Rozkład filozofii przyczyną upadku teologii prawda: adaequatio rei et intellectus
http://fides-et-ratio.pl/index.php/2012/03/ks-prof-michal-poradowski-rozklad-filozofii-przyczyna-upadku-teologii
Obecność najrozmaitszych dziwactw w filozofii nie jest rzeczą nową, gdyż już w starożytnej Grecji, obok głębokich, poważnych, uczciwych i odpowiedzialnych systemów myśli, jak Sokratesa, Platona czy Arystotelesa, pojawiają się także systemy „frywolne”; obok żmudnego wysiłku poszukiwania prawdy istnieją sofiści, oddający się wypracowaniu usłużnych formułek dla pokonywania przeciwnika w dyskusji. Jednakże ludzie poważni cenią tylko tych pierwszych, tych, co szukają prawdy, a tymi drugimi, sofistami, pogardzają; chociaż nieraz ich słuchają dla rozrywki. Przedchrześcijańska filozofia grecka idzie drogą wytyczoną przez Sokratesa i wyraża swą godność w określeniu Arystotelesa: „filozofia jest nauką o prawdzie”, czyli że jest metodycznym, systematycznym, krytycznym i uczciwym studium rzeczywistości metafizycznej, a więc tej, która znajduje się poza zasięgiem fizyki, meta-physika. U jej podstaw znajduje się przekonanie, że rzeczywistość przedmiotowa, a więc ta, co istnieje poza człowiekiem, poza umysłem, jest poznawalna i to ta rzeczywistość zewnętrzna jest przedmiotem ludzkiego poznania. Cynicy, sofiści i wszyscy inni im podobni nie przejmowali się zagadnieniem, czy ta rzeczywistość zewnętrzna jest czy nie jest poznawalna, gdyż ta sprawa ich nie obchodziła, byli, bowiem zajęci jedynie własnymi poglądami i pojęciami, być może nawet czasami rygorystycznie logicznymi, ale zawsze niezwiązanymi z przedmiotową rzeczywistością zewnętrzną; byli, więc subiektywistami. Chrześcijaństwo jest religią „intelektualną” par excellence, gdyż nie tylko żąda od człowieka, by wierzył całym swym jestestwem, a więc przede wszystkim zobowiązał swój umysł, swoje władze intelektualne, swoją wolę i swe „serce” (w znaczeniu jakie daje temu słowu Błażej Pascal), ale także i dlatego, że jest religią daną przez Chrystusa Pana i że to Chrystus, Bóg-Człowiek jest jej istotą, treścią i to „intelektualną, bo jest absolutną Prawdą, jako iż mówi o sobie Ego sum Veritas (J. 14,6). W miarę więc, jak „świat” się nawraca na chrześcijańską wiarę, zaczyna się także i panowanie zdrowej i autentycznej filozofii, tej której już w starożytności Przedchrześcijańskiej głównymi przedstawicielami byli Sokrates, Platon i Arystoteles, a więc filozofii pojętej, jako nauka o prawdzie, filozofii, która szuka prawdy i jest na usługach Prawdy absolutnej, czyli Chrystusa Pana. I to ta autentyczna filozofia, zdając sobie sprawę z faktu, iż rozum ludzki jest ograniczony i że nie może przeniknąć i zgłębić wszystkich tajemnic, z radością przyjmuje światło nadprzyrodzone, czyli Objawienie Boże, zwłaszcza to, które tryska z nauki Chrystusa Pana. Ten dorobek wysiłku myślicieli chrześcijańskich, oddanych poszukiwaniu prawdy naturalnej i prawdy nadprzyrodzonej, staje się powoli podstawą systemu filozofii, który przyjmuje nazwę philosophia parennis i to ta filozofia ma także szczególną wartość praktyczną, jako instrument, którym posługuje się teologia chrześcijańska. Już pierwsze pokolenie chrześcijan rozumie, że Wiara (Credo) musi przeniknąć całe życie człowieka, a więc także i jego życie intelektualne i że nawet jej tajemnice powinny być zgłębione rozumem, czyli że powinny być przedmiotem ludzkiego poznania, tak naturalnego jak i nadprzyrodzonego, a więc rozważane w świetle rozumu i Objawienia, oraz z pomocą Łaski. Święty Paweł, w swych Listach, stał się przykładem chrześcijanina-teologa, a więc chrześcijanina, który pragnie „zrozumieć” nie tylko naukę moralną Chrystusa Pana, ale także i tajemnice dogmatów, a przede wszystkim tajemnicę Trójcy Przenajświętszej i tajemnicę Chrystusa Pana, Boga-Człowieka. Zapewne pierwsi chrześcijanie znali także powiedzenie starożytnych Rzymian: „ignoti nulla cupido”, czego człowiek nie zna, tego też i nie pożąda, nie miłuje, a przecież główne przykazanie Boże wymaga miłości Boga „z całego serca, z całej duszy, ze wszystkich sił”, a więc, aby Boga kochać, trzeba Go poznać, poznać umysłem i „sercem” w świetle przyrodzonym i w świetle nadprzyrodzonym, przez naukę i wiarę, siłami ludzkimi i z pomocą Bożą, czyli Łaską. Stąd też, już w pierwszych wiekach, Kościół potępiał tzw. fideizm, a więc typ wiary wyłącznie sentymentalnej, uczuciowej, angażującej tylko wolę, lecz bez udziału rozumu, bez wysiłku intelektualnego. Wyrazem tej postawy chrześcijan pierwszych wieków jest formuła, przypisywana świętemu Augustynowi (gdyż on ją używa, co jeszcze nie dowodzi, że jest jej autorem), fides quaerens intellectum, wiara szukająca zrozumienia, wiara wymagająca zaangażowania rozumu, wiara domagająca się zgłębienia jej przez intelekt. Ze swej strony, rozum ludzki, zdając sobie sprawę ze swych ograniczeń także ucieka się do pomocy Wiary, do tajemnic Objawienia, do światła nadprzyrodzonego i do Łaski, a więc przybiera pokorną postawę: intellectitus quaerens fidem. Ten wymóg ze strony rozumu, ta ucieczka intelektu do szukania pomocy ze strony Wiary, staje się niezbędny, gdy chodzi o poznanie Prawdy nadprzyrodzonej, którą jest sam Chrystus Pan, a Jego tajemnica teantryczna jest zarazem tajemnicą trinitarną, czyli odnoszącą się do Trójcy Przenajświętszej. Tak to wiara chrześcijańska, wymagając głębokiego zaangażowania ze strony człowieka wierzącego, jest ze swej natury czynnikiem rozwoju duchowego, wewnętrznego, a więc przyczynia się do rozwoju osobowości człowieka i jego kultury osobistej, czyli podmiotowej, jak i zewnętrznej, czyli przedmiotowej, a więc Chrześcijaństwo, będąc religią par excellence intelektualną, z konieczności przyczynia się do rozwoju kultury. Nie znaczy to jednak wcale, że Chrześcijaństwo jest wyłącznie religią intelektualną, gdyż jest zarazem religią miłości, tak naturalnej jak i nadprzyrodzonej, bo Deus caritas est. Ale do tej Miłości, którą jest Bóg, droga prowadzi przez poznanie (ignoti nulla cupido), a ono, z natury swej jest intelektualne. Przez tysiąc lat apogeum Chrześcijaństwa, a więc w okresie wieków, mniej więcej, od czwartego do czternastego, panuje wspomniana philosophia perennis i dzięki niej kwitnie kultura prawdy metafizycznej, a przede wszystkim kult religijny Prawdy nadprzyrodzonej, czyli Chrystusa Pana. Z nadejściem Odrodzenia, które jest przede wszystkim odrodzeniem pogańskiej kultury greckiej, zaczyna się także powrót do frywolnych systemów pseudo-filozoficznych sofistów, a to prowadzi do swawoli intelektualnej i często nawet do gardzenia prawdą. Wolnomyśliciele, czyli różni niedowiarkowie, przez „wolność” myślenia rozumieją wyzwolenie od wymagań moralnych i etycznych, czyli zaniechania szukania prawdy i mówienia prawdy, tak, iż często miejsce prawdy zaczyna zajmować kłamstwo lub bajeczka. Po Odrodzeniu przychodzi racjonalizm, który ma pretensje do bronienia „rozumu”, ale w rzeczywistości chodzi głównie o przeciwstawienie rozumu ludzkiego rozumowi Boga. Tak Odrodzenie, jak i racjonalizm przyczyniają się do powrotu przedchrześcijańskiego antropocentryzmu, jako przeciwieństwa wobec chrześcijańskiego teocentryzmu. Chrześcijaństwo, osłabione w owym czasie przez pojawienie się protestantyzmu, który odebrał Kościołowi znaczną część wiernych, zwłaszcza w krajach germańskich, czuje się zmuszone do tolerowania najrozmaitszych kierunków odrodzonego poganizmu, zarówno tego starogreckiego, jak i dawnych wierzeń pogańskich nawróconych ludów europejskich, a zwłaszcza germańskich, a które to wierzenia, w większości wypadków, są przesiąknięte panteizmem lub immanentyzmem. Zresztą, jeszcze przed Odrodzeniem, a pod koniec średniowiecza, ukazują się też myśliciele bałamutni, jak np. słynny „mistrz” Eckhardt (1260-1327), którzy sieją zamieszanie w filozofii. Także, już w XIII wieku pojawia się nominalizm Duns Szkota (1265-1308) i Ockhama (1280-1349), nawiązujący, być może nieświadomie, do nominalizmu stoików. Początkowo był uważany przez, wielu jako myśl oryginalna i nieszkodliwa, lecz wkrótce okazał się czynnikiem negatywnym, oraz przyczyną wielu bałamuctw i odchyleń nawet w philosophia perennis. Najważniejsze jednak jest to, że nominalizm przyczynił się do utwierdzenia się subiektywizmu. Kant, Fichte i Hegel wprowadzają do filozofii wątpliwość, co do możliwości poznania rzeczywistości, będąc przekonanymi, że podmiot poznający „uporządkowuje” rzeczywistość zewnętrzną, dzięki czemu przestaje ona być chaosem, czyli nie-bytem. Zresztą, idą oni tylko drogą już uprzednio wskazaną przez Deskartesa. Jean Jacques Rousseau, którego także nie obchodziła rzeczywistość zewnętrzna, dodaje sił indywidualizmowi i subiektywizmowi. Zaprzeczając, iż człowiek, z natury swej, jest istotą społeczną, uważa, bowiem, że jednostka jest całością doskonałą i samotną: „l’individu est par lui meme un tout parfait et solitaire”, czyli że człowiek nie potrzebuje współżyć z innymi ludźmi, ani też żyć w społeczeństwie. Indywidualizm i subiektywizm otrzymują w ten sposób silne wsparcie ze strony modnych w owym czasie nauk społecznych. Podważa się także podstawy epistemologii, a to w miarę jak się porzuca starą zasadę odnośnie prawdy pojętej, jako adaequatio rei et intellectus, co ułatwia panowanie subiektywizmu i otwiera drogę dla idealizmu. Idealizm Holbacha (1723-89) ma już charakter praktyczny: zwalczanie religii, zwłaszcza chrześcijańskiej. Idealizm ma ją nawet zastąpić, czyli że „filozofia” idealistyczna ma zająć miejsce religii, sama stając się „religią”. Jaką?
- Religią kultu człowieka, jak to sformułuje Volney (1757-1820): „najwyższym bytem dla człowieka jest sam człowiek”. W pięćdziesiąt lat później, Karl Marks (1818-83) zaproponuje tę formułkę, jako własną. Voltaire (1694-1778), który przyczynił się do zniszczenia ustroju tradycyjnego przez Rewolucję Francuską (1789-99), lecz zmarł przed jej wybuchem, staje się „mistrzem” i autorytetem dla wolnomyślicieli i „idealistów”. Fichte (1762-1814), wstrząśnięty do głębi przez Rewolucję Francuską, wprowadza temat „rewolucji”, jako obowiązkowy w rozważaniach filozoficznych subiektywizmu i idealizmu. Condorcet (1743-94) rzuca hasło „postępu”, a Comte (1798-1857) hasło „przemian”, oba, jako przymioty istotne „społeczeństwa”, które staje się przedmiotem studiów modnej w owym czasie socjologii, a to pozwoli, aby Rewolucja, która dotąd była jedynie przedmiotem studiów politycznych i historycznych, nabrała wymiarów filozoficznych, a nawet teologicznych. Jednak, subiektywizm i idealizm, jako rozkład filozofii, dochodzą do szczytu w systemie Hegla (1770-1831). Jego myśl, głęboko immanentna, utożsamiająca się z panteizmem, posługując się tematyką religijną czerpaną z Biblii, jest właściwie zlaicyzowanym Chrześcijaństwem, co słusznie zauważył L. Feuerbach (1804-72). Hegla „filozofia” historii jest przedstawiona w ramach jego dialektycznej dynamiki, w której Trójca Przenajświętsza została bluźnierczo i świętokradzko sprowadzona do permanentnego procesu dialektycznego następujących po sobie bez końca: tezy, antytezy i syntezy, w którym to procesie Idea czy Duch (Geist), urzeczywistnia się poprzez alienację (wyobcowanie). Tak to, historia przestaje być czymś właściwym dla ludzkości, zajmując pierwsze miejsce w świecie idealistycznym Hegla. Skoro, wg Hegla, wszystko, co racjonalne jest rzeczywiście (realne), a co rzeczywiste (realne) jest racjonalne, w ramach jego systemu, usprawiedliwiają się zarówno postawy realistyczne, jak i idealistyczne. Jego samowystarczalny immanentny subiektywizm, który może być też rozumiany, jako panteizm, umieszczając Ducha (Geist) w świadomości człowieka (jak zresztą i całość podmiotu myślenia), a zatem utożsamiający go, zatem ze „światem”, którego człowiek jest cząstką najważniejszą, pozwala na nadawanie „historii” zupełnie nowego znaczenia przez sugerowanie, iż utożsamia się ona z Bogiem (panteistycznym). Stąd też, w światopoglądzie Hegla, protagonistą wydarzeń nie jest ani Bóg-osoba, ani człowiek-osoba, lecz Historia, jako permanentne stawanie się, która w nurt swych wydarzeń porywa sobą także człowieka (ludzkość), sama będąc manifestacją Ducha, który, można przypuszczać, utożsamia się z Bogiem (panteistycznym). Przypomnijmy, że w historii świętej, a więc w tej, którą opisuje Biblia, głównym protagonistą jest Bóg (osobowy), a człowiek działa jakby w Jego cieniu, będąc figurą drugorzędną. Wszystko zaczyna się od aktu stworzenia wszechświata przez Boga, ale ten „wszechświat” jest jakby „sceną” dla umieszczenia w niej człowieka i jego przeznaczenia, zawsze najściślej związanego z Bogiem, gdyż człowiek nie tylko jest stworzony przez Boga z miłości i dla podzielenia Bożego szczęścia wiecznego, lecz także, w osobie Chrystusa Pana, Boga-Człowieka, jest wyniesiony na poziom życia Bożego. Nadto, historia święta zapowiada Sąd Ostateczny i ponowne przyjście Chrystusa Pana, jako Sędziego i Króla Nowej Ziemi i Nowego Nieba, a więc historia przedłuża się w wieczność, co życiu ludzkiemu nadaje szczególniejszy sens, godność i wartość, gdyż życie człowieka nie kończy się ze śmiercią, lecz, wręcz przeciwnie, śmierć jest przejściem do nowego życia, które nie ma końca, będąc albo wieczną szczęśliwością w Niebie, albo wiecznym cierpieniem w Piekle i ten los człowieka zależy od niego samego. Z tej biblijnej wizji historii nic nie pozostaje w ubogim, nędznym i śmiesznym systemie Hegla, gdzie wszystko jest tylko sprowadzone do „mechanicznej” i niekończącej się dialektyki przemian tezy, antytezy i syntezy. Wizja historii Hegla jest beznadziejna, więc nic dziwnego, iż jej zwolennicy przeważnie kończą życie samobójstwem. Feuerbach „poprawił” system Hegla, wprowadzając Materię w miejsce Idei-Ducha i w ten sposób ów „poprawiony” (a właściwie pogorszony) heglizm, nie przestając być idealistycznym (a więc czystym wytworem wyobraźni), stał się materialistycznym, (ale nie realistycznym), a więc atrakcyjnym dla materialistów, głównie dla Marksa i jego zwolenników. To w ramach tego „poprawionego” (pogorszonego) heglizmu, Marks wypracowuje swój „materializm dialektyczny”, „materializm historyczny” i „determinizm gospodarczy, a więc system materializmu całkowicie idealistycznego. Marks także wprowadza radykalną rewolucję w filozofii, proponując swoją formułkę rewolucyjną „alle Verhältnisse umzuwerfen” (wywrócić wszelkie stosunki) i sam daje przykład jej realizacji, umieszczając człowieka w miejsce Boga, nienawiść w miejsce miłości, walkę klas w miejsce braterskiego współżycia itd. Odkąd, rewolucja-przewrót w filozofii staje się radykalną, totalną, powszechną i permanentną, bo takie są cztery charakterystyki marksistowskiej rewolucji. Ta krótka synteza głównych i negatywnych nurtów w filozofii – w której, z braku miejsca, trzeba było opuścić wiele poważnych systemów – byłaby jednak niezupełną, jeśli nie wspomni się przynajmniej jeszcze Henri Bergsona i Benedetto Croce. Bergson (1859-1941), wprowadzając biologię do wspomnianego wyżej procesu nieustannych zmian ewolucyjnych i metafizycznych oraz socjologicznych, nadaje nowe wymiary abstrakcyjnej i zawikłanej myśli Kanta-Hegla-Feuerbacha-Marksa. Odkąd, Historia (pisana już z dużej litery), jako jedyny protagonista wszelkich wydarzeń, w swym nieustannym i nieskończonym procesie dialektycznych i socjologicznych zmian, dzięki Bergsonowi przybiera także wymiary bardziej skonkretyzowane biologicznej ewolucji, co pozwala subiektywistom na wprowadzenie doń także idei zmiany „natury”, tak w sensie ogólnym, jak też i w sensie „natury człowieka, w wyniku, czego zaczyna się twierdzić za Hieraklitem, że nie ma nic stałego we wszechświecie i że człowiek, jako przedmiot nauk przyrodniczych i humanistycznych, z konieczności nieustannie ewolucjonuje, będąc ten ewolucjonizm totalnym i nieskończonym. Benedetto Croce (1866-1952) wyciąga z tego wszystkiego wnioski logiczne i praktyczne. Historia, ubóstwiona przez Hegla i jego uczniów, staje się u Croce „historyzmem”, czyli światopoglądem pełnym i całkowitym, przybierając nadto charakter religijny. Dzięki tym ostatnim wkładom do myśli subiektywizmu (idealizmu), kierunki neomarksistowskie, zwłaszcza Gramsci i szkoła z Frankfurtu, a więc Adorno (1903-69), Horkheimer (1895-1973), Benjamin (1892-1940) i wielu innych mieli ułatwioną sytuację dla zaktualizowania mętnej i niekonsekwentnej myśli Karola Marksa i dla przedstawienia jej w sposób nieco bardziej logiczny i pociągający przynajmniej dla dzisiejszych subiektywistów (idealistów), a przede wszystkim dla dodania im ducha i nadziei, że marksistowski komunizm, prędzej czy później, dojdzie wszędzie do władzy i zapanuje nad całym światem, wybierając drogę rewolucji-przewrotu w świecie kultury, i tak jak to prorokował już Engels, który twierdził, iż „komunizm jest konsekwencją logiczną filozofii neoheglowskiej”. Podsumowując, można stwierdzić, że rozkład filozofii polega przede wszystkim na porzuceniu troski o poznanie rzeczywistości i na wypracowaniu systemów myśli niezwiązanych z rzeczywistością, a więc bezpodstawnych, dowolnych, arbitralnych, zwanych subiektywizmem, idealizmem, immanentyzmem, monizmem, nominalizmem itd., których przedmiotem jest wytwór chorej wyobraźni, umieszczony wyłącznie w „świadomości”, do której Freud (1856-1939) dodał jeszcze „podświadomość”.
Ks.prof.Michał Poradowski
Nowy KOŚCIÓŁ KATOLICKI: Pojednania, Porozumienia i Humanizmu - w BUDOWIE
Malachi Martin, „Dom Smagany Wiatrem”, str. 344, Antyk, 2012
WHO'S WHO IN "WINDSWEPT HOUSE" czyli: http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=1822&Itemid=46
W przeciwieństwie do głównych protagonistów w globalnym procesie otwarcia na Nowy Porządek Świata kardynał Century City *) w niczym nie oglądał się na Rzym. W istocie jedyną rzeczą, jakiej oczekiwał od Watykanu - poza ogólnym poczuciem bezpieczeństwa - było to, by pozwolono mu bez przeszkód kierować dobrze naoliwioną maszyną jego Kościoła. Naturalnie od czasu do czasu zdarzały się wyjątki, jak choćby te konsultacje teologiczne, na które został zaproszony do Rzymu. Starzy przyjaciele Jego Eminencji, kardynał Maestroianni i kardynał Pensabene, przekonali go do bliskiej współpracy, której owocem miało być utworzenie nowej doraźnej Komisji Spraw Wewnętrznych w ramach Konferencji Episkopatu USA. Sam pomysł bardzo się kardynałowi Century City podobał. Umocowana w samym sercu Konferencji Episkopatu, ta nowa komisja Jego Eminencji odegra kluczową rolę w uformowaniu Wspólnej Opinii biskupów amerykańskich oraz biskupów całego Kościoła w nadzwyczaj ważnej kwestii jedności apostolskiej między nimi a słowiańskim papieżem. Po powrocie do Century City zabrał się od razu do tworzenia podstaw mającej powstać komisji, czyli wytypowania biskupów, którzy będą pełnili rolę "wyższych facylitatorów". Każdy z tych pięciu biskupów rezydencjalnych zdawał sobie sprawę, dlaczego został wybrany przez Jego Eminencję. Pierwsze kryterium wyboru to charakter moralny. Jego Eminencja znał słabe strony każdego z nich i zamierzał je bez skrupułów wykorzystać. Na drugim miejscu wchodziły w grę poglądy tych ludzi w sprawach Kościoła. Pierwszym przykładem pożądanego typu był biskup Kevin Rahilly. Jego celtycka szczerość w połączeniu z wrodzoną mu żółcią predestynowały go od początku na przywódcę w wysiłkach na rzecz deromanizacji oraz amerykanizacji życia kościelnego w podległej mu diecezji. To człowiek jak najbardziej odpowiedni. Równie obiecujący był biskup nowojorski Manley Motherhubbe, który od dawna dał się poznać, jako namiętny zwolennik oczyszczenia Kościoła od jak to nazywał -"żałosnego, przestarzałego romanizmu i innych przesądów". Inny biskup stanu Nowy Jork, prymas Rochefort, znany był z tego, że miał serce na dłoni. Najważniejsza cecha kwalifikująca go do tego zadania to nieposkromiona radość życia zaspokajana w miejscach uciech. Wpływowy biskup Michigan Bruce Longbottham był figurą o większym ciężarze gatunkowym. Ten zdeklarowany przeciwnik ciągłych publicznych przeprosin za "grzechy seksizmu i patriarchalizmu Kościoła" chodził w sportowych spodniach i niebieskich golfach. Grupę kardynała zamykał najbardziej efektowny z tych wszystkich potencjalnych "wyższych agentów zmiany", arcybiskup Cuthbert Delish z Lackland City w stanie Wisconsin. Był on uosobieniem sprawiedliwości i prawości. Szybkość, z jaką Jego Eminencja zdołał wyedukować tych pięciu członków założycieli mającej powstać komisji, była zaiste godna uwagi. To prawda, że kardynał najlepiej się czuł, rządząc żelazną ręką w aksamitnej rękawiczce zdeprawowanymi duchownymi niższego rzędu. Pierwsze lody zostały, zatem przełamane, nim kardynał udał się wraz z nowo obranymi "facylitatorarni" episkopalnymi do parafii Sto Olaf w diecezji Rosdale w stanie Minnesota na roboczą naradę przed próbą generalną. Bezpośrednio po tej naradzie miał wraz z nimi wziąć udział w pierwszym posiedzenie plenarnym nowo utworzonej Komisji Spraw Wewnętrznych, które miało się odbyć w kościele dolnym. Jakkolwiek wybór tak odludnego miejsca na planowane spotkanie wydawałby się dziwny, była w tym mądrość. Jasne było albowiem, że nie mogło się ono odbyć w kwaterze głównej Konferencji Episkopatu w Waszyngtonie, gdzie natychmiast przyciągnęłoby uwagę mediów. W istocie działania komisji miały już na zawsze zachować charakter poufny. Kardynał nie miał wątpliwości, że jego współpracownicy zdają sobie sprawę z właściwych metod, jakich należy użyć, by urobić opinię każdego biskupa USA. Klarowność działań to klucz do sukcesu. Stąd też pierwszy punkt, jaki należało omówić, to potrzeba kompartmentacji. Maestroianni i Pensabene przykładali do tego najwyższą wagę, a kardynał Century City był w tym z nimi zgodny.
- Komisja będzie działała na poziomie episkopalnym - zaczął, przenosząc wzrok z jednego na drugiego. - Jakkolwiek należy poinformować wyższe władze, to jednak nikt powyżej biskupa nie powinien być bliżej zaangażowany w nasze prace - z wyjątkiem tu obecnych. Biskupom należy wpoić sposób myślenia Kevina Rahilly'ego - czy lepiej byłoby powiedzieć: przyzwyczaić ich do takiego myślenia. Muszą się nauczyć myśleć po amerykańsku. Wszelkie nasze działania w ramach komisji mają ten jeden zasadniczy cel. I w każdym momencie muszą być poruszane kluczowe kwestie eklezjalne i doktrynalne. Dam przykład: oto jeden z waszych biskupów pomocniczych opublikuje artykuł w dobrym, egalitarnym amerykańskim stylu, że czas najwyższy, by wyświęcać kobiety na księży. Powinien natychmiast uzyskać wsparcie w gazetach diecezjalnych, publicznych konferencjach, w głównych mediach. Biskup, który uruchomił tę lawinę, będzie oczywiście musiał - rozumie się, tylko nas jakiś czas - wycofać swoje stanowisko w wyniku nacisków urzędu papieskiego, które są oczywiście nieuchronne. Nie przejmujemy się tym, nie ma to większego znaczenia. Znaczenie ma tylko to - ciągnął z naciskiem kardynał - jaki to będzie miało wpływ na Konferencję Episkopatu. Ponieważ propozycja wyszła od biskupa, którego masowo poparły doły, nasza Komisja Spraw Wewnętrznych będzie musiała zająć się tymi ważkimi argumentami, które zostały podniesione. Będzie się tego od nas oczekiwać, jako od oficjalnej komisji Konferencji Episkopatu. Idźmy dalej: niektórzy nasi biskupi wciąż jeszcze mają skłonność do niepotrzebnego ulegania dyrektywom papieskim. Muszę was uprzedzić, że interwencje z Rzymu będą się nasilały w miarę działań, jakie podejmiemy w przeciągu najbliższego roku. Dlatego pragnę podkreślić, że priorytetem tej naszej Komisji Spraw Wewnętrznych jest dokładnie to, co zawarte jest w jej nazwie: sprawy wewnętrzne. W granicach Stanów Zjednoczonych - to my jesteśmy Kościołem. Rzym leży poza granicami USA i nie ma tu nic do szukania. Konferencja Episkopatu, jako całość będzie oczekiwała od naszej komisji określenia oficjalnego stanowiska episkopatu - zgodnego lub niezgodnego ze stanowiskiem Stolicy Apostolskiej. W tym miejscu twarze obecnych zwróciły się ku wchodzącemu sekretarzowi osobistemu Jego Eminencji, przystojnemu księdzu Oswaldowi Avonodorowi, który zakomunikował, że wszyscy zaproszeni na posiedzenie plenarne komisji czekają w sali. Zjawił się w samą porę, gdyż Jego Eminencja powiedział już wszystko, co miał do powiedzenia. Pięciu biskupów posłusznie podreptało za kardynałem do kościoła dolnego, gdzie powietrze podgrzewało nie tyle skąpe centralne ogrzewanie, ile raczej zapał witających ich trzydziestu paru osobników zgromadzonych w sali. Wszystkich ich ożywiał duch krzyżowców, pionierów, awangardy. Zapał spiskowców planujących wielkie dzieła. W każdym razie w najważniejszej kwestii najważniejszego postulatu spotkania - że słowiański papież musi odejść dla dobra Kościoła - ich serca biły zgodnym rytmem. Formalnie rzecz biorąc wszyscy obecni - nie wyłączając kardynała Century City - byli gośćmi ordynariusza diecezji Rosedale Raymonda A. Luckenbilla. Jak należało się spodziewać, ten tolerancyjny biskup pojawił się w otoczeniu gromadki tolerancyjnych proboszczów jego diecezji oraz tolerancyjnego kanclerza kurii diecezjalnej. Mimo to nikt nie miał wątpliwości, kto tu gra pierwsze skrzypce. I jakby dla podkreślenia tego faktu Jego Eminencji kardynałowi Century City towarzyszył nie tylko ksiądz Oswald Avonodor **), lecz również dobrze wszystkim znany totumfacki kardynała, biskup pomocniczy Ralph E. Goodenough, krzepki, łysiejący, zwalisty mężczyzna z podwójnym podbródkiem i małymi, przebiegłymi oczkami knajpianego wykidajły. Spotkanie przebiegało według z góry ustalonego planu. Jego Eminencja wymieniał po kolei nazwiska trzech najgłośniejszych przywódczyń amerykańskich feministek w ruchu kobiet katolickich, które też po kolei podnosiły się z miejsc, by przyjąć pochwałę za wielki wkład w życie amerykańskiego Kościoła. Siostra Fran Fedora z Zachodniego Wybrzeża wyglądała olśniewająco w czarno-fioletowych szatach liturgicznych. Siostra Helen Hammentick z Nowego Orleanu bladła przy niej w swoim szarym biznesowym garniturze. Siostra Cherisa Blaine z Kansas City była znana obecnym z wprowadzania do obrzędów kościelnych elementów magii wicca. Następnie Jego Eminencja przedstawił reprezentantów największej amerykańskiej grupy "eks-księży" oraz prominentnego członka Dignity USA, rzymsko-katolickiej organizacji homoseksualnie aktywnych duchownych i świeckich. Po przedstawieniu oficjalnych gości siostra Fran Fedora została wezwana do otwarcia obrad modlitwą. Siostra modliła się o matriarchalne błogosławieństwo Matki Ziemi i Sofii, bogini mądrości. Skwitowawszy modlitwę siostry zdawkowym "amen", Jego Eminencja zwrócił się do zgromadzenia biskupów ordynariuszy i pomocniczych z około dwudziestu diecezji w całym kraju. Każdego z nich kardynał wybrał na członka komisji osobiście lub poprzez aprobatę wyboru przez jednego z pięciu członków grupy bazowej.
- Witam was - powiedział dziarsko Jego Eminencja, a na jego twarzy wykwitł uśmiech zawodowego biznesmena. - Witam - powtórzył - członków i gości Komisji Spraw Wewnętrznych Episkopatu USA. W odpowiedzi usłyszał oklaski.
- Na moją prośbę arcybiskup Delish - tu wielkopańskim gestem wskazał na swego dostojnego towarzysza z Lackland City - przygotował referat wprowadzający, który was z pewnością zainteresuje. Arcybiskup Cuthbert Delish podniósł się z miejsca niby uosobienie sprawiedliwości, gotów oddzielić ziarno od plewy.
- Można założyć dwie rzeczy jako pewne - oświadczył na wstępie.
- Po pierwsze: obecnie w tym kraju nieco ponad połowa biskupów wątpi w możliwość prawdziwej jedności z obecnym papieżem. Po drugie: tych, którzy otwarcie przeczą zdaniu owej większości, jest garstka. Oto podstawa działań, do których przystępujemy. Mówca przyznał, że "istnienie pewnej liczby dysydentów to zdrowy objaw". Rzecz w tym, dowodził, że lista tych, którzy przysparzają kłopotów, jest niewielka, o wiele dłuższa jest natomiast lista dysydentów, którzy tak naprawdę są tylko "widzami". Tu arcybiskup przeszedł do kolejnego zagadnienia swego referatu wprowadzającego.
- Każdy z nas zdążył zapisać na swoim koncie sukcesy we wprowadzaniu nowych zwyczajów pośród kleru i laikatu. Trzeba ich teraz przyzwyczaić do sprzeciwiania się instrukcjom płynącym z Rzymu. Normalną cechą katolickiego życia musi stać się to, że Kościoły lokalne nie zgadzają się z papieskimi dyrektywami i spokojnie kroczą własną drogą. Arcybiskup Delish podał, jako przykład takich działań kazania, artykuły, wywiady, kółka dyskusyjne, działalność medialną.
- Pamiętajmy o jednym - podsumował mówca swoje wywody. - Na zwyczaje, które się już przyjęły, na utrwalone postawy - Rzym nic już nie będzie mógł poradzić, prawda? Odpowiedziały mu dyskretne, poufałe śmiechy. Tylko biskup Rahilly z Connecticut wtrącił swoje trzy grosze.
- Oto moja rada: nie należy ogłaszać zamiaru wprowadzania zmian czy innowacji. Trzeba je po prostu wprowadzać. W taki właśnie sposób zmodernizowałem mszę w mojej diecezji. Nie powiedzieliśmy ludziom, że będziemy coś zmieniać, tylko wprowadziliśmy zmiany. A ludzie posłusznie się dostosowali. To całkiem proste. Arcybiskup Delish skinieniem głowy podziękował za to cenne uzupełnienie. Po czym, zwracając się do gości specjalnych, wezwał ich do "wytrwałości w działaniu" oraz zapewnił o poparciu nowej komisji. A członkom komisji i "agentom zmiany" rozdał listę biskupów dysydentów. Jego Eminencja kardynał Century City, który nie lubił tracić słów na darmo, klasnął w ręce, przypieczętowując to, co zostało powiedziane, jako wspólną decyzję i wyszedł z sali, a za nim podążył ksiądz Oswald Avonodor. Tymczasem jego biskup pomocniczy, Ralph Goodenough, pozostał dostatecznie długo, by prześwidrować każdego wychodzącego swymi oczkami. Trzy siostry dzielnie zmierzyły go spojrzeniem od stóp do głów, biskup Luckenbill rzucił mu tolerancyjny uśmiech. Resztę biskupów potraktował jak powietrze. Kilka minut później opuścił kościół i w ślad za Jego Eminencją wsiadł do limuzyny. Wszystko było pod kontrolą.
*) Wypisz - wymaluj Chicago...
**) Wiele z tych osób - to członkowie sieci pedofilii satanistycznej. Dowody są w archiwach prokuratury USA .
Malachi Martin
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Pozdrowienie chrześcijańskie– ks. Jacek Bałemba SDB 2012-03-11
http://www.bibula.com/?p=53353
Laudetur Iesus Christus in saecula saeculorum. Amen.
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus na wieki wieków. Amen.
W katolickich rodzinach tato i mama chętnie uczą swoje dzieci, aby – gdy spotykają księdza czy siostrę zakonną – pozdrowiły Pana Jezusa słowami Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! W katolickich rodzinach tato i mama nie dają tej nauki dzieciom na wynos (na widok księdza, do dziecka: „no, co się mówi, co się mówi?”), lecz sami dają dzieciom przykład: gdy spotykają księdza czy siostrę zakonną, pozdrawiają Pana Jezusa słowami Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Dzieci to widzą i uczą się z przykładu rodziców. Przejmują dobre wzorce. W katolickich rodzinach dzieci, spotykając księdza czy siostrę zakonną, chętnie pozdrawiają Pana Jezusa słowami Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Publiczne wyznanie Pana Jezusa – po imieniu! – jest świadectwem wiary i jest ewangelizowaniem serc i umysłów bliźnich naszych. Jest znakiem wspólnoty wiary. Przede wszystkim jest oddaniem chwały Panu Jezusowi – to najważniejsze! Ze szczyptą humoru zauważmy, że to pozdrowienie nie jest pochwaleniem księdza, lecz pochwaleniem Pana Jezusa. Nie mówimy przecież Niech będzie pochwalony czy Niech będzie pochwalony ksiądz. Mówimy Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Św. Paweł pisze: „Jeżeli więc ustami swoimi wyznasz, że JEZUS JEST PANEM, i w sercu swoim uwierzysz, że Bóg Go wskrzesił z martwych – osiągniesz zbawienie” (Rz 10, 9). A sam Pan Jezus mówi zrozumiale: „Do każdego więc, który się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie. Lecz kto się Mnie zaprze przed ludźmi, tego zaprę się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie” (Mt 10, 32-33). Sprawa poważna. Ileż wymówek znajdujemy dzisiaj, aby tylko nie wypowiedzieć jasno i dobitnie – i publicznie – imienia Jezusa. Ateizm wyłazi… I coraz więcej „katolików” czuje się jakoś dziwnie zakłopotanych, gdy rozpoczynam z nimi rozmowę od pozdrowienia Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Nawet nie za bardzo są skorzy, aby odpowiedzieć na to pozdrowienie. Pytam: dokąd doszliśmy z naszą wiarą w Polsce? Oto, co mamy dzisiaj. Diabeł pozaklejał usta polskim katolikom samoprzylepnym plastrem. Niemowa. Nie mówi. Nie wypowiada chrześcijańskiego pozdrowienia Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Nie mówię o wszystkich, a jednak… Milczą w kościele, milczą przy kościele, milczą kiedy spotykają kapłana, milczą kiedy spotykają siostrę zakonną. Milczą opcje przedsoborowe i posoborowe. Milczą letni i zrzeszeni. Milczą dzieciaki, młodzi i dorośli. Milczą duchowni i osoby zakonne. Co to? Posoborowe farmazony o przemilczaniu imienia Pana Jezusa w sferze publicznej wydają owoc. Aby uniknąć nieporozumień, precyzuję: przez posoborowe farmazony rozumiem tutaj poglądy, opinie, treści, praktyki i zaniechania, które są odejściem od Tradycji i od szlachetnych zwyczajów zakorzenionych w Tradycji. Robaczywe poglądy owocują robaczywie. Zdrada i ateizm. Sami eliminujemy z polskiej ziemi znaki obecności Pana Jezusa. Sami zapieramy się Pana Jezusa. Destrukcyjne owoce widać gołym okiem. A gorzej będzie. Ostatnio, spotykając w kontekstach kościelnych ludzi z zaklejonymi plastrem przed diabła ustami, mówię głośno i dobitnie całe pozdrowienie od początku do końca: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus na wieki wieków. Amen! Może dla niektórych okaże się to egzorcyzmem? Oby. Powiedzmy to najprościej: jeśli znam Pana Jezusa z codziennej z Nim rozmowy, jeśli Go kocham, jeśli Mu ufam, to przywilejem i radością dla mnie jest wypowiedzieć Jego Imię! Póki czas wracajmy do katolickiej Tradycji. Póki czas wracajmy do szlachetnych zwyczajów zakorzenionych w Tradycji. W czasach pomieszania powszechnego droga niezawodna! Korci mnie, aby zakończyć tymi samymi słowami, co wczoraj. Tak zrobię. Powyższa refleksja? Dla ateisty z rodowodem katolika – bajka o żelaznym wilku. Dla katolika wierzącego – oczywistość.
