179

"Samolot nie mógł rozpaść się na kawałki" Prezydencki Tu-154 nie mógł ulec tak poważnym zniszczeniom, jeśli jego ostatnie chwile wyglądały tak, jak to przedstawiają Rosjanie – mówi „Gazecie Polskiej” znawca dynamiki lotu i mechaniki płatowców. – Powinien, „ślizgając się” po zagajniku, uderzyć kadłubem o podłoże. Nie zdążyłby się przewrócić. Niemożliwe, by roztrzaskał się na drobne kawałki – dodaje. Jeśli to prawda, co spowodowało rozbicie Tu-154? Niemal wszystko wokół tej katastrofy jest niejasne, a w całej sprawie więcej jest pytań niż odpowiedzi. Jednak z relacji świadków i informacji ze śledztwa, w tym dotyczących odczytu czarnych skrzynek oraz z opinii specjalistów, wyłaniają się najbardziej prawdopodobne hipotezy.


Śledczy badający przyczynę katastrofy samolotu prezydenckiego będą brali pod uwagę m.in. jako jedną z wersji ewentualny zamach – przyznał to w końcu na konferencji prasowej prokurator generalny Andrzej Seremet.

Niewytłumaczalna skala zniszczeń Doświadczeni piloci nie kryją oburzenia: – Podchodzenie do lądowania nie w osi pasa, wysokość samolotu kilka metrów nad ziemią na kilometr przed pasem… Co tam się działo, na Boga? – dziwi się emerytowany pilot tupolewów i antonowów. Naoczni świadkowie, pracownicy bazy i mieszkańcy potwierdzają, że samolot skręcał na bardzo niskiej wysokości, zahaczając niemalże o samochody jadące lokalną drogą. Kierowcy i przechodnie widzieli upadek oraz wybuch i pożar. Niektórzy, według doniesień, twierdzą, że wybuch nastąpił, zanim maszyna rozbiła się o ziemię. Tupolew 154 jest masywnej konstrukcji. Znane są przypadki awaryjnych lądowań „tutka” na polach. Nie brak opinii, że miał wystarczające zabezpieczenia, aby wylądować awaryjnie nawet na małym lesie (bardzo mocna konstrukcja kadłubowa i wielokołowe podwozie). Skąd więc taka skala zniszczeń samolotu? W relacjach filmowych widać kilka poszczególnych części samolotu, 10–15 proc. kadłuba. Gdzie się podziała reszta szczątków tej potężnej maszyny? Jest to 80-tonowy samolot, zabierający ponad 100 pasażerów. Skoro maszyna rozbiła się na ziemi, dlaczego części zostały rozrzucone na obszarze 700–800 m? Niewykluczone, że Tu-154 rozleciał się już w powietrzu, a na ziemię spadały pojedyncze szczątki. Przypomnijmy, że prezydencki tupolew zahaczał o drzewa, po ścięciu gałęzi na wysokości najwyżej 5–6 m wzbił się na chwilę w górę, a pilot stracił kontrolę prawdopodobnie dopiero po zetknięciu z większym drzewem, najwyżej 6–8 m nad ziemią. Impet uderzenia pochodził więc głównie od ruchu w poziomie, przy minimalnej prędkości. Rzadki zagajnik – jak widać na zdjęciach, w którym leżą szczątki – nie powinien, według niektórych specjalistów, spowodować tak strasznych skutków przy lądowaniu. Najbardziej zagadkową sprawą jest właśnie stan samolotu. Trudno wyobrazić sobie, by 80-tonowa maszyna lecąca z minimalną prędkością (ok. 280 km/h) na wysokości kilku metrów nad ziemią roztrzaskała się na drobne kawałki. – Raczej powinien osiąść, ślizgając się po małym zagajniku, jaki tam rośnie. Samolot od razu przechodzi w takiej sytuacji, jak mówią piloci, na obniżanie – więc po prostu powinien uderzyć kadłubem o podłoże. Nawet nie zdążyłby się przewrócić. Naturalne wydaje się właśnie takie zachowanie masywnego tupolewa. Nie jest według mnie możliwe, żeby roztrzaskał się na drobne kawałki, które widać na zdjęciach. Rozmiar zniszczeń wydaje się nieproporcjonalny do sytuacji – mówi nam fachowiec od mechaniki i dynamiki lotu, zarazem zawodowy pilot, który wielokrotnie siedział za sterami Tu-154 (nazwisko i imię do wiadomości redakcji). – To oczywiście muszą potwierdzić badania aerodynamiczne. Nie są one skomplikowane. To, jak prezydencki Tu-154 powinien zachować się przed rozbiciem o ziemię, można obliczyć, wykorzystując odpowiednie wzory i zasady mechaniki i dynamiki lotów, tj. w jakim miejscu samolot o takiej masie i konkretnej w tamtej chwili prędkości, po ścięciu drzew o znanej średnicy, mógł uderzyć w ziemię i w jaki sposób (skrzydłem, podwoziem etc.), jakie było w chwili wypadku przeciążenie i jak powinien zachować się kadłub o konkretnej wytrzymałości po takim uderzeniu. To można obliczyć po uwzględnieniu wszystkich danych – dodaje.

Jak po upadku z kilkuset metrów „Gazeta Polska” przeanalizowała zdjęcia i artykuły na temat innych, wcześniejszych katastrof z udziałem Tu-154. Wniosek jest jeden: wygląd wraku prezydenckiego samolotu przypomina szczątki tupolewów, które ulegały zniszczeniu, opadając z wysokości kilkuset metrów. 15 grudnia 1997 r. w Zjednoczonych Emiratach Arabskich – 13 km od lotniska – rozbił się Tu-154 należący do linii lotniczych z Tadżykistanu. Piloci tej maszyny, podobnie jak załoga polskiego samolotu, zbyt późno zorientowali się, że są za nisko, tyle że panowanie nad tupolewem stracili całkowicie w wyniku turbulencji, aż 210 m nad ziemią. Po uderzeniu w ziemię samolot rozpadł się – podobnie jak Tu-154 z Lechem Kaczyńskim – na kawałki (fotografia po prawej), ale jedna z 87 osób znajdujących się na pokładzie przeżyła. 4 lipca 2001 r. pod Irkuckiem z wysokości 853 m w ciągu kilkunastu sekund runął Tu-154 będący własnością rosyjskiej Vladivostokavii (nikt nie przeżył). Maszyna spadała bezwładnie przez kilkanaście sekund, mimo to jej szczątki – rozrzucone na obszarze 100 na 60 m – były w niewiele gorszym stanie niż wrak polskiego samolotu (zdjęcia na Niezależna.pl). Pięć lat później – w sierpniu 2006 r. – na terenie wschodniej Ukrainy rozbił się inny rosyjski Tupolew 154. Choć spadał z bardzo dużej wysokości (bezradni piloci wysyłali SOS, gdy maszyna była na 1100 i 900 m), szczątki konstrukcji i ciał rozrzucone były na długości 400 m, a zniszczenia samolotu porównywalne ze skutkami katastrofy z 10 kwietnia 2010 r. (zwłaszcza biorąc pod uwagę, że jeszcze w powietrzu w rosyjskiej maszynie wybuchł pożar, a po upadku nastąpiła olbrzymia eksplozja, utrwalona na filmie przez świadków). W lutym 2009 r. trochę lżejszy i mniejszy od Tupolewa 154 boeing 737 tureckich linii lotniczych – w wyniku usterki wysokościomierza i błędu pilotów – uderzył o ziemię z prędkością 175 km/h paręset metrów od lotniska w Amsterdamie. Wcześniej, kilkadziesiąt metrów nad ziemią, w maszynie przestały pracować silniki (wyłączył je autopilot, wprowadzony w błąd działaniem wysokościomierza). Po upadku na błotniste pole samolot przełamał się na trzy części i stracił ogon, ale nie rozpadł się na kawałki (fotografia powyżej); zginęło jedynie 9 ze 135 osób na pokładzie.


Tymczasem w podobnej – jeśli chodzi o tor lotu maszyny – katastrofie pod Smoleńskiem (jedyna zasadnicza różnica to obrót polskiego Tu-154 przed upadkiem o 180 stopni) zginęli wszyscy pasażerowie i cała załoga. Z samolotu zostało tylko kilka większych części, reszta konstrukcji została rozrzucona (jak już wspominaliśmy) na obszarze 700–800 m. Tylko 24 z 96 ciał udało się zidentyfikować bezpośrednio przez rodziny ofiar, jak powiedziała minister zdrowia Ewa Kopacz. W wypadku innych ciał najczęściej potrzebne były testy DNA. Dlaczego część osób znajdujących się w samolocie została – jak stwierdził Sergiej Szojgu, minister obrony cywilnej Rosji – spalona? Silniki Tu-154 są na ogonie i – według zdjęć – brak jest śladów wybuchu silników. Samolot przy lądowaniu ma mało paliwa. Zdjęcia tuż po tragedii pokazują, że nie było dużego pożaru, co potwierdził rosyjski wicepremier Siergiej Iwanow podczas spotkania polskich i rosyjskich przedstawicieli rządu („Nie było pożaru ani wybuchu”).

Nie wiedział, ile jest metrów nad ziemią Przyczyną tragedii pod Smoleńskiem była zbyt mała wysokość lotu prezydenckiego samolotu Tu-154M w ostatniej fazie lotu – krótko przed posadzeniem maszyny na płycie lotniska. A więc kluczowym pytaniem jest, dlaczego 2 km od początku pasa lotniska samolot znajdował się na dramatycznie niskiej wysokości? Pilot obniżył pułap do 2,5 m nad ziemią, co przy jego doświadczeniu jest wręcz nieprawdopodobne. Piloci nie rozpoczęliby podejścia do lądowania, gdyby wiedzieli, że znajdowali się na niebezpiecznej wysokości. Ślady katastrofy – szczątki samolotu wskazują, że samolot w ostatniej chwili zmienił prawidłowy kurs, a nie – jak sugerowano zaraz po wypadku – próbował trafić w pas startowy. Przy widoczności 500 m pilot musiał dostrzec zabudowania. Po co miałby więc skręcać w lewo? Żeby odczytywać prawidłową wysokość lotu, piloci powinni ustawić na barometrze wielkość ciśnienia obowiązującą w tym czasie na ziemi podawaną załodze przez kontrolera z wieży. – Jeśli Rosjanie mówią: „dawlienije” (ciśnienie), to znaczy, że podają QFE (ciśnienie lotniska startu). Mogło nastąpić tragiczne nieporozumienie – kontroler podał wartości ciśnienia np. w jednostkach QFE, a piloci przyjęli je w jednostkach QNH, jak się przyjmuje w systemie zachodnim. Różnica między QNH i QFE w przeliczeniu na wysokość to 255 m. Bo to lotnisko jest 255 m nad poziomem morza. QNH daje po wylądowaniu wysokość elewacji (lotniska), czyli na wysokościomierzu będzie 255 m. Jeżeli będzie podane QFE, to po wylądowaniu na lotnisku będzie 0 m – tłumaczy doświadczony pilot samolotów pasażerskich. Według jednej z opinii pilot prezydenckiego Tu-154 zbliżał się do lotniska w Smoleńsku w gęstej mgle, dlatego nie widział, że leci nad głębokim wąwozem. Czy myśląc, że znajduje się znacznie wyżej, niż był w rzeczywistości, zaczął zniżać kurs? Przy zbliżaniu się do pasa startowego od wschodu samoloty przelatują nad jarem o głębokości 60 m. Około 1700 m od skraju pasa prezydencki Tu-154, akurat nad najgłębszym miejscem wąwozu, zaczął skręcać w lewo, choć nalatywał dokładnie na pas startowy, gwałtownie zaczął też tracić wysokość, choć przedtem szedł kursem właściwym. Jeśli to wersja prawdziwa, dlaczego inne systemy, przede wszystkim amerykański TAWS (o którym szerzej piszemy w dalszej części artykułu), nie ostrzegły pilota przed bliskością ziemi? Gen. dyw. pilot dr Antoni Czaban, szef Szkolenia Sił Powietrznych, powiedział w TVN24, że nie wie, dlaczego samolot schodził tak szybko do lądowania, ponad normę dla tego samolotu. Podkreślił, że w samolocie są trzy niezależne i na różnych zasadach działające wysokościomierze, które alarmują od 200 m nad ziemią niezależnie od mgły o zbliżaniu się do ziemi. Jego zdaniem pilot nie ma prawa zejść poniżej 200 m we mgle, bo działają alarmy i zabezpieczenia. Tu-154M ma trzy niezwykle precyzyjne wysokościomierze ciśnieniowe i jeden radiowysokościomierz, działający dokładnie tak samo jak barometr. Takie wysokościomierze mają dokładność do 1 stopy (ok. 30 cm)


. Bezpieczeństwo lądowania na lotniskach określa się w trzystopniowej skali: 1. Można lądować bezpiecznie; 2. Uważaj; 3. Nie wolno lądować. Jeżeli warunki stwarzają ryzyko bezpiecznego wylądowania, obsługa wieży powinna zamknąć lotnisko. Jeśli tego nie zrobi, oznacza to, że lądować można, ale z zachowaniem większej ostrożności. – Obsługa wieży na lotnisku w Smoleńsku powinna przed lądowaniem prezydenckiego samolotu zamknąć lotnisko. Przed tragiczną próbą wylądowania polskiego Tu-154 próbował wylądować Ił-76. O mało się nie rozbił, w ostatniej chwili poderwał maszynę. To były wystarczające sygnały, by zamknąć ruch na lotnisku – mówi „GP” pilot samolotów pasażerskich. – Warunki do lądowania nie były jednak skrajnie złe. Minimalne warunki do lądowania w czasie mgły na tym lotnisku to 100-metrowa podstawa i kilometr widoczności. W Smoleńsku 10 kwietnia przed godz. 9 widoczność wynosiła 500 m. Na Okęciu dla tupolewów przyjmuje się minimum 550 m, przy systemie naprowadzania ILS. W Smoleńsku nie ma ILS, ale można było tak zgrać informacje z wieży i przyrządów pokładowych, by wylądować – dodaje.

Dlaczego więc doszło do katastrofy? TVN w jednym z pierwszych wydań „Faktów” umieścił nagranie uwieczniające zatrzymanie rosyjskich kontrolerów lotu. Uciekali oni przed rosyjską milicją, a po zatrzymaniu się wyrywali. Jeden z nich zbiegł, ale go złapano. Czego się bali? Wypowiedzi pracowników wieży wskazują, że należy przyjrzeć się temu, jak w ostatnich minutach wyglądała komunikacja między wieżą a samolotem. Kłamstwo dotyczące nieznajomości języka rosyjskiego przez kapitana polskiego statku samolotu nasuwa podejrzenie, że powodem katastrofy mogło być złe poinformowanie pilota o warunkach atmosferycznych. To mogło doprowadzić do złej kalibracji urządzeń pokładowych – napisał w internecie jeden ze specjalistów. Jeśli wieża podałaby nieprawdziwe ciśnienie na lotnisku, przełożyłoby się to na różnicę wskazań, mimo prawidłowego działania przyrządów. Żeby odczytywać prawidłową wysokość lotu, piloci powinni ustawić na barometrze wielkość ciśnienia obowiązującą w tym czasie na lotnisku, podawaną załodze z wieży. Wypowiedzi kontrolerów z wieży w Smoleńsku o problemie polskich pilotów ze zrozumieniem liczb zastanawiają, czy wieża nie podała błędnych danych i teraz winę stara się zrzucić na pilotów? Albo wskazania wieży były błędne, albo doszło do awarii urządzeń pokładowych. Znana rosyjska komentatorka Julia Łatynina w rozmowie z korespondentem RMF FM powiedziała, że o ile wizyta premiera Tuska była przygotowana, o tyle wizytę prezydenta Kaczyńskiego rosyjskie władze traktowały jak zbędną. Na stronie „The Moscow Times” pojawiła się informacja o zainstalowanej na smoleńskim lotnisku dodatkowej aparaturze naprowadzającej samoloty. Taką samą informację podało niezależne radio Echa Moskwy. Tzw. MMLS – Mobile Microwave Landing System – miał pomóc wylądować maszynie, na której pokładzie znajdował się premier Władimir Putin. MMLS, który jest wersją mobilną ILS, umożliwia wylądowanie w najgorszych warunkach pogodowych, ponieważ automatycznie naprowadza samolot na pas. Sprzęt miał być wypożyczony przez smoleńskie lotnisko specjalnie na uroczystości w Katyniu. Po wylocie Tuska i Putina urządzenie zostało zdemontowane. Przed przylotem Putina i Tuska do Smoleńska po katastrofie aparaturę tę ponownie zainstalowano. To dowód, jak strona rosyjska potraktowała wizytę polskiego prezydenta.

Samolot, który nie mógł się rozbić Na zagadkowość katastrofy pod Smoleńskiem zwrócił uwagę John Hamby, rzecznik producenta urządzenia, zwanego Terrain Awareness and Warning System (TAWS). TAWS zawiera skomputeryzowane mapy świata i ostrzega pilotów za każdym razem, gdy za bardzo zbliżą się do szczytu, wieży radiowej lub innej przeszkody – a także w przypadku zbyt małej odległości do ziemi. Zdaniem Marka Strassenburga Kleciaka – pracującego w Niemczech specjalisty od systemów trójwymiarowej nawigacji – TAWS podaje dane z dokładnością 1:1 m, samolot z tym systemem nie może się więc rozbić.


Od 2005 r. urządzenia TAWS są obowiązkowo montowane we wszystkich nowo wyprodukowanych samolotach linii komercyjnych. Jeśli samolot jest na zbyt małej wysokości, TAWS reaguje głośnym sygnałem dźwiękowym. Dzięki temu doprowadzono do całkowitego wyeliminowania katastrof lotniczych przy lądowaniu. Wystarczy powiedzieć, że od końca lat 90., gdy zaczęto montować ten system w starych i nowych maszynach, żaden wyposażony weń samolot nie uległ katastrofie. Żaden – do 10 kwietnia 2010 r., gdyż tupolew, którym leciał Lech Kaczyński, miał TAWS. Czy w związku z tym mógł się roztrzaskać w wyniku błędu pilota, mgły lub usterki wysokościomierza? John Cox, znany amerykański konsultant ds. bezpieczeństwa i ekspert od wypadków, stwierdził wprost: „Naprawdę chciałbym wiedzieć, co działo się na pokładzie, ponieważ niezależnie od tego, pod jaką presją byli piloci i z jakimi warunkami pogodowymi mieli do czynienia, nigdy żaden pilot nie zignorował ostrzeżenia TAWS. Czym różnił się ten samolot, że stało się inaczej?”. Jeden z czytelników „GP” z USA potwierdził bezpośrednio w spółce Universal Avionics Systems of Tucson, że wszczęła ona własne wewnętrzne dochodzenie w sprawie tragedii pod Smoleńskiem. Ani Rosjanie, ani Polacy nie zaprosili jednak Amerykanów z Tucson do pomocy w śledztwie prowadzonym na terenie Rosji. Co ciekawe – po ukazaniu się informacji o obecności TAWS w prezydenckim Tu-154 natychmiast pojawiły się opinie, że system ten mógł być wyłączony lub nie mieć dokładnych map lotniska w Smoleńsku. Pierwsza hipoteza upadła, gdy po odczycie czarnych skrzynek okazało się, że TAWS działał do samego końca; druga wydaje się całkowicie niewiarygodna. – To absurd. To są dokładne mapy robione na zamówienie klienta. W przypadku polskiej maszyny wojskowej byłoby dość dziwne, gdyby nie było na niej rosyjskich lotnisk wojskowych. Przeciwnie: nie trzeba być fachowcem, by domyślić się, że lotniska wojskowe sąsiadującego państwa, które na dodatek nie jest sojusznikiem, lecz potencjalnym zagrożeniem, są najdokładniej opracowywanymi mapami, jakie tylko można zrobić. Tłumaczenie, że mogło być inaczej, pachnie zdradą stanu – mówi nam inny ekspert od systemów nawigacji satelitarnej. Jeśli zatem TAWS działał poprawnie, a tupolew nie miał żadnych usterek technicznych (np. wysokościomierza), co aż tak bardzo zmyliło doświadczonych pilotów prezydenckiego samolotu? Sposobów, by zakłócić działanie systemów nawigacyjnych i zabezpieczających, jest kilka – ale wszystkie one wymagają świadomej ingerencji osób trzecich. Jedną z nich jest „meaconing”. Polega on na ukradkowym nagraniu sygnału satelity i ponownym nadaniu go (z niewielkim przesunięciem w czasie i z większą mocą) na tej samej częstotliwości w celu zmylenia załogi samolotu. W przypadku Tu-154, podchodzącego właśnie do lądowania, wystarczyłoby niewielkie przekłamanie sygnału, by doprowadzić do tragedii. Dziwne zachowanie się pilotów i maszyny – a więc próba podejścia do lądowania 1,5 km (!) przed lotniskiem i ze sporym odchyleniem od właściwego kursu – wskazywałyby na taką właśnie możliwość. – Katastrofę można było spowodować także przez „spoofing”. Chodzi o wysłanie sfałszowanego sygnału satelitarnego o większej mocy niż prawdziwy i o identycznej strukturze. Takiego ataku można było dokonać zarówno z lasku, w którym rozbił się Tu-154, jak i oczywiście przy użyciu bardziej zaawansowanych metod, z dalszej odległości – twierdzi nasz rozmówca. Na ślady tego rodzaju ingerencji można natrafić poprzez dokładną analizę zawartości czarnych skrzynek. Niestety – wkrótce po katastrofie trafiły one w ręce Rosjan, którzy mieli i czas, i możliwości, by w razie potrzeby sfałszować zapisy rejestratorów dotyczące działania urządzeń pokładowych.

Naraził się Putinowi Jeśli katastrofa, w jakiej ginie prezydent państwa oraz szefowie wojsk i najważniejszych instytucji państwowych, zdarzyła się w kraju, który wciąż traktuje Polskę jako swoją strefę wpływów, a skład delegacji to w rozumieniu władz Rosji wrogowie prowadzonej przez nich geopolityki europejskiej, to pierwszą rozpatrywaną hipotezą powinno być umyślne spowodowanie upadku samolotu. Gdy w samochodzie żony Radosława Sikorskiego wybuchł gaz, od razu brano pod uwagę zamach. W przypadku katastrofy pod Smoleńskiem w ogóle nie rozpatrywano takiej możliwości. A w czasach terroryzmu powinna być jedną z podstawowych hipotez. Przyciśnięty do muru polski prokurator wobec piętrzących się niejasności przyznał dopiero kilka dni temu, że również hipoteza o umyślnym spowodowaniu wypadku jest brana pod uwagę.


Warto pamiętać, że w latach 90. w podmoskiewskiej miejscowości Bałaszycha były prowadzone kursy dla funkcjonariuszy KGB (od 1991 r. – FSB), którzy mieli likwidować głowy państw. Niedowiarkom trzeba przypomnieć udział KGB w zamachu na papieża, zatrucie dioksynami prozachodniego kandydata na urząd prezydenta Ukrainy Wiktora Juszczenki, śmiertelne napromieniowanie izotopem polonu Aleksandra Litwinienki, zastrzelenie opozycyjnej dziennikarki Anny Politkowskiej etc. To pokolenie KGB-istów Putina przeprowadziło atak na pałac Tadz-Bek i zlikwidowało Hafizullah Amina, stojącego na czele Afganistanu, a przed nim jego poprzednika Nur Mohammed Taraka. Oni zlikwidowali pierwszego prezydenta Czeczenii Dżochara Dudajewa i przeprowadzili kilka zamachów na prezydenta Gruzji Eduarda Szewardnadze. Wielu przeciwników KGB i FSB zginęło, wiec dlaczego nie brać pod uwagę hipotezy o zamachu? Rosyjscy przywódcy mieli powody, by nie kochać Lecha Kaczyńskiego. 15 listopada 2006 r. prezydent Kaczyński zaproponował Unii Europejskiej, by wprowadziła sankcje przeciwko Rosji w odpowiedzi na zakaz importu polskich produktów do Rosji – Polska nałożyła weto na decyzje rozpoczęcia negocjacji miedzy UE i Rosją. Podczas rosyjsko-gruzińskiej wojny w 2008 r. prezydent Kaczyński poparł Gruzję i stał się orędownikiem sprawy gruzińskiej w świecie, wspierał przystąpienie Gruzji do NATO. To za prezydentury Lecha Kaczyńskiego zapadła decyzja o rozmieszczeniu amerykańskiego systemu obrony przeciwrakietowej na terytorium RP. Polska proponowała też alternatywne drogi pozyskania zasobów energetycznych i uniezależnienie się europy od dostaw rosyjskiego gazu. Tymczasem w Polsce niemal wszystkie media od razu wykluczyły hipotezę o celowym spowodowaniu katastrofy, zachwycając się zdjęciami premiera Tuska w objęciach Władimira Putina, emisją filmu „Katyń” w rosyjskiej telewizji oraz przyznaniem przez prezydenta Miedwiediewa, że w 1940 r. polskich oficerów wymordowano na rozkaz Stalina. Dopiero w ostatnich dniach, wskutek drążenia tematu przez m.in. „GP” i „Nasz Dziennik”, rozważają przyczyny katastrofy niezależne od polskiego pilota. Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Przygotowując się do tekstu, wysłaliśmy do Naczelnej Prokuratury Wojskowej (NPW) kilka pytań, m.in. „Czy w Rosji dokonano jakiejkolwiek sekcji zwłok ofiar katastrofy? Jeśli tak, ile przeprowadzono takich obdukcji?”. Płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy NPW, nie odpowiedział na pytanie, pisząc jedynie: „W Rosji przeprowadzone zostały oględziny zewnętrzne oraz otwarcie zwłok wszystkich 96 ofiar katastrofy samolotu Tu-154M 101. Czynności tych dokonano w obecności polskich prokuratorów”.Według informacji „GP”, ani w Rosji, ani w Polsce nie przeprowadzono żadnej sekcji zwłok. Przy założeniu polskiej prokuratury, że w przypadku katastrofy pod Smoleńskiem należy zakładać każdą ewentualność, także możliwość umyślnego spowodowania katastrofy, postępowanie polskich władz i prokuratorów jest – najdelikatniej mówiąc – niezrozumiałe.

Hipoteza kolizji Czy polski Tu-154M, chcąc uniknąć kolizji z rosyjskim wojskowym Iłem-76, wpadł w turbulencje wywołane przecięciem trajektorii lotu obu maszyn? Jedna z wersji rozważana przez śledczych zakłada, że do katastrofy z 10 kwietnia pod Katyniem doszło na skutek tego, że na kursie polskiego Tu-154M znalazł się rosyjski samolot wojskowy Ił-76. To tłumaczyłoby, dlaczego mjr Arkadiusz Protasiuk zdecydował się na gwałtowne obniżenia kursu samolotu: chciał w ten sposób uniknąć kolizji z potężnym transportowcem, który znalazł się tuż nad prezydenckim tupolewem. Kapitan zdołał wyprowadzić maszynę z turbulencji na prostą. Niesłychanie trudny manewr zapewne zakończyłby się powodzeniem. Gdyby nie drzewa. Polscy prokuratorzy badają wszystkie możliwe wersje przyczyn i okoliczności zaistnienia katastrofy lotniczej na lotnisku Siewiernyj, w tym prawidłowość postępowania osób odpowiedzialnych za kierowanie ruchem lotniczym - potwierdzili wczoraj w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" przedstawiciele Prokuratury Generalnej i Naczelnej Prokuratury Wojskowej. - Wszystkie wątki, które się pojawiły, są odnotowywane i podlegają procesowej weryfikacji - mówi płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej, pytany, czy badany jest wątek, że przyczyną katastrofy polskiego Tu-154M mogła być chęć uniknięcia kolizji z rosyjskim samolotem. - Jeżeli coś wyszło, jest badane, żadna z tych informacji nie jest pozostawiona sama sobie - podkreślił prokurator. Hipoteza, że lot prezydenckiego samolotu mógł kolidować z rejsem rosyjskiego iła, pojawiła się po tym, jak stwierdzono, że godzina katastrofy jest wcześniejsza, niż to pierwotnie podawano, i do wypadku mogło dojść co najmniej kilkanaście minut wcześniej. A jak wiadomo z doniesień po tragedii, na lotnisku Siewiernyj próbował wcześniej lądować rosyjski wojskowy transportowiec. Czas tej próby również nie jest precyzyjnie określony. Podawane są wartości od piętnastu minut do pół godziny przed przyjętą na 8.56 polskiego czasu godziną katastrofy tupolewa. Podawane są również informacje o kilkakrotnym podejściu Iła-76 do lądowania (co zarazem tłumaczyłoby, dlaczego na początku pojawiały się relacje świadków mówiące o rzekomych wielokrotnych próbach podchodzenia do lądowania samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim i 95 innymi osobami na pokładzie). Czy podczas jednej z tych prób mogło dojść do niebezpiecznego zbliżenia się obu samolotów? Doktor inżynier Ryszard Drozdowicz z Politechniki Szczecińskiej podkreśla, że podejście do lądowania krążących nad lotniskiem samolotów regulują ścisłe procedury, których piloci muszą bezwzględnie przestrzegać, ponieważ ich niezachowanie grozi wypadkiem. - Jest to ścisła procedura, która to reguluje, musi być ona bezwzględnie przestrzegana, a pełną odpowiedzialność za procedurę kolejności lądowania ponosi kontrola lotów - wskazuje. Drozdowicz przyznaje, że owszem, dochodzi do kolizji w sytuacjach, kiedy kilka samolotów oczekuje na lądowanie, ale "są to sytuacje bardzo specjalne, np. nie ma kontaktu wzrokowego, nie ma radaru, są fatalne warunki w powietrzu, zerowa widoczność w nocy lub mgła". Inżynier jest zdania, że nawet przy założeniu, że oba samoloty mogły się spotkać w powietrzu, nie to było przyczyną katastrofy. - Wtedy podejmuje się nadzwyczajne środki, np. nakazuje się zmianę kursu i zmianę wysokości lub bezwzględnie lądowanie maszynie, która może to natychmiast zrobić - mówi Drozdowicz. Uważa, że przyczyna była zupełnie inna i wynikała z awarii Tu-154, a warunki meteorologiczne nie były wówczas krytyczne. Z kolei inny ekspert, Grzegorz Hołdanowicz, redaktor naczelny miesięcznika "Raport - Wojsko, Technika, Obronność", stwierdza, że mogło dojść w takiej sytuacji i do katastrofy, oczywiście przy założeniu, że te samoloty spotkały się w powietrzu w tym samym czasie. Hołdanowicz podkreśla, że zbliżenie musiałoby być w tej samej minucie, ponieważ przerwa czasowa już kilku minut powoduje, że np. turbulencje wywoływane przez silniki odrzutowe przestają mieć znaczenie. Drozdowicz zwraca ponadto uwagę, że obie maszyny są podobnej wielkości: 50 m rozpiętości skrzydeł u Iła-76 i 40 m rozpiętości u Tu-154. Obaj eksperci wskazują, że potwierdzenia takich przypuszczeń można szukać na zapisach czarnych skrzynek i zapisach rozmów rosyjskiego Iła-76 z wieżą kontrolną. Prokurator Rzepa, pytany, czy przesłuchano pilotów rosyjskiego transportowca w przedmiocie okoliczności ich lądowania na Siewiernym, odpowiedział, że nie wie, ale dodał, że "prawdopodobnie będą przesłuchani". Prokuratorzy przyznają ponadto, że "co do czasu katastrofy w chwili obecnej nie można jeszcze podać oficjalnie godziny, w której nastąpiło zderzenie samolotu z ziemią, gdyż nadal trwają prace przy odczytywaniu rejestratorów samolotu Tu-154M o numerze bocznym 101". Zenon Baranowski

1. Czy wojskowy Ił-76 próbował podchodzić do lądowania (drugi raz) niemal równocześnie z polskim Tu-154M?
2. Czy była to wojskowa wersja Ił-76 typu AWACS A-50, zwana latającym radarem, naszpikowana elektroniką zdolną zakłócać pracę urządzeń całego lotniska?
3. Czy normalną procedurą jest zezwolenie na rozpoczęcie podejścia do lądowania w bliskiej koincydencji czasowej, w trudnych warunkach pogodowych, dwóm dużym odrzutowcom?
4. Dlaczego Ił-76 wykonał manewr paralelny do tego, który zrobił Tu-154M? Świadkowie mówią o niskim locie z dużym przechyleniem na lewe skrzydło, bardzo blisko ziemi.
5. Czy to rutynowa procedura, że służby zabezpieczające są na miejscu dosłownie chwilę przed lądowaniem polskiej delegacji? Według oficjalnej wersji rosyjskiej, Iłem-76 lecieli funkcjonariusze FSB, którzy mieli zabezpieczać polską delegację. Zgodnie z planem Tu-154M miał lądować o godz. 8.30.
6. Czy rutynową procedurą w Rosji jest, że do zabezpieczenia wizyt międzypaństwowych funkcjonariusze służb używają potężnej maszyny transportowej wykorzystywanej np. w Afganistanie?
7. Czy takim iłem przyleciała do Smoleńska rosyjska ochrona w trakcie wizyty premiera Donalda Tuska?
8. Dlaczego kontrolerzy lotów w Smoleńsku, widząc że Tu-154M ma kłopoty z lądowaniem, nie ściągnęli wszystkich służb ratowniczych? Akcję uruchomiono kilkanaście minut po katastrofie.

Amerykanie nie zostawiliby śledztwa Rosjanom Precedens amerykańskiego śledztwa w sprawie katastrofy w Dubrowniku potwierdza, że gospodarzem postępowania może być kraj, do którego należał rozbity samolot Przypadek badania katastrofy lotniczej amerykańskiego sekretarza ds. handlu Ronalda Browna w Chorwacji z 1996 roku jest kolejnym dowodem na to, że w szczególnych sytuacjach do wyjaśnienia przyczyn wypadku dopuszczani są - w roli gospodarzy śledztwa - przedstawiciele innych państw niż to, w którym doszło do zdarzenia. Ponadto Amerykanie w krajach, gdzie znajdują się ich bazy wojskowe, zastrzegają sobie prawo do wyłącznego badania wypadków lotniczych. O tym, że w szczególnych przypadkach katastrof lotniczych, takich jak śmierć przywódców państw lub wysokich urzędników, praktykuje się szeroki udział innego państwa w dociekaniu przyczyn wypadku, świadczą działania podjęte po śmierci amerykańskiego sekretarza ds. handlu Ronalda Browna. Urzędnik leciał wraz z delegacją 34 amerykańskich biznesmenów maszyną CT-43, wojskową wersją boeinga 737. Samolot uderzył w górskie zbocze przy podejściu do lądowania na lotnisku w Cilipi pod Dubrownikiem. Miejsce katastrofy niemal natychmiast zabezpieczył amerykański helikopter wojskowy, jeszcze przed rozpoczęciem akcji podejmowania wraku rozbitego CT-47. Dochodzenie prowadziły amerykańskie agencje: Narodowa Komisja Bezpieczeństwa Lotów, Federalny Zarząd Lotnictwa, przy współpracy z Chorwacką Agencją Lotniczą. Wojskowi i cywilni eksperci przesłuchali ponad 150 świadków, zgromadzono ponad 3,2 tys. stron zeznań. Samolot ten, podobnie jak samolot prezydencki, który uległ katastrofie pod Smoleńskiem, wchodził również w skład formacji wojskowych (stacjonujących w bazie Ramstein w Niemczech). Śledztwo nadzorował Pentagon i Departament Obrony. Chorwaci umożliwili Amerykanom m.in. analizę pokładowych i naziemnych radarów. Sprawdzono taśmy magnetyczne i oprzyrządowanie do ewidencji statków powietrznych. Podpułkownik Sławomir Schewe z Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Poznaniu informuje, że Stany Zjednoczone w każdym kraju, w którym posiadają swoje bazy wojskowe, zawierają dwustronne umowy dające im wyłączność w badaniu wypadków lotniczych amerykańskich samolotów. - Amerykanie gwarantują sobie, że sami sprawują wymiar sprawiedliwości wobec swoich żołnierzy - wyjaśnia ppłk Schewe w rozmowie z "Naszym Dziennikiem". Jak wskazują prawnicy, prawo międzynarodowe pozwala na badanie przyczyn katastrofy lotniczej na terytorium obcego państwa przez służby polskie. Mówi o tym konwencja chicagowska o ruchu lotniczym z 1944 roku (ICAO). Przewidują to także wewnętrzne polskie przepisy, jak art. 135 ustawy Prawo lotnicze i uszczegóławiające rozporządzenia ministra obrony narodowej z 2004 roku oraz ministra transportu z 2007 roku. To ostatnie rozporządzenie dopuszcza uczestniczenie przedstawicieli "państw obcych (...) w badaniu prowadzonym" przez Komisję Badania Wypadków Lotniczych. Przepis ten opiera się właśnie na Konwencji ICAO. Przewodniczący tej komisji może także "wyznaczyć pełnomocnego przedstawiciela w celu uczestniczenia w badaniu zdarzenia lotniczego prowadzonego przez organy państw obcych". Co prawda konwencja ICAO reguluje ruch cywilny, ale poza tym, że samolot prezydencki należał do jednostki wojskowej, trudno uznać, by przelot miał charakter wojskowy. W przestrzeni powietrznej jako samolot pasażerski Tu-154M oznaczony był kodem cywilnym. Polscy prokuratorzy wojskowi podkreślają, że polskie śledztwo prowadzi prokuratura wojskowa tylko z tej racji, że pilotami byli żołnierze. Ale jak podkreśla zastępca wojskowego prokuratora garnizonowego we Wrocławiu ppłk Kazimierz Haładaj, właściwość prokuratury wojskowej podległa tu ograniczeniom i kończy się, gdy pojawiają się kwestie o charakterze cywilnym. Podpułkownik Schewe dodaje, że ogólnych umów regulujących ruch samolotów stricte wojskowych praktycznie nie ma, zazwyczaj regulują to umowy dwustronne. Po wypadku pod Smoleńskiem strona polska oparła się jednak tylko na wynikach postępowania rosyjskiego na podstawie Europejskiej konwencji o pomocy prawnej w sprawach karnych z 1959 roku. Jednak jak wskazują prawnicy, jej zapisy nakładają duże ograniczenia. Na przykład w art. 3 konwencja stwierdza, że można się domagać tylko kopii żądanych akt lub dokumentów, a przekazanie oryginałów zależy od uznania władz kraju, który jest ich dysponentem. Z kolei art. 6 mówi, że państwo, do którego kieruje się tzw. wniosek rekwizycyjny (o udzielenie pomocy prawnej), może "odroczyć przekazanie przedmiotów, akt lub dokumentów, o których przekazanie się wnosi, jeżeli są one niezbędne dla celów toczącego się postępowania karnego". Ponadto przedmioty i dokumenty te powinny być "możliwie najszybciej zwrócone", chyba że dane państwo "zrzeknie się tego prawa". Zenon Baranowski

