301

01 grudnia 2010 Wyważyć drzwi do ekonomii dobrobytu. Główny Urząd Statystyczny podał wczoraj  informację , że Polska osiągnęła w III Kwartale Produkt Krajowy Brutto na poziomie 4,2 %, co jest produktem zadowalającym pana premiera i sytuującym nas w  rodzinie krajów zamożnych. Miło jest mieszkać w kraju , który się systematycznie rozwija a ludziom żyje się dostatniej.. Kto by nie chciał być szczęśliwym w kraju rządzonym przez pana premiera Tuska i jego partię o nazwie Platforma Obywatelska? I tak się szczęśliwie składa, że informacje tę podał Główny Urząd Statystyczny tuż przed drugą turą wyborów samorządowych na wójtów, burmistrzów  i prezydentów miast. Cieszy to z pewnością kandydatów Platformy Obywatelskiej, bo zawsze w ręku mają argument: popatrzcie jak dobrze rządzimy- wszystkim jest lepiej. I miało być lepiej. Wszystkim. No i jest.. Takiego dobrego wyniku nie spodziewali się nawet w Komisji Europejskiej, szacowali, że będziemy się rozwijać w tempie 3%- a tu masz ci  babo placek.. Rozwijamy się jeszcze więcej niż się spodziewano. Miła wiadomość.. I jaka mobilizująca do pracy na rzecz demokratycznego państwa prawnego urzeczywistniającego zasady społecznej sprawiedliwości. Główny Urząd Statystyczny jest zasilany pieniędzmi budżetowymi, dzięki rządowi miłościwie  nam panującemu, je mu z ręki, a przecież nie kąsa się ręki która daje sobie pożyć w demokratycznym państwie prawnym. Wprost przeciwnie! Rękę tę szanuje się.. Nie tak dawno to było, bo w epoce towarzysza Gierka, który cierpiał na chorobę zwaną” propagandą sukcesu” i GUS też podawał wyłącznie optymistyczne wiadomości, żeby ludowi pracującemu miast i wsi żyło się  milej i weselej.. Do czasu oczywiście jak przyszedł czas, żeby sprawdzić jak  jest naprawdę i wtedy okazało się że wcale nie jesteśmy  w pierwszej dziesiątce krajów świta ściśle się rozwijających.. To znaczy byliśmy w pierwszej dziesiątce- ale drugiej , a może trzeciej -setki..

Tak to już jest z propagandą, która jest świadomym i celowym działaniem, mającym na celu osiągnięcie określonego skutku- skutku propagandowego. Nie ma nic wspólnego  z prawdą, bo żeby dotrzeć do prawdy, należałoby zestawić wszystkie elementy dobrobytu który buduje pan premier Donald Tusk z kolegami z Platformy Obywatelskiej....Nie wiem jak Główny Urząd Statystyczny liczy nasz dobrobyt, ale nasze państwo zbudowane jest na wzorach socjalizmu afrykańskiego, oparte na dotacjach z Unii Europejskiej, potwornej biurokracji i wielkim marnotrawstwie.. Nieznanym w historii Polski, bo za Gierka było marnotrawstwo- ale na litość Boską!- nie na taką skalę. Z a Gomułki były owszem puste półki, ale nie było długów.. I krociowych odsetek płaconych przez nas na poziomie 40 miliardów złotych rocznie, a niektórzy „ analitycy”, na razie nieśmiało mówią o cyfrze – 50 miliardów (!!!) Do czego może dojść w szaleństwie zadłużania nas, rząd pana premiera Donalda Tuska? Wygląda na to, jakby celem rządów kolejnych, a tego w szczególności było  opętanie odsetkowym diabłem zadłużania państwa.. Jakby rząd służył wyłącznie bankom i robił wszystko, żeby one jak najwięcej zarobiły.. W tym szaleństwie jest metoda.. Jesteśmy organizowani pod zastaw wielkich pieniędzy, które pożycza rząd na cele marnotrawne i uprawia propagandę zwaną dzisiaj piarem, nie tak jak za czasów rządów dr Józefa Goebbelsa, który był największym kłamcą XX wieku, który to wiek mamy szczęśliwie za sobą.. Co nie oznacza, że doskonalenie kłamstwa mamy już  za sobą.. Wprost przeciwnie. Współcześni kłamcy mogą  być dumni z osiągnięć propagandowych dr Goebbelsa, bo ten jest  dla nich nadal niedoścignionym wzorem. Żeby dr Goebbels miał do dyspozycji współczesne środki masowej propagandy- to by dopiero pokazał co potrafi.. Na pewno Niemcy nie wiedzieliby do tej pory, że przegrali wojnę.. A już  na pewno  wiedzieliby, że Polacy na nich napadli w 1939 roku.. Zresztą powoli wszystko w tę stronę zmierza.. Kropla drąży skałę. I nie wiadomo jak potoczyłyby się dalsze losy  największego kłamcy XX wieku, gdyby nie oszalał na punkcie Lidy Baarovej, przepięknej aktorki czeskiej,  na  czym ucierpiała nazi –propaganda.. W dniu 1 maja ( w dzień ludzi pracy!)1945 zastrzelił swoją żonę Magdę i sześcioro dzieci a potem strzelił sobie sam w głowę.. Zamknęła się pewna epoka doskonalonego kłamstwa.. Ale kłamstwo powtarzane sto razy, które to kłamstwo staje się” prawdą”- pozostało.. Hipopotam nie nawlecze igły, słoń nie zagra na mandolinie, krokodyl nie zaśpiewa.. Ale  w propagandzie wszystko jest możliwe.. To jest czarodziejski świat, który można stworzyć przy pomocy medialnej papki. I to działa na tłum. Można sterować emocjami i wpływać na rozum.. Strach pomyśleć jak zaczną wszczepiać nam czipy.. Bo bydło musi być pod kontrolą i należy go trzymać na mocnym łańcuchu- jak uważał Alfred Lampe- czołowy komunista – celowo nie używam słowa”polski”. Taki na przykład lewicowiec  w obrządku trockistowskim, pan Michał Boni, najważniejszy doradca pana premiera Tuska oświadczył niedawno, że myśląc o rozwoju Polski, nie powinniśmy obniżać wydatków publicznych  w relacji do PKB, ale dochody państwa należy inaczej dzielić ,tj. więcej wydatków niż dotychczas należy przeznaczyć na naukę, badania, inwestycje, a mniejszym stopniu na” prosty transfer  społeczny, który utrzymuje duże grupy społeczne w formie zasiłków” Zdaniem pana Michała Boniego 37% mieszkańców wsi ma źródło dochodów w transferach społecznych, tj. różnych zasiłkach, podczas gdy podstawowym źródłem dochodów dla rodzin powinna być praca. I słuszna jego racja! Źródłem dochodów nie dość , że powinna być praca, to jeszcze bogactwo powinno powstawać z pracy. A przeznaczanie transferu wytworzonych pieniędzy  przez sektor prywatny na naukę, badania i inne upaństwowione i zbiurokratyzowane części  segmentowo- budżetowe naszego państwa- to  dla beneficjentów tego transferu jest rodzajem pracy- czy też nie? Bo można nad czymś pracować w nieskończoność, dopóki państwo płaci za badania i przesiadywać przed mikroskopem w równą nieskończoność jak krzewić państwową  naukę.. A jakie to są efekty tej upaństwowionej nauki? Już nie wspominając o naukach humanistycznych.. Gdzie się głównie pracuje nad propagowaniem marksizmu kulturowego  i sposobami zmiany naszej świadomości w wielu wymiarach.. I na to minister Boni chce przeznaczyć pieniądze.. Ściślej mówiąc dla swoich kolegów, którzy pomogą mu- za nasze pieniądze- przeorać naszą świadomość przy pomocy nauk humanistycznych. To ja już wolę niech pieniądze pozostaną w chłopskich rodzinach.. Tam przynajmniej wydadzą je racjonalnie i z wielką oszczędnością.. Oczywiście wszelkie formy rozdawnictwa pieniędzy są złem.. Ale w tym przypadku? Jeśli wybór rządu jest pomiędzy grupą” na naukę” i grupą’ na zasiłki”.. Czy można wybierać pomiędzy grupami zasiłkowców, w których utrzymuje się permanentną biedę, albo marnuje się pieniądze na pseudonaukę.. Jak pisał Mikołaj Davila: gdyby ze wszystkich bibliotek zniknęło 95% prac” naukowych”- to nauka by z pewnością nie ucierpiała.. A tak rosną sterty” naukowej” makulatury za nasze pieniądze.. I dysonans poznawczy się pogłębia. Im więcej naukowych papierów- tym mniej nauki.. Tak jak im więcej propagandy- tym mniej prawdy.. Poglądy prawdziwe, czy poglądy właściwe.. WJR

Złowieszczy backcasting: likwidacja Polski Backcasting, jedna z najnowocześniejszych metod przewidywania przyszłych wydarzeń, ma nieoczekiwane zastosowanie. Wspomniana metoda polega na identyfikacji scenariusza realizacji jakiejś wizji przyszłości. Nic więc dziwnego, że w ogólnym chaosie intelektualnym i dotkliwym poczuciu niepewności jutra, znany profesor, ekonomista (Włodzimierz Bojarski) sformułował pytanie: czy można wykorzystać tę metodę do wyjaśnienia zachodzących w naszym kraju procesów społecznych, gospodarczych i politycznych?

Wizja przyszłości Polski Spośród wielu wizji przyszłości Polski, które są tworzone i propagowane, tylko jedna umożliwia odcyfrowanie scenariusza realizacji, co oznacza, że prawdopodobieństwo spełnienia się tej wizji jest dostatecznie wysokie, aby jej nie lekceważyć. Niestety, jest to wizja szokująca: wizja likwidacji Polski, a dalej – potężnej redukcji (lub wynarodowienia) populacji Polaków. Przez pewien czas obawy i ostrzeżenia (najczęściej intuicyjne) przed istnieniem takiego scenariusza likwidacyjnego były skutecznie niwelowane przez tzw. kretynizm antyspiskowy, czyli przekonanie (rzeczywiste, a może udawane), że rozwój gospodarczy i polityczny przebiega żywiołowo lub spontanicznie, zaś przywiązywanie choćby najmniejszej wagi do wielkich, długofalowych projektów ekonomicznych, politycznych czy militarnych jest przejawem skłonności paranoicznych. Zaciekłość, z jaką tępiono „teorie spiskowe” dawała dużo do myślenia. Czas jednak płynie nieubłaganie. Puzzle pozornie przypadkowych zdarzeń stopniowo układają się w logiczną całość. Identyfikacja podstawowych elementów scenariusza likwidacji kraju oraz eksterminacji ludności raczej nie powinna nastręczać trudności. Chodzi bowiem o podważanie podstaw egzystencjalnych społeczeństwa i nieodzownych dla egzystencji przyszłych pokoleń warunków materialnych oraz o wyeliminowanie czynników umożliwiających skuteczny opór polityczny i zbrojny. Dalej wszystko idzie już jak po maśle. Pewnym problemem są nasze subiektywne wyobrażenia, które podobne wizje przyszłości klasyfikują jako niemożliwe do spełnienia lub nawet absurdalne. Toteż warto gruntowniej przypatrzeć się zjawiskom zachodzącym we współczesnym świecie. Szczególnie warto przypatrzeć się Grecji, która na naszych oczach ulega likwidacji i wynarodowieniu, a także ujawnia mechanizmy i interesy geopolityczne likwidacji. Pouczające może być również przyjrzenie się zaskakującym kombinacjom sojuszy likwidatorów (Goldman Sachs, MFW, Niemcy) i znikomej wrażliwości państw europejskich. To jakby szczególne memento mori. Jakie więc podstawowe elementy Polski układają się dzisiaj w jedna logiczną sekwencję likwidacji Polski?

Wywłaszczenie Pozbawienie któregokolwiek narodu własności jest najistotniejszym elementem scenariusza umożliwiającego przejęcie kontroli. Toteż nieprzypadkowo przejęcia kapitałowe określa się w literaturze ekonomicznej terminem „rynek kontroli”, gdyż własność jest synonimem kontroli działalności ekonomicznej. Niezależnie od takich czy innych poglądów dotyczących procesu tzw. prywatyzacji oraz innych działań rządów w ponad dwudziestoletnim okresie funkcjonowania III Rzeczypospolitej jeden fakt jest bezsporny. Polacy zostali wyrugowani ze swojej własności w sferze finansów, przemysłu, handlu i w większości pozostałych sektorów gospodarki. Tutaj nie ma miejsca na dyskusję. Pozostałości polskich aktywów majątkowych nie pozwalają na żadną słowną woltyżerkę: stanowią obszary nieatrakcyjne ekonomicznie lub niemożliwe do przejęcia. To oczywiście mogło zostać uchwycone dopiero po dłuższym czasie, kiedy wywłaszczenie osiągnęło stan krytyczny. Ten stan krytyczny został właśnie dzisiaj osiągnięty. Ekonomiczne konsekwencje wywłaszczenia są nadal bardzo słabo eksponowane. Po części dlatego, że wiele środowisk społecznych kręci się wyłącznie wokół problemów duchowych i „nie zniża się” do poważnego zainteresowania materialną sferą życia. Tego wątku nie będę szerzej rozwijał, lecz nie jest on bynajmniej drugorzędny. Po części dlatego, że w Polsce od ponad dwudziestu lat krzewi się w społeczeństwie analfabetyzm ekonomiczny, a ściślej – jest on krzewiony przez system edukacji, środki masowego przekazu i czynniki polityczne (budujące analfabetyzm na osobistym przykładzie). W pewnym sensie jest to warunek powodzenia kampanii wywłaszczeniowych, gdyż małe zainteresowanie i brak kompetencji eliminują możliwość kontroli i nacisku opinii publicznej. Tak więc warto wspomnianym konsekwencjom poświęcić więcej uwagi. Po pierwsze, wywłaszczenie wywołuje silny spadek dochodów kapitałowych zarówno ludności, jak też budżetu państwa, bez których żadne państwo na dłuższą metę nie może się obejść. Przez pewien czas ludność i budżet mogą ratować się zapożyczaniem, tworząc w ten sposób iluzję dobrobytu. Jednak w 100 procentach jest pewne, że taki stan musi skończyć się upadkiem gospodarczym. Po drugie, narasta uzależnienie ekonomiczne od krajów trzecich i (nie miejmy złudzeń) zwłaszcza od kreatorów wizji likwidacji Polski. Uzależnienie ekonomiczne jest praktycznie biorąc jedyną drogą do narzucenia niekorzystnych dla kraju relacji gospodarczych, a także wysoce szkodliwych ekonomicznie i polityczne decyzji czy regulacji prawnych. W takich przypadkach wzmacnia się lekceważenie interesu publicznego i rozwijają się działania sprzeczne z tym interesem, co jest zgodne z długofalowym scenariuszem likwidacyjnym. Słabość gospodarki obraca się na niekorzyść państwa. Dzisiaj opinia, iż słabość gospodarki wynika ze źle lub naiwnie przeprowadzonej prywatyzacji jest przyjmowana powszechnie. Tkwi w niej jednak pewne nieporozumienie, gdyż w istocie rzeczy kompetencje prywatyzacyjne były dość znaczne (lecz nie ze strony polskich „specjalistów od prywatyzacji”, lecz doradców zagranicznych), tyle że służyły interesom zewnętrznym. Ponieważ proces tzw. prywatyzacji przebiegał w długim, ponad dwudziestoletnim horyzoncie czasowym, z upływem lat musiał ujawnić się jego prawdziwy charakter. To proces kreowania rosnących zagrożeń dla integralności terytorialnej państwa. Tutaj na szczególne podkreślenie zasługuje casus przemysłu stoczniowego. Likwidacja tego przemysłu była niejako obnażeniem istoty przekształceń własnościowych: wywłaszczenia Polaków. To nie tylko kwestia kapitału i pracy. To przejaw niewyobrażalnego cynizmu i bezczelności rządu, torującego drogę do wyrugowania „polskiego żywiołu” z ziem zachodnich. Wcześniej jednak słyszeliśmy preludium: sprzedaż STOENU niemieckiej firmie państwowej (co nie było prywatyzacją), która oddała w ręce niemieckie kompletny i stale aktualizowany system informacji adresowych o mieszkańcach Warszawy i centralnych instytucji państwowych. To wymowny przykład ignorowania podstawowych zasad bezpieczeństwa narodowego.