Laudetur Iesus Christus in saecula saeculorum. Amen.
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus na wieki wieków. Amen.
Ks. Jacek Bałemba SDB
STAT CRUX DUM VOLVITUR ORBIS - Stoi krzyż, gdy świat się chwieje
„Ile zła dzieje się z powodu zepsucia ludzi niegodnie rządzących” Ks. Stanisław Małkowski z Warszawskiej Gazety
Żołnierze wyklęci, których uroczyście wspominamy 1 marca przedłużyli agonię II Rzeczypospolitej Polskiej, skazanej na śmierć przez komunistyczne władze. Polskie państwo podziemne trwało w latach II wojny światowej, ale uległo zagładzie po wojnie. Stopniowo gasła nadzieja pokładana w siłach politycznych i zbrojnych. Tyle było wolności i niepodległości, ile było jej w nas Polakach, zarówno tych, którzy ginęli, jak i tych, którzy w warunkach zniewolenia żyli.
Czytana w liturgii słowa Mszy Świętej lekcja w czwartek 1 marca ukazuje królową Esterę modlącą się do Boga o ratunek dla skazanego na śmierć narodu: „Panie, pokaż się w chwili udręczenia naszego, aby zginął nasz wróg i ci, którzy z nim jedno myślą; wybaw nas ręką Twoją”. Razem z Esterą modli się Mardocheusz: „Panie Boże, Królu, ocal lud swój, bo czyhają na zgubę naszą i mają zamiar zniszczyć nas, Twoje prastare dziedzictwo; obróć smutek w radość, abyśmy żyli i cały naród wołał ze wszystkich sił swoich, bo śmierć stała im przed oczami” (Est 4). Modlitwa Estery i jej wstawiennictwo jest zapowiedzią modlitwy Maryi Matki Bożej Królowej Polski, gdy nasz naród skazany był i jest na śmierć, zaś modlitwa Mardocheusza i ludu zapowiada modlitwę Kościoła i narodu o ratunek dla Polski. Natchniony autor Księgi Estery stwierdza: „Ile zła dzieje się z powodu zepsucia ludzi niegodnie rządzących.” I trzynasty dzień dwunastego miesiąca Adar ze znaku zguby narodu stał się znakiem jego ocalenia. (Est 8). Proroctwo zawarte w księdze Estery odnosi się do nas i do wszystkich narodów, które gotowe są przeciwstawić sile zła i śmierci moc modlitwy ku obronie dobra i życia. Przemiana dnia zagłady w dzień ratunku i ocalenia jest zapowiedzią Wielkiego Piątku i paschalnego zwycięstwa Chrystusa, w którym uczestniczy modląca się i współcierpiąca Bolesna Królowa Polski Maryja razem z modlącym się i cierpiącym polskim narodem. Wielki Post ma nas przygotować do przemiany polskich nieszczęść w polskie zwycięstwo. „Zima wasza, wiosna nasza” - wołaliśmy w czasie stanu wojennego. Włączamy, więc bohaterstwo i ofiarę żołnierzy wyklętych w tajemnicę Chrystusowego Krzyża. Z narodowych nieszczęść naszej historii Bóg mocen jest wyprowadzić dobro, ale trzeba Go o to prosić odwołując się do wstawiennictwa Maryi i całego polskiego nieba, przeciwstawiając się siłom zabójczym i tendencjom samobójczym. Nasza ojczyzna ma wymiar doczesny i wieczny. Symboliczna data 13 grudnia stała się dla Polaków trzydzieści lat temu bodźcem do modlitwy za ojczyznę. Tę modlitwę podjął w Warszawie błogosławiony ks. Jerzy Popiełuszko pozostawiając nam wraz z męczeństwem przesłanie o społecznym panowaniu Chrystusa Króla w Polsce i Maryi Królowej Polski. Bez Boga ani do proga. Z Bogiem przekroczymy próg nadziei. Podobne przesłanie żołnierzy wyklętych trzeba odnieść do dzisiejszej sytuacji Polski, która znowu skazana jest na śmierć. Duchowa walka między funkcjonariuszami kłamstwa i śmierci oraz sługami prawdy i życia prowadzi ku ostatecznemu zwycięstwu tych, którzy służą Bogu Stwórcy i Zbawcy życia i przegranej tych, którzy służą kłamcy i mordercy - szatanowi. To proste i jednoznaczne rozróżnienie pozwala nam poznać i ocenić postawy ludzi zepsutych, małych krętaczy oraz ludzi dążących do uzdrowienia siebie i ciężko chorej Polski. Ponieważ działania zwrócone ku kłamstwu i śmierci są ubierane w kolorowe szaty i dekoracje, bywają one tymczasowo skuteczne na zasadzie „pijaru”. Blask prawdy i światło krzyża pozwalają przeniknąć mglistą zasłonę - fulget Crucis mysterium - jaśnieje tajemnica Krzyża. Ks. Stanisław Małkowski
Stany Zjednoczone jako “pole bitwy”
http://www.eioba.pl/a/3o5x/ustawa-zdefiniuje-usa-jako-pole-bitwy
Wzięte z : http://www.bibula.com/?p=47854
Nie, w mediach tego nie zobaczycie. Dowiesz się o tym tylko tu. Senat przygotowuje się do głosowania nad projektem ustawy, która zdefiniuje Stany Zjednoczone jako “pole bitwy” co pozwoli wojsku aresztować amerykańskich obywateli bez stawiania im zarzutów czy procesu – pisze na portalu Infowars Paul Joseph Watson. Zgodnie z ustawą National Defense Authorization Act, nad którą planowane jest głosowanie w przyszły poniedziałek, przepisy „po raz pierwszy mówią językiem prawnym, że nasza ojczyzna jest częścią pola bitwy” – mówi Senator Lindsey Graham, zresztą wspierający projekt ustawy.
„Senat zamierza głosować nad tym, czy Kongres da obecnemu i każdemu kolejnemu prezydentowi prawo do zarządzenia aresztowania i uwięzienia cywili na całym świecie, bez procesu albo stawiania zarzutów. Zasięg działania tego prawa jest tak rozległy, że nawet Amerykańscy obywatele mogą być nadzorowani przez wojsko, które może być użyte daleko od pola bitwy, nawet w samych Stanach Zjednoczonych.” – pisze Chris Anders z waszyngtońskiego Biura Legislacyjnego ACLU. Projekt ustawy napisany potajemnie przez Senatora Carla Levina i Johna McCaina, został przepchnięty za zamkniętymi drzwiami na posiedzeniu komisji bez żadnego czytania.
„Chciałbym również podkreślić, że przepisy te budzą poważne pytania, co do tego kim jesteśmy jako społeczeństwo i co nasza konstytucja stara się chronić” – powiedział Senator Mark Udall w zeszłym tygodniu. “Jeden z paragrafów tej ustawy, paragraf 1031, będzie interpretowany, jako pozwolenie dla wojska na bezterminowe zatrzymywanie amerykańskich obywateli w ich własnym kraju. Paragraf 1031 zasadniczo uchyla Posse Comitatus Act z 1878, pozwalając wojsku na pełnienie funkcji organów ścigania na amerykańskiej ziemi. Już samo to powinno zaalarmować moich kolegów po obu stronach nawy, ale są też inne problemy z tymi przepisami, które muszą być rozwiązane.” Oznacza, że Amerykanie mogą być uznani za krajowych terrorystów i zamknięci w wojskowych aresztach bez jakiegokolwiek odwołania. Należy brać serio pod uwagę możliwość powszechnego i swobodnego interpretowania określenia “terrorysta”, gdyż już teraz Departament Bezpieczeństwa Krajowego (Homeland Security) w wielu przypadkach uznaje za takowe zachowania takie jak: kupowanie złota, posiadanie broni, używanie zegarka albo lornetki, dawanie pieniędzy na akcje charytatywne, używanie telefonu albo poczty do wyszukiwania informacji, używanie gotówki i wszelkiego rodzaju przyziemne zachowania, jako potencjalne oznaki wewnętrznego terroryzmu czy zwykłe fotografowanie się na tle mostów.
„Amerykańscy obywatele zabierani będą z amerykańskich, kanadyjskich i brytyjskich ulic i będą wysyłani do wojskowych więzień na czas nieokreślony bez postawienia zarzutów o popełnienie przestępstwa. Czy naprawdę ktoś uważa, że to dobry pomysł? I dlaczego teraz?” – pyta Anders. Zgodnie z projektem ustawy National Defense Authorization Act, nie jest konieczne ogłoszenie w USA stanu wojennego, ponieważ Amerykanie będę teraz podlegać takiemu samemu traktowaniu jak podejrzani rebelianci z odległych miejsc, takich jak Afganistan czy Irak.
Opracowanie: Bibula Information Service
Na podstawie: Prison Planet
Źródło: Bibuła
Dowód: http://www.washingtonpost.com/r/2010-2019/WashingtonPost/2011/12/31/National-Politics/Graphics/Obama-NDAA-signing-statement.doc.pdf
Wiecej: http://www.eioba.pl/a/3o5x/ustawa-zdefiniuje-usa-jako-pole-bitwy#ixzz1oo7ikkRV
Zadałem „w górę” pytanie, na ile TO się zrealizowało.
Oto odpowiedź:
NDAA już działa, została podpisana 31.12.2011
W lutym ustawę federalną odrzucił stanowy kongres w Wirginii, prawdopodobnie pójdą następne stany. W obecnym stanie prawnym wg tej ustawy Banana ma prawo tajnie pojmać na terytorium USA każdego podejrzanego o terroryzm, zatrzymać go przez nieokreślony czas bez prawa do obrony i komunikacji, a także rozkazać jego tajną likwidację (polecenie oraz dokumentacja są tajne). USA są w stanie faktycznej wojny, co najmniej od Patriot Act, a formalnie jeszcze dłużej - od WTC i dekretu o stanie wyjątkowym. Nie został on odwołany. USA znajduje się w stanie wojny już od lat i to nie są żadne przygotowania, tylko drobiazgowo realizowany plan.
Por. sąsiednie artykuły, szczeg. : 1 stycznia 2012 jest początkiem DYKTATURY DEMOKRACJI w USA? Czyli: http://dakowski.pl//index.php?option=com_content&task=view&id=5233&Itemid=55
Paul Joseph Watson
Ze światem coś jest nie tak Tkwimy w środku matriksu. I choć w każdej chwili możemy go opuścić, wolimy ciepło i spokój hermetycznej bańki – pisze Marek Magierowski w najnowszym numerze kwartalnika „Fronda”. Gdybyśmy oglądali jedną telewizję, a w niej wyłącznie seriale oraz – od czasu do czasu – jakiś program informacyjny, gdybyśmy wertowali jedną, niezbyt wiarygodną gazetę oraz jeden kolorowy tygodnik, gdybyśmy czytali jedynie książki z pierwszej dziesiątki bestsellerów Empiku, gdybyśmy się spotykali tylko ze znajomymi podzielającymi nasze poglądy, gdybyśmy spędzali więcej czasu na Facebooku niż na świeżym powietrzu, moglibyśmy odnieść wrażenie, że żyjemy w matriksie. Że odgradzamy się od rzeczywistości, preferując sztuczny świat otoczony szczelną powłoką, ze stałym klimatem, stałą temperaturą, plastikowymi uczuciami i poczuciem niczym niezmąconej błogości. Gdyby tylko... ale zaraz, zaraz... Czy przypadkiem nie oglądamy jednej telewizji, a w niej swoich ulubionych seriali z ulubionymi bohaterami? Czyż nie kartkujemy codziennie tej samej gazety, nie kupujemy, co poniedziałek tego samego tygodnika, nie czytamy grafomańskich książek z listy przebojów największej sieci księgarni? Czy nie rozmawiamy wyłącznie z tymi przyjaciółmi, z którymi na pewno nie pokłócimy się o Smoleńsk, o Tuska, o Palikota, o in vitro i o małżeństwa homoseksualistów? Czy nie zajmujemy się przez pół dnia klikaniem na „lajki” i akceptowaniem kolejnych „friendsów”, nie zamieniając z nimi ani słowa? Co tak naprawdę dociera do nas ze świata zewnętrznego, co nie byłoby kłamliwym sloganem, sprzedawanym, co pięć minut na żółtym pasku telewizyjnego ekranu, czy pełnym manipulacji i zwykłych bredni tekstem na pierwszej stronie poczytnego dziennika? Matrix wydawał się dotąd funkcjonować, jako rzeczywistość równoległa, narzucona przez ciemne siły, obca i nachalna. Słabe jednostki poddawały się jej ochoczo, najczęściej nieświadomie, z czasem nawracając się na nową religię. Jednak im bardziej intruzywny stawał się matrix, tym większa rodziła się potrzeba buntu. Społeczeństwa mające za sobą doświadczenie życia w systemach totalitarnych sprzeciwiały mu się instynktownie, gdyż był sprzeczny nie tylko z ludzką naturą, lecz także z wyznawanymi przez większość wartościami moralnymi.
Dziś żyjemy – teoretycznie – w społeczeństwach wolnych i otwartych. Demokracja święci triumfy w kolejnych regionach świata – w krajach Maghrebu, w Iraku, kiełkuje nawet w Birmie. Mamy natychmiastowy i niemal nieograniczony dostęp do informacji, do skrajnych opinii i do najrozmaitszych punktów widzenia. Jesteśmy bogatsi, lepiej wykształceni, bardziej mobilni, odważniejsi. Wydawałoby się, że w takich okolicznościach ludzkość powinna być na matrix uodporniona. Tymczasem jesteśmy świadkami odwrotnego procesu – tkwimy w matriksie, który zbudowaliśmy sami, dobrowolnie, bez konieczności uginania karku przed wszechwładnym, okrutnym nadzorcą, bez konieczności akceptowania zasad nowej wiary. Tkwimy w środku, mimo iż furtka, przez którą możemy wyjść na zewnątrz, cały czas widnieje przed naszymi oczami i w każdej chwili możemy ją otworzyć. W przeciwieństwie do protagonistów słynnej trylogii braci Wachowskich, ludzie czują się dobrze w swoich wygodnych, ciepłych bańkach, postrzegając zewnętrzną rzeczywistość, jako pełną niebezpieczeństw dżunglę, w której nie obowiązują żadne reguły i w której na ich życie czyhają drapieżcy. Nawet najbliższe otoczenie: krewni, sąsiedzi, przyjaciele, nie są już dla nich stuprocentowo „pewni”. Paradoksalnie, zagrożenie przychodzi dzisiaj nie ze strony matriksu, lecz... spoza niego. Socjologowie spłodzili już setki tomów dzieł poświęconych wyobcowaniu i osłabieniu więzi społecznych, które leżą u podstaw tego zjawiska. „Wyobcowanie miałoby być pochodną i negatywnym rezultatem współczesnej kondycji człowieka, ceną, jaką ludzie płacą za dobrodziejstwo efektywnie działających i samoregulujących się rynków, sprawnie pracującego aparatu państwa oraz poszerzających się w nieskończoność wolności obywatelskich” – pisze Harry F. Dahms z Uniwersytetu Tennessee w swojej pracy The Matrix Trilogy as Critical Theory of Alienation: Communicating a Message of Radical Transformation („Trylogia Matriksu, jako krytyczna teoria alienacji: przekaz radykalnej transformacji”), w której zanalizował socjologiczne aspekty słynnego cyklu filmów. „Używając języka Matriksu – ciągnie Dahms – możemy stwierdzić, iż nowoczesna socjologia zaczęła się na początku XIX wieku od badania wszechobecnego przekonania, iż «ze światem coś jest nie tak» – jak zauważył Morpheus”. Dwieście lat później znów okazuje się, że ze światem „coś jest nie tak”. Żyjąc w wygodnym matriksie, nieustannie narzekamy na niedogodności, które uparcie nam przeszkadzają. Gromadzimy dobra, upajamy się luksusami, ale towarzyszy nam poczucie winy, że nie przyłączamy się do zbożnej akcji zbawiania planety i naprawiania krzywd, które stały się udziałem innych – uciemiężonych, dyskryminowanych, prześladowanych za poglądy, kolor skóry czy – to najnowsza moda – orientację seksualną. Jednak nadal trzymamy się zasady: „Nie wychodzić z bańki”. Zapewne, dlatego najgorliwszymi obrońcami praw gejów i lesbijek są ci, którzy żadnego geja i lesbijki nigdy nie widzieli na oczy. Łatwiej jest wtedy zaangażować się w ową „szczytną akcję”, bo niezgodne z naszymi wyobrażeniami fakty, obrazy czy statystyki po prostu do nas nie docierają i nie zakłócają percepcji rzeczywistości. Podobnie jest w przypadku ludzi żarliwie wspierających Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Na początku stycznia każdego roku wystawiają dłoń przez niewielki lufcik w swojej bezpiecznej bańce i wrzucają banknot lub dwa do puszki z serduszkiem. Westchnienie ulgi, poczucie spełnienia, zasłużony odpoczynek. Wystawienie ręki raz w roku jest bezpieczne. Wystawianie jej codziennie – mogłoby być ryzykowne. A wyjście z bańki po to, by zaangażować się głębiej w jakąkolwiek misję o charakterze charytatywnym – pomoc w hospicjum, udział w obozie dla niepełnosprawnych, opiekę nad ludźmi starszymi – w ogóle nie wchodzi w grę. Bo oznaczałoby konieczność opuszczenia gniazda.
„Z tym światem coś jest nie tak”. Tak, chcemy go naprawić, zamartwiamy się globalnym ociepleniem i losem następnych pokoleń, niedoskonałościami kapitalizmu, chciwością bankierów, niedolą wietnamskich biedaków, pracujących za dolara dziennie w fabrykach produkujących modne ciuchy. Jak jednak przystąpić do owej naprawy, skoro boimy się jak ognia tego, co znajduje się poza „zewnętrzną powłoką”? W Avatarze Jamesa Camerona główny bohater jest upośledzonym fizycznie żołnierzem piechoty morskiej, wysłanym z misją na odległą planetę. Także on wkracza do nieswojego świata – pół-Matriksu, w którym toczy żywot równoległy: jest niejako „duszą” wyhodowanego sztucznie przedstawiciela tubylczego plemienia. Jake Sully staje się łącznikiem między światem zdegenerowanym, pozbawionym resztek moralnych odruchów, zabiegającym jedynie o władzę i dobra materialne (w tym wypadku rzadki i drogi surowiec występujący na Pandorze) a dziewiczym światem urokliwej planety, społecznością, która zachowała swoje pradawne obyczaje i hierarchię, kultywuje tradycje i jest pod każdym względem „czystsza” i lepsza od społeczności Ziemian.
Jake Sully jest naszym odkupicielem. Wchodzi w skórę jednego z przedstawicieli owego „czystego” plemienia, przeżywa nawrócenie, w końcu opiera się dawnym przełożonym, broniąc pierwotnej cywilizacji przed nagą siłą i brutalnością najeźdźców. Czy musimy go naśladować? Czy musimy analizować wszystkie fabularne warstwy filmu, odniesienia, aluzje? Nie. Wystarczy, że obejrzymy film w naszej bańce, stwierdzimy publicznie, że to „trafna alegoria amerykańskiego imperializmu, a w szczególności wojny w Iraku”, i będziemy mogli dalej żyć własnym życiem, przekonani, iż właśnie uczyniliśmy Dobro, oglądając wysokobudżetowy, hollywoodzki film z tzw. przesłaniem, które w mig zrozumieliśmy i które przekażemy dalej. Możemy się naszymi spostrzeżeniami podzielić w internecie, co robimy zazwyczaj z wielką ochotą i pewną dozą ekshibicjonizmu. Opinie aprobowane przez matrix podpisujemy własnym nazwiskiem, nieco mniej ortodoksyjne – pseudonimem. Zagłębiamy się po szyję w cyberprzestrzeń, oczekując nieskrępowanej wolności i jak największej liczby „lajków”. Tymczasem zamykamy się w kolejnej klatce, która izoluje nas od prawdziwego życia. Z kilku badań i sondaży przeprowadzonych w ostatnich latach w USA wynika, iż w amerykańskim społeczeństwie wyobcowanie nasila się mniej więcej od połowy lat 80 ubiegłego wieku. Socjologowie Miller McPherson, Lynn Smith-Lovin i Matthew Brashears, którzy dogłębnie analizują tę tendencję, utrzymują, że rozwój telefonii komórkowej i internetu wręcz stymuluje postępujący rozkład tkanki społecznej. Ich zdaniem portale społecznościowe z łatwością wygrywają ze spotkaniami sąsiedzkimi, kółkami samopomocy, lokalnymi klubami dyskusyjnymi czy bibliotekami. Jednak geograficzny zasięg internetu sprawia, że zachwiane zostają proporcje między prawdziwym otoczeniem, istniejącym za drzwiami naszego mieszkania czy za płotem ogrodu, a otoczeniem wirtualnym, które imponuje rozpiętością, choć jest tak bardzo puste. Oddziałuje wyłącznie na zmysł wzroku, rozprasza i nie daje innym zmysłom nawet jednej setnej tej przyjemności, którą może dać spacer po alejkach najbliższego parku. McPherson, Smith-Lovin i Brashears zwracają uwagę na tę geograficzną „autoamputację” – ludzie z pełną świadomością poprzecinali nici, które łączyły ich z najbliższym sąsiedztwem, częstokroć dużo bardziej inspirującym niż internetowe sieci społecznościowe, z coraz to nowymi zachętami, możliwościami i atrakcjami. Uzależnienie od matriksu – także w wersji wirtualnej – wpływa na nasze decyzje polityczne, biznesowe, kulturowe. Trendy przychodzą falami i trudno im się oprzeć. Jeśli jakaś telewizja, gazeta lub tygodnik choćby w minimalnym stopniu wypełniają naszą potrzebę naprawiania świata, „z którym coś jest nie tak”, zaczynamy odczuwać skłonność do identyfikowania się właśnie z tymi mediami, które – w powszechnym mniemaniu – „szerzą dobro”. A wówczas gładko poddajemy się indoktrynacji także w tych dziedzinach, które z naprawianiem świata mają niewiele wspólnego. Po jakimś czasie przychodzi odrętwienie, umysł zaczyna reagować na coraz bardziej banalne bodźce. W naszej ciepłej bańce czujemy się coraz lepiej. Tym lepiej, iż miliony innych ludzi zachowują się tak samo, niczym żaby poddawane elektrycznym impulsom. Odczuwamy z nimi więź i solidarność. Dzięki temu możemy szybko zdusić w sobie jakiekolwiek oznaki zwątpienia i ochotę do wychodzenia na zewnątrz. Po co, jeżeli nikt się na to nie decyduje? W matriksie wszyscy pokornie przyjmują role, które są im nieodwołalnie narzucane. Niewyobrażają sobie, by sami mogli je zmienić, bo nie widzą w tym żadnych korzyści, a jednocześnie pragną, by wszyscy wokół pozostali przy swoich rolach. Byliby zagubieni, gdyby nagle książę okazał się żebrakiem, znany aktor – draniem, a hulaka – abstynentem. Ludzi, którzy odrzucają swoje role, system szybko wypluwa, jako nieuczciwych i... nie autentycznych. W innym znakomitym filmie – Truman Show Petera Weira – bohater jest przez widzów darzony sympatią i miłością, lecz w pewnym momencie ryzykuje, gdyż zaczyna walczyć z kłamstwem. Obserwatorzy nie potrafią zrozumieć, dlaczego złamał zasady, dlaczego zrezygnował ze swojej roli i stara się opuścić świat, w którym przecież powinno mu być tak dobrze. Ostatecznie telewidzowie zaczynają mu kibicować, ale nie, dlatego, że uznali jego racje i dążenia, lecz dlatego, iż zmieniły się bieguny Zła. Widzowie – w przypadku Truman Show stanowiący masę zarządzającą matriksem – narzucili po prostu inną rolę Christofowi, demiurgowi w szatach telewizyjnego reżysera. Rolę Złego. Albowiem poczuli się przez niego oszukani. Zmiana ról jest, więc możliwa tylko w jednym wypadku: gdy ludzie utopieni w matriksie chcą zachować swój błogostan i poczucie, iż czynią Dobro. W szczególnie bezlitosny sposób wykorzystują tę zasadę media, narzucając role politykom. Ten jest pragmatykiem, tamten furiatem. Ten wykazuje odpowiedzialność, tamten może nas doprowadzić na skraj katastrofy. Rzeczywiste cechy, zdolności, poglądy, ambicje, a nawet biografia są przez telewizje i gazety bez ustanku kształtowane tak, by pasowały do przeznaczonej dla danego polityka roli. W przypadku Trumana Burbanka ten eksperyment przeprowadzano na żywym organizmie – Christof i jego współpracownicy podejmowali wszystkie decyzje dotyczące życia swojego „podopiecznego”, od dnia jego urodzin: co będzie czytał, z kim będzie się spotykał, w kim się zakocha. Dzisiaj media mają de facto podobną władzę. Wprawdzie nie decydują, z kim się spotka i co powie polityk, ale decydują o tym, jaki przekaz trafi ostatecznie do czytelników i widzów. Decydują, zatem o obrazie, który powstaje w umysłach odbiorców – obrazie pasującym, rzeczjasna, do wcześniej ustalonej roli. W ostatniej scenie Truman Show, gdy bohater opowieści otwiera drzwi i przechodzi ze świata wirtualnego do realnego, wierni fani programu, oglądający go od lat, sięgają po telewizyjne piloty i zaczynają zmieniać kanały, by znaleźć kolejny spektakl typu reality. Taki, który umocni ich w przekonaniu, iż życie w matriksie może być znośne, a nawet przyjemne. I że z rzeczywistym światem ciągle „coś jest nie tak”.
Marek Magierowski
Spisek Sueski „Prawdziwa sensacja” – wykrzyknąłem po otworzeniu czarnego skoroszytu, zawierającego wyjaśnienie jednej z dziwnych zagadek nowożytnej historii. W aktówce, zawierającej informację analityczną dla Biura Politycznego partii radzieckiej, datowaną na rok 1975, znajdowało się wyjaśnienie jednej z największych tajemnic dyplomacji amerykańskiej i współczesnego świata. Pomimo wieloletniej znajomości z „Wikiliks” i penetrowania starych archiwów nie widziałem dotychczas tak ciekawych materiałów. Teraz, po tym odkryciu, możemy dokładnie powiedzieć, dlaczego świat, w którym żyjemy, znalazł się obecnie na tak wyboistej drodze. Ten historyczny zakręt nastąpił w latach 1973-74. W tym czasie Związek Radziecki był przodującym mocarstwem świata. Żadne państwo nie mogło się z nim równać pod względem tempa rozwoju, polepszania poziomu życia i rosnącej potęgi wojskowej. Stany Zjednoczone i Wielka Brytania przeżywały ciężki kryzys, Francja i Włochy flirtowały z Sowietami. Mają rację ci, którzy mówią, że w tamtym czasie Związek Radziecki zwyciężał w zimnej wojnie, chociaż nie starał się ani poniżyć ani złamać byłych przeciwników. Wojna wietnamska podminowała Amerykę, naród amerykański był niezadowolony z wielkich strat ludzkich, a radziecka technika wojskowa w rękach Wietnamczyków obnażała niemoc Ameryki. Kubańczycy zadawali cios za ciosem pozycjom Zachodu w Afryce. Wojna wietnamska zachwiała dolarem, wymusiła zerwanie jego pokrycia w złocie, i zaczął się jego spadek. Związek Radziecki budował wciąż nowe rakiety, marzył o podboju kosmosu, sprowadzał pomarańcze z Maroka, słuchał dżazu, śpiewał romantyczne piosenki, i wierzył w jasną przyszłość – były ku temu wszelkie podstawy. W tych latach bracia Strugaccy napisali najbardziej optymistyczne książki, pełne radosnych przeczuć. Na Bliskim Wschodzie wpływy radzieckie były powszechne; radzieccy instruktorzy i doradcy wojskowi pracowali w Egipcie, Syrii, Iraku, a Amerykanie ledwo trzymali się na arabskich peryferiach, tam, gdzie w wiecznych piaskach Arabii król Fajsal i szejkowie ganiali wielbłądy po oazach i ze ściśniętym sercem spoglądali, jak zagraniczne kompanie pompują ropę po pięć centów za baryłkę. Ameryka miała oparcie także Izraelu, który jednak raczej przeszkadzał, niż pomagał – trzeba go było bronić, a wrogość sąsiadów do państwa syjonistycznego psuła Amerykanom całą grę. Wtedy to, Henry Kissinger wymyślił z kolegami skomplikowaną partię szachów, którą zrealizował w ciągu kilku miesięcy. W jej rezultacie gracze zamienili się miejscami przy szachownicy. Dolar wzmocnił się i znowu stał się walutą światową – lecz już bez złotego ekwiwalentu, Stany Zjednoczone z powrotem wróciły na pozycję lidera, szejkowie naftowi pławili się w bogactwie, Związek Radziecki stracił swoją pozycję na Bliskim Wschodzie, i stopniowo zaczął staczać się w otchłań. Socjalizm przegrał, kapitalizm stał się o wiele radykalniejszy niż wcześniej. I wszystko to było wynikiem jednej operacji specjalnej na Bliskim Wschodzie. Jak dowiedzieliśmy się ze znalezionego memorandum, władcy Egiptu, Izraela i Stanów Zjednoczonych uknuli w roku 1973 spisek? Zainscenizowali i przeprowadzili „Wojnę Październikową” – Żydzi nazywają ją „Wojną Sądnego Dnia”, a Arabowie „Wojną Ramadanu”. W jej trakcie dyktator Egiptu Anwar Sadat zdradził sprawę arabską, oszukał swojego sojusznika wojskowego – Syrię i skazał jej armię na klęskę, pozwolił na zniewolenie Palestyńczyków i zdradził przyjazny Arabom Związek Radziecki. Stany Zjednoczone odzyskały Egipt a potem także inne kraje regionu, które jednak zainicjowały embargo naftowe, co boleśnie uderzyło po kieszeni nazbyt wygodnie żyjących zwykłych Amerykanów i Europejczyków, lecz przyniosło niezmierzone bogactwo bankierom amerykańskim. Rząd izraelski poświęcił dwa tysiące swoich najlepszych żołnierzy – posłano ich na śmierć, aby pomóc Ameryce zawładnąć regionem. Golda Meir, którą tak kochali Żydzi, nie mrugnąwszy okiem pozwoliła wystrzelać swoich żołnierzy w sueskich okopach i podczas pancernych pojedynków koło chińskiej fermy. Odwdzięczając się, Ameryka poparła Izrael dziesiątkami weto w Radzie Bezpieczeństwa, miliardami dolarów pomocy i dała mu zielone światło dla najbardziej awanturniczych planów. Po spowodowanej zdradą Sadata porażce, Syria okazała się w izolacji, i przetrwała tak do dnia dzisiejszego, kiedy reżym ten – ostatni cudem ocalały skrawek dawnego Bliskiego Wschodu – jest codziennie atakowany przez najemników saudyjskich i amerykańskich. Wojna Sądnego Dnia zakończyła się spotkaniem na trawniku Białego Domu, gdzie nowi i starzy przyjaciele Ameryki zatwierdzili Pax Americana dla Bliskiego Wschodu. Ja także uczestniczyłem w tej wojnie i jest ona częścią mojego życiorysu – jako młody spadochroniarz oddziału desantowego forsowałem Kanał Sueski, zdobywałem wzgórza Dżabal Ataka, wraz z moimi towarzyszami broni byłem pod obstrzałem artyleryjskim i odpierałem ataki piechoty. Nasz oddział zrzucono z helikopterów w głębi pustyni i przerwaliśmy główną linię komunikacyjną Egipcjan między tyłem i frontem – szosę Suez-Kair. Trwaliśmy niewzruszenie między Pierwszą i Trzecią Armią egipską, a potem obok nas, na 101 kilometrze od Kairu, prowadzono rozmowy między Egipcjanami i Izraelczykami. Nie tylko ze słuchów wiem o wszystkich perypetiach tej już odległej wojny, która, jak teraz się wyjaśniło, w decydujący sposób wpłynęła na historię ludzkości. Z wielkim bólem dowiedziałem się dzisiaj, że ja i moi towarzysze broni byliśmy jedynie pionkami w podstępnej grze, którą my wszyscy – i Rosjanie, i prości Amerykanie, i Izraelczycy, i Arabowie – przegraliśmy. Przypadkowo dostało się w nasze ręce osobiste archiwum ambasadora Winogradowa. Władimir Michajłowicz Winogradow był ambasadorem ZSRR w Kairze podczas wojny w roku 1973, potem był współprzewodniczącym Konferencji Genewskiej poświęconej pokojowi na Bliskim Wschodzie, wiceministrem spraw zagranicznych ZSRR i ministrem spraw zagranicznych radzieckiej Rosji. Winogradow był świadkiem wielu interesujących wydarzeń historycznych; nawiązywał stosunki z powojenną Japonią, którą nikt wtedy nie podejrzewał, że się tak wspaniale rozwinie gospodarczo; w jego obecności wybuchła rewolucja islamska w Iranie, znał szacha, wielokrotnie rozmawiał z ajatollahem Chomeinim, poinformował go o wprowadzeniu wojsk radzieckich do Afganistanu, przeżył napaść na ambasadę. Jego opowiadanie świadka o rewolucji islamskiej w Iranie, które także znaleźliśmy w jego archiwach, jeszcze znajdzie swego czytelnika i analityka. Pozostawił wiele materiałów o swojej pracy w Kairze. Jest tam także dokładny opis jego wielokrotnych rozmów z Anwarem Sadatem, i opowiadanie o tym, jak Sadat zdobył władzę, usuwając wszystkich zwolenników Nasera, a potem zmienił zewnętrzną i wewnętrzną politykę Egiptu. Pełna publikacja kairskich dzienników ambasadora – bystrego obserwatora i człowieka o wielkiej kulturze i wiedzy – jeszcze wyjawi czytelnikom i badaczom wiele tajemnic jego epoki. Lecz prawdziwą perłą archiwum jest zadziwiający dokument, napisany przez Winogradowa w roku 1975. Jest to maszynopis poprawiany piórem, będący brudnopisem memorandum pod tytułem „Gra bliskowschodnia”, które najprawdopodobniej jeden z najwspanialszych dyplomatów szkoły radzieckiej przeznaczył dla najwyższych kręgów władzy w ZSRR. Jego długotrwałe uczestnictwo w grze bliskowschodniej pozwoliło mu zrozumieć meritum sprawy, chociaż on także nie mógł przewidzieć, jak ciężkie konsekwencje spowoduje chytra intryga Henry Kissingera. Szkolna wersja wojny 1973-74 jest następująca. Prezydent Sadat wraz z prezydentem Syrii Hafezem Asadem (ojcem teraźniejszego prezydenta Baszara) przygotowali atak i nieoczekiwanie napadli podczas święta Jom Kipur lub Sądnego Dnia na niespodziewający się ataku Izrael, gdy połowa armii izraelskiej znajdowała się na urlopach. Zdołali osiągnąć określone sukcesy, lecz potem izraelski generał Ariel Sharon gwałtownym atakiem przerwał linię frontu, i znalazł się w głębokim tyle przeciwnika, zablokował drogi zaopatrzenia Trzeciej Armii egipskiej (znajdującej się na wschodnim brzegu Suezu), okrążył Suez i zagroził Kairowi. W tych warunkach Rada Bezpieczeństwa przyjęła rezolucję o przerwaniu ognia, a potem rozpoczęły się rozmowy, które skończyły się na trawniku Białego Domu. Władimir Winogradow, człowiek, który przeprowadził dwieście rozmów z Sadatem, a podczas całej wojny znajdował się w sztabie głównym, odrzuca tę oficjalną wersję. Winogradow udowadnia, że napaść Egipcjan na Izrael nie była ani nagła ani nieoczekiwana. Nie był także niespodzianką głęboki rajd generała Sharona, który doprowadził do sukcesu strony izraelskiej. Wszystko to zaplanowali i obmyślili: Kissinger, Golda Meir i Anwar Sadat. Plan ten obejmował także zniszczenie armii syryjskiej.