29 kwietnia 2010 " Kiedy pył się podnosi w różnych miejscach, to znaczy, że wróg zbiera chrust na opał"... - nauczał wielki strateg - Sun Zi.. A pył się podnosi.. Codziennie, dzięki pyłotwórczym mediom, które nie dają wytchnienia.. Akcja musi się toczyć, trzymać masy w napięciu- permanentnie, według wskazań Trockiego, twórcy „ permanentnej rewolucji”. Bo demokracja jest urzeczywistnieniem ideału wyimaginowanej równości, której w rzeczywistości nie ma. Właśnie wczoraj  światowa Lewica obchodziła  wymyślone przez  siebie’ święto” pod  dźwięczną nazwą „ Światowy Dzień Wypadków przy Pracy i Chorób Zawodowych”.(???). W tym roku Lewica zaserwuje nam jeszcze takie „ święta” jak: Światowy Dzień Gumy, Międzynarodowy Dzień Kręconych Włosów, Dzień Psa, Dzień Pracownika Skarbowego, Dzień Antyklerykała,, Światowy Tydzień Promocji Karmienia Piersią, Światowy Dzień Musztardy,  Międzynarodowy Dzień Orgazmu,, Międzynarodowy Dzień Latarni Morskich,, Dzień Bloga, Dzień Strażnika Miejskiego,, Światowy Dzień Kokosa, Światowy Dzień Zapobiegania Samobójstwom,, Ogólnopolski Dzień Odpowiedzialnej sprzedaży Wyrobów Tytoniowych, Europejski Dzień Prostaty, Międzynarodowy Dzień Demokracji,, Międzynarodowy Dzień Ochrony Warstwy Ozonowej,, Międzynarodowy Dzień Pirata,< Światowy Dzień Mleka, Światowy Dzień Antykoncepcji,, Ogólnopolski Dzień Głośnego Czytania,, Światowy Dzień Promocji Wegetarianizmu,, Międzynarodowy Dzień Mieszkalnictwa, Dzień Znaczka Pocztowego,, Europejski Dzień przeciw Karze Śmierci, światowy Dzień Drzewa, Światowy Dzień Walki z Reumatyzmem,, Światowy Dzień Wzroku, Światowy Dzień Mycia Rąk,, Dzień Solidarności z Walczącą Białorusią,, Światowy Dzień Bojkotu McDonalda,, Światowy Dzień Sprzeciwu wobec Nędzy, Dzień Misia Koala, Dzień Przodownika Pracy,, Rocznica Powstania Czerwonych Brygad,, Światowy Dzień Informacji na temat Rozwoju, Dzień Psów Wielorasowych, Światowy Dzień Dziedzictwa Audiowizualnego, Dzień Mola, Światowy Dzień Odpoczynku od Zszarganych Nerwów, Dzień Spódnicy, Światowy Dzień Reformacji, Światowy Dzień Rozrzutności, Europejski Dzień Walki z Otyłością, Święto Zmarłych, Światowy Dzień Wegan, Światowy Dzień Gry Wstępnej, Dzień Czystego Powietrza, Międzynarodowy Dzień Domina, Dzień bez Długów, Dzień Czarnego Kota,, Europejski Dzień Wiedzy o Antybiotykach,  Międzynarodowy Dzień Tańca, Światowy Dzień Toalet, Dzień Pracownika Socjalnego, Międzynarodowy Dzień Pamięci Ofiar Wypadków Drogowych, Dzień bez Futra, Międzynarodowy Dzień bez Mięsa,, Światowy Dzień Pluszowego Misia, Dzień bez Zakupów, Światowy Dzień Walki z AIDS, Chanuka,, Światowy Dzień Alergii,, Międzynarodowy Dzień Walki z Korupcją, Dzień Chruścika, Międzynarodowy Dzień Solidarności z Kobietami i Dziećmi Afryki, Międzynarodowy Dzień Terenów Górskich,, Dzień bez Przekleństw, Dzień Czekisty, Dzień Ryby,, Światowy Dzień Snowboardu, Dzień Tynkarza,, Międzynarodowy Dzień Pamięci Osób Zaginionych,, Dzień Środków Społecznego Przekazu, Dzień Bezpiecznego Komputera,, Dzień Spadochroniarza,, Międzynarodowy Dzień Leworęcznych, światowy Dzień Dumy Gejowskiej, Światowy Dzień UFO… I wiele innych lewicowych „ świąt”, których ja, jako człowiek prawicy obchodzić nie będę, bo to stek bzdur, który służy do zadymienia i zapylenia  takich świąt, jak Boże Narodzenie i Wielkanoc. Tego zgiełku Lewica wymyśliła kilka setek, tak, że brakuje już miejsca w kalendarzu postępowca,, I nadal wymyśla, bo każdego roku przybywa nowych „ świąt”.. Czy instrument niestrojny, czy może muzyk się myli? W siedlisku socjalizmu, to znaczy Organizacji Narodów  Zjednoczonych, nie mają nic innego do roboty- tylko zajmować się  wymyślaniem nowych i nowych” świąt”. Część dokręcają w jednej z jaczejek  Komisji Europejskiej… Socjalizm triumfuje w marxistowskiej nadbudowie, czyli ludzkiej świadomości.. Bo walka o świadomość musi być wygrana.. Tak się złożyło, że w  Światowym Dniu Wypadków przy Pracy i Chorób Zawodowych, wybuchł pożar akurat w niepotrzebnym w gospodarce wolnorynkowej  Urzędzie Ochrony Konkurencji i obok Urzędu Nadzoru Bankowego. I całe to nieszczęście w Warszawie(???). Czy to przypadek czy może znak? Ewakuowano 500 osób! Było wiele zamieszania, sekcje straży pożarnych, nikt nie zginął, ale biurokracja się  porządnie wystraszyła.. W wolnorynkowej gospodarcze,  potrzebne jest wyłącznie dobre i proste zrozumiałe prawo, egzekwowalne i  oparte na silnej woli egzekwującego.. Żeby go wyegzekwować.. A nie , żeby rozeszło się po  socjalistycznych kościach.. Żadnego umarzania i odpuszczania w ściganiu.. Prawo surowe, acz sprawiedliwe, a przestępca ścigany aż do śmierci.. Żadnych przedawnień! Urzędy zajmują się głównie chronieniem samych siebie, a nie  na przykład chronieniem  konkurencji na rynku regulowanym i reglamentowanym.. Wystarczą ustawy antymonopolowe i antytrustowe.. Żeby nie dochodziło do zmów monopolowych.. I jak najmniej regulacji, żeby rynek mógł funkcjonować bez zakłóceń. To samo z nadzorem bankowym.. Bo nad obecnym nadzorem zawsze można powołać jeszcze jeden nadzór, a nad tym nowo powołanym jeszcze jeden, żeby było bezpieczniej i żeby urzędnicy nadzoru byli i było ich jak najwięcej, bo im ich więcej, tym bezpieczniej.. w biurokratycznym socjalizmie. Oczywiście im.. Niedawny „ kryzys”, który   wystąpił w USA i Europie, gdzie były nadzory, zabezpieczenia i co… Wszystko szlag trafił w jednym momencie! Bo nadzór biurokratyczny można powołać we wszystkich dziedzinach  życia dewastując przy tym prawo,  żeby zamiast państwa prawa zbudować demokratyczne państwo prawa urzeczywistniające zasady społecznej sprawiedliwości.. Czyli monstrum bezprawia.. O czym można się przekonać oglądając jakikolwiek program tzw. społeczny  lub go słuchając.. „Lepsza zgoda od niezgody Zaplątaj dobrze węzeł, końce wsadź do wody…” Ale jest też dobra wiadomość: w  Pruszkowie biurokracja zaprzestała  tymczasem budowy socjalizmu zusowskiego  w postaci okazałej siedziby Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, zwanych przez niektórych obowiązkowych składkowiczów Zakładem Upokorzeń Społecznych, a przez innych Za Upór Składkowy, a jeszcze przez innych- gdzie Znowu Ukradną Składki, a jeszcze przez innych- Zakładem Utylizacji Składek.. Obowiązkowo! Budowa socjalizmu w Pruszkowie trwała nieprzerwanie przez siedem długich lat, ziemię pod pałac zusowski wykupiono  trzynaście lat temu, teraz  brakuje pieniędzy, więc budowę zarzucono… Ile zmarnowano? Propaganda nie podała… A musieli przez siedem lat zmarnować miliony, z przyszłych wypłat emerytalnych… BO socjalizm to system totalnego marnotrawstwa… Którego jesteśmy świadkami na co dzień… Tak na oko ¾ budżetu państwa idzie na rozkurz.. Bo socjalizm polega na redystrybucji, a nie na tworzeniu bogactwa… I tak pozostanie i będzie nawet więcej.. WJR

PROKURATORZY Z „GARAŻU NA GROCHOWIE” Pan Senator Włodzimierz Cimoszewicz, onegdaj Premier RP, a wcześniej Minister Sprawiedliwości - Prokurator Generalny, powiedział w RMF FM, że „prokuratura zachowuje się (w sprawie katastrofy prezydenckiego samolotu) „jakby chodziło o włamanie do garażu na Grochowie”. Jako że wychowywałem się na Grochowie, pozwolę sobie zauważyć, że prokuratorzy powinni równie starannie podchodzić do sprawy „włamania do garażu na Grochowie”, jak i do katastrofy samolotu Prezydenta RP. Włamania na Grochowie są znacznie częstsze niż katastrofy samolotów – w szczególności samolotów z Prezydentem na pokładzie. Jakby prokuratorzy mieli we krwi, jak należy prowadzić postępowania w sprawie „włamania do garażu na Grochowie”, czego Pan Prokurator Generalny Włodzimierz Cimoszewicz miał onegdaj okazję ich nauczyć, to choćby już z samego przyzwyczajenia zachowaliby takie same standardy w sprawie katastrofy samolotu Pana Prezydenta. A skoro większość spraw prowadzą tak, jak prowadzą, to niby jakim cudem mieliby nagle zacząć zachowywać się inaczej? Katastrofa samolotu Pana Prezydenta mogła wyzwolić u niektórych różne, niekiedy pozytywne emocje. Ale z pewnością nawet taka katastrofa nie wyzwoli w ludziach żadnych dodatkowych umiejętności, których oni nie mają i nie wyeliminuje głęboko zakorzenionych przyzwyczajeń. A już zwłaszcza tych przyzwyczajeń, które zostały wyniesione nie ze spraw „włamania do garażu na Grochowie”, tylko ze spraw z podtekstem politycznym. W której to sprawie „politycznej” prokuratorzy wykazali czułość „na wymogi opinii publicznej, eliminowali kolejne hipotezy i informowali opinię publiczną” – jak, zdaniem Pana Senatora Cimoszewicza winni byli robić? Ale jeśli Pan Senator chciał po prostu powiedzieć, że prokuratura pracuje nadal źle, to oczywiście miał rację. Pan Andrzej Seremet – nowy Prokurator Generalny – dostał od pechowego losu okazję pokazania nowych standardów pracy prokuratury po jej oddzieleniu od Ministerstwa Sprawiedliwości. Niestety – i tu Pan Senator Cimoszewicz ma rację – to mu się nie udaje. Ale jak ma mu się udać, skoro ustawodawca przyjął, że ważnym kryterium doboru prokuratorów do Prokuratury Generalnej jest… doświadczenie. Jako że większość prokuratorów ma właśnie takie doświadczenie ze spraw „włamań do garaży” na różnych „Grochowach”, jakie ma, to pracuje, jak pracuje. Jest wielu młodych prokuratorów, którzy dobrze wykonują swoją pracę (jeszcze) i  dlatego nie mają czasu na robienie kariery zawodowej. Zresztą nie mogliby jej zrobić, bo nie mają długoletniego „doświadczenia”. Czasami „doświadczenie” bywa poważnym obciążeniem. Życzę więc wszystkim Prokuratorom, którzy właśnie zaczynają pracę, żeby jak najlepiej prowadzili sprawy włamań do garaży i nie nabywali złych doświadczeń. A ci z „doświadczeniem” kiedyś odejdą w stan spoczynku. Gwiazdowski

Gazeta wyjaśnia przyczyny katastrofy Prokuratura się grzebie, wyniki śledztwa zapowiada za rok, a tymczasem "Gazeta Wyborcza" jest coraz bliższa wyjaśnienia przyczyn smoleńskiej katastrofy. Tropy gazety wskazują na atak zamachowca-samobójcy. Trwają ustalenia, czy po wtargnięciu do kabiny obezwładnił on pilotów i sam przejął stery, czy też jedynie ich sterroryzował i zmusił do zmiany kursu podczas lądowania. Niejasny pozostaje na razie motyw zamachu. Rozważany jest motyw polityczny - zamiar zrobienia na złość Rosji, lub motyw osobisty - chęć pochowania się na Wawelu. Janusz Wojciechowski

Dezinformacja i dezinformatorzy: wytnij, zachowaj! I znów dzięki gościom gajówki dotarłem do ciekawych materiałów – tym razem na temat dezinformacji i dezinformatorów. Dziękuję! (Mercedesy na Placu Czerwonym Od dwóch tygodni śledzę doniesienia prasowe, portale internetowe, blogi oraz fora lotnicze – polskie, rosyjskie i angielskie – w poszukiwaniu jakichś wskazówek, dlaczego i w jaki sposób doszło do tragicznej katastrofy w Smoleńsku. Z powodu szumu informacyjnego, a raczej dezinformacyjnego, naprawdę trudno było wyłapać coś, co miałoby jakikolwiek sens, a do tego znajdowało potwierdzenie w faktach czy dokumentach. Choć wobec rozwoju wydarzeń pytań raczej przybywa niż ubywa, pewne fakty udało się w końcu ustalić i cała w tym zasługa lotników, fanów lotnictwa i rzeszy szczerze zainteresowanych tematem niespecjalistów, dzielących się swoją wiedzą na forach i blogach, szukających dokumentacji i prawdy o katastrofie. Zdecydowanie nie pomagali im w tym zadaniu pojawiający się wszędzie pseudoeksperci, którzy zakłócali rzeczowe dyskusje swoimi bezsensownymi teoriami i fałszywymi danymi. Rząd wykazał się całkowitym brakiem szacunku i uczciwości w stosunku do społeczeństwa i nabrał wody w usta nawet w sprawach, które – jak mi się wydaje – w żaden sposób nie kolidowałyby z prowadzonym dochodzeniem, a których wyjaśnienie należy się społeczeństwu jak psu kość – przy założeniu oczywiście, że dalej bawimy się w udawanie, że jakieś ślady demokracji obowiązują w tym kraju. Niepodanie do publicznej wiadomości chociażby tego, kto – imiennie – odpowiada za zorganizowanie tego tragicznego w skutkach wyjazdu, i brak zobowiązania się do postawienia tych ludzi przed sądem powinno poskutkować co najmniej natychmiastowym votum nieufności. Rząd wraz z prokuraturą i swoimi ekspertami zawiedli również pod względem podania do wiadomości publicznej faktów, których stwierdzenie nie wymaga żmudnego dochodzenia. Chodzi o proste i wcale nie tajne fakty, takie jak na przykład dane na temat wyposażenia smoleńskiego “lotniska” oraz oprzyrządowania Tupolewa, wraz z podaniem zakresu stosowalności jego urządzeń nawigacyjnych w tym konkretnym locie; dalej, przydałyby się wiarygodna informacja na temat doświadczenia pilotów i ich podważonej ponoć przez kontolera lotów znajomości języka rosyjskiego itp, itd. Nawet jeśli nie są to dane krytyczne dla całej sprawy, są niewątpliwie istotne i budzą zainteresowanie. Co więcej – brak tego typu informacji umożliwia chętnym snucie niezdrowych spekulacji, a tym, którzy spekulacji za wszelką cenę starają się unikać, zabiera czas i energię na samodzielne i mozolne wyszukiwanie danych. Całkiem możliwe, że z jakiegoś powodu jest to zjawisko pożądane. Media, tak krajowe jak i zagraniczne, raczyły nas w tym czasie głównie bzdurami i sensacją. Nikt się nie wysilał, żeby dotrzeć do wiarygodnych źródeł, poszukać faktów, sprawdzić je, a dopiero potem publikować. Nawet publikowane (nieliczne) opinie i wyjaśnienia ekspertów rozmijały się z rzeczywistością. Trudno powiedzieć, czy to faktycznie owi eksperci wypowiadali się niedorzecznie, czy też media tak niedorzecznie wszystko przekręcały. W każdym razie ewidentnie nikt nie odrobił lekcji przed wklepaniem kolejnego tekstu. Podchwytywano strzępki przeważnie wyssanych z palca doniesień, coś się dodało, coś odjęło, coś przekręciło i – poszło w świat, stanowiąc bazę dla kolejnego podobnego zabiegu w wykonaniu kolejnego dziennikarza czy portalu. Wyjątki pojawiły się dopiero ostatnio, wraz z doniesieniami, do których wiedzę i dokumentację zaczerpnięto z forów lotniczych (nie ujawniając oczywiście tego faktu)! Myślałam o przytoczeniu paru najbardziej kuriozalnych kwiatuszków, ale nazbierało się tego tyle, że gdybym zaczęła cytować, podawać linki i prostować, odsyłając do źródeł, moja notka rozrosłaby się do rozmiarów SOTT-owych odcinków Łączenia Punktów. Poza tym nie o to mi tutaj chodzi; jeśli będzie okazja, podam przykłady w komentarzach. Niestety podobnie rzecz się miała ze sporą częścią tzw. alternatywnych mediów  oraz ludzi jakoby walczących z systemem. Za przykład może służyć Jane Burgermeister. Chociaż to miło z jej strony, że wspomniała o przywódcach państw, którzy mimo wcześniejszych zapowiedzi nie pojawili się w Krakowie (bez wątpienia mieli ku temu swoje powody), to niestety pani Burgermeister sama podłożyła sobie nogę. Poza postawieniem kilku pytań, i tak już postawionych i będących przedmiotem dochodzenia, – takich jak słynne wideo z nagranym odgłosem (być może) wystrzałów oraz historia z żarówkami na lotnisku Siewiernyje – podpiera się w swoim wystąpieniu doniesieniami mas-mediów (sic!), przytaczając niesprawdzone, wręcz fałszywe informacje. Stąd przechodzi do przedstawienia swoich nieprawdopodobnych teorii spiskowych, sprzecznych nie tylko ze zdrowym rozsądkiem, ale i z faktami. A tymczasem odrobina dociekliwości w imię szukania prawdy oszczędziłaby jej tej kompromitacji. Być może w takim razie to nie dążenie do ujawniania prawdy jest jej celem? Nie wiem, ale albo jest to potknięcie, które – jeśli jest uczciwa – powinna szybko sprostować, albo celowo sieje dezinformację. Czas pokaże. I tak oto wracamy do tytułowych Mercedesów (choć może jednak to były skradzione rowery?). Cechą charakterystyczną tego szumu medialnego, z blogami i forami włącznie, było to, że dla każdej postawionej tezy czy przedstawionych danych można było gdzieś znaleźć całą gamę odmiennych tez i danych, a wszystkie podparte jakimś autorytetem. Nie chodzi mi tu nawet o domysły i hipotezy robocze, na które – chcąc nie chcąc – wszyscy byli skazani wobec kompletnej próżni informacyjnej, a o podstawowe dane, o których wspomniałam parę akapitów wyżej. A może o to właśnie w tym wszystkim chodzi? Może nie jest to niedopatrzenie, a celowa działalność, mająca na celu zapewnienie zajęcia ludziom i odwrócenie ich uwagi od czegoś istotnego? Nie ulega wątpliwości, że sporo brudów jest do ukrycia i że gdzieś w głębokim cieniu toczą się rozgrywki na wielu szczeblach władzy. Jakie, tego jeszcze nie wiadomo, ale nie łudźmy się, że ktokolwiek ma tu nasze dobro na uwadze. Jako że wiedza ochrania a ignorancja naraża, a wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z prowadzoną na szeroką skalę akcją dezinformacyjną, powtórzenie sobie lekcji na ten temat może być jak najbardziej na czasie. Poniżej przekład postu z forum SOTT sprzed trzech lat, przy czym sam tekst ma już dziesięcioletnią historię. Triki się przez ten czas w zasadzie nie zmieniły i pomimo ujawnienia ich i powszechnej dostępności opisu – ciągle są zatrważająco skuteczne. Jutro ma wreszcie zostać podane nam do wiadomości jakieś oficjalne sprawozdanie z  przebiegu dochodzenia w sprawie katastrofy. Ciekawe, czego się dowiemy poza tym, co i bez niczyjego oświadczenia wiadomo od pierwszego dnia – że nikt przy zdrowych zmysłach nie organizuje takiego wyjazdu, a jeśli już, to na pewno nie w taki sposób, oraz że nikt przy zdrowych zmysłach nie pcha się samolotem pełnym ludzi na kiepsko wyposażone lotnisko przy tak ekstremalnych warunkach atmosferycznych. Jak to mówią, mając takich przyjaciół, do nieszczęścia nie są potrzebni wrogowie. http://pracownia4.wordpress.com/2010/04/27/mercedesy-na-placu-czerwonym/

Dwadzieścia pięć sposobów na zwalczanie prawdy: Zasady dezinformacji Zgoda na rozpowszechnianie w celach niekomercyjnych pod warunkiem opublikowania całości oraz podania autora. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o rządzie cieni, odwiedź stronę autora. Zbudowany na bazie “Trzynastu technik zwalczania prawdy” Davida Martina, poniższy tekst może się przydać w sytuacji, kiedy trzeba się połapać w świecie pełnym zawoalowanej prawdy, pół-prawd, kłamstw oraz zwalczania prawdy, kiedy fora społeczne starają się badać poważne przestępstwa. Niestety obejmuje to również informacje podawane przez media, które należą do największych winowajców, jeśli chodzi o sianie dezinformacji. Tam gdzie przestępstwo obejmuje spisek albo istnieje jakiś spisek mający na celu zatuszowanie prawdy, tam nieodłącznie występuje kampania dezinformacyjna skierowana przeciwko tym wszystkim, którzy starają się odkryć i ujawnić prawdę i/lub sam spisek. Istnieją specjalne taktyki stosowane przez artystów dezinformacji, które zostaną tu przedstawione. Materiał ten obejmuje również siedem charakterystycznych dla agentów dezinformacji cech, które też mogą okazać się przydatne w identyfikowaniu graczy i oraz ich motywów. Im bardziej dana osoba pasuje do przedstawionego opisu i im ściślej przestrzega przedstawionych reguł, z tym większym prawdopodobieństwem jest profesjonalnym dezinformatorem mającym w swojej działalności żywotny interes. Do szerzenia dezinformacji można ludzi skłonić przekupstwem, zastraszeniem albo szantażem, więc w wielu wypadkach nawet “poczciwcy” mogą być podejrzani. Racjonalny uczestnik, zainteresowany poznaniem prawdy, oceni łańcuch poszlak i dojdzie do wniosku, że albo ogniwa łańcucha są solidne i przesądzają sprawę, albo że któreś z nich są słabe i potrzebny jest czas oraz dodatkowe wskazówki, albo że część ogniw jest przerwana, co zazwyczaj obala podejrzenia (choć nie zawsze, bo przerwanym ogniwom mogą towarzyszyć inne, albo przerwane ogniwo mogło nie być dla sprawy kluczowe). Rozgrywka obejmuje podnoszenie kwestii, które mogą wzmocnić albo osłabić te połączenia (najlepiej do punktu zerwania). Zadaniem dezinformatora jest ingerowanie w ten proces… a co najmniej dążenie do przekonania innych, że w rzeczywistości silne ogniwo jest słabe lub przerwane… albo proponowanie alternatywnych rozwiązań, oddalających od prawdy. Często przy pomocy swojej taktyki dezinformacyjnej po prostu utrudnia on bądź spowalnia proces – pewien sukces ma zagwarantowany, bowiem retoryka i upływający czas prowadzą poszukujących do apatii. Niemal zawsze okazuje się, że jeśli nie można przerwać łańcucha dowodów dla danego rozwiązania, ujawnienie prawdy zwyciężyło. Jeśli łańcuch jest przerwany, to albo nowe ogniwo musi być fałszywe, albo potrzebny jest zupełnie nowy łańcuch, albo też rozwiązanie jest niepoprawne i należy znaleźć nowe… ale prawda nadal wygrywa. Nie jest wstydem stworzenie albo wspieranie błędnego rozwiązania, łańcucha czy ogniwa, o ile tylko szczerze i uczciwie poszukuje się prawdy. Takie jest racjonalne podejście. Chociaż zrozumiałe jest, że człowiek może stać się emocjonalnie związany z pewną konkretną stroną danego problemu, to naprawdę nie jest ważne, kto wygra, tak długo, jak wygrywa prawda. Ale artysta dezinformacji będzie dążyć do wzbudzenia emocji i czepiania się błędów (niezależnie od racji), i za pomocą poniżania i zastraszania będzie się starał zapobiec wszelkiej dyskusji. To artysta dezinfo oraz ci, którzy mogą pociągać za jego sznurki (którzy ucierpieliby na ujawnieniu zbrodni) MUSZĄ dążyć do zapobieżenia racjonalnym i pełnym badaniom jakiegokolwiek łańcucha dowodów, na którym by zawiśli. Jako że fakty i prawda rzadko upadają same z siebie, trzeba je pokonać z oszustwem i kłamstwem. Ci, którzy są zawodowcami w sztuce oszustwa i kłamstw, jak np. społeczności wywiadowcze i zawodowi przestępcy (często są to ci sami ludzie lub przynajmniej współpracujący ze sobą), korzystają w tym procesie z na ogół dość dobrze określonych i rozpoznawalnych metod. Jednakże ogół społeczeństwa nie jest dobrze przygotowany na wypadek użycia takiej broni i często daje się łatwo zwieść tym sprawdzonym taktykom. Co godne uwagi, nawet mediów i organów ścigania NIE SZKOLI SIĘ pod tym kątem. Na dobrą sprawę, tylko sami gracze rozumieją zasady gry. Dla takich dezinformatorów generalnym celem jest unikanie dyskusji na temat ogniw w łańcuchu dowodów, których prawda nie zdoła przerwać, przy jednoczesnym wykorzystywaniu sprytnych oszustw czy kłamstw mających stworzyć złudzenie, że łańcuch jest słabszy niż jest w rzeczywistości bądź przerwany, a jeszcze lepiej – wszelkiego możliwego rozpraszania uwagi każdego, kto zastanawia się nad łańcuchem, z kwestionowaniem wiarygodności prezentera włącznie. Zrozumcie proszę, że fakt jest faktem, niezależnie od źródła. Podobnie, prawda jest prawdą, niezależnie od źródła. Dlatego przestępcy mają prawo do składania zeznań przeciwko innym przestępcom. Tam gdzie może istnieć motyw do kłamania, tylko prawdziwe dowody na to, że zeznanie jest fałszywe, mogą je unieważnić. Gdyby świadectwa znanego “kłamcy” nie wspierały potwierdzające fakty, z pewnością byłoby ono wątpliwej wartości. Jeśli jednak zeznanie (argument) oparte jest na wiarygodnych czy ewidentnych faktach, nie ma znaczenia, kto je przedstawił lub jakie kierowały nim motywy ani to, czy kłamał w przeszłości albo i nawet namawiał do kłamstwa w tej sprawie – fakty i powiązania powinny bronić się same. Co więcej, w szczególności w odniesieniu do publicznego forum – jak na przykład listy do redakcji gazety, rozmowy przez Internet i grupy dyskusyjne – dezinformacja odgrywa bardzo ważną rolę. Na takich forach tematy dyskusji to zasadniczo próby zainteresowania innych własnym stanowiskiem w jakiejś kwestii, ideą lub rozwiązaniem – będących przeważnie w trakcie kształtowania się. Ludzie często korzystają z takich mediów jako gremium, w nadziei na uzyskanie pomocy w lepszym sformułowaniu swoich idei. W przypadku gdy te idee są krytyczne w stosunku do rządu lub silnych grup (zwłaszcza jeśli tematem są popełnione przez nich przestępstwa), dezinformator ma do odegrania jeszcze jedną rolę – stłamszenia tematu w zarodku. Dąży również do zdeprecjonowania samej koncepcji, prezentera oraz wspierających go uczestników, co zapewni mu przewagę w ewentualnych przyszłych konfrontacjach na szerszych forach. Często można rozpoznać ten typ dezinformatorów po ich niepowtarzalnym sposobie stosowania “wyższych standardów” dyskusji, kiedy niekoniecznie jest to uzasadnione. Od osoby prezentującej swoje stanowisko będą domagać się przedstawienia go na poziomie profesorskim. Wszystko poniżej tego poziomu pozbawia dyskusję sensu i jest w ich opinii bezwartościowe, a kto się z tym nie zgadza, jest oczywiście głupi – i generalnie dokładnie takich słów używają. Kiedy więc czytacie takie dyskusje, szczególnie na grupach dyskusyjnych, decydujcie sami, kiedy użyty został racjonalny argument, a kiedy macie do czynienia z dezinformacją, PSYOPS (operacje psychologiczne) lub oszustwem. Nie wahajcie się nazwać winnych po imieniu. Zarówno ci celowo starający się wprowadzić was w blad, jak i ci, którzy zostali po prostu ogłupieni, na ogół w takiej sytuacji zmykają lub się uciszają (a to zupełnie niezłe osiągnięcie, ponieważ celem jest prawda). Oto dwadzieścia pięć sposobów oraz siedem cech, z których nie wszystkie stosują się bezpośrednio do grup dyskusyjnych. [Przykłady i odpowiedzi pomijam, zainteresowani mogą zajrzeć do oryginału tutaj: http: //www.proparanoid.com/truth.html ] Oskarżeń nie należy nadużywać – lepiej zachować je na okoliczność powrotów oraz dla tych, którzy wykorzystują wiele taktyk na raz. W odpowiedziach należy unikać wpadnięcia w emocjonalne pułapki lub zejścia na bocznice informacyjne, chyba że zachodzi obawa, że niektórzy obserwatorzy łatwo dadzą się zniechęcić przez oszustwa. Rozważcie możliwość zacytowania pełnej zasady zamiast jedynie powoływania się na nią, jako że inni mogą nie mieć punktu odniesienia. Zaproponujcie przedstawienie pełnej reguły na żądanie: Uwaga: Wykorzystywanie reguły pierwszej i pięciu ostatnich (albo sześciu, zależnie od sytuacji) nie leży generalnie w granicach możliwości tradycyjnego dezinformatora. Zasady te są używane głównie przez przywódców i silnych graczy albo organizatorów przestępczych spisków i akcji tuszowania prawdy.

1. Nie widzieć, nie słyszeć zła, nie mówić o nim. Niezależnie od tego co wiesz, nie mów o tym, szczególnie jeśli jesteś osobą publiczną. Jeśli się o czymś nie mówi, to się to nie wydarzyło i nie trzeba się tym zajmować.

2. Udawaj niedowierzanie i oburzenie. Unikaj dyskutowania o kwestiach kluczowych i skup się na sprawie pobocznej, którą można wykorzystać do pokazania, że temat jest krytyczny wobec innej grupy lub tematu tabu. Nazywa się to też gambitem “jak śmiesz!”

3. Stwórz pogłoski. Unikaj rozmawiania o tematach, twierdząc że wszystkie pomówienia, niezależnie od pochodzenia i dowodów, są plotkami i zwykłymi oszczerstwami. Możesz wykorzystać inne, niekoniecznie prawdziwe oskarżenia. To działa szczególnie dobrze w wypadku milczącej prasy, ponieważ wtedy te “wątpliwe pogłoski” są jedynym źródłem informacji dla publiki. Jeśli możesz skojarzyć źródło z Internetem, użyj tego do podkreślenia, że jest to “fałszywa pogłoska” rozpowszechniana przez dzieciaki, która nie ma pokrycia w faktach.

4. Wykorzystuj wątłe argumenty. Znajdź albo wymyśl słaby argument u oponenta, który łatwo będzie obalić, co sprawi, że w oczach innych uczestników będziesz górą. Stwórz problem, który bezpiecznie można implikować w oparciu o twoją interpretację oponenta, jego argumentów bądź sytuacji albo wybierz najsłabszy aspekt z najsłabszych oskarżeń. Wzmocnij jego znaczenie i zniszcz go w taki sposób, aby stworzyć wrażenie, że rozprawiłeś się ze wszystkimi argumentami, zarówno prawdziwymi, jak i sfabrykowanymi, jednocześnie unikając rozmowy na główny temat.

5. Zwódź oponentów przez wyśmiewanie i wyzywanie. Jest to tzw. “podstawowy atak na kuriera”, który ma wiele wariantów. Przypnij przeciwnikowi łatkę, taką jak “prawicowiec”, “liberał”, “komuch”, “terrorysta”, “radykał”, “rasista”, “fanatyk religijny”, “zboczeniec” (w Polsce – “antysemita”, “ksenofob”) i tak dalej. To sprawia, że inni będą mniej chętni wspierać przeciwnika, żeby nie narazić się na zakwalifikowanie do którejś z tych grup, a ty unikniesz konfrontacji z kwestią zasadniczą.

6. Uderzaj i uciekaj. Na forum publicznym przypuść krótki atak na przeciwnika lub jego pozycję i zwiń się, zanim usłyszysz odpowiedź, albo po prostu ją zignoruj. To doskonale działa w Internecie i listach do redakcji, gdzie można stworzyć cały szereg nowych tożsamości i nie trzeba się tłumaczyć ze swoich zarzutów – po prostu przypuść atak, nigdy nie dyskutuj o głównym temacie i nigdy nie odpowiadaj na odpowiedzi przeciwnika, ponieważ to może zwrócić uwagę na punkt widzenia przeciwnika.

7. Zakwestionuj motywy. Przeinaczaj albo uwypuklaj fakty, tak żeby mogły świadczyć o tym, że twój przeciwnik ma ukryte osobiste motywy lub jakieś uprzedzenia. To zmusza przeciwnika do obrony.

8. Powołaj się na autorytet. Przedstaw się jako ktoś z kręgu autorytetów i wykorzystaj jak najwięcej żargonu i “szczegółów”, aby pokazać, że jesteś “tym, który wie”, i po prostu powiedz, że to, co mówi oponent, to nieprawda, nie wdając się w dyskusję i nie demonstrując konkretnie dlaczego ani nie cytując żadnych źródeł.

9. Udawaj głupka. Nieważne, jakie dowody albo jakie logiczne argumenty są podawane, nie wdawaj się w dyskusję i ogranicz się do twierdzenia, że nie mają one żadnej wartości, są bez sensu, niczego nie dowodzą, są nielogiczne albo nie wspierają wniosku. Dla uzyskania najlepszego efektu – mieszaj ile się da.

10. Mów, że oskarżenia oponenta to stare sprawy. Pochodna “wątłego argumentu” – zwykle w łatwo dostrzegalnych sprawach o dużej skali ktoś szybko wystąpi z oskarżeniem, z którym można sobie łatwo poradzić albo zrobiono to już w przeszłości. Jest to rodzaj inwestycji na przyszłość – na wypadek problemów z opanowaniem sytuacji. Kiedy taki rozwój wypadków jest do przewidzenia, już na wstępie użyj metody “wątłego argumentu” i uporaj się z nim w ramach wstępnego programu awaryjnego. Następne oskarżenia, niezależnie od ich wartości i zasadności, będą zazwyczaj kojarzone z pierwotnym zarzutem i odrzucone jako zwykłe wracanie do starych spraw i nie będzie potrzeby odnoszenia się do nich w jakikolwiek sposób. Jeszcze lepiej, jeśli oponent był powiązany z pierwotnym źródłem oskarżenia.

11. Ustanów odwroty i odwołuj się do nich. Przyznaj się do drobnej pomyłki, którą popełniłeś nieumyślnie, ale daj do zrozumienia, że przeciwnik stara się wszystko wyolbrzymić i stworzyć wrażenie, że zbrodnia jest większa, niż w rzeczywistości. Inni potem mogą wspomóc ten obraz, działając na twoją korzyść, a nawet powszechnie nawoływać do zakończenia całej tej bzdurnej afery, bo przecież “zrobiłeś już to co należy”. Jeśli umiejętnie się to przeprowadzi, zyskuje się sympatię publiki za “przyznanie” się do błędu, bez konieczności ustosunkowywania się do poważniejszych kwestii.

12. Zagadki nie mające rozwiązania. Pokazując szereg wydarzeń otaczających przestępstwo i ogromną liczbę osób zaangażowanych, stwórz wrażenie, że problem jest zbyt skomplikowany, by dał się rozwiązać. To sprawi, że publika szybciej straci zainteresowanie.

13. Logika Alicji w Krainie Czarów. Unikaj dyskusji o sprawie poprzez wsteczne rozumowanie albo wykorzystując pozornie dedukcyjną logikę, która wyprzedza wszelkie rzeczywiste zdarzenia. [Na przykład: jeśli by to faktycznie miało miejsce, to prasa już dawno by o tym pisała. Skoro nie pisała, nie miało to miejsca. Inny wariant - "na pewno ktoś by sypnął".]

14. Domagaj się kompletnych rozwiązań. Unikaj kwestii domagając się od przeciwnika natychmiastowego rozwiązania sprawy. Najlepiej działa w połączeniu z punktem 10.

15. Naginaj fakty do innych wniosków. To wymaga kreatywnego myślenia, o ile przestępstwo nie zostało popełnione z myślą o awaryjnym wyjaśnieniu.

16. Znikające dowody i świadkowie. Jeśli coś nie istnieje, nie jest faktem i nie będziesz musiał się do tego odnosić.

17. Zmieniaj temat. Używane przeważnie w połączeniu z innymi sztuczkami. Znajdź sposób na zmianę tematu dyskusji wykorzystując zgryźliwe albo kontrowersyjne komentarze w nadziei na skierowanie uwagi na nowy, łatwiejszy temat. To działa wyjątkowo dobrze w towarzystwie, które może “spierać się” z tobą na nowy temat i spolaryzować uczestników dyskusji, aby uniknąć głównego tematu.

18. Rozbudzaj emocje, antagonizuj i podpuszczaj przeciwników. Jeśli nie potrafisz nic innego, prowokuj i besztaj oponentów, aby sprowokować ich do emocjonalnej odpowiedzi, która uczyni z nich głupców, sprawi, że oni sami będą postrzegani jako nadgorliwi, a ich materiał jako mniej spójny. Nie tylko uda ci się uniknąć głównego tematu, ale możesz dalej działać, nawet jeśli ich emocjonalna odpowiedź o niego zahaczy, skupiając się na tym, jak przeciwnik jest “wrażliwy na krytykę”.

19. Zignoruj prezentowane dowody i domagaj się dowodów niemożliwych. Jest to wariant “zgrywania idioty”. Niezależnie od tego, co przeciwnik przedstawi na forum publicznym, uznaj materiał za nieistotny dla tej kwestii i domagaj się dowodów, których przeciwnik nie będzie w stanie dostarczyć (mogą istnieć, ale nie być w zasięgu, mogą już być zniszczone albo skonfiskowane, jak w wypadku broni użytej przez zabójcę). Aby całkowicie uniknąć dyskusji, możesz być zmuszony do zdyskredytowania mediów lub książek jako źródeł, odmówienia uznania świadka za wiarygodnego, albo nawet zaprzeczenia, że słowa rządu lub innych władz mają jakiekolwiek znaczenie.

20. Fałszywe dowody. Kiedy to tylko możliwe, wprowadź nowe fakty lub wskazówki stworzone z myślą, aby wprowadzić rozdźwięk między dowodami przeciwnika. To działa bardzo dobrze w wypadku przestępstw z planem awaryjnym, w których wypadku często faktów nie da się łatwo odróżnić od elementów sfabrykowanych.

21. Wezwij Sąd Najwyższy, Specjalnego Oskarżyciela albo inne wysoko postawione ciało. Możesz osłabić cały proces z korzyścią dla siebie i skutecznie zneutralizować wszystkie delikatne kwestie bez otwartej dyskusji. Powołane dowody i zeznania muszą zostać utajnione. Na przykład, jeśli masz swojego prokuratora, może ci to zapewnić, że Sąd Najwyższy nie zobaczy żadnych użytecznych dowodów, które będą szczelnie zapieczętowane i niedostępne dla późniejszych badaczy. Po uzyskaniu pozytywnego werdyktu, sprawę można uznać za oficjalnie zamkniętą. Zwykle technika ta stosowana jest w celu uznania winnym niewinną osobę, ale może również pomóc przy wrabianiu ofiary.

22. Stwórz nową prawdę. Stwórz swoją grupę ekspertów, autorów, przywódców albo wpłyń na już istniejące struktury, które mogą pomóc sprokurować przychylne zeznania, badania naukowe albo opinii społecznej. W ten sposób, jeśli będziesz musiał już dyskutować o temacie, możesz robić to autorytatywnie.

