu... Co gorsza: nie ma szkół dla tej elity, dla tych 5%. Przedtem kaleczono innych każąc im udawać, że umieją myśleć abstrakcyjnie – teraz kaleczy się zdolnych, obniżając ich poziom do innych. D***kracja. Przerażające! W Ameryce też jest już d***kracja – ale przetrwały ślady republikanizmu. Nie ma urawniłowki. Tam człowiek zdolny robi pieniądze – i dziecko zdolnego człowieka, na ogół też zdolne, może już chodzić do elitarnej szkoły! A zdolne dzieci z ubogich rodzin – to się zdarza częściej, niż niektórzy myślą - dostają stypendia. I po problemie. JKM
JAK PLATFORMA NISZCZY IPN Ostateczny projekt nowelizacji ustawy o IPN, zatwierdzony przez Sejm, zawiera liczne zapisy, które doprowadzą do zawłaszczenia tej instytucji, pozbawienia jej roli śledczej i edukacyjnej oraz zakończenia procesu lustracji i odkrywania tajemnic najnowszej historii. „Trzeba najpierw twardo postulować rozwijanie działalności Instytutu Pamięci Narodowej. Jeśli ktoś dzisiaj kwestionuje sens bardzo gruntownych badań nad najnowszą historią, także w kontekście oskarżania komunizmu jako systemu, to albo ma złą wolę, albo nic nie rozumie. To babranie się w historii, także lustracyjne, bywa przykre, ale absolutnie niezbędne” – mówił przed sześcioma laty lider PO Donald Tusk w wywiadzie dla „Przekroju” („Strach na całe zło” 45/46/2004) i dodawał: „Mam wrażenie, że jesteśmy o krok od tego, aby uznać, że filozofia »Gazety Wyborczej« i części obozu politycznego, filozofia krytykująca te działania, poniosła absolutną klęskę”. Tradycyjnie błędne prognozy polityka PO i w tym wypadku okazały się chybione, bo 6 lat później premier Donald Tusk autoryzował „filozofię »Gazety Wyborczej«” i w porozumieniu z SLD chce doprowadzić do faktycznej likwidacji idei IPN. Od chwili powołania rządu PO–PSL byliśmy świadkami, jak przy pomocy gróźb, szantażu i nacisków próbowano ograniczyć autonomię Instytutu i aktywność historyków. Pretekst do rozprawy znajdowano w publikacjach na temat Wałęsy – przy czym prawdziwą histerię wywołała książka Pawła Zyzaka, wydana przez prywatną oficynę. Nikt z arogantów rzucających gromy na IPN nie próbował nawet wykazać związku pomiędzy publikacją a żądaniem likwidacji Instytutu. Podobnie nawoływanie do ograniczenia budżetu IPN nie mogło mieć związku z jedną książką Gontarczyka i Cenckiewicza wobec kilkuset wydawnictw finansowanych ze środków Instytutu.
Rozwiązanie „problemu” IPN Prawdziwych przyczyn niechęci wobec IPN można wymienić co najmniej kilka; począwszy od działań Biura Lustracyjnego i publikacji katalogów zawierających dane osobowe współpracowników bezpieki, poprzez aktywność wydawniczą i edukacyjną, po liczne śledztwa prowadzone przez pion śledczy. U podstaw tego stosunku leży ideologia odziedziczona po władcach PRL, która na indeksie dziedzin politycznie niepewnych i podejrzanych stawiała nauki historyczne. Podobnie jak komuniści zdawali sobie sprawę z groźby, jaką dla ich systemu zakłamania niosła prawda historyczna, tak ludzie tworzący III RP upatrują zagrożenia swoich interesów w działalności niezależnej instytucji historycznej. Przez kilkanaście miesięcy poznawaliśmy kolejne projekty nowelizacji ustawy o IPN. Każdy z nich zmierzał do ograniczenia suwerenności Instytutu i poddania go politycznej kontroli. Prawie nie ukrywano, że zmiana na stanowisku prezesa (powołanego w 2005 r. głosami posłów PO) ma służyć podporządkowaniu Instytutu, a regulacje dotyczące dostępu do materiałów archiwalnych – ochronie interesów funkcjonariuszy SB i tajnych współpracowników bezpieki. Ostateczny projekt nowelizacji, zatwierdzony przez Sejm, zawiera liczne zapisy, które doprowadzą do zawłaszczenia instytucji, pozbawienia jej roli śledczej i edukacyjnej oraz zakończenia procesu lustracji i odkrywania tajemnic najnowszej historii. Projekt autorstwa Platformy jest przy tym chaotycznym, legislacyjnym gniotem, zawierającym wiele niekonstytucyjnych zapisów, niedopracowanych i sporządzonych naprędce – co wyraźnie sugeruje, że powstał na doraźne polityczne zlecenie. O tym, jakie środowiska mogły być zainteresowane gwałtownym przyśpieszeniem prac nad nowelizacją ustawy, może świadczyć korelacja między wypowiedziami prezesa IPN z końca lutego br. a natychmiastową reakcją polityków PO. 25 lutego Janusz Kurtyka, komentując wyrok TK w sprawie esbeckich emerytur, stwierdził: „Ci, którzy katowali Polaków jako członkowie Informacji Wojskowej, czy którzy inwigilowali również opozycję jako członkowie Wojskowej Służby Wewnętrznej, pozostają poza tą ustawą” i dodał: „Wojskowe służby powinny być nią objęte. Należy zrobić wszystko, żeby wyrównać pozycje funkcjonariuszy cywilnej bezpieki i żołnierzy wojskowej bezpieki”. Już trzy dni później prasa donosiła, że sejmowe prace PO nad znowelizowaniem ustawy ruszyły z kopyta, a Platforma się spieszy, bo chce, aby nowy prezes był wybierany już według nowych zasad. Uchwalenie nowelizacji posłowie PO zapowiadali na następne posiedzenie Sejmu, nie ukrywając, że zamierzają zdążyć ze zmianą przepisów do maja br. Warto zauważyć, że koncepcja, według której zbudowano zapisy nowej ustawy, ujawnia swoje autorstwo w wypowiedzi Bronisława Komorowskiego z kwietnia 2009 r. Wówczas to marszałek Sejmu „rozwiązanie problemu IPN” widział w „wytworzeniu konkurencji poprzez inne posterowanie strumieniem pieniędzy na badania naukowe” oraz „gruntownej przebudowie Instytutu”. Zgodnie z tą intencją, pod pozorem zapewnienia „neutralności politycznej” wprowadza się do ustawy przepisy skonstruowane w taki sposób, by ubezwłasnowolnić szefa IPN, a jego kompetencje scedować na rzecz Rady, formowanej pod dyktando władz największych polskich uczelni. Włączenie w proces wyłaniania szefostwa IPN środowisk uniwersyteckich można tłumaczyć tylko skrajną niechęcią, jaką polskie uniwersytety wykazują wobec lustracji. Dlatego w nowelizacji przewidziano, że zespoły uczelniane wyłaniające kandydatów do Rady IPN nie muszą poddawać się lustracji. To zaś oznacza, że liczni współpracownicy bezpieki pracujący w polskich uniwersytetach wyłonią do Rady podobnych sobie fachowców od najnowszej historii. Te same intencje przyświecały wskazaniu Krajowej Rady Sądownictwa i Krajowej Rady Prokuratury jako organów wyłaniających kandydatów na członków Rady IPN. Obie organizacje od lat chronią swoich członków, ściganych przez pion śledczy Instytutu w związku ze zbrodniami sądowymi popełnianymi w okresie PRL i nie wyrażają zgody na uchylanie immunitetów, nawet w przypadku ewidentnych przestępstw. Brak lustracji zawodów prawniczych (a w szczególności środowiska sędziowskiego) oraz niechęć do rozliczeń okresu komunizmu pozwala podejrzewać, że rekomendacje te będą obarczone troską o interesy korporacji.
Marionetkowy prezes Nowo powołana Rada w kontekście obszaru działalności IPN będzie dysponować imponującymi uprawnieniami. To ona będzie ustalała harmonogramy programów badawczych, zasady działania IPN, a nawet rozstrzygała konkursy grantowe. Radzie przyznano również prawo rekomendacji procedury lustracyjnej – choć kwestie te reguluje kodeks postępowania karnego i ustawa lustracyjna. Dekretowanie takich kompetencji Radzie, która nie jest organem IPN, nie ma prawa do wydawania rozporządzeń ani przepisów powszechnie obowiązujących, musi budzić zastrzeżenia co do ich konstytucyjności. Jedyne, czego Rada nie będzie robiła, to ponoszenie odpowiedzialności. Tę bowiem ma ponosić prezes – sprowadzony do roli politycznej marionetki, którą pod byle pretekstem można odwołać zwykłą większością głosów. W praktyce oznacza to, że szef IPN będzie zakładnikiem partii dysponującej większością sejmową. Przepisy dotyczące relacji Rada–prezes skonstruowano w taki sposób, by wytworzyć chaos kompetencyjny – szczególnie w zakresie ustalania programów badawczych, konkursów grantowych i finansowania zadań Instytutu. Jednak tylko pozornie niedorzeczny wydaje się przepis art. 4, przyznający Radzie funkcje arbitrażowe tam, gdzie za decyzje finansowe odpowiada prezes IPN. Podobnie – choć nie przewidziano żadnych procedur konkursowych – ich przygotowaniem i rozstrzyganiem ma zajmować się Rada, nie biorąc odpowiedzialności za zdolności budżetowe Instytutu. Chodzi zatem o sytuację, w której organ nieponoszący żadnej odpowiedzialności finansowej ogłasza konkurs na finansowanie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zamiarem autorów ustawy było uzyskanie dodatkowych środków z budżetu na rzecz zewnętrznych środowisk uniwersyteckich. Odtąd bowiem pieniądze na badania historyczne i programy grantowe, prowadzone przez uniwersytety i jednostki zewnętrzne, mają pochodzić z kasy IPN. Pozbawienie Instytutu „monopolu” na badania i projekty historyczne oznacza faktyczne dysponowanie jego budżetem przez Radę złożoną z przedstawicieli „konkurencyjnych” ośrodków naukowych. Na tym zabiegu, wyjętym spod kontroli ustawy o finansach publicznych, zdaje się polegać pomysł „wytworzenia konkurencji poprzez inne posterowanie strumieniem pieniędzy” – wyrażony przez Komorowskiego. Aleksander Ścios
Naród w połowie niepodległy Wysiłek pookrągłostołowych elit nakierowany był na przekonanie ludzi, że winni są im dozgonną wdzięczność. To społeczeństwo miało służyć swą pracą i zapobiegliwością elitom, a nie odwrotnie – pisze polityk. Dla nas, Polaków, centralnym problemem ogniskującym nasze zbiorowe trwanie przez ostatnie 300 lat jest kwestia niepodległości. Temu wielkiemu słowu marzeniu służyli myślą, pracą i walką najlepsi polscy synowie przez kilkanaście pokoleń. Warunkiem niepodległości jest istnienie własnego państwa – Polski. Po upadku Rzeczypospolitej, wspominając i lamentując, pisał poeta: „pawiem narodów byłaś i papugą, a teraz jesteś służebnicą cudzą”. Tracąc własne państwo u progu XIX stulecia, dramatycznie osłabiliśmy nasz wkład we własny rozwój i nasze uczestnictwo w naukowym, technicznym, materialno-organizacyjnym postępie cywilizacji europejskiej.W latach 90. Polska stała się zewnętrznie niepodległa. Ale śmiem twierdzić, że wciąż nie ma w niej niepodległości wewnętrznej
Bez zaszczytnego miana Za odzyskanie Polski zapłaciliśmy jeszcze na sam koniec, podczas I wojny światowej, olbrzymią cenę. Na frontach tamtej wojny poległo ok. 800 tys. żołnierzy Polaków. Wcieleni do wrogich armii, ginęli często w bratobójczych bojach. U progu II Rzeczypospolitej w 1920 r. niemalże cudem uratowaliśmy raczkującą niepodległość – daliśmy łupnia bolszewikom. Na ten cud złożyło się bohaterstwo naszych żołnierzy i genialny manewr dowódców, w tym samego marszałka Piłsudskiego. Zyskaliśmy swoje pięć minut – 20 lat niepodległości. Wrzesień 1939 r. znowu tego skarbu nas pozbawił. W strasznej okupacji niemiecko-sowieckiej, potem niemieckiej, potem wyzwoleni i zarazem zniewoleni przez Sowietów straciliśmy warstwę przywódczą, większość inteligencji i kwiat polskiej młodzieży. Niemcy wymordowali cały naród Żydów polskich zamieszkujący przez wieki nasze wspólne ziemie. Sowieci zabrali nam pół Polski, dając w zamian zabrane Niemcom ziemie odzyskane. 45 lat PRL to okres rządów namiestniczych z moskiewskiego, komunistycznego nadania. Atrapa niepodległości. I przyszedł rok 1989. I minęło ostatnie dwudziestolecie. Czy byliśmy w nim, czy jesteśmy teraz niepodlegli? W pierwszej połowie lat 90. słuchałem w TVP wywiadu z red. Jerzym Giedroyciem. Pytany o tę kwestię sędziwy Redaktor nie chciał, a może nie mógł powiedzieć, że Polska jest niepodległa. Choć było to już po wyjściu z naszego terytorium wojsk sowieckich. Najwyraźniej coś panu Jerzemu przeszkadzało w wyrażeniu sądu afirmatywnego, ale nie powiedział co. Próbowałem pójść tym tropem i samemu sobie odpowiedzieć na to zasadnicze polskie pytanie. Nim podzielę się swoimi przemyśleniami, przytoczę zdanie pierwszorzędnego artykułu Bronisława Wildsteina opublikowanego pt. „Czy Polaków stać na niepodległość?” w „Rzeczpospolitej” 30 – 31 stycznia 2010 r. Cytuję: „odpowiedź na pytanie: czy Polaków stać na niepodległość, jest wyjątkowo prosta. Jeśli uznają, że ich nie stać, to niepodległości mieć nie będą; jeśli odpowiedzą, że tak, to mają szanse ją utrzymać i wzmocnić”. Red. Wildstein inaczej niż red. Giedroyć mówi, że gdy uznamy, że stać nas na niepodległość, którą mamy, to są szanse, żeby ją utrzymać i wzmocnić. Potwierdza, ale i stopniuje fakt naszej niepodległości. Gdy przed kilkunastu laty słuchałem red. Giedroycia, uświadomiłem sobie, że nie jest niepodległy naród, którego elity nie działają w jego interesie. Na pewno nie można wtedy powiedzieć, że jest w pełni niepodległy. Chyba dlatego Redaktor, którego poglądy formowała niepodległa II RP, nie chciał tego zaszczytnego miana przyznać III RP.