Utrata zdolności obronnych Utrata możliwości oporu zbrojnego jest warunkiem likwidacji państwa. „Bezbronna twierdza zachęca do agresji, zwłaszcza kiedy ukryto w niej bogaty łup. Agresorzy zrobią wszystko, by zracjonalizować wrogość, zresztą zawsze to robią” (Joseph Schumpeter). Obecnie mamy pod tym względem w Polsce jednoznaczną sytuację: likwidacja przemysłu obronnego oraz kuriozalna redukcja sił zbrojnych RP, to fakty niepodważalne. Przyznaje to nawet obecne kierownictwo MON, które walnie przyczyniło się do ostatecznej utraty zdolności obronnych państwa. Do podstaw ekonomiki obrony należy stwierdzenie, że współcześnie możliwości obrony narodowej są w prostej linii konsekwencją potencjału ekonomicznego kraju, w tym zwłaszcza przemysłu zbrojeniowego i ośrodków rozwoju zaawansowanych technologii. Jednakże przemysł i ośrodki badawcze były dławione i wyprzedawane, zaś wydatki związane z obroną kierowano na zakup uzbrojenia za granicą, w znacznej części – kosztownego w eksploatacji demobilu. W rezultacie Polska stała się w 2008 roku piątym (po Izraelu, Arabii Saudyjskiej, Korei Południowej i Egipcie) importerem amerykańskiego uzbrojenia (na kwotę 734 mln). W bliskiej perspektywie utrata zdolności obronnych tworzy niebezpieczną sytuacje także dla kadry wojskowej, która zawsze może być potraktowana jako potencjalne źródło organizacji oporu zbrojnego. Jest to niemal pewne, ponieważ kadra wojskowa, mimo wielu perturbacji i indywidualnych przejawów konformizmu, była ważnym ośrodkiem wychowania patriotycznego i kontynuacji tradycji niepodległościowych (co wynikało przede wszystkim z głębszego rozumienia potrzeby obrony Polski).

Eksterminacja elit Na ogół eksterminację polskich elit kojarzy się z okresem wojny oraz powojennymi represjami sowieckimi. Wielu słusznie upatruje w podejmowanych przeciw tym elitom barbarzyńskich i nieludzkich akcji celowego, długofalowego działania, co zresztą jest dobrze udokumentowane. Nie chodziło o sporadyczne akcje, lecz o realizację szczegółowo zaprogramowanych wizji przyszłości. W przypadku Niemiec decydowały motywy eksterminacji ludności polskiej, zaś w przypadku Związku Sowieckiego o wyeliminowanie faktycznego i potencjalnego oporu. Nie chodziło też wyłącznie o fizyczną eksterminację ludności, lecz również o represje wobec nieposłusznych, o usunięcie wielu wartościowych ludzi z życia publicznego i degradację społeczną środowisk ważnych dla życia publicznego.

Aby czytać dalej pobierz plik PDF z pełną wersją artykułu.

Prof. dr hab. Artur Śliwiński, Europejski Monitor Ekonomiczny

Gajowy uważa, iż nie trzeba sięgać do najnowocześniejszych metod przewidywania przyszłości, aby jasno zobaczyć, dokąd zmierza Polska pod rządami sukinsynów i szumowin spod ciemnej gwiazdy, jakich świadomy i patriotyczny Polski Naród wybrał sobie na przywódców. Zapewne zmusili go do tego Iwan Groźny, Stalin oraz Putin z Miedwiediewem.

Ale niespodzianka! Unia Europejska defrauduje nasze pieniądze. Komisja Europejska stanęła w obronie unijnej polityki spójności, zdecydowanie odpierając krytykę brytyjskiego dziennika „Financial Times”, jakoby przekształciła się ona w biurokratyczną strukturę i pole do nadużyć, a niewydane pieniądze się marnowały. „FT” napisał, powołując się na wewnętrzny raport KE, że dotąd KE wydała zaledwie 10 proc. z puli 347 mld euro przeznaczonych na fundusze strukturalne i spójności w obecnej perspektywie budżetowej na lata 2007-13. Z tego do Polski trafia najwięcej – 67 mld. Powodem jest – uważa dziennik – brak środków w budżetach krajowych na konieczne współfinansowanie projektów. W rezultacie – dodaje – „miliardy euro unijnych funduszy przeznaczonych na wzrost gospodarczy leżą odłogiem”. Do tego – zdaniem „FT” – unijne programy, których zadaniem jest wyrównanie rozwoju regionów i krajów UE, zamieniły się w „niejasną biurokrację, gdzie skrajnie trudne jest sprawdzenie, jak wydawane są pieniądze podatników”. „FT” wytyka, że słaby system kontroli daje pole do defraudacji, które są „rzadko karane”. „Są podejrzenia, że dziesiątki milionów euro są wypompowywane przez zorganizowaną przestępczość, włączając w to włoską mafię” – pisze. Wreszcie gazeta podkreśla, że unijne subsydia dostają nawet takie giganty jak Coca-Cola, IBM czy Siemens. A niektóre firmy używają ich do delokalizacji swoich fabryk do krajów o tańszej sile roboczej. - Nie ma alternatywy dla polityki spójności – powiedział Johannes Hahn, unijny komisarz ds. polityki regionalnej. – Osiągamy dobre wyniki. Mamy dobre argumenty w ręku i po prostu chcemy ją jeszcze bardziej poprawić – dodał. Na codziennym briefingu prasowym rzecznik KE Pia Ahrenkilde-Hansen długo odpierała zrzuty „FT”. Artykuł uznała za „atak na wartości i miejsce polityki spójności w UE”. Tłumaczyła, że jest „raczej normalne”, że większość środków na lata 2007-13 nie zostało jeszcze wydanych, choć minął półmetek obecnej perspektywy finansowej, bo programy operacyjne ruszają powoli i tak było także w przeszłości. - Nie ma czegoś takiego, jak bankowe konto UE, gdzie pieniądze pozostają w uśpieniu – podkreśliła rzeczniczka. Jeśli fundusze UE nie są wydawane, to po prostu zostają w krajach członkowskich, gdzie mogą być wykorzystywane np. na walkę ze skutkami kryzysu – dodała. Zapewniła też, że stwierdzony przez unijny Trybunał Obrachunkowy poziom błędu w płatnościach na politykę spójności ok. 5 proc. KE uważa za dość niski, tym bardziej, że z roku na rok spada, a wiele błędów ma charakter czysto biurokratyczny. Defraudacje nie przekraczają 0,2 proc. wszystkich błędów. – Są rzeczy do poprawienia, ale nie możemy tracić z oczu pozytywnych skutków polityki spójności – apelowała Ahrenkilde-Hansen. KE przypomniała dane statystyczne: w latach 2000-2006 inwestycje w ramach polityki spójności przyczyniły się do stworzenia ok. 1,4 mln nowych miejsc pracy, a w rozmaitych szkoleniach dla kobiet, młodych ludzi czy bezrobotnych, finansowanych z Funduszu Społecznego, bierze udział 2 mln osób rocznie. W Polsce w latach 2004-07 wdrożono blisko 85 tys. projektów o łącznej wartości 22,5 mld euro, blisko 350 tys. młodych ludzi otrzymało wsparcie w dziedzinie zatrudnienia. KE szacuje, że unijne środki pozwoliły w Polsce na wzrost PKB w 2007 r. o 0,6-0,9 pkt proc. „FT” podaje, że jego publikacja to owoc 8-miesięcznego dziennikarskiego śledztwa prowadzonego wspólnie z Biurem Dziennikarstwa Śledczego. Nastąpiła ona kilka dni po doniesieniach brukselskiego tygodnika „European Voice”, że Wielka Brytania chce obniżyć nowy wieloletni budżet UE po 2013 roku poniżej 1 proc. PKB, co oznacza 250 mld euro mniej niż w obecnym budżecie, a cięcia mają dotyczyć właśnie polityki spójności. Według tygodnika, Londyn próbuje zorganizować grupę sześciu głównych płatników netto do unijnej kasy, by razem poparli cięcia w nowym wieloletnim budżecie. Siedem lat temu przed negocjacjami na temat obecnej perspektywy finansowej pojawił się właśnie taki „list sześciu”, w którym płatnicy netto ograniczyli wielkość budżetu UE do 1 proc. PKB. Zdaniem „European Voice”, propozycja brytyjska ma zostać upubliczniona za kilka tygodni, „ze szkodą dla krajów Europy Wschodniej i Środkowej, które liczą na duże transfery z unijnej polityki spójności, by zmodernizować swe gospodarki i napędzać wzrost gospodarczy”. Polscy dyplomaci obawiają się, że brytyjski premier David Cameron już na najbliższym szczycie UE 16-17 grudnia będzie chciał przeforsować zobowiązania co do wielkości unijnego budżetu po 2013 roku.

 Źródła: PAP

Wikileaks: powiązanie z Tel Awiwem Oszukasz mnie raz, powinieneś się wstydzić. Oszukasz mnie dwukrotnie, ja powinienem się wstydzić. Oszukuj mnie konsekwentnie przez  60 lat i nasz związek się skończy, tak jak wiarygodność Izraela jako legalnego państwa narodowego. Tel Awiw o tym wie. Ale co może zrobić państwo syjonistyczne? Odpowiedź: przeciek z Wiki. Dlaczego właśnie teraz? Sprzeniewierzenie. Skieruj reflektory na Waszyngton by ściągnąć je z Tel Awiwu. Jest to dobra wypróbowana operacja psychologiczna. I zakwestionuj wiarygodność Stanów Zjednoczonych. Taka jest Wikileaks. Każdy wiarygodny śledczy zacząłby od pytania: na czyją korzyść? Następnie spojrzałby na sposób, motywację i okazję, plus obecność stałego wywiadu państwa narodowego na terenie USA. Poza Izraelem, kto inny jest wiarygodnym kandydatem? Zauważ, jak szybko zniknęła z wiadomości rola Izraela w procesie pokojowym. Teraz Iran, Iran i jeszcze raz Iran. Na czyją korzyść? Tel Awiw wie, że fałszywe dane wywiadu na temat Iraku prowadzą do fachowców w prowadzeniu wojny „metodą oszustwa” – motto izraelskiego Mossadu. Wikileaks wyróżnia się tym czego brakuje: brakiem jakichkolwiek materiałów szkodzącym izraelskim celom. Ale nadal Tel Awiw ma się zmierzyć z bezprecedensowym niebezpieczeństwem: przejrzystością. Amerykanie wiedzą, że zostali oszukani. Izrael słusznie obawia się, że Amerykanie wkrótce zrozumieją przez kogo.

Nie wystarczy oziębłe wsparcie Obama zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami tych, którzy wyprodukowali jego prezydenturę. Każdy zaskoczony brakiem zmian w polityce USA na Bliskim Wschodzie nie może pojąć władzy izraelskiego lobby. Czy zawahał się przed wsparciem ich ostatniej izraelskiej strategii rozbicia negocjacji pokojowych? Nieobecny pokój, USA nadal będzie celem tych oburzonych niezachwianym amerykańskim wsparciem bandyckiego zachowania Izraela w dążeniu do realizacji swoich ekspansjonistycznych celów. Potwierdziwszy wpływ lobby, Netanjahu oświadczył, że nie zgodzi się na zatrzymanie budowy osiedli na ziemiach palestyńskich, aż Obama da mu $3 mld łapówki. Jaką formę łapówki zapewni Ameryka za propozycję 90 dni zamrożenia budowy? Dwadzieścia samolotów F-35 w cenie $150 mln każdy, plus części, serwis, szkolenie i uzbrojenie. Jest to $231 mln tygodniowo lub $1.272.626 na godzinę. Co Ameryka dostanie w zamian? Tymczasowe częściowe zamrożenie budowy osiedli. Ile razy może ten podstęp działać? Izrael uchyla się od zawarcia porozumienia pokojowego z Palestyńczykami, gdyż wyrzucił ich z ziemi w 1948 roku i przejął więcej ziemi w 1967 roku w celu kształtowania dzisiejszej geopolityki. Gdyby Izrael osiągnął porozumienie z Palestyńczykami, sekretarz stanu Hillary Clinton proponuje „kompleksowe porozumienie w sprawie bezpieczeństwa”. Jakim kosztem nikt nie wie. Kongres Stanów Zjednoczonych już przeznaczył $30 mld dla Izraela w ciągu 10 lat. Te ostatnie $3 mld to dodatkowa suma. To nie obejmuje kosztów amerykańskiej wiarygodności kwestionowania oferty weta w ONZ uznającego Palestynę jako państwo. I deklaracja Nigdy Znowu presji na Izrael ws. osadnictwa. Plus to, że zamrożenie nie uwzględnia wschodniej Jerozolimy, gdzie Tel Awiw upiera się by budować nowe mieszkania.

Najważniejszy jest czas Planując ostatni wypad do Gazy między Świętami Bożego Narodzenia 2008 r. i styczniem 2009 r. – inaugurację Obamy, Tel Awiw zapewnił sobie jedynie wyciszony sprzeciw podczas politycznego przestoju w USA. Tak więc nie było niespodzianką, zobaczenie akcji agenta prowokatora w Święto Dziękczynienia 2010 roku, kiedy Izrael zburzył meczet na Zachodnim Brzegu i palestyńską wioskę. Po siedmiu godzinach ciągłych rozmów, Hillary Clinton chwaliła Netanjahu jako „rozjemcę”. W zamian zgodził się tylko na „kontynuację tego procesu.” Tymczasem amerykańskie wybory dały wielkie zwycięstwo Izraelowi, kiedy nowy lider republikańskiej większości Eric Cantor, żydowski syjonista, ogłosił, że nowa większość będzie „służyć jako kontroler rządu Obamy”. Izraelskie lobby ma powody, by triumfować. Potwierdziwszy trwającą dwulicowość, izraelski minister spraw zagranicznych Avigdor Lieberman oświadczył: „stałe porozumienie jest niemożliwe.” Opublikowanie przez Wikileaks „poufnych depesz dyplomatycznych daje Izraelowi okazję do pogorszenia stosunków USA z całym światem, a także spowoduje trwałe szkody dla amerykańskich interesów na Bliskim Wschodzie. Po tym wszystkim, który naród uwierzy, że USA zasługuje na zaufanie? W październiku Turcja poprosiła Amerykę by nie dzieliła się wywiadem z Izraelem. A teraz kto ośmieli się dzielić wywiadem z USA? To może sygnalizować początek końca prezydentury Obamy, jego nieudana polityka zagraniczna zasłania jego nieudaną politykę wewnętrzną. Może to być również sygnał pokazania prezydenckich wyborów w 2012 roku z osłabionym Obamą zmuszonym do uznania Clinton za swoją rywalkę, lub usunięcia się tak, aby mogła prowadzić w głosowaniu. Podczas kampanii prezydenckiej w 2008 roku obiecała uznać Izrael jako „państwo żydowskie” i obiecała „niepodzielną Jerozolimę jako stolicę”. Tel Awiw był pijany ze szczęścia. Druga prezydencja Clintona zapewni kolejne zwycięstwo dla Izraela – i nie będzie żadnego pokoju. Izraelska operacja psychologiczna zazwyczaj służy wielu celom. Wikileaks nie jest wyjątkiem. Jeff Gates, 30.11.2010 – Wikileaks ­ The Tel Aviv Connection
Tłumaczenie: Ola Gordon
Za: Stop SyjonizmowiBibula.com

PO-PiS – bliźniacze kibuce filantropa Sorosa a szabrowanie żydolandii nr 3 Najpierw ostrzeżenie!