23. Stwórz większe zamieszanie. Jeśli powyższe nie za bardzo pomaga w odwróceniu uwagi od wrażliwych kwestii albo nie chroni przed niekorzystnym relacjonowaniem przez media wydarzeń, których toku nie da się zatrzymać (jak np. toczące się procesy), stwórz nowe, zastępcze tematy medialne (albo spraw, żeby prasa tak je potraktowała). To pozwoli ci odwrócić uwagę mas.

24. Uciszaj krytyków. Jeśli powyższa metoda nie zadziała, zastanów się, jak permanentnie usunąć przeciwników z obiegu, tak abyś już nie musiał się odnosić do sprawy. Można to osiągnąć przez morderstwo, aresztowanie i zatrzymanie, szantaż, albo oczernienie poprzez ujawnienie materiałów służących do szantażu, albo przez zwykłe zastraszenie i inne groźby.

25. Zniknij. Jeśli posiadasz istotne tajemnice albo wydaje ci się, że ziemia pali ci się pod stopami i nie wytrzymasz temperatury, żeby uniknąć problemów – opuść teren.

H. Michael Sweeney (Revised April 2000) http://www.proparanoid.net/truth.htm

Osiem cech dezinformatora

1) Unikanie. Nigdy nie wypowiadają się wprost ani nie wnoszą konstruktywnego wkładu w dyskusje, generalnie unikając cytowania oraz podawania źródeł. Zamiast tego, jedynie sugerują to czy tamto. Praktycznie zawsze zabierają głos z pozycji autorytetu i eksperta, doskonale znającego zagadnienie, bez ujawniania jakichkolwiek danych, usprawiedliwiających taką postawę.

2) Selektywność. Starannie wybierają przeciwników, stosując podejście “bij i uciekaj” wobec zwykłych komentatorów popierających przeciwnika albo skupiając atak na kluczowych oponentach, którzy znani są z bezpośredniości. Gdyby jakiś komentator włączył się w kłótnię, przechylając szalę zwycięstwa na stronę oponenta, atak obejmie i jego.

3) Przypadkowość. Mają tendencję do pojawiania się nagle i jakby przypadkowo, podnosząc nowy, kontrowersyjny temat, bez wcześniejszego udziału w ogólnych dyskusjach na tej konkretnej arenie publicznej. Podobnie lubią znikać, kiedy temat przestaje budzić zainteresowanie. Zostali prawdopodobnie skierowani tam z konkretnego powodu i z konkretnego powodu zniknęli.

4) Praca zespołowa. Często działają grupowo, wspierając się i uzupełniając wzajemnie. To oczywiście może zdarzyć się na każdym forum publicznym, ale tego typu częste wymiany przeważnie towarzyszą forom z udziałem profesjonalistów. Czasami jeden z graczy będzie infiltrował obóz przeciwnika, aby pozyskać dane dla taktyki wątłych argumentów lub jakiejś podobnej, mającej na celu osłabienie przeciwnika.

5) Anty-spiskowość. Prawie zawsze mają w pogardzie “teorie spiskowe” i zazwyczaj również wszystkich tych, którzy w żaden sposób nie chcą uwierzyć, że JFK nie został zabity przez LHO [Lee Harvey Oswald]. Zastanówcie się, dlaczego zatem – skoro tak pogardzają wyznawcami teorii spiskowych – skupiają się na obronie jakiegokolwiek tematu na grupach dyskusyjnych zajmujących się spiskami? Można by pomyśleć, że albo będą próbowali robić durni ze wszystkich i w każdym temacie, albo po prostu zignorują grupy, którymi gardzą. Nasuwa się więc usprawiedliwiony wniosek, że mają jakiś skryty powód swojej działalności i poświęcania uwagi tym, którym ją poświęcają.

6) Sztuczne emocje. Dziwny “sztuczny” emocjonalizm i wyjątkowa gruboskórność – zdolność wytrwania nawet w obliczu przygniatającej krytyki i zupełnego braku akceptacji. Prawdopodobnie wynika to ze szkolenia w społecznościach wywiadowczych, że bez względu na dowolnie silne dowody świadczące przeciwko nim, zaprzeczają wszystkiemu i nigdy się angażują się ani nie reagują emocjonalnie. W efekcie emocje dezinformatora mogą wydawać się sztuczne. Większość ludzi, jeśli na przykład reaguje gniewem, wyraża swoją urazę odpierając zarzuty. Ale typy dezinfo przeważnie mają problem z utrzymaniem “wizerunku” i drastycznie zmieniają swoje udawane emocje i zwykle spokojny i beznamiętny styl komunikacji. To tylko praca i często nie są w stanie tak samo dobrze “odgrywać swojej roli” w medium, jakim jest Internet, jak potrafiliby w bezpośredniej rozmowie czy konfrontacji. Możesz spotkać się z wściekłością i oburzeniem w jednej chwili, nudziarstwem w następnej i gniewem później – emocjonalne jo-jo. Jeśli chodzi o ich gruboskórność, żadna ilość krytyki nie odwiedzie ich od wykonania zadania. Będą kontynuować stare schematy dezinformacji, niczego w nich nie zmieniając pomimo krytyki, że ich gra jest oczywista. Ktoś bardziej racjonalny, kogo naprawdę obchodzi, co myślą inni, starałby się poprawić swój styl komunikacji, treść i tak dalej, albo po prostu zrezygnowałby.

7) Niespójność. Istnieje również tendencja do popełniania błędów, które zdradzają ich prawdziwe oblicze i motywy. Może to wynikać z nieznajomości tematu lub może być nieco “freudowskie”, że tak powiem, w tym sensie, że być może tak naprawdę w głębi wspierają stronę prawdy. Zauważyłem, że często przytaczają sprzeczne informacje. Na przykład jeden z takich graczy twierdził, że jest pilotem marynarki wojennej, a swoje braki w zakresie poprawnej komunikacji (ortografia, gramatyka, niespójny styl) przypisywał temu, że skończył tylko szkołę podstawową. Nie znam zbyt wielu pilotów marynarki wojennej, którzy nie mają przynajmniej średniego zawodowego wykształcenia. Ktoś inny początkowo twierdził, że nie zna danego tematu czy sytuacji, a nieco później przypisywał sobie wiedzę z pierwszej ręki.

8) Kolejna cecha: Stała czasowa. Ostatnio odkrytą cechą objawianą na grupach dyskusyjnych jest kwestia czasu reakcji. Istnieją tu trzy sposoby, zwłaszcza gdy w operację tuszowania zaangażowany jest rząd bądź jakiś inny gracz posiadający władzę:

a) Wszelkie posty wysłane na grupą dyskusyjną przez namierzonego zwolennika prawdy mogą skutkować natychmiastową reakcją. Rząd i innych podobnie silnych graczy stać na płacenie ludziom za ślęczenie przy komputerze i czekanie na okazję do wyrządzenia szkody. Ponieważ dezinformacja w grupach dyskusyjnych działa tylko wtedy, gdy czytelnik ją widzi – szybkie działanie jest konieczne, w przeciwnym bowiem razie użytkownicy mogą zostać przeciągnięci na stronę prawdy.

b) Gdy z dezinformatorami mamy do czynienia w bardziej bezpośredni sposób, jak na przykład poczta elektroniczna, konieczne jest opóźnienie – będzie ono zwykle wynosić co najmniej 48-72 godziny. Pozwala to przedyskutować strategię zespołu pod kątem najskuteczniejszej reakcji, jest to również dość czasu, aby w razie konieczności “uzyskać zgodę” lub instrukcje od zwierzchników.

c) Również w przypadku grup dyskusyjnych, poza działaniem opisanym w punkcie a. często można także odnotować przygowanie i odpalenie silniejszej amunicji w tym samym terminie 48-72 godzin – do gry wkracza zespół. Dzieje się tak szczególnie wówczas, gdy będąca na celowniku poszukująca prawdy osoba lub jej komentarze zostaną uznane za ważne w sensie możliwości ujawnienia prawdy. Tym sposobem poważny użytkownik ujawniający prawdę będzie zaatakowany dwukrotnie za ten sam grzech. Zakończę pierwszym akapitem z wprowadzenia do mojej nieopublikowanej książki “Fatal Rebirth”: Prawda nie przeżyje na diecie tajemnic, zwiędnie uwikłana w kłamstwa. Wolność nie wyżyje na diecie kłamstw, ulegnie uciskowi. Duch ludzki nie przeżyje na diecie ucisku, stając się w końcu podporządkowanym woli zła. Bóg, jako wcielona prawda, nie pozwoli, by świat na długo pozostał oddany takiemu złu. Dlatego pozwólcie nam na prawdę i wolność, jakich potrzebuje nasz duch … lub dajcie nam umrzeć w ich poszukiwaniu, bowiem bez nich na pewno zginiemy w świecie zła. H. Michael Sweeney

Vaclav Klaus: Wspólna waluta to był błąd Wprowadzenie wspólnej europejskiej waluty jest przyczyną sytuacji, w jakiej znalazła się obecnie pogrążona w kryzysie zadłużenia Grecja – ocenił w środę prezydent Czech Vaclav Klaus w wywiadzie dla niemieckiego dziennika “Frankfurter Allgemeine Zeitung” – informuje PAP. Według Klausa koszty istnienia euro są ogromne. ”Ludzie robią wiele irracjonalnych rzeczy i płacą za to. To nasz wolny wybór. Wspólna waluta w dużej części Europy była taką błędną decyzją, która powoduje bardzo wysokie koszty” – powiedział uważany za eurosceptyka Klaus. Prezydent Klaus oczywiście nie wszystko może powiedzieć jawnym tekstem, bo zapewne nie chce umrzeć na tzw. “zatrzymanie akcji serca”. Wprowadzenie euro nie było “błędem” – lecz świadomą decyzją lucyferian (głównie zaś klanu Rothschildów) mającą definitywnie zniewolić i spauperyzować narody Europy – admin. Jak dodał, każda unia walutowa musi być do pewnego stopnia homogeniczna, tymczasem różnice między poszczególnymi krajami strefy euro, np. Irlandią a Grecją czy Portugalią a Finlandią są bardzo duże. ”Grecja potrzebowałaby dewaluacji o około 40 procent, ale drachmy (dawnej waluty greckiej – PAP) już nie ma. Alternatywą byłoby obniżenie wszystkich wynagrodzeń o 40 procent, ale w demokratycznym społeczeństwie nie jest to takie proste. Prawdziwą przyczyną tragedii nie jest racjonalna czy nieracjonalna polityka gospodarcza w Grecji. To euro spowodowało tę tragedię” – powiedział prezydent Czech. Jego zdaniem bez wspólnej waluty greccy politycy i bankierzy mogliby poradzić sobie z kryzysem za pomocą znanych od wieków środków. “Ale nie mogą dewaluować i to nowość. Jest zatem tylko jedno rozwiązanie, a mianowicie transfer pieniędzy podatników z innych krajów UE” – ocenił Klaus. Choć – jak dodał – strefa euro nie spełniła pokładanych w niej nadziei na wzrost gospodarczy i stabilność ekonomiczną, politycy nigdy nie dopuszczą do ostatecznej klęski euro. “Koszty tego będą jednak bardzo wysokie” – ostrzegł. Klaus wypowiedział się również przeciwko wzmocnieniu europejskiej współpracy w sferze polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. ”Nie sądzę, byśmy tego potrzebowali. Nie widzę żadnych dramatycznych czy radykalnych zagrożeń w Europie. Dla radzenia sobie z istniejącymi zagrożeniami ze strony Iranu czy Korei Północnej wystarczą obecne instytucje. Można koordynować politykę zagraniczną Unii bez instytucjonalnych zmian, bez europejskiego ministra spraw zagranicznych i tak dalej. Współpraca rządów na tym polu w pełni wystarcza” – powiedział czeski prezydent. Za: hoga.pl

Arogancja władzy Każdy kto się choć trochę interesuje polityką wie, że prezydent nie miał zamiaru podpisywać ustawy o IPN, chciał ją skierować do Trybunału Konstytucyjnego ale nie zdążył tego zrobić. Tydzień temu prezydencki minister Duda przekazał p.o. prezydenta przygotowane na polecenie prezydenta pismo wskazujące najważniejsze zastrzeżenia jakie prezydent miał do ustawy i chciał, aby to Trybunał je rozstrzygnął. Zarzuty prezydenta brzmią bardzo poważnie, a że dotyczą bardzo delikatnej materii powinny być wzięte pod uwagę. Gazeta Wyborcza: Naruszenie konstytucyjnej ochrony prywatności przez to, że teczki mają być udostępniane w oryginałach, a więc bez zaczernionych nazwisk osób trzecich. I że funkcjonariuszom, pracownikom i współpracownikom służb specjalnych PRL-u udostępniane mają być ich teczki łącznie z pisanymi przez nich donosami i raportami dotyczącymi osób, które inwigilowali; drugi dotyczy naruszenia niezależności prezesa IPN przez to, że będzie mógł być odwołany zwykłą większością głosów, a nie, jak dziś, trzech czwartych. Pełniący obowiązki prezydenta Bronisław Komorowski, któremu los niespodziewanie podarował władzę nad losami ustawy nic nie musi, może z nią zrobić co chce. Mógł więc dzisiaj powiedzieć: "Konstytucja Rzeczypospolitej daje mi uprawnienia prezydenta. Wiem, że mój poprzednik chciał skierować ustawę do Trybunału Konstytucyjnego, więc choć sam nie podzielam jego zastrzeżeń, chcę uniknąć zarzutów o nieliczenie się w wolą tragicznie zmarłego prezydenta, dlatego w dniu dzisiejszym zdecydowałem o skierowaniu ustawy do Trybunału Konstytucyjnego. O werdykt Trybunału jestem spokojny, bo ustawę przygotowaliśmy z najwyższą starannością, ale nie chcę aby w tej sprawie był choć cień wątpliwości" Pomarzyć można, choć w Polsce jest to świadectwem patologicznej wręcz naiwności, myślę, że takie rozwiązanie ani przez chwilę nie przyszło do głowy marszałkowi, który od pierwszych godzin swojej niespodziewanej prawie-prezydentury pokazuje, że zamierza sytuację w jakiej się  znalazł wykorzystać w stu procentach i na nikogo, a już na pewno nie na trumnę, oglądać się nie będzie. Ale przecież nawet ignorując wolę prezydenta i jego zastrzeżenia do konstytucyjności ustawy, mógł to zrobić ładniej i powiedzieć, na przykład: "Konstytucja Rzeczypospolitej daje mi uprawnienia prezydenta. Wiem, że mój poprzednik chciał skierować ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. Od ubiegłego czwartku wraz z moimi prawnikami szczegółowo analizowałem przedstawione mi przez ministra Dudę zarzuty, jakie do ustawy zgłaszał prezydent Kaczyński. Po wnikliwej analizie prawnej i zasięgnięciu opinii ekspertów zdecydowałem się podpisać ustawę, a ponieważ jej konstytucyjność budziła wątpliwości prezydenta, pozwolę sobie obszernie do nich odnieść. Otóż nie zgadzam się z podniesionym w piśmie ministra Dudy zarzutem naruszenia prywatności albowiem...[tu następuje obszerna analiza zarzutów Kaczyńskiego, a marszałek punkt po punkcie merytorycznymi i prawnymi argumentami rozbija w puch wszystkie obawy prezydenta]." Ale być może tak się nie dało. Może marszałek przez ten tydzień nie zdążył się przygotować do merytorycznej dyskusji z zastrzeżeniami prezydenta, a może po prostu uznał, że odniesienie się do nich jest zbędne, zostanie odebrane jako dowód słabości i niepotrzebnie rozkręci dyskusję, której on i Platforma chcą uniknąć. Może na tym etapie najważniejsze jest zakończenie wszelkich dyskusji i pokazanie kto tu podejmuje decyzje. Ale nawet to można było zrobić inaczej, mówiąc wprost: "Konstytucja Rzeczypospolitej daje mi uprawnienia prezydenta, czy się to komuś podoba, czy nie. Prezydent Kaczyński chciał skierować ustawę do Trybunału Konstytucyjnego ale jego już nie ma, a ja mam inne zdanie i ustawę w dniu dzisiejszym podpisałem, kończąc tym samym dyskusję nad nią. Polityka jest domeną zwycięzców." Taka odpowiedź byłaby przynajmniej szczera, a jak brakuje klasy, niech przynajmniej będzie szczerze. Ale i na szczerość marszałka nie było stać, więc dzisiaj usłyszeliśmy: "Ja nie znam żadnego stanowiska, które miałby zająć prezydent Lech Kaczyński. Gdyby chciał je zająć to by po prostu skierował projekt nowelizacji ustawy do Trybunału, a tego nie zrobił." Wszyscy wiemy, czego chciał prezydent, i marszałek świetnie wie, że my wiemy, on nas wcale nie chce nabrać mówiąc, że nie wie czego chciał prezydent. On tylko mówi, że ma to wszystko gdzieś, a z naszą opinią liczy się tak bardzo, że nawet mu się nie chce lepszego kitu wymyślać. Polityka jest domeną zwycięzców. Po 10 kwietnia widzimy bardziej prawdziwą twarz prezydenta, bo politycy i media już nie muszą z nim walczyć i mogą zawrzeć więcej prawdy w prawdzie. Widzimy też niestety bardziej prawdziwą twarz jego prawdopodobnego następcy, bo on z kolei już się nie musi starać, rywala los mu sprzątnął, a jego brata załatwi coraz intensywniej rozkręcana i bardziej histeryczna niż kiedykolwiek medialna kampania. Czym tu się przejmować? kataryna

P.o. prezydenta PO Marszałek Sejmu pokazał, że jest pełniącym obowiązki prezydenta Platformy Obywatelskiej, a nie Rzeczpospolitej Polskiej Czwartkowa decyzja Marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego o podpisaniu nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej budzi wiele kontrowersji. Pełniący obowiązki prezydenta RP Bronisław Komorowski swym podpisem wprowadził w życie po prostu bardzo złą ustawę, która nigdy nie będzie działać. Jeśli nowelizacja nie zostanie szybko zmieniona, IPN czeka długotrwały paraliż. Autorzy projektu zmian tak je skonstruowali, że w przypadku śmierci prezesa nie da się powołać Rady IPN, która ma powołać nowego prezesa IPN. Trwać więc będzie dzisiejsze Kolegium, któremu nie będzie wolno wybrać nowego prezesa.

A zatem podpis Komorowskiego popsuł polskie prawo. A obowiązkiem zarówno Marszałka, jak i pełniącego obowiązki głowy państwa, jest dbanie o najwyższą jakość stanowionego w Polsce prawa. Po drugie, decyzja ta w pewien sposób stoi w sprzeczności z opozycyjną przeszłością Bronisława Komorowskiego, który lubi się odwoływać do antykomunistycznych doświadczeń z młodości. W jaki sposób? Komorowski stwierdził, że ustawa jest dobra i nie budzi w nim żadnych wątpliwości. Budziła jednak poważne zastrzeżenia marszałka Senatu Bogdana Borusewicza, legendy opozycji z Wybrzeża. Gdy ustawa trafiła do Senatu, bohaterski opozycjonista, senator PO Jan Rulewski, robił wszystko, by ustawę poprawić. Gdy jednak władze PO podjęły decyzję o odrzuceniu jego poprawek, Rulewski nie wziął udziału w głosowaniu i ogłosił, że wstyd mu za Platformę, a Borusewicz po prostu zagłosował przeciw. Czy świadectwa tych dwóch związanych z PO polityków nic nie znaczą dla Komorowskiego? Może i znaczą, ale jego czwartkowy podpis znaczy dużo więcej. Oznacza on, że Platforma kazała zmienić ustawę, więc Komorowski ją podpisał. Ten sam Komorowski, który oskarżał Lecha Kaczyńskiego, że był prezydentem PiS-u a nie Polaków, okazał się być pełniącym obowiązki prezydenta Platformy Obywatelskiej, a nie prezydenta Polski. Bronisław Komorowski nie potrafił stanąć ponad interesy swego ugrupowania politycznego. Lech Kaczyński pokazał, że potrafi zawetować ustawę przyjętą przez PiS (stało się tak w 2006 roku). Ministrowie prezydenccy potrafili skrytykować proponowaną przez PiS nowelizację konstytucji. W pierwszej ważnej decyzji Komorowski okazał się partyjnym funkcjonariuszem, a nie pełniącym obowiązki Prezydenta Rzeczypospolitej. Warto też przypomnieć dramatyczne słowa ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego, który na pogrzebie prezesa IPN Janusza Kurtyki przeprosił tragicznie zmarłego za polityczne ataki ze strony jego stronnictwa. A właśnie polityczny zamiar pozbycia się Kurtyki z IPN był głównym celem tej nowelizacji. Wszystkie argumenty dotyczące odpolitycznienia IPN są bowiem kłamliwe. Ustawa bowiem jeszcze bardziej uzależnia prezesa Instytutu od Sejmu, obniżając większość, która jest potrzebna zarówno do jego powołania, jak i odwołania. Wprowadza też możliwość łatwiejszego odwołania szefa IPN przez Sejm na wniosek Rady Instytutu. Doprawdy, trudno mi pojąć w jaki sposób większe uzależnienie IPN od aktualnej sejmowej większości ma odpolitycznić tę instytucję! Michał Szułdrzyński

Odmawiamy prawa do milczenia Zdaniem przedstawicieli Komitetu Katyńskiego, publikacja w internecie kilku dokumentów na temat zbrodni katyńskiej przez rosyjskie archiwa to tylko gra pozorów "Żądamy pełnego zaangażowania Rady Ministrów z Panem Premierem na czele w kwestii doprowadzenia wszelkimi dostępnymi metodami zgodnymi z prawem międzynarodowym do ujawnienia wszystkich okoliczności tragedii smoleńskiej" - stwierdzają członkowie Komitetu Katyńskiego w liście otwartym, który trafił wczoraj do kancelarii premiera. Prezes komitetu Stefan Melak zginął w katastrofie prezydenckiego samolotu. "W czasie kolejnych mijających dni od tej największej w dziejach powojennych tragedii narodowej, bezprecedensowej także w dziejach świata, opinia publiczna jest zdana na wyrywkowy, często sprzeczny medialny przekaz informacji na temat przyczyn tragedii pod Smoleńskiem" - zwracają uwagę członkowie Komitetu Katyńskiego, podkreślając, że "Polacy oczekują dogłębnego wyjaśnienia wszystkich okoliczności śmierci Głowy Państwa i osób towarzyszących". Dlatego członkowie komitetu zwrócili się do premiera Donalda Tuska w liście otwartym. - To Naród jest suwerenem i zasługuje na szacunek - stwierdza jeden z jego sygnatariuszy Andrzej Melak, brat Stefana Melaka, który zginął w katastrofie prezydenckiego samolotu. Pod listem podpisało się kilkadziesiąt osób, m.in. Krystyna Krzyszkowiak, córka zamordowanego w Twerze w 1940 r. policjanta, i red. Łukasz Kudlicki z Komitetu Katyńskiego. Andrzej Melak podkreśla, że nie zdumiewa go postawa władz polskich niezmiernie spolegliwych wobec Rosjan. Rodziny katyńskie wskazują, że "sielankowy obraz współpracy zakłócił jednak Edmund Klich, szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, który jasno wskazał, że został mimowolnie obsadzony w roli listka figowego mającego maskować bierność i strach polskich czynników oficjalnych przed podjęciem zdecydowanych kroków wobec strony rosyjskiej". W liście do premiera czytamy dalej, że śmierć prezydenta RP "jest najwyższej rangi powodem do podjęcia wszelkich możliwych działań, zarówno w wymiarze międzynarodowym, jak również wobec opinii publicznej", ponieważ jest on "symbolem władzy państwowej i najwyższym przedstawicielem Narodu". "Jego śmierć w czasie pełnienia służby publicznej wobec Narodu poza granicami kraju wymaga nadzwyczajnej pieczołowitości władz państwa w zakresie ustalenia wszystkich okoliczności tej tragedii. Takie zdarzenie godzi bowiem nie tylko w poczucie godności Narodu, ale również, co w tym kontekście jest nie mniej istotne, w prestiż międzynarodowy polskiego państwa" - podkreślają sygnatariusze listu. "Sposób postępowania władz RP w obliczu zaistniałej sytuacji jest zatem testem sprawności i wiarygodności administracji centralnej w sytuacji, w której nasuwają się pytania, czy państwo prawidłowo wypełnia swoje podstawowe zadania z zakresu bezpieczeństwa narodowego, w tym bezpieczeństwa osobistego Prezydenta RP" - wskazują. - To ma być działanie premiera, władz, oni nie robili nic, stąd krążą różne przypuszczenia i spekulacje - stwierdza Melak, podkreślając, że w liście są formułowane ogólne oczekiwania. Komitet podnosi także drugą sprawę - rehabilitacji zamordowanych w rzezi katyńskiej i przekazanie wszystkich dokumentów z nią związanych. "Czujemy się uprawnieni, aby Premierowi Rządu RP przypomnieć: na gruncie prawnym mamy w 2010 r. do czynienia z regresem w kwestii faktycznego uznania sowieckiego sprawstwa Zbrodni Katyńskiej przez władze Federacji Rosyjskiej, która dziedziczy ją po Związku Sowieckim" - wskazują autorzy apelu. "Najbardziej czytelnym sygnałem w tym zakresie jest odpowiedź udzielona przez Federację Rosyjską Europejskiemu Trybunałowi Praw Człowieka w Strasburgu, który zwrócił się o wyjaśnienia w związku ze skargą skierowaną przez Rodziny Zamordowanych. W tej odpowiedzi przekazanej 19 marca 2010 r. Rosja kolejny raz mataczy, relatywizując sowiecką zbrodnię ludobójstwa dokonaną w 1940 r. na przeszło połowie korpusu oficerskiego Drugiej Rzeczypospolitej" - podkreślają. Odnosząc się do publikacji w internecie kilku dokumentów na temat zbrodni katyńskiej przez rosyjskie archiwa, Melak stwierdza, że są to "półśrodki". - To wszystko to jest gra pozorów, cały czas jest opór, rodzi to naszą obawę, czy całość dokumentów zostanie ujawniona, a oficerowie i policjanci rehabilitowani - ocenia Melak. Dodaje, że jest wstrzemięźliwy co do zapowiedzi prezydenta Dmitrija Miedwiediewa w sprawie przekazania dokumentów, ponieważ trzeba dopiero zobaczyć, co to będą za dokumenty. Podkreśla, że w tej kwestii polski rząd powinien podjąć dyplomatyczne działania, ale jego zdaniem brakuje ku temu "woli politycznej". Zenon Baranowski

Byłam na polu po bitwie Z żoną jednej z ofiar katastrofy prezydenckiego samolotu pod Katyniem (nazwisko do wiadomości redakcji) rozmawia Mariusz Kamieniecki

Była Pani jedną z pierwszych osób, które tuż po katastrofie udały się do Moskwy, by zidentyfikować ciała swoich bliskich. Jak wyglądała organizacja wyjazdu i sam pobyt? - W Moskwie byliśmy zakwaterowani w bardzo dobrym hotelu. Nie było też żadnych problemów z wyżywieniem. Zorganizowano i umożliwiono nam dostęp do kaplicy, która była zlokalizowana w obiektach moskiewskiego Instytutu Medycyny Sądowej. Mieliśmy także wystawienie Najświętszego Sakramentu tuż po przylocie do Moskwy w sali konferencyjnej hotelu. Tam również następnego dnia została odprawiona Msza Święta. Wieczorem znaliśmy już program następnego dnia. Przez cztery dni naszego pobytu w tych wszystkich procedurach towarzyszyła nam minister Ewa Kopacz.

Od początku była Pani przekonana o potrzebie tak szybkiego wyjazdu do Rosji? - Początkowo jeszcze w Warszawie nie bardzo widziałam sens zbyt wczesnego wyjazdu do Moskwy, zwłaszcza w momencie, kiedy wszystkie procedury badawcze związane z katastrofą nie zostały zakończone na miejscu tragedii. Ponadto wiedząc mniej więcej, jak wyglądała katastrofa i widząc w mediach jej skutki, zdawałam sobie sprawę z tego, że sama procedura badań ciał może być dość skomplikowana i może potrwać dłużej.

Jak zachowywały się służby wobec rodzin ofiar?- Mimo czterech dni pobytu w Moskwie nie udało nam się zidentyfikować ciała naszego zmarłego. Wszyscy odnosili się do nas z dużym szacunkiem. To bardziej my, a nie oni zadawaliśmy pytania, na które starali się nam w miarę możliwości odpowiedzieć. Pamiętam, że kiedy już kolejny dzień nie mogliśmy znaleźć szczątków naszego zmarłego i zastanawialiśmy się nad tym, czy zostać jeszcze jeden dzień, czy może wracać do Polski, wówczas zapytaliśmy jednego ze śledczych, czy są to już wszystkie szczątki wydobyte z miejsca katastrofy. Ten bez wahania odpowiedział, że w zasadzie zebrali już wszystko, co najważniejsze. Dodał, że owszem, później będą jeszcze przekopywać teren i być może coś jeszcze się znajdzie. Takie to były rozmowy. Serdeczność była, ale nie wylewna, jak chociażby ta w stylu Gierka i Breżniewa.

Kto opiekował się rodzinami, które przybyły do Moskwy? - Każda rodzina miała przydzielony czteroosobowy zespół. Psycholog i tłumacz w większości byli to pracownicy polskiej ambasady w Moskwie. Kiedy się dowiedzieli o tragedii, przerywali urlopy i wracali do Moskwy, by służyć pomocą. W pomoc jako tłumacze oprócz dyplomatów angażowali się także polscy przedsiębiorcy, biznesmeni, którzy prowadzą swe interesy w Moskwie i dobrze znają język rosyjski. Ponadto ze strony rosyjskiej każda rodzina miała przedstawiciela Ministerstwa Spraw Nadzwyczajnych oraz śledczego. Do obsługi rodzin ofiar katastrofy zostały przydzielone młode osoby. Początkowo nie sądziliśmy, że tak młodzi ludzie poradzą sobie w obliczu tak wielkiej tragedii. Okazało się, że było inaczej. Byli z nami praktycznie od rana do późnego wieczora.

Gdzie rodziny ofiar spędzały czas w przerwie pomiędzy identyfikacjami? - Dużo czasu spędzaliśmy na świetlicy, rozmawialiśmy ze sobą, wymienialiśmy poglądy, nawzajem staraliśmy się pocieszać. Mieliśmy także dostęp do bufetu, który został utworzony na nasze potrzeby. Niektórzy nie mieli większych problemów z identyfikacją, jednak były rodziny, które podobnie jak my przez kilka dni bezskutecznie szukały ciał swoich bliskich, przeglądając w prosektorium dosłownie szczątki ofiar. Tak było chociażby z ciałem szefa Sztabu Generalnego gen. Gągora, którego zidentyfikowano dopiero po kilku dniach. Część samolotu oprócz zniszczeń uległa spaleniu. Zwęglone były też ciała, których identyfikacja była wręcz niemożliwa. Stąd też okazanie tych ludzkich szczątków było bardzo trudne zarówno dla służb medycznych, jak i dla nas, członków rodzin.

Jak wyglądał proces identyfikacji zwłok? - Jak mówiła nam minister Kopacz, która była z nami w Moskwie i na miejscu nadzorowała cały ten proces ze strony polskiej, zanim szczątki zostały okazane rodzinom, zgodnie z tamtejszą procedurą musiały zostać poddane sekcji. Jeżeli zaś chodzi o nas, to wszystko zaczynało się od rozmów, a właściwie naszych opowieści, jak wyglądał nasz zmarły czy też zmarła. Chodziło o szczegóły dotyczące np. wzrostu, wagi czy innych szczegółów, które mogły być pomocne. Trwało to mniej więcej godzinę, może półtorej. Informacje te były szczegółowo notowane. Następnie śledczy oddalali się do miejsc, gdzie były złożone zwłoki, i weryfikowali te nasze informacje w odniesieniu do konkretnych szczątków. Kiedy znaleźli identyczny bądź podobny szczegół do przedstawionego przez rodziny opisu, wówczas okazywali nam, ale nie ciała, a zdjęcia lub prezentacje komputerowe. Wiem jednak, że niektóre osoby widziały ciała, ale ja nie. Mi natomiast pokazano jedynie pewne elementy na zdjęciach, np. znalezionej stopy czy ręki odpowiadające cechom, które wcześniej podałam.

Zwrócono Pani rzeczy należące do męża? - Niestety, żadnych rzeczy, które nam pokazano na miejscu w Moskwie, nie udało się zidentyfikować jako należące do mojego męża. Mąż był dość ascetyczny i w zasadzie nie miał na sobie wielu charakterystycznych przedmiotów. Nie nosił obrączki czy paska do spodni, nie miał też znaków szczególnych, dlatego tak trudno było zidentyfikować jego ciało i stąd w efekcie potrzebne były badania DNA.

Inne rodziny odzyskały rzeczy należące do swoich bliskich?- Owszem, szereg osób rozpoznało obrączki, zachowało się także bodajże dziewięć koloratek kapłańskich należących do duchownych, którzy byli na pokładzie samolotu. Osobiście widziałam na zdjęciach także pierścienie biskupie. Przecież obok ks. bp. Tadeusza Płoskiego lecieli także biskupi innych wyznań. Były też zegarki, kolczyki. Te wszystkie rzeczy widzieliśmy, ale one nas nie dotyczyły. Otrzymałam natomiast informację, że razem z ostatnimi ciałami ofiar smoleńskiej katastrofy, jakie przyleciały do Polski w miniony piątek, są także rzeczy osobiste, które zostaną okazane rodzinom i zwrócone. Mam nadzieję, że znajdę coś, co należało do mojego męża. Może aparat fotograficzny, który podobno miał przy sobie.

Z pewnością niełatwo było przetrwać ten trudny czas…- Dla mnie osobiście, ale myślę, że też dla wielu innych krewnych, którzy wciąż opłakują stratę najbliższych, wiele znaczyło to, że w tych pierwszych, najtrudniejszych chwilach zostaliśmy odizolowani od mediów. Zwłaszcza tych, które jedynie szukają sensacji i nie potrafią uszanować nawet żałoby. Słuchając różnych dyskusji w studiach czy patrząc na symulacje katastrofy przedstawiane przez stacje telewizyjne, widziałam na ekranie samolot, który w ostatniej fazie lotu odwraca się kołami do góry i spadając na ziemię, koziołkuje. Natomiast rozmawiając tam, w Moskwie, z osobami krewnymi, które widziały zmasakrowane ciała ofiar, które – jak opowiadano – miały np. głowy wgniecione w klatki piersiowe, mogłam sobie jeszcze bardziej wyobrazić rozmiar tej tragedii. Od tego czasu nie chciałam więcej patrzeć na to, co serwują niektóre stacje.

Jednak wiele mediów zmieniło nagle front. Z atakujących prezydenta i jego ekipę przemianowali się na obrońców, którzy zaczęli dostrzegać walory tej prezydentury…- Dla mnie osobiście i dla mojej rodziny prezydent Kaczyński, jego małżonka zawsze byli wielkimi ludźmi. Szkoda tylko, że trzeba było tak wielkiej tragedii, by niektórzy zaczęli ich pokazywać w świetle prawdy. Powinniśmy jako społeczeństwo i jako Naród wyciągnąć z tej lekcji właściwe wnioski, wszystko po to, by ofiara tak wielu mądrych i dobrych ludzi nie poszła na marne.

Co Pani czuła w Moskwie, stając w obliczu tak wielkiej tragedii, która dotknęła Panią osobiście?- Smutek, poczucie straty i pytanie o sens tego, co się stało. Wierzę jednak, że takie było przeznaczenie mojego męża. Zginął wśród ludzi, których szanował, których kochał i którzy się nawzajem lubili. Wiele osób, które zginęły obok mojego męża, znałam osobiście, byli mi bardzo bliscy. To ogromna strata dla nas wszystkich, dla Polski. Nie należę do osób, które łatwo ulegają emocjom, ale przyznam, że nigdy w życiu nie znalazłam się w sytuacji tak trudnej jak tam, w Moskwie. Żołnierze, którzy powracają z Afganistanu, mówią, że byli na wojnie. Ja po powrocie z Moskwy mogę śmiało powiedzieć, że byłam na polu po bitwie. Dziękuję za rozmowę.

Agent bezpieki praktycznie likwiduje IPN Nowelizacja ustawy o IPN podpisana Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, pełniący obowiązki prezydenta, podpisał nowelizację ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, która zmienia zasady wyboru władz Instytutu i poszerza dostęp do jego akt. Komorowski ogłosił swoją decyzję w czwartek. Przeciwko podpisaniu tej nowelizacji opowiadali się przedstawicieli PiS i współpracowników nieżyjącego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którzy argumentowali, że Komorowski powinien uszanować jego wolę i skierować nowelizację do Trybunału Konstytucyjnego. ”Nie znalazłem żadnego powodu, dla którego mielibyśmy się obawiać niekonstytucyjności nowelizacji” – argumentował Komorowski na konferencji prasowej w Sejmie. Jak podkreślił, nie zna żadnego stanowiska, które miałby zająć prezydent Lech Kaczyński w sprawie noweli ustawy, a – dodał – “gdyby chciał je zająć, to skierowałby nowelizację do Trybunału Konstytucyjnego, a tego nie zrobił”. “Jeśli ktoś uważa, że są wystarczające podstawy do skierowania projektu do Trybunału, to może to zrobić. Wystarczy odpowiednia liczba podpisów posłów i wniosek może być do TK skierowany” – zauważył marszałek. Jak dodał, nie znalazł wystarczającej podstawy, w postaci zagrożenia niekonstytucyjnością, aby skierować do TK wniosek ze swoim podpisem. hoga.pl Oczywiście agent bezpieki, Bronisław Komorowski, “nie znalazł podstawy” do zawetowania ustawy, która czyni z IPN bezzębną instytucję, skazaną na uwiędnięcie – tym bardziej, że to właśnie brzydcy IPN-owcy doszukali się Bronisławu Komorowskiemu nieciekawej przeszłości. Ale nie ma się co martwić, i tak polskie tumaństwo wybierze go na swego prezydenta. Zasługuje na niego w zupełności.

Klich: trzeba się zastanowić, co ze spec pułkiem Katastrofa jednego z dwóch Tu-154 każe się zastanowić nad przyszłością 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego - uważa minister obrony Bogdan Klich. "Trzeba się zastanowić nad przyszłością pułku, w związku z tym, że jeden tupolew jest bezpowrotnie stracony, a remont drugiego będzie trwał do lipca tego roku" - powiedział Klich w czwartek dziennikarzom. Dodał, że "36. pułk funkcjonuje tak, jak funkcjonował do tej pory". Tu-154, mogące przewozić po około 100 pasażerów, były jedynymi większymi samolotami tej jednostki, obsługującej loty osób pełniących najwyższe funkcje w państwie.