Naród ośmielony Czy naród może być w połowie niepodległy? Może. Dla wyjaśnienia tego, co chcę i co moim zdaniem należy mówić, wprowadzę rozróżnienie niepodległości zewnętrznej i niepodległości wewnętrznej. Ta pierwsza jest wtedy, gdy rządów nad narodem nie sprawują obcy albo przez obcych przemocą narzuceni rodzimi namiestnicy. W tym sensie Polska po w 35 procentach demokratycznych (ale demokratycznie wygranych) wyborach w czerwcu 1989 r., po wyborach prezydenckich w 1990 r. i parlamentarnych w 1991 r. stała się zewnętrznie niepodległa. Ale śmiem twierdzić, że zarówno wtedy, jak i dziś ciągle nie dostaje Polsce niepodległości wewnętrznej. Czyli jesteśmy jakby tylko w połowie niepodlegli. Dwie ilustracje. Współczesna: pokolonialne państwa afrykańskie są formalnie niepodległe, ale rządzące tam elity w większości dbają o pomyślność własnych rodów, koterii, co najwyżej własnego plemienia, państwo traktują instrumentalnie. Są to więc państwa wewnętrznie podległe. Druga ilustracja historyczna: Polska XIX wieku, pozbawiona formalnej niepodległości, zachowała wysoki stopień niepodległości wewnętrznej. Nasze ówczesne elity knuły przeciw zaborcom, oddawały życie w powstańczych zrywach, tworzyły arcydzieła poezji i literatury w rodzinnym języku, przetwarzały ludowy folklor w uniwersalne polonezy i mazurki, tworzyły banki i przedsiębiorstwa, prowadziły prace organiczne i edukacyjne, pielęgnowały polską mowę, wiarę i obyczaje. Czy bez tego wielopokoleniowego wysiłku, bez tej ciągle żywej niepodległości wewnętrznej bylibyśmy w stanie wybić się na pełną niepodległość w 1918 r.? Jakie są przyczyny tej naszej obecnej półniepodległości? Na pewno olbrzymie biologiczne, rzeczowe i moralne straty, jakie ponieśliśmy w czasie II wojny światowej i straty duchowe w rezultacie 45 lat peerelowskich rządów. Ale żeby poważnie zmierzyć się z problemem, trzeba też powiedzieć o samym procesie przejścia od realnego socjalizmu do demokracji, o Okrągłym Stole. W tym procesie obie umawiające się strony: rządowo-koalicyjna i solidarnościowo-opozycyjna, na każdym jego etapie usiłowały zabezpieczać własne partykularne interesy. Obie strony obawiały się porażki. Strona opozycji konstruktywnej bała się zerwania układu przez siły rządowe i ponownego zepchnięcia w polityczny niebyt. Najlepszą egzemplifikacją tego strachu jest sprzeczne z prawem forsowanie przegranej w pierwszej turze wyborów 4 czerwca 1989 r. listy krajowej do tury następnej oraz głosowanie części solidarnościowych parlamentarzystów za prezydenturą gen. Jaruzelskiego. Strona rządowa z kolei bała się, że gdy ugoda Okrągłego Stołu nie zostanie zaaprobowana przez większość społeczeństwa, to radykalna młodzież skupiona wokół Solidarności Walczącej, Konfederacji Polski Niepodległej i Federacji Młodzieży Walczącej dopnie swego najpopularniejszego hasła: „precz z komuną!”. Strach strony rządowej skutkował jej ustępliwością na rzecz okrągłostołowej opozycji. To z kolei ośmieliło naród do żądań niepodległości zewnętrznej, w realność której długo nie mogła uwierzyć, o zgrozo, tzw. konstruktywna opozycja.
Zadanie dla Polaków Potem za nami poszły inne kraje bloku sowieckiego i mimo hamujących starań ze strony samego prezydenta USA seniora Busha, który optował za prezydenturą dla Jaruzelskiego i za pozostaniem Ukrainy przy ZSRR, lawina wolności ruszyła. Zabrakło jej jednak solidarności i wkrótce rozczłonkowała się i wytraciła pierwotny impet na filarach grupowych, koteryjnych i partyjnych interesów. Przez lata główny wysiłek elit nakierowany był na przekonanie narodu, że winien jest im dozgonną wdzięczność. To naród miał służyć i rzeczywiście służył swą pracą i zapobiegliwością elitom, a nie odwrotnie. Na majątku wypracowanym przez ubiegłe dekady uwłaszczyła się dawna pokomunistyczna i nowa pookrągłostołowa nomenklatura. Liberalny etos wyścigu po swoje, lekceważący normy i prawo (pierwszy milion trzeba ukraść, tworzenie prawa do ominięcia przez usytuowanych), w dużym stopniu zniszczył w elitach i w całym społeczeństwie potrzebę i wiarę w sens działań na rzecz całości, na rzecz Polski. Ten brak niepodległości wewnętrznej, ta dominacja prywaty przypomina nasz złowieszczy przedrozbiorowy okres wieku XVIII. Na szczęście mamy inne zewnętrzne uwarunkowania. Rozbiory nam nie grożą. Ale pamiętajmy, że na dłuższą metę niepodległość zewnętrzna bez wewnętrznej jest nie do utrzymania. Jesteśmy zobowiązani trudem i krwią przelaną za niepodległość ojczyzny przez naszych poprzedników, by naszym następcom zostawić Polskę w pełni niepodległą; zewnętrznie i wewnętrznie. Jako Polacy nie mamy ważniejszego zadania do spełnienia. Autor był w czasach PRL działaczem antykomunistycznej opozycji, a po wprowadzeniu stanu wojennego współtwórcą i liderem Solidarności Walczącej – radykalnej organizacji domagającej się pełnej niepodległości Polski. Jest specjalistą z dziedziny fizyki teoretycznej, wykładowcą w Instytucie Matematyki Politechniki Wrocławskiej. Kandyduje w tegorocznych wyborach prezydenckich Kornel Morawiecki
Niepodległość? K. Morawiecki problematyzując dość nieskomplikowaną, według mnie, kwestię niepodległości, mimowolnie wpisuje się w ten nurt komentatorów naszej współczesnej historii, z którym, jak sądzę, nie chciałby być łączony, czyli piewców III RP. Ja uważam, że niepodległość nie tylko nie jest stopniowalna, ale i nie da się podzielić na zewnętrzną i wewnętrzną (tak jak to czyni Morawiecki), podobnie zresztą jak wolność. Albo się ją ma, albo nie. Owszem, można mówić o stopniowalności, a nawet dokonywać jakiejś stratyfikacji i klasyfikacji zniewolenia, dokładnie tak samo, jak przeprowadza się skomplikowane podziały dotyczące tego, co uchodzi za przestępstwo, zbrodnię, czyn karalny, moralne zło itd. Jest bowiem różnica między kieszonkowcem, seryjnym mordercą oraz komunistycznym czy hitlerowskim ludobójcą, mimo że każdy z nich popełnia zło. W przypadku jednak kwestii wolności nie możemy mówić, że ktoś jest bardziej wolny od kogoś innego i nie ma też sensu twierdzić, iż jakieś państwo jest bardziej niepodległe od innego. Należy raczej badać różnice w stopniu zniewolenia stosownie do zakresu ograniczeń swobód obywatelskich – inaczej bowiem żyje się ludziom w kraju okupowanym, a inaczej w kraju jedynie satelickim. Różne także mogą być rodzaje okupacji, co widać było na przykładzie powojennych Niemiec – część okupowana przez ZSSR stanowiła komunistyczny obóz koncentracyjny w przeciwieństwie do części okupowanej przez zachodnie siły alianckie. Oczywiście zagadnienie tego, czy Polska jest krajem niepodległym, jest bardzo ważne i warte dyskutowania, wydaje się jednak, że w sytuacji, gdy co jakiś czas to pytanie sobie zadajemy (a przynajmniej niektórzy z nas sobie je stawiają), odpowiedź nasuwa się sama i to bez jakiegoś długiego deliberowania: Polska niepodległa po prostu nie jest. Gdyby bowiem była, tego rodzaju wątpliwości czy pytania zwyczajnie nie przychodziłyby nam do głowy. Należy zatem zastanowić się, na czym polega zniewolenie Polski oraz jaka jest skala tego zniewolenia. Morawiecki uważa, że możemy dziś mówić jedynie o tzw. niepodległości zewnętrznej, tj. na poziomie międzynarodowym, tak jakby zależność Polski od eurokratów brukselskich i absurdalnego, neosocjalistycznego „prawa unijnego”, jak też forsowanie na siłę „unii walutowej”, nie były dostatecznymi dowodami na to, jak bardzo jesteśmy podlegli strukturom międzynarodowym (w przypadku „UE” z decydującym, jeśli chodzi o nasze sprawy, głosem Niemiec). Morawieckiemu nie przeszkadza też najwyraźniej liczebność i stan polskiej armii, która wnet stanie się czymś w rodzaju firmy ochroniarskiej pilnującej polskiej zony w superpaństwie. Pomijam już notoryczne wtrącanie się krajów „starej unii” oraz Rosji w nasze sprawy i służalczość przedstawicieli polskiej „partii zagranicy”. Jeśli w takich warunkach można mówić o niepodległości na poziomie międzynarodowym, to chyba tylko z wyraźną nutą szyderstwa. Problem najważniejszy polega jednak nie na tym, że polskie, pożal się Boże, elity, nie wiedzą (i nie chcą wiedzieć), czym jest i czym ma być niepodległość, ale że sami, zwykli, płacący podatki Polacy tego nie wiedzą. Dzieje się tak po pierwsze dlatego, że idea niepodległości została dwukrotnie skompromitowana po wojnie - raz za peerelu, drugi raz za neopeerelu - i właściwie więcej kompromitowana być nie musi, ponieważ Polacy sobie najwyraźniej odpuścili myślenie w kategoriach obywatelskiego, podmiotowego patrzenia na własne państwo. Wystarczy im bowiem teraz pobliskie centrum handlowe jako „mała ojczyzna”, w której mogą się swojsko poczuć, zwłaszcza jak są jakieś fajne promocje. Za peerelu wmawiano Polakom, że „Ludowa” to jak najbardziej normalny, wolny, no, wprawdzie związany sojuszem z bratnim „Krajem Rad”, ale niepodległy kraj, w którym przecież działają polskie szkoły, biblioteki, teatry, muzea, uczelnie itd. Za neopeerelu powtarza się także, że mamy zupełnie normalny, wolny, niepodległy kraj, mimo nierozliczenia komunizmu, mimo czerwonej pajęczyny, mimo starej i nowej nomenklatury, mimo cywilizacyjnego zacofania i mimo wszechobecności sitw na wszystkich szczeblach państwa, biznesu, nauki, kultury. Idea niepodległości jest dla Polaków nieczytelna, jeśli nie bezsensowna, także dlatego, że (po drugie) idea