25 pytań Memorandum Winogradowa rozpoczyna się dwudziestoma pięcioma pytaniami. Na początku poddaje w wątpliwość wersję o nagłym ataku. W jaki sposób napaść mogła być nagła, jeśli:
1. Decyzję o wojnie jeszcze w kwietniu 1973 roku podjęły wspólnie: Egipt, Syria i Jordania, a to, o czym wiedział Jordania – wiedziała i Ameryka, a więc i Izrael.
2. Związek Radziecki kilka dni przed 6 października w sposób masowy ewakuował członków rodzin obywateli radzieckich, pracujących w Egipcie i Syrii. Czy mogli tego nie zauważyć agenci amerykańscy i izraelscy?
3. Pod pozorem manewrów Egipcjanie skoncentrowali wszystkie swoje wojska w celu przerzucenia ich przez Kanał. Na dwa-trzy dni przed rozpoczęciem działań wojennych nie można było nie zauważyć takiej koncentracji wojsk egipskich.… Mamy także do czynienia z innymi tajemnicami.
7. Dlaczego egipskie siły zbrojne, po sforsowaniu Kanału Sueskiego, nie kontynuowały ataku w głąb półwyspu – chociaż na tym kierunku nie przeszkadzały im żadne poważne siły izraelskie (po prostu tam ich nie było)?
8. Dlaczego egipskie siły zbrojne w ogóle nie miały planów dalszej ofensywy w głąb półwyspu, nawet na wypadek, gdyby forsowanie Kanału się udało?
9. Dlaczego USA nie okazały Izraelowi pomocy wojskowej natychmiast po rozpoczęciu działań wojennych, a poczekały kilka dni zanim rozpoczęły transporty broni samolotami mostem powietrznym? Dlaczego USA pozwoliły Egipcjanom pobić wojska izraelskie, działając zdecydowanie dopiero po tak wielkim opóźnieniu?…
12. Dlaczego nie zwarto flanek Drugiej i Trzeciej Armii egipskiej na Synaju?
13. Jak mogło dojść do tego, że pierwsze czołgi izraelskie „niepostrzeżenie” przeprawiły się na zachodni brzeg Kanału Sueskiego?
13. Dlaczego Sadat uparcie nie chciał podejmować żadnych zdecydowanych środków dla zlikwidowania przerwania frontu przez Izraelczyków?…
17. Dlaczego na zachodnim brzegu w tyle wojsk egipskich nie było wcale rezerw? Winogradow podejmuje się pracy Szerloka Holmsa, który, jak pamiętamy, proponował: „Odrzućmy wszystko niepotrzebne; to, co pozostanie, da nam odpowiedź, jaką by ona nie okazała się nieprawdopodobną”. Pisze:
„Jeśli uważać Sadata za prawdziwego patriotę swego kraju, to nie można będzie znaleźć odpowiedzi na najprostsze pytania. Lecz jeśli wziąć pod uwagę inne motywy działań Sadata, a także Amerykanów i rządzących kręgów Izraela, to otrzymamy taką sytuację, że można się przestraszyć: będzie to SPISEK między Sadatem, USA i kręgami rządzącymi Izraela. Spisek, każdy uczestnik, którego nie znał WSZYSTKICH SZCZEGÓŁÓW gry pozostałych stron. Spisek, w którym każda strona, pomimo wcześniejszej zmowy, starała się oszukać inną. Dopiero, gdy to ZAŁÓŻYMY, to wszystkie niewyjaśnione sprawy otrzymują logiczne i jedynie możliwe odpowiedzi”. W dalszym ciągu Winogradow, który był ambasadorem w Kairze mającym idealny punkt obserwacyjny, opisuje pozycje wszystkich protagonistów.
EgiptSadatowi, który zdobył władzę po śmierci Nasera i prowadził politykę antynaserowską, polityka wewnętrzna stwarzała coraz większe problemy. Jego autorytet katastrofalnie spadał nawet wśród „swoich” – burżuazji egipskiej. Na zewnątrz był izolowany. Pozostała jedyna nadzieja – na stosunki z USA. Aby poprawić stosunki z USA, należy zerwać ścisłe związki ze Związkiem Radzieckim, a następnie przy pomocy USA poprawić swoją chwiejną sytuację w kraju i na zewnątrz. Co może być dla tego celu lepsze, niż działania wojenne? Nie, nie wojna, a takie działania, które nie doprowadziłyby do klęski, lecz pomogłyby zachować szacunek. Sadat miał jasny plan działań. Powinny być działania wojenne, pomogą one „zmniejszyć ciśnienie”, powstałe w wojsku. Powinny pokazać, do czego są zdolne egipskie siły zbrojne. Działania te nie powinny doprowadzić do wielkiego zwycięstwa, nie jest ono potrzebne, nie powinno go w ogóle być – przecież wszyscy mówią, że armia egipska ma radzieckie uzbrojenie, które jest niskiej, jakości. Wszystkie koszty, klęski wojenne itd. – wszystko to pójdzie na karb złej, jakości radzieckiego uzbrojenia i politycznego stanowiska Związku Radzieckiego, który można będzie oskarżyć o wytrącenie zwycięstwa z rąk Arabów. Dlatego wojskom postawione będzie minimalne zadanie – sforsowanie Kanału Sueskiego, zajęcie przyczółka – nie ważne jak dużego – i utrzymanie go, dopóki Amerykanie nie przystąpią do gry. Należało ich wciągnąć na Bliski Wschód.
USA Ruchy narodowo-wyzwoleńcze wygnały USA z Bliskiego Wschodu, a region ten był bardzo ważny: są tu największe na świecie zapasy ropy naftowej, jest strategiczny Kanał Sueski, południe Związku Radzieckiego tylko o rzut kamieniem, Bliski Wschód to prawdziwe epicentrum walki z kolonializmem. Jest tutaj także straż przednia USA – Izrael, którego nie byłoby, gdyby nie bali się go Arabowie. Izrael trzeba popierać, lecz państwa arabskie są coraz silniejsze.
Izrael powinien postępować bardziej elastycznie; swoją polityką – nieustępliwą i brutalną, przeszkadza Ameryce w nawiązaniu dobrych stosunków z państwami arabskimi. USA ma dwa cele w stosunku do Izraela – musi zachować go, jako swój przyczólek, lecz jednocześnie należy pozbawić go pychy, zmusić Izraelczyków by trochę ustąpili dla osiągnięcia głównego celu. Należy doprowadzić do możliwości „uratowania” Izraela, lecz najpierw należy dać Arabom możliwość kontrolowanego pobicia Izraelczyków: należy złożyć w ofierze iluś tam izraelskich żołnierzy, aby potem można było „uratować” Izrael. Być może, USA dało Sadatowi do zrozumienia, że nie ma niczego przeciwko „ograniczonym” działaniom wojennym. Na ironię losu, USA wiedziało o mających nastąpić działaniach wojennych, a sojusznik Egiptu, Związek Radziecki, nie był o tym poinformowany.
Izrael Izraelska góra rządząca nie może nie pomagać głównemu swemu poplecznikowi i żywicielowi – Stanom Zjednoczonym Ameryki. Jednocześnie USA chce mieć silniejszą pozycję na Bliskim Wschodzie. Jakich ma jeszcze przyjaciół oprócz Izraela? Jedynie króla Fajsala. Lecz jeśli USA wejdzie na Bliski Wschód – zmniejszy się wpływ Związku Radzieckiego, a z kapitalistami zawsze można się dogadać, im pieniądze nie śmierdzą. Ameryce trzeba pomóc, jest to w interesie Izraela. Słabym ogniwem jest Egipt. Wszyscy wiedzą o polityce Sadata względem wewnętrznych ruchów postępowych w kraju i o jego stosunku do Związku Radzieckiego. Prócz tego, jest to największe państwo arabskie. A z Syrią można spróbować poradzić sobie siłą militarną, tutaj są dobre szanse. Razem z Amerykanami opracowano pomysł poddania linii obronnej wzdłuż Kanału i wycofania się na przełęcze. Proponował to jeszcze plan Rogersa z roku 1971. Lecz to, oczywiście, na wszelki wypadek, a powalczyć trzeba, nie można oddawać czegoś za darmo. Jeśli chodzi o Syrię, to należy wykorzystać nadarzającą się okazję i całkowicie POBIĆ syryjskie siły zbrojne. Dlatego najwyższe dowództwo izraelskie, otrzymawszy informację o potężnej koncentracji wojsk egipskich i syryjskich, ściągnęło wszystkie wojska ku granicom Syrii, lecz nie wysłało żadnych oddziałów na Synaj, nad Kanał Sueski, skąd, wydawałoby się, nadciągały o wiele silniejsze wojska egipskie. Na Synaju żołnierze izraelscy powinni odegrać swoją rolę w przedstawieniu politycznym – rolę męczenników, z góry skazanych na rzeź.
Przebieg gry Plan Sadata zawiódł od samego początku. Wszystko poszło inaczej niż planował, pisze Winogradow. Związek Radziecki zdecydowanie stanął po stronie państw arabskich nie tylko politycznie, lecz także dostarczając najnowocześniejszy sprzęt wojskowy. W rzeczywistości podjął on ryzyko konfrontacji z USA. Tego Sadat nigdy się nie spodziewał. Drugi pech: radzieckie uzbrojenie, które posiadali egipscy żołnierze i oficerowie, okazało się najwyższej, jakości. Było ono LEPSZE OD BRONI AMERYKAŃSKIEJ, która była na wyposażeniu Izraelczyków. (Jako ówczesny żołnierz izraelski, muszę potwierdzić słowa ambasadora? Egipcjanie mieli legendarne „Kałasznikowy”, a my stare belgijskie karabiny FN, do walki z czołgami ich piechota miała rosyjskie przeciwpancerne pociski kierowane „Trzmiel”, a my stare działa bezodrzutowe 105 mm. Dopóki nie przyszła nowa broń amerykańska, nie dawaliśmy sobie rady). Następna wpadka: wyszkolenie wojsk egipskich, osiągnięte w swoim czasie pod kierownictwem radzieckich doradców i specjalistów i według radzieckich wskazówek, w wielu wypadkach było lepsze od wyszkolenia żołnierzy izraelskich. Dochodziło także wysokie morale żołnierzy i oficerów. Wszystko to było niespodzianką. Wojska egipskie sforsowały Kanał w ciągu wielokrotnie krótszego czasu niż planowano. Straty wynosiły tylko 10% stanu, gdy planowano jedną trzecią stanu! Arabowie pobili Izraelczyków! Była to dla Sadata zła wiadomość: runął plan gry. Co teraz zrobią Amerykanie? Mówiąc brutalnie, Sadat oszukał samego siebie, grał zbyt dobrze. Dlatego, po sforsowaniu Kanału, wojska egipskie zatrzymały się. Po prostu stanęły w odległości 3-5 km od Kanału – nie było dalszego planu działań. Przed nimi nie było także wojsk izraelskich, podstawowe siły Izraela walczyły na froncie syryjskim. Sadat zaczął, więc czekać na nadejście sił izraelskich! Nie do wiary, lecz to jest fakt: stał i czekał, aż Syryjczycy przyjęli na siebie uderzenie całej armii izraelskiej! Czekał, aby pozwolić Amerykanom wejść do gry, wszystkie jego plany nie spełniły się. Izraelskie dowództwo wojskowe i kierownictwo polityczne przestraszyło się wyników pierwszych dni działań wojennych, które zaczęły się rozwijać całkowicie inaczej, niż planowano. Wszystko było nakierowane na Syrię, lecz straty własne były duże i każdy kilometr stawał się koszmarem. Prawda, pomagał Sadat, który stał i nie ruszał się, przynajmniej wszystkie wojska izraelskie można było przerzucić do Syrii. Syryjczycy cofali się, lecz ich siły zbrojne nie zostały zniszczone, nowe dostawy uzbrojenia radzieckiego zastępowały zniszczoną broń – przecież celem Izraela było całkowite zniszczenie sił wojskowych Syrii! Tak się nie stało, lecz Syryjczycy nie mogli dalej prowadzić ofensywy na Izrael. Trzeba było teraz ukarać Sadata – jego armia okazała się zbyt skuteczna, a najważniejsze, że w tych dniach on nie tylko nie zerwał ze Związkiem Radzieckim, lecz, wydawało się, że zbliżył się z nim: przecież nie bez przyczyny wysyłano do niego mostem powietrznym broń. A dostawy morskie? Radzieckie statki płynęły do Aleksandrii, jeden za drugim. Ofensywa Izraelczyków na Syrię zatrzymuje się, wojska przyśpieszonym marszem rzucają się na południe, na Synaj, gdzie z niecierpliwością oczekuje ich Sadat. Jordania mogła przeciąć tę niebezpieczną drogę z północy na południe, lecz to nie wchodziło w plany Amerykanów i Sadata! Wojska izraelskie bez żadnych przeszkód posuwały się na południe. Zdobycie przez wojska izraelskie zachodniego brzegu Kanału Sueskiego jest w ogóle najciemniejszą historią z tej wojny. Musiało tutaj zajść jedno z dwóch: albo ogromne nieuctwo taktyczne Egipcjan, czego nie można przypuścić; albo działanie planowe, w co trudno uwierzyć, lecz jest to możliwe. Rzuca się w oczy przerażająca niefrasobliwość, nawet obojętność prezydenta w stosunku do faktu przedarcia się czołgów izraelskich przez Kanał. Na wszystkie pytania do niego, gdy przepłynęło dopiero tylko pięć czołgów, odpowiadał: nic poważnego, to „polityczna”(?!) operacja. Nawet, gdy na zachodnim brzegu utworzony został solidny przyczółek izraelski, Sadat nie przestawał powtarzać, że z wojskowego punktu widzenia zgrupowanie to nie ma żadnego znaczenia. Środki, które jakoby podejmowano w celu zlikwidowania przyczółku, były po prostu śmieszne, prezydent nie chciał wysłuchać żadnej rady, które dawano mu z Moskwy. Jak gdyby specjalnie wpuszczał Izraelczyków do Afryki? Najwidoczniej, także samym Izraelczykom wydawało się to bardzo dziwne – tak w każdym razie piszą świadkowie. Dlaczego Amerykanie nie powstrzymali Izraelczyków? Być może chodziło o to, by mieć dźwignię nacisku na Sadata, pisze Winogradow.
Rezultaty
USA „uratowało” Egipt, zlikwidowawszy izraelski przyczółek na zachodnim brzegu Kanału.
USA umożliwiło Izraelowi (przy pomocy Sadata) naniesienie silnego uderzenia militarnego na Syrię. Za pomocą późniejszych uzgodnień odnośnie rozdzielenia wojsk z Egiptem i Syrią, USA zapewniło Izraelowi bezpieczeństwo, ponieważ stworzono strefy z wojskami ONZ i ponownie przyjęto warunki przerwania ognia.
USA skompensowało Izraelowi wszystkie straty wojenne (oczywiście, w uzbrojeniu – ludzkie straty Izraela nie były dla USA ważne). Dzięki Sadatowi USA weszło na Bliski Wschód, próbując udowodnić, że jest jedynym możliwym rozjemcą pokojowym w tym regionie. Wywdzięczając się za usługi Sadat rozpoczął kampanię antyradziecką, mającą na celu zdyskredytowanie Związku Radzieckiego i wszystkiego, co z nim związane. I był to jeden z głównych celów USA. W ciągu pierwszych miesięcy po wojnie październikowej autorytet Sadata wewnątrz kraju bardzo wzrósł na fali jego „zwycięstw”. W pierwszych tygodniach po wojnie Egipt znów w sposób uzasadniony zajął pierwsze miejsce wśród państw arabskich. Idei socjalizmu w państwach arabskich naniesiono straszny cios. Lecz po roku – pozycja Sadata zachwiała się. Autorytet Egiptu znowu spadł – pisał Winogradow w styczniu 1975 roku. Syryjczycy szybko zrozumieli, jaką grę prowadzi Sadat: już 12 października 1973 roku, gdy wojska egipskie, przeprawiwszy się na wschodni brzeg Kanału Sueskiego, nieoczekiwanie przestały prowadzić działania bojowe, prezydent Syrii Hafez Asad powiedział do radzieckiego ambasadora, że przekonany jest o celowych działaniach Sadata, i nazwał je zdradą w stosunku do Syrii.
O opinii syryjskiej powiedział Winogradowowi nie tylko ambasador radziecki w Damaszku, także premier Jordanii Abu Zeid Rifai powiedział, „że prezydent Syrii Asad jest przekonany, że przeprawa Izraelczyków na zachodni brzeg Kanału Sueskiego odbyła się za zgodą Sadata – aby dać Kissingerowi pretekst do wtrącenia się, pretekst do zrealizowania jego dalekosiężnego planu rozdziału wojsk i wprowadzenia USA na Bliski Wschód”. Według Rifai, król Jordanii Hussein chciał przyłączyć się do wojny i przeciąć izraelskie drogi komunikacyjne, lecz Sadat zaklinał Jordańczyków, aby nie ruszali się. Jordańczycy także podejrzewają, że Sadat grał nieczysto, kończy Winogradow. Chociaż takie podejrzenia były rozpowszechnione także wcześniej, memorandum Winogradowa jest pierwszym poważnym dokumentem uczestnika zdarzeń, który miał pełną informację. Wśród zapisków Winogradowa jest wiele uwag, pozwalających rozszyfrować historię amerykańskiego wtargnięcia na Bliski Wschód i historię upadku Egiptu, który został zdeindustrializowany, zbiedniał, jest rozdzierany przez wewnętrzne sprzeczności i rządzony przez juntę wojskową, związaną z „fałszywą wojną” z roku 1973. Izrael Szamir Tłumaczył: Roman Łukasiak
Wałęsówna i Herbuś w szponach kabały Córka prezydenta i znana tancerka obnoszą się z tym, że zbliżyły się do sekty. Aż się nie chce wierzyć, że dziewczyna wychowana w tradycyjnym, katolickim domu [czy aby na pewno? - admin - (Dziennika gajowego Maruchy)] może uwierzyć w to, że czerwona nitka obwiązana wokół nadgarstka uchroni ją od nieszczęść. A jednak w to wierzy Maria Wiktoria Wałęsa (27 l.). Związała się z wyznawcami kabały. Maria Wiktoria Wałęsa studiuje kabałę. Dumnie nosi także czerwoną nitkę przewiązaną wokół nadgarstka, symbol określający jej wyznawców. Mało tego, pod wpływem tych nauk znalazła się również Edyta Herbuś (28 l.), serdeczna przyjaciółka Wałęsówny. Co to takiego ta kabała? To pewna odmiana judaizmu, która jednak i przez samych Żydów bywa traktowana podejrzliwie. Wyznawcy kabały uważają słowo „sekta” za szkalujące. Nie zmienia to jednak faktu, że określenie to pojawia się często i nie brak osób, które twierdzą, że mistycyzm kabały mocno miesza ludziom w głowie. Kabała jest niezwykle popularna wśród gwiazd, jej orędowniczką jest Madonna (51 l.). W Polsce z charakterystyczną czerwoną wstążeczką na przegubie dłoni pojawiały się m.in. Kayah (42 l.), Kasia Figura (47 l.) i Aneta Kręglicka (44 l.). A teraz dołączyła do nich Edyta Herbuś.
– Symboliczna czerwoną nić dostałam od Marysi na szczęście. Ma mnie chronić przed zawistnymi ludźmi i wszelkim złem. Muszę jednak przyznać, że choć ją noszę, to nie studiuję kabały – tłumaczy w rozmowie z Faktem Herbuś. W przeciwieństwie do Wałęsówny, która jest zafascynowana tą nauką. Córka byłego prezydenta jest w stałym kontakcie z ludźmi wyznającymi kabałę i z wielkim zaangażowaniem zgłębia tę naukę. – Kabała pozwala dowiedzieć się więcej o sobie. Dzięki niej mogę powiedzieć, że jestem spokojniejsza i bardziej zdystansowana. Wyraźniej widzę moją przyszłość, moje życie – tłumaczy Faktowi Wałęsówna. Przyznaje również, że bardzo cieszy się z tego, że znalazła wspaniałe narzędzie i ludzi, którzy umożliwiają jej rozwój duchowy i pracę nad swoim charakterem. Maria Wiktoria Wałęsa przekonuje, że kabała nie jest ani religią, ani żadną sektą. – Ta nauka nie koliduje z wiarą chrześcijańską – zapewnia w rozmowie z Faktem [Oczywiście zapewnienia p. Wałęsówny tyleż znaczą, to zapewnienia jej ojca, że puści aferzystów w skarpetkach - admin]. Mimo tych zapewnień, nauki kabalistów mogą budzić wiele wątpliwości. Można zrozumieć, że Maria Wiktoria, która nie bardzo może znaleźć sobie miejsce w życiu, próbuje wszystkiego. Jednak pobieranie nauk od fanatycznych wyznawców kabały może okazać się niezwykle groźne. Fakt.pl
Kraków: skandalizująca wystawa transwestytów Muzeum Sztuki Współczesnej wystawi stroje, filmy i fotografie autorstwa niemieckich ekscentryków. “Odważne” prace, zachwycające zachodnich krytyków, będą prezentowane w Krakowie za pieniądze podatnika. Po raz pierwszy w Polsce zaprezentuje się para skandalizujących niemieckich “artystów” uprawiających tzw. “living art”. Duetowi “Eva i Adele” ma przyświecać hasło “sztuka jest życiem i życie jest sztuką”. Publiczne wystąpienia stanowią główny obszar ich działalności. Dwójką łysych, silnie ustylizowanych pseudoartystów od dwóch dekad zachwycają się zachodni twórcy, krytycy i celebryci. Chociaż przed publiką występuje dwóch mężczyzn, każą o sobie mówić “artystki”, ubierają się zresztą w damskie ubrania i przyozdabiają twarze ostrym makijażem. Duet występował na ponad 80 pokazach w kilkudziesięciu krajach świata. Zasadniczą formą działalności berlińczyków jest samo “bywanie”: odwiedzają oni galerie, muzea, targi i przeglądy sztuki. Nie opuścili do tej pory żadnego z biennale w Wenecji, czy targów Bazylei i Miami. Uprawiana przez nich “sztuka” polegać ma na szokowaniu wyglądem, na deformowaniu cech płciowych, na prezentowaniu kiczowatych stylizacji, na eksploatowaniu tematów związanych z erotyzmem. W sprzedawane prace często wkomponowują autoportrety: charakterystyczne twarze wygolonych zboczeńców z silnym makijażem. Wystawę “bliźniaczych hermafrodyt z przyszłości” od 16 lutego prezentuje krakowskie Muzeum Sztuki Współczesnej. Warto zauważyć, iż w promowaniu wydarzenia niczego niestosownego nie widzi Telewizja Polska, która na swojej stronie internetowej zaprasza na obrzydliwą wystawę. Mat
M/S “Szczecin” zbudowany w Chinach PŻM odbierze w Chinach nowy masowiec o nazwie “Szczecin” – podaje portal gs24.pl. Firma zaprosiła na uroczystość prezydenta Szczecina oraz marszałka i wicemarszałka województwa. Wylatują do Chin samolotami w niedzielę. W niedzielę na uroczystość odbioru wylatują marszałek województwa Olgierd Geblewicz, wicemarszałek Wojciech Drodż oraz prezydent miasta, Piotr Krzystek. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że delegacja poleci dwoma samolotami. Na miejscu nie będzie czasu na rozmowy biznesowe. Być może jednak uda się w trakcie przyjęcia zachęcić Chińczyków w inwestowanie u nas. Prawdopodobnie dwa dni w okresie pobytu będą miały charakter “turystyczny”. M/s Szczecin zbudowany został w chińskiej stoczni Xingang Shipyard, znajdującej się w mieście Tianjin w pobliżu ujścia rzeki Hai He do Morza Żółtego. Masowiec spłynął z pochylni 16 grudnia ub.r. o godz. 16.18 czasu lokalnego (tj. gdy u nas była godz. 9.18). Po tym był wyposażany.
- Jest to już piętnasty statek we flocie PŻM z całej serii 38-tysięczników, którą zapoczątkowaliśmy w 2005 r. masowcem “Kujawy” – mówi Krzysztof Gogol, doradca dyrektora naczelnego PŻM. – Co ważniejsze, jest to pierwszy masowiec z serii noszącej imię miasta. Pierwszym jest “szczecin”, kolejnymi będą “Koszalin”, “Puck” i “Gdynia”. M/s Szczecin jest też pierwszym statkiem, który wybudowany został w stoczni Xingang. Na matkę chrzesną wybrana została w ogłoszonym plebiscycie nauczycielka chemii z LO nr 2 w Szczecinie, Teresa Kołogrecka-Bajak. W pierwszym rejsie jednostką dowodził będzie szczecinianin, kapitan Wiesław Cholewa. Uroczystość chrztu i przekazanie armatorowi statku odbędzie się w środę 14 marca o godz. 14. Na drugi dzień w Pekinie przewidziana jest uroczysta kolacja z przedstawicielami Zjednoczenia Stoczni Chińskich i stoczni Xingang Shipyard, która wybudowała m/s Szczecin. Do Polski wylecą w piątek 16 marca. M/s “Szczecin” to klasyczny masowiec do przewozu takich ładunków jak zboża, nawozy sztuczne, węgiel czy fosforyty. Posiada pięć ładowni oraz cztery własne dźwigi o udźwigu 30 t każdy. Ma 190 m długości i 28 m szerokości. Jego zanurzenie z pełnym ładunkiem wynosi 10,40 m. Rozwija maksymalną prędkość morską 14 węzłów (tj. 26 km/h). Na masowcu pracować będzie 21 polskich oficerów i marynarzy.
Polski armator światowej klasy – Polska Żegluga Morska Skonsolidowany bilans grupy kapitałowej Polskiej Żeglugi Morskiej – suma wyników PŻM Przedsiębiorstwa Państwowego oraz wszystkich spółek, należących do Grupy za rok 2010 wyniósł 490 milionów zysku netto, a w roku 2009 było to 105 milionów zysku netto. W grupie PŻM pracuje około 4000 osób – tylko polscy obywatele (300 osób zatrudnionych w roku 2010, w roku 2011 aż 400 osób i to przede wszystkim na stanowiskach „produkcyjnych”, a nie w biurokracji). Polska Żegluga Morska to jeden z największych armatorów na rynku morskich przewozów masowych w Europie, ok. 0,5 proc. udziału w globalnych przewozach ładunków masowych, lider w światowym transporcie morskim płynnej siarki, 75 statków o łącznej nośności ok. 2,5 mln dwt (jednostki o nośności od 11 700 dwt do 80 000 dwt), ponad 21 mln ton ładunków przewiezionych rocznie oraz bałtycka żegluga promowa pomiędzy Polską a Szwecją.
Przedsiębiorstwo państwowe nie zawsze jest złym reliktem PRL-u Wśród większości polskiego społeczeństwa gospodarka morska kojarzy się głownie z upadłością dwóch państwowych stoczni produkcyjnych – w Szczecinie i Gdyni, jak również protestami rybaków, którzy mają narzucone przez Komisję Europejską ograniczenia połowowe. Tymczasem świat nie jest czarno biały, a polska gospodarka morska w wielu aspektach odnosi z powodzeniem sukcesy, nie tylko na rynku krajowym, czy europejskim, ale również w wymiarze światowym. Najlepszym tego przykładem jest właśnie grupa Polskiej Żeglugi Morskiej, na której czele znajduje się przedsiębiorstwo państwowe PŻM. Państwowe gorsze, a prywatne lepsze? Generalnie tak, ale nie bądźmy doktrynerami. Polska Żegluga Morska jest jednym z nielicznych przedsiębiorstw państwowych i niech nadal zostanie “p.p.”. Moim zdaniem w gospodarce i nie tylko, należy odejść od wszelkiego doktrynerstwa. Pokazuje to przykład Polskiej Żeglugi Morskiej, która pomimo tego, że jest przedsiębiorstwem państwowym, jest firmą, która zarabia, zatrudnia, poszerza i odnawia flotę i z powodzeniem konkuruje na trudnym rynku międzynarodowych przewozów morskich. Jedną z tajemnic sukcesy PŻM-u jest stabilizacja, co do kadry zarządzającej, ponieważ w PŻM nie funkcjonują rady nadzorcze i zarządy, ale dyrektor i rada pracownicza. Anachroniczne? Może, ale dzięki temu PŻM jest świetnie zarządzany, i nie poddaje się jakiejkolwiek presji politycznej. Cóż, bowiem z tego, że taki KGHM, PKN Orlen, PGNiG, czy PZU to jedne z największych polskich spółek giełdowych, znajdujących się na WIG-u 20 jako tzw. blue chipy, skoro większościowym akcjonariuszem lub prawdziwym decydentem jest nadal Skarb Państwa, czyli politycy. To politycy wybierają tam zarządy i rady nadzorcze, oczywiście, lepsze lub gorsze, ale jednak z politycznego nadania. Konkursy między bajki można włożyć, choć wyjątki potwierdzają regułę. Najważniejsze jednak jest to, że zysk firmy te osiągają dzięki swej pozycji monopolistycznej, a i to nie zawsze, ponieważ często generują straty. Inaczej jest w PŻM, gdzie struktura organizacyjna, wydawać by się mogło, że jest z innej epoki, choć to tylko pozory, ponieważ PŻM jest przedsiębiorstwem państwowym, a wszystkie pozostałe firmy z Grupy PŻM-u są spółkami kapitałowymi. Dzięki buforowi w postaci PŻM – p.p., Grupa PŻM-u może swobodnie się rozwijać, bez ingerencji politycznej, ale będąc w pełni własnością Skarbu Państwa. Było wiele prób komercjalizacji, i oczywiście w jej następstwie prywatyzacji, ale szczęśliwie PŻM-owi udało się wyjść do dnia dzisiejszego z tych prób zwycięstwo, co oczywiście nie podoba się kolejnym ekipom rządzącym, w tym również obecnej. Choć ostatnio z ust w-ce premiera i ministra gospodarki Waldemara Pawlaka padło zapewnienie, iż najlepszym sposobem przekształcenia PŻM-u z przedsiębiorstwa państwowego w spółkę jest prywatyzacja pracownicza, a więc to pracownicy staliby się wyłącznymi właścicielami PŻM-u. PŻM to przedsiębiorstwo o charakterze międzynarodowym. Oprócz Polski, działa też w 9 krajach na 4 kontynentach. Wśród spółek krajowych dominują podmioty związane z transportem morskim (Żegluga Polska S.A, Polsteam Frachtowanie, Polsteam Shipping Agency, Unity Line). Ale w Grupie PŻM znajdują się również podmioty świadczące usługi informatyczne (MediaLand), turystyczno-gastronomiczne (Polsteam Żegluga Szczecińska) czy medyczne (Marine Medical Services). W skład Grupy wchodzi także spółka Pazim, zarządzająca najatrakcyjniejszym kompleksem biurowo-handlowym w Szczecinie. Zagraniczne przedstawicielstwa PŻM zajmują się głównie działalnością agencyjną. Ich siedziby znajdują się w takich krajach jak Niemcy, Holandia, Wielka Brytania, Luksemburg, Szwecja, USA, Cypr, Chiny oraz Maroko. (…) Mec. Rafał Wiechecki
Skok na kasę emerytów ND: -Podniesienie wieku emerytalnego to kolejny etap reformowania emerytur uzasadniany złą kondycją finansów państwa. Od czego się zaczęło? CM: - Rozpoczęto od przerzucenia składki z OFE do ZUS pod hasłem, że oszczędzanie w OFE jest nieefektywne. Drugi krok to podniesienie składki rentowej pod pretekstem deficytu w funduszu rentowym. Trzeci - to propozycja waloryzacji kwotowej świadczeń, a więc zerwanie z zasadą, że emerytura posiada gwarancje zachowania wartości. Wreszcie czwarty krok -to planowane podniesienie wieku emerytalnego. Wszystko to odbywa się pod hasłem zmniejszania deficytu finansów publicznych. Te działania trzeba postrzegać także w szerszej perspektywie. W Polsce odciążyliśmy państwowy system emerytalny przez kapitalizację przyszłych świadczeń w OFE, co pozwalało podtrzymać system emerytalny bez drastycznego podwyższania podatków. Tymczasem Unia storpedowała nasze wysiłki odmawiając uznania OFE za element finansów publicznych. Z drugiej strony widzimy, jak ta sama Unia godzi się, aby w Grecji celem naprawy finansów publicznych emerytury powyżej określonego poziomu, podlegały redukcji. To jasny sygnał: można zmniejszać świadczenia, nawet, jeśli ktoś na nie uczciwie zapracował…
ND: -Co łączy te działania? CM: - Jeśli zestawić fakty – w miejsce polityki prorodzinnej wspólnym mianownikiem jest dążenie do obniżenia świadczeń emerytalnych. Najpierw tych najwyższych, a z czasem wszystkich. Ostatnim krokiem będzie to, co proponuje dziś opozycja, czyli tzw. system kanadyjski - świadczenie obywatelskie równe dla wszystkich.
ND: -W systemie kanadyjskim nie ma gwarancji wysokości świadczenia, nie zależy ono od poziomu oszczędności, ani w liczby przepracowanych lat. Życie emerytów znajdzie się w rękach polityków i rządu? CM: - Będzie gwarancja wypłaty świadczeń bez gwarancji ich wysokości. Państwo da nam tyle, na ile będzie je stać. W praktyce emerytury zejdą do poziomu świadczenia minimalnego i nasili się tendencja do przesuwania wypłaty na coraz później. Będą to świadczenia głodowe, poniżej minimum egzystencji, przy czym politycy będą nam stale tłumaczyć, że musimy zbilansować dochody z wydatkami w ramach kolejnych pakietów fiskalnych. Powiedzmy otwarcie: mamy do czynienia z wywłaszczaniem obywateli z praw do świadczeń emerytalnych.
ND: - Może to tylko chwilowe oszczędności? Skąd tak surowa ocena? CM: - Ponieważ działania określane, jako „naprawcze” nie podejmują głównego problemu jakim jest od dwudziestu lat brak zastępowalności pokoleń. Brakuje już nam 3,5 mln dzieci do prostej zastępowalności pokoleń, nie mamy osób młodych, które będą pracować na świadczenia rodziców i dziadków. Tego problemu wszystkie rządy w ogóle nie podejmowały, a obecnie podchodzą do systemu emerytalnego z punktu widzenia syndyka masy upadłościowej. Po prostu rozdają to, co zostało. Gdyby wspierano rodziny i prowadzono politykę pronatalną mogliby tę „firmę” naprawić, woli się jednak dzielić masę upadłościową, a jak wiadomo, z bankruta niewiele można wycisnąć. Bardzo niepokojące, że te cztery propozycje są skoordynowane ze sobą i wszystkie idą w tym samym kierunku.
ND: - Rząd realizuje cel polityczny, a naprawa finansów publicznych to tylko pretekst? CM: - Widać kierunek, w którym to wszystko zmierza. Ten kierunek jest spójny i, co najgorsze, nie słychać głosów sprzeciwu. Godząc się na taką politykę - godzimy się w istocie na to, że kraj nie będzie się rozwijać, a my będziemy emigrować i nie będziemy mieć dzieci. Wiadomo, że wzrost gospodarczy i innowacyjność generują dwudziesto- i trzydziestolatkowie. Czterdziesto- i pięćdziesięciolatkowie mogą najwyżej zachować aktywność gospodarczą. A pozostali? Sześćdziesięciolatkowie i starsi nie będą generować wzrostu, tego możemy być pewni. Zmuszając przedsiębiorców, żeby zatrudniali 60-latków, a nawet 67- latków, zmuszamy ich tym samym do ponoszenia ogromnych nakładów na stanowiska pracy, których utrzymywanie się nie opłaca. Nie łudźmy się! Globalizacja ma to do siebie, że jeśli przedsiębiorcy będą mieli do wyboru - zatrudniać starszych ludzi w Europie czy młodych w innych częściach świata, to wybiorą tę drugą opcję, i przeniosą działalność np. do Indii. Żadne akcje na rzecz „niedyskryminowania starszych pracowników” nic nie pomogą. Te procesy są znane, a jednak rząd nie wyciąga z nich żadnych wniosków. Zadajmy sobie pytanie – dlaczego? Nie widać też spójności w działaniach rządu. Z jednej strony - proponuje podniesienie wieku emerytalnego – z drugiej - nic nie wspomina o zwiększeniu nakładów na służbę zdrowia, aby 60- latkowie rzeczywiście mogli pracować. Unia za to wymaga uelastycznienie rynku pracy, aby przedsiębiorstwa były bardziej konkurencyjne, ale w praktyce pracownicy łatwiej zwalniani. Wyobraźmy sobie tę armię starych, chorych ludzi, bezrobotnych i bez świadczeń emerytalnych! W praktyce znajdą się na utrzymaniu swoich rodzin. Jeśli zaś uda się im przejść na rentę - będą dostawać zaledwie część świadczenia.