Pułk dysponuje jeszcze czterema niewielkimi i o mniejszym zasięgu samolotami Jak-40, których okres użytkowania mija w 2012 roku i MON nie przewiduje przedłużenia go, samolotami Bryza i śmigłowcami. Wkrótce MON zamierza wyczarterować dwa samoloty Embraer-175 od PLL Lot wraz z załogami. W czwartek rano radiu TOK FM powiedział, że "w ciągu najbliższych kilku miesięcy będą musiały zostać podjęte ostateczne rozstrzygnięcia: albo pułk zostanie, albo zostanie przekształcony, albo zostanie zlikwidowany". "Na razie w ramach pozyskiwania samolotów dla VIP-ów idziemy w kierunku rozwiązania, dla którego 36. pułk jest niepotrzebny" - dodał. 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego im. Obrońców Warszawy rozpoczął działalność 25 lutego 1945 roku jako 6. Samodzielna Eskadra Transportowa. W roku 1946 zmieniła nazwę na Rządową Eskadrę Transportową, a 8 marca 1947 roku została przemianowana na Specjalny Pułk Lotniczy, składający się z dwóch eskadr - transportowej i łącznikowej. Pod dzisiejszą nazwą 36. SPLT działa od 1 kwietnia 1974. Swoją tradycję pułk wywodzi od roku 1918 i 3. Eskadry Wywiadowczej. W kolejnych latach zmieniała się struktura jednostki, która działała jako eskadra lub pułk. Jednostka dziedziczy też tradycję 301. Dywizjonu Bombowego RAF "Ziemi Pomorskiej", który wykonywał loty nad Warszawę w czasie powstania. Głównym zadaniem stacjonującego na warszawskim Okęciu pułku jest zapewnienie transportu powietrznego osobom pełniącym najwyższe funkcje - prezydentowi, premierowi, marszałkom Sejmu i Senatu, członkom rządu oraz przedstawicielom MON i najwyższych struktur wojska. Pułk przewozi też zagraniczne delegacje przebywające w Polsce, obsługiwał m.in. wizyty papieża Jana Pawła II. 10 kwietnia pod Smoleńskiem rozbił się należący do pułku Tu-154 wiozący delegację na uroczystości katyńskie. Zginęło 96 osób - prezydent Lech Kaczyński z małżonką, członkowie rodzin pomordowanych w Katyniu, parlamentarzyści, najwyżsi dowódcy wojska, duchowni, osoby towarzyszące delegacji i załoga samolotu. Poprzednia katastrofa w historii pułku wydarzyła się 28 lutego 1973 roku pod Szczecinem. W rozbitym samolocie An-24 zginęło wtedy 18 osób. Przyczyną było prawdopodobnie oblodzenie i silna turbulencja. W grudniu 2003 pod Warszawą rozbił się awaryjnie lądując śmigłowiec z premierem Leszkiem Millerem. W tamtym wypadku nikt nie zginął.(PAP)

Komorowski podpisał nowelizację ustawy o IPN Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, pełniący obowiązki prezydenta, podpisał nowelizację ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, która zmienia zasady wyboru władz Instytutu i poszerza dostęp do jego akt. Komorowski ogłosił swoją decyzję w czwartek. Przeciwko podpisaniu tej nowelizacji opowiadali się przedstawicieli PiS i współpracowników nieżyjącego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którzy argumentowali, że Komorowski powinien uszanować jego wolę i skierować nowelizację do Trybunału Konstytucyjnego. "Nie znalazłem żadnego powodu, dla którego mielibyśmy się obawiać niekonstytucyjności nowelizacji" - argumentował Komorowski na konferencji prasowej w Sejmie. Jak podkreślił, nie zna żadnego stanowiska, które miałby zająć prezydent Lech Kaczyński w sprawie noweli ustawy, a - dodał - "gdyby chciał je zająć, to skierowałby nowelizację do Trybunału Konstytucyjnego, a tego nie zrobił". "Jeśli ktoś uważa, że są wystarczające podstawy do skierowania projektu do Trybunału, to może to zrobić. Wystarczy odpowiednia liczba podpisów posłów i wniosek może być do TK skierowany" - zauważył marszałek. Jak dodał, nie znalazł wystarczającej podstawy, w postaci zagrożenia niekonstytucyjnością, aby skierować do TK wniosek ze swoim podpisem. W środę Komorowski rozmawiał o nowelizacji ustawy o IPN z Kolegium Instytutu. W ubiegłym tygodniu Kolegium IPN ogłosiło konkurs na nowego prezesa Instytutu, po tragicznej śmierci dotychczasowego prezesa Janusza Kurtyki w katastrofie samolotu koło Smoleńska. Konkurs miałby odbywać się według obecnych zapisów ustawy o IPN. Podpisana w czwartek nowela odbiera Kolegium prawo do rozpisania takiego konkursu. Szefowa Kolegium Barbara Fedyszak-Radziejowska powiedziała dziennikarzom po spotkaniu z marszałkiem, że było ono informacyjne, a nie konsultacyjne. Powtórzyła też, że krytycznie oceniała nowelizację i do dziś zdania nie zmieniła. Marszałek Sejmu powiedział, że na środowym spotkaniu przedstawił swoją decyzję w sprawie nowelizacji ustawy. "Jednocześnie proponując wspólne działanie na rzecz stabilizacji sytuacji personalnej i funkcjonowania IPN w sytuacji, której nie przewidział ustawodawca, bo nikt nie przewidział możliwości śmierci prezesa" - mówił Komorowski. Obecnie w Sejmie trwają prace nad tzw. małą nowelizacją ustawy o IPN, która wprowadza zasadę, że w przypadku śmierci prezesa Instytutu, jego obowiązki ma pełnić jeden z jego zastępców, wskazany przez marszałka Sejm. W ocenie Komorowskiego, dotychczas nie było wystarczających podstaw prawnych do pełnienia obowiązków prezesa przez jednego z jego dwóch zastępców. "To wymaga nowelizacji ustawy o IPN. Odpowiednia inicjatywa jest w Sejmie i mam nadzieję, że w trakcie obecnego posiedzenia zostanie przyjęta, później trafi do Senatu i będę mógł ją podpisać" - powiedział marszałek. Przyjęcie małej nowelizacji - w ocenie Komorowskiego - będzie oznaczało, że Franciszek Gryciuk, który obecnie jest p.o. prezesem IPN, "będzie mógł pełnić swoją funkcję, umocowany w sposób należyty w ustawie". "Będzie mógł pełnić tę funkcję w okresie trudnym podwójnie - zarówno ze względu na śmierć prezesa Kurtyki i ze względu na przechodzenie IPN pod rządy znowelizowanej ustawy" - dodał. Zastrzegł jednocześnie, że kandydaturę Gryciuka, jako p.o. prezesa, będzie omawiał z Kolegium IPN "już po wejściu w życie nowelizacji". Komorowski pytany był o dalsze losy rozpisanego już konkursu na szefa IPN, w świetle podpisania znowelizowanej ustawy. Według marszałka umocowanie wiceprezesa jako p.o. prezesa IPN będzie oznaczało, że Instytut przez szereg miesięcy będzie funkcjonował dokładnie w tym samym składzie personalnym, co aktualnie. Będzie tak nie tylko do czasu wejścia w życie ustawy, ale także do czasu utworzeniu Rady IPN, co przewiduje podpisana w czwartek nowelizacja. W opinii Komorowskiego "to powinno być źródłem uspokojenia, a nie niepokoju w IPN". "Pozwoli to IPN na przejście w jak najlepszej kondycji przez ważny okres jakim jest przejście spod rządów jednej ustawy pod drugą" - argumentował. "Zmiana ustawy i zmiana kierownictwa IPN będzie oznaczała, że jeśli konkurs zostanie dokończony, ewentualny kandydat nie bardzo będzie mógł być poddany pod głosowanie przez Sejm. Sugerowałem więc Kolegium rozważenie wszelkich wariantów, które by pozwoliły na uniknięcie takiej trudnej sytuacji ze względu na to, iż znaleźliśmy sposób na umocowanie jednego z wiceprezesów jako p.o prezesa" - powiedział marszałek. Nowela ustawy o IPN zmienia zasady wyboru władz Instytutu i poszerza dostęp do jego akt. W miejsce Kolegium IPN ma zostać powołana dziewięcioosobowa Rada IPN. Rada będzie miała większe kompetencje niż Kolegium, które jest ciałem doradczym; ma m.in. ustalać priorytetowe tematy badawcze i rekomendować kierunki działań IPN; opiniować powoływanie i odwoływanie szefów pionów IPN. Prezesa IPN powoływać i odwoływać będzie Sejm zwykłą większością głosów. Odwołanie prezesa, na wniosek Rady IPN byłoby możliwe m.in. w przypadku odrzucenia jego rocznego sprawozdania przez Radę bezwzględną większością głosów. (PAP)

Komorowski agent WSI Kandydat Platformy Obywatelskiej w wyborach prezydenckich Bronisław Komorowski wyjawił nam priorytety swojej przyszłej prezydentury. W wywiadzie dla TVN, przewidując trudy kampanii prezydenckiej, Komorowski przytomnie zauważył, iż „przeciwnicy będą szukali na mnie haków, ale ja się prawdy nie boję, bo ta jest dla mnie korzystna. Jestem przygotowany na walkę, również tę z użyciem haków”. Równie trafnie, Komorowski zdefiniował argument, jakim jego przeciwnicy będą godzić w dobre imię przyszłego prezydenta III RP. Inicjator afery marszałkowej nie ma wątpliwości, że wraże siły zaatakują go za sympatię do Wojskowych Służb Informacyjnych i kontakty z ludźmi tego środowiska. Dowiadujemy się zatem, że zdaniem Komorowskiego: „Hańbą było zlikwidowanie wojskowych oczu i uszu, jakimi są wywiad i kontrwywiad wojskowy i tego się nie wyrzeknę jako były minister obrony narodowej. To była decyzja szkodliwa z punktu widzenia państwa polskiego. Nie były to służby dawnego PRL-u tylko demokratycznego państwa”. To bardzo ważna – być może najważniejsza od 2007 roku deklaracja, złożona przez jednego z najwyższych przedstawicieli III RP. W ustach marszałka Sejmu - tak krytyczna opinia oznacza faktycznie zanegowanie całego procesu likwidacji i weryfikacji WSI – czyli treści sejmowej ustawy o Służbie Kontrwywiadu Wojskowego oraz Służbie Wywiadu Wojskowego, uchwalonej w dniu 9 czerwca 2006 roku oraz przepisów wprowadzających tę ustawę. Stwierdzenie - iż w każdym, praworządnym państwie taka deklaracja marszałka parlamentu wywołałaby burzę medialną i ostrą reakcję opozycji – niewarta jest rozważania. Nie żyjemy bowiem w państwie prawa, a opozycja coraz mniej zasługuje na to miano, zatem słowa Komorowskiego przeszły bez żadnego echa. A warto je zapamiętać. Głównie dlatego, że stanowią dowód, iż obecny marszałek Sejmu jest bezpośrednim nośnikiem intencji i planów ludzi środowiska zlikwidowanych służb. Potwierdzają też, że kandydatura Komorowskiego służy pełnej reaktywacji wpływów tego środowiska i ma na celu zabezpieczenie jego interesów. Są także świadectwem kłamstwa, na którym zbudowano to państwo, a ludzi służących sowieckim namiestnikom nazwano „oficerami” III RP. Niewykluczone, że decyzję o wymianie kandydata Platformy na prezydenta podjęto już w ubiegłym roku. Być może, wówczas pojawiła się koncepcja porozumienia środowisk peerelowskiej bezpieki i zawarto satysfakcjonujący strony konsensus. We wrześniu ubiegłego roku doszło bowiem do znaczącego wydarzenia. Byli szefowie Wojskowych Służb Informacyjnych zaapelowali do władz "o jak najszybsze uporządkowanie spraw związanych z działalnością wojskowych służb specjalnych". List w tej sprawie, w ich imieniu, przekazał gen. Marek Dukaczewski. Autorzy listu postulowali "prześledzenie procesu likwidacji i weryfikacji służb pod kątem popełnionych w jego trakcie nieprawidłowości i przypadków łamanie prawa". Ten sam postulat można było usłyszeć z ust posła Komorowskiego, już w kwietniu 2007 roku, gdy zapowiadał, że „po zmianie władzy w Polsce trzeba będzie przyjrzeć się skutkom tego raportu. Nie tylko czy zostało złamane prawo przy jego ujawnianiu, ale także skutkom działania całego zespołu Antoniego Macierewicza i decyzji prezydenta o ujawnieniu raportu”.
List wojskowych bezpieczniaków z września ub.r. kończył intrygujący apel: "Apelujemy również o przywrócenie godności, z której odarto żołnierzy i pracowników WSI oraz osoby udzielające służbom pomocy. Osoby te, postępując zgodnie z prawem, służyły Polsce, niejednokrotnie z narażeniem życia i zdrowia. Odebrano im honor i potraktowano jak przestępców". Podstawą do twierdzeń o „postępowaniu zgodnie z prawem” były zapewne decyzje wojskowej prokuratury, dotyczące umorzenia szeregu postępowań, wszczętych na podstawie zawiadomień składanych przez Komisję Weryfikacyjną WSI. To na tej podstawie szefowie byłych WSI stwierdzili, iż „rozwiązywaniu WSI towarzyszyła atmosfera likwidacji organizacji kryminalnej, dbającej o obce interesy, a służący w WSI żołnierze i pracownicy cywilni zostali potraktowani jak pospolici przestępcy. Do dziś nie potwierdzono tego w zarzutach prokuratorskich, aktach oskarżenia, czy wyrokach sądów". Nie przypadkiem więc, tego samego argumentu używa Bronisław Komorowski, gdy w wywiadzie dla TVN peroruje- „ Gdyby rzeczywiście było tak, że to jest - jak twierdzi PiS - jakaś zbrodnicza organizacja, to sprawy już dawno byłyby w prokuraturze.” Tu oczywiście – ludziom WSI, jak i Komorowskiemu - emocje pomieszały trochę rozum. Tylko wyrok sądu, nie zaś umorzenie postępowania prokuratorskiego może stanowić podstawę uznania czyjejś niewinności, a ponieważ prokuratura wojskowa jest tradycyjną enklawą interesów „wojskówki” - nie warto jej rozstrzygnięciom nadawać powagi sprawy osądzonej. Od rzeczy mówi też Komorowski, ponieważ w prokuraturze znalazło się ponad 200 doniesień o przestępstwach żołnierzy WSI, z czego nadal kilkadziesiąt jest rozpatrywanych. Polemika z komunistycznym kłamstwem, podniesionym do rangi medialnego dogmatu III RP ma sens wówczas, gdy zamiast słów weźmiemy pod uwagę fakty. Warto bowiem zwrócić uwagę na historyczny i prawny dowód tradycji - istniejącej między zbrodniczą Informacją Wojskową, a Wojskowymi Służbami Informacyjnymi i pamiętać o nim, gdy słyszymy bełkot o „przywracaniu godności”. W grudniowym tekście zatytułowanym SKĄD ICH RÓD zamieściłem dokument opublikowany w książce „Sowietskij faktor w Wostocznoj Jewropie 1944–1953”, wydanej w 1999 roku w Moskwie. Został on zaprezentowany w piśmie „GLAUKOPIS” nr.13-14 z 2009r w publikacji Piotra Gontarczyka „Pod przykrywką. Rzecz o sowieckich organach Informacji Wojskowej w Wojsku Polskim”. Jest to pismo ludowego komisarza bezpieczeństwa państwowego Georgija Żukowa z kwietnia 1944 roku, skierowane do „tow. Dymitra Z. Manuilskiego z KC WKP(b)”. Stanowi ono bezpośredni dowód, że organy Informacji Wojskowej były strukturą powołaną i całkowicie nadzorowaną przez Sowietów i stanowiły integralną część sowieckiego kontrwywiadu, działającego w WP „pod przykryciem”. Dokument wskazuje wprost, że nadzór formalnych przełożonych Informacji Wojskowej był od początku całkowicie fikcyjny. Czytamy tam m.in.: „Robotę kontrwywiadowczą w polskiej armii prowadzi „SMIERSZ”, którego organy istnieją w wojsku polskim pod przykryciem „oddziału informacji wojska polskiego”. Skład wydziałów informacji wojska polskiego jest kompletowany ze składu osobowego Zarządu „SMIERSZ” Ludowego Komisariatu Obrony, który kieruje jego działalnością. Funkcjonariusze wydziału informacji noszą polskie mundury. [...] Twierdzenie, że większość funkcjonariuszy oddziałów informacji to Rosjanie i nie znają polskiego języka odpowiada rzeczywistości. Jednak trzeba zaznaczyć, że w dyspozycji „SMIERSZ” NKWD SSSR i NKGB SSSR nie ma więcej ludzi, którzy władają językiem polskim.[...] Obecnie do szkoły NKWD w Kujbyszewie wybrano 300 Polaków z wojska polskiego, którzy przez 3 miesiące zakończą szkolenie i będą mogli zostać wykorzystani tak do obsady organów kontrwywiadowczych polskiej armii, jak i do obsady organów bezpieczeństwa przyszłej Polski. W celu zwiększenia w oddziale informacji liczby ludzi, którzy mówią po polsku, uważam za celowe wydać polecenia dla tow[arzysza] Abakumowa, żeby przyjął do służby w „SMIERSZ” Polskiej Armii 100–120 Polaków z liczby sprawdzonych oficerów Armii Czerwonej, obecnie służących w armii polskiej. Jednocześnie uważam za celowe utrzymanie takiej sytuacji, w której Berling nie dowodzi organami „SMIERSZ” w Armii Polskiej”. Trzeba przypomnieć, że Główny Zarząd Informacji, powstały we wrześniu 1944 roku, na terenach Związku Sowieckiego – czyli (jak wynika z powyższego dokumentu) organ sowieckiego kontrwywiadu „SMIERSZ”, został w 1957 roku przekształcony w Wojskową Służbę Wewnętrzną – ta zaś, w roku 1990, po połączeniu z Zarządem II Sztabu Generalnego WP (tzw. wywiad wojskowy) została przemianowana na Wojskową Służbę Informacyjną. Czym naprawdę był Główny Zarząd Informacji, najlepiej oddają słowa prof. Pawła Wieczorkiewicza z filmu „Towarzysz generał”, gdy historyk ten stwierdza, że z okrucieństwem „żołnierzy” GZI mogło konkurować tylko Gestapo, a osadzeni w więzieniach Informacji jeńcy modlili się, by przeniesiono ich do „łagodnych” więzień UB. Przez cały okres funkcjonowania tzw. kontrwywiadu wojskowego nie wydano – aż do ustawy z roku 2003 - żadnego aktu prawnego, regulującego działania tej formacji i nigdy nie przeprowadzono w niej jakiejkolwiek weryfikacji. Przede wszystkim - nie znamy żadnego dokumentu, na podstawie którego formalne kierownictwo organów kontrwywiadu wojskowego przekazano w ręce dowództwa Ludowego Wojska Polskiego. Tym samym – należy sądzić, że przez cały okres lat 1944 - 1990 formacja ta działała na podstawie rozporządzeń i dyspozycji sowieckich z roku 1944 i była de facto komórką kontrwywiadu sowieckiego. Rozkazy dowódców narodowości polskiej, wydawane po roku 1944 sankcjonowały jedynie stan zatwierdzony przez Sowietów. Całe szefostwo WSI – domagające się dziś „przywrócenia godności i honoru” - to ludzie zaczynający służbę w Wojskowej Służbie Wewnętrznej – bezpośredniej, formalnej i personalnej kontynuacji Głównego Zarządu Informacji. Podstawowe cele działań tych „honorowych oficerów kontrwywiadu” zostały wyszczególnione m.in. w "Instrukcji o działalności kontrwywiadowczej w siłach zbrojnych PRL", wprowadzonej zarządzeniem Ministra Obrony Narodowej Nr 003/MON z dn. 15. 03. 1984 r. i sprowadzały się do: „przeciwdziałania rozpoznawaniu wojska przez wywiady państw kapitalistycznych ; ochrony wojska przed oddziaływaniem sił antysocjalistycznych oraz ośrodków dywersji ideologicznej; wykrywania w wojsku przestępstw, zwłaszcza charakteru politycznego oraz ich sprawców; zapobiegania przestępczości oraz zjawiskom i zdarzeniom wywierającym negatywny wpływ na gotowość bojową wojska, a zwłaszcza jego zwartość ideowo—polityczną." Gdyby ktoś miał wątpliwości - jak służyli Polakom tzw. oficerowie wywiadu wojskowego, winien zapoznać się z treścią „Instrukcji o pracy operacyjnej Zarządu II Sztabu Generalnego WP” z dn.15.12. 1976 r., wydaną przez gen. Czesława Kiszczaka, w której zadania owych „wywiadowców” określono następująco: „Głównym zadaniem wywiadu wojskowego jest zdobywanie, opracowywanie i przekazywanie kierownictwu Partii i Rządu, kierownictwu Ministerstwa Obrony Narodowej i siłom zbrojnym PRL materiałów i informacji wywiadowczych o potencjalnych przeciwnikach Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej i państw wspólnoty socjalistycznej.” Na tej podstawie – socjalistyczny wywiad i kontrwywiad wojskowy brał udział w morderstwie księdza Jerzego i rozlicznych aktach politycznych zabójstw, prześladowań i represji, jakim poddawano Polaków w latach 80 –tych. Nigdy nie poznaliśmy i zapewne długo nie poznamy nazwisk morderców w mundurach – mieniących się polskimi oficerami. Nigdy też Polaków nie przeproszono za 50 lat „służby” wojskowej bezpieki i związane z tym niezliczone zbrodnie. Żaden z przedstawicieli „wojskówki” nie poniósł odpowiedzialności za prześladowanie własnego społeczeństwa, a po roku 1989 środowisko WSW-WSI stało się fundamentem układu tworzącego III RP. Ogromną rolę w utrwalaniu wpływów tych ludzi miał Bronisław Komorowski – najpierw w latach 1990 – 93, jako wiceminister obrony narodowej odpowiedzialny m.in. za kontrwywiad, następnie w latach 1997–2000 jako przewodniczący sejmowej Komisji Obrony Narodowej, a wreszcie w latach 2000–2001 jako minister obrony narodowej w rządzie Jerzego Buzka. Zasługi Komorowskiego dla tego środowiska, obszernie omówiłem w roku 2008, w cyklu sześciu tekstów zatytułowanych „PRZYJACIELE Z DAWNYCH LAT”. Po roku 2007 i podjętej przez rząd Tuska reaktywacji WSI, Komorowski stał się najważniejszym gwarantem i wspornikiem interesów tego środowiska i w wielu wypowiedziach powtarzał wprost postulat przywrócenia im „godności i honoru”. Od kilku tygodni można natomiast obserwować, w jaki sposób skoordynowano obecną akację przejęcia najważniejszego urzędu w państwie i odzyskania przez ludzi WSW/WSI pełni wpływów. Wymuszona rezygnacja Donalda Tuska z kandydowania na urząd prezydenta i natychmiastowe wystawienie Bronisława Komorowskiego, nieprzypadkowo zbiegło się z ogłoszeniem powstania stowarzyszenia byłych żołnierzy WSI. Oficjalny cel jest jasny: „Stowarzyszenie ma zintegrować środowisko i przywrócić dobre imię WSI - twierdzi gen. Dukaczewski i nie ukrywa, że liczy, iż sprawa likwidacji WSI trafi do Sejmu. Pojawia się tu wielokrotnie podnoszony postulat powołania sejmowej komisji śledczej, mającej znaleźć dowody „haniebnej” działalności likwidatorów WSI. Dukaczewski domaga się nawet, by wobec „upokorzonych i pomówionych żołnierzy i pracowników WSI” padło słowo „przepraszam”. Zgodnie z koncepcją zakłamywania rzeczywistości, pytany o nazwę stowarzyszenia były szef WSI wyjaśnia, że nawiązuje ona do międzynarodowego symbolu służb wywiadowczych, co należy uznać za oznakę wiary pana generała, iż polskie społeczeństwo po 3 latach od publikacji Raportu z Weryfikacji WSI nadal wykazuje historyczną i faktyczną ignorancję. Skrót SOWA oznacza Stowarzyszenie Oficerów Wywiadu i ma się tak do prawdy o ludziach tworzących tę organizację, jak wywiady wolnych państw do socjalistycznych mutacji sowieckich megasłużb. Najwyraźniej też środowisko WSW/WSI liczy na zastraszenie, tych nielicznych publicystów, którzy mają jeszcze odwagę pisać prawdę o „wojskówce”. Temu celowi zdaje się służyć zapowiedź, że stowarzyszenie będzie „występować z pozwami cywilnymi przeciwko osobom, które wysuwają nieprawdziwe oskarżenia przeciwko WSI”. Jednocześnie zapowiada się „bezpłatną pomoc prawną i wsparcie finansowe w przypadku trudnej sytuacji materialnej”. Byłoby rzeczą niezmiernie interesującą poznać przypadki oficerów WSI, którzy kiedykolwiek znaleźli się w podobnej sytuacji. Natomiast zapowiedź prowadzenia działalności gospodarczej nie wydaje się niczym nadzwyczajnym, jeśli pamięta się, że Raport z Weryfikacji WSI wymienia kilkadziesiąt przypadków aktywności oficerów WSI na tym polu, począwszy od sztandarowego projektu FOZZ –u. Nie może również dziwić, że „specjaliści” zlikwidowanej formacji chcą organizować szkolenia z zakresu ochrony informacji. Działalność Krajowego Stowarzyszenia Ochrony Informacji Niejawnych –zarządzanego przez ludzi WSW/WSI - z którym konsultacje przeprowadza. kancelaria Urzędu Rady Ministrów oraz zawłaszczenie przez byłych esbeków niemal całej sfery ochrony informacji niejawnych, doskonale ułatwia planowane inwestycje. Sądzę, że powołanie stowarzyszenia SOWA ma stanowić przełom w dotychczasowej „ukrytej” działalności oficerów WSW/WSI i oznacza, że ludzie z tego środowiska liczą na wsparcie starań ze strony obecnego rządu. Jeśli zdecydowano się na jawne i spektakularne wystąpienia, to z pewnością nie po to, by żądania środowiska miały zostać zignorowane. Możemy zatem zakładać, że w tej kwestii poczyniono już odpowiednie ustalenia, a słowa gen. Dukaczewskiego są jedynie medialną antycypacją przyszłych zdarzeń. Zbieżność rejestracji stowarzyszenia z wystawieniem kandydatury Komorowskiego – w kontekście tego, co wiemy o związkach marszałka z ludźmi „wojskówki”, - zdaje się sugerować, że będzie ono niemal naturalnym „sztabem wyborczym” kandydata Platformy i odegra ważną rolę w toku kampanii prezydenckiej. Winien jeszcze jestem wyjaśnienie znaczenia łacińskiego terminu, jakim opatrzyłem ten tekst. Został on użyty przez Bronisława Komorowskiego w wywiadzie – rzece, jakiego poseł PO udzielił Teresie Torańskiej w 2006 roku. Wywiad zamieściła „Gazeta Wyborcza”, opatrując go dobrym tytułem „Masz szczęście Bronek”. Wspominając lata swojej młodzieńczej działalności, Komorowski mówi: „Mój tata oczekiwał ode mnie jakiegoś szaleństwa patriotycznego, oczekiwał, że my, jego dzieci, będziemy dawali świadectwo prawdzie. Będziemy mówili, ryzykowali, a jak trzeba, to fiut na Syberię albo do lasu. Czułem się trochę jak necandus - jest taki termin łaciński - skazany na zagładę, przeznaczony na śmierć. Miałem być kolejnym Komorowskim, który pójdzie na wojnę, do powstania, do partyzantki, do więzienia. Kolejnym kamieniem rzuconym na szaniec”. Nie sądzę, by dziś Bronisław Komorowski czuł się „skazany na zagładę”, jednak trafność użytego przezeń porównania, skłania do pewnej refleksji. Są w „Edypie” Sofoklesa słowa, jakie przyszły władca Teb miał usłyszeć od wyroczni delfickiej. Brzmią one – „Deus dixit: “Tibi pater necandus et mater in matrimonium ducenda est”. Po usłyszeniu tych słów Edyp nie chciał wracać do ojczyzny, by przepowiednia nigdy nie została spełniona. Słowa wyroczni wolno przetłumaczyć - „Bóg powiedział: „ty musisz zabić ojca i poślubić swoją matkę”. Necandus – jest zatem przeznaczeniem, fatum, losem – zgotowanym człowiekowi, czasem nawet wbrew jego woli. Jestem przekonany, że trzeba zrobić wszystko, by w naszej najnowszej historii, Bronisław Komorowski nie odegrał nigdy przeklętej roli necandusa.

Poseł PiS o decyzji w sprawie IPN" Komorowski wykonał polecenie partii" Według posła PiS Ryszarda Terleckiego, marszałek Sejmu Bronisław Komorowski podpisując nowelę ustawy o IPN wykonał polecenie swojej partii - PO. Poseł zapowiedział, że PiS zaskarży nowelę do Trybunału Konstytucyjnego, choć - jak przyznał - nie wstrzyma to jej działania."Marszałek nie postąpił tak, jak powinien, wykonał polecenie swojej partii, podpisał ustawę o IPN, która w znacznym stopniu upolitycznia Instytut Pamięci Narodowej, jesteśmy bezradni w tej sytuacji" - mówił Terlecki w czwartek dziennikarzom w Sejmie. Zapowiedział, że posłowie PiS skierują wniosek do TK w sprawie nowelizacji podpisanej przez marszałka. "Oczywiście wniosek do Trybunału Konstytucyjnego zostanie złożony, ale nie wstrzymuje on działania tej ustawy, czyli możliwe jest w tej chwili - przynajmniej na jakiś czas - przejęcie kontroli nad Instytutem" - ocenił Terlecki. Poseł jest zdania, że decyzja marszałka w sprawie nowelizacji ustawy o IPN wynika "z pragnienia jak najszybszego przejęcia kontroli nad Instytutem". "Polityczne zamówienie zostało wykonane, a wpływowe niestety wciąż lobby obrońców agentów bezpieki odniosło sukces" - tak o podpisaniu nowelizacji przez Komorowskiego mówił Terlecki. Nowela ustawy o IPN zmienia zasady wyboru władz Instytutu i poszerza dostęp do jego akt. W miejsce Kolegium IPN ma zostać powołana dziewięcioosobowa Rada IPN. Rada będzie miała większe kompetencje niż Kolegium, które jest ciałem doradczym; ma m.in. ustalać priorytetowe tematy badawcze i rekomendować kierunki działań IPN; opiniować powoływanie i odwoływanie szefów pionów IPN. Prezesa IPN powoływać i odwoływać będzie Sejm zwykłą większością głosów. Odwołanie prezesa, na wniosek Rady IPN byłoby możliwe m.in. w przypadku odrzucenia jego rocznego sprawozdania przez Radę bezwzględną większością głosów. Według Terleckiego, "zasadniczym celem tej ustawy było niedopuszczenie do tego, aby prezes IPN Janusz Kurtyka (który zginął w katastrofie samolotowej pod Smoleńskiem) mógł być prezesem na drugą kadencję". "Problem sam się rozwiązał, ale niezależnie od tego obóz rządowy uznał, że jednak tę ustawę będzie forsował" - powiedział poseł PiS. "Obawiamy się, że teraz nastąpi polityczne, partyjne przejęcie IPN przez Platformę" - ocenił Terlecki. Jak tłumaczył, według nowelizacji badania naukowe IPN, jak i działania prokuratorów będą "uzależnione od Rady Instytutu", wybieranej "przez dość przypadkowe gremium, w dodatku nie podlegające lustracji". "Można się obawiać, że byli konfidenci bezpieki będą mieli wpływ na to, kto będzie decydował o pracy IPN" - uważa Terlecki. O skierowanie nowelizacji ustawy o IPN do TK apelował do marszałka Sejmu pełniącego obowiązki prezydenta Andrzej Duda, minister z Kancelarii Prezydenta. Jak napisał w piśmie do Komorowskiego, taka była wola zmarłego tragicznie w katastrofie pod Smoleńskiem Lecha Kaczyńskiego. Duda przekazał również marszałkowi Sejmu przygotowany w Kancelarii Prezydenta wniosek do Trybunału Konstytucyjnego. Minister zakończył prace nad nim już po śmierci Lecha Kaczyńskiego. Poseł PiS Andrzej Dera zapowiedział w czwartkowej rozmowie z PAP, że jego klub, przygotowując własny wniosek do TK, weźmie pod uwagę wniosek przygotowany przez prezydenckiego ministra. "Argumenty pana prezydenta będziemy się starali uwzględnić w naszym wniosku" - podkreślił. Dera nie umiał odpowiedzieć na pytanie, kiedy wniosek Prawa i Sprawiedliwości będzie gotowy. PAP

Tadeusz Kurtyka czyli Henryk Worcell - Kelner, pisarz, agent Lubiany i szanowany starszy pan. Na zawsze kojarzony z filmem "Zaklęte rewiry". Piszemy o Henryku Worcellu - byłym prezesie wrocławskiego oddziału Związku Literatów Polskich i tajnym współpracowniku najpierw UB, a potem ... Lubiany i szanowany starszy pan. Na zawsze kojarzony z filmem "Zaklęte rewiry". Piszemy o Henryku Worcellu - byłym prezesie wrocławskiego oddziału Związku Literatów Polskich i tajnym współpracowniku najpierw UB, a potem SB. Stary Pancer, z rękami w kieszeniach spodni, stał oparty o biurko. Krótkie nogi założone jedna na drugą, dolna warga wysunięta, oczka zmrużone i patrzące tak samo jak o godzinie dwunastej spośród kolorowych wstęg i baloników koło drzwi kuchennych. Romek stanął przed nim w postawie na baczność. - Proszę bardzo? - i w tej samej chwili spostrzegł, że stary jest pijany. Potem już nic nie widział. Czuł tylko tępe, ordynarne uderzenia w nos, w policzki, w głowę i słyszał wciąż jedno i to samo pytanie: "Dlaczegoś nie przyniósł! dlaczego! a dlaczego?!". Ktoś - zdawało mu się, że pan Albin - objął go za plecy i pchnął w kierunku sali: - Uciekaj, uciekaj! Tadek Kurtyka z Woli Radłowskiej niedaleko Tarnowa ruszył do Krakowa. Miał 16 lat, kiedy zaczął pracę pomywacza w luksusowym Grand Hotelu w Krakowie. Młodego kelnera czytającego w przerwach "Sonatę Kreutzerowską" Tołstoja zauważył Michał Choromański, jedna z czołowych postaci przedwojennego życia literackiego. Kiedy dowiedział się, że kelner nie tylko czyta, ale i pisze pamiętnik, zaczął zachęcać go do nauki i literatury. I wymyślił mu pseudonim - Henryk Worcell. Rok 1936 przewrócił życie Tadka do góry nogami. "Zaklęte rewiry" rzuciły krytykę na kolana, a były już kelner przeniósł się do Zakopanego, gdzie zaprzyjaźnił się między innymi z Marią Kasprowiczową. Wojna zmieniła wszystko. W 1945 roku pisarz wrócił z robót przymusowych w Niemczech. Na krótko pojawił się w Zakopanem. Tam też ożenił się z Antoniną, którą pieszczotliwie nazywał Tonieczką i razem wyjechali na zachód kraju. Pisał, pracował w gospodzie wiejskiej, bibliotece, jakoś wiążąc koniec z końcem. Opowiadaniami, w których opisywał ówczesne stosunki na wsi, naraził się komuś tak bardzo, że pobity stracił oko. W 1949 roku referent Henryk Głowacz, funkcjonariusz Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Bystrzycy Kłodzkiej, wykorzystując donosy, zarzucił Worcellowi między innymi rozsiewanie plotek wrogich nowemu państwu. Worcell zaprzeczył, ale, zastraszony przez ubeka, w 1949 roku podpisał zobowiązanie o współpracy i przyjął pseudonim Konar. W 1955 roku pisarz, deklarujący się jako marksista-katolik, zdecydował się wstąpić do PZPR. W tym samym roku został "wyeliminowany z czynnej sieci jako jednostka nie nadająca się do dalszej współpracy po zagadnieniu wiejskim". Następną przyczyną wyeliminowania był fakt jego wstąpienia do PZPR. Rok później, po wydarzeniach 1956 roku, Worcell legitymację partyjną rzucił i przeniósł się z rodziną do Wrocławia, gdzie skupił się na pracy pisarskiej. W sierpniu 1964 roku do naczelnika Wydziału III Służby Bezpieczeństwa Komendy Wojewódzkiej MO trafiła prośba o zgodę na ponowne zwerbowanie Henryka Worcella. W charakterystyce kpt. Zygmunt Jakubiszyn napisał: "W środowisku literatów wrocławskich cieszy się on autorytetem i jest lubiany przez wszystkich, ze swoimi poglądami postępowymi nie ukrywa się. Nigdzie nie pracuje, a utrzymuje się tylko z wydawnictw, żona jego pracuje jako stróż jednej z instytucji na terenie Wrocławia. On sam otrzymuje stypendium z CRZZ. Warunki materialne ma bardzo słabe, a to z uwagi, że ma bardzo niskie dochody finansowe, na utrzymaniu czworo dzieci". Już we wrześniu kpt. Jakubiszyn odnotował, iż Worcell zgodził się, że SB musi mieć informacje o osobach podejrzanych o wrogą działalność. Początkowo w swoich raportach podkreślał lojalność kolegów wobec państwa ludowego. Przełom nastąpił w październiku 1965 roku, kiedy Worcell zaczął podejrzewać znajomych z redakcji "Odry", że są rzeczy, o których nie chcą z nim rozmawiać. Bolały go stypendia przyznawane innym, częste wyjazdy zagraniczne, a już szczególnie dotknęło go, kiedy w 1966 roku na zebraniu wrocławskiego oddziału ZLP wysunięto jego kandydaturę do Nagrody Państwowej, ale uznano, że wystarczy mu Nagroda Odra, a związek do Nagrody Państwowej zgłosił Tymoteusza Karpowicza. W 1968 roku Worcell został prezesem wrocławskiego oddziału ZLP. Był nim przez trzy lata. SB informował o przyznawanych stypendiach, kto stara się o wyjazd zagraniczny, często też te starania negatywnie komentował, przekazał ręcznie spisaną listę z nazwiskami, adresami, telefonami, czasem też z krótką charakterystyką twórców skupionych wokół Koła Młodych przy ZLP. Z tej grupy szczególnie irytowali go Janusz Styczeń i Rafał Wojaczek. O tym drugim donosił: "Ten uzdolniony poeta zachowuje się zupełnie po chuligańsku, jest notorycznym pijakiem i po pijanemu kaleczy ludzi rzucając w nich szklankami lub popielniczkami (…)". Konar apelował, by władze wreszcie znalazły sposób "ukrócenia samowoli tego niebezpiecznego faceta". Dwa miesiące później tej samowoli nikt nie musiał ukrócać - Wojaczek popełnił samobójstwo. O zakończeniu współpracy zdecydowała bezpieka. W 1973 roku uznano, że narastające problemy Worcella w życiu osobistym, między innymi związane z nadużywaniem alkoholu i wynikającą z tego kontrolą ze strony jego żony, są zbyt uciążliwe. Pisarz zmarł w 1982 roku. Jeszcze w styczniu tamtego roku telewizja wyemitowała jego wypowiedź popierającą wprowadzenie stanu wojennego. W "nagrodę" do pisarza przyszedł list z "internatu" w Grodkowie, w którym wrocławscy działacze Solidarności złożyli mu ironiczne gratulacje. Worcell bardzo to przeżył. Gdzie mógł, tam tłumaczył, że z długiej wypowiedzi wycięto jego wątpliwości wobec następstw 13 grudnia. W 2005 roku wrocławski pisarz Stanisław Srokowski napisał we wspomnieniu o nim: "I oto zabrakło nam tego starszego, o uważnym, dociekliwym spojrzeniu pana, którego można było spotkać na Świdnickiej lub w Klubie Związków Twórczych i podjąć z nim rozmowę o życiu i literaturze. (...) Pozostały po nim dzienniki i pamiętniki. Szkoda, że żaden wydawca nie spieszy się, by je wydać. Byłby to barwny i żywy obraz lat 1964-1982. W oryginalnej wersji mogłyby wywołać burzliwe i namiętne spory o tamtych czasach".