Akurat dzisiaj gauleiter, Donald żydowski agent Tusk, chwalił się wzrostem polskiej gospodarki o 4%. Przypominam – jeszcze parę lat temu Irlandia biła europejskie rekordy postępu gospodarczego osiągając rocznie 8% wzrostu. A dzisiaj jest bankrutem. Jak widać, w żydowskiej Unii szybki wzrost gospodarczy prowadzi najkrótszą drogą do bankructwa. W 2005 roku w fundacji filantropa Sorosa spotykali się naczelni agenci żydowskich agentur Unii, USA i NATO – naprawiacze żydolandii nr 3 – liderzy PiS, PO i SLD.
http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2467

Tylu mamy naprawiaczy, a Rzeczypospolita biedą i bankructwem budżetu stoi. Oszabrowana ze stoczni, przemysłu ciężkiego, z padającym rolnictwem, zlana powodziami, notorycznie nadal szabrowana przez żydostwo (wewnętrzne i zewnętrze). Jaką rolę w tym szabrowaniu odgrywają PO i PiS? W żydolandii nr 3 są to dwa główne kibuce z gminy żydowskiego aferzysty i filantropa Sorosa. Celowo dobrano im programy tak, aby przyciągały do siebie większość z tych, co chodzą na wybory. A więc PO ściąga pod swoje sztandary duże rzesze stęsknionych świata młodychwykształciuchów. PiS natomiast udaje partię katolicką i patriotyczną. Zadaniem tych kibuców jest przede wszystkich inscenizowanie walki na śmierć i życie. Przypomina ta taktyka postępowanie amotorskich szajek złodziejskich. Dwóch złodziejaszków udających nieznających się nawzajem klientów wchodzi do sklepu. W pewnym momencie inscenizują oni pomiędzy sobą kłótnię, awanturę, a nawet mordobicie. Zainscenizowana przez złodziejaszków zadyma ściąga na siebie uwagę personelu i innych kupujących. A wtedy pozostali członkowie szajki, udający niezaangażowanych kupujących plądrują kasy, pod pazuchy upychają najcenniejszy towar i wychodzą ze sklepu. Tak więc nie powinniśmy dawać się nabierać na inscenizowane walki wewnątrz sorosowskiej gminy POPiS/SLD/PSL.

Inną metodą odwracania naszej uwagi od szabrowania polskiego baraczku Unii jest propaganda sukcesu żydowskiego agenta Tuska i jego kibucu. PiS z kolei odwraca uwagę od szabrowania kraju Smoleńskiem, szczuciem na Rosję, zadymami wokół umowy gazowej z Rosją (a o oddane za bezcen amerykańskim Żydom łupki nie walczyli) i innymi nagłaśnianymi bzdurami czy sprawami trzeciorzędnymi. Taki sam cel miała enuncjacja europosła Janusza Wojciechowskiego w Naszym koszernym Dzienniku, dotycząca domniemanych fałszerstw wyborczych. Europoseł udaje, że nie wie, iż jest tylko żydowską marionetką w atrapie parlamentu, jakim jest tzw. europarlament. Co to za parlament, który nie posiada władzy ustawodawczej i legislacyjnej? Ten groteskowy europarlament jest to tylko piekielnie kosztowna dekoracja, atrapa symulująca istnienie demokratycznych procedur w faszystoidalnej Unii. Poseł Wojciechowski bierze aktywny udział w tym żydowskim teatrzyku mającym ogłupiać europejskich Gojów. Zresztą, po co fałszować wybory do samorządów? Samorządy mają odrobinę władzy w lokalnych sprawach trzeciorzędnej wagi. Całą resztę regulują przepisy unijne i te płynące z Warszawki. Samorządy, zwłaszcza najniższy ich szczebel, mają ogrom obowiązków, narzucone odgórnie tryby i metody funkcjonowania i bardzo mało pieniędzy. Z tego powodu zdarzały się gminy, gdzie na wójta startowała wyłącznie jedna osoba. Jak można więc w takiej gminie cokolwiek zafałszować? Szerzej pisze o tym Józef Bizoń. http://www.propolonia.pl/blog-read.php?bid=142&pid=2923

Ponadto, po co ktokolwiek miałby fałszować wyniki wyborów, jeśli taktyką rezerwowego duplikatu – Jarosława, było wybory te przegrać. Podobnie jak celowo przegrał on wybory prezydenckie.

Dlaczego tak sądzę? Ano, dlatego, że PiS-owi strojącemu się w piórka partii patriotycznej nie wypada tak jawnie szabrować i wyprzedawać Polski, jak robi to sorosowski koalicjant PiS-u,  PO. PO, jak powszechnie (poza wykształciuchami) wiadomo - to aferzyści, lodziarze, Zbychu, RychuGrzechu, Miro & reszta ferajny. Zresztą, żydowski agent Tusk publicznie przyznał kiedyś, że polskością się brzydzi. Tak więc tym szumowinom przystoi jak najbardziej Polskę szabrować. Zaczadzony medialnie elektorat PO, polactfopostępacy i tak na PO będą głosować. Bo żydowska propaganda szumowiny Michnika straszy ich ciemnogrodemhomofobami, dywizjami moherowych beretówrebe Rydzykiem. Choć Rydzyk też przystąpił do gminy koszernych. Ale PO-wskie polactfo tego nie zauważyło. Tak więc prawie nikogo już nie bulwersuje szabrowanie Polski przez żydoską agenturę z PO. Jest im z tym nawet do twarzy.

Natomiast PiS-owi imitującemu patriotyzm takie samo jawne szabrowanie naszego baraczku do twarzy już by nie pasowało. No bo jak to – tacy patryjoci i kraj tak szabrują i niszczą? Dlatego PiS wykorzystano jedynie do wykluczenia wrobionych w seksafery koalicjantów z Samoobrony i LPR. Potem przyszła pora na PO. Nie po to żydostwo rządzi u nas i okupuje unijny baraczek – żydolandię nr 3 – aby nie mogło oddawać się ich najbardziej ulubionemu zajęciu – szabrowaniu czego się tylko da (ostatnio przyszła kolej na lasy). Oglądałem jeden ze spotów przedwyborczych prezesa Jarosława. Bawił się on  w nim w wywoływacza duchów – zapewniał bliźniaka nieboszczyka, że będzie szedł jego śladami. W wyborach samorządowych powoływanie się na harcującego z Żydami w Belwederze grabarza suwerenności popularności i dodatkowych głosów przysporzyć PiS-owi nie mogło. PiS przegrał zgodnie z planem Sorosa. Szkoda tylko tych rzesz PiS-owców, którzy wciąż ślepo wierzą, że służą Polsce. A plan Żydów jest właśnie taki – możliwie jak najwięcej stanowisk ma zająć PO. Tzw.prezydent RP, tzw. premier, większość w knessejmieknessejmiki wojewódzkie itd. Po to, aby szaber szedł pełną parą. Reputacji PO szabrowanie kraju już więcej zaszkodzić nie może. Polactfo głosujące do tej pory na PO dalej będzie na nią, straszone Rydzykiem, PiS-em i ciemnogrodem, głosowało. Zadaniem PiS jest natomiast odwracanie uwagi Polaków od tego masowego szabru. Wprawdzie tu i tam cicho PiS protestuje, ale przede wszystkim odwraca on uwagę od katastrofy gospodarczej i finansowej Smoleńskiem. Zgodnie ze słowami żydowskiego agenta Macierewicza/Singera, że  wyjaśnienie katastrofy jest ważniejsze dla Polski niż gospodarka, finanse i wszystko inne.

Natomiast rolą rebe Rydzyka jest zapewnienie PiS-owi tylu głosów, aby był on nadal drugą siłą polityczną w żydolandii nr 3.

Taktyka prosta jak budowa cepa i jak na razie wyjątkowo skuteczna. Rozłam w PiS tuż przed wyborami na wynik wyborów też zapewne odrobinę wpłynął. Być może był zainscenizowany. Choć jest możliwe, że będąca z łaski prezesa posłanką, naiwna kobieta, nie wiedząc, że uczestniczy w hucpie głośno powiedziała – król jest nagi. Król-prezes się wściekł. Co mu jakieś babsko będzie w wielką politykę się wtrącać. Ma głosować , jak prezes przykazał – za to ma płacone. A jak się nie podoba – won. Wylali więc kobietę na zbity pysk i jeszcze na nią i na jej towarzyszy szczują (kolejne odwracanie uwagi zaczadzonych wyznawców kaczyzmu od szabrowania naszego baraczku przez koszernych przełożonych Pana Prezesa).

I tak wygląda polityka w tzw. RP nr 3, czyli w naszej żydolandii. Jeszcze kilka ciekawostek z szerokiego świata. Sakaszwilego, żydowskiego agenta rządzącego Gruzją, rzekomo agenci Putina do najazdu na Osetię nakłonili. Przy okazji żydowska propaganda niechcąco przyznała, że to Sakaszwili rozpoczął wojnę najazdem na Osetię. A nie – jak twierdzą kaczyści - że to Rosja wojnę zaczęła. Informacja zaś o rosyjskich agentach w otoczeniu prezydenta Gruzji to zwykła zmyła. Od kiedy to rosyjscy agenci mają pejsy. Wiadomość, że Kolumb mógłby mieć polskie, jagiellońskie korzenie jest zastanawiająca. Mówi się tu i tam, że Kolumb to był też… scyzorykiem chrzczonym przechrztą. Jeśli to prawda i jeśli miałby on być potomkiem Wareńczyka, to oznaczałoby to, że Jagiellonowie byli… aż strach wymówić… unymi. Mroźna zima trzyma w swych okowach Europę. Cieszę się jedynie, że mamy ocieplenie klimatyczne. Aż boję się pomyśleć, co by to było, gdyby tego ocieplenia klimatycznego nie było. Zamarzalibyśmy na stojąco jak mamuty na Syberii. A tak na poważnie… Zastanawiam się, co uni teraz wymyślą, aby nas przekonać, że ocieplenie klimatyczne faktycznie jest prawdą. Pewnie powiedzą, że właśnie te mrozy potwierdzają zjawisko klimatycznego ocieplenia. Wykształciuchy i tak to uwierzą. Nie tylko oni. Nie takie brednie Gojom wmówiono. Interesujące jest natomiast bardzo oszczędne informowanie nas przez żydowską propagandę o zamachach na fizyków w Iranie. Wyobrażam sobie, co by to było, gdyby podobne zamachy miały miejsce w USA lub Izraelu i nosiły ślady roboty zimnego czekisty czy nieistniejącej Al-Kaidy. Bez końca żydowska machina propagandowa rozwodziłaby się nad zbrodniczością Rosji, ewentualnie islamistów. A w przypadku zbrodniczych zamachów w Iranie żydowskie media zareagowały nieomal tak, jakby stało się coś dobrego. Przecież ci fizycy pracowali nad bronią mającą stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa światowego. W sumie więc dobrze, że Mossad jest takioperatywny. Filozofia i moralność Kalego w żydowskiej propagandzie aż bije w oczy. Ale tylko niewielu Gojów to dostrzega. Poliszynel http://krasnoludkizpejsami.wordpress.com

30.11.2010 na facebooku przeprowadzony został wywiad online z Mariuszem Pilisem. Oto jego zapis (zamieszczam, bo nie wszyscy są zarejestrowani na facebooku, a warto się z nim zapoznać):

1. Chciałbym zacząć od prostego pytania "Dlaczego?" Co Pana skłoniło do wzięcia się za temat Smoleńska i stworzenie filmu "List z Polski"? Mariusz Pilis: Katastrofa to taki temat, obok którego nie da się przejść bez emocji. W pierwszej kolejności to był dla mnie przede wszystkim ogromny szok. Zresztą trwa on do dzisiaj. Tak, jak podejrzewam większość ludzi w naszym kraju, tak i ja o tej sprawie rozmawiam ze wszystkimi dookoła. Ten temat wraca. W rozmowach ze znajomymi, z rodziną. Więc, to jest coś, co jest niesłychanie żywe i to jest temat o którym trzeba rozmawiać. Nie mówię tutaj o misji, ale wydaje mi się, że każdy z nas myśli podobnie, ten temat jest najważniejszy.

To jest ta podstawowa warstwa, która była motorem decyzji o filmie. Cała reszta, to kwestia wykorzystania narzędzi, warsztat. Jeden potrafi pisać, jeden robi filmy..

2. Jakub Rasti: Jakie są opinie holendrów po emisji ? M.P.: Opinie są różne, ale raczej b. pozytywne. Jedną chciałbym zacytować. Dotarła do mnie tego samego wieczoru po premierze. Zacytuję jedną z nich: "Co za ekscytująca historia. Podoba mi się sposób jej ułożenia i cała "teoria konspiracyjna", która może być bardziej prawdziwa, niż chciałbym sam zaakceptować z perspektywy mojego holenderskiego fotela. Historia ma dużą przestrzeń i opowiedziana jest w sposób b. przekonujący." Takich opinii jest w sumie dużo. W gruncie rzeczy jedynymi negatywnymi opiniami, z którymi spotykałem się na stronach holenderskich, to opinie Polaków, którzy wchodzili na stronę programu backlight. Te opinie były w stylu "Nie wszyscy Polacy tak myślą", "to tendencyjny propisowski film". Opinie generalnie mało czytelne dla Holendrów. Tak mi się wydaje.

3. Agnieszka Hajdak: Chciałam podziękować Panu za świetny film w gruncie rzeczy dość wyważony bez negatywnych emocji i konotacji, które w nas gdzieś głęboko tkwią... ale co dalej wobec tylu wątpliwości ma począć ten zwykły, szary człowiek? Pytam nie tylko o samo radzenie sobie z tymi informacjami, ale o to - co począć, by być bliżej prawdy, czy jest coś co mógłby zwykły obywatel wykonać aby wymusić na rządzie inne zachowania? M.P. : Mamy piękne przykłady z naszej historii, nie tak odległe. "Solidarność" rozsadziła komunę, więc mam wrażenie, że świadome społeczeństwo obywatelskie może to samo zrobić z każdą blokadą. Mam wrażenie, że żyjemy w państwie demokratycznym. I to jest ta broń, z której trzeba korzystać. Nie ma sytuacji bez wyjścia. A domaganie się prawdy o Smoleńsku, jest naszym podstawowym prawem, jako obywatele tego kraju. Nikt nie może nam odmówić tej wiedzy.