ND: -Z jakich środków są wypłacane renty? Czy tylko z bieżących składek na fundusz rentowy, jak twierdzi rząd? CM: - Zgodnie z logiką reformy każdy będzie pobierał świadczenie w wysokości zgromadzonych składek, a renta jest dodatkowym ubezpieczeniem przysługującym tym, którzy utracą zdolność do wykonywanie pracy. Ze względu na fakt wcześniejszego wystąpienia zanim zgromadzi się wystarczające środki na koncie występuje dodatkowa składka rentowa. Jeśli pracownik przechodzi, to jego własne środki na koncie emerytalnym czekają na wypłatę emerytury. Jeżeli moment przejścia na emeryturę zostanie przesunięty w czasie, to rencista może umrzeć nie dożywając do emerytury. Będzie cały czas pobierał rentę, a jego środki emerytalne będą czekały z przeznaczeniem na jego świadczenie emerytalne, ewentualnie rentę dla kogoś z jego rodziny. Otóż takich odłożonych i niewykorzystywanych środków emerytalnych osób, które nabyły prawa do renty w roku 2010 było w ZUS aż 9,3 mld. zł. Ponadto było też 8,4 mld. zł. środków, które już nie czekały na wypłatę emerytury, ponieważ uprawnieni umarli nie doczekawszy świadczenia. Podczas debaty nad podniesieniem składki rentowej nie zaliczono tych środków do funduszu rentowego, w ogóle o nich nie wspomniano. I nagle się okazało, że o tych wielomiliardowych kwotach wszyscy zapomnieli! Dyskutowano jedynie o 17-to miliardowym deficycie funduszu rentowego, jako różnicy między wysokością wydatków na renty a przychodów ze składki bez uwzględnienia zgromadzonych środków na rachunkach. Podczas gdy ta znikająca kwota, łącznie 17,7 mld zł, jest i tak zaniżona z uwagi na to, że część osób posiada rachunki prowadzone tylko od początku reformy emerytalnej, ponieważ nie dopełniła formalności związanych z wyliczeniem kapitału początkowego, albo nie była jeszcze objęta tym obowiązkiem. O ile nieuwzględnienie środków rencistów może mieć pewne uzasadnienie o tyle „zapomnienie” o kwocie 8,4 mld przez wszystkich ma daleko idące konsekwencje finansowe. Dlaczego? Gdyż ów trick finansowy pozwolił rządowi w przeforsowaniu podwyżki składki rentowej, przejęcie środków emerytalnych, a z drugiej strony - spowodował wyższe opodatkowanie pracy. To tak, jakby zależało nam na tym, żeby praca stała się dobrem rzadkim i żeby jej dla naszych dzieci nie było.
ND: - Rząd, kiedy podnosił składkę rentową, uzasadniał to deficytem w funduszu rentowym. Czyżby sobie specjalnie ten deficyt wykreował? CM: - Zastosowano wybieg polegający na tym, że fundusze, które powinny być przeznaczone na renty, znikły na kontach. Inteligentnie przedstawiono, że deficyt funduszu rentowego wynika z różnicy między kwotą składek, a tym, co jest wypłacane w formie rent. To zaś, co było na kontach – nagle znikło! Wymyślono mechanizm wygaszania środków odłożonych w ZUS. Gdyby teoretycznie przesunąć wiek emerytalny do 100 lat, to nikt nie dożyje emerytury, a wtedy ponad 2 bln. zł długów emerytalnych ZUS-u zwyczajnie wyparuje! Jeśli jednocześnie w funduszu rentowym będzie wykazywane tylko to, co pochodzi ze składek, to pieniędzy będzie stale za mało i trzeba będzie coraz bardziej podnosić składki rentowe, coraz bardziej podwyższać koszty pracy. W ten sposób rząd dostaje do rąk nowy podatek i zarazem możliwość umarzania zobowiązań emerytalnych. I na tym polega to perpetuum mobile!
ND: - Podniesienie wieku emerytalnego będzie wypychać ludzi na renty? CM: - Oczywiście, i to jest kolejny problem. Jeśli będzie wzrastała liczba rencistów to będą podnoszone składki, wzrosną koszty pracy, liczba miejsc pracy będzie malała. Pojawią się, zatem naciski na ograniczenie wypłaty rent. Może dojść do tego, że przy przyznawaniu renty trzeba będzie przynieść zaświadczenie od lekarza, że się umrze najdalej w ciągu pół roku. A jeśli nie daj Boże, ktoś będzie żył dłużej, to renta nie będzie mu przysługiwała, bo będzie rentą okresową. Taki mechanizm oznacza w praktyce, że będziemy odkładać środki w ZUS bez możliwości skorzystania z nich, a na koniec będą one przejmowane przez państwo. To, dlatego istnieje presja do likwidacji OFE i przeniesienia wszystkiego do ZUS. W OFE operacja przejęcia naszych środków nie byłaby możliwa, ponieważ stanowią nasz majątek i są dziedziczone. Majątek to inaczej - odłożone oszczędności. Ma tę zaletę, że korzystanie z niego nie obciąża kosztów pracy.
ND: - OFE też przejadają nasz majątek i tracą miliardy na rynkach. Przez te wszystkie lata nie było woli politycznej, aby emerytów przed tym zabezpieczyć. CM: -Jeśli jakieś instytucje działają źle, to rząd ma obowiązek to poprawić, a nie zaraz je likwidować, zwłaszcza, gdy ostrzeżenia i propozycje reform są bezskutecznie zgłaszane od 11 lat. Nikt normalny nie ucina sobie ręki, gdy go boli, tylko idzie do lekarza. Spójrzmy, co dzieje się dalej. Wkrótce po podniesieniu składki rentowej proponowana jest waloryzacja kwotowa. Co było dotychczasową immanentną cechą emerytur? To, że emerytury utrzymują swoją wartość, a kwotowe dodatki mogły tylko je podwyższać. Tymczasem waloryzacja kwotowa emerytur to zerwanie z zasadą, że świadczenia mają, co najmniej zachować swoją wartość. Przy braku waloryzacji inflacyjnej nasze oszczędności i emerytury mogą automatycznie podlegać redukcji. Niektórym osobom o niskich świadczeniach wydaje się to obecnie atrakcyjne, ale do czasu. Przyjdą następne kryzysy finansowe, czy kryzys finansów publicznych związany ze starzeniem się społeczeństwa, i wtedy okaże się, że waloryzacja kwotowa odbywa się na poziomie minimalnym. Jeśli na to nałożymy redukcję wyższych świadczeń w ramach pakietów „pomocowych” dla krajów dotkniętych kryzysem finansów publicznych (a my będziemy takim krajem z powodu starzenia się społeczeństwa) to widzimy, że nasze świadczenia łatwo mogą okazać znacznie niższe od oczekiwanych. Początkowo osoby o niższych świadczeniach będą zadowolone, bo to nie im będą obcinać emerytury w ramach cięć oszczędnościowych. Ale jeśli można obciąć wyższe emerytury, to można i niższe, to tylko kwestia czasu. Na koniec padnie hasło: dajmy wszystkim po równo! Tylko, co to spowoduje? W miarę, jak będzie przybywać emerytów, a dzieci nadal nie będą się rodzić, to świadczenie będzie z roku na rok coraz mniejsze i w końcu przekształci się z w zapomogę, a nawet połowę zapomogi. Z drugiej strony – zrównanie świadczeń spowoduje, że nikomu nie będzie się opłacało wnosić wysokich składek na ZUS. Dochody będą ukrywane, poszerzy się szara strefa, co będzie jeszcze bardziej pogłębiać kryzys finansów publicznych i zmniejszać nasze świadczenia. Dlatego wszystkie dotychczasowe działania wydają się spójne i zmierzają w jednym kierunku. Ponadto ci sami decydenci, którzy wczoraj proponowali przekazanie składek z OFE do ZUS, dziś mówią, ze nie mają zaufania do ZUS… Jak to – wtedy mieli, teraz nie? To, kiedy mówili prawdę?
ND: - Dlaczego kolejne rządy pchają nas w tym kierunku, skoro jest alternatywa w postaci polityki prorodzinnej, która ochroniłaby nasze świadczenia? CM: - Kiedy 30 lat temu wprowadzano w Polsce stan wojenny, rosyjski opozycjonista Władimir Bukowski nazwał to „samookupacją” i podkreśla: "Wyrządziła ona Polsce wielką szkodę ekonomiczną i demograficzną. Przecież w jej następstwie olbrzymia liczba Polaków opuściła swój kraj na zawsze.". To jest odpowiedź. Prowadzimy samookupację, osłabiamy się. Własną polityką spowodowaliśmy, że 2 miliony Polaków wyemigrowało, 3,5 miliona dzieci nie urodziło się, a na koniec podpisaliśmy Traktat Lizboński, który uzależnia siłę głosu danego kraju w Unii od liczby ludności. To proces samolikwidacji.
ND: - Nie jest to wymysł oddolny, ta polityka idzie z góry. CM: - Jeśli w ciągu najbliższych trzech lat nie podejmiemy działań na rzecz zwiększenia dzietności rodzin, to obecny miniwyż solidarnościowy zestarzeje się i z przyczyn biologicznych dzieci już mieć nie będzie. W Polsce mamy obecnie nieco ponad jedno dziecko w rodzinie. Następne pokolenie, o połowę mniej liczne, musiałoby mieć po czwórce dzieci, aby to nadrobić. To nierealne. W praktyce z Polski zostanie tylko nazwa, jak została nazwa Burgundii, chociaż narodu już nie ma. Proces europeizacji zagłuszył w nas instynkt narodowy. Protestujemy przeciwko przedłużaniu wieku emerytalnego, co i tak nic nie da, bo arytmetyka procesów demograficznych jest nieubłagana, a jednocześnie godzimy się na antyrodzinną, antyurodzeniową i proemigracyjną politykę kolejnych rządów. W efekcie coraz liczniejsze starsze pokolenie z głodowymi świadczeniami będzie przejadać środki młodych rodzin na utrzymanie dzieci. To starsze pokolenie, o którym mowa, to właśnie my, pokolenie, które dziś decyduje w Polsce i które zachowuje się jak hulaka, który przepija majątek, zadłuża się za granicą, żyje na kredyt, oszczędza na posiadaniu dzieci i kradnie pieniądze na renty i emerytury młodych. A potem poprosi, żeby go utrzymywać. Tylko, kogo? Z dr Cezarym Mechem rozmawiała Małgorzata Goss
TW JUDASZ a niejaki Edward Kotowski Media doniosły że Kardynał Dziwisz zwrócił się do IPN o przeprowadzenie lustracji w związku z pojawiającymi się plotkami jako był on zarejestrowany przez SB jako TW Adiutant i uzyskał zupełne uniewinnienie ponieważ w IPN nie ma żadnych śladów po TW Adiutancie. Pozostawmy sprawę bez komentarza, na uwagę zasługuję według mnie, ale fakt, iż ponoć w obronie Kardynała stanął... Były rezydent wywiadu PRL w Rzymie, niejaki Edward Kotowski, mówiąc, iż:
"Osoby, które były tak blisko (papieża), z zasady nie były przedmiotem werbunku. Byłoby to zbyt ryzykowne, bo nieudana próba musiałaby się skończyć skandalem." Tylko, że to niedźwiedzia przysługa, skoro plotki wyraźnie mówiły, że chodziło o werbunek osoby współpracującej z Biskupem Karolem Wojtyłą. Ale do meritum wpisu, czyli osoby TW Judasza! Tak, bowiem się składa, że historia lubi się powtarzać tylko formy się zmieniają. Zdumiewające, bowiem jest, że 2000 lat temu w Izraelu sytuacja polityczna była tak bardzo podobna do tej w PRLu. Kraj był pod faktyczną władzą mocarstwa Rzymskiego, które zainstalowało w nim swój marionetkowy rząd w postaci króla Heroda. Arcykapłani - ówczesna elita państwowa (nie mylić z dzisiejszymi kapłanami) - zdecydowali się na kolaborację z okupantem w zamian za wątpliwy kawałek niezależności. Skąd my to znamy? Z historii Polski! (nie tylko PRL także zabory). Co prawda koncesjonowane przez Rzym elity żyły nadal w dobrobycie, ale społeczeństwo było grabione przez tzw. celników - żydów, którzy pobierali podatki dla Rzymu? (Celników można śmiało porównać do członków PZPR w PRL'u.) W tej sytuacji logiczne było, że pojawiły się oddolne ruchy protestujące przeciwko rzymskiej okupacji oraz żydowskiej kolaboracji. Przywódcami byli najpierw Jan a po nim Jezus. I dokładnie jak w PRL to nie okupant, czyli Rzym vel ZSRR tylko lokalne elity najgorliwiej zwalczały ruchy wolnościowe! Tak samo jak w PRL elity Izraela starały się najpierw same załatwić problem zanim prosiły o pomoc mocniejszego okupanta (vide: stan wojenny). Głowa Jana została podana na tacy na przyjęciu króla Heroda, czyli sprawa została załatwiona jeszcze bez pomocy Rzymian. Mechanizmy jak widać zawsze są te same. Tak, więc arcykapłani postanowili umieścić u boku Jezusa swojego tajnego współpracownika imieniem Judasz. Jedyna różnica do tajnych współpracowników z PRLu jest taka, że 2000 lat temu jeszcze nie było bezpieki także prawdopodobnie nie istniały teczki ani pseudonimy. Ze względu na małą liczbę agentów podejrzewam, że arcykapłani jeszcze zajmowali się nimi sami. TW Judasz donosił na Jezusa do arcykapłanów aż na końcu im go wydał za 30 srebrników. Dla czego zatem Jezus pomimo tego zwyciężył, skoro był cały czas inwigilowany? Ponieważ nie wałczył metodami arcykapłanów tylko wymyślił nową i do dzisiaj najskuteczniejszą broń w walce z tyranią - CHRZEŚCIJAŃSTWO! Dla tego Chrześcijaństwo po dzień dzisiejszy jest głównym wrogiem wszelkich tyranów. Ale jest dla nich zła, a dla nas dobra, nowina: nie mają najmniejszych szans na wygraną, prędzej czy później przegrają. Chrześcijaństwo jest nie do zwyciężenia, nie ma nawet takiej teoretycznej możliwości. PLK
Ile pieniędzy i na jakie cele otrzymuje Kościół od polskich podatników? Kościół katolicki dostał w ubiegłym roku od państwa, co najmniej 720 mln zł. Rząd przymierza się do reformy Fundusz Kościelnego. Minister Michał Boni będzie rozmawiał o tym, z przedstawicielami Episkopatu. Co roku Fundusz jest zasilany dotacją budżetową – w ubiegłym roku było to 89 mln zł – i jest jedną z najważniejszych pozycji w gronie tych, które ilustrują finansowe wsparcie Kościoła rzymskokatolickiego przez państwo?
Budżetowe wsparcie dla instytucji kościelnych
Pensje duchownych uczących religii w szkołach – około 350 mln zł
Dotacje dla Kościelnych Uczelni Wyższych – 221 mln zł
Fundusz Kościelny – 89 mln zł
Dotacje do remontów zabytków kościelnych – 26,6 mln zł
Ordynariat Polowy Wojska Polskiego – 19,2 mln zł
Caritas Polska – 5,5 mln zł
Kapelani szpitalni – 3 mln zł
Kapelani więzienni – 2,4 mln zł
Kapelani Straży Granicznej – 842 tys. zł
Kapelani Straży Pożarnej – 745 tys. zł
Kapelani w Policji – 441 tys. zł
Kapelani Biura Ochrony Rządu – 150 tys. zł
RAZEM: około 720 mln zł
(źródło: KAI, MON)
Na co idą pieniądze z Funduszu? Jak wylicza Money.pl, są wydawane na dopłaty do składek emerytalnych, rentowych i wypadkowych duchownych. Księżom fundusz finansuje je w 80 procentach. Misjonarze i członkowie zakonów kontemplacyjnych klauzurowych dostają 100 proc. dofinansowania. Rząd chce to zmienić. Szef resortu administracji cyfryzacji podkreśla, że chodzi o usamodzielnienie płacenia składek: emerytalnej, rentowej i zdrowotnej. Co o planach rządu sądzi Kościół? – Na spotkanie z ministrem przygotowane będą analizy prawne zagadnienia. Z naszej strony już nie raz padała zapowiedź propozycji, by Fundusz Kościelny przekształcić na dobrowolny odpis tak zwanego jednego procenta. Inna wstępną propozycją było uszczelnienie Funduszu, z którego dziś korzysta ponad 170 kościołów i związków – nie tylko my – podkreśla w rozmowie z Money.pl ksiądz Józef Kloch, rzecznik Konferencji Episkopatu Polski. Zadeklarowanym przeciwnikiem likwidacji Funduszu jest Tomasz Terlikowski, katolicki publicysta, szef portalu Fronda.pl.
– Jeśli Tusk zlikwiduje Fundusz Kościelny to zalegalizuje kradzież. W latach pięćdziesiątych komuna ukradła Kościołowi ogromny majątek i ta kradzież miała być rekompensowana poprzez Fundusz – tłumaczy w rozmowie z Money.pl.
Z danych ZUS – na które w opublikowanym ostatnio raporcie o finansach Kościoła powołuje się Katolicka Agencja Informacyjna – wynika, że z Funduszu finansowane są składki 23 tys. duchownych i 1,5 tys. kleryków. Przedstawiciele Kościoła podkreślają, że składki są płacone od płacy minimalnej. W efekcie emerytury, które w tej chwili otrzymuje około 6,6 tys. duchownych to średnio zaledwie 1050,9 zł. Średnia emerytura w Polsce to dziś około 1800 zł. Kolejną zmianą, która ma dać oszczędności, jest planowane zmniejszenie o połowę liczby kapelanów wojskowych. Ministerstwo Obrony Narodowej podkreśla, że wraz z uzawodowieniem armii i spadkiem liczby żołnierzy, nie zmieniła się liczba duchownych niosących posługę duchową w wojsku. W 2011 roku na funkcjonowania zatrudniającego 171 kapelanów Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego MON wydał 19,2 mln zł. Na pensje 137 kapelanów rzymskokatolickich – oprócz nich są kapelani: prawosławni, ewangeliccy i grekokatoliccy – poszło 10,3 mln zł. Ewentualne oszczędności zamkną się, więc w kwocie kilku milionów złotych.
Pensje kapelanów w wojsku polskim:
biskup polowy WP w stopniu generała dywizji – 10 750 zł
Wikariusz Generalny w stopniu pułkownika – 7850 zł
Wikariusz biskupi w stopniu pułkownika- 7300 zł
Dziekani (pułkownicy) – 6350 zł
Proboszczowie parafii wojskowych (podpułkownicy) – 5250 zł
Administratorzy parafii (majorzy) – 4600 zł
Starsi wikariusze – 4030 zł
Wikariusze – 3850 zł
Młodsi wikariusze – 3800 zł
Pracownicy cywilni – 2700 zł
(źródło: KAI)
Równocześnie 184 duchownych pracuje na 86 etatach w Służbie Więziennej. Zarabiają od 1370 do 2240 zł. Przez cały rok ich pensje kosztują około 2,4 mln zł. 11 kapelanów rzymskokatolickich w Straży Granicznej kosztuje państwo 1,3 mln zł rocznie. Średnio zarabiają 5400 zł brutto. Z kolei o duchową równowagę strażaków troszczy się 18 kapelanów. Zarabiają średnio 3450 zł. Także Biuro Ochrony Rządu zatrudnia dwóch duchownych rzymskokatolickich. W sumie zarabiają 12,4 tys. zł miesięcznie. Około 1500 kapelanów pracujących w: szpitalach i domach opieki społecznej zatrudnionych jest na podstawie Konkordatu, czyli umowy między Stolicą Apostolską, a Rzeczpospolitą Polską. Zarabiają średnio 2000 zł na pełnym etacie. Politycy do wydatków na Kościół zaliczają także pensje dla księży i zakonnic, które uczą religii w szkole. Przedstawiciele Kościoła i katoliccy publicyści twierdzą, że nie można mówić o dotacji, a jedynie jednym z kosztów systemu edukacji, bo nauka religii to prawo, które państwo gwarantuje tym, którzy sobie tego życzą. – Zupełnie nie rozumiem, dlaczego wydatki na duchownych katechetów uznawać za dotacje dla Kościoła. Przecież oni swoją pracą realizują postanowienia ustawowe. To tak jakby nagle uznać wszystkie fundusze przeznaczona na wychowanie seksualne, jako pieniądze przeznaczone na dofinansowanie działalności Wandy Nowickiej. To absurd – mówi Tomasz Terlikowski. Na pensje dla 11 tys. księży, 2610 zakonnic i 1152 zakonników, którzy – jak wynika z danych Komisji Episkopatu Polskiego ds. Wychowania Katolickiego – pracują na około dziewięciu tysiącach etatów idzie około 350 mln zł. Państwo wspiera też kościelne uczelnie. W ubiegłym roku dostały one około 221 mln zł dotacji m.in. na: kształcenie studentów i doktorantów, utrzymanie uczelni, zakup książek, podróże służbowe i stypendia.
Katolicki Uniwersytet Lubelski Jana Pawła II – 135,6 mln zł
Akademia Ignatianum w Krakowie – 22,3 mln zł
Papieski Wydział Teologiczny we Wrocławiu – 5,65 mln zł
Papieski Wydział Teologiczny w Warszawie – 4,95 mln zł
(źródło: KAI)
Instytucje kościelne dostają też pieniądze na renowację i konserwację zabytków. Z danych resortu kultury i dziedzictwa narodowego – na które powołuje się w swoim raporcie KAI – wynika, że w ubiegłym roku rzymskokatolickie parafie, zakony, klasztory, opactwa i archidiecezje dostały 26,6 mln zł. Najczęściej pieniądze wydawane były na montaż instalacji antywłamaniowych i przeciwpożarowych, osuszanie fundamentów, remonty elewacji i dachów oraz konserwację polichromii i malowideł. Remonty świątyń są także finansowane ze środków unijnych. Z danych KAI wynika, że średnio, co roku instytucje kościelne pozyskują z Brukseli 121 mln zł. Kapelani dbają o mundurowych i chorych. Kapelani są zatrudnieni nie tylko w armii. W policji pracuje w tej chwili 16 kapelanów. Większość nie pracuje na pełen etat. Zarabiają średnio 2300 zł. Wsparcie otrzymuje też Caritas Polska. W sumie dzięki dotacjom, które przekazały m.in.: Kancelaria Senatu, MSWiA, i urzędy wojewódzkie w województwach Pomorskim i Kujawsko-Pomorskim przekazały w 2011 roku organizacji zajmującej się działalnością charytatywną 5,5 mln zł. – Nie podejmuję się interpretacji intencji rządu. Zdaje się on jednak nie zauważać pozytywnej i potrzebnej pracy wielu ludzi z kręgu Kościoła dla ludzkich sumień, edukacji, nie dostrzega jego działalności charytatywnej. Rządy na całym świecie wspierają działania Kościołów – nie te związane z kultem, ale te, które służą społeczeństwu – w edukacji, dobroczynności czy dbałości o dobra kultury narodowej. Pieniądze idą, bowiem nie tylko w jedna stronę. Sam Caritas, instytucja charytatywna Kościoła w Polsce, przeznacza na programy pomocowe rokrocznie 480 milionów złotych. To pięć razy więcej niż wartość Funduszu Kościelnego – podkreśla ks. Józef Kloch (rzecznik prasowy Konferencji Episkopatu Polski) money.pl
Kto jest, kim na amerykańskiej prawicy? Prawybory Partii Republikańskiej w Stanach Zjednoczonych wchodzą w decydującą fazę. Z początkiem marca o nominację prezydencką walczy czterech kandydatów: były spiker Izby Reprezentantów Newt Gingrich, teksański kongresmen Ron Paul, b. senator z Pensylwanii Rick Santorum i b. gubernator stanu Massachusetts Mitt Romney. Obecnie największym poparciem cieszy się Romney, wygrywając 14 z 23 dotychczasowych stanowych wyścigów. W poniższym tekście chciałbym przedstawić pokrótce ważniejsze elementy programów każdego z kandydatów.
Mitt Romney Pomimo tego, że Romney obecnie prowadzi w liczbie wygranych delegatów, którzy zostaną oddelegowani na konwencję Republikanów w dniach 27-30 sierpnia w Tampie na Florydzie, były gubernator boryka się ciągle z problem wiarygodności swojej konserwatywnej tożsamości. Pojawiają się oskarżenia ze strony konserwatystów oraz jego kontrkandydatów, że Romney przywłaszczył sobie prawicowe hasła, które jeszcze nie tak dawno były mu obce. Dwuznaczność w takich kwestiach jak ochrona życia nienarodzonych czy pomoc państwowa dla upadających banków z Wall Street sprawia, że Romney nie cieszy się systematycznym i solidnym poparciem. Wysiłek kampanii Romneya w dużej mierze jest skierowany do tych właśnie nieprzekonanych wyborców, którzy widzą w nim kolejnego „udawanego konserwatystę”, określanego humorystycznie w USA, jako RINO (Republican In Name Only). W swoim programie i podczas licznych występów w debatach poprzedzających kolejne wyścigi, Romney wyraźnie stara się ukazać siebie, jako kogoś spoza Waszyngtonu. Pozuje na biznesmena, który rozumie jak funkcjonuje rynek i amerykańskiego patriotę, dla którego amerykańska wyjątkowość jest sztandarowym hasłem. Podczas corocznej konferencji Amerykańskiego Związku Konserwatywnego Romney mówił o sobie, jako o „surowym konserwatyście”, starając się tym samym przyciągnąć uwagę i głosy wciąż licznych sceptyków. Jego 87-stronicowy program gospodarczy nosi nazwę „Plan for Jobs and Economic Growth”. Dziewięć stron poświęconych jest polityce fiskalnej, ale nie widać w nich wystarczająco ambitnego planu poważnych cięć w budżecie. Ten brak odważnego podejścia do kwestii redukcji deficytu przez wielu jest postrzegany, jako kolejny dowód na to, że Romney de facto jest kandydatem establishmentu. Gdy idzie o politykę zagraniczną warto zwrócić uwagę, że Romney w roli doradców zatrudnił kilku znanych neokonserwatystów, takich jak Robert Kagan czy Eliot Cohen. Ten ostatni napisał wstęp do programu polityki zagranicznej Romneya. Przez niektórych określany, jako „polityka zagraniczna Busha II na sterydach”, program proponuje „muskularne” i unilateralne podejście do świata. Powracają znane postulaty polityczne neokonserwatystów: ograniczenie wpływów Rosji, jej liberalizacja i demokratyzacja, niewykluczanie wojny z Iranem, zacieśnianie i umacnianie stosunków z Izraelem, daleko idąca militaryzacja, jako środek nacisku w polityce międzynarodowej. Rzecz jasna, Romney jest przeciwnikiem jakichkolwiek poważnych cięć w budżecie Pentagonu i stale to podkreśla. „Ośrodek przemysłowo-wojskowy”, przed którego zbyt daleko posuniętymi wpływami ostrzegał prezydent Dwight Eisenhower w swojej mowie pożegnalnej, pod administracją Romneya, będzie miał się dobrze. Były gubernator Massachusetts przedstawia się, jako kandydat, który umiejętnie łączy “umiar w polityce gospodarczej z wielkimi ambicjami”, bazującymi na przeświadczeniu o trwałym charakterze hegemonii w polityce międzynarodowej, połączonymi z wiarą w niemalże mesjanistyczny wymiar amerykańskiej polityki zagranicznej “niosącej wolność i demokrację innym narodom”.
Rick Santorum Santorum na pierwszy rzut oka wydaje się być idealnym kandydatem konserwatystów, dla których tradycyjne wartości idą w parze z ograniczonym rządem i wolnym rynkiem. Katolik, ojciec siódemki dzieci (wszystkie edukowane w systemie „home-schooling”) i były senator z Pensylwanii prowadzi swoją kampanię pod hasłem „wiara, rodzina i wolność”. Na początku kampanii szanse Santorum wydawały się niskie, ale w miarę jak zawężało się pole rywalizacji i po pierwszym zwycięstwie w Iowa jego kampania nabrała nowego tempa, wynikiem, czego były trzy kolejne zwycięstwa w prawyborach w Missouri, Minnesocie i Colorado oraz w trzech stanach podczas „Superwtorku”, co daje mu mocne drugie miejsce. Najważniejszym konkurentem dla Santorum jest Gingrich, który również kieruje swoje do przesłanie do tradycyjnie konserwatywnego elektoratu. Gdyby Gingrich zdecydował się zrezygnować z dalszego udziału w prawyborach, Santorum mając czystą „prawą flankę”, mógłby się skupić całkowicie na atakowaniu Romneya. Program byłego senatora łączy w sobie mocną postawę prorodzinną i prolife z gospodarczą polityką niskich podatków i tzw. reindustrializacji Ameryki. Niektóre z jego propozycji programowych to: wprowadzenie dwóch obniżonych stawek podatku dochodowego na poziomie 10% i 28%, obniżka podatków od zysków kapitałowych i dywidend do 12%, obniżka podatku dochodowego od korporacji z 35 do 17% oraz zniesienie tego podatku dla każdej firmy, która prowadzi produkcję w USA. Santorum zwieńcza swoje przesłanie ciągłym podkreślaniem znaczenia rodziny i moralności w życiu społecznym. Paradoksalnie problemem Santorum jest jego wiarygodność. Jak podkreślają niektórzy jego oponenci oraz analitycy i dziennikarze, w przeszłości głosował za podnoszeniem pułapu długu narodowego i udzielił poparcia w senackich prawyborach w Pensylwanii w 2006 r. Arlenowi Specterowi, który był znany ze swojego liberalnego podejścia do kwestii ochrony życia i który będąc już senatorem zmienił szyld partyjny, a jego głos okazał się decydującym w uchwalaniu niesławnego programu polityki zdrowotnej, znanego powszechnie, jako „Obamacare”. Santorum ciągle podkreśla mocne strony swojej przeszłości, twierdząc, że jak każdy popełnia błędy. Jego błędy mogą okazać się gwoździami do trumny jego kampanii, jeśli fiskalni konserwatyści spod znaku Tea Party w swojej większości nie zechcą mu wybaczyć. W polityce zagranicznej podejście Santorum niewiele różni się od programu Romneya. Od lat Santorum zajmuje się przedstawianiem kolejnych przesłanek nt. rzekomego zagrożenia ze strony Iranu. Uważa, podobnie jak Romney i Gingrich, że Ameryce nie grozi załamanie światowej hegemonii i wydaje się ignorować coraz to bardziej widoczny wielobiegunowy charakter polityki międzynarodowej. Brak dobrych doradców lub osobista ignorancja sprawiają, że Santorum popełnia liczne gafy, gdy prezentuje swoją wizję polityki zagranicznej m.in. porównując szyitów rządzących w Iranie do sunnickiej al-Kaidy albo zarzucając Obamie brak poparcia dla „prawdziwej arabskiej wiosny” w perskim państwie. Ten brak realistycznej kalkulacji idzie w parze z obsesyjnym wręcz utożsamianiem izraelskiego interesu z amerykańskim. Na tym polu Santorum nie ma nic ciekawego i oryginalnego do zaproponowania. Jego politykę zagraniczną można by określić, jako „neokonserwatyzm bez neokonserwatystów”.
Newt Gingrich Były spiker Izby Reprezentantów, autor słynnego „Kontraktu z Ameryką”, usilnie stara się ukazać siebie, jako jedynego dziedzica reaganowskiego konserwatyzmu podkreślając niemalże na każdym kroku swoją zażyłość i współpracę z Ronaldem Reaganem. To wszystko, pomimo, iż czytając prywatne dzienniki Reagana zauważymy, że b. prezydent wspominał w nich o Gingrichu tylko raz. Odkładając jednak na bok ten wątek warto zwrócić uwagę, że stanowi aktywiści Republikanów i konserwatyści, jako tacy nie wydają się pałać zbyt wielką sympatią do polityka, który był żonaty trzy razy, występował wspólnie ze znienawidzoną przez prawicę byłą spikerką Izby Nancy Pelosi w reklamie nt. globalnego ocieplenia i przy wielu okazjach dystansował się publicznie od wielu postulatów Tea Party. Stąd wynikają jego jedyne dwie wygrane w Południowej Karolinie oraz w rodzimym stanie Georgia. Gingrich stara się odzyskać zaufanie wyborców przez wyłożony na 49 stronach program „Białej Księgi”. Polityk podkreśla znaczenie reformy opieki społecznej i zdrowotnej w duchu konserwatywnym. Program podatkowy Gingricha zawiera opcjonalną stawkę podatku dochodowego na poziomie 15%, redukcję podatku korporacyjnego do 12,5% i eliminację m.in. podatków od zysków kapitałowych, dywidend i podatku od spadków zwanego w stanach „podatkiem śmierci”. Proponuje także pozwolić firmom na odliczanie swoich inwestycji kapitałowych w pierwszym roku działalności. Równocześnie Gingrich popiera federalne dotacje dla takich sektorów gospodarki jak rolnictwo i produkcja energii. Opowiada się za znaczącą redukcją kompetencji Departamentu Edukacji. Jako jedyny z kandydatów kładzie nacisk na rozbudowany program eksploracji kosmicznych, który zawiera tak innowacyjne propozycje jak kolonizacja Księżyca czy też lot na Marsa? Postuluje również program energetycznej niezależności USA, krytykując Obamę za brak decyzji w sprawie rurociągu Keystone oraz obiecując obniżkę ceny benzyny do $2,50 za galon. W sferze aksjologicznej Gingrich określa siebie twardego obrońcę życia nienarodzonych i obecności wiary w sferze publicznej. Często zwraca uwagę na lewicową politykę dyskryminacji chrześcijan w mediach i piętnuje liberalną sekularyzację, jako coś obcego amerykańskiemu duchowi. Wielu konserwatystów wytyka mu jednak jego trzykrotne związki małżeńskie, jako dowód jego hipokryzji w kwestiach moralnych. Program polityki zagranicznej Gingricha pozycjonuje na “kontynuację myśli politycznej Reagana”. Otwarcie popiera tajne działania amerykańskich służb mających na celu zabicie irańskich naukowców zaangażowanych w program atomowy i nie wyklucza działań wojennych; opowiada się za przeniesieniem ambasady USA z Tel Awiwu do Jerozolimy. Pragnie kontynuować politykę gospodarczych sankcji i izolacji Kuby połączonej z tajną pomocą dla kubańskich dysydentów. Skrajnie proizraelska postawa Gingricha może być tłumaczona tym, że duży udział w finansowaniu kampanii Gingricha ma Sheldon Adelson, kasynowy magnat z Las Vegas i jeden z najbardziej radykalnych propagatorów izraelskiego nacjonalizmu w USA. W tym względzie Gingrich zasadniczo nie różni się od Santorum i Romneya i można go śmiało określić, jako „jastrzębia”.