DROGA DO PAŁACU NAMIESTNIKOWSKIEGO Z AGENTURA W TLE Pałac Prezydencki w Warszawie projektu Constantino Tencalla został zaprojektowany jako klasycystyczny, a posadowiony w 1643 roku. Pierwszym jego właścicielem był Stanisław Koniecpolski

herbu Pobóg; hetman wielki koronny, wojewoda sandomierski, starosta Tarnowiecki i wieluński, jeden z największych wodzów I Rzeczypospolitej Zwycięzca spod Martynowa, Hamersztynu, Trzciany, Ochmatowa Kolejni właściciele: rodzina Koniecpolskich, Jerzy Lubomirski, rodzina Radziwiłłów, rząd Królestwa Kongresowego. Pałac Prezydencki zwany równie. Namiestnikowskim jest najokazalszym

gmachem przy Krakowskim Przedmieściu i jednocześnie największym z warszawskich pałaców. Obecnie, od końca XX wieku jest siedziba kolejnych prezydentów Polski; którzy w nim równie mieszkają. Budynek stoi pomiędzy kościołem pokarmelickim a hotelem Bristol. W 1990 roku rozpoczął sie gruntowny remont pałacu z przeznaczeniem na siedzibę Prezydenta RP i jego kancelarii. Od tego czasu pałac posiada oficjalna nazwę; Pałac Prezydencki. Drugie piętro zajmują prywatne apartamenty prezydenta i jego rodziny. Jako pierwszy zamieszkał w nim w 1994 roku prezydent Lech Wałęsa, przenosząc sie z dotychczasowej siedziby prezydenta w Belwederze. Pałac Prezydencki jest własnością Skarbu Państwa. Urząd Prezydenta RP po 1989 roku w kolejnych latach sprawowali:

- Wojciech Jaruzelski 31. XII. 1989; 22 XII 1990; agent Informacji Wojskowej o pseudonimie Wolski. Współprace z uznawana za zbrodnicza Informacja Wojskowa ściśle powiązana z sowieckim NKWD rozpoczął w 1946 roku,

- Lech Wałęsa 22. XII . 1990 22 XII. 1995 tajny współpracownik SB o pseudonimie Bolek

- Aleksander Kwaśniewski 22.XII. 1995 22.XII. 2005 zarejestrowany jako TW Alek

Obecnie od 23. XII. 2005 Prezydentem RP jest Lech Kaczyński. Wybory na urząd Prezydenta RP odbędą sie 3 października 2010, a wyścig kandydatów na Olimp rozpoczął sie na dobre. Słupki sondażowe poszczególnych uczestników wykazują systematyczny wzrost

notowań i ci liczący sie pretendenci w różnych konfiguracjach / I i II tura wyborów / mieli dotąd wyższe notowania od urzędującego prezydenta. Niedawno jednak wyższymi notowaniami od pozostałych pretendentów wykazał sie Lech Kaczyński /w I turze wyborów /. Jakie oczekiwania Polaków ma spełnić Prezydent RP i czy w obecnym poczcie kandydatów należy spodziewać sie spełnienia tych warunków? Czego oczekują Polacy od swojego prezydenta? Na pewno postawy szacunku, umiłowania i oddania własnej ojczyźnie i chęci ponoszenia za nią ofiar, przekładanie celów ważnych dla ojczyzny nad osobiste, a często gotowością do poświecenia własnego

życia lub zdrowia. Patriotyzmu utożsamiającego sie z umiłowaniem i pielęgnowaniem narodowej tradycji, kultury, czy języka. Nienagannej przeszłości. Patriotycznych więzów rodzinnych uosobionych w tradycyjnym polskim domu Poczucia odrębności wobec innych narodów kształtowane przez czynniki narodowotwórcze takie jak: symbole narodowe, język, barwy narodowe, świadomość pochodzenia, historia narodu, świadomość narodowa, więzy krwi, stosunek do dziedzictwa kulturowego, kultura, terytorium, charakter narodowy poczucie tożsamości narodowej, szczególnie ujawniające sie w sytuacjach kryzysowych, gdy potrzebne jest wspólne działanie na rzecz ogólnie pojętego dobra narodu. Aktualnie w sondażach prowadził Donald Tusk, lecz podjął decyzje nie kandydowania w wyborach. Zrobiła sie z tej decyzji potężna afera medialna, wywołana przez życzliwe Polsce media, a wszystko odbyło sie zgodnie z doprowadzonym do perfekcji zabiegiem PR. Natychmiast po owej decyzji Tusk wygłosił potężnie brzmiące przemówienie do narodu, czyli normalna mowę-trawę, tym razem bez 132 obietnic prognozowanych cudów. Buńczuczne przemówienie dotyczyło polityki rządu /czytaj kancelarii premiera/ w zakresie finansów publicznych ze stereotypem zaciskania pasa. Poszczególne tezy programu wygłoszone chaotycznie, bez precyzyjnego określenia czego dotyczą, nie zostały nawet uzgodnione z koalicjantem /PSL/. Decyzja Tuska niczego oczywiście nie przesadza, być może trwać będzie do zakończenia afery hazardowej, a potem? Zdobycie Olimpu? Pierwsze podejście już Się zakończyło, a następne? Bowiem zdobycie Olimpu, gdzie bogowie, w tym z najważniejszym Zeusem , kierowali ludzkimi losami zakończy się niewątpliwie upadkiem z Góry Olimp, jeszcze przed jej zdobyciem, o czym niektórzy pretendenci powinni pamiętać. I cóż. wtedy? Pozostanie zapewne do zdobycia Góra Olimp na Marsie / Olympus Mons /, lub co najwyżej nasza stara polska Świnica z prezydenckim obciachem włącznie. Po decyzji Tuska media rozdmuchują fasadowość urzędu prezydenta RP. Marginalny urząd, nie decyzyjny, jeno pałacowy, nie zaszczytny w ogóle tylko poboczny, zaś urząd premiera RP stworzony wyłącznie dla Tuska, który swoimi mądrymi decyzjami wybuduje 1000 szkół na Tysiąclecie i krzynę więcej wg. pomysłów inwestorskich Mirów, Grzechów, Zbychów i innych Sobiesiaków Sekuło-podobnych gentelmanów III RP. A razwiedka zaciera ruki, nie wyłączając awangardy putinowskiej. A oto wyznania b. kandydata na prezydenta Donalda Tuska: co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło ponuro śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych urojeń? Polskość to nienormalność polskość wywołuje u mnie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze, wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam ochoty specjalnie dźwigać. Piękniejsza od Polski jest ucieczka od Polski tej ziemi konkretnej, przegranej, brudnej i biednej. I dlatego tak często nas ogłupia, zaślepia, prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem". W czasie obrad II Kongresu Kaszubskiego jako przewodniczący Zarządu Głównego Kaszubsko-Pomorskiego Donald Tusk wygłosił przemówienie programowe: Pomorska idea regionalna jako zadanie polityczne. Przedstawił w nim program pełnej autonomii Pomorza / Kaszub /, które powinno posiadać nie tylko własny rząd, ale i własne wojsko i własny pieniądz. Przemówienie wywołała ostre protesty, m.in. ks. prof. Pasierba, posłów Wyborczej Akcji Katolickiej Alojzego Szablewskiego i Feliksa Pieczki. Podkreślono, i. oddzielenie Kaszub od Polski byłoby przestępstwem wobec polskiej racji stanu. Przytoczono fragment hymnu kaszubskiego, który w języku polskim brzmi nie ma Kaszub bez Polonii, a bez Polski Kaszub W tym miejscu należy przypomnieć publiczna wypowiedz Adama Michnika na konferencji prasowej w Stanisławowie / Iwanofrankowsk Ukraina / odbytej 17 września 2009 roku/: Moje marzenie stwórzmy cos na kształt Beneluxu np. POLUKR , lub UKRPOL. Marze byśmy mogli zbudować cos wspólnego, wspólny twór państwowy". Dwie osoby przedstawiające sie jako Polacy, dwie publiczne wypowiedzi, myśl jedna: ZLIKWIDOWAC POLSKE, TE ZIEMIE KONKRETNA, PRZEGRANA, BRUDNA I BIEDNA, UCIEC OD TEJ PRZEGRANEJ POLSKI CO JEST PIEKNIEJSZE NI— BYTOWANIE W NIEJ, Z OGŁUPIENIEM, ZASLEPIENIEM PROWADZACYM W KRAINE MITU. SAMA POLSKA JEST MITEM. O czym wiec marzą Ci spadkobiercy po wehrmachtach, partiach komunistycznych, służbach specjalnych PRL. O piątym rozbiorze Polski? Oni marzą o likwidacji Polski i polskości, tej nienormalności przedstawianej jak ponuro-śmieszny teatr. Zaiste, ponuro-śmiesznym teatrem była kandydatura Donalda Tuska na urząd prezydenta RP i popierający te kandydaturę Adam Michnik. W kandydatur tle przewija sie nieustępliwie postać Włodzimierza Cimoszewicza udzielającego sprawnie wywiadów w stacji TVN z częstotliwością popularnych seriali telewizyjnych, podobnie jak Andrzej Olechowski, murowany kandydat o którym niżej Deklaracje Włodzimierza Cimoszewicza są niezmienne nie będzie kandydował i kropka. Czyżby? A może ciepły wizerunek PR i PO przygotuje następną niespodziankę w ostatniej chwili, dysponując obecnie wyłącznie kandydatem dobijania watahy lub deklaracji o karłach moralnych / Radosław Sikorski /, czy politykiem stwierdzającym publicznie, i. ujawnianie agentów bezpieki jest działaniem gorszym ni. działanie bolszewików po rewolucji / Bronisław Komorowski /. Włodzimierz Cimoszewicz oświadcza, i. jego obecność ma na celu uniemożliwienie zwycięskiej reelekcji Lecha Kaczyńskiego, takie ma zadanie. Przez kogo powierzone? Należy przypomnieć, i. Cimoszewicz pseudonim Carex w 1980 roku został współpracownikiem wywiadu. Figuruje na tzw. liście Macierewicza. Ujawniono publicznie / poseł Jan Beszta Borowski /, i. ojciec Włodzimierza Cimoszewicza, Marian był członkiem organizacji przestępczej Informacji Wojskowej. Miał zwyczaj rozmawiania z ludźmi trzymając w ręku pistolet, obracając nim z palcem na cynglu. Znany jest fakt śmierci jednego z podwładnych w wyniku takich rozmów / cyt. Za Gazeta Wyborcza z 11 października 1991 roku /. Marian Cimoszewicz po wybuchu wojny był na służbie zaborców bolszewickich, rekwirując płody rolne od polskich rolników na rzecz najeźdźcy. Był to tzw. seksota tajny agent komisarza kadr, ówczesnego naczelnika kadr w dziale technicznym parowozowni w Białymstoku. Ukończył szkołę pracowników politycznych i do końca wojny był w aparacie politycznym, zostając komendantem w Głównym Zarządzie Informacji kontrolowanym wówczas przez dwóch sowieckich zbrodniarzy, pułkowników NKWD w Polsce: Woznienskiego i Skulbaszewskiego, a także szefem Informacji Wojskowej w Wojskowej Akademii Technicznej. Aresztował komendanta uczelni gen. Floriana Grabczynskiego, oraz kilkunastu oficerów WAT, byłych akowców. Włodzimierz Cimoszewicz stwierdził: kto przekreśla PRL ten przekreśla cały mój życiorys Andrzej Olechowski kandydat niezależny na prezydenta RP był agentem peerelowskiej bezpieki, tajnym współpracownikiem kontrwywiadu zagranicznego PRL zarejestrowany 4 listopada 1974 roku o pseudonimie Must, zwany trzecim tenorem, jednym z założycieli Platformy Obywatelskiej. Zaangażowanie służb specjalnych w powstanie Platformy Obywatelskiej stanowi jej moralna kompromitacje, a w wymiarze politycznym jest katastrofalne dla Polski. Raport z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych pokazuje m.in. jak służby wojskowe w początkach lat 90 destabilizowały polska scenę polityczna, jak usiłowano rozbijać nowo powstałe niepodległościowe partie polityczne, by ograniczyć ich wpływ na życie publiczne odbudowywanego państwa polskiego. Na kandydata Platformy Obywatelskiej w wyborach prezydenckich przewidywany jest obecny marszałek Sejmu RP Bronisław Komorowski. To ten polityk, który publicznie skomentował nieudolność snajpera sowieckiego strzelającego na granicy gruzińskiej do Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego : jaki snajper taki prezydent. W wywiadzie dla Sygnałów Dnia Bronisław Komorowski powiedział: Mnie dziwi pomysł, aby w ogóle kogokolwiek ujawniać, jakiegokolwiek agenta, który jest aktywny dzisiaj. Ujawnianie agentów jest działaniem gorszym ni. działanie bolszewików po rewolucji. Cały wywiad, wszystkich agentów Związek Radziecki przejął, oni służyli, czasami przez pokolenia służyli państwu, bo to są po prostu aktywa państwa Florian Siwicki jeden z czołowych twórców stanu wojennego, który ma postawiony zarzut popełnienia zbrodni komunistycznej, w ocenie Bronisława Komorowskiego to miły starszy pan. Politycy, nie tylko związani z PIS zarzucają Komorowskiemu, że wszedł w układy z ludźmi tajnych służb wojskowych. Maja mu to bardzo za złe, twierdząc, że komunistyczni oficerowie stali sie jego środowiskiem, zaczął wspierać betonowa cześć WSI, nigdy nie wytłumaczył sie z kontaktów z różnymi podejrzanymi osobistościami. Komorowski przekonuje, że likwidacja WSI była zbrodnia dokonana na wojsku. Były wiceminister obrony narodowej i b. szef Komisji weryfikacyjnej WSI Antoni Macierewicz złożył w Prokuraturze Okręgowej w Warszawie zawiadomienie o uzasadnionym popełnieniu przestępstwa przez Bronisława Komorowskiego. Potwierdził to Mateusz Martyniuk rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Obecnie prowadzone jest prokuratorskie postępowanie sprawdzające. Przedmiotem postępowania sprawdzającego jest polecenie wydane przez b. ministra obrony narodowej wydanie certyfikatu bezpieczeństwa NATO Bolesławowi Izydorczykowi, byłemu szefowi WSI , podejrzanemu o współprace z rosyjskimi służbami specjalnymi. Sprawie nadano kryptonim Gwiazda. Sojusz Lewicy Demokratycznej wystawiając kandydaturę Jerzego Szmajdzińskiego na urząd prezydenta RP potwierdził swój postkomunistyczny rodowód. Towarzysz Szmaciak, Szmaja, jak nazywają Szmajdzińskiego staje oto w szranki ze spadkobiercami po równych wehrmachtach, partiach komunistycznych, służbach specjalnych PRL, TW i innych zasłużonych dla Polski i polskości metach rodem z łże elit o godnosc prezydenta RP. Staje oto: nowego człowieczeństwa Adam / Lenin / i profil czwarty/ Stalin/ z pieśnią na ustach Wisławy Szymborskiej. Kandydat to liryczny, z hymnem Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej w tle: Chce opisać cie barwa i słowem, żywić w pracy, w nauce i pieśni, Spójrz gołębi obłok jak płomień Czyste niebo nad głowa zakreśli. I tak członkowie ZSMP zamiast wyprowadzić sztandar jak uczynili to ich starsi bracia z PZPR wola zamiast sztandaru wyprowadzać nieruchomości, jak kamienice przy ul. Smolnej w Warszawie, siedzibę krajowych władz ZSMP, dawnej młodzieżówki PZPR, gdzie działacze ZSMP próbują potajemnie sforsować nowe zamki. To oprócz Ordynackiej, Rozbrat, d. Domu Partii jeden z symboli PRL i matecznik lewicy. Tow. Jerzy Szmajdziński, członek KC PZPR zachwalał i zachwala tradycje ORMO i MO w walce z bronią w reku z reakcyjnym podziemiem. Martwił sie młodzieżą, która nie zna życiorysu krwawego Felka czyli Feliksa Dzierżyńskiego, prawej reki Lenina w mordach rewolucyjnych w Rosji Sowieckiej. PPR i KPP uważa za inspiratora nowoczesnego patriotyzmu. Ubolewał nad słabością pracy ideologicznej w 1968 roku. Współpracował z tygodnikiem Rzeczywistość związanym z antysemickim Zjednoczeniem Patriotycznym Grunwald. Całe życie w aparacie komunistycznym /aparatczyk/. Kandyduje obecny prezydent RP Lech Kaczyński. Głowa Państwa niejednokrotnie była krytykowana za poprawny politycznie stosunek w polityce wschodniej. Szczególne zastrzeżenia miały środowiska kresowe, jak równie. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski duszpasterz polskich Ormian. Chodziło głównie o zbyt liberalny stosunek prezydenta do nacjonalisty ukraińskiego Wiktora Juszczenki uhonorowanego doktoratem honoris causa przez KUL. Sprawy ludobójstwa OUN-UPA znane są ogólnie, jak równie. uhonorowanie Stiepana Bandery tytułem Bohatera Ukrainy przez Wiktora Juszczenke. Należy jednak wziąć pod uwagę list prezydenta RP odczytany na Jasnej Górze w miejscu uświeconym, nadzwyczajnym, bliskim sercu każdego z nas, w którym Lech Kaczyński nazwał mordy Polaków na Wołyniu ludobójstwem w czasie trwania XV Zjazdu Kresowian Jasna Góra 5 lipca 2009 przy całkowicie biernej postawie polskiego establishmentu. Nad XV Zjazdem Kresowian na Jasnej Górze Lech Kaczyński objął patronat, a głównym nurtem obrad było właśnie ludobójstwo na Wołyniu. W trakcie pisania tego tekstu odnotowałem oświadczenie Mariusza Handzlika podsekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta: Z konsternacja przyjęliśmy uhonorowanie Bandery niewskazanym wydaje sie być podejmowanie decyzji, z którymi zasadniczo nie zgadza sie par ner oczekujemy, i. strona ukraińska nie tylko będzie przestrzegać litery prawa, ale i z większym wyczuciem estetycznym, oraz politycznym będzie podchodzić do trudnych spraw historycznych źródło PAP prezydent.pl /Lech Kaczyński, internowany stanu wojennego, poseł III RP, prezydent Warszawy, senator III RP herbu Pomian wywodzi sie z rodziny patriotycznej ojciec Rajmund Kaczyński herbu Pomian, uczestnik Powstania Warszawskiego odznaczony Krzyżem Walecznych i Orderem Virtuti Militari członek AK, matka Jadwiga Jasiewicz herbu Rawicz była żołnierka AK, sanitariuszka Powstania Warszawskiego. Kornel Morawiecki założyciel i przewodniczący Solidarności Walczącej ogłosił, iż będzie kandydował w tegorocznych wyborach prezydenckich. Morawiecki pragnie odbudować zaufanie obywateli do państwa, a przede wszystkim do urzędu prezydenta podał portal Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża / www.wordpress.com /.

Aleksander Szumański

Bogusław Wołoszański - agent wywiadu SB Autor "Sensacji XX wieku" wybrał sobie pseudonim "Ben" i własnoręcznie sporządził zobowiązanie do współpracy. Dla swoich potrzeb Służba Bezpieczeństwa nadała mu pseudonim Rewo. Na placówce w Londynie miał w ramach działalności typowniczo-werbunkowej charakteryzować wszystkie osoby interesujące z wywiadowczego punktu widzenia - pisze historyk Motywacje podejmowania przez dziennikarzy współpracy z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa były różnorodne. Bywało, że dialog operacyjny został nawiązany po złapaniu delikwenta na zwykłym wykroczeniu, szczególnie prowadzeniu w stanie nietrzeźwym samochodu. Najwięcej konfidentów pracowało jednak ochotniczo, traktując swoją profesję jako normalny element funkcjonowania w środowisku "elit politycznych" Polski Ludowej. Szczególnie ostro widać to było w przypadku czołowych stanowisk kierowniczych mediów i zagranicznych przedstawicielstw prasowych i telewizji. Ich obsadą zainteresowana była Służba Bezpieczeństwa. Bez jej zgody nikt nie mógł wyjechać na żadną zagraniczną placówkę. Tym samym SB miała ogromny wpływ na ówczesne kariery.

Postawa polityczno-moralna Bogusław Wołoszański rozpoczął pracę w Komitecie do spraw Radia i Telewizji w 1973 roku. Młody aktywista PZPR szybko podczepił się pod pion propagandy Głównego Zarządu Politycznego WP i rozpoczął cykl programów "demaskujących militarystyczną politykę" Stanów Zjednoczonych. Za twórczość propagandową posypał się na Wołoszańskiego deszcz nagród Komitetu ds. Radia i Telewizji oraz Ministerstwa Obrony Narodowej. We wrześniu 1983 roku Wołoszański przejął obowiązki zastępcy dyrektora Programu 1, a potem Programu 3 TV. W notatkach SB nie wnoszono wobec niego żadnych poważniejszych zastrzeżeń dotyczących "postawy polityczno-moralnej", co w języku Służby Bezpieczeństwa oznaczało dystans do jakichkolwiek postaw opozycyjnych. Według informacji uzyskanych od agenta działającego w środowisku (TW "Jowisz") Wołoszański wyrazistych poglądów nie miał.

Kontakt operacyjny Właściwa postawa polityczno-moralna, dobre przygotowanie zawodowe i znajomość angielskiego spowodowały, że latem 1985 roku Wołoszański stał się kandydatem na korespondenta Polskiego Radia i Telewizji w Londynie. Zawód dziennikarza zawsze był dobrą przykrywką dla szpiegów, którzy zbierają informacje pod pretekstem realizowania ciekawych tematów. Także Wołoszański w zupełnie naturalny sposób mógł uzyskać dostęp do ludzi i obiektów interesujących wywiad PRL. W bezpiece zaczęto więc opracowywać jego kandydaturę i zbierano wszelkie niezbędne informacje. Z dokumentów zgromadzonych w IPN wynika, że stosowny plan sporządził kpt. St. Karłowicz z Wydziału III Departamentu I MSW. Podkreślając "pozytywną" postawę Wołoszańskiego, miał do niego zadzwonić i pod pretekstem konieczności wyczulenia go na sprawy kontrwywiadowcze nawiązać dialog operacyjny. W wypadku pomyślnego przebiegu tej fazy rozmowy zadaniem oficera SB było pozyskanie go w charakterze tajnego współpracownika. Motywem werbunku miała być jego postawa "patriotyczna i ideowo-polityczna" i wsparcie wywiadu PRL, dzięki któremu Wołoszański mógłby osiągnąć korzyści osobiste.

Gotów nawiązać planową współpracę 8 października 1985 roku kontakt telefoniczny z dziennikarzem nawiązał jeden z oficerów wywiadu ppor. R. Aweryn. Pierwsze spotkanie miało miejsce dzień później w restauracji Budapeszt przy ul. Marszałkowskiej (cóż za paradoks historii: dziś w lokalu dawnej restauracji znajduje się sala wystawowo-konferencyjna IPN!). Rozmowa wstępna była bardzo krótka. Według sporządzonej potem notatki oficera SB: "B.[ogusław] W.[ołoszański] uznał za całkowicie oczywistą potrzebę przeprowadzania z wyjeżdżającymi dziennikarzami tego typu rozmów, dodając jednocześnie, że z zawodowej pozycji korespondenta zagranicznego wynika naturalna możliwość docierania do interesujących instytucji i osób oraz rejestrowania określonych faktów. W jego ocenie równie naturalna, co logiczna jest nie tylko konieczność przeprowadzania takich rozmów, lecz także bieżąca, informacyjna pomoc dla polskich służb. Zapytany, czy uwagę tę odnosi również do siebie, jednoznacznie dał do zrozumienia, że gotów jest nawiązać planową współpracę z naszą Służbą".

Wybrał pseudonim Ben Nowo pozyskany agent SB miał wybrać pseudonim Ben i własnoręcznie sporządzić zobowiązanie do współpracy. Po dopełnieniu wszystkich procedur i wyrażeniu zgody przez przełożonych zarejestrowano Bogusława Wołoszańskiego w ewidencji jako kontakt operacyjny. Na własne potrzeby Służba Bezpieczeństwa nadała mu pseudonim Rewo. Jesienią 1985 roku doszło do jeszcze kilku spotkań Wołoszańskiego z oficerami Służby Bezpieczeństwa zarówno w warszawskich lokalach gastronomicznych, jak i w lokalu kontaktowym o kryptonimie Merkato, podczas których "Rewo" był intensywnie szkolony w dziedzinie podstaw sztuki wywiadowczej. Choć własną wiedzę "źródła" SB oceniała wysoko, Wołoszański musiał przejść podstawowy kurs na temat NATO i innych przeciwników Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Zaliczały się do nich oczywiście "wrogie środowiska emigracyjne". Szkolenie ideologiczne uzupełniała niezbędna porcja wiedzy fachowej na temat szpiegostwa: metodologii działania zachodnich służb specjalnych, techniki sporządzania i bezpiecznego przechowywania notatek, a także wykrywania "ogona" służb kontrwywiadu przeciwnika. Jednym z pierwszych zadań szkoleniowych "Rewo" miała być wizyta w brytyjskim ataszacie i sporządzenie charakterystyki interlokutora. W ramach kolejnych sprawdzianów, których stopień trudności Wołoszański miał uznawać za banalny, powstały charakterystyki Anny Rosel-Kicińskiej i Wiktora Niedzickiego, współpracowników "Rewo" z Radiokomitetu.

Działalność typowniczo-werbunkowa Następny etap życia "Rewo" rozpoczął się 25 listopada 1985 roku, w chwili uzyskania wizy brytyjskiej. Na kolejne spotkanie ze "źródłem", prócz prowadzącego ppor. Aweryna, przybył płk E. Spyra, który dokonał sprawdzenia stanu przygotowań agenta do misji zagranicznej. Wołoszański miał podpisać instrukcję wyjazdową dotyczącą zadań na Zachodzie.

Według niektórych publicystów niechętnych lustracji podobne instrukcje przed wyjazdem z kraju musiał podpisać każdy dziennikarz czy naukowiec. Kłopot w tym, że to nieprawda. Podobne instrukcje podpisywali wyłącznie zwerbowani agenci służb specjalnych PRL.

Instrukcja zachowana w teczce Wołoszańskiego precyzowała, że w Londynie, wykorzystując swój status dziennikarza, zajmie się rozpracowaniem problemu stosunku Wielkiej Brytanii do jej natowskich sojuszników oraz placówek naukowych specjalizujących się w sprawach wschodniej Europy. W ramach działalności typowniczo-werbunkowej "Rewo" miał charakteryzować wszystkie interesujące z wywiadowczego punktu widzenia osoby.

Ograniczenia finansowe ambasady Pierwsze miesiące pobytu agenta "Rewo" z Londynie przeznaczone były na aklimatyzację. W takich sytuacjach wywiad SB z reguły unikał kontaktów ze swoimi agentami, zdając sobie sprawę, że mogą znajdować się pod ścisłą obserwacją służb kontrwywiadowczych przeciwnika. Dopiero po kilku miesiącach z uzgodnionym jeszcze w Warszawie hasłem do agenta "Rewo" zwrócił się jeden z pracowników ambasady. W rzeczywistości pracownik rezydentury wywiadu. Praca wywiadowcza od początku szła agentowi fatalnie ze względu na podejrzliwość i dystans, jakimi go powszechnie obdarzano. "W ocenie "Rewo" - pisał rezydent do centrali - bardzo trudno nawiązywać prywatne kontakty z Brytyjczykami, aczkolwiek w kontaktach zawodowych są bardzo mili, sympatyczni i w większości uczynni. Wynika to z faktu powszechnego propagowania fatalnego wizerunku Polski - państwa satelickiego, nie w pełni suwerennego, kierowanego przez reżim totalitarny". Jeszcze w Warszawie wywiad obiecał Wołoszańskiemu pomoc w zorganizowaniu w ambasadzie uroczystego koktajlu, na który mieli być zaproszeni dziennikarze. Mogłoby to ułatwić mu nawiązanie szerokich kontaktów. Z planu jednak nic nie wyszło ze względu na ograniczenia finansowe ambasady. Nawiązywanie kontaktów z placówkami naukowymi i pracownikami mediów zajmującymi się blokiem wschodnim zakończyło się niemal zupełnym fiaskiem. Nikt nie miał dla Wołoszańskiego czasu.

Pieniądze jako zachęta Taki sam dystans, jak Brytyjczycy, zaprezentowała wobec "reżimowego" dziennikarza angielska Polonia. W związku z tym "Rewo" planował zaangażowanie do działalności wywiadowczej swojej teściowej, która przyjechała wraz z nim i żoną do Londynu. Nie uzyskał na to zgody rezydentury. Sam zdołał nawiązać kontakty tylko z kilkoma osobami, w tym m.in. z prof. Frenkielem z Uniwersytetu Londyńskiego, właścicielką galerii Haliną Nałęcz i rodziną Marka Żuławskiego. Najdłużej chyba utrzymywał związki z polonijną placówką Fawley Cort, prowadzoną przez młodych księży. "Rewo" szybko jednak zniechęcił się do ośrodka ze względów światopoglądowych: "rozmówcy okazali się zacietrzewionymi klerykami - twierdził w rozmowie z rezydentem - wygłaszali kazania na temat sytuacji w Polsce". Wobec tego dalekosiężne plany pracy wywiadowczej spaliły na panewce. Chcąc go zachęcić do bardziej intensywnej działalności, rezydent wywiadu zobowiązał się do sfinansowania kosztów spotkań. Miały to być niewielkie kwoty, które agent mógł wydać, zapraszając kogoś na lunch. Po raz pierwszy "Rewo" zwrócił się o pieniądze 18 maja 1986 roku, w związku ze spotkaniem, jakie odbył z dziennikarzem BBC J. Eastem. Mimo że nie przedstawił rachunku, funkcjonariusz SB wypłacił mu pieniądze za obiad, traktując tę niewielką kwotę jako zachętę do dalszej współpracy. Potem "Rewo" tak się do tych pieniędzy przyzwyczaił, że często (bez względu na to, czy miał rachunek, czy nie) domagał się zwrotu pieniędzy wydawanych na "koszta lunchu".

Nie reaguje na polecenia radiostacji

"Rewo" usiłował przeprowadzać wywiady w fabrykach, które zajmowały się też produkcją dla wojska, ale stamtąd odesłano go z kwitkiem. Fiaskiem zakończyła się również próba dotarcia do lewicowej organizacji Peace trought NATO. Jej działacze byli ostrożni w nawiązywaniu podobnych kontaktów, gdyż obawiali się oskarżeń prawicy, że są sowieckimi agentami. "Rewo" próbował też nawiązać kontakt z historykiem, biografem Winstona Churchilla, Martinem Gilbertem. Pretekstem miał być fakt przemilczania przez Gilberta roli, jaką w złamaniu szyfru Enigmy odegrali Polacy. Ale i tu nie uzyskał znaczących rezultatów. Co więcej już latem 1986 roku "Rewo" był przekonany, że zainteresował się nim brytyjski kontrwywiad. Stwierdził, że mieszkanie, które wynajął po przyjeździe do Londynu, jest naszpikowane aparaturą podsłuchową. Prowadzący sprawę ppor. Aweryn zanotował kłopoty agenta: ""Rewo" kupił synowi zabawkę: zdalnie sterowany samochód z radiostacją działającą w paśmie 27 MHz. I o ile zabawka działa na podwórku bez zarzutu, o tyle w mieszkaniu nie reaguje na polecenia radiostacji, wykonując określone czynności bez udziału kierującego". "Rewo" doszedł też do wniosku, że jest śledzony. Mimo to dostarczał wywiadowi swoje opinie, analizy i drobnej wartości informacje. Doniósł SB na zachodniego korespondenta Rogera Boyce'a z "The Times", który pisywał o Polsce inaczej, niż by tego sobie życzyły władze w Warszawie. Z pomocą "Rewo" uzyskano też potwierdzenie informacji, że jeden z jego kolegów dziennikarzy ma "niewłaściwe" preferencje seksualne.

Anglicy zaczynają rozumieć W końcu 1988 roku do Wołoszańskiego dotarły informacje, że w najbliższym czasie zostanie odwołany z Londynu. Zwrócił się więc o pomoc do wywiadu, żeby pobyt za granicą przedłużyć choć o kilka miesięcy. Prosił też o zorientowanie się, na jaką funkcję może wrócić do kraju. Ostatecznie wyjaśniło się, że w Warszawie obejmie stanowisko redaktora działu publicystyki międzynarodowej. Ludowa ojczyzna, do której wracał, była przesiąknięta osiągnięciami X Zjazdu PZPR. "Rewo" sam wcześniej miał się w prace zjazdowe zaangażować na prośbę prezesa TV tow. Wojciechowskiego. Z Londynu w drugiej połowie lat 80. Wołoszańskiemu Polska jawiła się ciekawie. W swych analizach dla SB podkreślał, że wprawdzie w brytyjskiej prasie "powtarzały się próby zdyskredytowania wpływu partii, zaufania społeczeństwa do organizacji partyjnych", ale pozytywy przeważały. Niewiele pisano o "tak zwanej opozycji". I generalnie - pisał "Rewo" - "uważam, że Anglicy zaczynają rozumieć, jaka jest prawdziwa sytuacja w Polsce i pozycja partii".

Mizerny bilans Do kraju Wołoszański wrócił latem 1988 roku. Kilka miesięcy później mjr R. Taraszkiewicz oficjalnie zamknął dokumentację dotyczącą kontaktu operacyjnego "Rewo". Mimo dużych nadziei i nakładów nie przyniosły one SB rewelacyjnych rezultatów. Bilans był doprawdy mizerny: trochę informacji o środowisku, trochę "naprowadzeń" wywiadowczych na dziennikarzy i polityków. Prócz tego marne oceny polityczne oraz wzmianka o udziale RFN w produkcji rakiet typu Trident. Dla drugiej strony korzyści były znacznie bardziej znaczące. Dobra znajomość języka, pobyt na Zachodzie mogły być drogą do kariery i gwarancją kolejnych awansów w uprzywilejowanej kaście "elit" PRL. W najbliższej perspektywie umożliwiły lepszy start w warunkach jakiej takiej konkurencji, która nastała w czasach III RP. Nie wspominając o kilkuset funtach wyciągniętych na lunche. Piotr Gontarczyk

KOŃCZĄC W 1971 ROKU studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim, Bogusław Wołoszański już wiedział, że bardziej od kodeksu karnego interesują go media. Dlatego zamiast na aplikacji wylądował na podyplomowych studiach dziennikarskich. Dwa lata później zaczął pracę w Komitecie do spraw Radia i Telewizji. W 1983 roku został dyrektorem programowym TVP. Już wtedy coraz większą popularnością cieszył się jego autorski program "Sensacje XX wieku". W 1985 roku jako korespondent Polskiego Radia i Telewizji na trzy lata wyjechał do Londynu, aby po powrocie objąć stanowisko szefa działu publicystyki międzynarodowej.

NOWY PROGRAM Wołoszańskiego "Encyklopedia II wojny światowej" także okazał się sukcesem. Bestsellerami były też jego książki dotyczące najważniejszych wydarzeń XX wieku. Do dziś wydał 14 książek historycznych i trzy powieści.

TALENT DZIENNIKARZA doceniła w 1999 roku "Polityka", uznając "Sensacje XX wieku" za najlepszy program w historii Telewizji Polskiej. W tym samym roku Wołoszański został odznaczony przez Aleksandra Kwaśniewskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Dostał Wiktora i Superwiktora za twórczość telewizyjną, a także Nagrodę im. Prusa za wybitne osiągnięcia w dziennikarstwie.

WOŁOSZAŃSKI ODSZEDŁ Z TVP w sierpniu 2005 roku. Tydzień temu zakończył pracę nad 13-odcinkowym serialem na podstawie swojej książki "Twierdza szyfrów". "Czuję się trochę jak koń wyprzęgnięty z kieratu. Stanął w stajni i był szczęśliwy, że już nie musi chodzić w tym strasznym urządzeniu. Szybko doszedł do wniosku, że nie było to takie złe, a potem, że minione zajęcie miało wiele dobrych stron, aby wreszcie uznać, że okropnie mu się nudzi. Tyle że już cisną się pomysły" - tak opisuje w swoim blogu ostatni dzień na planie

Bogusław Wołoszański

Rz: Dlaczego bez żadnych wątpliwości zgodził się pan na współpracę z wywiadem PRL? Bogusław Wołoszański: Po pierwsze, wywiad nie był według mnie Służbą Bezpieczeństwa. Po drugie, współpraca dotyczyła wyłącznie spraw dziejących się w Londynie.

Naprawdę nie miał pan żadnych dylematów? Interesowało mnie to od strony dziennikarskiej: jak funkcjonuje wywiad, jak wygląda spotkanie z oficerem. Dla mnie była to okazja do zebrania wspaniałej wiedzy, zdarzyło mi się korzystać z niej w swoich programach. Uważałem, że ta działalność pomaga mojemu krajowi, bez względu na to, jaki ten kraj jest.

Jak często dostarczał pan informacje? Nie pamiętam, to nie było w żaden sposób sformalizowane. Były spotkania raz w miesiącu - często w obecności ambasadora - lub przy szczególnych okazjach, np. przyjazdu Margaret Thatcher do Polski i wywiadu, który z nią przeprowadzałem.

Czy obiecywano panu za tę współpracę pomoc w karierze zawodowej? Nie. Dowodem jest to, że żadnej kariery nie zrobiłem, a z Londynu zostałem odwołany rok przed czasem.