4. Dominik Zuba: Skąd pan dostał ten filmik o produkcji mgły? M. P.: Filmik ten mam od kolegi z Francji, który żywo jest zainteresowany tragedią smoleńską. Po prostu mi go przysłał, mówiąc że znalazł coś takiego w internecie. Ja wielokrotnie spotykałem się z inf. podawaną w różnych mediach, bądź prywatnie, że mgły zrobić się nie da. Ten film, temu przeczy.

5. Thomas Lukas Mogiła-Stankiewicz: Czy są jakieś nowe informacje o filmie Mendierejewa? Jest możliwość taki film wyświetlić w Niemczech? M.P.: Są. Polskie media w piątek podały, że to kompletna fałszywka. Tak przynajmniej sprawę komentowała "Rz". Co do wyświetlenia, to myślę, że jest możliwość. Jeśli znajdzie się telewizja, która zechce od Holendrów kupić licencję (która pewnie droga nie jest), to ja nie widzę żadnych przeszkód. Pytanie, czy Niemcy zdecydują się wyświetlić taki film. Myślę, że tak.

6. Tomasz Profic: Czy myśli Pan, że ten film coś zmienił, zmieni? M.P.: Jeżeli zmieni, to pewnie tylko pewien rodzaj dyskusji. Do dzisiaj ten film obejrzało ok. 400 tysięcy ludzi. Ta liczba ciągle rośnie. I mam wrażenie, że ludzi b. żywo dyskutują o Smoleńsku, po obejrzeniu go. Jak na dzisiaj to dużo.

7. Tomek Prajzner: Jakie były reakcje na film za granicą? M.P.: Trudno powiedzieć. W Holandii raczej pozytywne, oprócz przytoczonych przykładów. Natomiast proszę pamiętać, że to jest film stosunkowo młody. On żyje dopiero miesiąc. Plan dystrybucji, sprzedaży, jest ciągle przed tym filmem. Myślę, że za pół roku będę mógł powiedzieć więcej nt. odbioru tego filmu w Europie i na świecie.

8. Samuel Pereira: Czy były propozycje wyświetlania "Listu z Polski" w Polsce? Jeśli tak, to jakie? M.P.: Propozycji wyświetlania tego filmu jest wiele. Dzwonią do mnie najróżniejsze środowiska. Praktycznie z całej Polski. Od klubów "Gazety Polskiej", przez uniwersytety do centrów kultury. Wygląda na to, że cały styczeń będę pokazywał ten film. Jeśli zaś chodzi o mainstream, takich propozycji dotychczas nie było. Mainstream ostrożnie obchodzi ten temat.

9. Karol Karandysz: Czy film przyczynił się do zainteresowania holenderskich polityków kwestią wyjaśnienia katastrofy w Smoleńsku? M.P.: Nie mam takiej wiedzy.

10. Piotr Franco: Jakie będą dalsze Pańskie działania? Co można robić by pomóc w rozwikłaniu tej zagadki? Czy nie obawia się Pan o swoje życie? Już kilku osobom przydarzyły się 'nieszczęśliwe' wypadki.

M.P.: Mam nadzieję, że to nie jest groźba (uśmiech). A teraz na poważnie. Przyglądam się Rosji od 15 lat. W sposób którego zdaje się Rosja nie akceptuje. Dlatego może nie mogę tam wjechać już od 5 lat. W sprawie Smoleńska trzeba zadawać pytania. Publicznie. W każdy możliwy sposób. Polskie władze, polski rząd - niezależnie od tego, kto będzie go tworzył - nie może zapomnieć o tej sprawie i zepchnąć ją na dalszy plan. Jeśli chodzi o mnie, to filmy będę robił dalej.

Nie mam zwyczaju robić filmy w częściach, więc jeżeli powstanie mój kolejny film o Smoleńsku, będzie to odrębna zamknięta całość.

11. Samuel Pereira: Czy spotkały pana w środowisku jakiekolwiek szykany, trudności, po stworzeniu "Listu..."? Mam tu na myśli sytuacje takie jak ocenzurowanie filmu Ewy Stankiewicz (fabularnego) na festiwalu Gutek Film. M.P.: Póki co nie zetknąłem się z takimi działaniami. Może też dlatego że niewiele łączy mnie dziś z polskim rynkiem medialnym. Póki co mam ten komfort. Ale faktem jest, że wydaje się, iż jest to film b. niewygodny w obecnym układzie politycznym w Polsce. Nie będę zdziwiony, jeżeli tego typu sytuacje będą się pojawiać.

Jak na razie wydaje się, że w tej sprawie panuje wielki bałagan. Niedawno dostałem nagrodę od nowego prezesa KRRiTV za inny film, za rzetelność dziennikarską i profesjonalizm. Oczywiście chodzi o inny film. Również robiony dla Holendrów. Dotyczy on spraw afgańskich. Można go zobaczyć w internecie: "Exit Afghanistan"

12. Daniel Sosin: Czy możliwa jest projekcja omawianego filmu w Stargardzie Szczecińskim - chętnie podejmę się organizacji. M.P.: To daleko od Krakowa, ale mogę podjąć się takiego wyzwania. Moje dane znajdzie Pan na FB.

13. Samuel Pereira: Co Pana związało z Holandią? M.P.: Jeszcze w latach 90tych odezwał się do mnie jeden z najbardziej rozpoznawalnych reżyserów holenderskich, z propozycją, aby pomóc mu wjechać i wyjechać cało z Czeczenii. Realizował wtedy jeden ze swoich najlepszych filmów "Making of a New Empire". Tak poznałem człowieka, który dzisiaj jest szefem programu BackLight, w którym ukazał się "List z Polski". Jego rodzina była wtedy bardzo przeciwna wyjazdowi do Czeczenii. Natomiast gdy jego ojciec usłyszał, że organizuje to Polak, pamiętając dywizje gen. Maczka - powiedział mu "to jedź". Tak zaczęła się przyjaźń, która trwa do dziś.

14. Janusz Lenartowicz: Witam serdecznie Panie Mariuszu! Dziękujemy za ten film, mam wrażenie, że bardzo wpłynął na polską opinię publiczną i to duży krok na przód (prawie każdy go widział;). Dobrze przysłużył się Pan Ojczyźnie. Byłem jedną z wielu osób, która ten film - bez Pana wiedzy i zgody rozesłała mniej więcej w ponad setce maili;) (za co przepraszam)PYTANIE: Skąd tytuł filmu?(Tak się składa, że 8 sierpnia mieszkałem jeszcze w Holandii i stamtąd obserwowałem bieg wypadków w Polsce - sprawa Krzyża- widziałem, że publika na Zachodzie kompletnie nie rozumie o co chodzi. Wtedy wpadłem na pomysł żeby rozsyłać maile po angielsku pt. "Cross case" z opisem naszej sytuacji wewnętrznej w kontekście Smoleńska, wysłałem m. in. do CNN, BBC i właśnie Nederland 1, 2, 3 (bo ja lubię wysyłać maile;) Myśli Pan, że Holendrzy przeczytali ten list? Mogło to na nich jakoś wpłynąć? Pytam bo chcę zweryfikować metodę mailową. M.P.: Nie mam pewności, czy Pana wysiłki zostały docenione. Natomiast jeżeli chodzi o tytuł tego filmu, to był to zabieg absolutnie świadomy, ponieważ tylko w taki sposób, czyli sposób bardzo osobisty - w pierwszej osobie - mogłem "sprzedać" moje wątpliwości w sprawie śledztwa smoleńskiego. Ale też obrazy współczesnej Rosji. Nie próbuję tym filmem udawać obiektywizmu, chociaż mam wrażenie, że mówiąc w I osobie do widza, jestem wobec niego bardziej szczery i fair, niż niejeden wyważony i zbalansowany film. Polecam obejrzenie filmu rosyjskiego, który został wyemitowany w TVP 2 10 X, pół roku po katastrofie w Smoleńsku. Tamten film nie opowiada niczego w pierwszej osobie, ale na pewno obiektywny nie jest.

15.Tomasz Pytko: Czy mógłby Pan podać tytuły, które umożliwią dogłębne poznanie tego prawdziwego oblicza Rosji? Tej współczesnej, jak i tej z niedalekiej przeszłości. M.P.: Zacząłbym od XIX wiecznej literatury rosyjskiej. W pierwszej kolejności Lew Tołstoj. Polecam całą kolekcję literatury dysydenckiej z okresu komunizmu. Książka Politkowskiej "Rosja Putina", "Wysadzić Rosję" Litwinienki i Felsztinskiego. Polecam również wszystkie książki nt. Rosji prof. Andrzeja Nowaka. Jeśli chodzi o rzeczy istotne z filmu, to na pewno obowiązkowym jest film Andrijeja Niekrasova: "Bunt. Sprawa Litwinienki". Z książek proponuję również "Nową Zimną Wojnę", Edwarda Lucasa.

16. Anna Awdziej: Pański film żyje swoim życiem w internecie. Internauci (np. z Forum Rebelya.pl) przygotowali do niego napisy w języku polskim, angielskim (do części ukraińskiej, rosyjskiej), powstają kolejne wersje językowe. Czy spodziewał się Pan, że film ten odbije się tak wielkim echem w polskim i zagranicznym internecie? Jak w tym świetle widzi Pan to, że w polskiej telewizji przedstawiono do tej pory na ten temat jedynie film dokumentalny autorstwa Rosjan ("Syndrom katyński")? M.P.: Kwestia popularności mojego filmu w internecie, jest rzeczywiście godna analizy. Wydaje mi się przede wszystkim, że ta popularność wynika z chęci ludzi poznawania prawdy nt. katastrofy smoleńskiej. To przebija w wielu komentarzach do tego filmu. Ludzie po prostu chcą wiedzieć. A zwłaszcza Polacy. Z tym się wiąże drugi element, który nazwałbym "wygaszaniem" dyskusji nt. Smoleńska, w oficjalnych mediach.

17. Samuel Pereira: Co powinniśmy zrobić, gdyby się okazało, że zdarzenia w Smoleńsku z dnia 10 kwietnia, były planowanym zamachem? M.P.: Na szczęście nie muszę o tym myśleć. Mam nadzieję, że polski rząd będzie musiał kiedyś stanąć przed tym pytaniem.

17.Pytanie na koniec: Co może Pan powiedzieć po tych 15 latach zajmowania się Rosją? M.P.: W pierwszej kolejności mogę powiedzieć, że Rosja nigdy nie straciła swojego imperialnego charakteru. Ani na moment. Czasem miała okresy "słabsze", jednak nigdy tak naprawdę nie straciła tego charakteru. Rosja jest państwem, które gra w wiele gier. W Azji Centralnej, na Dalekim Wschodzie, na Kaukazie, w Europie. Wydaje się, że te gry są kompletnie różne, całkowicie do siebie nie przystające. To jednak złudne wrażenie. Rosja realizuje dzisiaj swoją neoimperialną politykę bardzo dynamicznie. Praktycznie we wszystkich wymienionych przeze mnie rejonach świata. Kiedy słyszę głosy które próbują rozróżniać i kategoryzować różne przejawy rosyjskiej polityki, to nie traktuję ich poważnie. Wystarczy spojrzeć na coś b. współczesnego, na zdjęcie dwóch rosyjskich przywódców: Putina i Miedwiediewa. Amerykańska dyplomacja jednego określenia mianem "samca alfa", a drugiego, jako "niezdolnego do podejmowania decyzji przywódcy". Tak przynajmniej wynika z opublikowanych niedawno materiałów WikiLeaks. A ja widzę dwóch uśmiechniętych panów, tego samego wzrostu, z których jeden jest zły, a drugi dobry. A wymyśliła ich Federalna Służba Bezpieczeństwa (FSB) Dziękuję bardzo za wywiad i do zobaczenia następnym razem. Samuel Pereira

Źródło: http://pl-pl.facebook.com/note.php?note_id=10150114258741929&id=27923096... Margotte's blog

Co łączy prof. Antoniego Dudka z Rastawickim, Orcholskim, Nawrockim i Krasuckim? Przysłuchując się opiniom profesora Antoniego Dudka na temat "wojny na górze" wygłoszonym w minionym tygodniu w TVP-info nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że słyszę ponownie dawną narrację Gazety Wyborczej, która, jak pamiętamy, w tamtym sporze uczestniczyła jako strona! Nie pojawił się w wypowiedzi prof. Dudka główny przedmiot ówczesnego sporu: umowy okrągłego stołu (UOS). Sporu o to czy UOS mają nadal obowiązywać mimo upadku komunizmu we wszystkich krajach wokół i po rozwiązaniu PZPR - jednej z dwóch układających się stron UOS. Oczywiście nie był to jedyny