Ron Paul Ron Paul jest jedynym kandydatem, który jak dotychczas nie wygrał żadnych stanowych prawyborów. Jednak sześć razy uzyskał drugi wynik w Maine, New Hampshire, Minnesocie, Wirginii, Północnej Dakocie i Vermont. Te wyniki dają Paulowi nie tylko względnie stabilną liczbę delegatów, ale również pozwalają jemu i jego zwolennikom mieć jeszcze nadzieję na dobre wyniki w kolejnych stanach. Paul jest libertarianinem, ubiegał się już o prezydenturę w przeszłości, jako kandydat Partii Libertariańskiej w 1988 r. oraz w 2008 r. walcząc o nominację prezydencką Republikanów. Paul nie tylko jest najbardziej wyróżniającym się kandydatem, gdy idzie o politykę gospodarczą i zagraniczną, ale również posiada bodajże najbardziej zróżnicowaną koalicję wyborców, w skład, której wchodzą antywojenni Demokraci, libertarianie, zwolennicy Tea Party i tradycjonaliści („paleokonserwatyści”). Teksański kongresmen wydaje się mieć propozycję dla każdej z tych grup, postulując m.in.: zakończenie polityki zagranicznych militarnych interwencji, likwidacji programu pomocy zagranicznej, zamknięcie wszystkich zagranicznych baz wojskowych USA i jak najszybszego sprowadzenie żołnierzy amerykańskich do kraju. Opowiada się za uznaniem prymatu interesu narodowego i realizmu zamiast liberalnej czy neokonserwatywnej ideologii w relacjach międzynarodowych. Postuluje powrót do filozofii politycznej Ojców Założycieli i poszanowanie konstytucji USA, które według Paula są ignorowane. Jednym z najbardziej interesujących pomysłów Paula jest radykalne ograniczenie zasięgu władzy federalnej poprzez ambitny plan likwidacji 5 departamentów (odpowiedników ministerstw), eliminując tym samym bilion dolarów w wydatkach rządowych w pierwszym roku jego prezydentury. Paul, znów, jako jedyny spośród kandydatów GOP, opowiada się również za całkowitą likwidacją podatku dochodowego. Żąda przeprowadzenia wszechstronnego audytu działalności Rezerwy Federalnej. Jako położnik/ginekolog z wieloletnim doświadczeniem jest zdecydowanym obrońcą życia i przeciwnikiem federalizacji kwestii aborcji. Broni praw poszczególnych stanów do prowadzenia własnej polityki rodzinnej i kulturowej. Pomimo ambitnego programu, który łączy w sobie zdroworozsądkowe podejście do tak wielu istotnych dziedzin amerykańskiej polityki, Paul ma trudności ze skutecznym przebiciem się do konserwatywnych mas. Wielu wyborców nadal wierzy w nieskończone możliwości amerykańskiej potęgi i popiera militaryzację polityki zagranicznej. Widzą świat przez pryzmat walki „dobrej” Ameryki ze „złymi” tyranami i terrorystami. Nostalgia za jasnością podziału ideologicznego Zimnej Wojny sprawia, że trudno jest większości Republikanów uwierzyć, że wrogość przeciwników USA nie jest motywowana nienawiścią do amerykańskiej wolności i swobód obywatelskich, ale często pragmatycznym interesem związanym z prowadzoną przez Amerykanów dywersją ideologiczną w tych krajach i bezwarunkowym poparciem USA dla Izraela. Wielu analityków zwraca również uwagę, że Paul zdołał zgromadzić wokół swojej kampanii wyborców wolnościowych i konserwatywnych, którzy autentycznie wierzą w bezużyteczność federalnej biurokracji, nawet wówczas, gdy sternikami tej biurokracji są w danym czasie nominalni konserwatyści. Ci wyborcy systematycznie podnoszą przesłanie słynnej dziesiątej poprawki konstytucji, która chroni wszystkie te dziedziny prawa, które nie zostały oddelegowane do władzy federalnej i pozostają w gestii poszczególnych stanów Unii. Fenomen kampanii Paula widoczny jest najbardziej w internecie. Przykładami mogą być liczne profile na Facebook’u (np. Poland for Ron Paul, Jews for Ron Paul) czy też niezależne strony jak chociażby słynna już „Daily Paul”. Jeśli – zgodnie z myślą takich tytanów idei jak Edmund Burke czy jego amerykański kontynuator Russell Kirk – przyjmiemy, że konserwatyzm nie jest ideologią, lecz zwykłym zdrowym rozsądkiem przestanie dziwić fakt, że wyborcy Rona Paula łatwo wymykają się prostym ideologicznym klasyfikacjom. Można pokusić się jednak o stwierdzenie, iż zwolennicy „Mr. Libertarian” są konserwatystami i libertarianami wierzącymi, że rozbudowany i niekonstytucyjny etatyzm w kraju i imperium zagranicą muszą ulec ostatecznej likwidacji.
Wnioski Po pierwsze, Romney jest zdecydowanym liderem wyścigu, ale pewności, co do jego nominacji mieć jeszcze nie można. Jest oczywistym, że to Santorum, a nie Gingrich, stał się alternatywą dla wyborców niepodzielających entuzjazmu zwolenników Romney’a. Z tego też względu Santorum może jeszcze poważnie zagrozić dotychczasowemu faworytowi w nadchodzących stanowych prawyborach. Warto, więc obserwować wyniki w kolejnych stanach południowych takich jak Teksas, gdzie „Bóg, rodzina, niskie podatki i prawo do posiadania broni” są symbolicznymi kryteriami politycznych wyborów. Tam Romney może mieć liczne trudności. Po drugie, Gingrich będzie musiał udowodnić, że nadal jest liczącym graczem wygrywając w stanach o dużej liczbie delegatów: Kansas, Alabama czy Missisipi. Dla Newta następne tygodnie to jego „być albo nie być” w prawyborach. Po trzecie, Ron Paul, aby na nowo dodać wiary swoim zwolennikom po kolejnych przegranych wyścigach w miniony „Superwtorek”, będzie musiał wygrać przynajmniej jeden albo dwa stany. Plusem dla Paula jest fakt, że jego elektorat jest „non-transferable”, czyli nie przechodzi do obozu innego kandydata. Daje mu to stabilne poparcie wykazujące tendencje wzrostowe. Jeśli nawet w kolejnych wyścigach Ron Paul poniesie kolejne porażki, jego wyborcy nie porzucą poparcia dla jego programu, a o ich głos będzie musiał się starać nominat Republikanów. To z kolei logicznie pociąga za sobą przyjęcie niektórych wątków programowych Rona Paula, jako własnych. Liczne pogłoski o tym, że Romney poważnie rozważa zaproponowanie Randowi Paulowi, synowi Rona, kandydowanie na wiceprezydenta wydają się potwierdzać ten scenariusz.
Centrum Analiz Fundacji Republikańskiej
Vatican, Fukushima : ME®DIA - opłacane milczenie
Gdzie są oficjalne media RP???
[Umieszczam Pytanie z Bezjarzmowia; ze mną 10 marca TVP1 zrobiła wywiad o skutkach Fukushima. Mówiłem PRWDEĘ, też o przekupstwie w Polsce. Nie wyemitowali, może dziś, w niedzielę, dadzą 10 sekund. Mówią: „wie pan, jak ciężko przepchnąć informacje WBREW stanowisku WŁADZY”. Ja im coś, poza kamerą, o prostytucji i jej skutkach (na przykładzie STOKROTKI i podobnych k...). Znają, rozumieją... Ale chlebuś posmarowany kawiorem KUSI. MD]
http://www.bezjarzmowie.info.ke/test/?p=3728
Polskie strony niezależne od 2 dni publikują wiadomość o ataku środowisk Anonymous na www.vatican.va, czyli oficjalną stronę Państwa Watykan, dokonanym w środę, 7. marca.
Dla przykładu 2 teksty, informujące o tym fakcie:
1. http://www.cyberbezpieczenstwo.pl/strona-watykanu-zaatakowana-anonimowi/#more-1840
Strona Watykanu – Takedown – Anonimowi Zamieszczono 8 marca 2012
Włoscy hakerzy z grupy anonimowych zablokowali w środę stronę Watykanu – Vatican.va. Miał to być odwet za „korupcję” w Kościele katolickim. Anonimowi oskarżają duchownych na swoich stronach o liczne występki w całej historii tej instytucji m.in. o palenie heretyków w czasie inkwizycji. Hakerzy w swoim oświadczeniu bronią podjętych przez siebie kroków uważając doktrynę kościoła za anachroniczną nastawioną na zysk. Ten atak nie miał być skierowany przeciwko religii chrześcijańskiej i jej wiernym na całym świecie, ale przeciwko skorumpowanym duchownym Kościoła Apostolskiego
2. http://narodowyszczecin.pl/index.php/archives/4062
Strona internetowa Watykanu została zaatakowana przez hakerów z grupy Anonymous. Wejście na stronę jest zablokowane. W komunikacie, wydanym przez grupę i przytoczonym przez włoskie media, do ataku na stronę internetową Stolicy Apospolskiej przyznaje się grupa Anonymous.
- Dzisiaj Anonymous postanowił dokonać oblężenia waszej strony w odpowiedzi na doktryny, liturgie i absurdalne, anachroniczne przykazania, które propaguje i szerzy na świecie wasza organizacja – napisali w oświadczeniu hakerzy z Anonymous. Wcześniej hakerzy, podpisujący się, jako Anonymous, atakowali oficjalne strony najważniejszych instytucji i urzędów w wielu krajach. Niby, więc wszystko wiemy: był atak, strona została zablokowana, pisały o tym włoskie media i niezależne witryny RP. A jednak – wciąż nie wiemy, dlaczego wiadomość ta nie została opublikowana w polskiej prasie oficjalnej. Wydawać by się mogło, iż dziennikarze otrzymują wypłaty za to, co napiszą. Tymczasem praktyka (i „etyka”) mediów RP wskazuje w tym przypadku na coś innego – na opłacane milczenie. To już przestaje być zabawne, jak zresztą wiele innych „wydarzeń” z medialnego ogródka. Biorąc pod uwagę rangę wydarzenia, milczenie jest tu nie złotem, a… błotem. Ale czegóż się nie robi dla błyskotliwych (i najczęściej krótkich) karier… Redakcja BZ
Sprawa biskupa Richarda Williamsona
Poniższa informacja jest oparta na treści listu przełożonego dystryktu Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X na Wielką Brytanię, ks. Paula Morgana:
http://sspx.co.uk/attachments/article/401/MARCH%202012.pdf
Przypominamy, iż chodziło o “negowanie Holocaustu”, co zbrodnią jest większą, niż matkobójstwo.
Nasi wierni i czytelnicy mogą być zainteresowani faktem, że sprawa sądowa przeciwko biskupowi Richardowi Williamsonowi, która wynikła z pewnego wywiadu przeprowadzonego przez szwedzką TV w Niemczech, została anulowana przez sąd apelacyjny w Norymberdze (Bawaria) w dniu 22 lutego 2012. Orzeczenie brzmi:
1. Po apelacji oskarżonego 11 lipca 2011 wyrok Sądu Okręgowego w Regensburgu zostaje anulowany.
2. Postępowanie prawne zostaje wstrzymane ze względów proceduralnych, uniemożliwiających jego kontynuowanie.
3. Koszty postępowania sądowego oraz wydatki z konieczności poniesione przez oskarżonego mają być pokryte przez Państwo.
W orzeczeniu stwierdza się również, iż pozew sądowy nie zawiera wystarczających faktów, na podstawie, których można by mówić o karalnym przestępstwie. Ponadto, wbrew zapewnieniom dziennikarzy przeprowadzających wywiad, jego treść została upubliczniona w Niemczech. Tymczasem, zgodnie z artykułem 130, zasadniczym warunkiem uznania wypowiedzi bp-a Williamsona za przestępstwo jest wygłoszenie ich przed publicznością albo na spotkaniu, gdzie ma miejsce komunikacja między jego uczestnikami. Udzielenie wywiadu dziennikarzowi w budynku seminarium SSPX pod nieobecność publiczności nie jest czynem karalnym według artykułu 130, gdyż nie zaistniała próba dotarcia z kwestionowanymi poglądami do żadnego szerszego grona. W konsekwencji pozew przeciwko bp-owi Wiliamsonowi nie zawiera (jak na razie) żadnych treści, które stanowiłyby o karalności jego wypowiedzi: podstawowe wymogi prawne do scharakteryzowania czynu, jako przestępczy, nie są spełnione. Zwraca uwagę użyty w orzeczeniu zwrot “jak na razie” – sugerujący, iż sprawa wcale się jeszcze nie zakończyła. Niewykluczone, iż nowy pozew, tym razem zawierający “poprawione” treści, zostanie złożony w dogodnym momencie. Na przykład z okazji, jakiego gestu papieża Benedykta XVI w stronę tradycjonalistów. Gajowy Marucha
Skandal “Skandaliczne zachowanie księdza” – krzyczy tytuł w szmatławcu “Fakt”, chwilę potem podchwytują go wszystkie praktycznie informacyjne portale internetowe. Zanim przeczytałem informację, myślę sobie: “pobił ministranta lub go zgwałcił?”, “może jechał po pijaku?”, “okradł wiernych?”. Nie, okazało się, że nie zgodził się na pełny katolicki pogrzeb – niewierzącego!! Absurd użytych przeciwko duchownemu zarzutów jest wprost przerażający, jednak komunikat poszedł w świat. Wpisuje się on w obecną bezceremonialną walkę z katolicyzmem, bazując na analfabetyzmie większości społeczeństwa i najniższych instynktach “homo idiotyzmus”. [Gajowy mówi wówczas o "polactwie", co jest określeniem równie brzydkim, co trafnym - admin]
Prawie dwa lata temu brutalnie zamordowano naszego znajomego księdza (ze względu na chorobę, chrzcił Wiktorię w naszym mieszkaniu). Sprawcą okazał się ministrant, któremu już raz duchowny przebaczył kradzież, jakiej się dopuścił. Oczywiście “obrona” jak i media zaraz zaczęły doszukiwać się kontekstu seksualnego, po skandalicznym wyroku SO w Częstochowie, na szczęście właściwie zareagował SA w Katowicach, gdzie praktycznie “zmasakrował” obronę i radykalnie podwyższył wyrok skazujący. Brak sukcesów, osobiste kompleksy rządzących, uwikłanie się Kościoła po stronie ludzi pozbawionych moralności, spowoduje dalsze tego typu ataki. Z jednej strony napawa to smutkiem, że dzieją się u nas takie rzeczy z drugiej jednak to szansa dla nas, aby dokonać radykalnego “oczyszczenia”! “Błogosławieni jesteście, gdy [ludzie] wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie. Tak, bowiem prześladowali proroków, którzy byli przed wami”. Co w takiej sytuacji czynić? Powrócić do korzeni chrześcijaństwa! W naszym Kościele powinni ostać się jeno ludzie zdecydowanie deklarujący swoją wiarę, gotowi za nią cierpieć i dla niej służyć. Paranoją jest organizowanie spędów w postaci tzw. I Komunii Świętej czy też Bierzmowania, w których większość, to osoby niewierzące, co więcej deklarujące wrogi stosunek do Chrystusa i naszej wiary. To samo dotyczy posługi niesakramentalnej, m.in. przykład w/w, gdzie ksiądz Proboszcz słusznie odmówił uczestniczenia w uroczystościach osoby niewierzącej, bo niby, dlaczego miał to robić. To samo dotyczy oczyszczenia Kościoła z księży, którzy stracili swoją wiarę i stanowią zgorszenie dla wyznawców. Należy się ich bezwzględnie i radykalnie pozbyć! Zabija nas statystyka! Nie patrzmy na słupki liczb i wykresów, ale na “temperaturę” wiary. Chrystus zaczynał z dwunastoma uczniami, ale byli oni w stanie porwać miliony, teraz miliony, nie są w stanie przekonać jednostek.
Weto rozsierdziło Brukselę Duńska komisarz ds. środowiska zapowiada ominięcie przez Unię polskiego weta w sprawie limitów emisji dwutlenku węgla. Komisarzyca Connie Hedegaard... Dlaczego oni wszyscy są tacy brzydcy? Zapowiedź ominięcia przez Unię polskiego weta w sprawie wyznaczenia dalszych celów redukcji emisji, CO2 po 2020 roku to kolejny – po pakcie fiskalnym – przykład dyrygowania europejską wspólnotą przez Niemcy, Francję i Komisję Europejską z pominięciem interesów mniejszych państw. [Takich przykładów dyktatorskiego wymuszania swej woli przez "Unię" mamy więcej: przede wszystkim narzucenie Grecji i Włochom swoich ludzi na kluczowym stanowisku w państwie - admin]
Podczas piątkowego posiedzenia ministrów środowiska UE w sprawie programu redukcji emisji, CO2 do 2050 r. Polska zawetowała końcowe ustalenia, uznając je za szkodliwe dla naszej gospodarki oraz dla pogrążonej w kryzysie Unii. Kraje Grupy Wyszehradzkiej: Czechy, Węgry i Słowacja, a także Bułgaria i Rumunia, które podczas negocjacji wspierały stanowisko Polski, w końcowej fazie ustąpiły pod naciskiem Zachodu i poparły kontrowersyjne propozycje Komisji Europejskiej. Po polskim wecie duńska prezydencja przyjęła postawę konfrontacyjną, odmawiając rozpatrzenia propozycji Czech, aby państwa wróciły do stołu rokowań i rozpatrzyły kompromisowe wnioski Grupy Wyszehradzkiej. Kompromis proponowany przez państwa naszego regionu miał polegać na tym, że “milowe kroki” w zakresie redukcji, CO2 byłyby traktowane, jako orientacyjne poziomy, a nie sztywne ustalenia, których przestrzeganie może być wymuszone przez KE na poszczególnych państwach. Tej propozycji stanowczo sprzeciwiły się Niemcy, Francja i Wielka Brytania, które chcą, aby redukcja była obligatoryjna. Po polskim wecie duńska komisarz UE ds. klimatu Connie Hedegaard, łamiąc zasady wspólnotowości UE, oświadczyła bez ogródek, że Unia ominie polskie weto i będzie robić swoje.
Cele redukcyjne
- Nigdy nie zaakceptujemy sytuacji, by jeden kraj zablokował resztę świata w postępach. To samo dotyczy Europy – jeden kraj nie może blokować 26 krajów – oświadczyła Hedegaard.
- Możemy podejmować tylko takie zobowiązania, które będziemy w stanie zrealizować. Różne państwa mają różne poziomy wrażliwości i to powinno być uszanowane – powiedział po zawetowaniu propozycji minister Marcin Korolec, szef resortu środowiska. Według ministra ds. europejskich Mikołaja Dowgielewicza, kryzys i trudności krajów południowej Europy z odzyskaniem konkurencyjności nie sprzyjają planom redukowania emisji.
- Dyskutowanie w tej chwili o nowych celach redukcyjnych jest po prostu zupełnie oderwane od rzeczywistości – podkreślił minister Dowgielewicz. Jego zdaniem, Unia strzela sobie “samobója”. Komisja Europejska, a w ślad za nią duńska prezydencja forsowały podczas negocjacji ustalenie dla wszystkich krajów UE sztywnych poziomów redukcji emisji do 2050 r., czyli przyjęcie tzw. kroków milowych. Zakładały one redukcję emisji w 2030 r. o 40 proc., w 2040 r. o 60 proc., a w 2050 r. o 80 procent. Dodatkowo niektóre kraje zachodnie chciały zwiększyć z 20 do 25 proc. przyjęte wcześniej zobowiązania wynikające z protokołu z Kioto, ale w trakcie negocjacji ustąpiły w tej sprawie. Polski minister środowiska Marcin Korolec od początku stał na stanowisku, że Polska nie chce wyznaczenia przez Unię nowych celów emisji, CO2 po 2020 r., ponieważ uważa, że należy z tym zaczekać do zakończenia globalnych negocjacji klimatycznych, co może nastąpić w 2015 roku. Zgodnie z obowiązującym pakietem klimatycznym z 2008 r. Unia Europejska zobowiązała się ograniczyć emisję o 20 proc. do 2020 roku.
Ekoterroryzm Polska już raz – w czerwcu 2011 r. – zawetowała unijne propozycje w sprawie redukcji, CO2. Kolejne weto ze strony Polski może spowodować, że sprawa redukcji emisji ponownie stanie na szczycie UE. Greenpeace wezwał przywódców Niemiec, Francji, Danii i Wielkiej Brytanii, aby ta sprawa została poruszona już na najbliższym szczycie UE. Po zawetowaniu unijnych “kroków milowych” Polska stała się obiektem ataków ze strony rozmaitych organizacji ekologicznych, takich jak WWF, Greenpeace etc. Podczas ostatniego szczytu UE premier Donald Tusk podpisał się pod ogólną rekomendacją w sprawie dalszej redukcji emisji, CO2 i poparł opracowanie do czerwca unijnej dyrektywy w sprawie efektywności ekonomicznej. Redukcja emisji, CO2 planowana przez Unię to zaledwie kropla w morzu światowej emisji tego gazu, pozbawiona większego znaczenia w batalii przeciwko zmianom klimatu. Tymczasem najwięksi emitenci gazów cieplarnianych, tacy jak Chiny i Stany Zjednoczone, nie zgadzają się na redukcję emisji w obawie, że zablokuje to rozwój gospodarczy. [Cała ta "batalia przeciwko zmianom klimatu" jest dowodem na to, że ogromna większość mieszkańców tej ziemi ma w głowie sieczkę zamiast mózgu - admin]
Polska, z największymi w Europie złożami węgla kamiennego i brunatnego, jest krajem, którego gospodarka w znacznie większym stopniu opiera się na energetyce węglowej niż gospodarki innych krajów europejskich bazujące na energetyce atomowej i gazie. Posiadanie własnych złóż węgla jest elementem naszej przewagi konkurencyjnej. Forsowanie przez UE redukcji emisji, odejścia od energetyki węglowej i handlu emisjami pozbawia polską gospodarkę konkurencyjności i zmusza do poniesienia wielomiliardowych nakładów na inwestycje w energetyce, w tym budowę elektrowni atomowych. Małgorzata Goss
Druga wieża Babel Unia Europejska dokonuje wielu przewartościowań w systemie tradycyjnych dążeń i kryteriach postępowania współczesnego Europejczyka. Bez wątpienia europejską wartością jest tolerancja, która dotąd była rozumiana, jako cierpliwe znoszenie czegoś, co uważam za niebezpieczne, wstrętne, obrzydliwe – i nadal tak uważając, cierpliwie to znoszę w imię wyższej wartości, wyższej racji np. pokoju społecznego czy miłości bliźniego. Ale nawet, jeśli to cierpliwie znoszę, to nie zapominam, że na nic więcej nie zasługuje, że nie przestaje być niebezpieczne, wstrętne i obrzydliwe – nadal mam prawo wyrazić swoją negatywną opinię o tym zjawisku. Tak było przez wieki. Tymczasem Unia Europejska narzuca zupełnie inne znaczenie pojęciu tolerancja. Tolerancja przestaje być cierpliwym znoszeniem, a staje się przymusową akceptacją, narzuca się administracyjnie przymus podziwiania – muszę zjawiska akceptować, nawet, jeśli wedle mojej opinii są wstrętne, obrzydliwe i niebezpieczne; nie mogę ich w żaden sposób krytykować. Powinienem je wyłącznie akceptować, a nawet – nierzadko – afirmować. Pod płaszczykiem tolerancji wprowadza się swego rodzaju terror w postaci postulatu penalizacji tzw. homofobii, która jest przecież naturalną krytyką postępowania homoseksualistów, którzy z kolei bezczelnie pragną narzucić swój punkt widzenia z pozycji krocza całej reszcie społeczeństwa. Oznacza to karalność wszelkiej krytyki środowiska gejowskiego. To jawny zamach na wolność. Wolność jednostki należy do katalogu fundamentalnych tradycyjnych wartości europejskich. Swoje źródła wolność osobista ma w głębokiej starożytności, w starożytnym Rzymie, kiedy został dokonany rozdział prawa publicznego i prywatnego. Ten wynalazek jest charakterystyczny dla cywilizacji łacińskiej i stanowi fundament autonomii jednostki wobec państwa. Unia Europejska, podobnie jak inne reżimy totalitarne, chce tę autonomię skasować szermując zmodyfikowanym pojęciem tolerancji. To szalenie niebezpieczne i aby przeciwdziałać niebezpieczeństwu należy dążyć do przywrócenia przede wszystkim ładu semantycznego, do przezwyciężenia chaosu semantycznego; nieporządek ten wiedzie bowiem nieuchronnie do drugiej fazy pomieszania języków – drugiej wieży Babel. Tendencja do drastycznego ograniczania wolności słowa w Unii Europejskiej jest widoczna od dawna. Penalizacja tzw. mowy nienawiści jest ważnym instrumentem tego ograniczania. W UE panuje, jak powszechnie wiadomo – socjalizm, a ściślej jego odmiana, którą obserwatorzy konserwatywni nazwalimarksizmem kulturowym. Jak poucza historia, socjalizm bez terroru długo wytrzymać nie jest w stanie? Narzędzia są już stworzone, w związku z tym należy się spodziewać, że w miarę narastania tendencji kryzysowych, zostaną z całą pewnością zastosowane. Wiemy również dobrze, że współczesna nowa lewica porzuciła ideologię walki klas na rzecz walki płci, która stała się wyższą formą realizacji raju na ziemi – dzisiejszymi proletariuszami nie są: robotnik fabryczny, szwaczka czy fornal, których kiedyś trzeba było wyzwalać z kajdan i przesądów rozum ćmiących, ale uciemiężeni opresją katolickiego kleru i duszeni polskim zaściankowym kołtunem: gej i lesbijka. Pełnomocnik rządu polskiego do spraw równego traktowania kobiet i mężczyzn, w randze ministra, zgłosiła projekt zmian w kodeksie karnym, który penalizuje tzw. mowę nienawiści wymierzoną w działaczy gejowskich, lesbijki i innych zaburzonych. Za krytykę zachowań homoseksualnych (orientację seksualną i tożsamość płciową) można będzie trafić do więzienia na dwa lata. I nie chodzi tutaj o wulgarne, prymitywne obrażanie Biedronia. Wystarczy publicznie – m.in. w Internecie – zachowanie homoseksualistów przedstawiać za niezgodne z własnymi przekonaniami religijnymi lub wyznawanym światopoglądem i można liczyć się z interwencją prokuratorską oraz wyrokiem sądu do dwóch lat więzienia. Już samo stwierdzenie i obstawanie przy tym, że małżeństwo jest związkiem kobiety i mężczyzny, może zostać uznane za mowę nienawiści. Bez wątpienia wpływowe lobby homoseksualne w Europie, ale także coraz intensywniej w Polsce, dąży do ograniczania wolności i swobód obywatelskich oraz wznieca niepokoje społeczne, a pod hasłami tolerancji i niedyskryminacji brutalnie zwalcza małżeństwo i rodzinę. Jeśli chce się tę wojnę kulturową i cywilizacyjną z gejami i lesbijkami wygrać, a przynajmniej jej nie przegrać, należy uświadomić sobie, jak istotnym z punktu widzenia prowadzenia bitwy jest opanowywanie przez lewicę języka – nadawanie słowom nowych znaczeń, zupełnie odwrotnych niż posiadały pierwotnie. Kłaniają się orwellowskie ministerstwa pokoju i miłości. Nihil novi sub sole. Katon Najmłodszy
Zmarł Bogusław Mec Zmarł Bogusław Mec – piosenkarz, wybitny artysta, przykładny ewangelik
W wieku 65 lat zmarł 11 marca w szpitalu w Zgierzu niezapomniany wykonawca przeboju “Jej portret” Bogusław Mec – piosenkarz, kompozytor, plastyk. Od urodzenia był członkiem parafii ewangelicko-augsburskiej w Tomaszowie Mazowieckim. Jego wujem był legendarny duszpasterz katolicki, zmarły w opinii świętości, ks. Jan Zieja. Ojciec przyszłego piosenkarza – Adam Mec, żołnierz września 1939, był kościelnym w parafii luterańskiej w Tomaszowie Mazowieckim. Swoją żonę – Janinę z domu Zieja, poznał podczas II wojny światowej w Niemczech, jako więzień oflagu. Janina została tam wywieziona na roboty przymusowe. Po wojnie osiedlili się w Tomaszowie Mazowieckim, gdzie zamieszkali na piętrze plebanii i gdzie w styczniu w 1947 r. przyszedł na świat ich syn Bogusław. Ochrzcił go ówczesny proboszcz tej parafii ks. Woldemar Gastpary – wybitny historyk ewangelicki, więzień hitlerowskich obozów koncentracyjnych, późniejszy wieloletni rektor Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie. Również w Tomaszowie urodziła się siostra Bogusława – Danuta, która po dziś dzień jest członkinią miejscowej parafii ewangelickiej. W 1961 r. Bogusław Mec został konfirmowany w luterańskim kościele Zbawiciela. Przez wiele lat udzielał się w chórze kościelnym. Mimo wyjazdu z Tomaszowa aż do śmierci pozostał formalnie członkiem miejscowej parafii ewangelicko-augsburskiej. Utrzymywał z nią żywy kontakt, dając od czasu do czasu koncerty. Ostatni raz wystąpił w swojej rodzinnej parafii w październiku 2006 r. z okazji 25-lecia ordynacji miejscowego proboszcza, ks. Romana Pawlasa. Podczas koncertu zatytułowanego “Recepta na życie” wykonywał utwory świadczące o jego religijnej wrażliwości.
“Był człowiekiem bardzo wrażliwym i bardzo dobrym. Wraz z żoną, katoliczką, stanowili przykładne małżeństwo” – powiedział KAI ks. Roman Pawlas. Proboszcz przypomniał, że artysta od jedenastu lat chorował na nowotwór. “Żył dzięki przeszczepowi szpiku kostnego, którego dawcą była jego siostra Danuta” – powiedział proboszcz. “Niemal każdy jego utwór w ostatnim okresie życia zdradza jego głębokie przeżywanie wiary. Na estradę, jako pierwszy artysta w Polsce wprowadził kilka kolęd ewangelickich” – dodał ks. Proboszcz. Pogrzeb śp. Bogusława Meca odbędzie się najprawdopodobniej w piątek 16 marca, na cmentarzu ewangelicko-augsburskim w Łodzi. Uroczystości przewodniczyć będzie ks. proboszcz Roman Pawlas. http://www.fronda.pl/
Radykalnie antykościelna manifestacja feministek Tak zmasowanego ataku na Kościół Polska dawno nie widziała. Coroczny pochód zorganizowany przez feministki przypominał wszystko, co w długiej historii walki z Kościołem najgorsze. “Manifa” z roku na rok się radykalizuje, ale tym razem nienawiść wśród jej uczestników przeszła wszelkie oczekiwania. Zdjęcie polecamy na wypadek zatrucia pokarmowego, gdy należy możliwie szybko zwymiotować. Tegoroczna manifestacja została zorganizowana pod hasłem “Odcięcia pępowiny”. Radykalne feministki, którym towarzyszyli pederaści, transwestyci i inni zboczeńcy, rzekomo skupieni w “obronie praw kobiet” skoncentrowali się na agresywnym ataku na Kościół. Wśród uczestników pochodu znaleźli się ludzie Krytyki Politycznej, która nie tak dawno na swoich łamach, piórem Cezarego Michalskiego, nawoływała do przemocy fizycznej wobec osób myślących inaczej niż on. Warszawiacy mieli nieprzyjemność zobaczyć przedstawicieli neobolszewii w jej najgorszym wydaniu. Haseł, które dzięki dokładnym relacjom największych mediów zademonstrowano milionom Polaków, nawet najwięksi ideolodzy komunizmu wahaliby się podpisać swoimi nazwiskami. Oto tylko najsubtelniejsza część treści transparentów: “Żądam przerobienia Pałaców Arcybiskupich na kliniki aborcyjne”, “Rząd do rządzenia, księża do modlenia”, “Chcemy zdrowia, nie zdrowasiek”, “Kościół precz z państwa!”, “Jestem lesbijką, tak jak moja babcia”, “Ważniejsza jest matka, niż koloratka”, “Etaty dla kobiet nie dla księży”, “Więcej mieszkań, mniej kościołów”, “Lepsza kobieta niż katechet”, “Pie…lę nie rodzę” – z tym, że to ostatnie hasło trzymał na transparencie redaktor “Gazety Wyborczej” Seweryn Blumsztajn.
Jakby tego było mało, na transparentach znalazły się przekreślone koloratki, i słowo “Kościół” pisane przez dwa “s” czcionką wystylizowaną na symbol SS. Wśród zgromadzonych nie brakowało również osób, które z uśmiechem na twarzy chwaliły się przed obiektywami dziennikarzy ile to swoich nienarodzonych dzieci zabiły. Przechodniom rozdawano również “Gazetkę Manifową”, jeden z artykułów nosił tytuł: “Trujący przekaz Kościoła”. Treści w nim zawarte nie nadają się do cytowania. Jak zwykle kapitał na nienawiści do Kościoła zbić chcieli politycy radykalnej lewicy, których nie brakowało w niedzielę na ulicach Warszawy. Manifestacje odbyły się również w innych miastach Polski.
Post-natalni przedludzie Pozwoliliśmy państwu decydować o naszym życiu, zatem nie zdziwmy się, kiedy państwo zacznie decydować również o naszej śmierci.
I. Między fikcją a rzeczywistością Dość często, gdy na tapetę wchodzi temat aborcji, w blogerskiej publicystyce przywoływane jest znakomite opowiadanie Philipa K. Dicka „Przedludzie” („The Pre-Persons”), które w Polsce ukazało się w przekładzie Lecha Jęczmyka w tomie „Ostatni Pan i Władca”. Do tej pory sceptycy mieli prawo uważać świat w nim przedstawiony za mocno przerysowany wykwit paranoidalnej fantazji autora i powołujących się na niego blogerów, ale okazuje się, nie po raz pierwszy zresztą, że fantastyka, szczególnie ta o zabarwieniu społecznym, trafniej antycypuje rozwój pewnych procesów, niż prognozy uczonych głów z uniwersyteckimi tytułami. Tym, którzy jakimś cudem z twórczością amerykańskiego mistrza SF się nie zetknęli wyjaśniam, iż w przywoływanym opowiadaniu mamy do czynienia z wizją Ameryki, w której dziecko nabywa pełnię praw ludzkich dopiero po ukończeniu 12 roku życia. Staje się wówczas w oczach prawa pełnowartościowym człowiekiem, podlegającym pełnej ochronie. Do tego czasu pozostaje przed-człowiekiem, zaś jego istnienie uzależnione jest od dobrej woli rodziców. W nowelce Dicka Stany Zjednoczone nie pozostają pod władzą krwiożerczej dyktatury, jak ktoś mógłby się spodziewać. Bynajmniej – prawo zostało w jak najbardziej demokratyczny sposób uchwalone przez Kongres, po konsultacji z „Kościołem Świadków” jako – uwaga – rozwiązanie kompromisowe, postanawiające, iż człowiek w wieku 12 lat nabywa duszę. Cezurę tę przyjęto, gdyż mniej więcej w tym wieku dziecko opanowuje na podstawowym poziomie algebrę. Niechcianego przez rodziców „przed-człowieka” chwytają krążące po okolicy specjalne ciężarówki aborcyjne, które odwożą delikwenta do Centrum Powiatowego (rodzaj schroniska), gdzie – jeśli nikt go nie adoptuje w ciągu 30 dni – zostaje uśmiercony. Skojarzenia typu właściciel –pies -hycel są jak najbardziej uprawnione. Skrobanki są zresztą w opisanej rzeczywistości dość modne i stanowią temat towarzyskich pogwarek między koleżankami. W Wikipedii można doczytać, iż opowiadanie było reakcją na sprawę Roe v. Wade z początku lat 70., w wyniku, której Sąd Najwyższy USA uznał dopuszczalność aborcji podczas całego trwania ciąży (z pewnymi ograniczeniami dotyczącymi ostatniego trymestru), co stało się dla autora inspiracją do napisania „Przedludzi”. Z kolei „W 1979 roku, biolog i embriolog Clifford Grobstein zaproponował nazywanie embrionów ludzkich młodszych niż 14 dni "przedembrionami", żeby – jak przyznał – zredukować status młodych płodów, które nazwał "przedludźmi".” Tak oto „szyte na miarę” zabawy semantyczne zaczęły doganiać literacką fikcję i przekładać się na świat realny, albowiem, jak czytamy, „Choć przed-embrion i przed-człowiek nie są oficjalnymi terminami medycznymi, to są używane w anglojęzycznych artykułach dotyczących nauki i etyki.”.
II. Praktyczny aspekt aborcji postnatalnej Tyle Philip K. Dick i Wikipedia. Niedawno natomiast światu zostało objawione, iż rzeczywistość zaczyna wychodzić naprzeciw wizji pisarza. Trochę to trwało, gdyż opowiadanie zostało opublikowane w 1974 roku, ale jak to mawiają postępowcy – lepiej późno niż wcale. Otóż, jak być może wielu Czytelników już wie, dwoje młodych, hiper-postępowych włoskich „etyków” (ETYKÓW!) Alberto Giubilini i Francesca Minerva, współpracujących z uniwersytetami w Oksfordzie, Mediolanie i Melbourne w artykule opublikowanym na łamach „The Journal of Medical Ethics" zaproponowało, by rodzice mogli decydować o zabiciu już narodzonego dziecka. Jak donosi „Rzeczpospolita”, wydawcą „etycznego” periodyku jest Julian Savulescu – profesor promujący również eutanazję i głoszący m.in., iż „najlepszym sposobem zwalczania biedy jest selekcja embrionów w celu wyeliminowania ludzi z niskim IQ” - ale to tak na marginesie. W każdym razie, owa etyczna trzódka bez zbędnego obcyndalania stwierdziła, że „noworodek nie jest osobą, nie ma więc moralnego prawa do życia” i raźno postuluje wprowadzenie „aborcji po urodzeniu” („after-birth abortion”), co miałoby się przyczynić do eliminowania „wadliwych” noworodków, obciążonych nie zdiagnozowanymi wcześniej schorzeniami (np. wady genetyczne). Co więcej, dziarscy etycy nie zatrzymują się kunktatorsko w pół drogi, tylko dodają, by aborcję postnatalną stosować również z tzw. „względów społecznych” - gdyby wychowanie dziecka „oznaczało zbyt duże obciążenie dla rodziców, jak również dla społeczeństwa", gdyż „Nowe stworzenie wymaga ze strony rodziców energii, opieki i pieniędzy, których często nie ma w nadmiarze.". (za tekstem „Rzeczpospolitej” „Zabić noworodka”) W sumie, pomysł wart rozważenia, albowiem takie wybrakowane przed-ludzkie egzemplarze zawsze można by zużytkować w charakterze części zamiennych – choćby dla światłego profesora Savulescu, gdy już ze szczętem spierniczeje, a i rzutcy etycy, choć dziś jeszcze młodzi, też zapewne pragnęliby zabezpieczyć się na przyszłość. Również nasi „Umiłowani Przywódcy” (© S. Michalkiewicz) – zarówno jawni jak i utajnieni nie byliby od tego, bowiem wiadomo, że na oświecone elity należy chuchać i dmuchać, bo inaczej któż będzie nas prowadził drogą Postępu? Poza tym, czy wiesz, durny narodzie, ile utrzymanie takich ludzkich bubli kosztuje władzę? Prócz tego, Pepsi czeka już zapewne z liniami produkcyjnymi gotowymi do wyrobu napitków z ludzkich linii komórkowych, a wiadomo jak ważne jest rozwijanie wytwórczości w czasach kryzysu gospodarczego. Póki co wprawdzie Pepsi trochę się krępuje i poprzez kooperanta, firmę Senomyx, wykorzystuje zaledwie jedną linię komórkową - HEK 293 z nerek abortowanych płodów, ale kto wie, jakie będzie następne słowo? Przecież grunt to innowacyjność. Poza tym, czy Pepsi ma być jedyna? Czyż inni przedsiębiorcy nie mogliby skorzystać? I to w ciut bardziej dosłowny sposób – tyle „ludziny” się bezproduktywnie każdego dnia marnuje, zatem niewykluczone, że prócz wizji Dicka doczekamy się również urzeczywistnienia innego czarnego proroctwa science-fiction, mianowicie słynnej „zielonej pożywki”.