Podobno sporządzał pan dla oficerów charakterystyki osób, z którymi pan pracował w Radiokomitecie - Anny Rosel-Kicińskiej i Wiktora Niedzickiego? Chciałbym je zobaczyć. Pani Anna Rosel-Kicińska, z którą utrzymuję przyjacielskie stosunki do dziś, była moją szefową. Na Boga, jeżeli powiedziałem o niej, że jest wspaniałą kobietą i świetnie sobie radzi, to czy można było to uznać za sporządzanie charakterystyki? Czuję, że już znalazłem się w walcu, który teraz będzie mielił

Kuźnia przy Dziekaniej W połowie lat 80. w siedzibie Instytutu Prymasowskiego powstał nieformalny klub dyskusyjny. Taki był rodowód jednego z ważniejszych ośrodków niezależnej myśli. Dziekania to maleńka uliczka na warszawskim Starym Mieście. Przytulona do bocznej ściany masywnej katedry, łączy się bezpośrednio z sąsiednią, równie zaciszną Kanonią. Dawno temu bogobojny żywot wiedli tu – odpowiednio – miejscowy dziekan i kanonik; oto geneza obu nazw. W czasach PRL senną atmosferę Kanonii zakłócili w 1968 r. „nieznani sprawcy”; to tu pobito Stefana Kisielewskiego. Zmaltretowany Kisiel schronienie i opiekę znalazł w posesji numer 22/24, gdzie mieszkał jego przyjaciel Stanisław Stomma. Kanonia i Dziekania. Oto rodowód topograficzny Klubu Myśli Politycznej Dziekania. To bowiem właśnie profesor Stomma, przewodniczący Prymasowskiej Rady Społecznej, zainicjował w połowie 1984 r. spotkania dyskusyjne przy ul. Dziekaniej 1.Była to siedziba Instytutu Prymasowskich Ślubów Narodu i Wydawnictwa Archidiecezji. Mieszkał tu również zastępca sekretarza Episkopatu biskup Jerzy Dąbrowski. Spotkania początkowo miały dosyć luźny, niedookreślony charakter.Jednakże niebawem nabrały wyrazistości. Schodzić się tu zaczęły nie tylko indywidualności, ale całe zorganizowane środowiska demokratycznej, antykomunistycznej opozycji. To zmieniało istotę rzeczy w sposób zasadniczy. Dziekania – zachowując status klubu dyskusyjnego – stawała się zarazem instytucją stricte polityczną. Fakt doniosły, tym bardziej iż blisko cztery lata uprawiała działalność całkowicie jawną, choć formalnie nielegalną; oficjalna rejestracja nastąpiła dopiero 11 sierpnia 1988 r. Ta niespotykana w obozie komunistycznym formuła aktywności była możliwa, ponieważ parasol ochronny nad całym przedsięwzięciem rozpiął prymas Polski kardynał Józef Glemp. W pracach klubu uczestniczyło wiele osobistości. Zarówno życia umysłowego jak i politycznego. Jakże rozległy wachlarz tradycji oraz ideowych inspiracji! Wybitni pisarze, eseiści i publicyści: Stefan Kisielewski, Paweł Hertz, Juliusz Żuławski (prezes polskiego Pen Clubu), Henryk Krzeczkowski, Ryszard Kapuściński, Jerzy S. Sito, Piotr Wojciechowski, Kazimierz Dziewanowski, Jerzy Mikke, Andrzej Drawicz, Andrzej Krasiński; z młodszego pokolenia Janusz Reiter, Jan Dworak, Jan Skórzyński. Silna grupa naukowców: m.in. prof. Henryk Samsonowicz, prof. Witold Trzeciakowski, prof. Wiesław Chrzanowski, prof. Klemens Szaniawski, prof. Andrzej Święcicki, doc. Jan Górski, dr Ryszard Bugaj, dr Tomasz Gruszecki. Działacze i redaktorzy katoliccy rozmaitych obediencji: Krzysztof Kozłowski, Andrzej Wielowieyski, Juliusz Auleytner, Przemysław Fenrych, Sławomir Siwek, Jacek Moskwa. Ludzie tak różni, jak z jednej strony Jarosław Kaczyński, a z drugiej były członek KC PZPR Michał Jagiełło czy były dyplomata PRL Bohdan Lewandowski. Od listopada 1984 r. punkt ciężkości Dziekanii przeniósł się na zorganizowane, wyodrębnione politycznie środowiska.Po pierwsze więc był to RMP, czyli Ruch Młodej Polski (wydający w podziemiu „Politykę Polską”), wywodzący się z opozycji późnych lat 70. Jego lidera Aleksandra Halla wspierali Arkadiusz Rybicki, Grzegorz Grzelak, Marek Jurek, Jacek Bartyzel, Marek Gadzała, Lech Jeziorny i Tomasz Wołek oraz współpracujący z „Polityką Polską” Janusz Reiter. Po wtóre – elitarna grupa krakowskich chrześcijańskich liberałów (prawda, że dzisiaj ciekawie to brzmi?), wydających bezdebitowe pismo „13-tka”, z Mirosławem Dzielskim, Tadeuszem Syryjczykiem i Henrykiem Woźniakowskim. I wreszcie redaktorzy historycznej „Res Publiki” z Marcinem Królem, Damianem Kalbarczykiem, Wiktorem Dłuskim i Ireneuszem Białeckim; oraz byli zbuntowani działacze PAX z Przemysławem Hniedziewiczem, Andrzejem Kostarczykiem i Janem Królem. Z biegiem czasu formuła klubowa przestała wystarczać. Szybszy puls polityczny 1987 r. i 1988 r. wyzwolił potrzebę szerszej aktywności publicznej. Koncepcji tej nie podzielał Marcin Król, zaangażowany w legalizację „Res Publiki”. Dziekania postradała ważne intelektualnie ogniwo. W jego miejsce doszlusowała grupa „Głosu” z Antonim Macierewiczem, Ludwikiem Dornem i Piotrem Naimskim. Była to moja inicjatywa; po wielu sporach przełamałem obawy Stommy i Halla. Współpraca trwała zaledwie kilka miesięcy. Wygórowane ambicje przywódcze Macierewicza nie znalazły tu pola do popisu. Obyło się bez jawnego konfliktu. „Głos” wyszedł po angielsku, jak na klubowe obyczaje przystało. Równolegle rozszczepił się też mój macierzysty RMP. Jego mentor Wiesław Chrzanowski od początku nie krył sceptycyzmu wobec Dziekanii; on i Stomma to były dwie od lat 40. („Tygodnik Warszawski” versus „Tygodnik Powszechny”) zantagonizowane szkoły polityczne, podobnie jak dwie odmienne tradycje polskiego katolicyzmu. W ślad za nim z klubem rozstała się poznańska grupa RMP, tworząc własne inicjatywy klubowe – np. Plebanię w Wielkopolsce i Gdańsku (Marek Jurek, Kazimierz Marcinkiewicz, ale i Wiesław Walendziak, Jarosław Sellin). To była prefiguracja przyszłego ZChN.W lecie 1988 r. dołączyło za to silne inteligencko-robotnicze środowisko warszawskiej „Woli” z Andrzejem Urbańskim, Maciejem Zalewskim, Michałem Bonim, Marianem Parchowskim. Pamiętam, jak przedstawiałem kolegów z „Woli” raczej nieufnie wobec nich usposobionemu prof. Stommie: A to, panie profesorze, Michał Boni. Przedwojenny łacinnik ożywił się momentalnie: Bonum, boni... – bezbłędnie wyrecytował z pamięci stosowną formułkę. I już nieco łaskawszym okiem spoglądał na wolskich „barbarzyńców”. Klubowi przewodniczył profesor Stomma. Ścisły krąg kierowniczy tworzyli ponadto Hall, Dzielski i Hniedziewicz (wiceprzewodniczący) oraz niżej podpisany jako sekretarz. Punktem wyjścia był solidnie przygotowany referat (niekiedy dopełniony koreferatem), po czym rozwijała się dyskusja. Trwała kilka godzin, nierzadko przenosząc się do pobliskiego Kuchcika bądź prywatnych mieszkań.Przedmiotem debat były wyłącznie sprawy istotne. Oto kilka przykładów tytułowych sesji: „Od ideologii do autorytaryzmu”, „Liberalizm a chrześcijaństwo”, „Aktualny stan kultury politycznej”, „Legalna opozycja?”, „Czynnik stały – Rosja”, „Kwestia niemiecka”, „Czym są współczesne Chiny?”, „Liberum konspiro i liberum mediatio”, „Czego możemy żądać do Zachodu?”, „Kościół a polityka”, „Uwagi o gospodarce PRL”, „Badania socjologiczne w polityce”, „Elementy stałe i zmienne w sytuacji polskiej”, „Czy państwo jest nasze?”. Dyskusja zawsze zachowywała najwyższy poziom intelektualny, choć spory bywały ostre. Bodaj największe emocje wzbudziła kwestia, czy Dziekania mogłaby stworzyć legalną opozycję parlamentarną. Problem rozważano wyłącznie teoretycznie (Henryk Krzeczkowski przypominał np. doniosłą rolę skromnego koła Znak ze Stommą, Kisielem i Mazowieckim); było aż nadto oczywiste, iż sam taki zamysł byłby przez opinię poczytany za przejaw kolaboracji. Pamiętam też błyskotliwą szermierkę słowną między tymże Krzeczkowskim (przekonanym o niezmiennych mocarstwowych aspiracjach Rosji) a Kazimierzem Dziewanowskim (wieszczącym jej schyłek). Dziewanowski przywołał swoją dyskusję z równie „dogmatycznym” przyjacielem: Czas wreszcie wymusi zmiany w Rosji! – Nie będzie żadnych zmian! – No, ale w końcu umrze Breżniew i zmiany muszą nastąpić! – Breżniew nigdy nie umrze! – odparł zaperzony przyjaciel. Pan, panie Henryku, proszę wybaczyć, trochę przypomina mi owego przyjaciela. Replika Krzeczkowskiego na tę morderczą pointę była błyskawiczna: Coś w tym jest, redaktorze, coś w tym jest. Myślę, że on może rzeczywiście nie umarł...! Po latach, obserwując Putinowską Rosję, sądzę, że to jednak Krzeczkowski miał rację... Wiosną 1987 r. Dziekania wypłynęła na szersze wody. Oprócz kameralnych debat poczęła organizować szerokie wystąpienia panelowe. Przykościelna sala Romy (parafia św. Barbary) zawsze pękała w szwach, gromadząc kilkusetosobowe audytorium. Była to już operacja logistyczna na sporą skalę. Te wielkie spotkania organizowała sprawna ekipa warszawskiego środowiska RMP: Robert Smoktunowicz, Robert Stępień, Robert Soszyński, Grzegorz Rybicki, Maciej Kulesza, Paweł Ziółek, Rafał Matyja, Robert Kostro, Paweł Witaszek. Jak zwykle, poruszano problemy o pierwszorzędnym znaczeniu. Dla przykładu: „Naród–państwo–opozycja–władza”, „Przemiany społeczno-polityczne w 40-leciu PRL”, „Dwa państwa niemieckie”, „Polskie perspektywy”, „Gospodarka i demokracja”, „Problem Śląska”. Oprócz liderów Dziekanii swój punkt widzenia przedstawiali zaproszeni goście, m.in. Tadeusz Mazowiecki, prof. Andrzej Walicki, Kazimierz Kutz, prof. Krzysztof Skubiszewski, Wojciech Lamentowicz, a nawet prof. Jerzy Wiatr, co tylko dowodziło niezwykle otwartej formuły panelowej. Ja sam miałem przyjemność prowadzić – wespół z prof. Klemensem Szaniawskim – panel „Interes narodowy a racja stanu”. Respektując parasol kościelny, zestaw zaproszonych gości dałem do wglądu biskupowi Dąbrowskiemu. Pozostawił nam absolutnie wolną rękę, ale z ciekawości na listę zerknął. A to kto? – wskazał na jedno nazwisko. – To działacz Solidarności, pracuje w przykościelnym kolportażu, znam go osobiście – odparłem. – Toż to delegat! – uniósł brwi biskup. – Jaki delegat? – zapytałem z naiwnością dziecka. – Agent bezpieki. Ale – dorzucił biskup z dobrotliwą wyrozumiałością – my znamy jego funkcję, dlatego nie jest niebezpieczny. Zaproście go śmiało. Dziekania rozwijała również kontakty międzynarodowe. Gośćmi Klubu byli m.in. Egon Klepsch, przewodniczący frakcji Europejskich Partii Ludowych (delegacja Parlamentu Europejskiego), niemieckie Centrum Katolickie, Jean-Marie Daillet z francuskiego Centre Démocratique Sociaux. W 1986 r. do Prymasowskiej Rady Społecznej weszli Mirosław Dzielski i Aleksander Hall. Mimo tak silnych związków z Kościołem Dziekania pozostawała strukturą samoistną, prowadzącą działalność polityczną wyłącznie na własną odpowiedzialność. Powstał również Konwent Opiniodawczy Dziekanii, skupiający przyjaciół Klubu, takich jak Stefan Kisielewski, prof. Aleksander Koj, rektor UJ, czy Marcin Król. Kisiela przekonywałem do tej inicjatywy przy dużej butelce whisky. Kpił niemiłosiernie: – Nie, no bzdura, ten Stomma, grafoman polityki, stomma ziemniaczana na złą drogę was sprowadzi. Pod koniec butelki wreszcie uległ namowom. Z dumą podałem do Radia Wolna Europa, że sam Stefan Kisielewski jest członkiem Konwentu. Nazajutrz telefonuje RWE: – Coś nie tak. Dzwoniliśmy do Kisiela i on się wyparł. Mówi, że pierwsze słyszy o jakimś Konwencie. Wpadłem w szał: co za wstyd, jaka kompromitacja! Dzwonię do Kisiela: – Panie Stefanie! (jeszcze byliśmy na „pan”) Jak tak można! Przecież zgodził się pan; przy pańskim stole, przy wódce...! – Ano właśnie, przy wódce coś tam mówiłem. Nie pamiętam. E, niee – podsumował – bzdura. U schyłku lat 80. Dziekania rozrosła się zarówno liczebnie, jak terytorialnie. Garnęli się do niej ludzie i całe środowiska. Filie Klubu powstawały nie tylko w dużych miastach, ale i w mniejszych miejscowościach (np. Płońsk, Zawiercie, Wołomin). Rodził się potężny ośrodek legalnej już de facto opozycji. Dlaczego zatem Dziekania nie przetrwała przełomu 1989 r.? Przecież miała w nowym rozdaniu swoich senatorów (Stomma), posłów (Chałoński, Rzepka), ministrów (Hall), ambasadorów (Reiter). Przyczyna najbardziej oczywista: gdyż zabrakło takiej woli nie tylko profesorowi Stommie. Po prostu w obliczu zmian tak rewolucyjnych wyczerpała się formuła klubowa, zaś różnice ideowe i polityczne okazały się zbyt wielkie, by powstać mogło jednorodne, spoiste ugrupowanie. Centrum życia politycznego i debaty publicznej przeniosło się do normalnych instytucji demokratycznych: parlamentu, rządu, ośrodka prezydenckiego, partii politycznych, wolnych mediów wreszcie. Wszędzie tam trafili ludzie Dziekanii, zazwyczaj odgrywając role poczesne. Wisząca już wtedy w powietrzu tzw. wojna na górze także podzieliła klubowiczów. Ekipa Halla (wraz z prof. Stommą) opowiedziała się za Mazowieckim. „Wola” i grupa Hniedziewicza – za Wałęsą. Oba te środowiska podjęły, zresztą w kiepskim stylu, próbę zawładnięcia sztandarem Dziekanii; rychło wszakże poniechały tego zamiaru, znajdując szyld znacznie bardziej nośny – w postaci współtworzonego przez nie Porozumienia Centrum Jarosława Kaczyńskiego. Dziekania nie była już nikomu do niczego potrzebna. Czym wobec tego był Klub Myśli Politycznej Dziekania? Może – jak to ujął prymas Glemp w wywiadzie dla włoskiego pisma „Regno” – „prywatną szkołą polityczną mądrego starszego pana, prof. Stommy”? Zapewne też, choć przecież czymś nieskończenie więcej. Był to znakomity pomysł na wypełnienie sensem jałowej atmosfery lat 80. Dziekania okazała się miejscem dialogu i współpracy ludzi i środowisk nader rozmaitych. Ówczesne debaty trzymały najwyższy poziom intelektualny, mogąc przy tym uchodzić za niedościgniony dziś wzór kultury, nie tylko politycznej. Była to doprawdy świetna szkoła racjonalnego politycznego myślenia, w czym wielka zasługa samego profesora, ujmującego staroświecką elegancją i taktem. Szkoła nieco konserwatywna, bardzo ekskluzywna, elitarna. Swoisty genius loci też wpływał na powagę obrad. Nie rozprawiało się tam o rozrzucaniu ulotek czy antyreżimowych manifestacjach (to działo się i tak), o konspiracji (konspirowało się gdzie indziej), lecz o sprawach istotnych. O nowoczesnym narodzie i społeczeństwie obywatelskim. O współzależności liberalizmu ekonomicznego i wartości chrześcijańskich. O geopolityce i mądrości etapu (ulubione pojęcie Stommy). O tym, jak odzyskać państwo i jak je potem urządzić. Jak odnaleźć własne godne miejsce w Europie i świecie końca XX w. I choć trudno powiedzieć, iż to akurat Dziekania uformowała Halla, Kaczyńskiego, Syryjczyka, Urbańskiego, Jurka, Dorna, Reitera i tyle innych osobistości publicznych, to przecież jakiś ślad (w stopniu bardzo różnym) na nich odcisnęła. Sądzę, że polegało to głównie na wykształceniu zmysłu propaństwowego; na myśleniu o polityce w kategoriach odpowiedzialności za państwo.

„Ziemkiewiczyzna” – czyli kompleksy antysalonu Rafał A. Ziemkiewicz – to wzięty pisarz i publicysta, mający pewne niekwestionowane osiągnięcia. Podobnie jak inny autor z pokrewnym pisarskim rodowodem – Marcin Wolski – zdryfował od popowego science-fiction w stronę napastliwej krytyki politycznej, prowadzonej z prawej flanki. Wolski w dodatku jeszcze pisze zjadliwe satyryczne wierszowanki i scenariusze dla kolejnych politycznych szopek. Ziemkiewicz ma natomiast ambicje raczej teoretyczne. Najbardziej znana jego synteza „wypaczonej III Rzeczpospolitej” nosi tytuł „Michnikowszczyzna”. Autor ujawnia tam knowania wrednego i obcego nam „salonu”, który spętał umysły elit opiniotwórczych, wykreował pseudoautorytety oraz postawy służalcze wobec salonowych proroków, promował uwłaszczającą się nomenklaturę, rozgrzeszał komunistycznych zbrodniarzy – i generalnie był i pozostaje źródłem wszelkiego zła. Analiza „Michnikowszczyzny” jest trudna, bo wymaga umiejętnego skojarzenia kompetencji politologicznych, historycznych oraz psychiatrycznych. Ja zabrałem się więc za przykład prostszy i bliższy mi tematycznie.

Pochwała bezpieki Jestem mianowicie autentycznie zbudowany po lekturze książki „W skrócie” Rafała A. Ziemkiewicza (fabryka słów, Lublin 2009), skonstruowanej na zasadzie alfabetycznie uporządkowanych uwag i refleksji. Nikt w dzisiejszych czasach pogardy dla PRL-u nie napisał tylu ciepłych, pełnych zaufania i szacunku słów na temat „bezpieki”. Jest to tym cenniejsze, że pisze to niebagatelny autorytet z kręgu budowniczych IV RP, pogromca „salonu”, przenikliwy analityk – a co ważne, wybitny autor science-fiction, co oczywiście bardzo pomaga mu w poprzednio wymienionych dziedzinach twórczości. Przejrzyjmy listę komplementów, jakie Ziemkiewicz funduje bezpiece.

Już pod literą „A” czytamy, że: Z tym wiąże się bajka kolejna: „Esbecy wymyślali fikcyjnych agentów i przypisywali im to, co wiedzieli z innych źródeł, żeby kasować premie i brać dla siebie pieniądze za rzekome wynagradzanie konfidentów” – akurat, spróbowałby który. Po pierwsze, bezpieka stanowiła swego rodzaju zakon, połączony nie tylko poczuciem wyjątkowości, więzami rodzinnymi i uprzywilejowaniem materialnym, ale także silnym poczuciem wewnętrznej lojalności. Po drugie, miała jak każda służba specjalna, sprawny system wewnętrznej kontroli, wzajemnego sprawdzania się i ubezpieczania operacji i coś opisanego powyżej, jeśli nawet incydentalnie gdzieś by się zdarzyło, byłoby bardzo szybko wykryte i surowo ukarane. W peerelu w coraz większej liczbie dziedzin życia publicznego panował narastający bardak, ale akurat bezpieka cywilna i wojskowa były do ostatniej chwili najsprawniejszym narzędziem, jakim dysponowała władza… Czuję się wręcz zażenowany tymi gorącymi pochwałami! Wprawdzie wiem, że są one instrumentalne – bo autor wypowiada je po to, aby zaraz potwierdzić możliwość i prawomocność niektórych lustracyjnych wyroków, a równocześnie obalić tłumaczenia Zyty Gilowskiej, Jadwigi Staniszkis, czy Małgorzaty Niezabitowskiej, że nie wiedziały one, iż ktoś je zarejestrował i uważał za agentki, ale co za radość i satysfakcja z takiej wysokiej oceny! Jaka szkoda, że Ziemkiewicz tak do końca nie ma racji! Fikcyjnych agentów kreowano prawie zawsze, a od pewnego momentu zupełnie legalnie i oficjalnie (oczywiście wewnątrz SB, a nie na pokaz) po to, aby zakamuflować podsłuch lub podgląd, które były drogie i trudne w skutecznej instalacji. Ten kamuflaż był dokonywany z czasem nawet wewnątrz SB, bo zasada ochrony źródeł operacyjnych nakazywała jak najściślejsze ograniczenie wiedzy o tych źródłach zarówno osobowych jak i technicznych nawet w prowadzącej sprawę jednostce. Nikt nie powinien bowiem wiedzieć więcej niż to niezbędne.Niestety, fikcyjnych agentów moi koledzy rejestrowali także i niezbyt legalnie, gdy na przełomie lat 70-tych i 80-tych ktoś wymyślił stachanowskie normy obsługi agentury – minimum 10 „stuków” na funkcjonariusza. Kto by ich tylu – cennych i efektywnych – skutecznie obsłużył?! Więc pozyskiwano ciocię Kazię, kochankę(a), kumpla od balangi, sąsiada itp. Co pewien czas pisano pod jego pseudonimem jakieś mniej czy bardziej banalne doniesienia (zwłaszcza dot. „nastrojów w danym środowisku społecznym”), kasowano wynagrodzenie podpisywane pseudonimem i wszystko grało. Przełożony też nie miał czasu odbywać spotkań kontrolnych z przepisową częstotliwością, więc akceptował stan rzeczy, wiedząc, że i on musi się wytłumaczyć z efektywności swoich podwładnych. O co więc chodzi? Czyżby bezpieka rzeczywiście kreowała fałszywych agentów? Czy oszukiwała samą siebie? Czy zatem lustracja, jak chcą jej przeciwnicy ze strony dawnej opozycji i ze środowiska Gazety Wyborczej jest rzeczywiście nieskuteczna, bo kwity SB-eckie są niechlujne i fałszowane, a zatem każdy zarzut lustracyjny można obalić i wyśmiać? Przecież ja i krytycy lustracji z kręgu dawnych służb dochodzą do wniosku o głupocie, zbędności i nietrafności lustracji na podstawie całkowicie przeciwnych przesłanek, zgadzając się w gruncie rzeczy z Ziemkiewiczem, gdy twierdzi on, że w dokumentach bezpieki tkwi jednak prawda! Jak więc wygląda ta prawda, czy można ją ustalać z dostateczną pewnością i czy ona – już wywleczona z teczek i naga – jest w stanie „nas wyzwolić”?

Bezsens lustracji Odpowiedź na te pytania można zawrzeć w kilku następujących uwagach: Po pierwsze – jeśli nawet kreowało się w SB fałszywych agentów legalnie i nielegalnie, to jest jasne, że do grona takich pseudo-agentów nie dało się nigdy zaliczyć prominentnych przedstawicieli opozycji, bo pozyskanie takiego okazu kontrolowano i analizowano jak pod mikroskopem! To była przecież zdobycz wyjątkowa i cenna, zbyt cenna, aby się tu dało kłamać. Czyli – w gruncie rzeczy potwierdzam tezę Ziemkiewicza i wszystkich kurtykoidów? Poczekajmy z tym jednak  trochę… Po drugie – tych prominentnych, cennych, specjalnie często chronionych agentów pilnie odróżniano i specjalnie traktowano na tle agenturalnego pospólstwa. Tryb ich pozyskania, rejestrowania, pracy z nimi – zwłaszcza podczas prowadzenia zaawansowanych gier operacyjnych – był często niestandardowy, był przedmiotem bezwzględnej rywalizacji pomiędzy pazernymi na awanse chartami bezpieki, kontrwywiadu – nie mówiąc już o wywiadzie. Spora część takich osób nie zostanie wykryta i ujawniona nigdy. Dotyczy to zarówno różnych przedstawicieli dawnej opozycji, notabli kościoła oraz wewnętrznych „agentów wpływu” ze środowisk opiniotwórczych – zwłaszcza dziennikarskich, laikatu, osób z sojuszniczych stronnictw, stowarzyszeń i organizacji społecznych, związków zawodowych itd. Z tego względu nadęta falanga z IPN-u polując na wilki łapie masowo głównie pchły. Po trzecie - tych „wilków” było naprawdę małe stadko w porównaniu z wielką armią szeregowych agentów wykorzystywanych w prostych sprawach obiektowych, do spraw gospodarczych (np. prawie cała agentura pionu PG), dla przeciwdziałania złodziejstwu i machlojkom, dbania aby jakiś kacyk swoją głupotą nie przyczyniał się do stanów pracowniczego niezadowolenia, wreszcie do pozyskiwania informacji dotyczących spraw o charakterze kryminalnym. itp. To była szara codzienność „bezpieki” u schyłku PRL, a zwalczanie opozycji było elitarnym marginesem. Po czwarte – nikt, kto nie tkwił w środku SB i nie był wprowadzony w rozmaite meandry i niuanse operacyjnych praktyk nie wie i nie będzie wiedział o pewnych wyjątkach, o pewnych sprawach realizowanych niestandardowo, o pewnych usterkach rejestracji i dokumentacji, które z czasem niwelowano, ale nie do końca konsekwentnie – i wreszcie o mentalno-obyczajowym tle funkcjonowania tej szczególnej społeczności, jaką była bezpieka i o wpływie, jaki to wywierało na stan jej dokumentacyjnego urobku. Paru gorliwych byłych SB-ków usiłowało wyjaśniać to najpierw świeżym ludziom, którzy przyszli do Biura Archiwum UOP, a potem zapewne też IPN-owcom, ale tam akurat chyba mało było wystarczająco pojętnych uczniów. Po piąte – i bodaj najważniejsze – praca z każdym z agentów, nie mówiąc już o tych najważniejszych, miała charakter indywidualny. Na jej charakter i formy składały się m.in. takie elementy, jak określona osobowość, poziom wiedzy i inteligencji, kultura, postawy i zachowania obu stron dialogu operacyjnego – agenta i oficera prowadzącego. Te aspekty czyniły kontakt operacyjny często niepowtarzalnym. Z tego względu próba oceny – i merytorycznej i zwłaszcza moralnej – działań i zachowań źródła osobowego w oparciu o sam fakt rejestracji jest kompletnym idiotyzmem i przypomina oceny typu – „rudy, a więc fałszywy”. Powtarzam tu wypowiedzianą już w innym miejscu tezę, że czasami agent „prowadził” oficera, czasami dochodziło do szczególnego spoufalenia i realizacji prywatnych interesów obu stron, czasami agent kluczył, kuglował i wykręcał się od mówienia i robienia czegokolwiek konkretnego, czasami zaś agent wykorzystywał kontakt, aby jątrzyć i szkodzić swoim prywatnym wrogom. Miało to tyle wspólnego z „prześladowaniem opozycji”, co walenrodyzm niektórych PZPR-owskich towarzyszy z walką o demokratyczną Polskę. Takich szczególnych przejawów kontaktów operacyjnych można jeszcze przytoczyć dziesiątki. Czasami było i tak, że agent był inicjatywny, pomysłowy, skuteczny i bardzo przydatny dla SB. Z tego wynika przymus oceny bardzo zindywidualizowanej każdego agenturalnego przypadku – co absolutnie nie jest celem, a ponadto wykracza daleko poza umiejętności i możliwości „kurtykoidów” z IPN-u – nawet w przypadku najbardziej prominentnych osób oskarżanych o agenturalność. Tak jak w przypadku Cenckiewicza, czy Zyzaka – a ostatnio Gontarczyka, który napisał naciągane wypracowanie na temat rzekomej agenturalności Kwaśniewskiego, nie staje umiejętności warsztatowych i analitycznych, a osąd zakłócają uprzedzenia, polityczne zacietrzewienie i żądza łatwej popularności. W konkluzji stwierdzam więc, wbrew Ziemkiewiczowi, że lustracja jest złem i głupotą. bo:
- „cała prawda” dotycząca agentury PRL-owskich tajnych służb nigdy i w żaden sposób ujawniona nie zostanie;
- to, co zostanie ujawnione, to wyrywkowe, przypadkowe, najczęściej mało ważne marginesy i resztki;
- ujawnione fakty i osoby będą pokazane w krzywym zwierciadle resztkowych papierów IPN, które nie odzwierciedlają ich postaw, działań, zachowań i rzeczywistych skutków ich agenturalnej działalności;
- lustracja jest przede wszystkim elementem środowiskowej dintojry w kręgach byłych opozycjonistów – i można by czerpać z tego złośliwą satysfakcję, ale jej demoralizujący wpływ na całokształt życia publicznego jest dramatyczny;
- lustracja jest elementem jątrzenia i dzielenia społeczeństwa, podszczuwania do agresji, nieufności i podejrzliwości, budowania fałszywych uzasadnień służących „zarządzaniu przez konflikt i kryzys” w PO-PiS-owym stylu (nie ma tu bowiem w gruncie rzeczy większej różnicy pomiędzy tymi politycznymi przeciwnikami – vide ustawa o bezpieczniackich emeryturach);
- prawda IPN nikogo nie wyzwoli, chyba tylko stare demony polskiej kłótliwości, zawiści, fałszu, zaściankowej stęchłej moralności, zacietrzewienia i zemsty – to bowiem prawda zatruta jadem najgorszych UB-eckich trucizn, spadek po klasycznej beriowszczyźnie.
Jednym słowem, jeśli nawet Ziemkiewicz korzysta z poprawnej przesłanki, że generalnie w starych papierach SB kryje się prawda, to wyciąga z tej przesłanki niepoprawny wniosek, że lustracja jest niezbędna, skuteczna i oczyszczająca, gdyż tę prawdę lustratorzy potrafią odkryć i w pełni pojąć.

Kłopot z ziemkiewiczyzną W tym kontekście mam pewne refleksje dotyczące ziemkiewiczyzny w jej całokształcie. Można bowiem mówić o pewnym szczególnym formacie myślenia o polskiej rzeczywistości reprezentowanym przez autora. Czuję się teraz trochę tak, jakbym powrócił do czasów, gdy skrupulatnie i pracowicie analizowałem teksty „opozycji” służąc w jednostkach analitycznych SB – to znaczy mam doznania ambiwalentne. Z jednej strony wiele rzeczy w pisaninie Ziemkiewicza brzydzi mnie i odrzuca, bo uznaję je za niemądre, pochopne i nachalne, z drugiej jednak strony niektóre myśli są mi niebezpiecznie bliskie. Piszę „niebezpiecznie”, bo nie czuję specjalnego komfortu z powodu zgadzania się z panem Z. Dziś nie grozi to już wprawdzie takim dysonansem ideowym, jaki był skutkiem owego rozdwojenia opinii u dawnego funkcjonariusza, czytającego prohibity, podsłuchy i doniesienia i zgadzającego się z częścią ich treści, zamiast z partyjnymi oficjałkami – ale odczucie pozostaje niepokojące. Nazwijmy więc w końcu te niepokoje, czyli wymieńmy momenty, gdy z niechęcią zgadzam się z Ziemkiewiczem.

„Salon” – jest, czy go nie ma? Oto definicja Ziemkiewicza; „Cóż to takiego „salon”? Ja bym go zdefiniował jako sieć nieformalnych powiązań pomiędzy wpływowymi osobami - artystami, intelektualistami, lewicowymi akty¬wistami i politykami - które jednoczy ideowe pobratymstwo: poczucie misji prowadzenia ludzkości ku Postępowi, oraz konformistyczna świadomość, że trzymanie miejsca w szyku bojowników o Postęp po prostu się opłaca” A więc wyselekcjonowana elita i zarazem grupa geszefciarzy, korzystających z przynależności materialnie i prestiżowo? Nie tylko: „Salon - takie zdefiniowanie wpływowego środowiska, które ukształtowało dominującą w III RP mentalność relatywizowania komunizmu i powszechnego przyzwolenia na świństwa, układy i draństwa, spotyka się oczywiście z atakiem: A co to niby za Salon? Nie ma żadnego Salonu, uroiliście go sobie, a poza tym wy też jesteście salonem, tylko prawicowym. W istocie „salon” to coś, co trudno zdefiniować, i nie jest przypadkiem, że tę właśnie formułę wybrali ludzie, którzy z zasady zdefiniowani być nie chcieli. Nie chcieli być partią, stroną w publicznym dyskursie - chcieli obejmować jego całość, prezentując się po prostu jako ludzie mądrzy i szlachetni i przyznając sobie prawo organizowania ostracyzmu, określania, kto się w debacie publicznej nie mieści i komu ludzie mądrzy oraz szlachetni nie podają ręki”. Muszę przyznać, że już od czasu obserwowania środowisk wokół KOR-owskich podczas służby w SB odnosiłem podobne do Ziemkiewicza wrażenie o sztucznym kreowaniu tam autorytetów, talentów, liderów i koryfeuszy różnych dziedzin. Kręgi te były koncentryczne, na zasadzie różnego poziomu bliskości, dość szczelnie zamknięte, nie tylko z przyczyn konspiracyjnych, których KOR przecież demonstracyjnie nie stosował. Środowisko Gazety Wyborczej przeniosło te praktyki do III RP, a ta kreacja elit i tu też nie zawsze była obiektywna – mniejsza o przykłady. Natomiast rzeczywiście, niezwykle skutecznie działał nimb salonu i jego magnetyzm. Przyciąganie, selekcja i wykluczenie było praktyką dość dobrze widoczną. Pamiętamy hasło, że „lewicy mniej wolno”? To tylko polityczny aspekt „selekcji na bramce”. To, że zjawisko nazywane tu Salonem epatuje i pociąga, a ten kto znajdzie się w jego orbicie nabiera blasku i znaczenia widać i po tym, że ulegali mu ludzie z prawa i z lewa. Szczególnie interesuje mnie obserwacja naszych lewicowych kolegów, poczytujących sobie za zaszczyt przygarnięcie. Dotyczyło to i Kwaśniewskiego i Millera – jako prominentów lewicy, ale nie ominęło np. Borowskiego, Cimoszewicza, czy Szmajdzińskiego - żeby zatrzymać się tylko na największych tuzach. Nie ufając do końca Ziemkiewiczowi – ufam własnym obserwacjom i uważam, że zjawisku Salonu warto poświęcić wnikliwą politologiczno-kulturową analizę – niby w zgodzie z Ziemkiewiczem, ale w gruncie rzeczy przeciw i obok jego wnioskom. Zdradzają one bowiem głównie kompleks parweniusza, łaknącego akceptacji salonu, który zagląda do niego przez firankę, z poczuciem pokrzywdzenia i tęsknoty, jak Janko Muzykant.

„Polactwo” – obelga czy obiektywna klasyfikacja Nie znalazłem w omawianej książce definicji, którą mógłbym literalnie zacytować, muszę wiec to pojęcie zrekonstruować. Polactwo wedle Ziemkiewicza to postawa intelektualna, mentalna i obyczajowa będąca efektem wielkiej migracji po wojnie najciemniejszych i najbardziej zacofanych mas plebejuszy w sfery społeczne opuszczone przez inteligencję i warstwy wyższe wymordowane przez hitlerowców, stalinowskich siepaczy i ich polskich pomagierów z UB. Wojna i okupacja, akcje celowego wyniszczania inteligencji, Katyń, łagry, zsyłki i represje UB-eckie – oto skala swoistego polskiego holokaustu. Na opuszczone miejsce weszły zachęcane przez egalitarną politykę edukacyjną i kampanię ideologiczną PRL masy o mentalności pańszczyźnianego parobka – najciemniejsze, nieznające pojęcia honoru i godności, bierne i nierozgarnięte, żądające opieki ze strony państwa, które ich karmi, a zarazem nienawidzące tego państwa jako uosobienia pana i wyzyskiwacza, a więc gotowe go przy każdej okazji okłamywać i okradać. Taka obserwacja budzi oczywiście znowu ambiwalentną ocenę. Z jednej strony jest to ordynarny paszkwil, obraz pełen pogardy i źródło uzasadnionej obrazy. Z drugiej strony jest to jednak potwierdzenie nieprawdopodobnego awansu społecznego całych klas społecznych z niedawnym plebejskim rodowodem. Ziemkiewicz nie ukrywa przy tym, że sam jest przykładem tego awansu. Niestety, gdy pominąć obraźliwy ton i negatywny emocjonalny aspekt, to obraz ten jawi się jako prawdziwe i dość ponure tło intelektualne, mentalne i obyczajowego naszej społecznej rzeczywistości. W tej perspektywie staje się zrozumiały np. polski, szczególnie zapyziały katolicyzm, nędza klasy średniej, która jest przeciwieństwem protestanckiej solidności, pracowitości i rzetelności, lecz raczej siedliskiem kołtunerii, syndromu dorobkiewiczostwa, cwaniactwa, kiczowatego nowobogackiego szpanu, obfitującego w przejawy antysemityzmu i rasizmu, utajonej homofobii.  Gdyby ktoś mi w tej chwili zarzucił, że oto zgadzając się z Ziemkiewiczem szkaluję swoje ojczyste gniazdo i zdrowe plebejskie korzenie większości naszego narodu – to odpowiem mu po ziemkiewiczowsku, że niech się rozejrzy, a prawda go wyzwoli… Wystarczy spojrzeć na niektóre okazy naszej „klasy politycznej” i to bynajmniej nie tylko z „Samoobrony”.

Syndrom „kolonialnego sierżanta” – był? Jest nadal? „Kolonialny sierżant - figura przydatna do zrozumienia stosunku naszej elity intelektualnej do Europy i własne¬go narodu. Murzyn, który dosłużył się u białych stop¬nia podoficerskiego, gardzi czarnuchami bardziej niż jakikolwiek biały rasista, a wszelka swojskość, tam-tamy, rytualne maski czy tańce budzą w nim jedynie irytację. Widzi w tym ciemnotę i żałosny balast oddalający od cywilizacji. Marzyć potrafi tylko o tym, żeby zbieleć, i tego samego wymaga od rodaków”. I tym razem gotów jestem podzielić intuicje Ziemkiewicza, choć zinterpretuję je niekoniecznie po jego myśli. Wizja kolonialnego sierżanta pasuje mi najbardziej do dwu kolejnych serwilistycznych profilów naszych powojennych elit władzy – pierwszego, odwróconego twarzą w stronę Moskwy i drugiego, śliniącego się na samą myśl o Waszyngtonie. Tron Wielkiego Brata ani przez chwilę nie opustoszał. Teraz, na tym tronie przysiada również chwilami brukselski „Wielki Kuzyn” ze Zjednoczonej Europy. Wielki Brat zza oceanu jest jakby większy i potężniejszy, ale ten europejski też potrafi czasem omotać i pozbawić zdrowego rozsądku. Ostatnio ponoć nakazuje by płacić VAT za szkolenia językowe – przynajmniej w interpretacji naszych kolonialnych sierżantów z Ministerstwa Finansów. Takich małych, głupich przykładów jest więcej, a na większe nie mam tu miejsca. Jedynym pocieszeniem jest to, że stronnicy obu Wielkich Krewniaków – tego amerykańskiego i tego brukselskiego - co pewien czas zajadle się krytykują i zwalczają nawzajem, co nie dodaje Polsce ani mocy, ani prestiżu, ale pozwala przez chwilę usłyszeć jakieś argumenty „przeciw”, co jest zawsze pożyteczne.

Epilog Mimo kompleksów parweniusza, które są dominującym tłem Ziemkiewiczyzny lista tez akceptowalnych odnajdywanych u tego autora jest całkiem spora, na przykład: z bezwzględną jadowitą celnością charakteryzuje on braci Kaczyńskich – dość pokraczną sylwetkę polityczną Jarosława i kukłowatą sylwetkę Lecha – co cenne, bo w gruncie rzeczy tkwią wszyscy oni po tej samej stronie politycznej barykady; bezlitośnie wylicza idiotyzmy efektów „reformy emerytalnej” – w tym np. pozostawienie przywilejów grupowych dla rolników, godząc się, że sam je ma, jako formalnie rolnik; wyszydza prywatyzację za pośrednictwem NFI; kpi z zacietrzewionych, agresywnych ekologów, potępia idiotyczną i przekrętną prywatyzację TP S.A., itp. Poza tymi niebezpiecznie słusznie brzmiącymi tezami Ziemkiewicz pisze też jednak o kilku sprawach w taki sposób, którego mu darować nie można. Oto tylko jeden szczególnie odrażający przykład: „ONZ - sposób zapewnienia światowego bezpieczeństwa, wymyślony, po tym jak wolny świat po II wojnie światowej stchórzył i mimo posiadania broni atomowej nie zdecydował się po zniszczeniu hitlerowskiego imperium zła zrobić tego samego z Sowietami [podkr.- WG]. Proszę sobie wyobrazić szefa policji w mieście bezprawia, który z różnych względów dochodzi do wniosku, iż zbrodnia jest częścią obiektywnej rzeczywistości i walka z nią przerasta siły czy nawet w ogóle nie ma sensu. Dla zaprowadzenia w mieście porządku zaprasza on więc przywódców mafii do wspólnej rady, bez zgody której nie może zapaść w mieście żadna ważna decyzja. Ażeby wszyscy się jej decyzjom podporządkowali, szef policji i burmistrz z jednej, a szefowie najpotężniejszych gangów z drugiej strony przyznane mają w niej prawo weta. Tak właśnie wygląda ONZ ze swą Radą Bezpieczeństwa i cały światowy system, siłą inercji trwający do dziś.” Dzięki tym i kilku innym wynurzeniom autora na podobnym poziomie moralnym i intelektualnym zostałem uratowany i zbawiony od zgubnej estymy i sympatii dla ziemkiewiczyzny. Potępienie powojennego porozumienia państw w imię pokoju i międzynarodowego bezpieczeństwa, pomimo wielkich napięć związanych z zimną wojną i walką ideologiczną oraz żal za niebyłą zagładą atomową, której udało się jakoś uniknąć, a wszystko to w imię nienawiści do „komunizmu” – to jednak przejaw szczególnie zacietrzewionej głupoty. Wojciech Garstka, b. rzecznik prasowy MSW, publicysta

KANDYDACI NA URZĄD PREZYDENTA RP Z FELIKSEM DZIERŻYŃSKIM W TLE (AleSzum) Wyścig na Olimp kandydatów na urząd prezydenta RP rozpoczął się na dobre. Słupki sondażowe poszczególnych uczestników wykazują  systematyczny wzrost notowań i ci liczący się pretendenci w różnych konfiguracjach / I i II tura wyborów / mają wyższe notowania od urzędującego Prezydenta RP. Przypomnę poszczególnych prezydentów RP od 1989 roku:

- Wojciech Jaruzelski – 31. XII. 1989 – 22.XII. 1990  -  agent Informacji Wojskowej o pseudonimie „Wolski”. Współpracę z uznawaną za zbrodniczą Informacją Wojskową ściśle powiązaną z radzieckim NKWD  rozpoczął w 1946 roku,

- Lech Wałęsa – 22.XII. 1990 – 22.XII. 1995 – tajny współpracownik SB o pseudonimie „Bolek” / Źródło –  Piotr Gontarczyk, Sławomir Cenckiewicz  „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”- Instytut Pamięci Narodowej – Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu.