przedmiot sporu, ale z pewnością podstawowy. Na przeciwko Mazowieckiego i wspierających go środowisk, ustawił prof. Dudek po latach raz jeszcze Wałęsę redukując w ślad za ówczesną Gazetą Wyborczą (por. art. Michnika "Dlaczego nie będę głosował na LW") motywy sporu do problemu niezaspokojonych ambicji laureata nagrody Nobla. Nie wiem czy jedynie niezaspokojone ambicje kierowały Wałęsą. Czy względy merytoryczne, o których sam głośno w kampanii mówił były dla niego tylko windą do prezydentury. Raczej tak, jeśli skonfrontować pamięć o tamtych wydarzeniach z lekturą licznych opracowań historycznych i relacji, które od tamtego czasu pojawiły się, włącznie z syntetyczną, niezwykle bogatą faktograficznie książką Pawła Zyzaka. Niezależnie od tego jakie jest zdanie prof. Dudka w
tej sprawie, (chyba jednak nie dokładnie takie samo jak narracja GW) faktem jest, że mając dobrą okazję sprostowania jednego z największych fałszywych mitów dwudziestolecia przed szeroką widownią telewizji publicznej pominął kluczową sprawę dla zrozumienia tego co wówczas działo się. Pominął to mianowicie, że rzeczywistym przeciwnikiem obozu Mazowieckiego nie był Wałęsa i jego domniemany przerost ambicji. Prawdziwym przeciwnikiem były nie mniej liczne (szacując ostrożnie) od obozu Mazowieckiego, zepchnięte wcześniej na margines życia publicznego środowiska "Solidarności", które połączył brak akceptacji dla polityki zdumiewającej po rozpadzie ZSRR spolegliwości wobec reprezentującego jego interesy aparatu PRLowskiego i wspomagania kuriozalnego uwłaszczenia nomenklatury przy cichej akceptacji gwałcenia prawa i działalności przestępczej (fikcyjne upadłości, afera FOZZ, fikcyjne spółki, rosyjska pożyczka dla PZPR,
jawne przyjęcie dewizy, że „pierwszy milion należy ukraść”, itd). Zredukowanie podstawowego konfliktu po odzyskaniu niepodległości w 1989 roku w przekazie medialnym do kwestii drugorzędnej, w swej istocie nieważnej, było kamieniem węgielnym kłamstwa, które dzisiaj stało się normą. Przypomnę, że kłamstwo to poprzedzone zostało w Gazecie Wyborczej innym kłamstwem, paskudnym paszkwilem na braci Kaczyńskich w czasie, gdy nikt jeszcze nie wiedział kim są i z jakimi propozycjami wchodzą do debaty publicznej, a Michnik powszechnie uważany był za uosobienie nie tylko uczciwości, ale wręcz cnót wszelkich. Paszkwil ten był pierwszą próbą delegitymizacji osób, których idee zostały uznane za wrogie przez środowiska Michnika i Mazowieckiego zarażone absurdalną antypolską fobią rodem z KPP i przywiązaniem do niedawnych panów znanym z czasów niewolnictwa .Obecnie w Gazecie Wyborczej, sztandarowym medium akceptowanym przez Wajdę trudno znaleźć choć jeden artykuł, który nie
byłby kłamstwem wyższego rzędu, jakim jest świadoma insynuacja, wyolbrzymienie, zdezawuowanie, zignorowanie, projekcja, kreacja, przemilczenie, przykrycie, odwrócenie, delegitymizacja i cały szereg innych metod manipulacji i dezinformacji wykraczający poza klasykę Schopenhauera i wyczyny rzecznika rządu Urbana w stanie wojennym.
Kanalie i hieny dziennikarskie pokroju Rastawickiego, Orcholskiego, Nawrockiego i Krasuckiego awansowały do roli autorytetów moralnych i pełno ich wśród gadających w publicznej telewizji głów na każdy temat, zajmują również kierownicze stanowiska. Kłamstw w produkcjach typu „Dramat w trzech aktach”, których najnowszym przykładem jest film o Blidzie reklamowany z rozmachem, już nie ma kto zdemaskować. Każdy chce jakoś żyć... Z wyjątkiem Gazety
Polskiej (i paru innych oaz wolności spełniających dziś rolę podobną do Radia Wolna Europa w czasach komunizmu), której artykuł na ten temat gorąco polecam. Dzisiejszy stan wszechobecnego kłamstwa, powszechnego wśród dziennikarzy i polityków przyzwolenia na nie, jest konsekwencją tolerowania tamtych pierwszych kłamstw. Obowiązuje maksyma „kto nie kłamie ten frajer lub co gorsze, moher”. Dlatego głos historyka jest ważny nie tylko dla rozumienia tego co było, ale także ma olbrzymie znaczenie dla rozumienia tego co jest. Na swoje odkrycie czekają już nie tylko białe plamy PRLu, ale także białe plamy III RP, których stale przybywa w świecie medialnym Wajdy. Prof. Antoni Dudek uznawany jest za specjalistę polskiej historii najnowszej. Jego monografia p.t. „Reglamentowana rewolucja” jest jednym z odważniejszych opracowań dotyczącym przełomu 1989/90. Publikacja ta nie mogła podobać się na Czerskiej, sprawującej niepodzielny rząd dusz w roku wydania - 2004, skoro prowadziła do takiej
oto, jakże boleśnie odciskającej się i na dzisiejszej rzeczywistości konkluzji: „Zakulisowe działania Kremla, umiejętna
polityka stopniowania ustępstw przez ekipę Jaruzelskiego, wciągnięcie do współpracy umiarkowanej części opozycji, wreszcie słabość jej radykalnego odłamu, który nawet w styczniu 1990 r. - gdy PZPR była już praktycznie martwa – nie był w stanie nakłonić obywateli do masowego udziału w podejmowanych wówczas akcjach okupacji partyjnych komitetów, przesądziły o tym, że wydarzenia z lat 1988-1990 zasługują na miano reglamentowanej rewolucji. W jej trakcie, tylko na jeden czerwcowy dzień, duch historii opuścił warszawskie gabinety i salony, by z pomocą milionów Polaków wyposażonych w kartki do głosowania przetrącić kręgosłup komunistycznej dyktaturze. Ten dzień był wystarczająco długi, by skutecznie zburzyć mury peerelowskiej twierdzy, ale okazał się zbyt krótki dla zniszczenia sporej części tego, co się za nimi skrywało.”
Pozycja ta nie jest wolna jednak od pewnych niedostatków, które widać także w przytoczonym fragmencie. Można zastanawiać się nad trafnością określenia „radykalny odłam”. Był to raczej odłam pozbawiony głosu w przeciwieństwie do tzw. „opozycji konstruktywnej”. Bo niby co miałoby świadczyć o radykalności? Żądanie dekomunizacji, którą wszyscy sąsiedzi zdołali przeprowadzić? Domaganie się programu gospodarczego, poszanowania prawa? Z tego samego powodu, braku możliwości komunikowania się ze społeczeństwem, odłam ten,
nazwijmy go „niemy”, nie był w stanie zmobilizować Polaków do przejmowania partyjnych komitetów. Nie był w stanie zmobilizować do czegokolwiek, bo niby jak? Jego „słabość” zatem to nie jakaś przyrodzona cecha „radykalnego odłamu”. Raczej prosta konsekwencja zawłaszczenia jedynego niekomunistycznego medium, Gazety Wyborczej, przez Michnika i podporządkowania go ideologii „grubej kreski”, „zasypywania podziałów”, co w praktyce prowadziło do uwłaszczenia i okopania się w wielu instytucjach nomenklatury, czy szerzej, peerelowskiego aparatu i jego sukcesorów. Temat poruszony w komentowanej audycji telewizyjnej znalazł swoje miejsce w innej sztandarowej pozycji Profesora - „Historii politycznej Polski 1989-2005”. Również i tu pozostaje pewien niedosyt. Zwłaszcza w opisie nastrojów społecznych w kontekście propagandy Gazety Wyborczej. Autor przywołuje wprawdzie reakcje społeczne na poszczególne wydarzenia, dostrzega ich znaczenie, ale tak jak poprzednio wyjaśniając je, niedostatecznie uwzględnia wpływ krzywego lustra medialnego i wytwarzanych tą drogą emocji. Dotyczy to także reakcji na dostrzeżony (jednak) przez autora książki podstawowy spór o zachowanie UOS i przywilejów aparatu peerelowskiego. Może jest to materiał na oddzielną książkę p.t. „Rzeczywistość i „rzeczywistość” Gazety Wyborczej. Przyczynek do historii Polski”. Jedno nie ulega wątpliwości, na środowiskach naukowych dysponujących szeroką wiedzą o najnowszej historii Polski ciąży moralny obowiązek odkłamywania minionych medialnych manipulacji. Służy temu najlepiej publicystyka adresowana do szerokiego odbiorcy. Tymczasem prof. Dudek w programie telewizyjnym wypowiada się w języku propagandy środowiska, które nieprzerwanie od 1989 roku odciska w świadomości Polaków potworne piętno mniej i bardziej wyrafinowanych kłamstw z pogwałceniem wszelkich standardów. Panie Profesorze, to jest równia pochyła. Na jej końcu jest cynizm i bezwzględność Jerzego Urbana i wzorujących się na nim kanalii i miernot. dodam's blog

Komorowski ukarał za kazanie "Administrator Ordynariatu Polowego Wojska Polskiego ks. prałat płk Sławomir Żarski decyzją szefa MON Bogdana Klicha został przeniesiony do rezerwy kadrowej - ustalił "Nasz Dziennik". Minister ukarał ks. Żarskiego za kazanie, jakie wygłosił podczas Mszy św. w bazylice Świętego Krzyża w Warszawie z okazji Święta Niepodległości". "11 listopada po Mszy św. w bazylice Świętego Krzyża w Warszawie prezydent Bronisław Komorowski zbeształ publicznie ks. prałata płk. Sławomira Żarskiego za wygłoszoną tego dnia homilię. W przejściu między prezbiterium a zakrystią świątyni prezydent w obecności świadków oświadczył, że jest zawiedziony i zaskoczony fragmentem wygłoszonego tego dnia kazania. - Jest ksiądz pułkownikiem, wojskowym, jak tak można - że Polska jest budowana na antywartościach - relacjonował część wypowiedzi prezydenta świadek zdarzenia, przy którym obecny był również szef MON Bogdan Klich. Duchowny nie wchodził z Bronisławem Komorowskim w polemikę, odsyłając go do treści homilii. Świadkowie incydentu byli zszokowani słowami prezydenta, który w taki sposób pozwolił sobie skrytykować treść kazania. Ksiądz Żarski z ubolewaniem stwierdzał m.in., że "patriotyzm przestał być dziś w Polsce uważany za konieczny do egzystencji", a "zaradność w zaspokajaniu własnych potrzeb i gromadzeniu dóbr osobistych, nawet za cenę zniszczenia dobra wspólnego, stała się wartością". Jak wiadomo, Bronisław Komorowski konsekwentnie otacza się politykami budującymi 20 lat temu układ okrągłostołowy w Polsce. Dlatego z pewnością bardzo bolesnym dla niego musiało być podkreślenie prawdy, że to właśnie "u podstaw III Rzeczypospolitej miejsce patriotyzmu zajęło stwierdzenie jednego z pierwszych premierów 'nowej' Polski, który powiedział, że 'aby zostać bogaczem, pierwszy milion trzeba ukraść'". A to, jak mówił w homilii ks. Żarski, zaowocowało tym, że "wartość została zastąpiona 'antywartością'". "Patriotyzm zastąpiono promowanym kosmopolityzmem; miejsce uczciwości zajęła nieuczciwość; prawdę zastąpiono kłamstwem i pomówieniem; ofiarność i poświęcenie - chciwością i pazernością; miłość - nienawiścią" - mówił ks. prałat płk Żarski".

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20101202&typ=po&id=po03.txt

Pisałam już o tym wcześniej, przytaczałam wspomniane kazanie. Homilia która nie podobała się Bronisławowi Komorowskiemu http://www.blogpress.pl/node/6694

Jak widać, obecny prezydent ręcznie steruje także kościołem. A ja bardzo polecam, by zapoznać się z treścią tego kazania na święto Niepodległości, a także tego najnowszego z okazji uroczystości w Alei Chwały na Olszynce Grochowskiej i samemu się przekonać za jakie słowa można się spotkać z krytyką przez urzędującego prezydenta.

Uroczystości w Alei Chwały na Olszynce Grochowskiej Homilia pod pomnikiem ku czci powstańców listopadowych
http://www.blogpress.pl/node/6716 Margotte's blog

Po Jedwabnem – Gniewczyna Tym razem pałeczkę sztafety, w której łotry wymieniają się z szubrawcami, a ci z szumowinami przejęła „Polityka”. Po hucpie z „mordem w Jedwabnem” nadeszła pora na wyjawianie kolejnych polskich mordów na Żydach – mordów, o których do tej pory nikt nie słyszał. Admin proponuje jak najszersze upowszechnienie wiadomości o tej kolejnej parchatej hucpie wśród nielicznych już w Polsce Polaków. – admin

Gniewczyna jak Jedwabne 68 lat temu polscy mieszkańcy tej podkarpackiej wsi torturowali, gwałcili, a w końcu wydali Niemcom swych żydowskich sąsiadów. Ich tragedię opisał w poruszającym reportażu dziennikarz „Polityki” Cezary Łazarewicz. Ofiarami byli zarówno dorośli – kobiety i mężczyźni – jak i dzieci. Najmłodsze miały rok. W sumie 18 Żydów, mieszkańców położonej między Jarosławiem a Leżajskiem wsi Gniewczyna, znanej do tej pory jako miejsce urodzin gen. Antoniego Chruściela – dowódcy Powstania Warszawskiego. Z wyjątkiem liczby ofiar, wydarzenia z maja 1942 r. niewiele różnią się od tych, które niespełna rok wcześniej miały miejsce w Jedwabnem, gdzie z rąk polskich i niemieckich oprawców zginęło kilkuset żydowskich mieszkańców miasteczka. [No to skoro generał Chruściel urodził się w takiej wsi, to musi być antysemitą czyli łotrem! - admin]W Gniewczynie oprawcami byli miejscowi strażacy – ochotnicy (niektórzy służyli w AK), którzy od miesięcy, dzięki nieformalnemu porozumieniu z Niemcami, dręczyli żydowskich sąsiadów wymuszając od nich pieniądze i kosztowności. Gdy prześladowani zaczęli się ukrywać, strażacy urządzili regularne polowanie. Złapanych wywieźli do domu jednego z nich – Lejby Trinczera. Tam przez dwa dni znęcali się nad nimi. Żydzi byli torturowani, dochodziło też do gwałtów. Gdy oddali wszystko, co miało jakąkolwiek wartość, Polacy wezwali niemieckich żandarmów, którzy rozstrzelali uwięzionych. Ofiary spoczęły w anonimowym grobie, wykopanym przez oprawców nieopodal miejsca zbrodni. [Jasne, jedziemy po linii Gazetki Bez Napletka i jej płatnego bydlaka, Michała Cichego: AK współpracowało z Niemcami celem mordowania Żydów. - admin]

Nikt za ten mord nie odpowiedział, mieszkańcy wsi nie chcą mówić o tamtych wydarzeniach. Wyjątkiem był Tadeusz Markiel, który jako 12 – letni chłopak był naocznym świadkiem dramatu mordowanych i który opisał wszystko, co wydarzyło się w Gniewczynie. Dzięki niemu także powstał reportaż, który „Polityka” publikuje w najnowszym numerze. Od środy w kioskach lub w formie e-wydania.

http://www.polityka.pl/kraj/1511076,1,gniewczyna-jak-jedwabne.read

A już żydowscy prawnicy mawiali, że „jeden świadek to żaden świadek”.
Więcej kurewstwa można znaleźć w Googlach wpisując hasło: Tadeusz Markiel Gniewczyna. – admin.

IMPERIUM KONTRATAKUJE Interpol poszukuje międzynarodowym listem gończym Julianem Assange, założyciela Wikileaks - poinformował dziś w nocy rzecznik Interpolu. List gończy oznaczony jest gryfem „red notice”, najwyższą z sześciu kategorii tego dokumentu i oznacza poszukiwania w celu aresztowania i ekstradycji. Z międzynarodowym nakazem aresztowania urodzonego w Australii Assange wystąpiła już wcześniej Szwecja. Wymiar sprawiedliwości tego kraju poszukuje go w związku z oskarżeniami o gwałt i molestowanie seksualne. Zawsze mówiłem, że prokuratorzy zamiast stawiać zarzuty „działania na szkodę spółki” łatwo mogą znaleźć jakąś pannę, która „przypomni” sobie, że była zgwałcona. Jakby trzeba było to nawet niektórzy dziennikarze śledczy mogliby „dotrzeć” do zdjęć, które „zrobiła” kamera miejskiego monitoringu. Ciekawi mnie tylko czy najpierw molestował a potem zgwałcił, czy może na odwrót? No i jeszcze za co poszukuje go Interpol? Też za gwałt? Może na Hillary Clinton? Znamienne, że Interpol nie wystawił listu gończego za Assange jak już było wiadomo, że Wikileaks ma zamiar opublikować tajemnice amerykańskiej dyplomacji, które okazały się nie być żadną znowu taką wielką tajemnicą, tylko dowodem na to co było wiadomym od dawna: jak się dziś uprawia politykę. O gwałcie i molestowaniu (albo na odwrót) przypomniano sobie gdy założyciel Wikileaks zapowiedział tym razem ujawnienie tajemnic pewnego banku! Pieniądze podobno szczęścia nie dają. Ale dają władzę. I to chyba nawet nad Interpolem. Gwiazdowski

Już wiadomo, za co kobiety kochaja agenta Tomka Cała Polska pamięta te łzy posłanki Beaty i jej teatralne zasłabnięcie na schodach. Miliony Polaków dało się na to nabrać i uwierzyło, ze PiS jest zły, bo nie daje kręcić lodów.