narodu została dwukrotnie po wojnie skompromitowana. Za peerelu mówiono o narodzie polskim, mimo że o jego sprawach decydowało komunistyczne, zrzucone przez armię czerwoną (i przez nią strzeżone) politbiuro, a przede wszystkim kremlowskie cepy. Rozwijano „kulturę narodową” ale w taki sposób, by zamieniała się stopniowo w folklor (i była wypierana przez dehumanizującą, rusyfikującą nas „kulturę sowiecką”), nie zaś w europejską potęgę, a już broń Boże, w jakieś środowisko wolnej, śmiałej myśli. Od myślenia wszak byli marksiści od Krońskiego poczynając, poprzez Schaffa, na różnych Wiatrach i Pastusiakach kończąc, choć i ci wszyscy pracowali w życiodajnym cieniu Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina. Naród polski tak naprawdę to była zbiorowość jedna z wielu w „socjalistycznej bratniej rodzinie”, zaś pojęcie narodu wiązane z katolicyzmem, wolnością i heroicznością było wyszydzane jako anachroniczne, anarchistyczne („pobrzękiwanie szabelką”, „liberum veto”), nacjonalistyczne i generujące ksenofobię. Za neopeerelu tę ostatnią myśl nie tylko przejęto, lecz i systematycznie ugruntowano. Polaka miał zastąpić „obywatel europejski”, rzecz jasna niespecjalnie religijny (jeśli już to nowocześnie religijny, poruszający się w ramach dogmatyki lewicy laickiej a la J. Turnau czy późny L. Kołakowski), nieksenofobiczny i nienacjonalistyczny. Zaczęto wałkować hasło o przestarzałości „państwa narodowego”, co miało być odpowiedzią na zjawisko rozpływania się obywateli poszczególnych „regionów unii” w superpaństwie. To że akurat rozpływać się mieli reprezentanci peryferii, a nie np. dumne narody Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii, polskim kosmopolitom (spośród których wielu jeszcze do niedawna krzewiło i zgłębiało wiecznie młodą myśl Lenina) wcale nie przeszkadzało, w czym zresztą byli oni konsekwentni jako ludzie działający świadomie na szkodę narodu polskiego i polskiej kultury. Dziś Polacy sprawiają wrażenie ludzi nieprzytomnych, jakby całkowicie pochłonęły ich zakupy i wielokanałowa telewizja. Może boją się wyjrzeć spoza tych zasłon, by dostrzec potiomkinowską wieś zwaną III RP, albo też wiedzą, że żyją w byle jakiej, beznadziejnej Polsce i jest już im to zupełnie obojętne. Można więc to porzucenie przez współczesnych Polaków idei niepodległości i idei państwa narodowego skwitować tak, że „elity” (a ściślej uzurpatorzy) peerelu i neopeerelu odniosły sukces. Ujarzmiły ducha sprzeciwu. Czy na zawsze? Zobaczymy. FYM
Jaruzelski i wszystko jasne Swego czasu pisałem tu dość obszernie o jednym z bezczelnych łgarstw Jaruzelskiego w programie Tomasza Lisa − zupełnie niezgodnej z historyczną prawdą wizji masakry na wybrzeżu w grudniu 1970. Były gensek, wówczas Minister Obrony Narodowej, tłumaczył, że trzeba było otworzyć ogień, bo ludzie wyszli na ulicę, palili i niszczyli, atakowali siły porządkowe, no, słowem, w każdym kraju władze w takiej sytuacji kazałyby użyć środków przymusu do strzelania ostrą amunicją włącznie. Prawda − przypominam króciutko − była zupełnie inna. W środę 16 grudnia 1970 roku sytuacja wydawała się już opanowana. Towarzysz Kociołek zaapelował do stoczniowców o powrót do pracy i apel ten spotkał się z życzliwą odpowiedzią. Następnego dnia, 17 grudnia (tzw. „Czarny czwartek”) pojechali oni normalnie na poranną zmianę. I wpadli w pułapkę: bramy stoczni obstawiali podwładni Jaruzelskiego, którym wydano rozkaz nie wpuścić robotników do zakładu. Kolejne pociągi wyładowywały na stacji pracowników, którzy (starczy spojrzeć na mapę) nie mieli żadnej drogi ucieczki, siłą rzeczy napierali, popychani przez kolejnych przybyłych, na wojskowy kordon. Ze skutkiem łatwym do przewidzenia. Strzelano więc wcale nie do uczestników zamieszek, podpalających komisariaty czy rzucających kamieniami w milicję, ale do spokojnych ludzi, którzy szli do pracy. Wiele przesłanek od dawna już znanych wskazuje, że ukartowano to z zimną krwią, aby sprowokować zamieszki, które faktycznie wybuchły − później, w reakcji na opisaną zbrodnię.
Właśnie sięgnąłem − z pewnym opóźnieniem − po najnowszy Biuletyn IPN. A tam, od razu, bo na stronie 2. znalazłem informację znaną być może fachowcom − ale dla mnie będącą rzeczą nową. Mówi profesor Jerzy Eisler: „Jeśli wierzyć kierownikowi sektora polskiego w KC KPZS, Piotrowi Kostikowowi, już 16 grudnia, w środę, czyli jeszcze przed masakrą w Gdyni i przed najbardziej gwałtownymi walkami ulicznymi w Szczecinie, na posiedzeniu Biura Politycznego KPZS w Moskwie Leonid Breżniew postawił kwestię sukcesji władzy w Warszawie i powiedział, że najlepszym kandydatem jest Gierek. Propozycję przyjęto przez aklamację…” Ciekawe, prawda? W bratniej Polsce właśnie opanowano sytuację, więc, na logikę, sowieckie politbiuro powinno wysyłać do Gomułki depeszę gratulacyjną. Tymczasem, wręcz przeciwnie, podejmuje ono decyzję, kto skompromitowanego „Wiesława” zastąpi. Prorocy jacyś? W Polsce Kociołek dopiero co wygłosił swoje przemówienie wzywające do powrotu do pracy, wojsko bodaj jeszcze nie dostało rozkazu, by strzelać do próbujących się dostać do stoczni, a na Kremlu Breżniew już wie, że dojdzie do masakry, po której trzeba będzie wymienić bratniego genseka, więc stawia tę kwestię na plenum! Ilu jeszcze podobnych faktów trzeba, by powiedzieć to, czego nie miał odwagi powiedzieć polski sąd, uciekając w bezsensowne przesłuchiwanie tysiąca nie mogących niczego wiedzieć świadków, a potem w ciągnące się ponad rok zwolnienie lekarskie sędziego − to, że jednoczesne wydanie apelu o powrót do pracy i rozkazu strzelania do tych, którzy go posłuchają, nie było skutkiem bałaganu, tylko z premedytacją popełnioną zbrodnią, mającą na czele sprowokowanie zamieszek i odsunięcie Gomułki na rzecz Gierka? Oczywiście, już słyszę, co mają do powiedzenia obrońcy Jaruzelskiego i on sam. Że nie ma żadnego dokumentu z jego podpisem. Że nie ma dowodu, iż za masakrą stał inspirowany przez sowietów spisek, a jeśli stał, to nie ma dowodu, że Jaruzelski o nim wiedział, a w ogóle to „my nie wierzymy sowieckim generałom”. Jasne, Breżniew miał po prostu przebłysk jasnowidzenia, a Jaruzelski, który do spisku nie należał, nie tylko zachował po udanym puczu wpływy, ale nawet je poważnie zwiększył, bo doceniano jego fachowość i patriotyzm − bardzo to się wszystko trzyma, par excellence, kupy. I dlatego właśnie rządzący establishment z taką determinacją stara się skończyć z IPN-em. Już, szybko, choćby i całkiem na rympał, bo cholera wie, co jeszcze wyciągną i opublikują. Mniejsza o Jaruzelskiego i Grudzień’70. Są obszary, gdzie ujawnienie prawdy może być dla legitymizacji establishmentu, jego historycznego prawa do władzy i „rządu dusz” znacznie groźniejsze. Rafał A. Ziemkiewicz
25 marca 2010 Współczesne państwo socjalistyczne to państwo bezprawia i niewoli... A do tego przyczyniają się demokratyczni posłowie” różnych” partii demokratycznych zasiadających- a jakże w demokratycznym Sejmie. Wielokrotnie pisałem, że demokracja to triumf głupoty nad rozumem. Jak pisał J.J.Bachofen:” Nienawidzę demokracji ponieważ kocham wolność”(!!!). I ja też! Demokracja jest wolności zaprzeczeniem. Im więcej demokraci uchwalą- tym mniej wolności pozostaje dla nas. A przecież wolność powinna być naturalnym elementem naszego życia, żeby móc decydować o sobie, o swoich sprawach i na Sądzie Ostatecznym, żeby odpowiedzieć za swoje grzechy. A jak odpowiedzieć za swoje postępowanie, jak demokratyczna władza to postępowanie ogranicza i bierze na siebie kolektywną odpowiedzialność? To Pan Bóg będzie demokratów rozliczał z kolektywnej odpowiedzialności? I z tego powodu demokracja jest wrogiem całej cywilizacji łacińskiej opartej na wolności jednostki i indywidualnej odpowiedzialności. A jak pisał Nicolas Gomez Davila:” idea polityczna , która nie prowadzi do katastrofy, nigdy nie jest popularna”(???) Demokratyczne masy nie akceptują zdrowego rozsądku w demokracji- uwielbiają demagogię i populizm. I dlatego demokracja musi być... Bo łatwiej jest masami sterować poprzez demagogię , kłamstwo i populizm. A władza demokratyczna bez nadużyć w demokracji, traci swój smak demokratyczny. I dlatego co jak co- ale demokracja musi być uratowana. Za wszelką cenę.. Tym bardziej, że jest drogą do nieskrępowanego socjalizmu. Tak jak demokratyczny poseł jakiś czas temu, pan Waldemar Andzel z Prawa i że tak powiem Sprawiedliwości, który miał pomysł i próbował przekonywać Ministerstwo Zdrowia, a właściwie Maksisterstwo Zdrowia, żeby ono narzuciło…. imienny obowiązek ewidencjonowania klientów korzystających z… solariów(???) Gdyby maksi - resort uległ, ale na razie się na to nie zanosi- solaria musiałyby również rozlepiać informacje” o szkodliwości sztucznego promieniowania słonecznego” Pomijając już formułę: jak słonecznego to słonecznego, a jak sztucznego to sztucznego.. Chyba, że posłowi chodziłoby o napisy o szkodliwości promieniowania słonecznego. I żeby takie napisy porozlepiać po całej Polsce. Niewątpliwie promieniowanie słoneczne szkodzi- sam wielokrotnie się o tym przekonałem, gdy zagapiłem się w czasie opalania. Ale chyba każdy ma swój rozum i wolną wolę.. I do dzisiaj nie domagam się nadzoru państwowego nad moim opalaniem. Trudno! Za głupotę trzeba zapłacić. Lepsze dla poprawy zdrowia wszystkich „ obywateli”, byłoby kontrolowanie opalania się „ obywateli” przez państwo. Jakaś Służba Przeciwsłoneczna, z miłymi paniami strazniczkami na początek informującymi o szkodliwości słonecznych kąpieli.. A potem mandaty, kary, wpisy do ewidencji.. Tak normalnie- jak to w demokratycznym państwie prawnym realizującym zasady społecznej sprawiedliwości.. Gdy pan Waldemar Andzel z Prawa i Sprawiedliwości, były pracownik gminnego ośrodka polityki społecznej, pardon- pomocy społecznej, przeszkolony w zakresie organizacji pomocy społecznej, na samym Uniwersytecie Śląskim na Wydziale Nauk Społecznych, zaproponował „ administracyjny nakaz instalowania w solariach tzw. melanometrów”- to nie wytrzymał nawet socjalistyczny poseł z Sojuszu Lewicy Demokratycznej, poseł Bartosz Arłukowicz i złapał się – jaki pisały gazety- za głowę(!!!). Melanometry - to urządzenia badające odporność skóry na działanie promieni ultrafioletowych. I żeby nie mylić z melomanami, słuchającymi muzyki- na przykład operowej. Pewien malec poszedł pewnego dnia do opery z ojcem, i jak dyrygent cały czas wymachiwał batutą przed nosem solistki, w pewnym momencie zapytał ojca - Tato, czy ten pan chce pałeczką zabić tamtą panią?: - Nie - odpowiedział ojciec. - To dlaczego ona tak krzyczy? No właśnie należałoby obok posła, pardon urządzenia o nazwie melanometr, zainstalować w każdym solarium urządzenie rejestrując hałas, wynikający z reakcji opalającego się ultrafioletami na obdzieranie go ze skóry ultrafioletami. I niekoniecznie byłby to kompletny komplet urządzeń w każdym solariom. Jak najbardziej obligatoryjny.. Można byłoby w przyszłości pokusić się o zainstalowanie innych urządzeń, na przykład od pomiaru wydzielającego się potu i strat energii z tego wynikłej. Ale to zostawmy posłowi Andzelowi, on jest człowiekiem upartym, i co najważniejsze- chce dla nas dobrze. Socjaliści tym swoim dobrem, chcą, żeby piekło było bardzie wybrukowane dobrymi ich- socjalistycznymi chęciami.. No i, żeby nie zapomnieć o kasach fiskalnych. Podobno, z tym, że nie na pewno, bo permanentnie rzecz jest przesuwana w swej wykonalności, lekarze i prawnicy też wkrótce będą mieli u siebie w gabinetach kasy fiskalne. Producenci kas zarobią krocie, bo przewiduje się instalację nowych kas, w liczbie ponad 100 000(???). Nie zapłacą oczywiście lekarze i prawnicy- lecz ich klienci. Muszą jeszcze podrożeć usługi, bo państwo też się rozpycha w korycie rabunku, i też chce coś dla siebie. Urzędnicy muszą przecież z czegoś żyć. A wiadomo w socjalizmie.. Państwo nasz wróg! Pan poseł atakował też inne ministerstwo, a naprawdę Gigasterstwo, tym razem Edukacji , a jakże Narodowej. Chodziło mu to, żeby urzędnicy Gigasterstwa przyjrzeli się bliżej „ niecnym praktykom szkolnych sklepików”, bo do posła dotarły niecne informacje, że uczniowie szkół chętnie wydają swoje kieszonkowe na” chipsy, żelki, batony i lizaki”(???) Poseł sam nie może tych gadżetów jeść, bo podupadł na zdrowiu, już przy okazji forsownego forsowania melanometrów w innym gigasterstwie – Gigasterstwie Zdrowia, to teraz pozazdrościł dzieciom ich słodkich przyjemności i chce dzieciaki ich -jak najszybciej pozbawić. Ten czerwony socjalista zaproponował wprowadzenie administracyjnego zakazu ich sprzedaży na terenie” placówek edukacyjnych”(??). Opinia rodziców swoich dzieci go nie interesuje! Socjaliści tak mają, że nie dostrzegają drzew- widzą tylko las. Pan poseł będzie musiał postarać się o likwidację wszystkich sklepów dookoła szkoły edukacyjnej, co jest oczywiście możliwe w przypadku polskich, małych sklepików, ale gorzej z zagranicznymi marketami! Tych poseł Andzel z Prawa i Sprawiedliwości - z pewnością nie ruszy.. Ciekawe, czy poseł Jarosław Kaczyński wie o wygłupach posła Andzela? Na pewno gdyby wiedział- a to człek mądry i roztropny- nie pozwoliłby na takie fanaberie. Ale chyba nie wie, jak nie reaguje.. Chyba, że mu kazał, bo kogoś trzeba wystać na wabia realizując europejską ideę socjalistyczną odbierania władzy rodzicielskiej nad dziećmi, ale wstyd mu wystąpić osobiście z takimi pomysłami, więc wydelegował do brudnej ideologicznej roboty, posła Andzela, kiedyś przynależącego do Porozumienia Centrum, czyli pretorianów pana Jarosława, partii „ Prawicowej”. Pan poseł Andzel jest przy wszystkich swoich zaletach jeszcze wiceprzewodniczącym sejmowego zespołu ds. Tybetu (??) Nie wiem , jak tam sprawa solariów i sklepików szkolnych.. I czy w ogóle w Tybecie rodzice mają dzieci? Czy marksiści od Dalej Lamy już ich, rodzicom nie poodbierali? Też można byłoby, w ramach wzajemnej współpracy wymienić doświadczenia w tym zakresie.. My im żelki, lizaki , batony i chipsy ze sklepików szkolnych, a oni nam buddyzm tybetański.. Jasio przynosi do domu gazetę i chowa ją do lodówki. - Dlaczego chowasz tę gazetę do lodówki?- pyta mama. - Żeby ciągle była świeża- odpowiada Jaś. A od kiedy to dzieciaki bez zgody posła Andzela z Prawa i Sprawiedliwości-czytają gazety? …w których wczorajszym wydaniu można było na przykład wyczytać o rozwodzie przewodniczącego Parlamentu Europejskiego, pana profesora Jerzego Buzka..(???) A taki zapiekły Luteranin? Dawniej Akcja Wyborcza Solidarność, teraz związany z Platformą Obywatelską.. No i walczył o socjalizm z ludzką twarzą w podziemiu.. Miał nawet dwa pseudonimy: „ Karol” i „ Docent”. Oczywiście nie były to pseudonimy walczącego w podziemiu.. ale penetrującego podziemie! …a Jacek Soplica pochodził z biednej niezamężnej szlachty- jak ktoś dowcipnie napisał. Wszystko okazuje się prawdą! I prawda – i kłamstwo! WJR
RENESANS ŁAPÓWEK 17 mln dol. za ustawę medialną, 20 tys. zł za załatwienie posady państwowej, a unijnej dotacji – za 4,5 tys. zł, 2,7 tys. zł za przyznanie renty, przyjęcie na oddział onkologiczny bez kolejki – tysiąc, prawo jazdy – 1,6 tys. zł, przyznanie zasiłku dla bezrobotnego – 100 zł, 8 zł i karp – za podbicie dowodu rejestracyjnego niesprawnego auta. Dajemy (i bierzemy) „w łapę” niemal za wszystko, co ułatwi i przyspieszy załatwienie sprawy i za co da się wyłudzić lewe korzyści. Jeśli ktoś nie potrafi zdobyć się na taki „gest” albo się boi – są wyspecjalizowani załatwiacze, którzy bez oporów moralnych dadzą „w łapę” urzędnikowi. Oczywiście – za odpowiednią łapówkę. Załatwiacz na przykład umożliwił umorzenie przez prokuraturę za skromne 50 tys. zł śledztwa przeciwko Rudolfowi Skowrońskiemu, od lat poszukiwanemu listem gończym – ujawnił „Dziennik”. Prokurator Krzysztof W., który dał się skusić mamonie, w 2003 r. pracował w Prokuraturze Rejonowej Warszawa Praga. Skorumpował go Konrad T., warszawski załatwiacz, który pomógł zdobyć Lwu Rywinowi fałszywe zaświadczenia lekarskie. Obecnie jest on świadkiem koronnym, który pogrąża kolejnych warszawskich adwokatów i lekarzy – łapówkarzy. Krzysztof W. prowadził śledztwo w sprawie firmy Inter Commerce, której właścicielem był Skowroński. Spółka od początku lat 90. zajmowała się wykupem gruntów, projektowaniem i budową hipermarketów dla francuskiej sieci Carrefour. W 2002 r. firmy zerwały współpracę. Francuski koncern złożył zawiadomienie przeciwko Skowrońskiemu, twierdząc, że biznesmen sfałszował weksel na 12 mln dolarów na szkodę Carrefoura. Krzysztof W. umorzył to śledztwo.
Odrodzenie łapownictwa Wiadomo, że Polak potrafi. Także dać „w łapę”. W pamiętnej scenie w przedziale kolejowym z filmu Zakazane piosenki pasażerowie zbierali się na łapówkę dla niemieckiego żandarma. Dzięki niej udało się uratować od katowni Pawiaka czy zsyłki do Oświęcimia wielu polskich przemytników rąbanki i schabu. Współcześnie łapówki stały się naszym sposobem na życie. A obecnie, w okresie rządów PO, ta forma załatwiania problemów wydaje się przeżywać renesans popularności. Zaczynają się nawet pojawiać poradniki, jak dać łapówkę – pisze portal Twoja-Firma.pl. A więc: 1. Przede wszystkim zachowaj spokój. 2. Zapamiętaj przydatne zwroty: „Może da się to jakoś inaczej załatwić”, „Potrafię się odwdzięczyć”, „Na pewno się dogadamy”. Ważne jest zachowanie odpowiedniej formy, np. dla lekarza w kopercie, dla policjanta w dowodzie rejestracyjnym, dla urzędnika w czekoladkach. Najwyższą udowodnioną łapówkę w Polsce – 13 mln zł – przyjęli dwaj szczecińscy radni, za co kilka dni temu sąd skazał ich na ponad 2 lata więzienia. Pieniądze wzięli od biznesmena, który dał im łapówkę za „ustawienie” sprzedaży miejskiego terenu, na którym zamiast osiedla mieszkaniowego stanęły dwa hipermarkety. Z badań OBOP, przeprowadzonych na początku 2010 r., wynika, że aż 94 proc. Polaków uważa, że łapownictwo jest częstym zjawiskiem w naszym kraju. Ankietowani uznali, że za łapówkę można załatwić przede wszystkim przyjęcie do pracy (78 proc.) oraz przychylną decyzję w urzędzie (75 proc.), korzystny wyrok sądu (65 proc.), a nawet unieważnienie ślubu kościelnego (26 proc.). Wśród najbardziej skorumpowanych zawodów na pierwszym miejscu znaleźli się sędziowie sportowi (52 proc.), lekarze (48 proc.), posłowie (42 proc.), policjanci (35 proc.), prokuratorzy (33 proc.) oraz sędziowie (32 proc.). Choć znaczna większość Polaków uważa, że korupcja to duży problem, zdecydowanie rzadziej niż kilka lat temu opowiada się za surowym jej karaniem (spadek aż o 24 proc.). Nie widzimy nic złego w korupcji, dopóki to my dostajemy łapówki lub gdy nas nie stać na jej wręczenie.