- Aleksander Kwaśniewski – 22.XII. 1995 – 23. XII. 2005 –  zarejestrowany jako TW „Alek” pod numerem ewidencyjnym 72204 / źródło IPN – Piotr Gontarczyk /.

- Lech Kaczyński – od 23. XII. 2005

Czego oczekują Polacy od swojego prezydenta?  Na pewno postawy szacunku, umiłowania i oddania własnej ojczyźnie i chęci ponoszenia za nią ofiar, przekładania celów ważnych dla ojczyzny nad osobiste, a często gotowością do poświęcenia własnego zdrowia lub życia. Patriotyzmu - utożsamiającego się z umiłowaniem i pielęgnowaniem narodowej tradycji, kultury, czy języka. Nienagannej przeszłości, patriotycznych więzów rodzinnych uosobionych w tradycyjnym „polskim domu”, poczucia odrębności wobec innych narodów kształtowane przez czynniki narodowotwórcze takie jak: symbole narodowe, język, barwy narodowe, świadomość pochodzenia, historia narodu, świadomość narodowa, więzy krwi, stosunek do dziedzictwa kulturowego, kultura, terytorium, charakter narodowy –  poczucie tożsamości narodowej, szczególnie ujawniające się w sytuacjach kryzysowych, gdy potrzebne jest wspólne działanie na rzecz ogólnie pojętego dobra narodu – oto podstawowe cechy, które powinny określać kandydata na prezydenta RP.Aktualnie w sondażach prowadził Donald Tusk, lecz podjął decyzję nie kandydowania w wyborach. Wygłosił za to expose tym razem bez 132 obietnic łącznie z cudami, w tym irlandzkim. Przemówienie dotyczyło polityki rządu / czytaj kancelarii premiera / w zakresie finansów publicznych ze stereotypem  zaciskania pasa. Poszczególne tezy programu wygłoszone chaotycznie, bez precyzyjnego określenia i sprecyzowania zamierzeń, nie zostały nawet uzgodnione z koalicjantem / PSL /.  Ostatnio padło następne oskarżenie przez Tuska prezydenta RP za niepowodzenia rządu w prywatyzacji szpitali określone jako cyniczne i podłe. Oczywiście dzisiejsza decyzja Tuska niczego nie przesądza, być może trwać będzie tylko do „zakończenia afery hazardowej”, a potem…? Ale zdobycie Olimpu, gdzie bogowie olimpijscy, w tym z najważniejszym Zeusem kierowali ludzkimi losami, zakończy się niewątpliwie upadkiem z Góry Olimp, jeszcze przed jej zdobyciem, o czym niektórzy pretendenci powinni pamiętać. I cóż wtedy? Pozostanie zapewne jedynie do zdobycia Góra Olimp na Marsie / Olympus Mons /, lub co najwyżej nasza stara polska Świnica z prezydenckim obciachem włącznie. Decyzja Tuska nie kandydowania w wyborach prezydenckich powszechnie  uważana jest za upadek z Olimpu, z obciachem włącznie.A oto wyznania kandydata na prezydenta RP premiera Donalda Tuska / „Ponuro – śmieszny teatr z Donaldem Tuskiem w tle” „Głos Polski” Toronto nr 47   z 25 . XI – 1.XII 2009 /:- „Jak wyzwolić się od tych stereotypów, które towarzyszą nam niemal od urodzenia, wzmacniane literaturą, historią, powszechnymi resentymentami?  Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło – ponuro –śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych urojeń? Polskość to nienormalność – takie skojarzenie nasuwa mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze, wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnie ochoty dźwigać. Piękniejsza od Polski jest ucieczka od Polski – tej ziemi konkretnej, przegranej, brudnej  i biednej. I dlatego tak często nas ogłupia, zaślepia, prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem. - W dniach 12 – 14 czerwca 1992 roku jako wiceprzewodniczący Zarządu Głównego Kaszubsko – Pomorskiego, tuż po upadku rządu Bieleckiego, Donald Tusk uczestniczył w II Kongresie Kaszubskim, który odbywał się w Domu Technika w Gdańsku przy ul. Rajskiej 6. 13 czerwca wygłosił programowe przemówienie zatytułowane: „Pomorska idea regionalna jako zadanie polityczne”. Przedstawił w nim program pełnej autonomii Pomorza / Kaszub/, które winno posiadać nie tylko własny rząd, ale i własne wojsko i własny pieniądz. Na takie dictum siedzący goście / ks. prof. Pasierb, posłowie Wyborczej akcji katolickiej Alojzy Szablewski i Feliks Pieczka, jeden senator, szefowie Wielkopolan i Górnoślązaków, oraz inni/ wyrażali swe oburzenie, gdyż oni nie widzieli Kaszub poza Polską. Siedzący w pierwszym rzędzie poseł Feliks Pieczka nie wytrzymał i wskoczył na estradę, podszedł do mikrofonu i wygłosił pozaprogramowe, piękne, patriotyczne kontrprzemówienie podkreślając, iż oddzielenie Kaszub od Polski byłoby nie tylko przestępstwem wobec polskiej racji stanu, ale i wobec interesu Kaszubów. Przypomniał też zebranym fragment hymnu kaszubskiego, który w języku polskim brzmi - + nie ma Kaszub bez Polonii, a bez Polski Kaszub  +”.W tym miejscu należy przypomnieć publiczną wypowiedź Adama Michnika na konferencji prasowej w Stanisławowie / Ukraina / w dniu 17 września 2009 roku / : „Moje marzenie – stwórzmy coś na kształt Beneluxu np. POLUKR, lub UKRPOL. Marzę byśmy potrafili razem zbudować coś wspólnego. Jeżeli zrobilibyśmy wspólny twór państwowy, coś na kształt Beneluxu – np. POLUKR, lub UKRPOL, to będziemy państwem z którym się będzie musiał liczyć każdy i na Wschodzie i na Zachodzie. To jest olbrzymia szansa. Ona jest realna. Teraz pytanie: co to pokolenie, które dzisiaj dochodzi do władzy w Polsce i na Ukrainie potrafi z tą szansą uczynić”.Dwie osoby PRZEDSTAWIAJĄCE się jako Polacy, dwie publiczne wypowiedzi, a myśl jedna: „ZLIKWIDOWAĆ POLSKĘ, TĘ ZIEMIĘ KONKRETNĄ, PRZEGRANĄ, BRUDNĄ I BIEDNĄ. UCIEC OD TEJ PRZEGRANEJ POLSKI CO JEST PIĘKNIEJSZE NIŻ W NIEJ BYTOWANIE Z OGŁUPIENIEM, ZAŚLEPIENIEM PROWADZĄCYM W KRAINĘ MITU. SAMA POLSKA  JEST MITEM”. O CZYM WIĘC MARZĄ CI SPADKOBIERCY PO WEHRMACHTACH I PARTIACH KOMUNISTYCZNYCH, O PIĄTYM ROZBIORZE POLSKI? ONI MARZĄ O LIKWIDACJI POLSKI I POLSKOŚCI, TEJ NIENORMALNOŚCI PRZEDSTAWIANEJ JAKO PONURO-ŚMIESZNY TEATR.Zaiste, ponuro-śmiesznym teatrem jest kandydatura Donalda Tuska na urząd prezydenta RP i popierający tę kandydaturę Adam Michnik. W kandydatów tle przewija się postać  fanfarona Włodzimierza Cimoszewicza, który deklaruje wspomaganie każdego, aby tylko zablokować reelekcję. No cóż, może z tej fanfaronady wykluje się w ostatniej chwili kandydat, zapewne PO. Włodzimierz Cimoszewicz, m.in. b. premier, b. minister spraw zagranicznych, b. v-ce marszałek Sejmu RP, sygnatariusz haniebnego  oświadczenia ośmiu b. ministrów spraw zagranicznych w sprawie odwołania szczytu Trójkąta Weimarskiego. Oświadczenie to, zainicjowane i zredagowane przez komunistę Dariusza Rosatiego jest rozumiane również jako podważanie polskiej racji stanu. Włodzimierz Cimoszewicz z listy Macierewicza w 1980 roku pod pseudonimem  „Carex” został współpracownikiem wywiadu. Ujawniono publicznie / poseł Jan Beszta Borowski /, iż ojciec Włodzimierza Cimoszewicza był członkiem „organizacji przestępczej” – Informacji Wojskowej. Wg. Beszty – Borowskiego: „szef Informacji Wojskowej w Wojskowej Akademii Technicznej o nazwisku Marian Cimoszewicz miał zwyczaj rozmawiania z ludźmi, trzymając w ręku pistolet, obracając nim z palcem na cynglu”. Znany jest fakt śmierci jednego z podwładnych w wyniku takich rozmów / cyt. za „Gazetą Wyborczą z 11 października 1991 roku/.

Marian Cimoszewicz po wybuchu wojny był na służbie zaborców bolszewickich, rekwirując płody rolne od polskich rolników na rzecz najeźdźcy. Był to t.zw. „seksota” – tajny agent komisarza kadr, ówczesnego naczelnika kadr w dziale technicznym parowozowni w Białymstoku. W 1943 roku Cimoszewicz ukończył szkołę pracowników politycznych i do końca wojny był w aparacie politycznym. Od kwietnia 1945 roku pracując w Informacji Wojskowej w ciągu trzech lat został komendantem w Głównym  Zarządzie Informacji, kontrolowanym wówczas przez dwóch sowieckich zbrodniarzy, pułkowników NKWD w Polsce: Wozniesieńskiego i Skulbaszewskiego, a także szefem Informacji Wojskowej w Wojskowej Akademii Technicznej / źródło Piotr Jakucki „Pułkownik Cimoszewicz”, Gazeta Polska z 4 listopada 1993 r. / Robert Mazurek /„Życie Warszawy” z 31 marca 1997 r. / podaje, iż Marian Cimoszewicz w Wojskowej Akademii Technicznej aresztował komendanta uczelni gen. Floriana Grabczyńskiego.  Z jego  rozkazu aresztowano też kilkunastu oficerów WAT, byłych akowców. Włodzimierz Cimoszewicz stwierdził: ”kto przekreśla PRL ten przekreśla cały mój życiorys”. Platforma Obywatelska jest polską partią polityczną założoną 24 stycznia 2001 roku przez Andrzeja Olechowskiego, Macieja Płażyńskiego, Donalda Tuska i Gromosława Czempińskiego zwanych czterema tenorami. Gromosław Czempiński na temat swojego zaangażowania w założenie PO wypowiada się jednoznacznie, bardzo zdecydowanie w mediach publicznych i wywiadach mówi, że to on sformułował koncepcję powołania Platformy Obywatelskiej, a następnie przekonał do niej m.in. Andrzeja Olechowskiego i Pawła Piskorskiego. Dodaje też, że rozmawiał na ten temat z obecnym premierem Donaldem Tuskiem. Nie tylko Gromosław Czempiński brał udział w akcji powołania Platformy Obywatelskiej, wymienia się bowiem też i innych funkcjonariuszy UOP, którzy w czasach PRL byli funkcjonariuszami służby bezpieczeństwa, była to zdecydowanie szersza akcja. Ta deklaracja Czempińskiego ujawnia rzeczywiste mechanizmy manipulowania polską scena polityczną. Raport z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych pokazuje m.in. jak służby wojskowe w początkach lat 90 destabilizowały polską scenę polityczną, jak usiłowano rozbijać nowo powstałe niepodległościowe partie polityczne, by ograniczyć ich wpływ na życie publiczne odbudowywanego państwa polskiego. Platforma Obywatelska, partia polityczna powstała także z inspiracji byłych funkcjonariuszy SB według oceny niezależnych publicystów stanowi jej moralną kompromitację, a w wymiarze politycznym jest to katastrofalne dla Polski. Do poznania szerszego opisu poruszonych spraw związanych z powstaniem i funkcją Platformy Obywatelskiej i jej kandydatów na urząd prezydenta RP odsyłam PT Czytelników do publikacji – „Oszuści, tenorzy z esbeckimi ariami w tle”, „Głos Polski” Toronto / nr 43 z 28. X. 2009 /.W rozmowie z www. Niezalezna.pl  Czempiński potwierdził, że był tą osobą, która dała początek partii. Jak stwierdził, PO powstała dzięki jego rozmowom z politykami i długim przekonywaniem ich, że teraz jest czas i miejsce na powstanie partii. Rozmawiał z wieloma z nich, również z trójką tych, których później nazwano ojcami założycielami, trzema tenorami – Olechowskim, Płażyńskim, Tuskiem. Goszcząc na antenie Polsat News Czempiński odpowiadając na pytanie Doroty Gawryluk, czy to prawda, że namawiał Piskorskiego i Olechowskiego, by założyli Platformę Obywatelską – odpowiedział: „miałem dość duży udział w tym, że powstała Platforma Obywatelska, odbyłem wtedy olbrzymią ilość rozmów, a przede wszystkim musiałem przekonać Olechowskiego i Piskorskiego do pewnej koncepcji, którą oni później świetnie realizowali”. Zaangażowanie służb specjalnych w powstanie Platformy Obywatelskiej nie jest znane szerszej opinii publicznej, pomimo podania tej informacji w kanale ogólnopolskim stacji Polsat News. Okazało się, że były szef UOP nie mógł się z nią przebić publicznie / inne media nawet nie skomentowały jego wypowiedzi /. Gromosław Czempiński nazywany jest czwartym, lub nieznanym tenorem. Wg. Sławomira Cenckiewicza historyka, byłego pracownika IPN – współautora, wspólnie z Piotrem Gontarczykiem książki „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” / „Rzeczpospolita” z 17 lipca 2009 / jako agent służb PRL w USA Gromosława Czempiński szczególnie uważnie obserwował działalność „polonijnego kleru”. W 1976 roku w raportach dla warszawskiej centrali SB opisywał wizytę apb. Karola Wojtyły w Ameryce – pisze historyk. Z kolei publicysta „Rzeczpospolitej” Piotr Semka w artykule „Powrót Olechowskiego / pseud. „Must” dop. Autor /, czyli myśmy wszystko zapomnieli” przypomina istotne fakty z życia politycznego trzeciego tenora / „Rzeczpospolita” z 13 lipca 2009 /. Na razie Olechowski rozlicza swoją dawna partię Platformę Obywatelską. W latach 70 agenta tajnych służb PRL Andrzeja  Olechowskiego łączyły powiązania z Gromosławem Czempińskim - byłym peerelowskim funkcjonariuszem wywiadu pseud. „Tener” nr. ewid. 9606, a w ciągu ostatnich 20 lat postaci bardzo wpływowej, obracającej się na styku biznesu i polityki. Czempiński przypomniał o swojej roli współtwórcy Platformy Obywatelskiej, nie podał jednak na jakim obszarze wówczas  / lata 70 / krzyżowały się jego interesy z trzecim tenorem Andrzejem Olechowskim. Co obaj panowie porabiali w Genewie w latach 70 gdzie Olechowski poznał Czempińskiego i jaka panowała pomiędzy nimi relacja – agent – oficer prowadzący? Stronnictwo Demokratyczne, któremu patronuje Olechowski to powrót do idei Partii Demokratycznej – miejsca spotkania ludzi dawnej PZPR z  ludźmi pozycji. Zaleźć się w niej mają tacy weterani PD jak Marian Filar, Jan Widacki, czy Dariusz Rosati, oraz tacy bohaterowie opozycji jak Bogdan Lis. Nikt nie zauważy podobieństwa pomiędzy SD, a dawną Partią Demokratyczną? Paweł Piskorski przewodniczący Stronnictwa Demokratycznego, podejrzany o oszustwa na milionową skalę, o których niżej, były członek Platformy Obywatelskiej, niegdysiejszy współkreator samorządowej koalicji UW – SLD w Warszawie z lat 1994 – 1998 dzisiaj znowu wydzwania do członków SLD i innych lewicowych partyjek, a wówczas wrażenie apolitycznego komitetu zatroskanych obywateli będzie pełne i nikt być może nie zauważy analogii z przeszłości – z prezydenckich kampanii Jacka Kuronia czy Aleksandra Kwaśniewskiego.Trzej tenorzy zapowiadali na początku „wielką obywatelską rewolucję”, dlatego swój pierwszy wiec zorganizowali w gdańskiej Hali Olivia, stąd też wyszła polska rewolucja – tłumaczyli. Dzisiaj Andrzej Olechowski twierdzi: „Piskorski nigdy nie zawiódł”. Nie zawiódł? Na pewno? Kiedy w roku 1996 Urząd Skarbowy sprawdzał, czy majątek polityka ma pokrycie w jego dochodach, poprosił o dokumenty. Piskorski przedstawił wówczas z gdyńskiego kasyna Jackpol zaświadczenie potwierdzające, że wygrał w ruletkę 4 mld 950 mln starych złotych  / dzisiaj ok. pół mln zł /. Prokuratorzy SA pewni są, że dokument jest fałszywy. Kasyno nigdy nie wystawiło takiego zaświadczenia, zeznał dyrektor Jackpola. W gdyńskim kasynie można było jednorazowo postawić na ruletce maksymalnie 1 milion starych złotych. Aby wygrać tak dużą sumę trzeba byłoby wygrać z rzędu 138 gier i to przy założeniu, że za każdym razem obstawia się maksymalną stawkę i za każdym razem „rozbija bank” – zeznał szef kasyna. Na fałszywym zaświadczeniu z kasyna, które urzędnikom pokazał Piskorski, są podpisy kasjerki i pracownika Sławomira P. Kasjerka zaprzeczyła, aby to był jej podpis, natomiast Sławomira P. śledczym nie udało się przesłuchać. – Od kilku lat poszukiwany jest za oszustwo przez prokuraturę w Wejherowie – mówią prokuratorzy. Tymczasem legalność majątku Pawła Piskorskiego w ramach dużego śledztwa dotyczącego gangu pruszkowskiego jest przedmiotem badań śledczych. Ponadto nie dawno / styczeń 2010 / przeszukano mieszkanie Piskorskiego w poszukiwaniu umowy sprzedaży dzieł sztuki na sumę ok. 1 mln zł. Wg. zarzutów prokuratorskich umowa sprzedaży dzieł sztuki została sfałszowana, co potwierdzają opinie biegłych. Pawłowi Piskorskiemu zagraża 5 lat pozbawienia wolności. Andrzej Olechowski zrezygnował już z prowadzenia jego kampanii wyborczej przez Pawła Piskorskiego.

Należy uznać ”za pewne”: Paweł Piskorski 138 razy pod rząd rozbił bank w kasynie Jackpol wygrywając w ruletkę 500.000 zł i ”wylegitymował” się fałszywą umową z antykwariuszem na sumę 1 mln zł. Natomiast pewne jest, iż kandydat na prezydenta RP Andrzej Olechowski był agentem peerelowskiej bezpieki, tajnym współpracownikiem kontrwywiadu zagranicznego PRL zarejestrowany 4 listopada 1974 r. o pseudonimie „Must”. Wywiad załatwił mu w 1973 roku pracę w sekretariacie Konferencji Narodów Zjednoczonych d.s. Handlu i Rozwoju – UNCTAD w Genewie. W tym czasie jego oficer prowadzący  - Gromosław Czempiński został sekretarzem ambasady PRL w Szwajcarii. Olechowski w latach 1985 – 87 prowadził działalność agenturalną w Banku Światowym w Waszyngtonie. Jak wielu innych peerelowskich agentów znalazł się w otoczeniu prezydenta Wałęsy. To właśnie dzięki jego rekomendacji Olechowski został w 1992 roku ministrem finansów, a w latach 1993 – 95 ministrem spraw zagranicznych. W wyborach prezydenckich 2000 roku Olechowski uzyskał 17,3% głosów. Osoby wspierające wówczas tę kandydaturę to plejada PRL-owskiej agentury. Udział Olechowskiego w wyborach prezydenckich miał na celu wykreowanie go, jako człowieka politycznie niezależnego, odpowiedzialnego „męża stanu”, popieranego przez elektorat „elit” III RP.Na kandydata Platformy Obywatelskiej w wyborach prezydenckich w przypadku nie kandydowania Donalda Tuska przewidywany jest obecny marszałek Sejmu RP Bronisław Komorowski. To ten polityk, który publicznie skomentował nieudolność snajpera sowieckiego strzelającego na granicy gruzińskiej do Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego.Były wiceminister obrony narodowej i b.szef Komisji Weryfikacyjnej WSI Antoni Macierewicz złożył w Prokuraturze Okręgowej w Warszawie zawiadomienie o uzasadnionym podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez Bronisława Komorowskiego. Potwierdził to Mateusz Martyniuk rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Obecnie prowadzone jest prokuratorskie postępowanie sprawdzające. Przedmiotem postępowania sprawdzającego jest polecenie wydane przez b. ministra obrony narodowej wydanie certyfikatu bezpieczeństwa NATO BOLESŁAWOWI  IZYDORCZYKOWI, byłemu szefowi WSI, podejrzanemu o współpracę z rosyjskim służbami specjalnymi. Sprawie nadano kryptonim „Gwiazda”.Towarzysz Szmaciak, Szmaja, jak nazywają Jerzego Szmajdzińskiego, staje w szranki ze spadkobiercami po różnych wehramachtach, partiach komunistycznych, służbach specjalnych PRL, TW i innych „zasłużonych” dla Polski i polskości mętach rodem z „łże elit”, o godność prezydenta RP. Staje oto: ”nowego człowieczeństwa Adam”/ Lenin/ i „profil czwarty” / Stalin /, z  pieśnią na ustach Wisławy Szymborskiej”. Kandydat to liryczny, z hymnem ZSMP: „Chcę opisać cię barwą i słowem, Żywić w pracy, w nauce i w pieśni, Spójrz gołębi obłok jak płomień Czyste niebo nad głową zakreśli”. Tow. Jerzy Szmajdziński, członek KC PZPR zachwalał i zachwala tradycje ORMO i MO w walce z bronią w ręku z reakcyjnym podziemiem. Martwił się młodzieżą, która nie zna życiorysu Feliksa Dzierżyńskiego. PPR i KPP uważa za inspiratora nowoczesnego patriotyzmu. Ubolewał nad słabością pracy ideologicznej w 1968 roku. Współpracował z tygodnikiem „Rzeczywistość” związanym z antysemickim Zjednoczeniem Patriotycznym „Grunwald”. Wierzył w perspektywy ZSMP w XXI wieku.Wystawiając Jerzego Szmajdzińskiego, najbardziej obciachowego kandydata, do urzędu prezydenta RP SLD potwierdził swój postkomunistyczny rodowód.Kandyduje obecny prezydent RP Lech Kaczyński ubiegając się o reelekcję. Polityka wschodnia obecnej głowy państwa związana z Ukrainą jest związana z t.zw. poprawnością polityczną. Katolicki Uniwersytet Lubelski uhonorował Lecha Kaczyńskiego doktoratem honoris causa, ale stanął on  w poczcie z innym laureatem tego wyróżnienia – ukraińskim nacjonalistą Wiktorem Juszczenką prezydentem Ukrainy. Nacjonalista Stepan Bandera, kat narodu polskiego, okrutny morderca, hitlerowski kolaborant w utworzonej SS-Galizien, zbrojnego ukraińskiego ramienia hitlerowskich ludobójców, odpowiada za ludobójstwo na Wołyniu oraz m.in. za kaźń lwowskich profesorów na stokach Wzgórz Wuleckich we Lwowie w lipcu 1941 roku.  W tej ponurej zbrodni dokonanej przez banderowski batalion Nachtigall / Słowik / zginęło 45 profesorów lwowskich, wśród nich prof. Kazimierz Bartel trzykrotny premier II RP, oraz najstarszy z pomordowanych Adam Sołowij, ginekolog, położnik, profesor na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie, którego mój ojciec Maurycy Marian Szumański był asystentem, również zamordowany w akcji Nachtihall, ale później, w dniu 4 listopada 1941 roku, wraz z grupą następnych polskich intelektualistów. Bandera przed 1939 rokiem otrzymał karę śmierci za mord dokonany na ministrze Spraw Wewnętrznych Bronisławie Pierackim.

Odchodzący ze stanowiska prezydenta Ukrainy Wiktor Juszczenko nadał tytuł Bohatera Ukrainy Stepanowi Banderze. Reakcja polskiej opinii publicznej jest jednoznaczna – to policzek dla Polaków. Oburzenie wyrażają środowiska kresowe. Bolesnej lekcji udzielili nam Ukraińcy, w zaślepieniu politycznym polskich elit wyrażających poparcie dla jego nacjonalistyczno - faszystowskich zachowań i dokonań. Dzisiaj dezaprobatę dla zachowań Juszczenki, po skandalicznej decyzji nadania tytułu Bohatera Ukrainy Stepanowi Banderze wyrażają również ci, którzy jeszcze kilka miesięcy temu atakowali środowiska kresowe, czy ks. Tadeusza  Isakowicza-Zaleskiego za politykę  „historycznego podważania pojednania”, czy też „psucie relacji polsko-ukraińskich”. Polskie elity „poprawne politycznie” usiłują za wszelką cenę unikać prawdy historycznej: „bo nawet krzyży nam nie dali”, zapewne w imię zacierania śladów po zbrodniarzach i i ich ofiarach. Tymczasem rządzący nie pamiętają, lub nie chcą pamiętać, iż nie istnieje zbrodnia doskonała, tym bardziej „zapomniane historycznie” ludobójstwo. A może polskie elity wzór biorą ze słynnego cytatu armeńskiego Adolfa Hitlera z 1939 roku wydającego rozkaz ataku na Polskę: „Naszą siłą jest nasza szybkość i brutalność. Dżyngis Chan rzucił miliony kobiet i dzieci na rzeź z premedytacją i z lekkim sercem – historia widzi w nim tylko wielkiego założyciela państw. To, co mówią o mnie słabe cywilizacje zachodnioeuropejskie, nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Wydałem rozkaz - i zastrzelę każdego, kto wyrazi choć jedno słowo krytyki - że celem wojny nie jest osiągnięcie jakiejś linii geograficznej, ale fizyczna eksterminacja wrogów. Obecnie tylko na wschodzie umieściłem oddziały SS Totenkopf, dając im rozkaz nieugiętego zabijania bez litości wszystkich mężczyzn, kobiet  dzieci i starców polskiej rasy i języka, bo tylko tą drogą zdobyć możemy potrzebną nam przestrzeń życiową. Kto w naszych czasach jeszcze mówi o eksterminacji Ormian?"Haniebne są wyrazy poparcia  Juszczenki dla nacjonalistów – jego uczestnictwa w rozmaitych uroczystościach upamiętniających wykonawców wielkiego ludobójstwa Polaków, Ormian, Żydów, Ukraińców, Czechów w czasie II wojny światowej, haniebne jest również zaangażowanie prezydenta Ukrainy w rehabilitacji zbrodniarzy OUN – UPA , oraz dywizji  SS„Galizien”, czy batalionu „Nachtigall”. Haniebne jest zachowanie polskiego establishmentu, kompromitującego Polskę, uległości wobec tych zachowań. W czasie obchodów rocznicy rzezi wołyńskiej haniebna była nieobecność przedstawicieli polskich władz, jak i odmowa patronatu prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski zapewne przestraszony obecnością na posiedzeniu Sejmu ambasadora Ukrainy w Polsce w sposób skandaliczny odmówił poddania pod głosowanie rocznicowej uchwały o ludobójstwie na Wołyniu. Po wielu targach i szarpaninach Sejm RP raczył użyć terminu w określeniu ludobójstwa jako „ czyny mające znamiona ludobójstwa”. A to oczywiście nie to samo, co uchwała o ludobójstwie. Oczekuje się stosownej reakcji Lecha Kaczyńskiego na nadanie tytułu Bohatera Ukrainy Stepanowi  Banderze przez Wiktora Juszczenkę, tym bardziej, że zbrodnie faszystów z Organizacji Nacjonalistów Ukraińskich - Ukraińskiej Powstańczej Armii dokonane na Wołyniu zostały nazwane przez głowę państwa ludobójstwem w liście wystosowanym w lipcu 2009 roku  do uczestników XV Kongresu Kresowian na Jasnej Górze, w miejscu tak znaczącym i świętym dla Polski i Polaków. Tym określeniem- ludobójstwo- w swoim liście prezydent Lech Kaczyński przeciwstawił się poprawności politycznej polskiego establishmentu. W trakcie pisania tego tekstu odnotowałem dzisiejsze / 30 stycznia 2010 roku / oświadczenie Mariusza Handzlika – podsekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta:  „Z konsternacją przyjęliśmy uhonorowanie Bandery”. Mariusz Handzlik w szerokim wystąpieniu zaznaczył m.in. „… niewskazanym wydaje się być podejmowanie decyzji, z którymi zasadniczo nie zgadza się partner… oczekujemy, iż strona ukraińska nie tylko będzie przestrzegać litery prawa, ale i z większym wyczuciem etycznym, oraz politycznym będzie podchodzić do trudnych spraw historycznych” – zaznaczył w konkluzji prezydencki minister / źródło   PAP. prezydent.pl /. Lech Kaczyński, internowany Stanu Wojennego, poseł III RP, prezydent Warszawy, senator III RP herbu Pomian wywodzi się z rodziny patriotycznej – ojciec Rajmund Kaczyński herbu Pomian, uczestnik Powstania Warszawskiego odznaczony Krzyżem Walecznych i Orderem Virtuti Militari, członek AK, matka Jadwiga Jasiewicz herbu Rawicz była żołnierką AK, sanitariuszką Powstania Warszawskiego. Kornel  Morawiecki – założyciel i przewodniczący „Solidarności Walczącej” ogłosił, iż będzie kandydował w tegorocznych wyborach prezydenckich. Morawiecki pragnie odbudować zaufanie obywateli do państwa, a przede wszystkim do urzędu prezydenta – podał portal Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża /www. wordpress.com /. Aleksander Szumański

Fiszer: Błąd pilotów nie jest przesądzony Nie wykluczajmy awarii, także przyczyną zatrzymania instrumentów pokładowych o godz. 8:41 mogła być awaria instalacji elektrycznej - mówi gość Kontrwywiadu RMF FM, ekspert lotnictwa mjr Michał Fiszer.- To, że piloci znaleźli się tak nisko, to mogły być błędne wskazana wysokościomierzy lub złe podanie ciśnienia przez kontrolera - dodaje.

Konrad Piasecki: Jeśli urządzenia pokładowe Tupolewa przestały pracować o 8.41, czy możemy przyjąć, że to była właśnie godzina katastrofy? Michał Fiszer: - Najprawdopodobniej tak.

A mogą być jakieś inne przyczyny, które przerwały pracę instrumentów Tupolewa? - Wyłączenie się energii elektrycznej mogłoby być taką przyczyną, ale o ile wiadomo, to podobno pierwsze uderzenie samolotu nastąpiło w słup wysokiego napięcia i elektrownia potwierdza tę godzinę. Ale to nieoficjalne informacje, które gdzieś tam zasłyszałem.

Co będzie ostatecznym dowodem tej godziny katastrofy? Zapis czarnej skrzynki? Czy ona nam powie wszystko? - Rejestratory pokładowe mają niezależne, własne zasilanie i one powinny zarejestrować dokładnie godzinę zderzenia samolotu z ziemią.

Ta czarna skrzynka, rejestratory pokładowe odczytywane są już 20. dzień. Czy to musi trwać tak długo?- Czasami to trwa nawet pół roku, gdy np. Amerykanie badają katastrofę. My to robimy ekspresowo, czyli już 20 dni, już coś wiemy.

Dlaczego to trwa tak długo? - Dlatego, że są tam setki różnego rodzaju zapisów w postaci cyfrowej, która wygląda jak elektrokardiogram. Trzeba to przetworzyć na animację ruchu samolotu, na parametry w poszczególnych, kluczowych elementach. Trzeba to ustalić, sprawdzić w każdym poszczególnym elemencie i spróbować odtworzyć, co się w tym momencie z samolotem działo, dlaczego akurat były takie parametry, a nie inne, porównać je ze sobą, przeprowadzić ekspertyzy, odpowiednie obliczenia, itd. Ale dla wszystkich najbardziej istotna jest kwestia nagrań głosowych.

Czy te nagrania głosowe też muszą być odtwarzane i spisywane tak długo? - Nagrania głosowe są zapewne odtworzone i spisane, tylko teraz kwestia ułożenia ich na tej osi czasu, czyli dołączenia ich, sprawdzenia co się działo, w którym momencie, w  jakim samolot był w danym momencie położeniu, jakie miał parametry lotu i co w tym momencie mówiła załoga. To nie jest kwestia tego, że te nagrania nie zostały odczytane i spisane, tylko kwestia ich ułożenia na tej wspomnianej osi czasu. Poza tym wszyscy, szczególnie dziennikarze, ekscytują się nagraniami głosowymi, a to jest tylko jeden, drobny element, a najważniejsze są parametry lotu zapisane w postaci cyfrowej. Nagrania głosowe mogą powiedzieć bardzo dużo o tym, co się działo, czego mogą czasami nie zarejestrować rejestratory, a co mogła zauważyć załoga. Czasami jest jednak tak, że nie powiedzą kompletnie nic, bo załoga nie wie, co się stało, co się dzieje. Tylko dla stwierdzenia tego, czy załoga miała świadomość, czy nie miała świadomości, te nagrania są kluczowe.

Spośród czterech hipotez prokuratury, która przemawia do pana najbardziej?- Zawsze podkreślałem, żeby nie wykluczać awarii technicznej tego samolotu, a nie od razu zwalać wszystko na pilotów i robić nagonkę na szkolenie lotnicze czy inne tego typu sprawy.

Ale nie uważa pan, że w przypadku tej katastrofy błąd załogi jest właściwie przesądzony, pewny? - Nie, nie uważam tak.

Czy nie jest tak, że, jak mówią Rosjanie, samolot był w stanie idealnym, doszło jednak do błędów i złych obliczeń załogi? - Samolot mógł być w stanie idealnym w momencie startu, a w trakcie lotu mogła nastąpić jakaś awaria, która spowodowała, że przestał być w stanie idealnym.

A o jakie złe obliczenia załogi może chodzić Rosjanom? - O profil podejścia do lądowania oczywiście. W lotniczym takim żargonie mówi się "obliczenie". Obliczenie w sensie wyliczenie kąta zniżania w stosunku do prędkości, odległości do pasa, wysokości lotu samolotu.

Pańskim zdaniem - co się stało, że oni kilometr przed pasem byli tak nisko? - Przyczyn może być bardzo wiele. Po pierwsze, jeżeli samolot był w pełni sterowny i kontrolowalny przez pilotów - mieli wpływ na tor jego lotu - to błąd mógł być nie tylko załogi. Mogło dojść np. do awarii wysokościomierza, który pokazuje odległość w metrach, czy złego jego ustawienia, czy błędnego podania ciśnienia przez kontrolera. Ogólnie mówiąc - niewłaściwe wskazania wysokości. Mogło też się zdarzyć, że samolot nie był w pełni sterowny i zniżał się samoczynnie bez woli pilotów.

A dlaczego, pańskim zdaniem, oni zlekceważyli system ostrzegania, który krzyczał do nich, żeby się podnieśli? - Gdyby przyjąć hipotezę, która nie została - podkreślam - odrzucona, czyli awarii technicznej - jeżeli samolot był nie sterowny, nie mieli wpływu na tor lotu. Dlaczego mamy mówić: "zlekceważyli"?

Mogli nie móc zareagować?- Tak jest.

A co pana najbardziej zastanawia w tej katastrofie? - Nic - katastrofy się zdarzają. Trzeba wyjaśnić przyczyny. Ja, służąc w lotnictwie przez bardzo wiele lat, widziałem wiele katastrof, wypadków, sytuacji groźnych. Zawsze jest tak, że jest to zaskakujący, niemożliwy do wyreżyserowania splot okoliczności i każda z tych katastrof jest nieprzewidywalna przez instrukcję. Są jakieś wskazówki, które mówią, jak należy postąpić w danej sytuacji, ale z reguły, gdy dochodzi do katastrofy to zbiegają się takie okoliczności, że nikt by nigdy nie wpadł, że może dojść do zbiegów takich przypadków i mogą wystąpić takie warunki czy zaskakujące okoliczności.

Na koniec chciałem zapytać pana o dwie rzeczy, które mnie bardzo zastanawiają - jak to się stało, że mimo kilku ton paliwa w Tupolewie, tam nie doszło do wybuchu? - Jeżeli samolot uderzył skrzydłem w ziemię, a ono pękło - zbiorniki paliwa w samolocie są to integralne zbiorniki, czyli powierzchnię wewnętrzną skrzydła się wykorzystuje na gromadzenie paliwa i z tego paliwa zrobił się "aerozol". Wylało się ono wcześniej na drzewa a samolot spadł dalej, za paliwo i nie zapalił go. Czasami się to zdarza - rzadko, ale może się tak zdarzyć.

Jeszcze jedno pytanie. Dlaczego on był tak potwornie zniszczony? Tupolewy uchodzą za samoloty o bardzo mocnej konstrukcji, a tam właściwie niemalże nie było czego zbierać. - Proszę państwa, samolot to niestety nie czołg. To jest bardzo delikatna konstrukcja. Mocna konstrukcja samolotu jest bardzo delikatną konstrukcją w ogólnym rozumieniu. Samolot uderzając z prędkością 270 - 300 km w drzewa - proszę sobie wyobrazić jakby wyglądał każdy, nawet najsolidniejszy samochód osobowy, po zderzeniu z prędkością 270 km/h z drzewami. RMF

Krajobraz polityczny przed wyborami Zgłoszono już wszystkich kandydatów w wyborach prezydenta Rzeczypospolitej, które odbędą się 20 czerwca br. PiS odwlekało ogłoszenie swojego kandydata - choć chyba wszyscy spodziewali się, że to właśnie on wystartuje w zbliżających się wyborach. Przyczyna? Ogłosić kandydaturę Jarosława Kaczyńskiego można było dopiero po pogrzebie ostatniej ofiary katastrofy pod Smoleńskiem. Na liście oficjalnych kandydatów tylko dwóch jest "wybieralnych", tzn. mających realne szanse na wejście do drugiej tury: Jarosław Kaczyński i Bronisław Komorowski. Pozostali raczej nie wezmą udziału w finale. Po co więc startują?