Sprawca tych łez, agent Tomek, wyszedł z cienia i udzielił wywiadu dla "Rzeczpospolitej" A oto fragment wywiadu:

...Pańskie ofiary mają o panu jednak jak najgorsze zdanie. Błagam, skończmy z nazywaniem tych osób ofiarami. To tacy sami bandyci, jak złodzieje samochodów czy handlarze narkotyków. To sprawcy, nie żadne ofiary. Bezwzględni przestępcy działający z dokładnie takich samych pobudek, co złodzieje samochodów czy handlarze narkotyków – z chciwości. Jest chyba jednak różnica między bandytą a osobą z pierwszych stron gazet? Owszem. Bandyta dokonujący włamania albo rabunku szkodzi jednej osobie czy rodzinie. Osoby dokonujące przestępczości korupcyjnej okradają nas wszystkich. Pieniądze nie biorą się z niczego. Jeśli ktoś wręczy łapówkę, musi sobie ją potem zrefinansować. Jak pan myśli, dlaczego często kilometr gminnej drogi jest droższy od kilometra niemieckiej autostrady? A płaci za to i pan, i ja. W swoich podatkach... Juz wiem, za co kobiety tak kochają pana Tomka. Za mądrość!

I tylko żal, że CBA już prawie nie ma. Janusz Wojciechowski

Strefa euro chwieje się w posadach

1. Ministrowie finansów krajów UE po uzgodnieniu w ostatnią niedzielę późnym wieczorem pakietu pomocowego dla Irlandii wynoszącego 85 mld euro, chcieli wysłać rynkom finansowym uspakajający komunikat ,że sytuacja w strefie euro jest pod kontrolą. Ale tym razem nie udało się, euro osłabia się dalej w stosunku do amerykańskiego dolara (choć gospodarce i finansach USA też nie dzieje się najlepiej), a inwestorzy coraz słabiej wierzą, że to domino, które zaczęło wywracać się od Grecji na Irlandii to wywracanie zakończy. Wszystko wskazuje na to, że następna w kolejce po pomoc UE i MFW i to w ciągu najbliższych tygodni będzie Portugalia, której obligacje na rynku wtórnym mają już rentowność wynoszącą 7% ( przy 9% rentowności obligacji poddała się Irlandia). Pakiet pomocowy dla Portugalii to prawdopodobnie 90 mld euro . Grecki ostatecznie wyniósł 110 mld euro, a irlandzki 85 mld euro ale ekonomiści w obydwu przypadkach twierdzą, że nie obejdzie się jednak bez ogłoszenia przez obydwa kraje częściowej niewypłacalności.

2. Poważne kłopoty finansowe tych 3 krajów byłyby jednak do wytrzymania dla strefy euro. Europejski Fundusz Stabilizacji Finansowej przygotowany po kłopotach Grecji, opiewa przecież na kwotę 750 mld euro (440 mld euro kraje strefy euro, 310 mld Euro MFW). Ale ekonomiści są już prawie pewni, że następnym krajem wymagającym pomocy finansowej będzie 4 pod względem wielkości gospodarka UE, a więc gospodarka Hiszpanii. Rentowność obligacji na rynku wtórnym tego kraju wynosi już 5,2% i szybko pnie się do góry co przy ogromnych potrzebach pożyczkowych oznacza znaczące powiększenie kosztów obsługi jego długu. Pomoc dla Hiszpanii musiała by jednak wynosić co najmniej 350 mld euro i to oznacza, że na tak olbrzymią pomoc EFSF będzie już za mały. Niemcy i Francja ,które do tego funduszu włożyły odpowiednio 120 mld euro i 90 mld euro nie są już skłonne wykładać kolejnych dziesiątków miliardów euro.

3. Dlatego Niemcy i Francja w swoistej desperacji na najbliższym grudniowym szczycie szefów rządów krajów UE, chcą przeforsować rozwiązanie, według którego także nabywcy obligacji rządowych będą ponosili konsekwencje finansowe kłopotów finansowych ich emitentów. Mówiąc wprost od tej pory obligacje skarbowe mają stracić swoją podstawową cechę to jest pewność zwrotu pożyczonych w ten sposób pieniędzy co oznacza, ze inwestorzy będą dużym łukiem omijali te kraje, które chcą pożyczać i płacić za pożyczone pieniądze spore odsetki tyle tylko, że w przyszłości tych pożyczek nie zamierzają w całości zwracać. A takich oprócz wyżej wymienionych zarówno w strefie euro jak i poza nią jest jeszcze sporo. To dla Niemiec i Francji jest posunięciem chroniącym ich przed kolejnymi składkami na fundusz stabilizacyjny, dla krajów potrzebujących pomocy finansowej jest stryczkiem na szyję.

4. Przeforsowanie tego rozwiązania przez Niemcy i Francję będzie oznaczało powiększenie kłopotów krajów, które muszą pożyczać ,ze względu na wysokie bieżące deficyty finansów publicznych jak i konieczność obsługi dotychczasowego długu publicznego i to zarówno tych ze strefy euro jak i spoza niej. To niestety dotyczy także Polski. Rentowność naszych obligacji na rynku wtórnym sięgnęła pod koniec poprzedniego tygodnia aż 6,2 %, a to oznacza, że coraz trudniej będzie przekonać inwestorów, że pożyczając na tak wysoki procent jesteśmy gotowi w przyszłości te pożyczki w całości spłacać. Przekroczenie przez nasz dług publiczny na koniec tego roku progu 55 % PKB (według metodologii UE) i próba łatania dziury budżetowej przy pomocy pieniędzy ubezpieczonych w OFE ( w zamian za nowy rodzaj obligacji tzw. emerytalnych, których nie będziemy sami zaliczali do długu publicznego) jeszcze tą niepewność inwestorów zwiększy. Strefa euro chwieje się w posadach, a przewrócenie się Hiszpanii spowoduje taki podmuch, ze i my ze swoim wynoszącym na koniec tego roku prawie 800 mld zł długiem będziemy musieli się przewrócić, ze skutkami trudnymi do opisania. Zbigniew Kuźmiuk

Kto kazał zniszczyć dowody? Polska prokuratura nie otrzymała do tej pory nagrań autorstwa Sławomira Wiśniewskiego odebranych mu 10 kwietnia w Smoleńsku przez funkcjonariuszy rosyjskiego OMON. Wciąż nie wiadomo także, kim był mężczyzna, który w czasie zatrzymania operatora nakazał Rosjanom zniszczenie odebranych mu materiałów mogących stanowić ważny dowód w śledztwie. Miał być to Polak, prawdopodobnie pracownik ambasady lub konsulatu. Jaka była jego rola i dlaczego wydawał Rosjanom polecania? Nie było też bagaży ani szczątków ludzkich. Sławomir Wiśniewski, operator TVP, był obecny w Smoleńsku zarówno 7, jak i 10 kwietnia br. Z relacji, do których dotarł “Nasz Dziennik”, wynika, że 7 kwietnia filmował lądowanie samolotu z delegacją premiera Donalda Tuska, ale to nagranie prawdopodobnie znalazło się na jednej z kaset, którą trzy dni później odebrali mu funkcjonariusze Federalnej Służby Ochrony… Co wydarzyło się 10 kwietnia? Rano Wiśniewski przebywał w smoleńskim hotelu i zarejestrował z okna lądowanie samolotu Jak-40 z dziennikarzami. Potem pogoda zaczęła się pogarszać, więc Wiśniewski uznał, że z powodu mgły nie uda mu się utrwalić lądowania samolotu z prezydentem RP na pokładzie. Zdjął kamerę z okna. Po chwili usłyszał dźwięk silników odrzutowych – miał być on dość dziwny i brzmiał inaczej niż podczas lądowania samolotów tego typu. Był on głośniejszy, ale jakby zduszony, a silniki zdawały się pracować na wysokich obrotach. Przez okno mężczyzna dojrzał zarys skrzydła samolotu pochylonego pod kątem 45 stopni względem ziemi. Jak uznał, koniec skrzydła samolotu raczej nie tarł po ziemi. Słychać było jednak zgrzyt, szum, a po chwili jeden głośny huk; następnie widać było niewielki słup ognia. Wiśniewski chwycił kamerę, ubrał się i udał się w stronę wybuchu. Starał się filmować i komentować rejestrowane wydarzenia. Dotarł do wraku samolotu niemal w tej samej chwili co wóz straży pożarnej. Nie było tam wiele ognia, ale czuć było zapach paliwa lotniczego. Nie było też bagaży ani szczątków ludzkich. Zarejestrowany na taśmie fragment maszyny to prawdopodobnie część ogona i jeden z silników. Po kilku minutach do Wiśniewskiego podeszła grupa funkcjonariuszy. Operator schował włączoną kamerę do torby. Chciał, by utrwalił się chociaż głos. Funkcjonariusze chcieli odebrać mu sprzęt, ale ten oponował i dopiero na wyraźne żądanie oddał Rosjanom taśmę, ale z innym nagraniem. Kaseta z rejestrowanym właśnie materiałem pozostała w kamerze. W ocenie Wiśniewskiego grupie rosyjskich funkcjonariuszy towarzyszył wówczas przynajmniej jeden Polak. Rosjanie pytali go, czy zna zatrzymanego, a ten w języku polskim zaprzeczył. Potem zwrócił się – już w języku rosyjskim – do funkcjonariuszy, by ci zatrzymanego aresztowali i zniszczyli sprzęt. W ocenie Wiśniewskiego, tajemniczy mężczyzna był Polakiem – mówił w języku polskim bez charakterystycznego dla Rosjan akcentu. Jak sugerował, być może był to pracownik polskiej ambasady lub konsulatu. Miał ok. 50 lat. Chwilę potem funkcjonariusze OMON zaprowadzili zatrzymanego do samochodu z zaklejonymi szybami, a ok. godziny 11.00-12.00 czasu moskiewskiego odwieźli go pod hotel. Wykonane 10 kwietnia nagrania Wiśniewskiego można było zobaczyć w mediach. Nie wiadomo jednak, co stało się z zabranymi przez OMON materiałami – czy zostały zatrzymane i przekazane rosyjskim śledczym, czy też zgodnie z poleceniem zniszczone. Czy znalazły się one wśród materiałów przekazywanych przez prokuraturę rosyjską do Polski? Czy ustalono tożsamość i funkcję mężczyzny towarzyszącego grupie rosyjskich funkcjonariuszy, który nakazał zniszczenie materiałów mogących stanowić dowód w prowadzonym śledztwie? O szczegóły tej sprawy zapytaliśmy prowadzącą śledztwo Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie, dotąd nie uzyskaliśmy odpowiedzi. Jak tłumaczył płk Zbigniew Rzepa, rzecznik NPW, informacje, które nas interesują, wciąż nie wpłynęły do biura rzecznika z warszawskiej WPO. Los nagrania nie jest też znany jego autorowi. – Nie mam pojęcia, co się z stało z tym nagraniem. Być może zostało zniszczone, może wyrzucone. Nie wiem – powiedział nam Wiśniewski. Dopytywany o treść odebranych mu nagrań uznał, że nie jest pewien zawartości kasety, ale mogły być na niej zarówno nagrania prywatne jeszcze sprzed katastrofy, jak również mogła być ona czysta. Operator nie chciał też szerzej komentować roli mężczyzny w cywilu, który towarzyszył rosyjskim funkcjonariuszom. Marcin Austyn

Smoleńsk w wersji nie dociekliwej Władze Telewizji Polskiej blokują realizację filmu dokumentalnego o tym, co 10 kwietnia wydarzyło się na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj. Przez osiem miesięcy po katastrofie rządowego samolotu z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie telewizja publiczna nie zrealizowała filmu dokumentalnego poświęconego tej tragedii. Władze TVP blokowały próby zmontowania go przez niezależnych dziennikarzy. Jak ustalił "Nasz Dziennik", realizację filmu kierownictwo telewizji powierzyło Monice Sieradzkiej. Jest ona znana m.in. z tego, że jako wydawca Wiadomości TVP zleciła reporterom śledzenie prywatnego życia Marty Kaczyńskiej. Dziś ma realizować dokument o śmierci jej ojca i prezydenta RP. Były szef TVP 1 Witold Gadowski twierdzi, że władze telewizji publicznej storpedowały projekt realizacji filmu dokumentalnego poświęconego katastrofie smoleńskiej. Na swoim blogu internetowym napisał, że w TVP już od maja nie udaje się zorganizować produkcji dokumentu śledczego w sprawie Smoleńska. "Moje usilne i twarde działania były skutecznie torpedowane przez Jacka Snopkiewicza, szefa biura programowego" - twierdzi Gadowski. Przytacza również argumenty, przy pomocy których pomysł realizacji takiego filmu miał być odrzucany. Telewizyjni recenzenci, wśród których jest dokumentalista Jacek Sapija, mieli odrzucić scenariusz, jako powód podając m.in., że "po co robić dziennikarskie śledztwo, skoro trwa śledztwo prokuratorskie?". Zdaniem Gadowskiego, recenzent zarzucał mu również przy tej okazji "marnotrawstwo środków TVP i uzurpację". - Jest to zdanie z recenzji, z którym się głęboko nie zgadzam. Dlatego podjęliśmy decyzję, że film dokumentalny, który będzie miał swoją premierę 10 kwietnia, w rocznicę katastrofy, zrealizuje Monika Sieradzka - informuje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Jacek Snopkiewicz, dziś rzecznik TVP. Film ma nosić tytuł "Smoleński lot ku katastrofie". Monika Sieradzka jest uważana w TVP za zaufaną Jacka Snopkiewicza. Jako wydawca Wiadomości zasłynęła tym, że zleciła jednemu z reporterów śledzenie Marty Kaczyńskiej w związku z jej rozwodem. Dziś ma realizować dokument o śmierci jej ojca, prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Witold Gadowski zapewnia, że do realizacji filmu o katastrofie parł bardzo mocno: "Zarezerwowałem pieniądze i... znów torpedy. Tak to trwało, aż wreszcie pojąłem, że jestem w tej sprawie sam wraz z autorami. Doprowadziłem nawet do koprodukcji tego filmu z zagraniczną telewizją i... dalej nic. Teraz nastała w tej sprawie cisza" - informuje Gadowski. - Scenariusz i jego realizacja były wycenione na wysoką i niespotykaną sumę w TVP - kontruje Snopkiewicz. Zanim ludzie związani z SLD objęli rządy w TVP, dzięki determinacji części dziennikarzy i osób z ówczesnego kierownictwa TVP 1 postarano się przynajmniej, by temat katastrofy smoleńskiej, jak również obraz kwietniowej żałoby narodowej, był relacjonowany i zadokumentowany. Oprócz słynnego już filmu "Solidarni 2010" autorstwa Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego, informacje o śledztwie, a także o tym, co działo się na miejscu katastrofy, wypowiedzi rodzin ofiar, oraz niepublikowane materiały filmowe i relacje świadków pokazywał program "Misja Specjalna", a także w jakimś stopniu Wiadomości TVP 1. Jeszcze we wrześniu w programie "Bronisław Wildstein przedstawia" wyemitowana została obszerna rozmowa z prof. Andriejem Iłłarionowem, byłym doradcą Władimira Putina, który wykazywał ewidentne manipulacje faktami przez Komitet Śledczy przy Prokuraturze Generalnej Federacji Rosyjskiej, ministrów i MAK. Dziś nikt z dziennikarzy przygotowujących materiały poświęcone tej właśnie sprawie w TVP nie pracuje, szefostwo Wiadomości zostało wymienione, a z anteny TVP zdjęto też program Wildsteina. Co jednak najbardziej skandaliczne, jedynym filmem dokumentalnym, jaki dotąd na temat Smoleńska pokazała TVP, jest rosyjski paszkwil pt. "Syndrom katyński". To film, w którym elementy prawdziwe zostały wymieszane z kłamstwami, co w efekcie stworzyło całkowicie nieprawdziwy i zmanipulowany kolaż. Dokument zawiera m.in. fałszywą konkluzję, jakoby to prezydent Lech Kaczyński postanowił zorganizować osobne uroczystości rocznicowe w Katyniu w kwietniu br. Są też niedwuznaczne sugestie, że osobiście naciskał na pilotów, by lądowali w Smoleńsku. Wyprodukowany na zamówienie państwowej telewizji rosyjskiej film lansuje także tezę o winie polskich pilotów, a więc dokładnie tę samą, jaką od pierwszych godzin po katastrofie próbowano narzucić polskiej opinii publicznej. Taki dokument został nie tylko zakupiony przez polską telewizję publiczną, lecz także był już na jej antenie kilkakrotnie emitowany. Snopkiewicz tłumaczy dziś tylko, że należy ubolewać, iż po jego emisji nie zorganizowano dyskusji na jego temat. Najciekawsze jest jednak to, że dokument o katastrofie smoleńskiej już istnieje. Został zrealizowany w ostatnich miesiącach, a jego produkcją zajęła się jedna z holenderskich stacji telewizyjnych, gdzie w październiku odbyła się jego premiera. Ukazuje on nie tylko niewygodne dla Rosji opinie, podważa wiarygodność rosyjskiego śledztwa, ale także międzynarodowy kontekst tego wydarzenia i to, jakim państwem jest rządzona przez postsowieckie służby specjalne Rosja. Jego autor Mariusz Pilis przyznaje w rozmowie z nami, że ani w maju, ani teraz nikt w TVP nie wyraził zainteresowania jego dokumentem. - Znając relacje panujące w telewizji publicznej, wiedziałem, że takiego filmu nikt w TVP nie pokaże. Dlatego podjąłem decyzję, że wykorzystam ścieżkę zagraniczną. To dało mi też wolność twórczą i możliwość swobodnego działania - mówi autor "Listu z Polski", którego liczba odsłon w internecie przekroczyła już 400 tysięcy. Jak się dowiedzieliśmy, film będzie emitowany w stacjach telewizyjnych w Irlandii, Kanadzie, Szwajcarii i Francji. Został też zgłoszony do dwóch festiwali oraz znalazł się w ofercie targów filmowych w Amsterdamie. Być może pokażą go więc stacje telewizyjne w innych krajach. Maciej Walaszczyk