Egzaminator nie ryba Od wyliczenia: za co dajemy łapówki, trudniejsze byłoby wyszczególnienie – za co nie daje się „w kieszeń”. Standardem jest dawanie „kopertówek” za pomyślne zdanie egzaminu na prawo jazdy. Od lat kursanci zdają na „prawko” bez końca, aż zrozumieją, że egzaminator nie ryba… Proceder trwa od niepamiętnych czasów, wszyscy o tym wiedzą, piszą i... dają, bo wyjścia nie ma. Praktycznie w każdym regionie w Polsce prowadzone są śledztwa dotyczące łapówek za prawo jazdy. M.in. w aferze korupcyjnej Pomorskiego Ośrodka Ruchu Drogowego oskarżono do tej pory kilkadziesiąt osób. W głośnej w ostatnich kilku latach aferze korupcyjnej w polskiej piłce nożnej CBA zatrzymało 69 trenerów, działaczy sportowych, sędziów, zawodników i obserwatorów PZPN. Podejrzani usłyszeli ponad pół tysiąca zarzutów. Wśród zatrzymanych znaleźli się m.in. Dariusz W., wielokrotny reprezentant Polski i trener Polonii Warszawa, Jerzy E. junior, trener wielu klubów piłkarskich, oraz Grzegorz G., sędzia międzynarodowy. Proceder łapownictwa opanowuje coraz to nowe dziedziny życia. Jedna z absolwentek średniej szkoły muzycznej w klasie skrzypiec, ubiegająca się o przyjęcie do Wyższej Szkoły Muzycznej, otrzymała propozycję od załatwiacza: jeśli chce się dostać do Akademii, tatuś musi wysupłać 40 tys. zł. Łapówki miewają formę zalegalizowaną, jak np. kiełbasa wyborcza, czyli przekupywanie udających się do urn obietnicami, darmową kiełbasą i piwem na przedwyborczych wiecach partyjnych, podwyżką emerytur czy zapowiedzią budowy tanich mieszkań dla młodych małżeństw. Wyspecjalizował się w tym ostatnio przywódca PO Donald Tusk, znany z obiecywania rozmaitych „cudów”. Ale przed wyborami pokusie tej ulegają wszystkie partie i ich przywódcy. Ustawa za łapówkę (afera Rywina, hazardowa) to już niemal klasyka w polskim parlamencie. Raport Banku Światowego z 1999 r. stwierdzał, że kupienie ustawy w polskim Sejmie kosztuje 3 mln dol., a jej zablokowywanie – 0,5 mln dol. W 2003 r. ponad połowa badanych (59 proc.) uważała, że w Polsce można kupić ustawę (CBOS). Niezbędne jest – jak się okazuje – „posmarowanie”, jeśli ktoś ma szlacheckie zachcianki i marzy mu się zamieszkać w pałacu, ale zasobność portfela na to nie pozwala. 16 marca br. sąd w Puławach skazał Mirosława B., byłego działacza lubelskiej PO, na trzy lata bezwzględnego więzienia za próbę przekupstwa samorządowców. W chwili aresztowania B. był członkiem PO i przewodniczącym jednego z kół w powiecie lubelskim. Mirosław B. za łapówkę chciał przejąć w wieczyste użytkowanie zabytkowy pałac w Olesinie – XVIII-wieczną rezydencję szlachecką wartą blisko 8 mln zł. Łapówką miała być inna nieruchomość, należąca do Mirosława B., o wartości 80 tys. zł. Zaoferował ją staroście puławskiemu. Dowody winy B. zdobyli funkcjonariusze CBA, wykorzystując prowokację. Sąd uznał je za wiarygodne. Sprawa ma ogromne znaczenie, ponieważ część mediów i przeciwnicy CBA zarzucali tej instytucji, że stosując „owoce zatrutego drzewa” (tak często jest nazywana prowokacja korupcyjna), nagina prawo i działa niemoralnie. Jako przykłady podawano sprawę Beaty S. (byłej posłanki PO) czy Weroniki Marczuk-Pazury, które uległy takiej prowokacji.
Jak szybciej polatać i pozjeżdżać Polatać dobra rzecz. Niektórzy postanowili polatać na skróty, czyli zdać egzamin na licencję pilota, tak jak Cyganie zdają egzaminy na samochodowe prawo jazdy – zapłacić, ile trzeba komu trzeba. Do tej pory w tej sprawie zarzuty postawiono 77 osobom, w tym znanemu muzykowi Januszowi S. Sprawa dotyczy korupcji w Urzędzie Lotnictwa Cywilnego – przyjmowania łapówek w zamian za zaliczenie egzaminu na licencję pilota. Prokuratura wszczęła śledztwo w styczniu 2009 r. po doniesieniu firmy Aviation Asset Management, która zajmuje się m.in. szkoleniem pilotów. Niektórzy uzyskiwali licencję uprawniającą do pilotowania samolotów pasażerskich w liniach lotniczych w półtora dnia. Za odpowiednią wdzięczność można zbudować wyciąg narciarski na państwowej granicy i wyciąć kawał państwowego lasu (sprawa wyciągu w Zieleńcu biznesmena z branży hazardowej, Ryszarda Sobiesiaka). CBA zatrzymało w tej sprawie w Dusznikach Zdroju Kazimierza W. z nadleśnictwa Zdroje w Kotlinie Kłodzkiej. Prokuratura zarzuca mu m.in. brak reakcji na nielegalną wycinkę drzew pod wyciąg Sobiesiaka.
Seks i pieniądze Jeśli ktoś poczuje niechęć do świadczenia usług pracy, może za odpowiednią rekompensatę załatwić sobie rentę z ZUS. W systemie tym zgodnie współdziała cały łańcuszek łapówkobiorców. Na przykład lekarz orzecznik z Sosnowca przyznawał za łapówki renty, kardiolog dostawał pieniądze za sfałszowanie dokumentacji, a wręczała łapówki pośredniczka, do której zgłaszały się naganiaczki. Tak według śledczych miał wyglądać proceder przyznawania nienależnych rent. W śledztwie tym 55 osobom przedstawiono ponad 300 zarzutów. Przeskrobałeś coś, prokuratura wszczęła przeciwko tobie śledztwo? I na to znajdzie się rada. Sędzia Sądu Rejonowego w Bielsku-Białej, Grzegorz W., za wydanie korzystnego wyroku, uchylenie zakazu sądowego lub zastosowanie łagodniejszego środka zapobiegawczego inkasował od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. Zatrzymało go, po uchyleniu immunitetu przez Sąd Najwyższy, CBA. Jego kolega ze Świdnicy, sędzia Józef Z., zamiast mamony brał w naturze. Za uchylenie aresztu przestępcy o pseudonimie „Jaguar”, sędzia przyjął korzyści m.in. w postaci usług seksualnych w agencji towarzyskiej. Warszawscy policjanci, Tomasz Z. i Jarosław K., za łapówki „opiekowali się” gejowską agencją towarzyską. Ci dwaj funkcjonariusze CBŚ zostali też oskarżeni przez Komendę Główną Policji o likwidowanie konkurencji sutenera, zatrudniającego męskie prostytutki. Ich koledzy z Komendy Stołecznej Policji dzięki podsłuchowi i znaczonym banknotom złapali swojego kolegę, który wymuszał łapówki od właścicielki agencji towarzyskiej na warszawskiej Woli, Jolanty S. Kobieta prowadziła dwie agencje, na których uciążliwość skarżyli się sąsiedzi. Starszy posterunkowy Artur Ł. przymykał oko na skargi lokatorów. Niektórzy nawyki łapówkarskie przenoszą poza granice ojczyzny. W 2007 r. zatrzymano Sławomira K., byłego konsula w Malezji, który za korzyści majątkowe znacznej wartości i uczynienie z przestępstwa stałego źródła dochodu, załatwił obywatelom państw azjatyckich zdobycie blisko 200 polskich wiz na łączną kwotę ponad 1,1 mln zł. Okrągły milion złotych łapówki zażądał w imieniu Opery Krakowskiej Rafał S. Chodziło o zatwierdzenie jednego z projektów wykonawczych w nowo budowanym gmachu teatru muzycznego w Krakowie. Został zatrzymany w wyniku operacji CBA kontrolowanego wręczenia łapówki. Podobna akcja antykorupcyjna CBA w słynnej aferze gruntowej zakończyła się wyrokiem 2,5 roku więzienia dla Piotra Ryby i grzywną dla Andrzeja K. Sąd uznał, że dopuścili się płatnej protekcji – obaj powoływali się na wpływy w Ministerstwie Rolnictwa i za 3 mln zł obiecywali odrolnienie działki na Mazurach. Także była posłanka PO Beata S., dziś oskarżona o podżeganie i nakłanianie do korupcji oraz płatnej protekcji, przyjęcie 100 tys. zł korzyści majątkowej i powoływanie się na wpływy w organach władzy, wpadła w „sidła” CBA. W październiku 2007 r. funkcjonariusze CBA zatrzymali ją, gdy przyjmowała łapówkę za „ustawienie” przetargu na zakup dwuhektarowej działki na Helu. Inna celebrytka, Weronika Marczuk-Pazura, była jurorka „You Cane Dance”, została zatrzymana przez CBA na gorącym uczynku – miała oferować, że za pieniądze pomoże kupić Wydawnictwa Naukowo-Techniczne, wyznaczone do prywatyzacji przez ministra skarbu. Słynny już dr Mirosław G., ordynator Kliniki Kardiochirurgii Szpitala MSWiA, usłyszał aż 46 zarzutów korupcyjnych.
Wolność za pieniądze Kupić można też łaskawość urzędników polegającą na tolerowaniu istnienia firmy. Łódzki Wojewódzki Lekarz Weterynarii Marek A. przyjmował łapówki od biznesmenów z branży mięsnej pod groźbą zamknięcia ich zakładów. Jego kolega z branży Tomasz K., powiatowy inspektor inspekcji weterynaryjnej w Pruszkowie, brał ok. 250 tys. zł. za wystawienie dokumentacji weterynaryjnej, w tym świadectw zdrowia zwierząt bez ich przebadania. Świadectwa wykorzystywano przy wysyłce zwierząt do krajów UE. Andrzej M., ordynator jednego z oddziałów warszawskiego Szpitala Grochowskiego, „załatwił” fałszywą dokumentację medyczną Andrzejowi Z., ps. „Słowik”, domniemanemu szefowi gangu pruszkowskiego. Sfałszowane zaświadczenie lekarskie poświadczające nieprawdę wystawić miał Jan P., generał Wojska Polskiego. „Słowik” nie był jedynym przestępcą, któremu Jan P. pomógł sporządzonym przez siebie zaświadczeniem uniknąć więzienia. W śledztwie CBA zatrzymało także Rafała F. ps. „Batman”, skazanego wcześniej za zabójstwo, który na podstawie fikcyjnej dokumentacji medycznej wyszedł na wolność, oraz żonę „Słowika” Monikę B., która miała skorumpować kolejnego wojskowego lekarza, aby ten wystawił gangsterowi zaświadczenie pozwalające mu unikać rozpraw sądowych. W pokrewnej „dyscyplinie” ułatwiania cieszenia się niezasłużoną wolnością usłyszał zarzuty płk Włodzimierz W., dyrektor okręgowy Służby Więziennej w Katowicach, który za korzyści majątkowe wydawał więźniom przepustki. W Częstochowie z kolei zatrzymano lekarzy, którzy m.in. preparowali dokumentację medyczną, by chronić poborowych przed pójściem do wojska.
