Myśliwi ludzie żądni rytualnego mordu
Cechy myśliwych i nazistów. Jedni i drudzy na przykład czerpią radość z zabijania, organizują się w hierarchiczne zrzeszenia, posługują się tajemnym językiem, są dumni ze swych zbrodni.
Autor „Polowaneczka” rozprawia się z każdym mitem, jaki produkują myśliwi. Jego zdaniem nie są elitą, rycerskim bractwem – tylko żałosnym reliktem, który nie umie żyć bez rozlewu krwi. Nie dają zwierzynie szans, bo nie idą samotnie na dzika z gołymi rękami, ale tchórzliwie, całą zgrają, strzelając z ukrycia i z daleka. Jedyne, co ryzykują, to obtarcie nóg. Nie kochają lasu, tylko siebie i swoje zbrodnicze obrzędy. Kochają chwilę, gdy pada strzał. I w większości zanim zabiją, zadają straszne cierpienia, bo nie umieją porządnie trafić.
Z zabijania bezbronnych istot uczynili sport, przebierankę, teatralno-sekciarski obrzęd, do jakiego nie posunęliby się nawet pracownicy rzeźni. Zwierzęta traktują jak rzutki na strzelnicy, tylko trochę trudniejsze do zestrzelenia, bo obdarzone instynktem (i wrażliwością na ból, czego już myśliwi nie chcą przyznać). Przepisy łowieckie to dla nich listek figowy, za którym mogą uprawiać swój proceder. To ludzie żądni rytualnego mordu, którzy gardzą tymi, co na polowanie założą czapkę z pomponem zamiast kapelusika z piórkiem, co mówią „krew” zamiast „farba” czy „posoka”, „jelita” zamiast „miękkie”.
By zaś operlić ten tekst szczyptą łowieckiego humoru, przytoczę na koniec dwie anegdotki z książeczki Matkowskiego. Jedna pani myśliwa podekscytowana opowiada: „I ten lis tak piszczał, tak jazgotał i kręcił się w kółko, pewnie dostał śrutem w jądra! Ha, ha, ha!!!”. Inna zaś, zresztą wynajęta „dla towarzystwa” prostytutka, słysząc zaś, że gęś odleciała, bo ktoś jej tylko urwał strzałem łapy, zapytała: „To jak będzie mogła wylądować?”. Odpowiedzią był rechot miłośników zwierząt. Takimi to krotochwilnymi żartami zabawiają się rycerze św. Huberta, czekając na transport...