Kandydatów jest zbyt wielu Startują z kilku powodów. PSL i SLD musiały wystawić swoich kandydatów. Partia polityczna nie może zrezygnować z wystawienia swego reprezentanta, bo grozi to utratą części elektoratu: część jej wyborców (ale i działaczy) może tak głęboko się zaangażować w walkę po stronie "cudzego" kandydata, że w końcu stanie się on ich własnym. Dla takich kandydatów jak Marek Jurek czy Kornel Morawiecki (którzy nie dysponują poważnymi funduszami) wybory to okazja do zbudowania struktur partyjnych w oparciu o komitety wyborcze. Będą oni próbowali odegrać większą rolę w wyborach samorządowych i parlamentarnych. Ale i dziś, i w przyszłości problemem dla nich będzie bardzo wysoki koszt kampanii wyborczej. Janusz Korwin-Mikke zawsze korzysta z okazji promowania swych liberalnych poglądów ekonomicznych i wystąpi na każdej trybunie, która będzie dla niego dostępna. Wyboru jednak spodziewać się nie może. Andrzej Olechowski zapewne liczy na to, że PiS i PO tak dalece "pokaleczą się" w wyborczej walce, że on na tym skorzysta, w myśl powiedzenia: Gdzie się dwóch bije, tam trzeci korzysta. Popierający go działacze Stronnictwa Demokratycznego z pewnością chcieliby jego powrotu na scenę polityczną. Posiadają majątek i struktury lokalne, ze szczeblem powiatowym włącznie. Część z nich po prostu żyje z tego majątku i nie wykazuje już wigoru politycznego, ale... Pozostali kandydaci nie mają najmniejszych szans - zapewne będą jednak chcieli przypomnieć o sobie wyborcom, zaistnieć publicznie lub drogo "sprzedać" (za obietnice personalne i programowe) swe ewentualne poparcie jednego z "finalistów". Ale zebranie 100 tys. podpisów może okazać się dla wielu z nich niemożliwe do uzyskania.

Perspektywa Prawa i Sprawiedliwości Mimo że wszyscy wiedzieli, iż Jarosław Kaczyński wystartować musi, to problem Prawa i Sprawiedliwości pozostaje bardzo poważny. Jeżeli prezes PiS wygra (co bardzo prawdopodobne), to będzie musiał zrezygnować z członkostwa i przewodnictwa w partii. To dla niego trudna perspektywa. Partia jest jego dziełem autorskim. Nie ma w niej następcy, który byłby jednocześnie lojalny i miał silne poparcie w strukturach. "Trzeci bliźniak" - Ludwik Dorn, jest dziś poza PiS, a jego stosunki z Jarosławem Kaczyńskim były ostatnio bardzo złe. Przemysław Gosiewski, drugi z ewentualnych następców prezesa PiS, zginął w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem. Jest jeszcze kilku innych polityków PiS, którzy mogliby zastąpić obecnego prezesa - ale albo brakuje im zaufania ze strony szefa, albo po prostu charyzmy. Kandydaci młodszego pokolenia, np. Zbigniew Ziobro, nie należą do tzw. zakonu, czyli do starych współpracowników braci Kaczyńskich jeszcze z okresu Porozumienia Centrum. "Zakon" zresztą za Ziobrą nie przepada i obawia się jego ambicji. PiS ma zatem bardzo trudny problem: kto poprowadzi partię do wyborów samorządowych na jesieni tego roku i parlamentarnych w roku przyszłym? Kto zapewni zwycięstwo (lub przynajmniej dobry wynik) i utrzyma jedność formacji? Ewentualna przegrana Jarosława Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich spowodowałaby kryzys w partii ze wszystkimi tego konsekwencjami. Kilka lat temu PiS miałoby łatwiejszą sytuację: szefem partii mógłby zostać np. Ludwik Dorn (gdyby Jarosław Kaczyński kandydował) lub kandydatem na prezydenta mógłby być Marek Jurek czy Kazimierz Marcinkiewicz (gdyby nie wybrał kariery celebryty skandalisty). W niektórych mediach sugerowano nawet, że kandydatem w wyborach prezydenckich ma zostać Janusz Śniadek, opierając to przypuszczenie na udzieleniu mu głosu w czasie pogrzebu pary prezydenckiej na Wawelu. Tymczasem wyjaśnienie było proste: Janusz Śniadek jest przewodniczącym NSZZ "Solidarność" i miał obowiązek pożegnać w imieniu związku osobę, która kiedyś nim kierowała. Śniadek nie jest członkiem PiS. Kandydować mógłby także poprzedni lider "Solidarności" Marian Krzaklewski - ale jego drogi z PiS rozeszły się w czasie wyborów do Parlamentu Europejskiego.

Konsekwencje tych wyborów Zarówno zwycięstwo kandydata PO, jak i wiktoria PiS będą miały negatywne skutki dla ich formacji. Zwycięstwo Bronisława Komorowskiego spowodowałoby skupienie środowisk kojarzonych z konserwatywnymi w PO wokół Pałacu Prezydenckiego i osłabienie ich pozycji w partii. Platforma przesunęłaby się jeszcze bardziej w kierunku liberalno-lewicowym. Zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego oznaczałoby utratę przez PiS charyzmatycznego przywódcy - co może mieć konsekwencje w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych. Jego ewentualna klęska (co mało prawdopodobne) przyniosłaby wielki kryzys w PiS. Klęska Komorowskiego nie będzie miała negatywnych konsekwencji dla jego środowiska - każdy zrozumie, iż w tej sytuacji (katastrofy lotniczej) wygrać nie mógł, kampania wyborcza może umocnić jego osobistą pozycję w PO jako "polityka superligi". Czy Donald Tusk nie poczuje się tym zaniepokojony? Dla Polaków ważne jednak jest zupełnie inne pytanie: który kandydat najlepiej będzie służył naszej Ojczyźnie? Dr Jerzy Kropiwnicki

CONCESSIONAL RATES Wielkie emocje przeżywają inwestorzy. We wtorek (27 kwietnia) późnym popołudniem na giełdach świata doszło do lawinowej wyprzedaży (SP 500 stracił 2,34%, NASDAQ 2,04 proc., a CAC 3,8 proc.). W środę po południu rynek uspokoiła informacja, że na godzinę 16.45 zaplanowano konferencję Angeli Merkel, niemieckiej kanclerz, po spotkaniu z Dominique Strauss-Kahnem, szefem MFW poświęconym Grecji! Stan „rynków finansowych” zależy, jak widać, od tego, że się Pani Merkel spotka z Panem Kahnem. Niech się w takim razie spotykają jak najczęściej, to wyniki inwestycyjne OFE będą jeszcze lepsze. Okazało się, że ratowanie greckich finansów będzie kosztowało więcej, niż się wcześniej wydawało. Dominique Strauss-Kahn i Jean-Claude Trichet, szef Europejskiego Banku Centralnego, przekonywali niemieckich parlamentarzystów, że Grecja powinna dostać w ciągu trzech lat 100 – 120 mld euro, a nie tylko 45 mld euro, jak wcześniej deklarowano. Jak dobrze rozumiem „rynki” się uspokoiły, na wieść, że zwiększamy zadłużenie naszych dzieci i wnuków (bez ich zgody oczywiście – bo dzieci, jak ryby, głosu nie mają) o kolejne 55-75 mld euro. To jak byśmy zwiększyli zadłużenie o następne 50 mld euro, „rynki finansowe” pewnie wpadłyby w euforię. Ciekawe, jak będą reagowały, jak naszym dzieciom przyjdzie spłacać te długi? Politycy są blisko zrealizowania wezwania Pana George Sorosa, który kilkanaście dni temu powiedział Bloombergowi, że UE i MFW powinni zaoferować Grecji pożyczki tańsze niż może ona uzyskać na rynku.  („They have to be given some help from Europe or the IMF at concessional rates”). Ratowanie Grecji musi nastąpić po „stopie ustępstwa”, a nie rynkowej, bo ta ostatnia odzwierciedla jedynie niepewność i wątpliwości co do politycznej woli udzielenia Grecji pomocy – stwierdził Pan Soros. Ciekawy jestem jaka będzie „stopa ustępstwa”, gdy przyjdzie w przyszłości ratować tych, którzy teraz mają ratować Grecję? Dobrą wiadomość dla „rynków finansowych” miał też grecki minister pracy i ubezpieczeń społecznych Andreas Lowerdos. Oświadczył on, że Grecja nie przeprowadzi redukcji płac w sektorze publicznym, czego domagają się od niej Komisja Europejska, MFW i EBC. Oznacza to, że utrzymany zostanie „ożywczy popyt”, którego osłabienie, na skutek ograniczenia płac, mogłoby źle wpłynąć na „wskaźnik optymizmu greckich konsumentów”, który biorą pod uwagę „rynki finansowe” tak samo poważnie, jak komunikat  o planowanej konferencji prasowej Pani Merkel. No bo przecież,  jakby spadły wynagrodzenia, to spadłby popyt i wówczas musiałaby spaść też produkcja! Czy może ja coś pokręciłem jeśli chodzi o teorię Apostoła Keynesa i jego wyznawców? Dobre nastroje „rynków finansowych” może popsuć grupa niemieckich profesorów, która chce złożyć pozew do niemieckiego Sądu Konstytucyjnego z zamiarem zablokowania przyznania Grecji jakichkolwiek kredytów przez UE. (Grupa niemieckich profesorów złoży pozew sądowy w sprawie pomocy UE dla Grecji Grupa niemieckich profesorów złoży pozew do niemieckiego Sądu Konstytucyjnego z zamiarem zablokowania przyznania Grecji jakichkolwiek kredytów przez UE - pisze "Rheinische Post", cytując Joachima Starbatty, jednego z naukowców. "Kredyty (dla Grecji) to pogwałcenie ustaleń unijnego Traktatu z Maastricht. Będą też one stanowić nielegalne subsydium" - pisze gazeta. Starbatty stwierdził, że Grecja powinna dobrowolnie opuścić strefę euro). Pan Profesor Joachim Starbatty powiedział „Rheinische Post”, że „Kredyty (dla Grecji) to pogwałcenie ustaleń unijnego Traktatu z Maastricht. Będą one stanowić nielegalne subsydium”. „Acht und achtzig Professoren und Vaterland, Du bist verloren” - powiadał Kanclerz Bismarck. A tu proszę taka miła niespodzianka. Problem tylko w tym, że w niemieckim Trybunale Konstytucyjnym też jest paru „Professoren”. Aczkolwiek uznali oni nie tak dawno, że „zbieranie przez służby specjalne danych o połączeniach telefonicznych i internetowych jest niezgodne z Konstytucją”. Może, może…. Gwiazdowski

KOMITET KATYŃSKI PISZE DO PREMIERA list otwarty Podkreślamy, że wszelkie zaniechania oddają w posiadanie kłamstwu pole przynależne prawdzie. Nie znajdujemy żadnego usprawiedliwienia dla milczenia Pana Premiera w tej kwestii. KOMITET KATYŃSKI     
ul. Przyczółkowa 104 02-968 WARSZAWA tel. 604 565 334
Warszawa, 27 kwietnia 2010 r. Pan Donald Tusk Prezes Rady Ministrów RP List otwarty w sprawie działań władz państwa w związku z tragedią smoleńską Panie Premierze, Minęło 17 dni od daty śmierci Prezydenta RP prof. Lecha Kaczyńskiego, Pierwszej Damy Marii Kaczyńskiej oraz 94 innych osób, w tym parlamentarzystów, ministrów, dowódców Sił Zbrojnych RP, duchowieństwa i przedstawicieli środowisk katyńskich – x Córek i Synów Narodu Polskiego, którzy w 70. rocznicę zbrodni katyńskiej spieszyli oddać hołd Polakom w Katyniu, pomordowanym na "nieludzkiej ziemi". Śmierć spotkała ich poza obszarem Rzeczypospolitej Polskiej, na terytorium Federacji Rosyjskiej. W czasie kolejnych mijających dni od tej największej w dziejach powojennych tragedii narodowej, bezprecedensowej także w dziejach świata, opinia publiczna jest zdana na wyrywkowy, często sprzeczny medialny przekaz informacji na temat przyczyn tragedii pod Smoleńskiem. Zdumiewa nas coraz bardziej w tym kontekście dwuznaczna bierność i milczenie władz RP, z Panem Premierem na czele. Z niezrozumiałych dla nas względów Pan, Prezes Rady Ministrów Rzeczypospolitej Polskiej milczy, ignorując (zapewne nieświadomie) konstytucyjnego suwerena, czyli Naród. Pańskie przemowy na płycie lotniska wojskowego wobec majestatu śmierci zaklętego w dziesiątki trumien z ciałami Polaków transportowanych z Moskwy, osobisty udział w ceremoniale żałobnym i nawet najbardziej przejmujące przemowy nie zamykają sprawy. Polacy oczekują dogłębnego wyjaśnienia wszystkich okoliczności śmierci Głowy Państwa i osób towarzyszących. Rodziny 21.857 Oficerów Wojska Polskiego i Oficerów Policji Państwowej Drugiej Rzeczypospolitej od dzisiejszej Rosji oczekują na rehabilitację wszystkich zamordowanych w rzezi katyńskiej  1940 roku oraz odtajnienie dokumentów rosyjskiego postępowania katyńskiego i pełny do nich dostęp oraz dotarcie do dokumentów źródłowych w zachodnich i wschodnich archiwach. Rodziny Zamordowanych oczekują uroczystej ekshumacji i uroczystego złożenia pomordowanych do grobów w Ziemi Ojczystej godnych żołnierzy, którzy ponieśli śmierć w obronie Ojczyzny oraz w obronie tych wszystkich nieśmiertelnych wartości, których Polska była dla Nich symbolem i gwarantem. Dość już zadziwiającej cały świat (świadczą o tym komentarze płynące ze wszystkich kontynentów) bierności najwyższych przedstawicieli RP, których powinnością jest dbałość o ustalenie prawdy i przekazanie jej Narodowi! Dość nasuwającego podejrzenia o kompleksy milczenia polskich władz w oczekiwaniu na rosyjskie dictum w kwestii interpretacji wydarzenia skutkującego dekapitacją Rzeczypospolitej. Odmawiamy Panu prawa do milczenia i, używając bliskiej panu terminologii futbolowej, gry na czas! Od konstytucyjnego zwierzchnika władzy wykonawczej w Polsce oczekujemy pełnego zaangażowania, które jest jedynym możliwym zachowaniem wobec tragicznej śmierci Prezydenta RP i pozostałych członków delegacji. Również Pański bezpośredni podwładny, Minister Obrony Narodowej Bogdan Klich, powinien jak najpilniej pospieszyć z przedstawieniem opinii publicznej raportu z działań 36 Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, którego naczelnym zadaniem było i jest zapewnienie bezpiecznego transportu najwyższych przedstawicieli władz naszego państwa. Skandalem jest brak przedstawicieli rządu na pogrzebie Ś.P. majora WP Arkadiusza Protasiuka. Tak ostentacyjne lekceważenie ofiary polskiego żołnierza-pilota wskazywać by mogło, że w Platformie Obywatelskiej odbyły się już prawybory winnego tragedii smoleńskiej. Ta wymowna pustka wokół rodziny zgromadzonej nad trumną poległego kapitana Tu-154M, pilota klasy mistrzowskiej, a jednocześnie tłum działaczy PO i członków Pańskiego gabinetu na pogrzebach przedstawicieli partii rządzącej, nie dają dobrego świadectwa o Pańskiej formacji, dzierżącej obecnie ster nawy państwowej. O ile w przypadku tragicznego pożaru w Kamieniu Pomorskim opinia publiczna miała do czynienia z nieprzerwaną kaskadą oświadczeń i deklaracji ustalenia wszystkich okoliczności tamtej tragedii wypowiadanych przez licznych przedstawicieli rządu RP z ówczesnym wicepremierem i szefem MSWiA Grzegorzem Schetyną na czele, w obecnej sytuacji zadziwia nas bierność Pana i Pańskiego Gabinetu, kraszona deklaracjami o satysfakcji płynącej z widocznej poprawy stosunków polsko-rosyjskich, na co ma wskazywać zgoda gospodarzy dochodzenia na włączenie polskich prokuratorów do rosyjskiego śledztwa. Polskie władze oczekują na ustalenia rosyjskich śledczych i deklarują pełne zaufanie do nich. Sielankowy obraz współpracy zakłócił jednak Edmund Klich, szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, który jasno wskazał, że został mimowolnie obsadzony w roli listka figowego, mającego maskować bierność i strach polskich czynników oficjalnych przed podjęciem zdecydowanych kroków wobec strony rosyjskiej. Tymczasem śmierć Prezydenta Rzeczypospolitej, wybranego w wolnych i bezpośrednich wyborach przez Naród, jest najwyższej rangi powodem do podjęcia wszelkich możliwych działań, zarówno w wymiarze międzynarodowym, jak również wobec opinii publicznej. Prezydent jest bowiem nie tylko formalnym Pierwszym Obywatelem RP, ale przede wszystkim symbolem władzy państwowej i najwyższym przedstawicielem Narodu. Jego śmierć w czasie pełnienia służby publicznej wobec Narodu poza granicami kraju wymaga nadzwyczajnej pieczołowitości władz państwa w zakresie ustalenia wszystkich okoliczności tej tragedii. Takie zdarzenie godzi bowiem nie tylko w poczucie godności Narodu, ale również, co w tym kontekście jest nie mniej istotne, w prestiż międzynarodowy polskiego państwa. Sposób postępowania władz RP w obliczu zaistniałej sytuacji jest zatem testem sprawności i wiarygodności administracji centralnej w sytuacji, w której nasuwają się pytania, czy państwo prawidłowo wypełnia swoje podstawowe zadania z zakresu bezpieczeństwa narodowego, w tym bezpieczeństwa osobistego Prezydenta RP. Żądamy pełnego zaangażowania Rady Ministrów z Panem Premierem na czele w kwestii doprowadzenia wszelkimi dostępnymi metodami zgodnymi z prawem międzynarodowym do ujawnienia wszystkich okoliczności tragedii smoleńskiej. Jako przedstawiciele środowisk katyńskich i organizacji społecznych, które przez dziesięciolecia zabiegały o ujawnienie pełnej prawdy o Zbrodni Katyńskiej dokonanej przez NKWD z rozkazu najwyższych władz sowieckich w 1940 roku nie możemy się zgodzić, aby do liczącej dziesięciolecia historii kłamstwa katyńskiego władze RP choćby poprzez swoją bierność w okowach politycznej poprawności dopisywały nowy rozdział kłamstwa smoleńskiego. Sytuacja jest bowiem dalece odmienna od okoliczności funkcjonowania kłamstwa katyńskiego w dobie ZSRR i PRL. Obecnie na gruncie prawnym mamy bowiem do czynienia z urzędującymi na terytorium Polski władzami suwerennej Rzeczypospolitej, wyposażonymi we wszelkie atrybuty władzy państwowej. Dlatego potencjalne zaniechania nie znajdują żadnego usprawiedliwienia. Nasuwa się pytanie, czy prawda smoleńska nie staje się zakładnikiem obwieszczonego już przez niektóre środowiska w naszym kraju "przełomu" w relacjach z Federacją Rosyjską? Jako strażnicy pamięci o 21.857 bestialsko zamordowanych w 1940 roku oficerach WP - przedstawicielach elity naszego Narodu - czujemy się uprawnieni, aby Premierowi Rządu RP przypomnieć: na gruncie prawnym mamy w 2010 r. do czynienia z regresem w kwestii faktycznego uznania sowieckiego sprawstwa Zbrodni Katyńskiej przez władze Federacji Rosyjskiej, która dziedziczy ją po Związku Sowieckim. Najbardziej czytelnym sygnałem w tym zakresie jest odpowiedź udzielona przez Federację Rosyjską Europejskiemu Trybunałowi Praw Człowieka w Strasburgu, który zwrócił się o wyjaśnienia w związku ze skargą skierowaną przez Rodziny Zamordowanych. W tej odpowiedzi przekazanej 19 marca 2010 r. Rosja kolejny raz mataczy, relatywizując sowiecką zbrodnię ludobójstwa dokonaną w 1940 r. na przeszło połowie korpusu oficerskiego Drugiej Rzeczypospolitej. Żądamy od Pana Premiera publicznego zdania sprawy z działań podejmowanych przez władze państwa, mających na celu ustalenie wszelkich okoliczności tragedii smoleńskiej, w której zginął Prezydent RP i 95 osób towarzyszących. Wymaga tego nie tylko pamięć o poległych, ale przede wszystkim wiarygodność państwa wobec Narodu. Dalsze bagatelizowanie tragedii, objawiające się w blokadzie informacyjnej i dopuszczeniu do narastającego szumu medialnego, nie tylko w kwestii przyczyn, ale nawet i samego dokładnego czasu katastrofy samolotu specjalnego, rodzi wyrażane powszechnie przez opinię publiczną wątpliwości co do okoliczności tej tragedii, ale również, co szczególnie szkodliwe, wobec postawy Pana Premiera i całego rządu RP. Podkreślamy, że wszelkie zaniechania oddają w posiadanie kłamstwu pole przynależne prawdzie. Nie znajdujemy żadnego usprawiedliwienia dla milczenia Pana Premiera w tej kwestii. Polskie państwo nie może sprzyjać kłamstwu w związku ze śmiercią Prezydenta RP i innych pasażerów lotu samolotu specjalnego Tu-154M do Smoleńska w dniu 10 kwietnia 2010 r. Podlega Panu nie tylko administracja rządowa, ale również służby specjalne, których głównym zadaniem powinno być dostarczenie pełnej informacji o okolicznościach tragedii spod Smoleńska. Pańską powinnością jest zaś przekazywanie ustaleń do wiadomości publicznej. Pamięć o ofierze tragicznie zmarłych 10 kwietnia 2010 r. przedstawicieli elit Trzeciej Rzeczypospolitej, złożonej w hołdzie bohaterom Drugiej Rzeczypospolitej w 70. rocznicę mordu katyńskiego, świadomość bólu żyjących członków rodzin po utracie najbliższych w 1940 roku i świadomość bólu tragicznie zmarłych w 2010 roku oraz wiarygodność państwa polskiego, wymagają zdecydowanych działań. Panie Premierze, przywołuje Pan często swoje przywiązanie do ideałów, które połączyły Polaków w pamiętnym Sierpniu 1980 r. Czas zdać egzamin z solidarności i uczciwości wobec Narodu. Teraz albo nigdy!
 Andrzej Melak, brat poległego pod Smoleńskiem w 2010 r. Stefana Melaka,
Krystyna Krzyszkowiak, córka zamordowanego w Twerze w 1940 r. policjanta,
red. Łukasz Kudlicki, Komitet Katyński

ZNIKAJĄCE PROCEDURY W czasie pokazów Air Show w Radomiu 30 sierpnia 2009 r. rozbił się białoruski samolot wojskowy SU-27. Obaj piloci zginęli. Czytam relację o postępowaniu po wypadku: „Rejestratory lotu zostają natychmiast przejęte przez białoruskie służby specjalne i natychmiast też rozpoczyna pracę polsko-białoruska komisja". Obejrzałem debatę sejmową na temat katastrofy pod Smoleńskiem. Wysłuchałem wystąpienia premiera Donalda Tuska. Okazało się, że postulat zdymisjonowania ministra Bogdana Klicha szef rządu uznał za pozbawiony podstaw. Pewien poseł SLD powiedział zresztą, że odwoływanie ministra obrony w sytuacji, gdy zginęło tak wielu najwyższych dowódców, osłabiłoby MON jeszcze bardziej. Nie należy więc tego robić. Pojawiły się też głosy, że nie można ministra odwoływać przed ustaleniem przyczyn katastrofy. Dotarły też do mnie opinie, że moja krytyczna ocena dokonań ministra Klicha wynika z niechęci, jaką żywię do niego i jego kolegi partyjnego Komorowskiego. Nie żywię niechęci do Bogdana Klicha i mój wniosek o odwołanie go z MON nie był następstwem emocji. Uważam, że zaniedbanie obowiązków powinno skutkować odpowiedzialnością polityczną winnego tych zaniedbań. Tyle i tylko tyle. Tuż po katastrofie minister Klich zapewniał, że organizacja lotu do Smoleńska była zgodna z obowiązującymi procedurami. Po tych zapewnieniach gen. Sławomir Petelicki, były dowódca jednostki GROM, w liście do posłów i senatorów z 26 kwietnia zarzucił Klichowi złamanie procedur natowskich. Zwierzchnik Sił Zbrojnych ze swoją kancelarią i BBN oraz najwyżsi dowódcy wojskowi na czele z szefem Sztabu Generalnego WP to kluczowy element infrastruktury krytycznej Polski. W związku z tym według procedur NATO:
1. Na lotnisku w Smoleńsku i na lotnisku zapasowym na parę dni przed przylotem tak ważnej delegacji powinny znajdować się ekipy złożone z przedstawicieli odpowiednich służb (wykaz w instrukcji NATO).
2. Ekipy oczekujące na delegację w Smoleńsku i na lotnisku wybranym jako zapasowe powinny mieć stałą łączność z koordynatorem wyjazdu w Polsce i między sobą oraz załogami samolotów od momentu zajęcia przez nie miejsc w kabinie pilotów.
3. Delegacja takiego szczebla i w takim składzie powinna udać się do Smoleńska czterema samolotami (minimum dla krajów biedniejszych – 3 samoloty).

W odpowiedzi MON wydał oświadczenie, że w NATO nie ma procedur opisywanych przez gen. Petelickiego (powtórzył to min. Klich w wystąpieniu sejmowym). W tym samym czasie różni eksperci - np. były wiceminister spraw wewnętrznych Zbigniew Rau - twierdzili, że w Polsce w ogóle nie ma procedur regulujących organizację lotów ważnych osób. Jednocześnie nowo powołany szef BBN gen. Koziej zapowiedział podjęcie prac nad wypracowaniem takich procedur. Pozostawiając na boku rozbieżność dotyczącą istnienia lub nie procedur natowskich i wątpliwość, jak min. Klich przestrzegał procedur, których według ekspertów nie ma, należy odwołać się do zdrowego rozsądku i pod takim kątem oceniać zachowania MON. Wśród zadań wykonywanym przez resort obrony jest „realizacja transportu powietrznego najważniejszych osób w państwie, tj. Prezydenta RP, Prezesa Rady Ministrów, Marszałka Sejmu i Senatu, ministrów, członków delegacji rządowych”. Wszystkie zagadnienia związane z transportem lotniczym, bezpieczeństwo przelotów, wybór lądowisk, w tym lądowisk zapasowych, dopełnienie formalności ochrona i kontrola przelotu, startu i lądowania znajdują się w gestii służb podległych ministrowi obrony narodowej. Minister ON posiada narzędzia niezbędne do wykonania powyższych zadań. W przypadku przelotu delegacji pod przewodnictwem prezydenta RP do Smoleńska mamy następującą sytuację:

1. Przelot licznej delegacji, składającej się z bardzo ważnych osób, realizowano przy pomocy zaledwie dwu samolotów (Tu-154, Jak-40).
2. Na lotnisko docelowe wysłano grupę funkcjonariuszy BOR, ale nie było służb MON badających warunki lądowania samolotu z prezydentem RP. Nie było na lotnisku ekip kontrwywiadu wojskowego i ABW.
3. Min. Klich zapewniał, że załoga Tu-154 wybrała dwa zapasowe lotniska (Mińsk i Witebsk), To nie może odpowiadać prawdzie skoro nie było na wymienianych lotniskach żadnych polskich służb. Nic o takim wyborze nie wiedział BOR. Nic o tym nie wiedziała strona rosyjska.
4. Brak polskich służb monitorujących lądowanie samolotu przyczynił się pośrednio do katastrofy. Nieobecność służb kontrwywiadu sprawiła, że po katastrofie strona polska nie mogła zabezpieczyć nośników elektronicznych danych z rozbitego samolotu. Znalazły się one w rękach rosyjskich. Zapewnienia min. Klicha, że mimo tego nie doszło do wycieku informacji ważnych dla bezpieczeństwa państwa nie wydają się wiarygodne. Uwzględniając powyższe można wnosić, że przy organizacji i realizacji lotu do Smoleńska doszło do poważnych nieprawidłowości bez względu na stan jakichkolwiek procedur obowiązujących MON. I jeszcze drobne przypomnienie w nawiązaniu do trwającego rosyjskiego śledztwa po katastrofie polskiego samolotu. W czasie pokazów lotniczych Air Show w Radomiu 30 sierpnia 2009 r. rozbił się białoruski samolot wojskowy SU-27. Obaj piloci zginęli. Czytam relację o postępowaniu po wypadku: „Rejestratory lotu (tzw. czarne skrzynki) zostają natychmiast przejęte przez białoruskie służby specjalne i natychmiast też rozpoczyna pracę polsko-białoruska komisja. Czarna skrzynka zostaje rozplombowana przez białoruskich techników. Odczyt i wszelkie analizy zapisów w czarnej skrzynce wykonują tylko i wyłącznie technicy białoruscy. Polscy specjaliści mają tylko dostęp do wyników pracy specjalistów białoruskich i nie mają absolutnie żadnego wpływu na decyzje dotyczące śledztwa. Jest to oczywiste, gdyż polscy specjaliści zaraz po wypadku nie mogli się nawet zbliżyć do rozbitego samolotu. Wszystkie materiały natychmiast po katastrofie są w wyłącznej dyspozycji strony białoruskiej. Raport komisji, w którym stwierdzono przyczynę wypadku został utajniony przez stronę białoruską. Udział strony polskiej w pracach komisji śledczej powstałej po tym wypadku był udziałem wyłącznie formalnym. Przez cały czas decydującym dysponentem informacji była Białoruś.” W katastrofie samolotu polskich sił powietrznych pod Smoleńskiem zginął prezydent RP i 95 osób, w tym wszyscy najwyżsi dowódcy wojskowi. Śledztwo prowadzą Rosjanie. Romuald Szeremietiew

Środowisko pilotów jest oburzone nachalnymi próbami przesądzania, jakoby powodem katastrofy prezydenckiego Tu-154M był błąd kapitana maszyny mjr. Arkadiusza Protasiuka Piloci do końca chcieli posadzić maszynę Piloci mający wiele godzin nalotów na Tu-154 postanowili zabrać głos po tym, jak premier Donald Tusk publicznie wykluczył możliwość awarii remontowanej w rosyjskiej Samarze sowieckiej konstrukcji. Jak twierdzą, przebieg zdarzeń na lotnisku w Smoleńsku wskazuje na poważne uszkodzenie maszyny. Do tej pory, ze względu na dobro śledztwa, milczeli. Czarę goryczy przelały jednak coraz bardziej natarczywe i w żaden sposób nieudokumentowane próby obarczania odpowiedzialnością za katastrofę prezydenckiego samolotu z 10 kwietnia na lotnisku w Smoleńsku mjr. Arkadiusza Protasiuka. Podobnie jak rodziny katyńskie piloci zwracają uwagę, że na pogrzeb kapitana w Grodzisku Mazowieckim nie raczył się pofatygować żaden z członków rządu. To niechlubny precedens w historii lotnictwa. Założenie, że prezydencki Tu-154M właściwie do samego kontaktu z ziemią był technicznie sprawny, a winę za wypadek ponoszą piloci, jest co najmniej nie na miejscu - uważają piloci, którzy wylatali wiele godzin na tutkach. W ich ocenie, załoga prezydenckiej maszyny była zespołem znakomitych specjalistów, a przebieg zdarzeń w Smoleńsku wskazuje na awarię maszyny. - To, co się działo z samolotem od wysokości ok. 200 m, jest nienormalne i wygląda, jakby piloci stracili sterowność nad maszyną. Jeśli tak, to katastrofy nie dało się uniknąć - oceniają. "Nasz Dziennik" dotarł do pilotów latających na Tu-154. Nie chcą, by publicznie ujawniono ich nazwiska. Jednak postanowili zabrać głos w dyskusji, widząc, jak ich koledzy po fachu są bezpodstawnie obciążani za spowodowanie katastrofy prezydenckiego tupolewa. W ocenie pilotów, publiczne wypowiedzi m.in. czołowych polityków, sugerujące, że samolot do chwili rozbicia działał bez zarzutów - podobnie jak zakładanie błędu pilotów czy nacisków na nich - są oburzające, szczególnie że nie znamy - a być może nigdy nie poznamy - zapisów z tzw. czarnych skrzynek. W ocenie lotników, to, co działo się przed katastrofą z samolotem, jest rzeczą niebywałą w sprawnie działającej maszynie. - To, co się stało na ostatnim etapie lotu prezydenckiego samolotu, to nie było żadne podejście do lądowania, to był wynik tego, co się wydarzyło wcześniej, i to wymaga ustaleń - oceniają. Z pozostawionych śladów wynika, że samolot nad samą ziemią zawadził o drzewo - brakuje jednak informacji, jaką częścią i czy to było przyczyną dalszych zdarzeń - samolot mógł już wcześniej nie mieć sterowności. Z pojawiających się relacji można wnioskować, że piloci wiedzieli, na jakiej byli wysokości, byli nawet o tym ostrzegani, ale najwyraźniej nie mogli zareagować.- Na pewno robili wszystko, by ratować życie swoje i ludzi na pokładzie, ale mając niesterowny samolot, nie mogli nic zmienić - mówią nasi rozmówcy. Co zatem mogło przyczynić się do katastrofy? Być może doszło do zalodzenia płatowca lub wlotów powietrza do silnika. To prawdopodobne, bo z danych meteorologicznych wynika, że panowały ku temu warunki. Gdyby założyć, że w wyniku zalodzenia doszło do uszkodzenia silnika środkowego, który umieszczony jest nieopodal instalacji hydraulicznej odpowiadającej za przeniesienie sterowania samolotem i uszkodzenia tej instalacji, piloci straciliby kontrolę nad maszyną, zarówno w położeniu horyzontalnym, jak i wertykalnym. - Wydaje się, że nie można tu mówić, iż pilot schodził, bo chciał być nisko nad ziemią, czy przed czymś uciekał. Pilot nie miał sterownego samolotu - dodają. Relacje świadków wskazują też, że pilot Tu-154M przed upadkiem próbował jeszcze podejść do góry - bezskutecznie - co także może wskazywać na utratę kontroli nad samolotem. W ocenie pilotów, od chwili kiedy Tu-154M znalazł się na wysokości ok. 200 m, z samolotem działy się dziwne rzeczy i wygląda to tak, jak gdyby samolot nie był już pilotowany, a po prostu spadał.

Rozsypywał się w powietrzu? Piloci uważają, że także wielkość zniszczeń maszyny przemawia za wersją jej awarii. Ich zdaniem, samolot rozpadł się - ale nie w powietrzu, jak niektórzy sugerują - ale przy kontakcie z ziemią. Pół beczki, jakie wykonał samolot, spowodowało, że kadłub był nierównomiernie obciążony i maszyna już po zderzeniu z ziemią zaczęła się rozrywać - górna część kadłuba jest słabiej chroniona, stąd mogą wynikać wielkie zniszczenia. Mniejsze uszkodzenia maszyny byłyby możliwe, gdyby samolot uderzył o ziemię podwoziem. Wówczas mimo dużej prędkości samolotu i szybkości jego zniżania do ziemi byłaby szansa, że ktoś by przeżył. Pod siedzeniami znajduje się bowiem jeszcze strefa bagażowa, ciągnąca się przez cały kadłub, która stanowiłaby dodatkową ochronę. - Także pasy bezpieczeństwa pracują w "normalnym" położeniu samolotu. W pozycji "odwróconej", przy zderzeniu z ziemią górnej części kadłuba, pasy dodatkowo mogły ciąć tułowia ludzi - ocenia jeden z pilotów. Zdaniem lotników, ogólnie Tu-154 był stosunkowo dobrym samolotem, miał jednak kilka czułych punktów. Dlatego warto przyjrzeć się katastrofom, jakim ulegały te maszyny. Wiele z nich było właśnie efektem awarii drugiego silnika, który następnie niszczył instalację hydrauliczną odpowiadającą za sterownie samolotem. Skoro tak, to dlaczego wersja awarii maszyny została tak szybko odrzucona na boczny tor przez rosyjskich śledczych? Przecież pierwsze dość kategoryczne zapewnienia, że samolot był sprawy, pojawiły się już dzień po katastrofie. Czy może to być związane z faktem, że rozbity samolot niedawno przechodził remont generalny w zakładach rosyjskiego producenta? Czy wówczas coś mogło zostać przeoczone?

Piloci musieli wiedzieć, co robią Wśród hipotetycznych przyczyn katastrofy pojawiają się także tezy dotyczące sposobu podejścia do lądowania i korzystanie - bądź nie - z systemów wspomagających ten proces. Czy piloci mogli się pomylić w przypadku, gdyby lądowali "na radiolatarnie"? W ocenie doświadczonych lotników, to mało prawdopodobne, zwłaszcza że pogoda w okolicach Smoleńska była stabilna, nie wiały mocne wiatry, a panująca wówczas mgła świadczyła, iż nad lotniskiem zalegała masa stojącego powietrza. Mimo ograniczenia widoczności lądowanie w takich bezwietrznych warunkach nie jest trudne, a samolot łatwiej naprowadzić dokładnie na pas startowy. - Uważam, że cała kampania mająca sugerować błędy pilotów, naciski na nich, jest nie na miejscu. Jako pilot uważam, że trzeba zrobić wszystko, by nie dopuścić do bezpodstawnego oskarżania lotników - podkreślił nasz rozmówca. Jak dodał, przypadku Tupolewa nie można też łączyć linią prostą z katastrofą w Mirosławcu, gdzie wskazywano na słabe wyszkolenie załogi. - To są dwa zupełnie różne wypadki - dodał. Piloci zgodnie twierdzą, że przede wszystkim trzeba wyjaśnić, z jakich powodów samolot pod koniec lotu nie był sterowny. Te informacje muszą zawierać czarne skrzynki, a odczytać powinni je polscy specjaliści. - Śledztwo może się toczyć dalej, ale zapisy skrzynek powinny być już szerzej znane. Ich odczyt nie jest aż tak czasochłonny. Moim zdaniem, maszyna nie pozwoliła na wykonanie tego, co chcieli piloci. Dowiedzmy się, dlaczego - zauważył nasz rozmówca. Warto przypomnieć, że tuż po katastrofie dr inż. Ryszard Drozdowicz, pilot, specjalista ds. aerodynamiki lotnictwa, analizując wypadek, sugerował, iż błąd pilota był mało prawdopodobny. Zaznaczał wówczas, że okoliczności mogą wskazywać na poważną awarię lub zablokowanie układu sterowania. Marcin Austyn


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
179 - Kod ramki - szablon
178 i 179, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
PaVeiTekstB 179
179 OLIMPUSEK ANG TEST KLASA 1
178 179
Ir 1 (R 1) 179 180 Strona tytułowa do załączników
14 (179)
KPRM. 179, WSZYSTKO O ENERGII I ENERGETYCE, ENERGETYKA, KOPYDŁOWSKI
Gdy tak liście cicho gwarzą str 179(1)
historia w pigulce, konstytucja 3 maja i dalsze ustawodawstwo sejmu czteroletniego, KONSTYTUCJA 3 MA
historia w pigulce, konstytucja 3 maja i dalsze ustawodawstwo sejmu czteroletniego, KONSTYTUCJA 3 MA
179 Ustawa o minimalnym wynagrodzeniu za pracę
179 OLIMPUS TEST KLASA 1 KLUCZ
179 firlej
179 nitroceluloza (zawarto azotu do 12,6) zwilona alkoholem butylowym pl
KPRM. 179.zał.I.1, WSZYSTKO O ENERGII I ENERGETYCE, ENERGETYKA, KOPYDŁOWSKI

więcej podobnych podstron