III. Przesuwanie granic Dałem się ponieść? Nie łudźmy się – zarysowana powyżej tendencja będzie narastać i jeszcze za naszego życia doczeka się realizacji. W co bardziej „postępowych” okolicach (USA) od dawna dopuszczalna jest part-birth abortion („aborcja przez częściowe urodzenie” – wywołuje się poród i miażdży pojawiającą się główkę dziecka), będąca pokłosiem sprawy Roe v. Wade, i w zasadzie nie ma przyczyny, dla której granica legalności zabijania w majestacie prawa nie miałaby być przesuwana coraz dalej i dalej - na podstawie instrumentalnie dobieranych, arbitralnych kryteriów. Równie dobrze można demokratyczną większością głosów uznać, że nabycie potencjalnej zdolności do rozwiązywania podstawowych zadań algebraicznych oznacza wstąpienie w ludzkie ciało duszy, bo właściwie – czemu nie? Jeśli coś takiego wejdzie w życie (a w końcu wejdzie), to miejmy świadomość, że państwo – oczywiście dla naszego wspólnego dobra – też będzie chciało mieć w tej sprawie coś do powiedzenia. Jestem absolutnie przekonany, że powstaną regulacje wedle, których spec-urzędnik od rozwałki, albo po prostu lekarz-aborcjonista ze specjalizacją „aborter post-natalny/eutanazista” będzie mógł arbitralnie rozstrzygać, które dziecko „rokuje” na przyszłość - wedle urzędowo opracowanych „obiektywnych” kryteriów, bez pytania się o zdanie rodziców, skażonych subiektywno-biologicznym podejściem do swego potomstwa. Np. po zdiagnozowaniu u noworodka jakichś wrodzonych schorzeń taki pan doktor uruchomi odpowiednią symulację komputerową, która obliczy ile pieniędzy publicznych będzie zaangażowanych w leczenie i podtrzymywanie „mniej wartościowego” życia na całej spodziewanej przestrzeni czasowej jego istnienia... Albo, jeśli dziecko pochodzi z biednej rodziny – ile będzie kosztowało opiekę socjalną... Po czym, z wydrukiem w garści, przedstawi rodzicom trudną, acz konieczną ze względów społecznych decyzję o wdrożeniu procedury „godnej śmierci” wobec ich potomka. Być może owa procedura - jeśli zostanie wprowadzona w wersji „light” uwzględniać będzie również stanowisko rodziców, ale jeżeli już, to co najwyżej w formie niewiążącej opinii. W Polsce mieliśmy do czynienia z tego rodzaju przypadkiem przy głośnej sprawie całkowicie uznaniowej sterylizacji pani Wioletty Woźnej, mamy Róży. Na razie „tylko” sterylizacji... Cóż, pozwoliliśmy państwu w znacznym stopniu decydować o naszym życiu, przerzucając na władzę publiczną coraz więcej zobowiązań pozostających niegdyś domeną sfery prywatnej, zatem nie zdziwmy się, kiedy państwo zacznie decydować również o naszej śmierci. Gadający Grzyb
Bitki studenckie z moczarkami Wydarzenia marcowe (1968 md) zaczęły się od zdjęcia z afisza „Dziadów”, (które - jakby ktoś nie wiedział - napisał Adam Mickiewicz, a nie Adam Michnik), wystawionych przez Kazimierza Dejmka w ramach „zobowiązań październikowych”, czyli dla uczczenia bolszewickiej rewolucji. Byłam na ostatnim przedstawieniu, które odbyło się 30 stycznia. Dobrze poinformowana koleżanka z opozycji (koncesjonowanej) zapewniła mnie, że jest to przedstawienie ostatnie. Skąd wiedziała, że Kliszko doniesie, a Gnom się wkurzy i każe przedstawienie zdjąć?
W owym okresie młodzież z warszawki „bywała” zamiast w teatrze, czy w operze na różnych imprezach, które potem - dziwnym trafem- okazywały się wydarzeniami „historycznymi”. Jakiś czas potem ta sama młodzież (już lekko podtatusiała) bywała na kazaniach księdza Popiełuszki, a jeszcze potem na jego pogrzebie. „Przyjdź koniecznie, będą wszyscy”- agitował mnie znajomy. W czasie pogrzebu Popiełuszki TWA (towarzystwo wzajemnej adoracji), samozwańczo uznające się za zamknięty zbiór przyszłych autorytetów (prorocy jacyś- ki diabeł), bezceremonialnie gadało sobie o ostatniej imprezie (wtedy mówiło się –prywatka), co sobie dobrze zapamiętałam. Wracając do przedstawienia. W tak zwanych antyrosyjskich momentach, w różnych miejscach sali podnosili się panowie w źle dobranych garniturkach i prowokowali „burnyje apładismienty”. Oczywiście z radością dawaliśmy się prowokować. Dziwne, że tylko nieliczni (w tym Kisiel) zauważyli oczywistą klakę. Potem przeszliśmy radosnym pochodem pod pomnik Mickiewicza (nie Michnika) na Krakowskim Przedmieściu. Ktoś rozdał banany, żeby nimi machać. Nie identyfikowałam się z bananowcami, miałam złe pochodzenie klasowe. Cisnęłam banan do kosza. 8 marca byłam na dziedzińcu UW wcześnie rano. Miałam oddać książki przed otwarciem biblioteki. Był taki obyczaj, że solidni czytelnicy otrzymywali na noc książki dostępne zwykle tylko na sali. Na dziedzińcu widziałam autokary z „ludem pracującym miast i wsi” drzemiącym za firaneczkami w kratkę. Skąd wiedzieli, że młodzież spontanicznie wystąpi w obronie relegowanych studentów? Sami prorocy w naszym kraju. Żeby to wszystko opisać przydałby się talent Zbyszewskiego i jego bezceremonialność ( Karol Zbyszewski „ Niemcewicz od przodu i tyłu”). Lud z autokarów skandował: „literaci do pióra- studenci do nauki”. Studenci odpowiadali: „papier do d...”. Było to hasło zaiste rewolucyjne, ze względu na podaż tego artykułu luksusowego, nigdy niezrównoważoną z popytem. Studenci krzyczeli również: „Zambrowski do Biura”. Nie wiem, kto im podrzucił to hasło, ale świadczyło to o kompletnym braku orientacji politycznej zrewoltowanej młodzieży. Potem były bitki studenckie z moczarkami, a potem w ramach represji kraj opuściło (wywożąc cały majątek) bardzo wiele osób ze ścisłej elity ubeckiej. Oprócz nich byli oczywiście spryciarze, którzy załapali się na wyjazd na pochodzenie (niby złe, a jednak jak się okazało dobre), oraz nieliczni, którzy naprawdę źle poczuli się w Polsce i skorzystali z okazji zmiany otoczenia. A poza tym przez całą Europę przewalała się kolejna wiosna ludów. Iza Brodacka
10 marca: "minie czas nikczemników" To są rządy nikczemne i one muszą się skończyć. Te nasze marsze są marszami wiary, że to się skończy, że Polska się przebudzi - powiedział Jarosław Kaczyński na comiesięcznym Marszu Pamięci organizowanym przez warszawski klub "Gazety Polskiej". W uroczystościach wzięło udział mimo deszczu i zimna kilka tysięcy osób. W Archikatedrze św. Jana Chrzciciela odprawiona została msza św. w intencji Prezydenta RP śp. Lecha Kaczyńskiego i jego Małżonki śp. Marii Kaczyńskiej oraz wszystkich ofiar katastrofy w Smoleńsku. Świątynia została wypełniona wiernymi. Mimo deszczu kilkaset osób stało przed kościołem, a po zakończeniu mszy przyłączyło się do marszu. Wzięło w nim w sumie udział parę tysięcy osób, wśród nich m.in. prezes PiS Jarosław Kaczyński, posłowie Mariusz Kamiński i Antoni Macierewicz, a także ks. Stanisław Małkowski. To są marsze pamięci, ale też naszej wiary, naszego przekonania, że prawda zwycięży. To przekonanie, choć dużo wolniej, niż byśmy chcieli, staje się coraz bardziej faktem. Dochodzimy do prawdy. Ten marsz ku prawdzie o katastrofie smoleńskiej trwa, ale widać już dzisiaj tej prawdy zarysy, i jestem przekonany, że jakkolwiek jest trudna i bolesna - zostanie w końcu ukazana - powiedział były premier. Ale te marsze są także marszami nadziei, marszem oczekiwania. Ten czas nikczemników, który mamy dzisiaj w kraju, o którym tak pięknie mówił dziś ojciec w kazaniu - minie. To wszystko, co dzisiaj się dzieje, nie tylko wokół katastrofy smoleńskiej, ale też w wielu innych sprawach, jak choćby te matki odchodzące od lady aptecznej, bo nie mogą kupić leków dla dzieci, tych chorych, starszych już ludzi, którzy też nie mogą kupić dla siebie najpotrzebniejszych rzeczy. To są te fakty, o których nie można powiedzieć inaczej, niż tak jak właśnie powiedziałem. To są rządy nikczemne i one muszą się skończyć. Te nasze marsze są marszami wiary, że to się skończy, że Polska się przebudzi - dodał Kaczyński. Co więcej, one same do tego przebudzenia prowadzą. Dziś coraz częściej Polacy korzystają ze swojego prawa do demonstrowania. Korzystali 11 listopada, 13 grudnia, dzisiaj w wielu miejscach w Polsce, ostatnio w Krakowie, by bronić prawa Telewizji Trwam, naszego prawa polskich katolików do swojej telewizji. I będziemy z tego prawa korzystać dalej, także już niedługo w przyszłym tygodniu, 14 marca, o godz. 18 na pl. Trzech Krzyży. Zbieramy się po to, by powiedzieć głośno NIE polityce gospodarczej, podnoszeniu wieku emerytalnego, tym wszystkim sprawom, o których już mówiłem, a które związane są z tzw. ustawą refundacyjną, zamykaniu szkół, likwidowaniu różnego rodzaju najpotrzebniejszych inwestycji. NIE temu wszystkiemu, co jest dzisiaj ceną nieodpowiedzialnej polityki prowadzonej od ponad 4 lat. Nie chcemy płacić tej ceny i mamy prawo, a nawet obowiązek, powiedzieć NIE. Tu mówimy NIE przede wszystkim smoleńskiemu kłamstwu, tam powiemy NIE temu wszystkiemu, co składa się na nasz byt codzienny. Jeśli będziemy w tym naszym swego rodzaju maszerowaniu niezłomni, zdecydowani, to ten dzień przebudzenia nadejdzie. Dzień, w którym będziemy mogli w tym miejscu powiedzieć "Spełniliśmy swoje zadanie". To, że idziecie tą drogą, jest powodem, by wszystkim wam się nisko ukłonić i jeszcze raz wyrazić wiarę, że cel zostanie osiągnięty. Nie kiedyś w dalekiej przyszłości, ale już niedługo - stwierdził prezes PiS. Anita Czerwińska - szefowa warszawskiego klubu "Gazety Polskiej", organizującego marsz - odczytała specjalny apel. Już za miesiąc minie dwa lata od momentu, gdy po raz ostatni widzieliśmy wśród żywych naszego prezydenta, jego małżonkę i prawie stu przedstawicieli polskiego państwa. Nieludzka ziemia pochłonęła ich życie, tak jak siedemdziesiąt lat wcześniej pochłonęła życie tysięcy polskich oficerów. Podobnie jak za czasów Stalina władze w Moskwie fałszują śledztwo, niszczą i ukrywają dowody, a nawet obrażają pamięć poległych. Przerażające jest, że dzieje się to przy wsparciu polskich władz. Miłośnicy Kremla, dla kariery i ze strachu przed własną odpowiedzialnością, chcą poświęcić prawdę o tragedii i cześć poległych. Kłamstwo natrafia jednak na coraz większy opór. Dziesiątki tysięcy ludzi wychodzi na ulice, by protestować przeciwko cenzurze. W czasie tych protestów nierzadko przypominane jest kłamstwo smoleńskie, jako przejaw wyjątkowego zwyrodnienia władzy. Niech 10 kwietnia będzie dniem pamięci o tych, co zginęli w Smoleńsku, ale także dniem protestu przeciwko tłumieniu prawdy. Polacy muszą pokazać, że kłamstwo, które jest fundamentem rządzącej ekipy, zostaje odrzucone. Weźmy udział w obchodach w Warszawie, przynieśmy ze sobą znicze i tulipany. Minęły dwa lata, a nas musi być jeszcze więcej niż rok i dwa lata temu. Od tego dnia niech skorumpowana władza liczy dni do końca swojej kadencji. Masowy protest tysięcy Polaków przybliży nas do wolnej Polski - powiedziała.
O ludziach szalonych 27 maja 1833 r. w wydawanym wówczas w Paryżu piśmie, które nazywało się „Pielgrzym Polski” – wydawcą „Pielgrzyma” był Eustachy Januszkiewicz, a wiosną i latem 1833 r. redagował go Adam Mickiewicz – ukazał się artykuł zatytułowany „O ludziach rozsądnych i ludziach szalonych”. Artykuł nie był podpisany – nazwisko jego autora zostało ujawnione dopiero ponad dziesięć lat później, w roku 1844, w czwartym tomie zbiorowego wydania „Pism” Mickiewicza – ale wszyscy nasi paryscy emigranci świetnie oczywiście wiedzieli, kto go napisał. Coś takiego – coś tak radykalnego, radykalnie polskiego, mógł, bowiem wtedy napisać tylko Mickiewicz. Artykuł „O ludziach rozsądnych i ludziach szalonych” – niewielki, we współczesnych wydaniach „Dzieł” zajmuje ledwie cztery strony – poświęcony był pojawieniu się w Polsce nowego gatunku ludzi – tych właśnie, których Mickiewicz nazwał ludźmi rozsądnymi. Ten nowy gatunek ludzi pojawił się w Polsce razem ze swoim własnym językiem – równie nowym jak oni i równie rozsądnym. Kiedy to się stało? „Pierwsze zjawienie się historyczne w Polsce ludzi rozsądnych i z profesji dyplomatów – czytamy w artykule – przypada na czasy pierwszego rozbioru Rzeczypospolitej”. Na czasy pierwszego rozbioru, a dokładnie – na rok 1773, kiedy polski sejm zatwierdził ten rozbiór. „Kiedy haniebnemu sejmowi Ponińskiego – pisał Mickiewicz – radzono podpisać akt samobójstwa, nie śmiano już do Polaków przemawiać językiem starym, wzywać ich w imię Boga, w imię p o w i n n o ś c i, trzeba było stworzyć język nowy”. W tym nowym języku mówiono, jak twierdził Mickiewicz, o okolicznościach czasu i miejsca, o trudnościach, o środkach, a zwłaszcza o rozsądku – „zaklinano obywateli w imię rozsądku, aby przestali czuć po obywatelsku”. Ludzie rozsądni z ich rozsądkiem oraz z ich rozsądnym językiem pojawili się, więc w Polsce, jak z tego wynika, w pewnym konkretnym celu – po to, żeby uniemożliwić innym Polakom protestowanie przeciw rozbiorowi Polski; czyli po to, żeby rozbiór doszedł do skutku, został zatwierdzony i żeby Polska przestała istnieć. Cytując ludzi rozsądnych, którzy pojawili się w polskim sejmie w kwietniu 1773 r., Mickiewicz pisał tak: „Gdzież r o z s ą d e k – wołano – chcieć opierać się woli trzech dworów? Gdzie są ś r o d k i oparcia się? Czy jest c z a s po temu? Czy nie lepiej c z ę ś ć poświęcić, aby r e s z t ę zachować?”. Ludzie rozsądni rozprawiali, więc (według Mickiewicza) – rozprawiali, kiedy ginęła Rzeczpospolita, kiedy gwałcono jej prawa, kiedy rozpadały się jej instytucje, kiedy jej król (król-zdrajca) zabawiał się z tancereczkami, kiedy ulice Warszawy patrolowali rosyjscy i pruscy żołnierze – o rozsądku, o środkach, o czasie, o stosunku części do całości. Polacy, przynajmniej ci nierozsądni, (czyli, można by powiedzieć, trochę gorzej zorientowani w sytuacji, w jakiej znalazła się wówczas Polska; w tym, co w języku ludzi rozsądnych nazywano okolicznościami, czasem i środkami), nie rozumieli jednak, i nawet, według Mickiewicza, nie próbowali zrozumieć tego nowego języka ludzi rozsądnych, którym wtedy zaczęto do nich przemawiać. „Poczciwi posłowie, szczególniej z głębi prowincyj przybyli, słuchali z podziwieniem nowych dla Polaka rozumowań, nie umieli, nie chcieli nawet wdawać się w rozprawy, zatykali uszy na podobne bluźnierstwa”. Pojawił się, więc wtedy w Polsce (według rozpoznania Mickiewicza) podział, którego istotą była różnica w sposobie używania języka – podział, który (to już według mojego rozpoznania) miał utrwalać się i pogłębiać przez następne wieki – i miał przetrwać aż do naszych czasów. Część Polaków przemawiała językiem nowym, część zaś starym – i ci, którzy mówili starym językiem, nie byli w stanie pojąć tych, którzy mówili językiem nowym, ponieważ tego nowego języka (jak uważał Mickiewicz) nie można było zrozumieć „polskim rozumem, polskim sercem” – ci zaś, którzy mówili językiem nowym, nie tylko nie rozumieli, ale także nie chcieli słuchać tych Polaków, którzy nie znali i nie chcieli znać ich nowego języka. Właśnie wtedy, kiedy pojawił się ów dramatyczny podział językowy, pojawił się też – jak twierdził Mickiewicz – ktoś, kto przemówił do Polaków ich starym, zamierzchłym językiem – językiem zrozumiałym dla tych, którzy posługują się i chcą się posługiwać „polskim rozumem, polskim sercem” – czyli językiem narodowej powinności. Był to Tadeusz Reytan. W innym artykule, opublikowanym trochę wcześniej w „Pielgrzymie Polskim”, a zatytułowanym „O bezpolitykowcach i o polityce »Pielgrzyma«”, Mickiewicz, zgodnie ze swoją romantyczną koncepcją języka, uznał, że słowa, które zostały wypowiedziane przez Reytana w trzecim dniu sejmu rozbiorowego – na sesji, którą nazwał w tym artykule „reytanowską” – w istocie swojej nie należały już do języka, były czymś więcej niż tylko fenomenem językowym. Wydobywały się z języka, ale – kiedy zostały wypowiedziane – przedostawały się do innej sfery życia. Były to, bowiem słowa, które rodziły czyny, odgrywały wobec czynów rolę sprawczą, a więc nie tyle słowa, ile – słowa-czyny i czyny-słowa, słowa z czynami tożsame. Można to zinterpretować w ten sposób, że Mickiewicz w opowiedzeniu się po stronie języka dawnych Polaków – także w używaniu tego języka – widział coś więcej niż zwykły wybór językowy. Wybór językowy był, bowiem, według niego, opowiedzeniem się po stronie tych, którzy uważają, że istnieją jakieś obywatelskie, narodowe obowiązki, w imię, których należy nie tylko przemawiać – ale także, przemawiając, działać przy pomocy słów. W artykule „O ludziach rozsądnych i ludziach szalonych” Mickiewicz pisał o Reytanie oraz używanym przezeń języku tak: „Reytan po raz ostatni przemówił starym językiem, zaklinając na r a n y b o s k i e, aby takiej zbrodni [to znaczy: zbrodni zatwierdzenia rozbioru Polski] nie popełniać. Ludzie rozsądni okrzyknęli Reytana głupcem i szalonym; naród nazwał go wielkim; potomność sąd narodu zatwierdziła”. Godny uwagi jest jeszcze dopisek Mickiewicza, który nie został opublikowany w „Pielgrzymie Polskim”, ale zachował się na autografie artykułu. Odnosi się on do zdania mówiącego, że Reytan zaklinał „na rany boskie”. Dopisek ten brzmi tak. „Są to własne słowa Reytana. Później piszący jego biografię zacny człowiek, przez wzgląd na rozsądnych, nie śmiał, mimo próśb rodziny Reytana, słów tych kłaść w usta posła nowogródzkiego, powiadając, że te słowa trącą barbarzyństwem”. Ów zacny człowiek, który uważał, że reytanowskie powołanie się na rany Chrystusa trąci barbarzyństwem, to był prawdopodobnie Julian Ursyn Niemcewicz. Ale nie będę tu się nad nim znęcał, bo to był wtedy, w Paryżu, dobry przyjaciel Mickiewicza i przyjaciel jego córki Maryni, a teraz, po trosze, to jest także mój przyjaciel. Dalej w swoim artykule Mickiewicz ułożył jeszcze pewną sekwencję szaleńców. Zaliczył do nich konfederatów barskich, których uwielbiał, a których, jak pisał, „potępiono, jako szalonych awanturników”, a także kolegę Reytana z sejmu 1773 r., Samuela Korsaka, który – w czasie obrad Sejmu Czteroletniego – protestował przeciwko rozprawianiu o prawach kardynalnych i żądał, żeby, nie tracąc czasu na jałową gadaninę, mówiono o wojsku i wojnie. „Nazwali go głupim, stronnicy Moskwy – szalonym” – pisał Mickiewicz. W taki to, więc sposób konflikt, w jaki wszedł język ludzi rozsądnych (akceptujących, z uwagi na okoliczności, rozbiór Polski) ze starym językiem dawnych Polaków (tych poczciwych prowincjuszy, którzy uważali, że istnieją jakieś obywatelskie powinności) – w taki to sposób konflikt językowy przekształcił się w konflikt społeczny oraz w konflikt narodowy: między Polakami szalonymi a Polakami rozsądnymi, między polskimi szaleńcami i barbarzyńcami, którzy chcieli i chcą, żeby Polska istniała (i zaklinają w tej sprawie swoich współobywateli „na rany boskie”), a polskimi Europejczykami, którzy uważają, że do ich tutejszego istnienia wystarczy im ich istnienie europejskie. Tak przynajmniej ten ówczesny, osiemnastowieczny, reytanowski konflikt językowy – właśnie, jako konflikt społeczny oraz narodowy – zinterpretował w roku 1833 Mickiewicz. Ta jego interpretacja – dzieląca Polskę na dwie części, a Polaków na dwa narody – na naród ludzi szalonych oraz naród ludzi rozsądnych – bardzo dobrze przylegała do jego ówczesnej dziewiętnastowiecznej rzeczywistości. I równie dobrze przylega teraz do naszej obecnej rzeczywistości. Trzeba, więc wybierać – albo będziemy ludźmi rozsądnymi i stracimy Polskę; albo będziemy ludźmi szalonymi i przyczynimy się do jej ocalenia. Moja rada w tej sprawie jest taka. Jak się jest Polakiem, to lepiej jest oszaleć z Mickiewiczem i z Reytanem, niż znaleźć się wśród ludzi rozsądnych, którzy takich szaleńców nie lubią, i razem z ludźmi rozsądnymi stracić Polskę – tym razem może nawet na zawsze? Jarosław Marek Rymkiewicz
Tępi swoich, wspiera obcych Jeszcze niedawno minister finansów J.V.Rostowski krzyczał w Sejmie na opozycję mocno podenerwowany „wstyd mi za Was” oraz że jest głęboko zaszokowany, że to PIS działa na rzecz lobbystów inwestorów zagranicznych. Oskarżał, że to PIS „lobbuje na rzecz interesów kapitału zagranicznego”. Działo się to w czasie, gdy jednocześnie koalicja rządowa odrzuciła projekt opodatkowania banków, dodajmy: w Polsce głównie zagranicznych, i jednocześnie rabunkowego opodatkowania polskiego podmiotu gospodarczego – KGHM. Nic dziwnego, że minister J.V.Rostowski za żadne skarby nie chce wprowadzić podatku bankowego w Polsce, bo banki mamy w Polsce zagraniczne. Zamiast paru miliardów złotych do budżetu łatwiej jest podnieść podatki i obciąć ulgi podatkowe rodakom. Choć banki w Polsce w 2011 r. zarobiły krocie – rekord zysków: 15,7 mld zł. Wręcz przeciwnie: minister finansów wspiera zagraniczne banki, pośrednio udzielając im publicznej, finansowej pomocy - zabronionej, żeby było śmieszniej przez art. 107 ust. 1 Traktatu Finansowego UE - tępiąc jednocześnie niemiłosiernie wraz z polskim nadzorem finansowym ( KNF) ostatnie polskie podmioty finansowe, jakimi są SKOK–i. Minister, nie oglądając się zbytnio na polską konstytucję, w tym na tak fundamentalne artykuły jak art. 2,7,22,31,32, jak art. 92 Konstytucji RP, jak i na ustawę o rachunkowości, w grudniu 2011 r. wydał rozporządzenie ws. zasad rachunkowości SKOK-ów dotyczące tzw. odpisów aktualizacyjnych wartości udzielonych pożyczek i kredytów, która błyskawicznie weszła w życie już z początkiem tego roku. Skandal wokół tego kolejnego „bubla” legislacyjnego polega na tym, że zagraniczne banki w Polsce są już uprzywilejowane, a nawet w pewnym wymiarze premiowane przez Ministerstwo Finansów, albowiem te w przeciwieństwie do polskich SKOK–ów mogą sobie zaliczyć owe odpisy aktualizacyjne na przeterminowane kredyty - do kosztów uzyskania przychodu, a SKOK-i nie mogą. Czyżby kolejne "polskość to nie normalność” zastosowane w praktyce? A rzecz idzie o miliardy złotych. Tu ryzyko biznesowe zagranicznych podmiotów jest chronione, a polskim SKOK-om właśnie tego się odmawia. Nie tylko, więc zakłóca się zdrową konkurencję, ale wręcz udziela się kapitałowi zagranicznemu pomocy publicznej, przyznając zagranicznym bankom w Polsce selektywne i znaczące podatkowe korzyści, które tak tępi UE. Tej pomocy zabrakło dla polskich stoczni, teraz odcina się od niej kolejne polskie podmioty, ostatnie polskie instytucje finansowe – SKOK-i. Widocznie komisarzom z UE nie przyszło do głowy, że któryś z członków wspólnoty może wspierać obcy kapitał we własnym kraju, tępiąc jednocześnie krajowe podmioty. Sprawą niewątpliwie powinien zająć się nie tylko Trybunał Konstytucyjny, ale o tym bulwersującym fakcie powinna jak najszybciej dowiedzieć się Komisja Europejska. Czyli jak to zwykle u nas bywa, są równi i równiejsi, gdy idzie o tzw. konfitury W chwili obecnej ogromnego zagrożenia dla sektora bankowego w całej UE, który jak mawia prezes NBP, po Lehman Brothers jest martwy, który jest na morfinie i dopalaczach dzięki EBC w sytuacji coraz gwałtowniejszego zakręcania kurka z kredytami przez banki zagraniczne w Polsce, rosnącymi marżami i cenami usług bankowych, jedyną realną alternatywą dla mniej zamożnych Polaków pozostają ostatnie polskie podmioty finansowe – czyli SKOK-i. Stały się one realną i silną konkurencją dla banków. Dlatego są solą w oku, zarówno lobby bankowego w Polsce, polskiego fiskusa i niestety nadzoru finansowego. Wykorzystuje się, więc każdą okazję, sięga się po najgorsze metody działając nawet wbrew unijnym przypisom i zasadom. Okazuje się dziś, że zabrakło pieniędzy na pomoc publiczną dla polskich stoczni, ale nie brakuje - jak widać - preferencji podatkowych i rachunkowych dla kapitału zagranicznego w sektorze bankowym w Polsce, podobnie jak i dla wielkich sieci handlowych i supermarketów. To właśnie opodatkowanie na normalnych zasadach tych branż na Węgrzech spowodowało taką wściekłość zagranicznego lobby finansowego. Jedni, ci ulubieni i preferowani - zagraniczni - mogą dokonywać odpisów podatkowych, ci krajowi, spółdzielczy tego robić nie mogą. To ewidentna patologia, łamanie zasad konstytucyjnych, zakłócanie równej konkurencji, a docelowo próba zniszczenia ostatniej dużej instytucji finansowej. Ciekawe, jak na to zareaguje unijny komisarz europejski do spraw konkurencji, gdy się o tym dowie. Jak widać, likwidacja wszystkiego, co polskie, idzie pełną parą. Janusz Szewczak
Media to przemilczały. >>Na Stadionie Narodowym kibice mogli być krok od masakry. "Tłum napierał na bramy" Wielkie media całkowicie to pominęły, a informacja ta, w kontekście innych dowodów nieodpowiedzialności władzy, zasługuje na uwagę. Oto "Polska the Times" donosi, iż po meczu Polska - Portugalia na Stadionie Narodowym "jedno niedopatrzenie było wręcz elementarne i mogło skończyć się tragicznie": Po spotkaniu zaczęły napływać niepokojące relacje kibiców o przebiegu operacji opróżniania stadionu. Organizator zawczasu informował, że z powodu prac budowlanych otwarte będą tylko dwie z pięciu bram wyjściowych i wiązać się to może z niedogodnościami dla kibiców. W praktyce okazało się zaproszeniem do tragedii.
- Tłum napierał na bramy. Kibice, którzy byli z przodu, czuli się naciskani. Zaczęli odpychać ludzi z powrotem do tyłu, przez co tłum cofał się o kilka kroków. Stałem w środku tej grupy i przy trzeciej takiej "cofce" zacząłem się niepokoić. Chyba nie powinno tak to wyglądać. Ludzie wokół mnie też byli podenerwowani, a kobiety wręcz przestraszone - poinformował nas jeden z czytelników. Takich relacji z procesu opuszczania stadionu było więcej.
"Polska the Times" piórem Macieja Stolarczyka przytacza też wypowiedzi policjantów potwierdzające ten fakt. Rzecznik komendy stołecznej policji Maciej Karczyński przyznaje, że w pewnym momencie konieczne stało się otwarcie trzeciej bramy.Prośba policji o otwarcie trzeciej bramy świadczy jednak, że pierwotny plan był niewystarczający - podsumowuje "Polska". Pojawia się pytanie, co jeszcze musi się wydarzyć, by propaganda przestała być dla rządzących ważniejsza od bezpieczeństwa ludzi. Polska the Times
Michalski najpierw sugerował zamordowanie profesora Rybińskiego, a teraz... szydzi z tych, których to oburza Jak pewnie czuje się w Polsce skrajna lewica? Bardzo pewnie. Mając za sobą finansowe wsparcie ze strony władzy, (co najmniej 4-5 milionów złotych w czasie kilku ostatnich lat) plus dziwną słabość policji (masowe umorzenia spraw po znalezieniu 11 listopada w jej lokalu pałek, kastetów i innych narzędzi przemocy) nie tylko propaguje terroryzm, ale także kpi z tych, którzy alarmują, że dzieje się coś niebezpiecznego. Przypomnijmy: prof. Krzysztof Rybiński, znany i ceniony ekonomista, publiczną, iż środowisko "Krytyki Politycznej" grozi mu śmiercią. Cezary Michalski napisał, bowiem na stronie "Krytyki Politycznej" następujące zdania:
Jeśli Rybiński rzeczywiście jest dla współczesnego kapitalizmu reprezentatywny (a patrząc wam w oczy nie potrafię skłamać, że na pewno nie jest), wówczas będę musiał powrócić do dziecięcych fascynacji grupą Baader-Meinhof, tyle, że pierwszym i na razie jedynym bankierem, którego zamknę w samochodowym bagażniku będzie właśnie Rybiński. Przynosi on, bowiem wstyd nie tylko kapitalizmowi (z natury nieco bezwstydnemu), nie tylko kaście ekonomistów i bankierów (jak wyżej), ale właściwie całemu ludzkiemu gatunkowi, do którego ja także należę, więc za Rybińskiego, chcąc nie chcąc, też muszę się wstydzić. Dobry wywód. Ale w starożytnym polis Rybiński w najlepszym wypadku zostałby wygnany, a w najgorszym zabity. Nikt by się z takim dziadem nie bawił w degradację do niewolnika. Co na to odpowiedział Michalski? Czy zrozumiał, że sugerując komuś porwanie i zamknięcie w bagażniku, a w domyśle śmierć, nawołuje do przestępstwa? Nie. Będąc członkiem wpływowej grupy kpi z tematu i atakuje tych, którzy czują się poruszeni jego słowami:
Jakieś trzy dni temu udało mi się napisać najbardziej chyba spolegliwy i pojednawczy felieton w całej mojej publicystycznej karierze (wystarczy spojrzeć na jego tytuł: „nie ma wrogów w centrum…”). Jednak w odpowiedzi (a właściwie, jak to zwykle u nich, zamiast odpowiedzi) Rybiński, Karnowski i paru innych wprowadziło się w taki stan pobudzenia, że teraz cały prawicowy Internet śpiewa – tym razem pod moim adresem – swoją ulubioną operetkową arię „nie zabijajcie nas” do libretta napisanego kiedyś przez Waszczykowskiego - napisał na stronie "Krytyki Politycznej". I w takim tonie utrzymany jest cały artykuł Michalskiego. Ani słowa wycofania się z okrutnych tez, ani słowa przeprosin. Nic. Cisza. Mimo wszystko czujemy się w obowiązku przestrzegać naszych współobywateli, że na naszych oczach, za publiczne pieniądze, dojrzewa koncepcja lewicowego terroryzmu. Skierowanego tak przeciw ekonomistom, przedsiębiorcom, jaki Kościołowi. Poniżej przypominamy fragment naszego wywiadu z prof. Krzysztofem Rybińskim:
wPolityce.pl: Czuje się pan bezpośrednio niemal zaatakowany? Prof. Rybiński: Odbieram to jako działanie, które może prowadzić wprost, bezpośrednio lub pośrednio, do zagrożenia mojego życia. Dyskusja, która rozwinęła się pod artykułem poszła jeszcze dalej, padają tam wprost słowa "zabić go". A więc apel o moje unicestwienie trafił na podatny grunt. Po drugie, środowisko "Krytyki Politycznej" kojarzy mi się z osobami, które zapraszają lewackie bojówki z zagranicy do Polski żeby wszczynać burdy uliczne. A więc nie są to tylko ludzie, którzy coś tam sobie piszą, którzy w atmosferze jakiegoś dziwnego odjechania wymyślają różne teorie, tylko ludzie, którzy potrafią działać niebezpiecznie. Burdy na ulicach Warszawy to pokazały. Także nie mogę wykluczyć, że ktoś z inspiracji pana Michalskiego podejmie działania, których celem będzie pozbawienie mnie życia. Uważam, więc, że doszło do nieakceptowalnych w społeczeństwie działań wobec mnie, które powinny być potępione na wszelkie możliwe dopuszczalne prawem sposoby.
Michalski nawiązuje do grupy Baader - Meinhof, terroryzującej przez kilkanaście lat RFN, co jest wezwaniem do wprowadzenia do naszego życia publicznego terroryzmu. Pan też tak to odbiera? Uważam, że jeżeli ktoś publicznie propaguje działania, w których standardem było porywanie ludzi, podkładanie bomb, morderstwa, to władze publiczne powinny się tym zainteresować. Są służby, które powinny zbadać postępowanie i działania osób do tego wzywających. A już najwyższym skandalem jest fakt, że rząd finansuje działalność organizacji, która wzywa wprost do stosowania w Polsce praktyk polegających na porywaniu i mordowaniu ludzi.
Rząd powinien wstrzymać finansowanie "Krytyki politycznej", które wyliczamy na 4-5 milionów złotych? "Krytyka Polityczna" po tym, co się stało powinna zmienić nazwę na "Kloakę Polityczną". Jeżeli w Polsce za pieniądze podatnika wzywa się do zabójstw i morderstw, pochwala się lewackie praktyki terrorystyczne, to w cywilizowanym kraju rząd powinien nie tylko zmienić swój do nich stosunek, ale wszelkimi sposobami upewnić się, iż ludzie z tego środowiska nie planują dalszych tego typu działań. Bo na dziś nie można tego wykluczyć.