Leszek Misiak, Dorota Kania
Kto za to odpowie? Przez nielegalne przekazanie dowodów zbrodni na Polakach do Niemiec rozliczanie zbrodni niemieckich w Polsce potrwa kolejne 10 lat Prokuratorzy Instytutu Pamięci Narodowej - aby dokończyć śledztwa w sprawie niemieckich zbrodni wojennych - muszą prosić stronę niemiecką o dostarczenie decyzji procesowych podjętych w Niemczech i zweryfikować je pod kątem kwalifikacji prawnej czynu i respektowania praw polskich ofiar. Jeśli weryfikacja wypada negatywnie, podejmują własne śledztwa, ale o dowody zbrodni tym razem muszą pukać do niemieckich archiwów. Rzecznik praw obywatelskich otrzymał z Prokuratury Okręgowej w Warszawie dziewięć tomów akt tzw. sprawy Ludwigsburga wraz z informacją o prawomocnym umorzeniu postępowania z powodu przedawnienia karalności czynu. Chodzi o głośne śledztwo dotyczące nielegalnego przekazania archiwalnych dowodów zbrodni niemieckich na Polakach w ręce organów niemieckich przez byłą Główną Komisją Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu. Strona niemiecka zawłaszczyła te dokumenty, włączając je do własnych zbiorów. - Obecnie nasi prawnicy analizują dokumentację tego postępowania - poinformowała Anna Kabulska z biura RPO. Wskutek wydania Niemcom dowodów zbrodni pion śledczy IPN nie może prawomocnie zakończyć śledztw dotyczących zbrodni niemieckich na Polakach w okresie II wojny światowej. Oryginały materiału dowodowego wysyłane były do Centralnego Urzędu Administracyjnego Sądownictwa Krajowego ds. Badania Zbrodni Narodowosocjalistycznych w Ludwigsburgu, stamtąd rozsyłane do niemieckich prokuratur w celu weryfikacji karno-procesowej, a następnie przekazywane do niemieckich zbiorów archiwalnych. Była GKBZpNP, która kilometrami ekspediowała do Ludwigsburga archiwalia - zeznania świadków, zdjęcia, mapki sytuacyjne, protokoły oględzin i akty zgonu - nie była informowana o wynikach śledztw i procesów w Niemczech. Bynajmniej o to nie zabiegała! Cały proceder wysyłki odbywał się nielegalnie - ani strona polska, ani niemiecka nie odnalazły żadnych dokumentów, które świadczyłyby, że oba kraje łączyła umowa w tym względzie. W rezultacie przekazywana dokumentacja nie miała prawnie zagwarantowanej ścieżki zwrotu.
Nierozliczone zbrodnie Z informacji IPN wynika, że otwartych pozostaje ponad 5 tys. postępowań karnych prowadzonych przez prokuratorów Głównej Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu IPN. Najwięcej niezbadanych i nieosądzonych zbrodni niemieckich - aż 951, dotyczy Oddziałowej Komisji w Lublinie. W Łodzi pozostało do zamknięcia 439 śledztw, w Warszawie - 212, w Katowicach - 260. Za każdą z tych zbrodni kryje się śmierć, krzywda, upokorzenie Polaków, którym do dziś ramię sprawiedliwości nie przywróciło poczucia godności ludzkiej. Nawet jeśli w części tych postępowań zapadły decyzje procesowe niemieckich organów, wszystkie one są obarczone wadą w postaci nierespektowania praw pokrzywdzonych i ich sukcesorów, którzy nie byli informowani o przebiegu postępowania, nie mogli korzystać ze środków odwoławczych, a nawet nie zostali poinformowani o decyzji końcowej. Notabene, bilans sądownictwa zachodnioniemieckiego w zakresie karania za zbrodnie hitlerowskie prezentuje się niezbyt okazale. Od maja 1944 r. do grudnia 1986 r. skazano prawomocnymi wyrokami tylko ok. 6,5 tys. zbrodniarzy spośród blisko 91 tys. podejrzanych, którym przedstawione zostały zarzuty. A przecież sformułowanie oskarżeń świadczy o tym, że materiał dowodowy przeciwko tym sprawcom musiał być obszerny i wiarygodny. - Różnica między liczbą oskarżonych a skazanych jest ogromna - zwraca uwagę prokurator Antoni Kura z IPN, autor artykułu "Ściganie zbrodni nazistowskich a sprawa polskich dokumentów w Ludwigsburgu" opublikowanego w 2009 r. w cyklu zeszytów pionu śledczego IPN "Zbrodnie Przeszłości", tom 3., "Nazizm". Spośród zbrodniarzy, którzy doczekali się kary w Niemczech Zachodnich, 14 zostało skazanych na karę śmierci, 160 na dożywotnie więzienie, 6194 na czasowe pozbawienie wolności i 114 na... karę grzywny. Jeśli chodzi o zbrodnie hitlerowskie popełnione na terytorium Polski w granicach sprzed 1939 roku, sądownictwo zachodnioniemieckie prowadziło 140 procesów zakończonych prawomocnymi wyrokami. Na 355 oskarżonych w tych sprawach - 313 skazano, a 42 uniewinniono. Wobec rozmiaru zbrodni niemieckich, których świadkami było polskie pokolenie wojenne, liczby te mówią same za siebie.- Poza ściganiem pozostali chociażby kaci Powstania Warszawskiego - podkreśla prokurator Antoni Kura. Znacznie ostrzejszą politykę karania stosowała dawna NRD, gdzie na ponad 16,5 tys. oskarżonych przez prokuraturę o zbrodnie przeciwko ludzkości blisko 13 tys. skazano, w tym 118 na karę śmierci, 232 na dożywocie, a pozostałych na terminowe pozbawienie wolności.
Zwalają na walkę z partyzantką Wiele postępowań karnych w Niemczech zostało umorzonych już na etapie postępowania w prokuraturze. Nie tylko z powodu śmierci, niewykrycia sprawców lub nieustalenia ich miejsca pobytu. Prokuratorzy IPN spotykają się z przypadkami, że przesyłane z Polski dowody zbrodni wojennych na ludności cywilnej były interpretowane przez organy niemieckie jako... dozwolone działania przeciwko partyzantom. Pion śledczy IPN otrzymał wytyczne, aby nie respektować orzeczeń niemieckich, które nie uwzględniają w opisie znamion "zbrodni wojennej" lub "zbrodni przeciwko ludzkości", ponieważ zachodzi "brak tożsamości czynu". Polscy prokuratorzy powinni więc w takich przypadkach kontynuować własne śledztwa o zbrodnie. W wyniku utraty dowodów prokuratorzy IPN zobowiązani do zamknięcia każdego śledztwa decyzją procesową (art. 1 i 45 ust. 3 ustawy o IPN) znaleźli się w wyjątkowo trudnej sytuacji: chcąc zakończyć postępowanie, muszą w każdej sprawie występować o informację, jaka decyzja procesowa została podjęta w Niemczech, zamówić tłumaczenie dokumentów, a następnie sprawdzić, czy była to decyzja w fazie ad rem czy ad personam, czy kwalifikacja czynu dotyczyła zbrodni wojennej lub zbrodni przeciwko ludzkości i czy przy jej podjęciu były respektowane prawa pokrzywdzonych. Jeśli nie, prokuratorzy IPN muszą podejmować zawieszone w Polsce postępowania. Stają wtedy w obliczu braku dowodów, które bezprawnie włączono do archiwów niemieckich. O każdy dokument muszą się zwracać do strony niemieckiej. Otrzymują go, jak pokazała praktyka, nie w oryginale, lecz w formie uwiarygodnionych kopii. Cała sytuacja uwłacza pamięci ofiar, a Polskę wystawia na pośmiewisko. - Zamykanie śledztw w sprawie zbrodni na Polakach przedłuży się o kolejne 10 lat - ocenia jeden z prokuratorów IPN. W październiku 2005 r., po wyborach, w których rządy objęła koalicja PiS - LPR - Samoobrona, władze IPN, nie wiedząc, jak uporać się z kuriozalną sytuacją w pionie śledczym, zwróciły się o zajęcie stanowiska do ministra sprawiedliwości. Wówczas funkcję tę pełnił Zbigniew Ziobro, który poinformował, że prowadzone przez IPN postępowania co do wszystkich czynów, które nie uległy przedawnieniu, należy - w świetle kodeksu postępowania karnego - uznać za pozostające w toku i fakt ten powinien stanowić podstawę żądania zwrotu dokumentów na potrzeby postępowania przygotowawczego. Minister nie wykluczył podjęcia konsultacji dyplomatycznych ze stroną niemiecką, jeśli IPN uzna to za potrzebne. Pozostawił przy tym prezesowi IPN decyzję, czy sprawę nielegalnej wysyłki akt za granicę skierować do prokuratury. Władze IPN energicznie zabrały się do porządków. Zarządzono skontrum w archiwach, aby ustalić, co zginęło z akt i gdzie zostało wyekspediowane. Wyniki przeszły najśmielsze oczekiwania: "stróże pamięci narodowej" z czasów PRL zdążyli pozbyć się blisko 63 tysięcy dokumentów, z czego prawie 60 tysięcy przekazali do RFN. Prezes IPN Janusz Kurtyka złożył w 2006 r. doniesienie do prokuratury. Jesienią ubiegłego roku Prokuratura Okręgowa w Warszawie po cichu umorzyła śledztwo z powodu przedawnienia karalności. Z naszych informacji wynika, że prokurator nie pokusił się nawet o wskazanie winnych. Rzecznik IPN Andrzej Arseniuk nie chciał komentować tej sprawy ani też odpowiedzieć na pytanie, czy IPN odwołał się od tej decyzji prokuratora do sądu. Nie mamy też odpowiedzi z MSZ, czy zamierza podjąć interwencję dyplomatyczną w celu odzyskania zawłaszczonych dowodów zbrodni. Małgorzata Goss
Upartyjnić historię Głosami postkomunistów z SLD, przy udziale PSL, Platforma Obywatelska przegłosowała ustawę o Instytucie Pamięci Narodowej. Skandaliczny jest już sam ten fakt. Działacze SLD wprost deklarują, że ich ostatecznym celem w przedmiotowej sprawie jest likwidacja Instytutu. Projekt PO uznali za "idący w dobrym kierunku". Nietrudno się zatem domyślić, co jest ostatecznym celem zmian ustawowych.
PO ustawowo paraliżuje pracę IPN Rodzi się pytanie, dlaczego Platforma zdecydowała się na taki krok? Wszak sami jej liderzy przyznają, że profesor Janusz Kurtyka był popierany przez PO (kandydatura Jana Rokity) i został prezesem IPN głosami przede wszystkim tej partii. Dziś - podobno z powodu jednej książki o Lechu Wałęsie - Platforma zmierza w kierunku destrukcji tej instytucji. Można domniemywać, że stoją za tym naciski środowisk, którym dotychczasowa działalność IPN była nie na rękę, są też powody, by zakładać, że w tych środowiskach mogą znajdować się ludzie dawnych służb. Polska znajduje się w przededniu kolejnych wielkich batalii historycznych. Przed nami obchody rocznicy katyńskiej, w sierpniu minie okrągła rocznica powstania "Solidarności". Zarówno w pierwszym, jak i w drugim przypadku mamy coś światu do udowodnienia. W przypadku Katynia należy pokazać skalę zbrodni wymierzonych w Naród Polski, zbrodni opartych na współpracy niemiecko-sowieckiej w latach 1939-1941. Rozmywanie tej wspólnej niemiecko-sowieckiej odpowiedzialności będzie z pewnością w jakiejś formie miało miejsce, tak jak to było w trakcie obchodów rocznicy wybuchu II wojny światowej. Przy okazji obchodów solidarnościowych jasno można wykazać, że upadek komunizmu w Europie Wschodniej zaczął się nie od upadku muru berlińskiego, lecz od wielkich protestów robotniczych w Polsce. Wszystko to jest niezwykle ważne, a pieczołowicie przygotowuje się do tego IPN. Naturalna byłaby współpraca rządu z tak wyspecjalizowaną placówką badawczą, jaką jest Instytut Pamięci Narodowej. Tymczasem zamiast tej współpracy w przygotowaniu się do wielkich batalii historycznych stojących przed Polską mamy do czynienia z historyczną "wojną domową" wywołaną przez przedziwną koalicję PO i postkomunistów. O szkodliwości takiego stanu rzeczy trudno przekonywać. I nie wiadomo, czy chodzi tutaj o ochronę dawno już przebrzmiałej sprawy sporu o Lecha Wałęsę, czy raczej o ratowanie wizji historii lansowanej przez środowisko Wojciecha Jaruzelskiego i Adama Michnika.