Protasiuk był zdany na Korsarza HONOR 2010 Solidarni z generałem Andrzejem Błasikiem, Dowódcą Sił Powietrznych RP Skoro Rosjanie tuż po katastrofie smoleńskiej podali, że wina leży po stronie pilotów, to znaczy, że wykluczyli techniczną przyczynę i prawdopodobnie dlatego tak obeszli się z samolotem. W żadnej z komisji, w których pracowałem, nie zdarzyło się, by z góry założyć winę pilotów. Z majorem rez. mgr. inż. Andrzejem Kotwicą, przyjacielem gen. Andrzeja Błasika, Dowódcy Sił Powietrznych RP, który zginął w katastrofie rządowego samolotu Tu-154M pod Smoleńskiem, rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler

Kiedy poznał Pan gen. Andrzeja Błasika? - Nasza znajomość rozpoczęła się w 2003 roku. Spotkaliśmy się w 31. Bazie Lotnictwa Taktycznego w Poznaniu-Krzesinach podczas wykonywania ćwiczenia NATO Air Meet. Od razu przypadliśmy sobie do gustu, bo "nadawaliśmy na podobnych falach", mimo że on był pilotem, a ja inżynierem. Był zarówno moim dowódcą, jak i przyjacielem.
NATO Air Meet to było jedno z najważniejszych ćwiczeń NATO-wskich w Europie. - Brało w nim udział 15 państw i ponad sto dwadzieścia myśliwców. Dużą część z nich stanowiły samoloty F-16, były jednak także miraże, harriery, czeskie L-39, nasze Su-22, Mig-29, hiszpańskie F-18. Andrzeja wyznaczono wtedy na dowódcę bazy w Poznaniu-Krzesinach, gdzie odbywało się to ćwiczenie, a mnie na jego zastępcę. Ja przyszedłem z 3. Bazy z Wrocławia, a Andrzej ze stanowiska szefa szkolenia 2. Brygady Lotnictwa Taktycznego. Dowództwo obdarzyło nas dwóch wielkim zaufaniem, stawiając na młodych dowódców, byliśmy bowiem z Andrzejem z tego samego rocznika. Okazało się, że było to sukcesem dla Sił Powietrznych, które wtedy nazywały się jeszcze Wojskami Lotniczymi i Obrony Powietrznej.
Co zdecydowało o sukcesie? - Tak jak powiedziałem, ćwiczenie skupiało pilotów z kilkunastu państw. Chodziło o to, by pomimo różnych narodowości, różnych mentalności zastosować standardy takie same dla wszystkich. Zasadniczo trzeba było bazę i całą jednostkę przygotować w odpowiedni sposób do tego, aby mogła przyjąć taką liczbę ludzi i samolotów. Przy tym również odbywały się imprezy towarzyszące, bo chodziło o integrację społeczeństwa NATO-wskiego na terenie Rzeczypospolitej Polskiej. To ćwiczenie było więc pod względem logistycznym bardzo dużym wyzwaniem dla polskich Sił Powietrznych. Andrzej bardzo sprawdził się jako dowódca bazy podczas NATO Air Meet. Moim zdaniem, w nagrodę za to ćwiczenie został skierowany na studia do Stanów Zjednoczonych, dostał też awans na pułkownika.

Jakim dowódcą był gen. Błasik? Miał Pan z nim jakieś negatywne doświadczenia? - Nie miałem. Andrzej był człowiekiem, który potrafił bardzo zjednywać sobie ludzi i zaszczepiać w nich zapał do pracy. Gdy został dowódcą bazy w Krzesinach, zebrał w pierwszym dniu szefa sztabu, szefa logistyki i mnie, z każdym od razu przeszedł na ty i powiedział: "Panowie, postawiono nas tutaj, mamy pracować, nie chcę słyszeć, że są jakieś zatargi między wami. Mamy cel do zrealizowania". Dobrze nam się współpracowało. Nigdy nie było takiej sytuacji, by wywierał na mnie lub na kogokolwiek innego jakieś naciski. Myślę, że było to kierowanie zespołem poprzez stosunki koleżeńskie, aczkolwiek okazywane nie w sposób ostentacyjny. Nie zwracał się do podwładnego na odprawie po imieniu, ale czuło się tę bliskość, koleżeńskość.

Tymczasem niektóre media przedstawiają dowódcę Sił Powietrznych jako człowieka konfliktowego. Z ich relacji wyłania się zupełnie inny obraz generała. - Nie mam pojęcia, dlaczego to robią. Ja w te rzeczy w ogóle nie wierzę, bo konfliktowy nigdy nie był. Mało tego, Andrzej wielokrotnie dawał dowody, że pamięta o swoich podwładnych czy kolegach. Mimo że odszedłem z armii w 2004 r., co roku wysyłał mi życzenia na święta. Gdy tylko było to możliwe, spotykaliśmy się. Jeszcze w 2008 r. czy 2009 roku potrafił zadzwonić do mnie, zapytać, co słychać, a gdy byłem w Warszawie, zawsze znaleźć dla mnie czas, by się spotkać i porozmawiać. Pracuję w Urzędzie Lotnictwa Cywilnego w Departamencie Techniki, więc często poruszaliśmy podczas tych spotkań tematy techniczne. Andrzej pytał się mnie, jak te kwestie zorganizowane są w lotnictwie cywilnym w aspekcie przepisów europejskich, unijnych, które obowiązują przy obsługiwaniu statków powietrznych, itd. Zawsze starał się dowiedzieć czegoś nowego, co przydałoby się w wojsku, a do tej pory było dla niego obce.

Czym różnią się procedury wojskowe od procedur cywilnych w lotnictwie? - Lotów statków powietrznych w przestrzeni powietrznej nie dzieli się w tej chwili na loty wojskowe i loty cywilne. Kiedyś, jak funkcjonowaliśmy w innym systemie politycznym, były loty wojskowych statków powietrznych, które wykorzystywały wojskowe procedury. Wtedy wojskowe procedury były dla wojskowych, a cywilne dla cywilów - i przestrzeń powietrzną danego rejonu, gdzie latały samoloty wojskowe, zamykało się dla cywili. W tej chwili, jak się pan odrywa od ziemi - nieważne czy samolotem wojskowym, czy cywilnym - to z tego, co się orientuję, w powietrzu obowiązują reguły cywilne. Nie ma bowiem reguł wojskowych i reguł cywilnych, są jedne reguły, bo przestrzeń powietrzna jest wspólna, jeśli chodzi o zasady korespondencji, itd. Piloci powinni znać te procedury i posługiwać się nimi. Rozróżnienie na procedury wojskowe i cywilne może nastąpić przy procedurze podejścia do lądowania na lotnisku, jeżeli jest to lotnisko wojskowe.

W przypadku Tu-154M samolot był wojskowy i lądował na lotnisku wojskowym, więc jego lot podlegał procedurom wojskowym. Na Siewiernym mieliśmy do czynienia z podejściem nieprecyzyjnym? - Tak, jeżeli chodzi o system, którym dysponowało lotnisko. Z tego, co wiem, na tym lotnisku korzysta się z RSL - to jest taki system podejścia do lądowania, w którym nawigator podaje pilotowi tylko odległość od pasa i kurs, a pilot musi wiedzieć, na jakiej wysokości jest w danym momencie. Podejrzewam, że z tego tam korzystano.

Ma Pan własną teorię na temat przyczyn katastrofy? - W wojsku byłem członkiem MON-owskiej komisji badania wypadków lotniczych. Z reguły zawsze uciekaliśmy od opowiadania, co było przyczyną, bo zawsze jest ich wiele. Zwykle nie ma jednej przyczyny, żeby doszło do tak potwornej katastrofy, która do tej pory nie mieści mi się w głowie. Nie potrafię więc odpowiedzieć na to pytanie, tym bardziej że nie jestem pilotem i nie znam od strony technicznej tupolewa. Pracowałem w wojsku na śmigłowcach Mi-24 i Mi-2, a w cywilu w general aviations, a więc na małych samolotach. Znam je bardzo dobrze, jak również systemy, które w nich występują. Z tego, co wiem, ten Tupolew miał jakieś modyfikacje dostosowane do supersystemów. Ale sam Tupolew nic nam nie da, jeżeli nie mamy naziemnych środków, które pozwalałyby wykorzystać to, co mamy w samolocie.

Dowódca Tupolewa musiał więc liczyć głównie na pomoc kontrolera lotniska... - Zasadniczo każde lotnisko posiada odpowiednie minimum i jeżeli są warunki poniżej tego minimum, to pilot nie ma prawa lądować. A warunki w Smoleńsku były poniżej minimum, jednak podejmowana była próba lądowania, i to jest dziwne.

Równie niepokojące było to, że pracujący w wieży kontroli lotów na Siewiernym płk Paweł Plusnin, jak sam zeznał, podawał na pokład fałszywe dane meteo, zaniżające warunki. Rzekomo chciał w ten sposób zniechęcić załogę Tu-154M do lądowania. Spotkał się Pan kiedykolwiek z takimi procedurami? - Ależ skąd. Kontroler nie ma prawa tego robić. Zawsze podaje te wyniki, które przekazuje mu stacja meteorologiczna. Jak stacja meteorologiczna wskazuje, że jest taka wysokość podstawy chmur i taka widzialność, to wiadomo, że jest tyle i nie można powiedzieć, że jest inaczej. A pilot ma odpowiednie uprawnienia do lądowania w określonych warunkach i tylko w takich może lądować.

Badając kąt podejścia samolotu przed katastrofą, stosuje się jakiś wykres matematyczny? - Te parametry spisuje się z rejestratorów lotu. One są w stanie powiedzieć nam, z jaką prędkością, z jakim kątem i z jakimi parametrami pracy silnika samolot uderzył o ziemię. Czy silniki były na wolnych obrotach, czy na forsarzu, tzn. na pełnym gazie. Tego wszystkiego dowiadujemy się z tych rejestratorów, nie robimy żadnych wykresów. W zależności od tego, jaki jest rejestrator, inne są systemy do jego odczytu. Po samej ocenie zniszczeń samolotu mniej więcej możemy domyślać się, w jakiej konfiguracji przy zderzeniu z ziemią samolot się znajdował, czy był w locie horyzontalnym, locie odwróconym, czy w locie na boku.

Czy Tupolew mógł na 10 metrach wykonać półbeczkę? - Jeżeli samolot uderzy skrzydłem o przeszkodę i to skrzydło się uszkodzi, to automatycznie siła nośna na tym skrzydle się obniża, natomiast na drugim skrzydle mamy pełną siłę nośną. Podciśnienie jest więc na górnej powierzchni skrzydła, nadciśnienie na dolnej i to nadciśnienie na tym pełnym skrzydle jest o połowę czy o jedną trzecią większe niż na uszkodzonym skrzydle. To skrzydło podnosi się do góry i samolot lekko zadziera dziób. Gdy drugie skrzydło pójdzie w dół, to wtedy dziób się obniża. Nie można mówić, że to jest półbeczka czy beczka, tylko to jest raczej przechylenie z pochyleniem. Dziób zaniża się i przechyla na to skrzydło, które jest uszkodzone.

Maszyna wywraca się wtedy kołami do góry? - Tak, bo gdy samolot uderzy dziobem o ziemię, mamy do czynienia z prędkością postępową i on pójdzie bokiem, lewym kadłubem, a podwozie zostanie całe, ponieważ ono jest najmocniejsze. Samolot zupełnie na plecach nie uderzy, bo to jest za mała wysokość. Gdyby było wyżej, to może i na plecy by się odwrócił, ale też jest to mało prawdopodobne.

Z jaką prędkością Tu-154M mógł opadać? - Nie mam pojęcia, to wszystko zależy od tego, z jakiej odległości pilot robił zniżanie, jaką miał odległość do pasa. Te wszystkie parametry decydują o tym, czy samolot schodzi szybciej pod większym kątem, czy zniża się pod mniejszym, wolniej. Kiedyś leciałem samolotem MD-80 hiszpańskich linii. Podczas lądowania na Teneryfie samolot schodził pod bardzo dużym kątem, żeby dojść do pasa. Pomyślałem, co ten pilot wyprawia, byłem mocno zdziwiony. Inaczej, łagodniej, lądują boeingi, które mają dużo lepszą mechanizację skrzydła. Nie można więc mówić, że każdy samolot ma mieć tę samą prędkość czy kąt zniżania, bo to wszystko zależy od momentu, w którym podejmiemy decyzję o lądowaniu i jak daleko jesteśmy w stosunku do pasa.