Złożył pan w tej sprawie doniesienie do prokuratury? Napisałem o tym na swoim blogu, podały to media, między innymi wPolityce.pl. Prokuratura, więc o sprawie wie, ale nikt się do mnie nie zwrócił, nikt nie dzwonił. Rozważam, więc złożenie formalnego, osobistego doniesienia do prokuratury. Gim
Prezerwatywy dla wdów Antykościelny sabat nie może znieść, że dla milionów ludzi w Polsce Kościół jest nie tylko wspólnotą wiary, ale też jedyną życiową ostoją.
1. - Obłożyć Kościół podatkami, zabrać mu wszelkie państwowe dotacje, wyrzucić krzyże z przestrzeni publicznej, wypędzić religię ze szkół, zablokować TelewizjęTrwam, upaństwowić Radio Maryja, żeby Palikot w nim wystepował, zamknąć Ojca Rydzyka, zlikwidować Fundusz Kościelny, a docelowo zamknąć wszystkie kościoły i przerobic je na muzea ateizmu, feminizmu i palikotyzmu.... Antykościelny sabat przybiera na sile, a bierze w nim udział nie tylko rozmaitej maści lewica, ale i Platforma Obywatelska, od której koalicyjne PSL się nie odcina.
2. Dzis usłyszałem w Radio Zet, że kościół - o zgrozo - dostaje od państwa rocznie 89 milionów złotych! I trzeba mu to koniecznie zabrać. Dostaje - na działąlność charytatywną, Na swoją działalność religijną, na odprawianie mszy, na organizacje procesji, piekgrzymek, na utrzymanie kościołów, plebanii czy organistówek, na obrazy, chorągwie czy ornaty, Kościół w Polsce nie dostaje od panstwa ani grosza. A sabat i tego nie może znieść.
3. Wśród wiernych, klękających w dni świąteczne i powszednie na posadzkach tysięcy polskich kościołów, sa miliony takich ludzi, dla których obecność w kościele jest nie tylko modliwą, ale też jedyną możliwością więzi z innymi ludźmi i bycia we wspólnocie. Możecie się szydercy śmiać i diabeł niech się z wami razem smieje z siwych włosów i moherowych beretów, a ja się was zapytam - co wy macie do zaproponowania wiejskiej albo i miejskiej wdowie, która pochowała męża, a ze skromnej emerytury czy renty jeszcze dzieciom pomaga, bo są bezrobotne. A ze swojej emerytury jeszcze podatek płaci na autostrady, stadiony, czy teatry. Autostradą ona nigdy nie pojedzie, na stadion nie pójdzie, do teatru nikt jej nie zaprosi. Jedynym miejscem, gdzie spotka sie z odruchem zainteresowania, jest najbliższy kościół. Tam czasem proboszcz jej publicznie podziękuje za kwiaty do grobu Pana Jezusa, da poczucie wartości, a czasem nawet na pielgrzymkę zabierze, do Lichenia albo Częstochowy. Ona idzie do kościołą nie tylko, zeby sie tam modlić, ale i dlatego, że znajduje tam ostatnią i jedyną ostoję, nie tylko w modlitwie, ale i w życiu. A jak jej braknie na chleb, to pójdzie do kościołą i kromke chleba też dostanie. A jak juz nie będzie miała siły iść do kościołą i w domu będzie się modlić, to nie z Radiem Zet i z TvN24, tylko z Telewizją Trwam i Radiem Maryja.
4. Panie i Panowie, którzy maszerujecie dziś w manifie i wznosicie antykościelne okrzyki - co macie do powiedzenia tym wdowom w moherowych beretach, i tym wielu innym ludziom biednym, odepchniętym, zapomnianym? Może wręczycie im prezerwatywy? Janusz Wojciechowski
12 marca 2012 Nieprzystojne oblicze instytucjonalngo absurdu Właśnie obejrzałem odcinek Kiepskich polecany przez Janusza Korwin- Mikke pod tytułem: ”Ferdek podjął pracę urzędnika państwowego”. Naprawdę niezłe! Takiego idiotyzmu w obrządku komicznym - dawno nie widziałem.. Gąsowski przyszedł do Grabowskiego z całą walizką dokumentów.. Ile on tego miał! Całą walizkę. I ksero od ksero, i osiemnaście kopii życiorysu, i tłumaczenia na mongolski i wydawałoby się, że miał wszystko.. A jednak… Miał kilka kolorów długopisów, ale… Nie miał pióra! No i nie załatwił sprawy.. Bo w urzędzie, w którym pan Andrzej Grabowski był urzędnikiem państwowym, wszelkie dokumenty podpisuje się piórem.. I tak urzędnicy nawijają czas A w Rosji? Atakowanej przez „ polskie” media szczególnie po wyborach wygranych przez pana Władymira Putina? W tej Rosji opluwanej, gdzie panuje” dyktatura autorytarna”(????) Tak usłyszałem gdzieś w środkach masowej dezinformacji.Ach! Dyktatura autorytarna? To musi być coś innego niż dyktatura ciemniaków, a już zupełnie, co innego niż dyktatura demokracji.. Dyktatura autorytarna.(???). A nie czasami władza oparta na autorytecie. A oto kilka cyfr dotyczących Rosji... W roku 2000 Produkt Krajowy Brutto Rosji wytworzony wynosił 260 miliardów dolarów, czyli mniej więcej tyle, ile obecnie Polski, a w roku 2011 - 1476 miliardów USD..(!!!!_). Wzrost sześciokrotny.. Średnia pensja w 2000 roku wynosiła…. 222 złote, obecnie 2005 złotych, czyli wzrost prawie 10 krotny..(!!!) Co prawda u nas średnia pensja to – o ile pamiętam 4200 złotych miesięcznie(????) Co można tylko obśmiać.. Jak każdą propagandę.. Jak twórcy średniej pensji, dodadzą dochody pana premiera Marcinkiewicza na poziomie 700 000 złotych miesięcznie w Goldman Sachs i kilkoma setkami sprzedawczyń- to średnia będzie właśnie taka.. Rezerwy kruszcowo - walutowe Rosji w roku 2000 - 19,82 mld dolarów.. Rok 2011 - to 433 miliardy dolarów..(!!!). I jak Rosjanie nie mają lubić Putina? Tylko naszej propagandzie się nie podoba.. Bo pilnuje interesów Rosji.. Gdyby oczywiście jeszcze do tego był wolnorynkowcem.. Niemniej jednak odbudowuje potęgę Rosji- a my? Państwo silne – to państwo silne słabością swoich sąsiadów.. Silna Rosja- to niebezpieczeństwo dla nas.. Tym bardziej, że Rosjanie dogadują się z Niemcami.. My słabniemy i nie mamy poważnej armii.. Nasze długi oscylują coś około 4 bilionów złotych (!!!). Razem z długami ZUS-u i Funduszu Drogowego.. My toniemy w długach, Niemcy coraz bezczelniej domagają się własności z Ziem Zachodnich, tutejsze” elity” rozkradają kraj.. Afera goni aferę- a sytuacja się pogarsza.. Dobrze, że chociaż zdecydowano się na zawetowanie nowych pomysłów klimatycznych, mających na celu wykończenie takich krajów jak Polska, których generowana energia pochodzi z węgla.. Ale już czerwoni komisarze kombinują jakby obejść polskie weto.. Zredukowanie o 80% dwutlenku węgla- to koniec polskiej gospodarki.. Rosjanie nie wybrali Niemcowa, Kasparowa, Ryżkowa czy Bieriezowskiego.. Wybrali narodowca Putina.. A u nas rządzą właśnie tacy ludzie jak: Niemcow, Kasparow, Ryżkow i Bieriezowski.. Putina – „ nasza” propaganda przedstawia, jako drugiego Stalina, budującego ZSRR, szefa przestępczej mafii i mordercę.. Nie ma przełomu w stosunkach gospodarczych- są organizowane konflikty.. Podobnie jak z Białorusią.. Nie jest to polityka polska- jest to polityka Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych wobec Rosji.. A my robimy za pieska ujadającego na imperium.. Polityczna głupota w wykonaniu pana Radka Sikorskiego.. Pan Siergiej Markow, w Polskim Radiu, w dniu 2.03.12 roku powiedział: „Jestem przekonany, że w Rosji zostanie podjęta próba przeprowadzenia” kolorowej” rewolucji, ale możliwość jej zwycięstwa oceniam na 5%. Oczywiście główna przyczyna jest taka, że Władimir Puptin bardzo nie podoba się zachodowi i NATO i jest on dzisiaj głównym przeciwnikiem amerykańskiej hegemonii i na świecie i głównym zwolennikiem odrodzenia rosyjskiego narodu. A wielu na świecie chciałoby zlikwidować naród rosyjski, dlatego takie próby będą podejmowane. Ta kolorowa czy biała rewolucja jednak przegra, choćby, dlatego, że sami główni sponsorzy- Amerykanie- nie wierzą, że ona może się udać. Pieniądze przeznaczone na nią są mniejsze niż w czasie” pomarańczowej” rewolucji na Ukrainie.Ale główna przyczyna, że ona się nie powiedzie, jest taka, że Putin jest bardzo popularnym politykiem. On jest silny, energiczny, jestem pewny, że gdyby PUTIN WZIĄŁ UDZIAŁ W WYBORACH W POLSCE, WYGRAŁBY W PIERWSZEJ TURZE, bo jest silnym i zdecydowanym politykiem. Żadna ”pomarańczowa” rewolucja się nie powiedzie, bo Putin wygra te wybory w pierwszej turze z rezultatem 50-60%. Przeciwko Putinowi będzie 100 000. a za Putinem 200 000, czy pół miliona”. A Polską tymczasem rządzą wrogowie Polski.. Minister Sikorki, czy minister Rostowski. Którym przyzwala na rządzenia pan premier Donald Tusk? Minister Sikorski musi bardzo nienawidzić Białorusi i prezydenta Łukaszenki.. Bardzo, ale to bardzo... Do tego stopnia, że gdyby mógł - posłałby na Białoruś wojsko, gdyby je miał.. Tak jak pani Ewa Kopacz nie wydała swojego czasu pieniędzy na szczepionki. Nie, dlatego nie wydała, że nie chciała.. Nie wydała, bo nie miała! Gdyby miała- na pewno by wydała. Dziennik” Sowietskaja Białarus” pisze o panie Radosławie Sikorskim, że szefowi polskiej dyplomacji przydałaby się ”ODPOCZYNEK I KONSULTACJA U DOBREGO LEKARZA”. Nie pisze u lekarza, o jakiej specjalności.. A szkoda! Dowiedzielibyśmy się, co naprawdę władze Mińska myślą o polskim ministrze spraw zagranicznych.. „Gdzie Tusk znalazł takiego dziwaka”? - pisze białoruski dziennik. Zamiast układać sobie stosunki z sąsiadem, szaleńcy rządzący Polską zaogniają się z nim konflikty. Białoruś musi być w Unii Europejskiej- i już.! Dlaczego nie szanuje się suwerenności państw..? Wszystkie muszą być w europejskim kołchozie? Pod nadzorem czerwonych komisarzy.. I wszystkie muszą być dojone na potęgę.. A mieszkańcy pętani przepisami i dyrektywami.. Nie może każde państwo iść swoją własną drogą.?. Nie! Bo musi podlegać i słuchać.. Jak ktoś nie chce się podporządkować- będzie atakowany i poniżany? Polski ambasador został wyproszony z Białorusi wobec” permanentnej histerii polskiego ministra Sikorskiego w sprawie Białorusi, która stała się już nawykiem”. Na Białorusi rządz ”reżim”, nie ma demokracji, wszystko jest złe i nieprzyzwoite, Łukaszenka jest satrapą kołchozowym.. Jak można tak ingerować w sprawy swojego sąsiada? Tylko, dlatego, że nie chce się on podporządkować i pozwolić się zadłużać na skalę tak wielką, jak Polska.?. W czyim interesie działa” polska” dyplomacja? Na pewno nie w interesie Polski i nas- w niej mieszkającej.. Ciężko jest mieszkać w Republice Łgarzy, na co dzień, powiązanych z jakimiś mętnymi interesami innych krajów.. Jakoś Czechy nie idą na cudzym pasku i sobie radzą.. Nie ingerują w sprawy Białorusi i Rosji.. Wprost przeciwnie: starają się utrzymywać poprawne stosunki, w imię interesów gospodarczych. i nie słyszałem, żeby likwidowali na przykład cukrownie - tak jak my - w ramach budowy planowej gospodarki europejskiej.. W końcu cukier krzepi! Nieprawdaż?…. Nawet wobec nieprzystojnego oblicza instytucjonalngo absurdu, jakim jest Unia Europejska..
WJR
SOWIE do sztambucha. "W Afganistanie Al Kaida miała czeskiego instruktora" 15 lutego 1989 roku ostatnie oddziały Armii Czerwonej opuściły Afganistan, Zachód tryumfalnie odtrąbił klęskę sowietów. Jak zwykle jednak to, czym nakarmiono opinię publiczną miało się do prawdy tak jak przygody redaktora Maja z „Życia na gorąco” do rzeczywistości? Jeszcze w czasie działań wojennych, agenci GRU przystąpili do nowych układów z Afgańczykami, zaproponowali im nowe sojusze. Operacja przyniosła swoje owoce w momencie, gdy w Afganistanie pojawiły się obozy Al Kaidy. GRU nigdy nie załatwiało swoich interesów bezpośrednio, zawsze ubierało rękawice w postaci agentów zaprzyjaźnionych służb byłych krajów komunistycznych. Dziś przykład z Czech. Kiedy w Pradze odmówiono nam dostępu do zgromadzonych tam akt współpracy czeskiej StB z „Carlosem” „ze względu na bezpieczeństwo państwa czeskiego” zacząłem się zastanawiać nad otrzymaną w Czech wiadomością - brzmiała ona mniej więcej tak: „drogi panie chciałby pan za dużo wiedzieć, a pewne sprawy jeszcze się nie pokończyły”. Szybko okazało się, że fakty są niewygodne nie tylko dla Czechów, ale także dla Rosjan. Z zachowanych dokumentów czeskiego wywiadu wojskowego wynika, że już w 1959 roku Czechosłowacja, na zlecenie GRU, rozpoczęła intensywne szkolenie terrorystów z całego świata. W następnych latach szkolono między innymi liderów MPLA z Angoli - Vitaro Cruza i Matiasa Miguelsa, 45 morderców z Gwinei, 32 Kenijczyków, 28 Irakijczyków oraz około 200 terrorystów z innych krajów, w tym wielu Kurdów z Turcji. W 1982 roku pod kryptonimem „Pristav” założono tajny ośrodek szkoleń wojskowych na poligonie w Zastavce koło Brna – pierwsze kursy w zakresie obsługi nowoczesnych materiałów wybuchowych urządzono dla Afgańczyków (? Trwała jeszcze wojna Sowieckiej Armady w Afganistanie) oraz Palestyńczyków z Libanu. Ostatni adepci tajnych kursów wojskowych opuścili Zastavkę w sierpniu 1990. Wcześniej, w 1988 roku, ludzie Arafata i Kadafiego kupili w Czechosłowacji 200 kilogramów niewykrywalnego wówczas materiału wybuchowego semtex (produkowany w Synthesii Semtin koło Pardubic). Jak wiadomo obecność 30 dekagramów semtexu stwierdzono na pokładzie samolotu, który eksplodował nad Lockerbie. I wreszcie rzecz najważniejsza, o której jakoś dziwnie milczą polskie media (w Czechach był w tej sprawie kilkumiesięczny hałas). Wszystkie działania czeskiego wywiadu wojskowego (czy tylko czeskiego?) były w pełni programowane i kontrolowane przez sowieckie GRU. W połowie 1988 roku, na zlecenie GRU czechosłowackie służby wojskowe rozpoczęły na poligonie w Zastavce szkolenie Egipcjanina Mohameda Atta – przeszedł kompletny kurs, trwający osiemnaście miesięcy, Potem, aż do chwili gdy pilotowany przez Attę samolot uderzył w wieżę World Trade Center, Egipcjanin ponad siedemdziesiąt razy spotykał się w Pradze ze swoim czeskim oficerem prowadzącym oraz z oficerami rosyjskimi z GRU. Tuż przed 11 września Atta spotkał się w Pradze z agentem wywiadu Irackiego i po tym spotkaniu wyleciał prosto do USA. O wszystkich tych działaniach wiedziały czeskie służby specjalne – informacja jednak nigdy nie opuściła Pragi.
Po kilku latach na światło dzienne wyszły także informacje o tym, że w Afganistanie Al Kaida miała czeskiego instruktora, który uczył fedainów reguł stosowanych przez wywiad wojskowy. Wszystkim tym informacjom rytualnie zaprzeczył ówczesny czeski minister obrony Tvdik, jednak dziś dysponujemy już dokumentami, które potwierdzają ten informacje. Po co o tym wszystkim piszę? Otóż Czechy były krajem gdzie lustracja udała się dużo lepiej niż w Polsce, a jednak nieustannie odkrywane są dowody na to, że struktury czeskiego wywiadu wojskowego ciągle pracowały na zlecenie Rosji. Co na to fachowcy z naszych WSI? Ach tak, kwilą, że akcja likwidacji tych służb „odkryła i naraziła na niebezpieczeństwo naszych żołnierzy” - Jeśli jednak znajdujemy coraz więcej dowodów na fakt, że w działania Al Kaidy zamieszani byli ludzie z GRU, to może warto popytać panów generałów, komu sprzedawali broń i czy wiedzieli o tym, że w 1998 roku na poligonie rosyjskich służb w Dagestanie szkolony był dzisiejszy lider wojskowego skrzydła Al Kaidy – Ajman az Zawahiri? Może opowiedzą także jak patriotycznie robili interesy z międzynarodowym handlarzem bronią, który przez wiele miesięcy, latając z emiratu Sardża, woził broń do Afganistanu dla talibów i Al Kaidy. Co panowie na to – drodzy emeryci ze stowarzyszenia SOWA? Witold Gadowski
Ten rząd grozi śmiercią każdemu. Władza niszczy Polskę i Polaków. "Nikt nie zna dnia ani godziny"Czy w państwie opanowanym przez ludzi związanych z Platformą Obywatelską Polacy mogą jeszcze czuć się bezpiecznie? Czy możemy mieć pewność, że nie zabije nas podróż pociągiem, że dolecimy na miejsce, że naszego domu w nocy nie zaleje powódź, że nie zabije nas podróż jedną z niewielu autostrad? Czy możemy mieć pewność, że inwestycje ważną dla obywateli wykonuje najlepszy kontrahent, a nie koleś ministra czy premiera? Czy możemy mieć pewność, że osoby odpowiedzialne za budowę, kontrolę inwestycji itp. znają się na pracy i wykonają ją w najlepszy sposób? Czy możemy mieć pewność, że państwo o nas zadba i zapewni nam to, czego obywatele mają prawo oczekiwać? Zadawanie podobnych pytań po katastrofie smoleńskiej czy katastrofie CASY narażało pytających na ataki i oskarżenia o robienie polityki nad grobami, o granie na najniższych instynktach. Spora część obywateli dała sobie wmówić, że Smoleńsk czy wypadek CASY to sprawy niegroźne dla nich, dotyczące najwyższych sfer władzy, a nie zwykłego człowieka. W końcu w Mirosławcu zginęli dowódcy wojskowi, w Smoleńsku elity polityczno-urzędnicze Polski. Jednak dziś coraz więcej świadczy o tym, że dziadowski, a często wręcz zbrodniczy, sposób sprawowania władzy przez PO stanowi zagrożenie dla każdego. Tamte tragedie były symptomem rozkładu państwa. Rozkładu tak wielkiego, że nikt nie może być pewny dnia ani godziny. W związku z dziurami w parasolu ochronnym nad rządem Tuska ta świadomość zacznie docierać do opinii publicznej. Po katastrofie kolejowej w Szczekocinach, po powodziach, po wiadomościach dotyczących źle wykonanych robót na autostradach mamy coraz więcej dowodów, że partactwo władzy, kolesiowskie układy jakie spowijają Polskę grożą Polakom śmiercią. Tych wypadków i zaniedbań nie da się skwitować pytaniem, po co on się tam pchał? Tak często po Smoleńsku mówili ci, którzy zaciekle atakowali Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Przyklaskiwał temu i premier i obecny prezydent. Ostatnio kilka godzin po katastrofie w Szczekocinach pojawili się na miejscu tragedii. Jednak nie pytali: Po coście się pchali do tego pociągu? W tym przypadku pytanie to nie przeszło im przez gardło. Pośrednią przyczyną katastrofy kolejowej w Szczekocinach była podobnie, jak w Smoleńsku i Mirosławcu degrengolada, jaką funduje Polsce ekipa rządząca. Ktoś zamówił system bezpieczeństwa (na razie Ministerstwo Transportu nie udziela informacji, kto), ktoś odebrał nowoczesny system kierowania ruchem pociągów od inwestora, ktoś miał monitorować działanie tego systemu, ktoś powinien reagować na kolejne (od grudnia było ich kilka) sygnały o tym, że system ten działa źle, ktoś miał zadbać o to, by dodatkowe systemy bezpieczeństwa np. radio stop działały. Ktoś, ktoś, ktoś. Ktoś miał, jednak nie zrobił tego. Sprzęt był sprawny, to błąd człowieka – słyszeliśmy z ust ministra Nowaka i prezydenta Komorowskiego kilka godzin po tragedii na Śląsku. To samo mówili w Smoleńsku. Jednak jedno i drugie okazuje się być daleko idącym uproszczeniem. Trudno jednak spodziewać się czegokolwiek innego. W końcu są oni częścią systemu degradującego kraj, rozkładającego na łopatki bezpieczeństwo narodowe. Donald Tusk oraz jego formacja często odwołują się do polskich aspiracji. Bądźmy, jak europejczycy! Dogońmy Europę! Bądźmy jak inni! – słyszymy z ust rządzących. Dziś w Polskim Radiu Julia Pitera mówiła do posłów opozycji: Nie wmawiajcie Polakom, że żyją w zacofanym kraju! To jednak właśnie Platforma jest częścią zakompleksionej Polski i w tych kompleksach chce utrzymywać obywateli. Wciąż musi się porównywać z innymi, wciąż szuka poklasku u innych i zrobi dla niego wszystko. Rząd Donalda Tuska, choć często mówi o aspiracjach, polskie ambicje i marzenia ciągle niszczy. Władza działa tak, jakby chciała, żeby obywatele nie mieli ich wcale. Mają siedzieć w domu, chodzić do pracy, płacić podatki, odkładać na emeryturę i jak najszybciej umrzeć! To plan, jaki dla Polaków ma Tusk. Kto, chce czegoś więcej, kto chce jeździć na wakacje, podróżować koleją, kto chce budować dom, kto chce prowadzić biznes, kto chce iść na mecz musi liczyć się z konsekwencjami i zagrożeniem? Robi to na własną odpowiedzialność. Jedyne, co władza mu dziś gwarantuje to odwiedziny w miejscu jego śmierci, jeśli zginie w odpowiednio wielkiej katastrofie. Stanisław Żaryn
Młodym Żydom wpaja się nienawiść. Dlaczego? Młode pokolenia ortodoksyjnych Żydów w Izraelu są wychowywane w lęku i nienawiści do chrześcijan. Stąd np. nagminne spluwanie przed krzyżem czy księdzem – podało “Radio Watykańskie” za abp Fouadem Twalem. Ten łaciński patriarcha Jerozolimy podkreślił, że “ataki na chrześcijan są w Izraelu coraz częstsze”. Duchowny przyczyny takiego stanu rzeczy dopatruje się w edukacji – zarówno tej w rodzinnym domu jak i publicznych szkołach. Młodzieży “wpaja się totalny lęk, który obejmuje myślenie zarówno o historii, jak o teraźniejszości i przyszłości”. Patriarcha Jerozolimy podkreślił, że “dzieje narodu żydowskiego były dramatyczne i naznaczone cierpieniem. Ale cierpieli też chrześcijanie”; nie można, więc zapomnieć, że “pierwszymi ofiarami antychrześcijańskiego nazizmu byli polscy katolicy”. Z wywiadu, którego zwierzchnik katolików w Ziemi Świętej udzielił niemieckiemu dziennikowi “Die Tagespost” wynika, że władze kościelne rozmawiały już z głównymi rabinami Izraela o “nasileniu antychrześcijańskich incydentów”. Niestety “przyznanie racji i potępienie takich zachowań w praktyce nic nie zmienia” a “księża nadal są opluwani, spluwa się również na krzyż, procesyjnie niesiony ulicami Jerozolimy”. (w oparciu o: Radio Watykańskie), Jakie są źródła antagonizmów między młodymi Żydami i chrześcijanami? Zdaniem arcybiskupa przyczyną może być strach. “Liczba katolików w Ziemi Świętej stale rośnie. Jest to zasługa emigrantów z Filipin i Indii. Ich dzieci chodzą do izraelskich szkół, dlatego nowe pokolenia katolików posługują się językiem hebrajskim”. Chociaż równocześnie “spada liczba katolików arabskich, którzy coraz częściej decydują się na emigrację” to nieznaczny, (ale jednak!) wzrost liczby chrześcijan ma miejsce. Zdaniem patriarchy niechęć może budzić również “postawa chrześcijańskich syjonistów, którzy otwarcie ewangelizują Żydów”, podczas gdy jest to zakazane przez prawo. Nie jest to jednak liczna grupa. Dla większości chrześcijan Izrael jest takim samym państwem jak każde inne. “Opowiadamy się za rozdziałem polityki od religii. Ograniczamy się do świadectwa” – podsumował abp. Twal. Szerzej o problemie pisał na łamach nczas.com prof. Marek Chodakiewicz (tutaj) Zdaniem naszego publicysty w Izraelu ma miejsce kryzys państwa narodowego, któremu starsi Żydzi – pamiętający czasy syjonistycznych pionierów – oraz izraelskie władze starają się przeciwdziałać. Spoiwem narodowej tożsamości ma być zwłaszcza pamięć o Holokauście, który “jak powszechnie wiadomo” kulturowo zainicjowali chrześcijanie, a zwłaszcza katolicy… Prof. Chodakiewicz wymienił kilka przyczyn kryzysu państwa narodowego. Przypominamy najważniejsze:
1. Żar ideowy pionierów wypalił się; pokolenie, które Izrael stworzyło, odchodzi
2. Wśród żydowskiej elity intelektualnej zderzają się rozmaite koncepcje Izraela: czy ma pozostać państwem narodowym, z prymatem ludności żydowskiej? Czy też ma zniknąć z mapy, a Żydzi mają albo wyemigrować, albo podporządkować się arabskiemu panowaniu? A może wdrożyć model wielokulturowy, gdzie Arabowie i Żydzi żyliby obok siebie w zgodzie i miłości?
3. Izrael jest podzielony wewnętrznie sam przeciw sobie. Oprócz mieszkańców tolerancyjnie luzackich, są też ostro ortodoksyjni religijnie, którzy często odmawiają prawa do żydostwa innym Żydom. Do mieszanki dochodzą też post-Sowieci, z których wielu udaje, że jest żydowskiego pochodzenia, co pozwoliło im na emigrację do Izraela. Chociaż część post-Sowietów stała się wręcz szowinistami izraelskimi to większość jest raczej indyferentna. Szukają wyższego standardu życia, utrzymują związki z Rosją, a niektórzy gotują się do emigracji do USA. Są też i Żydzi sefardyjscy, czyli bliskowschodni i afrykańscy, którzy czują się w Izraelu dyskryminowani. Szczególnie niezadowoleni są Falasze, czarnoskórzy Żydzi etiopscy, którzy oskarżają współrodaków – współwyznawców o traktowanie ich jak obywateli drugiej kategorii.
4. Większość dzieci i wnuków gorliwych pionierów chce być jak wieczne nastolatki europejskie i amerykańskie: wyluzowane w takt MTV, twittera i facebooka. Jeśli ktoś ma co do tego wątpliwości niech rzuci okiem na poniższy filmik:
Nic, więc dziwnego, że “izraelskość i żydowskość” władze starają się utrzymać głównie przez “pamięć o Holokauście” (wyżej przypomnieliśmy, co rzekomo stanowi jego kulturową podbudowę…) Przy okazji warto wspomnieć, że tę pamięć pomaga utrzymać realizowany przez Izrael program wysyłania młodzieży do miejsc kaźni przodków. Według “Dużego Formatu” (dodatek do “Gazety Wyborczej”) “od 1988 roku do 2005 izraelskie ministerstwo edukacji przysłało nad Wisłę 350 tysięcy 16- i 17-latków” (uczniów przedostatnich klas szkoły średniej). W jaki sposób wśród izraelskiej młodzieży podczas takich wycieczek są utrwalane stereotypy dotyczące “świata chrześcijańskiego”? Wymowny przykład znajdziemy w artykule “Gazety Krakowskiej” pt. “Kraków zamierza rozbroić ochroniarzy” (tutaj). Tekst traktuje o zwiedzaniu przez młodzież żydowską Krakowa. Dawną stolicę Polski izraelscy uczniowie odwiedzają przy okazji wizyty w kompleksie nazistowskiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau. Wycieczki nigdy nie są puszczane samopas. Młodzież zawsze pojawia się w obstawie izraelskich ochroniarzy wyposażonych w paszport dyplomatyczny i broń palną (mają zgodę polskiego MSZ). Czasem towarzyszy im również polski ochroniarz, którego głównym zadaniem jest niwelowanie ewentualnych spięć z “tubylcami”. Niestety dochodzi do nich nader często. “Gazeta Krakowska” opisała wybrane “incydenty” z żydowskimi wycieczkami w roli głównej. I tak np. w Kazimierzu (część Krakowa) izraelscy ochroniarze zasłynęli blokowaniem całych ulic na czas większych imprez związanych z kulturą żydowską, zatrzymywaniem i legitymowaniem mieszkańców, zakazywaniem filmowania choćby samej tylko okolicy, po której porusza się kordon wycieczki (vide: Wiesław Zwoiński, operator TVP Kraków). Szczytem bezczelności było według gazety niewpuszczenie szefa krakowskiej policji na jego własny teren (według zdawkowych informacji PAP został “przyblokowany przez izraelską ochronę”). Jak słusznie zauważył jeden z mieszkańców Krakowa, „gdy ktoś z wycieczki chce pogadać z Polakami na ulicy” ochroniarze zwykle interweniują. Boleśnie doświadczyła tego dziennikarka… “Gazety Wyborczej”! W artykule “Nastolatki z Izraela. Wycieczka” tak opisała swoje pierwsze spotkanie z uczniami szkoły w Navon (środkowy Izrael):
- Jesteś dziennikarką? Będziesz pisać, żebyśmy tu nie przyjeżdżali? – atakują mnie.
40 osób w białych bluzach z gwiazdami Dawida stoi pod pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie. Ledwie zdążyłam się przedstawić.
– A w zasadzie to czy ty możesz z nami rozmawiać? Pytałaś o zgodę ochroniarza? Ofra! – wołają nauczycielkę.
Pytałam. Nietrudno go zauważyć – stoi z boku i co jakiś czas gada do kołnierza skórzanej kurtki. Nastolatki nie mogą rozmawiać z nieznajomymi, chyba że ochroniarz się zgodzi. Są posłuszne.
– Wiemy, jaki jest dzisiejszy świat – 16-letnia Nataly Lipkin zdejmuje z ramion flagę. Jej grupa przed chwilą odśpiewała hymn państwowy. Takich uroczystości na trasie po Polsce każda wycieczka ma co najmniej cztery. – Nie paradujemy z flagami po mieście. To niebezpieczne. Przyciąga Polaków antysemitów. Polacy rzucają też w nasze grupy pomidorami i jajkami – słyszałyśmy od ochroniarzy. No i te zaczepki.
– Was ktoś zaczepiał?
– Na szczęście nie, ale nigdy nie wiadomo. Ja to bym się bała tak sama pójść teraz kawałek za plac – pokazuje pusty trawnik 50 metrów dalej. – Nie wiem, może ktoś by mi zrobił krzywdę. Mało tu ludzi, którzy tylko czyhają na Żydów? Nie podoba się wam, bo za dużo nas tu przyjeżdża?” (źródło: tutaj)
Zdaniem Aleksandry Krzyżaniak-Gumowskiej – autorki artykułu w “Wyborczej” – uczniowie z Navon w ogóle nie porozmawialiby z żadnym “tubylcem” gdyby nie spotkali dziennikarki! Pan Marcin Strzelecki, mieszkaniec ul. Miodowej (Kraków), ma garaż przy ul. Estery, nieopodal synagogi. W 2008 roku opisał w “Gazecie Krakowskiej” swoje spotkanie z wycieczką z Izraela. – Zdarzało się, że gdy chciałem otworzyć bramę pilotem, w moją stronę biegł uzbrojony ochroniarz, myśląc, że chcę odpalić bombę. To niemiłe uczucie: być na własnym podwórku traktowanym jak terrorysta – wyjaśnił. Podkreślił również, że “najgorsza jest atmosfera stałego zagrożenia, którą wytwarzają ochroniarze”. Jego podsumowanie odgradzania młodych Żydów od reszty świata również warto zacytować: “W ten sposób nigdy nie przełamie się stereotypów Polaka-antysemity, które są wpajane tym dzieciom. Co gorsze, takie zachowania utrwalają negatywny obraz Żydów u tych Polaków, którzy naprawdę są antysemitami”. O przygotowaniach Żydów do wyprawy do Polski oraz indoktrynacji izraelskiej młodzieży w trakcie nadwiślańskiej eskapady traktuje film “Zniesławienie”.
Marek Bienkowski
Na kim spoczywa ciężar dowodu? {SEJF} rozpoczął od wygłoszenia tezy zapierającej dech w piersiach – ale interesującej:
„Proszę Pana, nic w polityce bez przyczyny się nie dzieje, jeśli ginie w katastrofie lotniczej prezydent państwa, to dowodów należy szukać nie na to, że ktoś przyłożył do tego rękę, a na to, że była to zwykła katastrofa. Wydaje mi się, że jest to zrozumiałe dla wszystkich wiedzących cośkolwiek o polityce... Pan wydając swe osądy na temat tragedii z 10-IV żadnych dowodów nie podaje, prawdopodobnie nikt, kto mógłby coś powiedzieć światu o tej tragedii, nigdy nie będzie miał żadnych dowodów w ręku. Proszę zaprzestać wydawania pochopnych opinii i najzwyczajniej stwierdzić, że Pan nie wie, co się tamtego dnia stało... Przecież to normalne, że osoba, która sprawą się nie interesuje na poważnie i nie jest specjalistą, nie może rozstrzygnąć o przyczynach jakiejkolwiek katastrofy!”