Zamach na wolność słowa i badań naukowych Już zbieramy owoce tak szkodliwych z punktu widzenia interesu narodowego działań. Ustawa rządowa dotycząca IPN zbiega się w czasie z wyrokiem sądu w sprawie książki Pawła Zyzaka, w którym skazano wydawnictwo Arcana w sposób równie absurdalny jak "Gościa Niedzielnego" w sprawie Alicji Tysiąc. Wiele środowisk naukowych wprost mówi o nowej cenzurze w III RP. Doświadczamy tego namacalnie, gdy widzimy studentów uciekających od "drażliwych" tematów w pracach magisterskich i doktorskich z najnowszej historii Polski. Ów strach młodych ludzi obserwowany na uniwersytetach jest nieprzypadkowy: wynika on z działań władz zamykających usta niewygodnym naukowcom. Można zatem powiedzieć, że walka o IPN jest w jakimś sensie szczytowym punktem walki o wolność słowa w Polsce. Bo jeśli nie ma wolności badań naukowych, to jak można mówić o wolności słowa? Wielu ludzi pióra pamiętających czasy PRL twierdzi, że o wiele lepsza od współczesnej formy cenzury (zasądzanie ludzi na odszkodowania za niewygodne poglądy i opinie, ustawowe uderzanie w niezależne placówki badawcze) była peerelowska cenzura prewencyjna. Wtedy twórca pisał to, co uważał, cenzor wycinał cały tekst lub jego fragmenty. Dzisiaj, oprócz kuriozalnych spraw sądowych, mamy do czynienia z poszerzającym się zjawiskiem autocenzury. Znawcy tematu doskonale wiedzą, że najskuteczniejszą formą ograniczania wolności wypowiedzi jest właśnie autocenzura. Nic bowiem nie jest w stanie tak ograniczyć twórcy jak strach samego autora przed wyimaginowaną napaścią zewnętrzną.
Straty ponoszą narodowa kultura i polityka Jedną z największych wartości, którą posiadała Polska w tzw. wojnach historycznych, była wiarygodność instytucji takiej, jak IPN. Opierała się ona na niezależności Instytutu od bieżących uwarunkowań partyjnych. Powoływanie prezesa IPN było bardzo trudne, dokonywało się przez mozolne poszukiwanie najlepszego kandydata, a jego odwołanie nie było łatwe. Dlaczego? Żeby mieć gwarancję niezależności tej instytucji. Zatem publikacje IPN-owskie były niezwykle wiarygodne i w niczym nie przypominały książek wydawanych np. przez służbę kontrwywiadu Rosji na temat dwudziestowiecznych stosunków polsko-niemieckich czy polsko-sowieckich. Wedle nowej [uchwalonej 18.03.] ustawy prezesa powołuje i odwołuje zwykłą większością Sejm. Mamy więc do czynienia z całkowitym podporządkowaniem IPN większości rządowej. Poprzez dzisiejsze działania polityków zmierzamy bardzo szybko w kierunku wschodnich, azjatyckich standardów uprawiania nauki. Nauka w służbie partii (partii rządzącej), a nie nauka w służbie prawdy - oto realny wymiar przemian instytucjonalnych i kulturowych we współczesnej Polsce. Trudno wprost opisać, jak wielkie rany zadaje się w ten sposób narodowej kulturze i wizerunkowi polskiej polityki historycznej w przestrzeni międzynarodowej. Prof. Mieczysław Ryba
Wywiad z ks. Isakiewiczem na temat lobby OUN-UPA W Polsce działa lobby OUN-UPA W Polsce istnieją wpływowe środowiska nacjonalistów ukraińskich – mówi ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
Jak odbiera ksiądz zapowiedź odebrania Stepanowi Banderze tytułu bohatera Ukrainy przez nowego prezydent Wiktora Janukowycza? Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, opiekun środowisk kresowych, duszpasterz mniejszości ormiańskiej, historyk: Pięć lat temu Polska postawiła na złego konia. Wiktor Juszczenko to kontynuator najgorszych tradycji OUN i UPA, który gloryfikował zbrodniarzy przy milczeniu strony polskiej, która boi się wypowiedzieć słowo “ludobójstwo”. Nawet w uchwale sejmowej była mowa tylko o znamionach ludobójstwa. Mamy do czynienia z sytuacją absurdalną, kiedy to komunista Janukowycz mówi o zbrodniach nacjonalistów ukraińskich, a Putin w Kazachstanie śmiał się z tego, że Polacy hołubią człowieka, który gloryfikował morderców ich przodków. Wypada mieć nadzieję, że Polska podejmie wreszcie działania na rzecz upamiętnienia ofiar i budowy pojednania polsko -ukraińskiego na prawdzie.
Środowiska kresowe z oburzeniem zareagowały na niedawny wywiad, jakiego “Rzeczpospolitej” udzielił wnuk Stepana Bandery. Przede wszystkim trzeba od razu zaznaczyć, że przedstawianie poglądów Bandery juniora jako stanowiska ukraińskiego jest nieporozumieniem. Wypowiadając się o ludobójstwie dokonanym na Polakach na terenie Wołynia i Małopolski Wschodniej, nigdy nie twierdzę, że to naród ukraiński wymordował Polaków. Nacjonaliści ukraińscy z OUN i UPA byli wrzodem na ciele narodu ukraińskiego. Mordowali nie tylko Polaków, ale również Żydów, Ormian, a także tych Ukraińców, który nie popierali Bandery lub ratowali Polaków i Żydów. Sami Ukraińcy są bardzo podzieleni w tej sprawie. Wizja historii, jaką prezentuje wnuk zbrodniarza Bandera junior, jest rozpowszechniana na zachodniej Ukrainie, ale też, niestety, w Polsce. Podziela ją też część emigracji ukraińskiej. Jednak wcale nie są to poglądy dominujące, co pokazały ostatnie wybory. Wiktor Juszczenko – gloryfikator Bandery i UPA – dostał zaledwie 5 procent głosów. To pokazuje słabą pozycję skrajnego nacjonalizmu w ukraińskiej polityce i społeczeństwie.
Wnuk Bandery twierdzi, że Polska stworzyła jego dziadka. I sugeruje, że to prześladowania Ukraińców w okresie międzywojennym spowodowały rozkwit nacjonalizmu ukraińskiego. To stwierdzenie ma tyle wspólnego z prawdą, co stwierdzenie, że Żydzi stworzyli Adolfa Hitlera i Heinricha Himmlera. Te, ale i inne sformułowania użyte przez Banderę w wywiadzie są policzkiem dla osób, którym wymordowano rodziny. Twierdzenie, że akt terroru, jakim był mord na ministrze Bronisławie Pierackim (w 1934 r. – red.), to było cięcie chirurgiczne. Dodajmy, że Pieracki nie był żadnym wrogiem Ukraińców. Wręcz przeciwnie, szukał dialogu z umiarkowanymi środowiskami ukraińskimi i to właśnie wywoływało nienawiść nacjonalistów. Wnuk przedstawia swojego dziadka jako bojownika o wolność Ukrainy. Pomija przy tym wszystko, co świadczy przeciwko jego dziadkowi. Zacznijmy od tego, że Bandera zdradził kraj, którego był obywatelem. W latach międzywojennych korzystał z wszelkich dobrodziejstw polskiego państwa. Skończył gimnazjum, studiował na Politechnice Lwowskiej. Nie był prześladowany za to, że był Ukraińcem. Dopiero gdy w czasie studiów zachwycił się wizjami Dymitro Doncowa, popadł w konflikt z polskim prawem. Przypomnijmy, iż Doncow pisał o tym, że by walczyć o samostijną (niepodległą – red.) Ukrainę, można stosować twórczy terror wobec obcoplemieńców. I nie była to tylko teoria. OUN, w którym Bandera był postacią wiodącą, ma na swoim koncie liczne akty terroru w okresie międzywojennym. Co ciekawe, zabijano Polaków, którzy chcieli dialogu z Ukraińcami. Prócz Pierackiego zabito m.in. posła Tadeusza Hołówkę. Zabijano również tych Ukraińców, którzy chcieli dialogu z Polakami. Jedną z takich ofiar był dyrektor gimnazjum ukraińskiego we Lwowie Iwan Babij. Metody OUN, a potem UPA niczym się nie różniły od tych używanych przez Czerwone Brygady czy dziś al Kaidę.
Jednak Bandera siedział w polskim więzieniu. Nie siedział za niewinność, tylko za udział w aktach terroru. A trzeba powiedzieć, że państwo polskie obeszło się z nim stosunkowo łagodnie. Zamieniono mu karę śmierci na dożywocie. Kiedy wybuchła wojna, wypuszczono go z więzienia. Jednak nie przestał działać przeciw Polsce.
Jak wyglądała współpraca Bandery z Niemcami? OUN miał już przed wojną kontakty z niemieckim wywiadem. W interesie Niemiec było, by Polską targały konflikty narodowościowe, i OUN był przez Niemców do tego wykorzystywany. OUN był finansowany przez Abwehrę, nacjonaliści ukraińscy byli szkoleni przez Niemców w obozach na Śląsku i w okolicach Gdańska. Po wybuchu wojny Bandera stworzył na terenie Polski dwa bataliony Abwehry. Po wybuchu wojny z Sowietami wkroczyły one do Lwowa i dokonały straszliwego pogromu ludności żydowskiej. Zdjęcia i film z tego pogromu się zachowały i budzą dreszcz przerażenia skalą okrucieństwa. Wtedy to Bandera sprawował władzę absolutną we Lwowie. Wtedy jeszcze nie mordowano Polaków. Nie do końca. Mam na myśli mord na profesorach lwowskich. Choć kwestia bezpośredniego udziału w nim nacjonalistów ukraińskich nie jest do końca wyjaśniona, to nie ulega wątpliwości, że to ludzie Bandery stworzyli listy proskrypcyjne. A konkretnie byli to ukraińscy studenci, którzy wydali na śmierć swoich profesorów. Bandera został jednak przez Niemców osadzony w obozie koncentracyjnym. Owszem, znalazł się w Sachsenhausen, ale na szczególnych prawach. I zaznaczmy od razu: znalazł się tam nie dlatego, że walczył przeciwko Niemcom. Po prostu Niemcy w Słowianach widzieli podludzi i nie przewidywali stworzenia państwa ukraińskiego. Sam Bandera był za pełną kolaboracją z Niemcami. Osadzono go w specjalnym budynku, w którym miał przyzwoite warunki bytowe. Niemcy trzymali go, sądząc, że jeszcze kiedyś może się przydać. W 1944 r. wypuszczono go, by mógł organizować formacje kolaborantów ukraińskich.
Jednak w szczytowym okresie mordów na Wołyniu Bandera nie uczestniczył. To prawda, że wtedy siedział. Jednak to on ponosi za to odpowiedzialność. Mordy na Polakach i Żydach były dokonywane z imieniem Bandery na ustach. Próby zdjęcia odpowiedzialności z Bandery za te rzezie są pozbawione sensu. To tak jak gdyby mówić, że Hitler nie ponosi odpowiedzialności za Holokaust, bo żadnego Żyda nie zamordował osobiście, ba, nie ma nawet żadnego pisemnego rozkazu w tej sprawie podpisanego przez Hitlera. A jednak za głoszenie poglądu, że Hitler nie odpowiada za Holokaust, prawo niektórych krajów przewiduje karę. A poza wszystkim warto pamiętać, że mordy na Polakach miały miejsce, kiedy Bandera był wolny zarówno w 1939 roku, jak i potem, kiedy go wypuszczono w 1944. Mordy trwały jeszcze w 1946 roku. Bandera nie zrobił nic, by je zatrzymać.
Jak ocenia ksiądz dzisiejszą postawę władz polskich wobec nacjonalizmu ukraińskiego? Jako byłego kapelana “Solidarności” boli mnie, że dwa największe ugrupowania polityczne, które mają swoje korzenie właśnie w “Solidarności”, unikają zajęcia jednoznacznego stanowiska wobec nacjonalizmu ukraińskiego. Mój ojciec pisał, że Kresowian zabito dwukrotnie – raz ciosami siekierą, drugi raz przez przemilczenie, i dodawał, że śmierć przez przemilczenie jest gorsza, bo wyciera ludzi z pamięci. Dziś rodziny, które straciły swoich bliskich, czują się jak za czasów PRL rodziny katyńskie. Mówi się im, by milczeli w imię dobrych stosunków z Ukrainą. Mamy do czynienia z paranoją, że ofiary dzieli się na lepsze i gorsze w zależności o tego, kim byli ich kaci. Gorsze są te, których zabili ukraińscy nacjonaliści. Gorsze ofiary spoczywają w większości w bezimiennych mogiłach, na których nie ma nawet krzyża. Co więcej, znane są przypadki równania z ziemią owych mogił, aby zatrzeć wszelkie ślady.