Otóż tego typu stwierdzenia najlepiej sprowadzić do niedorzeczności. Zacząłbym od słynnego powiedzenia słynnego ministra spraw zagranicznych Cesarstwa Austrii, śp. Klemensa Wieńczysława Nepomuka Lotara, księcia von Metternich-Winneburg zu Beilstein - który na wiadomość, że zmarł Jego długoletni przeciwnik, śp. Karol Maurycy de Talleyrand-Périgord, ks. Bénéventu, minister SZ Królestwa Francji, powiedział:
„Ciekawe – co On chciał przez to osiągnąć?” Z tym, że ks. Metternich żartował – a {SEJF}, jak się wydaje, pisze poważnie. Gdyby przyjąć Jego tezę, to należałoby rozumować tak: gdyby żył śp. Józef Klemens Piłsudski, to Polska w 1939 roku poszłaby z III Rzeszą przeciwko Sowietom; należy więc teraz udowodnić, że Jego śmierć (w 1935) nie była machinacją sowiecką... Jak sobie {SEJF} wyobraża dowód, że Katastrofa była przypadkiem? Dowody mogą mieć – a więc to na nich spoczywa onus probandi – tylko zwolennicy tezy o czyimś sprawstwie. Bo nie mówimy o „przyczynie”. Przyczyn było bardzo wiele – a można zacząć np. od tego, że pradziadek śp. kpt. Arkadiusza Protasiuka spotkał się z Jego prababką – bo gdyby się nie spotkali, to Katastrofy pewno by nie było. Przyczyną Katastrofy było też, że start nastąpił z półgodzinnym opóźnieniem: pół godziny wcześniej lądowanie odbyłoby się najprawdopodobniej bez przeszkód. Gorzej wyposażony Jak-40 w każdym razie wylądował. Nie mówimy o przyczynach – lecz o tym, czy ktoś celowo do katastrofy nie doprowadził. Wykluczyć tego, oczywiście, nie można – podobnie jak nie można wykluczyć, że ktoś celowo doprowadził do śmierci Piłsudskiego. Jednak teza taka wymaga właśnie, jeśli nie „dowodu”, to, chociaż uprawdopodobnienia. Otóż nie ma nawet cienia przesłanki, z której wynikałoby sprawstwo Rosjan. Można ewentualnie podejrzewać (i w pierwszych dniach podejrzewałem!) ludzi z b. WSI – którzy mieliby znacznie większe możliwości zamontować coś w Tu-154M – i mieli powód: śp. Lech Kaczyński szantażował ich groźbą ujawnienia Aneksu do Raportu n/t WSI... Jest to podejrzenie dość absurdalne: skąd montując COŚ w samolocie mieliby wiedzieć, że nad lotniskiem będzie akurat mgła? Gdyby zaś nie mgła, to zniknęłyby inne przyczyny katastrofy i sprawa by się wykryła. Jest to, powtarzam, dość absurdalne – ale przynajmniej ma ręce i nogi. A gdyby przyjąć, że jest to teoria realna – to należałoby się zastanowić, czy przypadkiem ci, którzy wrzeszczą, że to „na pewno Ruskie” – nie są przypadkiem ludźmi, którzy chcą odwrócić uwagę od prawdziwych sprawców Katastrofy – krzycząc; „Łapaj złodzieja!”? Brał Pan taką hipotezę pod uwagę? A podsumował to {urbietorbi} pisząc:
„Nie muszę udowadniać nieistnienia Latającego Potwora Spaghetti, aby w niego nie wierzyć”. Oczywiście {SEJF} może wierzyć, że Katastrofę spowodowali Rosjanie przy pomocy silnego magnesu – ale gdy zaczynamy mówić o wierze, wszelka racjonalna dyskusja się kończy. By pokazać nieracjonalność dyskusji n/t Katastrofy podam jeden przykład: słynna „brzoza”. Zwolennicy naturalnej katastrofy przyjmują za pewnik, że brzoza ścięła skrzydło samolotu – co jest wyjątkowo mało prawdopodobne. Zwolennicy spisku podnoszą, że drzewo o średnicy 35 cm nie mogło obciąć skrzydła. Tamci mówią, że z pewnością mogła – i nikt nawet nie zaproponuje przeprowadzenia eksperymentu – możliwego przecież do wykonania! Czy jeśli obalimy tezę, że brzoza obcięła skrzydło, to obalimy tezę, że spowodowała katastrofę? Oczywiście: NIE! Wystarczyło, że wytrąciła samolot z równowagi. Nieracjonalność dyskusji na ten temat po prostu rzuca się w oczy, Proszę zauważyć, że od roku nawet Antoni Macierewicz nie twierdzi, że Rosjanie dokonali zamachu; twierdzi tylko, że były liczne zaniedbania. Co, oczywiście, jest prawdą – ale to Polacy chcieli lądować na wycofanym już z użytku lotnisku – i próbowali tego dokonać we mgle. Natomiast nie mam, oczywiście, pojęcia o tym, co się działo w kokpicie – ani o tysiącu innych rzeczy. Nie maja one jednak najmniejszego znaczenia. Każda z osób w kokpicie – nawet, gdyby pojawił się tam osobiście Lech Kaczyński – miała przecież interes, by przeżyć. Nie można wykluczyć sytuacji, że to właśnie śp. gen. Andrzej Błasik zasugerowałby manewr ocalający życie wszystkim! Jego – czy czyjakolwiek – obecność w kokpicie nie jest żadnym argumentem. Decyzje podejmuje pilot – i tylko pilot. Choćby na telefonie wisiała mu najukochańsza żona oraz papież. I to pilot ponosi odpowiedzialność za skutki swoich decyzyj. Nie żona, nie papież i nie gen. Błasik! I na tym skończmy. JKM
Kampania p. Ronalda Paula niestety słabnie. Poprzednie komentarze - za jakąś godzinę. W sobotę odbyły się prawybory w stanie Kansas. Wygrał je „swobodnie” (jak sam oświadczył) p. Ryszard Santorum – gdyż pp.Newton Gingrich i Willard „Mitt” Romney odpuścili ten stan, poświęcając się objeżdżaniu Alabamy i Mississipi. Tylko p.Paul próbował coś zawalczyć – ale wypadł b. słabo: 13%. PP.Gingrich i Romney wypadli lepiej w ogóle nie pojawiając się w Kansas: 14% i 17%. P. Santorum uzyska 30 delegatów, 10 jest nieprzydzielonych. Odbyły się też prawybory na wyspach – głównie wśród wojskowych. Na Guam i Marianach p.Romney zdobył wszystkich 9 delegatów, na wyspach Dziewiczych 3; 6 jest ”nieprzydzielonych”. Przy okazji wyjaśnienie: dlaczego w różnych źródłach podawane są różne liczby delegatów mających głosować na „swoich” kandydatów? Co to są „nieprzydzieleni”? Otóż w każdym stanie jest inny system wyboru delegatów – i różny stopień ich z'obowiązania. Niektóre stany z'obowiazują do głosowania na swojego kandydata – do oporu. Niektóre tylko każą mu działać dla jego dobra. Niektóre nakazują głosowanie nań tylko w pierwszym głosowaniu. Niektóre wybierają tylko część delegatów – a resztę dobierają członkowie Partii. A ponadto istnieją mandatariusze, czyli „super-delegaci”: lokalni przywódcy Partii, którzy mają prawo udziału w Konwencji – ale mogą głosować na kogo chcą. Niektóre źródła uwzględniają ich znane preferencje - niektóre nie. Przykładowo jedno ze źródeł podaje, że kandydaci mają następujące liczby delegatów:
W Romney 428 R Santorum 185 N Gingrich 128 R Paul 73 Niez'obowiazanych 4
Dodając: jeśli jednak liczyć takich, których prawo lub statut Partii z'obowiązuje do głosowania, to liczby są inne:
W Romney 348 R Santorum 118 N Gingrich 107 R Paul 22 J Huntsman 2 Niez'obowiazanych 69
Jednak i ten rachunek nie jest dokładny. Np. NYT podlicza „pewnych” delegatów plus tych super-delegatów, którzy otwarcie popierają danego kandydata – i wychodzi mu, że p.Paul może liczyć na 42 delegatów... Np. gubernator Kansas był i na mityngu p.Santorum i na mityngu p.Paula - ale nie poparł żadnego z Nich. Na kogo zagłosuje? Kto wie?
Pamiętajmy, że i w Alabamie i w Mississipi p.Paul na pewno wypadnie słabo. Sondaże dają Mu, co najwyżej 10%; reszta mniej-więcej po równo między pozostałymi. Dlatego właśnie pp.Gingrich i Romney w ogóle nie pojechali do Kansas, pozostając na Południu. Stąd twierdzę, że o p.Paulu będą pisać coraz mniej. Co nie znaczy, że Jego poglądy stały się mniej popularne? Tylko teraz nie walczy się o ideę, a o delegatów... JKM
Manifa: „Kościele: strzeż się!” Mydełko „Fa”. Ja, oczywiście, nie mam nic przeciwko manifestacjom anty-kościelnym. Sądzę tylko, że byłoby jednak uczciwiej robić je otwarcie pod tym hasłem – a nie pod pretekstem „obrony praw kobiet”. „Porozumienie kobiet 8 Marca” zaprasza na 11 Marca na „Manifę” w obronie praw kobiet. Proszę nie dać się nabrać. Ta „manifa” nie ma wiele wspólnego z jakimikolwiek „prawami kobiet”. Nawet tymi rozumianymi w sensie lewicowym. Tak się składa, że tuż przed występem w „SuperStacji” poszedłem coś przekąsić w sąsiednim barze. Prowadzą go dwie niewiasty, a przy wyjściu leży stos „Gazetek Manifowych” - wyjaśniających, o co chodzi z tą „manifą”. Wziąłem – i przeczytałem.
„”Gazetka” zawiera 14 artykułów. Najpierw wzywa do przecinania pępowiny (chodzi o pępowinę łączącą Kościół z III Rzecząpospolitą). Wyjaśnia to sąsiedni artykuł: „Dość demokracji rynkowo-konkordatowej! Przecinamy pępowinę”. Następny artykuł to: „Do czego politykom potrzebny jest Kościół?”. Następny – malutki, u dołu strony: „Czego chcemy i dlaczego jak zwykle chcemy kasy?” jest atakiem na Najważniejszą Religię Mężczyzn: piłkę nożną. Przechodzimy na str. 2. P.Bianka Siwicka: „Uwięzieni w wierze”. P.Anna Dzierzgowska: „Wyprowadzić religię z przedszkoli i szkół” P.Agnieszka Kraskaofiarnie ilustruje, ile pieniędzy III RP dała Kościołowi. U dołu niepodpisany słowniczek „wyjaśniający”, co to jest „Komisja majątkowa”, „Fundusz Kościelny”, „Konkordat” i „Budżet planowany z uwzględnieniem płci”...
O tym ostatnim usłyszałem po raz pierwszy, więc przeczytałem z zainteresowaniem:
„Budżet planowany z uwzględnieniem płci (z angielska gender budgeting) to taki budżet, w którym równie ważna jest kasa na żłobki i przedszkola, jak pieniądze na rakiety, i co najmniej tyle samo wydaje się na tworzenie nowych miejsc pracy dla młodych kobiet (miejsc, w których będą zatrudnione na umowę o pracę i będą godnie zarabiać), ile na ZUS dla księży i zakonników. Jednym słowem, to realizacja hasła: „Dość już kasy na męskie gadgety, chcemy kasy na kobiety!”. Taki właśnie budżet chcemy mieć w Polsce. Niestety: nic nie zrozumiałem. Oczywiście: można porównywać ze sobą rożne rzeczy – np. cenę litra polonu, którym FSB otruła śp.Aleksandra Litwinienkę z cena litra denaturatu, który zatruł się Zenek Grzdylbik – ale co z tego wynika? Czy chodzi o to, by dawać pieniądze na żłobki i przedszkola tylko dla dziewczynek? Czy dzieci chodzące do przedszkoli i żłobków mają tylko matki – a ojców już nie mają? Czy rakiety chronią w Polsce tylko mężczyzn (zakładając, że kogokolwiek chronią, oczywiście...). Czy miejsca pracy dla starszych kobiet też są uwzględniane w gender budgetingu – czy chodzi tam o to, by wyrwać z domów tylko młode kobiety, by szefowie mieli kogo macać i molestować? Czy księża mają w kościołach msze wyłącznie dla mężczyzn?Zaiste – nowatorski sposób patrzenia na budżet... Przechodzimy na stronę trzecią. U góry tekst p.Adama Ostolskiego zatytułowany „Nasi okupanci 2.0, czyli jak zdobyć milczącą większość” - zawierający takie tezy jak: „dziś rząd Donalda Tuska zamierza szukać porozumienia z Kościołem w sprawie planowanej elektrowni atomowej” (??!!). Całość tekstu wydanego przez „Heinrich Boell Stiftung” jest podobno do pobrania tu:
http://www.boell.pl/downloads/Kosiol_panstwo_i_polityka_plci.pdf
Niestety: moja próba zajrzenia tam skończyła się komunikatem: „Die gesuchte Ressource wurde entfernt oder umbenannt, oder sie steht vorĂźbergehend nicht zur VerfĂźgung.” Niestety: nie znam języka europejskiego, a poza tym samochody właśnie ruszyły. Następny tekst to „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet”. Chodzi, oczywiście, o księży. Tekst opracowany na podstawie „Dużej książki o aborcji” p/t. „CZARNA OWCA”, którą napisały pp.K.Bratkowska i K.Szczukówna. Jest to, jak rozumiem, dowód na głupotę i masochizm kobiet, które masowo lgną do nienawidzących ich i prześladujących je księży i zakonników. Ostatni tekst na tej stronie, ilustrowany przez p.Agnieszkę Kraskę, to artykuł: „Panowie na stadiony, panie do pieluch? Nigdy! Zastrajkujmy razem!” to ponowne uderzenie w Religię Mężczyzn, czyli w Futbol. Podpisane przez „Grupę KOBIET Z INICJATYWĄ z Ogólnopolskiego Związku Zawodowego INICJATYWA PRACOWNICZA”. To, zdaje się, ci, co budowali Stadion Narodowy... Na stronie na szczęście ostatniej: p.Patryk Kosela, kolejny kolaborant, pisze (p/t: „I że ci nie odpuszczę aż do śmierci... Przemoc w małżeństwie a państwo i Kościół"), że „dziś, w XXI wieku, to właśnie ze strony własnego męża kobieta narażona jest na największe niebezpieczeństwo”. Czemu winien jest, oczywiście, Kościół? Z tego wszakże wynika, że w np. XIV wieku kobiety miały lepiej – choć Kościół miał podobno znacznie więcej do powiedzenia... Dalej p. Agnieszka Kramm pisze o „Trującym przekazie Kościoła”, a p.Bartosz Machalica machnął tekst „poza galerią i plebanią” w którym wyjaśnia, że telewizja zrobiła na rękę Kościołowi zamieniając serial „Plebania” na serial „Galeria”. Niestety: ponieważ nie oglądam telewizji, nie rozumiem, o co chodzi. I na samym końcu jedyny artykuł, w którym nie ma nic o wrednej roli Kościoła (ani Futbolu): „Ach, te niewdzięczne kobiety”. P.Ewa Korolczuk wyjaśnia w nim, że kobiety pracują o 17% mniej wydajnie niż mężczyźni na takich samych stanowiskach. W sumie razem - twierdzą tfurcy "Gazetki": należy iść na tę manifę... Ja, oczywiście, nie mam nic przeciwko manifestacjom anty-kościelnym. Sądzę tylko, że byłoby jednak uczciwiej robić je otwarcie pod hasłem "Precz z Kościołem!" – a nie pod pretekstem „obrony praw kobiet”. Zeznaję na koniec, że przeczytałem CAŁĄ tę gazetkę. Przestudiowałem ja od deski do deski dzięki kobiecie: dzięki p.Hannie Gronkiewicz-Waltzowej, która tak starannie zdezorganizowała komunikację warszawską, że podczas stania w korkach zdążyłem wchłonąć wszystkie te rewelacyjne treści. JKM
Społeczna nauka Kościoła wg towarzysza Szmaciaka „Jestem stuprocentowym wolnorynkowcem w warstwie tworzenia PKB. W redystrybucji jestem, owszem, solidarnosciowcem, wyznawcą społecznej nauki Kościoła, ale doprawdy jedno z drugim się nie kłóci” – napisał europoseł PiS – obecnie w Solidarnej Polsce - Jacek Kurski w odpowiedzi na pytanie internauty. Wydaje się, że poseł Kurski, twierdząc, jakoby był „stuprocentowym” wolnorynkowcem, trochę przesadza. Zresztą sam chyba zdaje sobie z tego sprawę, dodając, że tylko „w warstwie tworzenia PKB”. Zatem tak naprawdę jest wolnorynkowcem zaledwie 50-procentowym, bo „w redystrybucji” wolnorynkowcem już nie jest, tylko „solidarnościowcem”. „To takie słowa są?” – dziwili się z ostentacyjną obłudą gitowcy w opowiadaniu Marka Nowakowskiego o wieczorze literackim w poprawczaku. Inna rzecz, że polityk pragnący uchodzić za prawicowego nie może przecież przyznać, że „w redystrybucji” jest socjalistą, więc ten „solidarnościowiec”, w dodatku podlany sosem „społecznej nauki Kościoła”, jest jakimś wyjściem z tej kłopotliwej sytuacji. Ciekawe, że podobnie tłumaczył te zawiłości robotnikowi Deptale towarzysz Szmaciak w słynnym poemacie Janusza Szpotańskiego. „Na tym się świata ład opiera, że jeden sieje, drugi zbiera”. Czyż ta formuła nie odzwierciedla wiernie modelu nakreślonego w zacytowanej odpowiedzi posła Kurskiego? „Warstwa tworzenia PKB”, to przecież nic innego, jak produkcja i usługi – ponieważ produkt krajowy brutto (PKB) oznacza to wszystko, co zostało w kraju wytworzone i sprzedane. Tutaj poseł Kurski wolałby się nie angażować i nie wtrącać – w czym zresztą nie jest odosobniony. Ta powściągliwość ma stary rodowód – co ilustruje opinia średniowiecznego poety francuskiego Franciszka Villona o ówczesnych ważniakach: „nie są podobni do mularzy, którzy mur wznoszą w wielki trudzie; tu się pomocnik nie nadarzy...”. Za to „w redystrybucji” – aaa, to, co innego! Do „redystrybucji” chętni pchają się jeden przez drugiego, słusznie przewidując, że jeśli tylko przedstawią jakiś pozór moralnego uzasadnienia, to nie tylko uzyskają władzę nad bogactwem wytworzonym przez innych, ale przede wszystkim – że uszczkną sobie z niego tak zwaną „lepszą cząstkę”. Solidarność, a zwłaszcza – „społeczna nauka Kościoła” na taki pozór moralnego uzasadnienia nadają się, jak rzadko, co. „Sam kombinezon bym przyodział, lecz jest niezbędny pracy podział. Gdy jeden wiosłem macha żwawo, drugi kieruje wtedy nawą” – perorował robotnikowi Deptale towarzysz Szmaciak. Trzeba oddać sprawiedliwość posłowi Kurskiemu, że nie idzie tak daleko, jak Hilary Minc, jeden z trójki wszechmocnych Żydów, którzy z łaski Józefa Stalina uszczęśliwiali Polaków socjalizmem. Gospodarczy ideał Hilarego Minca sięgał znacznie dalej, obejmując nie tylko „redystrybucję”, ale również - „warstwę tworzenia PKB”, wyrażając się w postaci „planu doprowadzonego do każdego stanowiska pracy”. W ten sposób miał się realizować pojmowany po marksistowsku ideał sprawiedliwości: od każdego według jego możliwości, każdemu – według potrzeb. Warto zwrócić uwagę, że aby ten ideał realizować, trzeba mieć rzetelną wiedzę zarówno na temat „możliwości”, jak i „potrzeb” – bo w przeciwnym razie żadnej sprawiedliwości nie można by praktykować. No dobrze – ale skąd wziąć taką wiedzę? Pomijając już fakt, że człowiek ma naturalną skłonność do pomniejszania swoich możliwości, a powiększania potrzeb (ekonomista Gary Stanley Beceker dostał w 1992 roku Nobla za odkrycie, że ludzie zachowują się tak, jakby kalkulowali), to przede wszystkim nikt tak naprawdę nie zna własnych możliwości. Zatem nie ma innego wyjścia, jak powołanie Centralnego Planifikatora, którego decyzje zarówno, co do możliwości, jak i potrzeb, będą przyjmowane powszechnie i bez zastrzeżeń. Z tego właśnie powodu w marksistowskim modelu realizacja sprawiedliwości musiała odbywać się w warunkach braku wolności. Albo myć ręce, albo myć nogi; jeśli ma być sprawiedliwość, to bez wolności, bo jeśli ma być wolność, to bez sprawiedliwości. Czy jednak rzeczywiście? Na szczęście marksistowski sposób pojmowania sprawiedliwosci nie jest jedyny i jeszcze w starożytności rzymski prawnik Ulpian Domicjusz sformułował niezwykle trafną definicję sprawiedliwości, której konsekwencją jest zupełnie odmienny od marksistowskiego, wolnościowy model państwa. „Iustitia est firma et perpetua voluntas suum cuique tribuendi” – co się wykłada, że sprawiedliwość jest to niezłomna i stała wola oddawania każdemu co mu się należy. No dobrze – ale i tu musimy dysponować wiedzą, co się komu należy – bo w przeciwnym razie ta piękna definicja na nic nam się nie przyda. Skąd możemy dowiedzieć się, co się, komu należy? Ano – każdy może nam to sam powiedzieć. Inna rzecz, że takim deklaracjom nie można bezkrytycznie dawać wiary, bo ludziom na ogół wydaje się, że należy im się Bógwico, podczas gdy tak naprawdę – znacznie mniej. Zatem – czy istnieje możliwy do zastosowania w skali społecznej sposób weryfikowania takich deklaracji? Owszem, takim sposobem są umowy. Umowa polega na tym, że obydwie strony komunikują sobie nawzajem swoje oczekiwania i jeśli obydwie uznają je za uzasadnione, to umowa dochodzi do skutku. Strony umowy tworzą między sobą prawo, które same uznają za sprawiedliwe. Dlaczego, to znaczy – z jakich motywacji tak uważają – to zupełnie inna sprawa. Ważne jest, co innego – by umowa była dobrowolna, bo tylko wtedy mamy pewność, iż weryfikacja jest autentyczna. Zatem w modelu „ulpiańskim” sprawiedliwość nie tylko nie wyklucza wolności, ale przeciwnie – wolność jest warunkiem sine qua non praktykowania sprawiedliwości. Czegóż trzeba więcej? Zwróćmy uwagę, że o ile w przypadku modelu marksistowskiego władza polityczna pojawiała się nam od samego początku, o tyle w modelu wolnościowym nie pojawia się wcale. Czyżby władza polityczna nie odgrywała żadnej roli w praktykowaniu sprawiedliwości? Aż tak źle nie jest – bo zdarza się, że ludzie nie dotrzymują umów. Wtedy właśnie potrzebne jest państwo, które wykorzysta monopol na przemoc do zmuszenia nieuczciwego kontrahenta by wykonał zobowiązanie, które sam dobrowolnie uznał za sprawiedliwe. Zwróćmy jednak uwagę, że państwo pojawia się dopiero teraz, kiedy trzeba przywrócić sprawiedliwość – natomiast nie ma go w fazie negocjowania umowy. I bardzo dobrze – bo gdyby państwo ze swoją przemocą pojawiało się w tej fazie, nie mielibyśmy żadnej pewności, czy umowa była dobrowolna, a jak wiadomo, dobrowolność jest koniecznym warunkiem sprawiedliwości, bo tylko volenti non fit iniuria, to znaczy – tylko chcącemu nie dzieje się krzywda. Jeśli tedy wolność „w warstwie tworzenia PKB” jest koniecznym warunkiem sprawiedliwości, to, dlaczego miałaby natychmiast utracić tę zaletę „w redystrybucji”? Dlaczego „w redystrybucji” mielibyśmy odejść od ulpianowskiej zasady oddawania każdemu, co mu się należy, na rzecz niezbyt jasnej „solidarności”, zwanej też niekiedy „sprawiedliwością społeczną”? Nie bardzo wiadomo, chociaż niepodobna nie zauważyć, że samozwańczy redystrybutorzy bogactwa wytworzonego przez kogoś innego, nieźle z tej redystrybucji żyją. Wydaje się, że jest to jedyny prawdziwy powód ich „wrażliwości społecznej”. Można to zrozumieć, ale nie ma żadnego powodu, by się na taką uzurpację godzić tym bardziej, że Ewangelia w żadnym fragmencie nie nawołuje do socjalizmu. Przeciwnie – dziesiąte przykazanie Dekalogu jest wprost skierowane przeciwko socjalistom, którzy w pierwszym rzędzie rozbudzają w ludziach pożądanie cudzej własności. Jeśli ktoś nie potrafi takiego pożądania opanować, to prędzej czy później złamie przykazanie siódme zabraniające kradzieży, a być może również piąte – jeśli właściciel zechce swojej własności bronić. Zatem powoływanie się na Ewangelię Chrystusową nie jest w tym przypadku słuszne, bo Chrystus nigdy nie postulował nacjonalizacji miłości bliźniego, przeciwnie – kładł nacisk na to, by potrzebujących wspomagać dobrowolnie i ze swojego majątku, a nie z cudzego, odebranego pod przymusem. Ja oczywiście wiem, że w tak zwanej „społecznej nauce Kościoła” przymieszka socjalizmu jest obecnie całkiem spora, ale na szczęście katolik nie jest w sumieniu zobowiązany wierzyć we wszystko, co w ramach „społecznej nauki Kościoła jest niekiedy przedstawiane. Co więcej – sam Kościół tego nie wymaga, o czym mogłem przekonać się osobiście, publikując w latach 80-tych w „Przeglądzie Katolickim” krytyczny artykuł na temat „płacy godziwej”, przedstawionej w encyklice Jana Pawła II „Laborem exercens”. Deklaracja posła Jacka Kurskiego potwierdza słuszność i trafność rozróżniania polityków i ugrupowań prawicowych i lewicowych według poglądów na preferowany sposób podziału dochodu narodowego; czy przymusowy za pośrednictwem państwa (komuniści, socjaliści i „solidarnościowcy”), czy też dobrowolny za pośrednictwem rynku. Z tego kryterium, bowiem można wyprowadzić nie tylko cały ustrojowy model państwa, ale również cały system prawny. SM
Mnożnik keynesowski - kelner daje napiwki konsumentowi Milton Friedman, noblista z ekonomii, zwykł był mawiać, że nie istnieje obiad za darmo. To znaczy, ktoś za niego musi zapłacić (niekoniecznie sam obiadowicz). Jest jednak sprawą interesującą, że właściwie pomijał milczeniem makroekonomię keynesowską, której kamieniem węgielnym było przekonanie, że jeśli dla pobudzenia gospodarki rząd np. zwiększy wydatki publiczne, to za każdego dolara, funta, franka itd. włożonego przez państwo, PKB wzrośnie o więcej niż włożono. Inaczej mówiąc kanonem tej makroekonomii - do dziś dominującej w świecie zachodnim - był mnożnik powyżej jedności. Tę formułę przyjmowano właściwie na intuicję. Teoretycznie, jeśli państwo wydało ekstra na budowę dróg, powiedzmy, miliard, to wydawało się intuicyjnie oczywiste, że ci, którym za to budowanie zapłacono też wydali - przynajmniej część - tego, co zarobili na budowie. Wiara w Keynesa przypominała wiarę młodych adeptów obcujących ze słynnym polskim facecjonistą, Francem Fiszerem. Fiszer kiedyś w czasie dyskusji na temat istnienia Boga w postaci materialnej (fizycznej) lub, alternatywnie, wyłącznie duchowej, obstawał za formą materialną. Wreszcie zawołał: A teraz dam wam najbardziej przekonujący dowód na istnienie Boga materialnego. Jaki? Jaki, mistrzu? - zawołali adepci. Daję wam na to moje słowo honoru - powiedział z całą powagą Fiszer. Otóż z mnożnikiem było podobnie. Aż do przełomu tysiącleci, kiedy to pierwszy prof. Robert Barro (w swej książce: Nothing Sacred) stwierdził empirycznie dla USA, że mnożnik zbliżał się do jedności w czasach wojny, kiedy indziej zaś był dużo mniejszy. A to, dlatego, że wojna dodawała produkcji, podczas gdy w czasach pokoju wydatki publiczne zastępowały generalnie wydatki prywatne. Coraz więcej ekonomistów - w ślad za prof. Barro - podkreślało istnienie różnych tzw. efektów niekeynesowskich. Otóż tak pracodawcy, jak i pracobiorcy dostrzegali, że szybki wzrost wydatków publicznych oznacza, iż w przyszłości rządzący, aby domknąć deficyt budżetowy i zredukować rosnący dług będą musieli podnieść podatki. A to oznacza, że bodźce do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania będą jeszcze słabsze niż są obecnie. W rezultacie zamiast inwestować lub więcej wydawać na konsumpcję decydowali się więcej oszczędzać. Mnożnik keynesowski znikał jak sen jakiś złoty. Zresztą, pomijając ekonomię, warto zatrzymać się przez moment nad logiką mnożnika większego od jedności. Friedman miał rację, gdy mówił, że nie ma obiadu za darmo i ktoś za niego zapłaci. Jednak z punktu widzenia logiki mnożnik keynesowski powyżej jedności to coś więcej nawet niż obiad za darmo. Idąc friedmanowskim tropem, można powiedzieć, że jest to sytuacja, w której kelner, zamiast pobrać od gościa pieniądze za zjedzony obiad nie tylko nie bierze od niego żadnych pieniędzy, ale jeszcze sam wręcza gościowi napiwek równy wartości mnożnika powyżej jedności... No i tak doszliśmy do naszych czasów kryzysu świata zachodniego, w którym wiara w mnożnik powróciła z całą mocą. I to mimo danych wskazujących, że dziesięcioprocentowe deficyty budżetowe dawały niezwykle mizerne przyrosty PKB. No, cóż. Żyjemy jak widać w okresie renesansu wiary. Nie tyle religijnej, ile wiary, że coś w końcu musi pomóc. Nie musi, ale o tym, kiedy indziej. Jan Winiecki
CZAS NIEODWRACALNEJ RADOŚCI Nie ma w Europie większego demokraty niż Władimir Władimirowicz Putin. Zrozumie to każdy, kto poznał wyborcze deklaracje pułkownika KGB i ma wiedzę o dokonaniach jego poprzedników: od Iwana Groźnego i carycy Katarzyny, po Józefa Wisarionowicza. Z tej perspektywy, wizja 12 – letnich rządów Putina, oznacza dla Rosjan i „bliskiej zagranicy” świetlaną przyszłość.
„W Rosji mają działać instytucje bezpośredniej demokracji i kontroli społecznej. Udział obywateli w zarządzaniu krajem będzie się rozszerzać. Miejscowe referenda, masowe badania opinii publicznej, w tym także za pomocą Internetu, powinny stać się sposobem na zapewnienie ciągłej łączności między władzą a społeczeństwem” – zapowiedział Putin na spotkaniu z członkami Ogólnorosyjskiego Frontu Narodowego. Zgodnie z tą deklaracją, Rosja odmówiła podpisania deklaracji OBWE o wolności słowa w internecie, wprowadziła monitoring sieci społecznościowych i blokady portali, zaś FSB nagrywa i rozpowszechnia rozmowy telefoniczne polityków opozycji. Znamy też opinię kremlowskiego demokraty na temat norm współżycia z innymi narodami. Zechciał ją wyrazić w artykule „Rosja w zmieniającym się świecie”, opublikowanym w "Moskowskije Nowosti". Zdaniem Putina: „jednym z najważniejszych postulatów są niepodważalne gwarancje bezpieczeństwa dla wszystkich państw, niedopuszczalność użycia siły oraz bezwarunkowy szacunek dla podstawowych zasad prawa międzynarodowego. Ignorowanie ich prowadzi do destabilizacji stosunków międzynarodowych.” Nie ulega wątpliwości, że człowiek, na którego rozkaz zgładzono 250 tysięcy Czeczenów, w tym ponad 45 tysięcy dzieci, odpowiedzialny za mordy etniczne, bandycki atak na Gruzję oraz aneksję Abchazji i Osetii – doskonale rozumie, na czym polega „szacunek dla zasad prawa międzynarodowego”. Gdy władca Rosji zapewnia, że „w sposób uczciwy i otwarty broniliśmy swoich interesów, uczestniczyliśmy w budowie bardziej sprawiedliwego systemu politycznego oraz gospodarczego w ładzie światowym” i deklaruje: „będziemy to robić również w przyszłości, by wszyscy partnerzy zagraniczni zdali sobie sprawę, że Rosja jest krajem demokratycznym, a także niezawodnym i przewidywalnym partnerem” – my - doświadczeni Katyniem i Smoleńskiem, możemy jedynie własną historią potwierdzić siłę rosyjskiej demokracji.
„Będziemy niszczyć powiązania między sądami i służbami ochrony porządku publicznego oraz wykluczać możliwości samowoli służb ochrony porządku publicznego. W tym celu z ustawodawstwa karnego, z tak zwanych artykułów ekonomicznych, zostaną wyeliminowane wszystkie haczyki, które pozwalają przekształcić spór gospodarczy w sprawę karną jednego z uczestników” – obiecał niedawno Putin. 13 lat łagru dla Chodorkowskiego, zamordowanie Markiełowa i Baburowej czy zabójstwo w więziennej celi Siergieja Magnickiego dowodzi, że znany demokrata nie rzuca słów na wiatr. Ledwie Putin oświadczył, że wie, iż opozycja planuje fałszerstwa wyborcze i wezwał konkurentów, by „nie wychodzili poza ramy przestrzeni prawnej” oraz nie stosowali środków „nie do zaakceptowania przez społeczeństwo demokratyczne” - brytyjski „Sky News” poinformował, że „tysiącom urzędników rosyjskich obiecano nagrody pieniężne w zamian za sfałszowanie głosów na korzyść Putina”. Nie umilkły echa wypowiedzi o wzroście zagrożenia terrorystycznego i planowanym zamachu na atrapę, a rosyjscy opozycjoniści zaczęli się już zastawiać, kiedy szef rządu wykorzysta „atmosferę terroru” i zacznie likwidować swoich przeciwników. Gdy na spotkaniu z dziennikarzami zagranicznymi, władca Kremla uznał, że „nasilenie nastrojów opozycyjnych i akcje protestacyjne są zdrową oznaką rosyjskiej demokracji” –dwa dni później spałowano tysiące manifestantów na Placu Puszkina, a ponad 100 z nich trafiło za kratki.
Nie przypadkiem - ta zdumiewająca zgodność słów i czynów przypomina nam taktykę działania grupy rządzącej. I nie tylko poprzez wspólnotę haseł: „polityki miłości”, „zgoda buduje” czy „Putin kocha wszystkich”. Nawet nie powodu pogrzebania w smoleńskim lesie „kości niezgody w relacjach Warszawy i Moskwy”, fascynacji „strategią kułaka” czy tworzeniem instytucji rządowych dla zadekretowania „pojednania polsko-rosyjskiego”.
„Rób co innego, niż mówisz” - jest bowiem podstawowym przykazaniem dla ludzi wyzbytych zasad, dla władzy wspartej na kłamstwie, dla mniejszych i większych zamordystów. Zgodnie z nią, retorykę „miłości” wspiera się kampanią nienawiści, zapowiedź „standardów” toruje drogę aferzystom, zaś postulat „zaufania” prowadzi do kontroli społeczeństwa i samowoli esbeckiej kamaryli. W logice działań podjętych przez grupę rządzącą po 2007 roku bez trudu można znaleźć źródła rosyjskich inspiracji – nawet - jeśli wymóg zachowania fasadowej demokracji wymuszał nieznaczną modyfikację metod. Nie powinno zatem dziwić, że reżim największego demokraty - odpowiedzialny za ludobójstwo, mordy polityczne, akty cenzury i prześladowania opozycji, bazujący na oligarchii i mafijnym sterowaniu gospodarką - dostrzega właśnie w „partii liberałów” stosownego partnera i na ludziach z tego środowiska opiera swoją dominację w „priwislinskim kraju”. Sformułowaną w starożytności zasadę prawa przyrody, zgodnie, z którą podobne dąży do podobnego, należy stosować również w polityce, o czym wielu obserwatorów życia publicznego zdaje się zapominać.
Już dojście Platformy do władzy zostało powitane na Kremlu ze zrozumiałą radością. Rządowe "Izwiestia" donosiły z tryumfem o porażce braci Kaczyńskich tytułując artykuł: "Blizniec-krig nie udałsja", co miało stanowić przeróbkę wojskowego terminu "blitz-krieg" w neologizm "blizniec-krieg" -czyli „wojnę prowadzoną przez bliźniaków”. Po pobycie Tuska w Moskwie w roku 2008, płk Putin zapewniał, że "problemy z Polską dadzą się rozwiązać dzięki Tuskowi ", zaś wizyta na Westerplatte została skomentowana przez agencję Interfax słowami: "Miejmy nadzieję, że w Polsce wejdzie w życie nowe pokolenie, które nie ma uprzedzeń. Ono zrozumie, że Polska musi szukać przyjaciół nie tylko w Ameryce, ale także w Rosji ". Kremlowski festiwal poparcia dla PO mogliśmy obserwować w trakcie wyborów prezydenckich w 2010 roku. Rosyjskie media rządowe orzekły wówczas, że "Komorowski nie musi nawet robić kampanii. I wygra.", zaś "Izwiestia" zachwalała: "liberał Komorowski ma image elastycznego i pragmatycznego polityka ".
„Z Polską, gdzie prezydentem jest pan Komorowski, a rządem kieruje pan Donald Tusk, będzie się nam udawać, jak sądzę, znajdować punkty styczne i porozumienie znacznie bardziej konsekwentnie i konstruktywnie niż działo się to dotychczas w warunkach stałego współzawodnictwa prezydenta i rządu” – podsumował wygraną polityka PO szef komisji spraw zagranicznych Dumy Konstantin Kosaczow, zaś organ Gazpromu "Izwiestija” mógł już tryumfalnie ogłosić: „Wybranie na prezydenta pragmatyka Komorowskiego ustawiło wszystko na swoje miejsca. Ideologicznie emocjonalna przesada epoki Kaczyńskiego dobiegła końca." Nie mam wątpliwości, że perspektywa długiej dekady rządów Putina musi radować warszawskich epigonów i skłaniać ich do jeszcze gorliwszego praktykowania zasad demokracji. Dał temu wyraz lokator Belwederu, gdy przed miesiącem ogłosił, że „Polska liczy na ponowną intensyfikację dialogu z Rosją po wiosennych wyborach prezydenckich w tym kraju.” Zdaniem Komorowskiego „Polska uruchomiła swój własny reset w stosunkach z Rosją, ale jego dynamika dzisiaj nie odpowiada naszym oczekiwaniom". Należy, zatem przypuszczać, że dopiero prezydentura Putina przyspieszy proces „pojednania” polsko – rosyjskiego i ukoi integracyjne dążenia członków „partii rosyjskiej”. Ludzie ci znajdują dziś silnego i naturalnego sojusznika w putinowskiej Rosji i choć wizja rządów kremlowskiego satrapy wzbudza coraz wyraźniejszy opór wśród społeczności światowych - takich głosów nie usłyszymy ze strony zakładników kłamstwa smoleńskiego. Powrót Putina pozwoli natomiast na wzmocnienie środowiska Bronisława Komorowskiego i sprawi, że Pałac Prezydencki zacznie pełnić rolę głównego ośrodka władzy. Miesiąc po tragedii smoleńskiej w organie putinowskiej „Naszej Rosji” napisano: „Moskwa powinna teraz maksymalnie wykorzystać czas, który ma do dyspozycji, by sprawić, aby korzystne zmiany w stosunkach z Warszawą stały się nieodwracalne”. Recydywa rządów Putina czyni tę groźbę całkowicie realną. Aleksander Ścios