Jak ksiądz ocenia działania władz polskich? Niektórzy zdają sobie już sprawę z tego, że niebezpieczne było postawienie na spadkobierców UPA. Jednak konkretnych działań nie widać. Wręcz przeciwnie. W Polsce istnieją niezwykle wpływowe środowiska nacjonalistów ukraińskich, wspomagane finansowo z zagranicy przez nacjonalistów z USA i Kanady. Inne źródła ich finansowania są niejasne. To nic innego jak budowanie agentury wpływu. ABW na to nie reaguje, a prokuratura umarza śledztwa. Skandaliczne są też wypowiedzi niektórych przedstawicieli organizacji ukraińskich wspieranych przez polskich podatników w postaci dotacji z puli przeznaczonej dla mniejszości narodowych. Jestem za finansowaniem tych organizacji, ale na cele oświatowe czy kulturalne, nie polityczne. Banderowcy mają wpływ nie tylko na to, co myślą ich rodacy, ale poprzez swoich sojuszników również na to, co myślą Polacy. Kiedy Bogumiła Berdychowska organizuje akcję przeciwko budowie w Warszawie pomnika ku czci pomordowanych przez UPA i kiedy dziennikarz “Gazety Wyborczej” krytykuje Parlament Europejski, który jednogłośnie potępił gloryfikowanie Stepana Bandery, to ja się pytam, w czyim interesie oni występują. Poza tym mamy też do czynienia z całkowitą asymetrią. Podczas gdy u nas wspiera się organizacje mniejszości ukraińskiej, to Polacy na Ukrainie są pozbawieni tej pomocy. Nie mogą się doprosić zwrotu swoich kościołów i domów kultury, bezcześci się polskie pomniki, jak choćby pomnik polskich profesorów we Lwowie. Jak długo jeszcze można przymykać na to oczy?
Nikt nie rządzi Polską rozmowa z prof. Jadwigą Staniszkis O bezsilności władzy i nietrafionych prognozach z prof. Jadwigą Staniszkis rozmawia Jacek Dziedzina. Jadwiga Staniszkis - socjolog, politolog, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, członek Polskiej Akademii Nauk, autorka m.in. książek: „Ontologia socjalizmu”, „Postkomunizm”, „O władzy i bezsilności”, „Władza globalizacji”.
Jacek Dziedzina: Czy władza może być bezsilna? Prof. Jadwiga Staniszkis: – Tak, to dosyć częste zjawisko. W książce „Ontologia socjalizmu” pisałam, że nawet władza totalna, która pozornie kontroluje całą przestrzeń, może jednocześnie nie kontrolować realnych procesów. Może przeglądać się w zwierciadle własnych wyobrażeń i nie mieć korekcyjnego sprzężenia zwrotnego. Między władzą w sensie nominalnym, czyli posiadania różnych stanowisk, a faktyczną zdolnością osiągania zamierzonych celów jest zasadnicza różnica.
Również w państwie demokratycznym? – Oczywiście. Pamiętajmy, że żyjemy w dobie globalizacji, integracji europejskiej, a więc westfalska formuła państwa, które ma monopol na wszystkie dziedziny, jest już nieaktualna.
Czy w Polsce jest jakiś projekt polityczny, czy raczej dominują chaos i doraźność? – Za dużo jest tej doraźności, tym bardziej że mamy nową sytuację: traktat lizboński tworzy nowe obszary, w których trzeba działać aktywnie, żeby bronić swojego interesu. Niemiecki Trybunał Konstytucyjny to zrozumiał, bo zażądał dopasowania proceduralnego, które wzmocni parlament krajowy. U nas tego nie zrobiono. Nie rozumiano, że aby skonsumować pozytywnie pewne rozwiązania traktatu, trzeba mieć odpowiednie procedury. I to też jest bezsilność naszej władzy, bo stosuje metody z przeszłości, nie zdając sobie sprawy, że jesteśmy już w zupełnie nowej sytuacji.
Na czym polega ta nowa sytuacja? – Traktat jest dokumentem postsekularyzmu – uznaje wartości, także naszego kręgu kulturowego, ale łączy różne systemy wartości jako równoprawne, mimo że każdy z nich inaczej porządkuje i uzasadnia normy. I przez to odziera każdą z nich z waloru absolutnego, a jednocześnie wymusza na wszystkich, żeby choćby na minimalnym poziomie respektować to, z czym sami się nie zgadzają. Jednostka sama w swoim sumieniu bierze odpowiedzialność, wybiera. I to tworzy zupełnie nową sytuację moralną, również dla budowy prawa. Nie ma już rzymskiej zasady słuszności prawa, które było zgodne z indywidualnym systemem wartości. Ale ten fakt nie jest obecny w rozumowaniu polityków, w ich dyskusjach. Oni mechanicznie, bezrefleksyjnie obijają się o pewną ścianę nowych rozwiązań, nie zdając sobie sprawy, że to być może tworzy większe napięcie moralne. Mnie najbardziej denerwuje bezrefleksyjność naszej władzy.
„Nikt nie rządzi Polską”, powiedziała Pani niedawno. – To bardziej dryfowanie niż rządzenie. Jest to związane z ucieczką władzy od odpowiedzialności.
Mówi Pani o premierze? – Oglądałam ten trzynastogodzinny spektakl Tuska przed komisją śledczą. Uderzyła mnie dysproporcja między dyscyplinowaniem ludzi w partii i luzackim podejściem Tuska do państwa, niedocenianie pewnych zagrożeń. I powiem szczerze: bardziej wierzę Mariuszowi Kamińskiemu. Donald Tusk nie widział problemu w tym, że jakichś dwóch biznesmenów przygotowuje intrygę przeciw wiceministrowi, żeby go skompromitować. Tłumaczył, że biznesmeni to nie urzędnicy i jemu nie podlegają. Ale przecież grożą jego podwładnemu! A premier spokojnie mówi: nie skierowałem tego do prokuratury. To takie luzackie traktowanie państwa.
Powiedziała Pani kiedyś, że „nie ma miejsca na poważną rozmowę o nas samych – w dyskursie ludowym, przaśnym”. Chyba trudno o to w debacie publicznej przypominającej teledysk? – Mówi się różne poważne rzeczy, ale zaraz się o nich zapomina. Nie ma rzeczowej reakcji, reaguje się tylko ad personam, w zależności od tego, do jakiego obozu ktoś jest zakwalifikowany.
To charakterystyczne dla demokracji medialnej, gdzie liczy się show. Jesteśmy na nią skazani? – W jakimś sensie demokracja sprowadza się do demokracji wyborczej, a wynik wyborczy jest powiązany w dużym stopniu ze sprawnością medialną. To deformuje debatę. Ale myślę, że to zależy też od jakości ludzi, którzy wchodzą do polityki. A wchodzi do niej sporo ludzi bez charyzmy, którzy są traktowani przez przywódców swoich partii jak maszynki do głosowania.
Czy w systemie partyjnym, gdzie panuje tendencja do ujednolicania poglądów, jest miejsce dla ludzi wybitnych, niezależnych, patrzących nie tylko na sondaże? – Paradoksalnie ta bezradność władzy powoduje, że ktoś, kto ma coś do powiedzenia, może nagle wskoczyć do samego centrum.
Jakie środowiska mogłyby nadać nowy styl naszej polityce? – Jest dużo młodych ludzi, ale oni wolą iść do firm, bo ci, którzy wchodzą do partii, najczęściej muszą dostosować się do reszty. Ale mamy przykład pozytywny: choćby Krzysztof Kwiatkowski, minister sprawiedliwości. Też był chłopcem, który nosił teczkę za Buzkiem czy za kimś innym. A jednak cichutko, powoli wybił się na bardzo sensownego i sprawnie działającego, także medialnie, ministra. Ale to wymaga wielu lat cichego oportunizmu.
Czy elity polityczne są tylko odbiciem społeczeństwa, czy też „my” i „oni” to dwa różne światy? – Uważam, że to drugie – społeczeństwo dokonało dużego skoku przez ostatnie lata. Na poziomie realnego życia było wiele szoków, wymagających podjęcia ryzyka, zrozumienia mechanizmów, nauczenia się nowego działania. Natomiast politycy zastygli w pewnej pustce. Są wybierani, ponieważ jest to zamknięty system, w którym listy wyborcze układa aparat partyjny. Wygrana zależy od miejsca na liście, miejsce na liście zależy od tego, czy byłeś posłuszny swoim liderom. I praktycznie wejście z zewnątrz jest niesłychanie trudne.
W ubiegłym roku mówiła Pani: „Przeraża mnie perspektywa pełni władzy dla PO”. To nadal aktualne? – Tak, bo widzę, ilu tam ludzi cynicznych, nie wiadomo, skąd i dlaczego przychodzących do polityki, niemających ani charyzmy, ani wizji czy kompetencji. To typowa partia władzy. Są jednostki wybitne, na przykład Rostowski. Ale dominuje model wodzowski.
W tym sensie PO jest chyba partią bliźniaczo podobną do PiS? – Nie, ja uważam, że PiS ma lepsze młode pokolenie. W PO w ogóle nie widzi się młodych ludzi.
Ale w PiS również jest sporo osób przypadkowych, karierowiczów bez wizji. – To prawda. W PiS jest też model wodzowski, ale widać, że to w tej chwili zaczyna się zmieniać. Wybór Gęsickiej na szefa klubu był bardzo sensowny – ona jest kompetentna i ma wizję podporządkowania wszystkiego rozwojowi i doganianiu świata własnymi mechanizmami.
O premierze mówi Pani: „Nie jest przywódcą”. Nie za ostro? – Nie, bo Tusk naprawdę nie jest przywódcą. Jak działa jego rząd? Ministrowie wyskakują z jakimś pomysłem, premier obserwuje, jak zareaguje opinia publiczna, i dopiero potem, na pół gwizdka, część tego pomysłu jest realizowana. Nie ma natomiast współpracy, którą on by organizował. Samego Tuska osobiście niezbyt cenię, uważam, że nie ma wyobraźni. Ten cały plan finansowy, który właśnie przedstawił, to są tylko elementarne rzeczy, nie na miarę tego kryzysu i tej walki globalnej.
Nie sprawdziła się też Pani prognoza sprzed roku: Kaczyński się wycofa, Tusk wygra wybory. Tymczasem wycofał się Tusk. Nie czuje się Pani sama bezsilna, obserwując tę władzę, jej nieprzewidywalność? – Owszem. Nie rozumiem motywów Tuska. Sądzę zresztą, że skończy się na poparciu Platformy dla Olechowskiego, co będzie pozorem pluralizmu i będzie złym rozwiązaniem.
Mówi się raczej o Komorowskim. Czy miałby szansę wygrać z Kaczyńskim? – Moim zdaniem, nie. Nie był dobrym marszałkiem, nie przeprowadził procesów dostosowawczych Sejmu, żeby skonsumować możliwości w relacjach z Parlamentem Europejskim, a przez to zwiększyć władzę parlamentów krajowych.
To racjonalne tłumaczenie, a wyborcy kierują się bardziej wrażeniami. – Nie, ludzie są bardzo racjonalni, tylko trzeba im dostarczyć argumentów. W kampanii będzie ku temu okazja.
Coś pozytywnego o Komorowskim? – Ma styl, wyczucie polityki historycznej, w sprawie generała Skrzypczaka miał rozsądne stanowisko, mniej rygorystyczne niż Klich i rozumiejące racje wojska.
Maciej Płażyński w wywiadzie dla nas powiedział, że nie założyłby się o wino, że Tusk na pewno nie zmieni zdania i nie wystartuje. A Pani? – Być może oni faktycznie testują sytuację. Może będą próbowali przepchnąć Olechowskiego, a jak nie będzie miał szans, to jednak Tusk wystartuje.