Ma Pan doświadczenie w pracach komisji badającej wypadki lotnicze. Czy uważa Pan, że rosyjska komisja badająca katastrofę rządowego Tu-154M pracuje rzetelnie? - Nie pracuję w tej komisji, więc nie mogę obserwować jej prac i trudno mi ustosunkować się do faktów, które pokazała telewizja, jak Rosjanie obeszli się z wrakiem naszego statku powietrznego. Według mnie, było to jednak nienormalne, aczkolwiek do takiego zdarzenia mogłoby dojść przy założeniu, że wykluczyliśmy już na danym etapie śledztwa jakiekolwiek przyczyny techniczne.

Ale przecież nie jest możliwe, by zaraz po katastrofie można było wykluczyć, że nie doszło do niej z przyczyn technicznych... - No właśnie. Normalne działanie jest takie, że samolot cały się wyciąga, kawałek po kawałku i w odpowiednim miejscu na płaszczyźnie narysowanej w kształcie samolotu układa się poszczególne podzespoły statku powietrznego, tam gdzie one w rzeczywistości powinny być. Aczkolwiek po odszukaniu elementów samolotu istotnych do badania przyczyny katastrofy pozostałe części wraku można usunąć i przewieźć na złom, przy czym należy spytać o to właściciela samolotu.

Co Pan myślał, obserwując, jak Rosjanie niszczą wrak Tupolewa? - Zadawałem sobie pytanie, kto tym wszystkim kieruje. Skoro Rosjanie tuż po katastrofie podali, że wina leży po stronie pilotów, to znaczy, że wykluczyli techniczną przyczynę i prawdopodobnie dlatego tak obeszli się z samolotem.

W komisji, w której Pan pracował, zdarzyło się, by z góry założyć winę pilotów? - Nie. Brałem udział w pracach podkomisji technicznej przy badaniu katastrofy śmigłowca Mi-2 w Inowrocławiu. Tam była sprawa o tyle prosta, że faktycznie zawinili piloci, ponieważ za późno w autorotacji został zaciążony wirnik, śmigłowiec uderzył z dużą prędkością o ziemię i złamało się podwozie. Zabraliśmy dźwigiem ten śmigłowiec. Mimo że nie badało się go pod kątem przyczyn technicznych katastrofy, to przy jego oględzinach wyszło, że ta przyczyna była pośrednia. Pierwszą, jak wspomniałem, był fakt, że za późno zaciążono wirnik, drugą, że koła były zahamowane. Gdyby te koła nie były zahamowane, to być może ten śmigłowiec podwozia by nie złamał. Jak pan widzi, dwie rzeczy musiały się pojawić, by doszło do katastrofy. Tych katastrof jednak nie było aż tak dużo, gdy byłem w wojsku. Mimo że brałem udział w komisji badającej wypadek śmigłowca Mi-2, a to jest trochę odrębny rodzaj lotnictwa od lotnictwa samolotowego i inne aspekty brane są tam pod uwagę, to jednak sposób pracy komisji badającej tupolewa może budzić wątpliwości i dziwi sposób obejścia się z jego wrakiem.

Wielu ekspertów nie może zrozumieć, dlaczego strona polska cały czas zachowuje się defensywnie i na nic w dalszym ciągu nie ma wpływu. - To prawda, a przecież tam zginął prezydent RP, zginęli nasi obywatele. Wiedzy i tego, co powinno być w danym momencie, nabieramy z czasem, mam wrażenie, że z jego biegiem przybywa mądrych, a po tragedii tak ich brakowało. Aktualne jest dawne stwierdzenie: Mądry Polak po szkodzie.

Dopiero po siedmiu miesiącach polska prokuratura stwierdziła, że nie ma żadnych podstaw dla tezy, jakoby w momencie katastrofy gen. Andrzej Błasik siedział za sterami Tupolewa. Wcześniej z zapałem godnym lepszej sprawy robiono z niego kozła ofiarnego. - Słusznie pan powiedział, że starano się z niego zrobić kozła ofiarnego. Z uwagi na to, że na pokładzie rządowego samolotu był dowódca Sił Powietrznych, najlepiej, żeby on był tym kozłem. Ale przecież dowódca Sił Powietrznych jest dowódcą, który wykonywał loty w przeszłości na jakimś typie statku powietrznego i nie zna każdego typu samolotu, a Andrzej nie znał Tupolewa, bo nie był na niego szkolony. W związku z tym jego wiedza na temat parametrów, z jakimi ten samolot wykonuje loty, z jakimi podchodzi do lądowania, była niedostateczna, aby mógł w ogóle podejmować jakieś decyzje, kazać komuś lądować lub w ogóle wiedzieć, czy pilot coś prawidłowo robi czy też nieprawidłowo. Twierdzenie, że było inaczej, jest czystym absurdem, nienormalnym stwierdzeniem. Padały nieprawdziwe oskarżenia, że był despotą. Ludzie zmieniają się w życiu, ale Andrzeja znałem od lat, miałem z nim jeszcze do czynienia w 2009 roku. Nie wierzę, by w ciągu roku stał się kimś zupełnie innym...

Z uprawnieniami na Jak-40 nikt nie decydowałby się na lot Tupolewem? - Oczywiście. Samolot to nie jest samochód. Tu nie ma takiego przełożenia, że jak ktoś potrafi jeździć maluchem czy polonezem, to będzie jeździł mercedesem. Samochód a samolot to dwie zupełnie różne rzeczy. Andrzej miał uprawnienia do latania na Jak-40, nie na Tupolewie, więc nie mógł siadać za sterami tego drugiego. Tak się po prostu nie da. Znając Andrzeja z przeszłości, jako dowódcę bazy w Krzesinach, widziałem jego pryncypialność, to, jak uczestniczył w przygotowaniach do wszystkich lotów, które miał wykonać na samolotach, na których nie był szkolony. Pamiętam, że Andrzej wykonywał taki lot z drugim pilotem na Mirażu 2000. Mimo że był doświadczonym pilotem, cztery dni przygotowywał się do takiego lotu zapoznawczego. Przecież w takim locie różne rzeczy mogą się wydarzyć, trzeba znać sprzęt, zasady katapultowania się itd. Wszystkie kalumnie, jakie się dziś rzuca na Andrzeja, to nieprawdziwe stwierdzenia. Andrzej w tym locie był tylko dowódcą Sił Powietrznych, jako jeden z dowódców rodzajów wojsk, który miał wziąć udział w uroczystości w Katyniu. I nie jest możliwe, by mógł wywierać jakiekolwiek naciski. Poza tym Andrzej miał zawsze takie podejście, że pilot podejmuje suwerenną decyzję. W razie sytuacji ekstremalnej na pewno nigdy niczego by nie rozkazał pilotom, a nawet gdyby coś sugerował, to pilot podejmuje suwerenne decyzje.

Na pokładzie Tu-154M gen. Błasik tracił więc prawa dowódcy? - Tak, bo w samolocie jest kapitan, który dowodzi statkiem powietrznym. Nie ma przełożenia: zwierzchnik Sił Zbrojnych - dowódca Sil Powietrznych czy dowódca jakiegoś innego rodzaju wojsk. Dowódcą na statku powietrznym jest wyłącznie pilot, kapitan.

Jeżeli zatem dowódca Sił Powietrznych nawet był w kabinie, to mógł tylko obserwować, co się dzieje. Tego procedury mu nie zabraniały? - Tak. Nie dość, że żadne procedury mu tego nie zabraniały, to jest w dobrym tonie, żeby w jakichś skrajnych sytuacjach dowódca znalazł się w kabinie z załogą. I wielokrotnie tak się działo, nie tylko za tego dowódcy, ale i za innych. Dziękuję za rozmowę. "Nasz Dziennik"

Podsłuch idealny Najdoskonalsze urządzenie podsłuchowe praktycznie każdy ma w swojej kieszeni. To telefon komórkowy (w 2008r. było ich w Polsce zarejestrowanych 44mln). W tym wpisie chciałbym przybliżyć państwu trochę temat, nad którym z reguły nikt się nie zastanawia. Będzie trochę zagadnień technicznych, ale uważam tę wiedzę za niezbędną, by zrozumieć, jak to wszystko naprawdę działa i jak tę wiedzę wykorzystać. Jeśli będzie pozytywny odzew, w kolejnych wpisach postaram się przybliżyć zagadnienia wiązane z monitoringiem mediów elektronicznych, standardowych (m.in. dokumentów papierowych), technologią chipów RFID, oraz technologiami “nie-śmiercionośnej” kontroli tłumów.

Przejdźmy jednak do meritum W obecnej chwili jednym a najbardziej rozpowszechnionych narzędzi komunikacyjnych jest wynalazek Grahama Bell’a (choć niektórzy się spierają, czy nie był to wynalazek rosyjskiego wynalazcy Elishy Gray’a, który de’facto wymyślił telefon przed Bell’em, na co są dokumenty, lecz patent Bell’a złożony został wcześniej, co przeważyło w procesach sądowych). Dzisiejszy aparat telefoniczny bardzo różni się od tego wynalezionego przez Bell’a czy Grey’a, od tamtej pory nastąpił znaczący skok technologiczny. Obecnie najbardziej rozpowszechnionym jest telefon komórkowy.

Trochę historii GSM Wraz z wybuchem Drugiej Wojny Światowej pojawiło się zapotrzebowanie na systemy, które umożliwiałyby komunikację między jednostkami biorącymi udział w walkach. Bardzo szybko skonstruowano wiele odbiorników i nadajników służących komunikacji ruchomej, robiąc jednocześnie olbrzymie postępy w pracach nad ich funkcjonowaniem i budową. Pod koniec wojny większość statków, samolotów, a nawet czołgów wyposażona była w swoje własne systemy komunikacyjne. Radiowe urządzenia komunikacyjne zaczęły być produkowane na szeroką skalę. Tym samym otwarta została droga dla rozwoju prawdziwego rynku komunikacji ruchomej. Tuż po wojnie, w Stanach Zjednoczonych zaczęto z powodzeniem wprowadzać systemy ruchome do takich sektorów, jak: policja, straż pożarna, energetyka, sieci wodociągowe i gazowe oraz transport. W 1946 roku, w St. Louis, nastąpiło połączenie sieci telefonii ruchomej ze stałą siecią telefoniczną. Szybko zorientowano się, że rozwiązanie korzystające z jednego nadajnika bardzo ogranicza pojemność systemu. Na potrzeby komunikacji ruchomej całego miasta można było wykorzystać zaledwie kilka kanałów. Zapotrzebowanie było znacznie większe, dlatego naukowcy bardzo szybko podjęli prace nad doskonalszymi rozwiązaniami. W końcu lat czterdziestych w laboratorium Bella pojawiła się koncepcja telefonii komórkowej. Nowe rozwiązanie pozwalało na zwiększenie pojemności systemu poprzez podział całości obszaru na mniejsze części zwane komórkami, które obsługiwane były przez nadajniki małej mocy. Na obszarze podzielonym w ten sposób możliwe stało się wielokrotne wykorzystanie tej samej częstotliwości w różnych komórkach, a tym samym zwiększenie liczby obsługiwanych stacji. Niemożliwe było użycie tych samych częstotliwości w komórkach sąsiadujących ze sobą, gdyż prowadziło to do tzw. interferencji współkanałowych, które wywoływały zakłócenia i uniemożliwiały osiągnięcie wymaganej jakości usługi. Okazało się, że występowanie interferencji jest uzależnione nie od odległości między komórkami wykorzystującymi tą samą częstotliwość, a od stosunku odległości do promienia komórek. Ponieważ promień komórki zależy od mocy użytego nadajnika, stosunek odległości do promienia mógł być regulowany przez inżynierów systemu. Inżynierowie pracujący nad rozwojem sieci komórkowej, wiedząc, że zmniejszanie rozmiarów komórek prowadzi do zwiększania pojemności systemu, zakładali teoretycznie możliwość budowy sieci składającej się z kilku tysięcy komórek, która mogłaby obsługiwać nawet milion użytkowników. Budowa takiej sieci od samego początku byłaby niezmiernie kosztowna, dlatego zdecydowano się na konstrukcję systemu, dzieląc obszar na kilka dużych komórek, które z czasem miały być dzielone na coraz to mniejsze. Technika ta oferowała wiele korzyści, pozwalając na rozwój systemu w czasie i zwiększanie liczby użytkowników wraz ze wzrostem zainteresowania. W czasie prac nad nowym systemem pojawił się jeszcze jeden problem związany z przemieszczaniem się użytkowników z obszaru jednej komórki na obszar drugiej. Przy niewielkich rozmiarach komórek zmiany takie dokonywały się bardzo szybko, zwłaszcza w przypadku użytkowników korzystających ze środków transportu. Aby przejście z jednej komórki do drugiej nie miało wpływu na ciągłość transmisji, opracowano technikę przełączania kanałów (ang. hand-off). System komórkowy miał być wyposażony w centralne urządzenie kontrolujące stan połączeń w sieci, a także w systemie komutacji przełączający połączenia na obszar działania innego nadajnika. Wymagało to opracowania jeszcze kilku technik kontrolujących aktualne położenie stacji ruchomej. Nie było z tym zbyt wiele problemów i w roku 1947 prace nad pierwszą propozycją systemu telefonii komórkowej zostały zakończone. Mimo że pierwsza propozycja telefonii komórkowej pojawiła się już w końcu lat czterdziestych, na uruchomienie pierwszych systemów musiano poczekać jeszcze około 3 lata. Utworzenie sprawnie działającej sieci komórkowej wymagało przydziału nowych częstotliwości, którą to decyzję podjęto w Stanach Zjednoczonych dopiero w latach sześćdziesiątych. W 1976 w Nowym Jorku uruchomiono jeden system komórkowy umożliwiający jednoczesne obsłużenie 12 rozmów. Z tego “luksusu” korzystało wtedy 500 użytkowników, a kolejnych 3700 czekało na rejestracje. Pierwsza analogowa technologia komórkowa pojawiła sie w latach 80-tych w Skandynawii. W nieco zmodernizowanej postaci działa on jeszcze dzis w polskiej analogowej sieci Centertel. Krok milowy postawiono w 1982 roku, kiedy w ramach europejskiego porozumienia CEPT utworzony zespół roboczy zwany Groupe Spéciale Mobile, co z francuskiego znaczy “zespół do spraw radiokomunikacji ruchomej”, w skrócie GSM. Celem tego zespołu miało być opracowanie standardu systemu komórkowego wspólnego dla całej Europy Zachodniej. Kiedy okazało sie, że pojemność analogowych sieci komórkowych zaczęła sie wyczerpywać, prace zespołu GSM nabrały rozmachu. Problem ten poruszono na spotkaniu przywódców krajów członkowskich Wspólnoty Europejskiej w grudniu 1986 roku. W efekcie rozmów zarezerwowano dwa przedziały częstotliwości w paśmie 900 MHz dla wyłącznego wykorzystania na mający w przyszłości powstać system radiokomunikacji ruchomej. Następne lata to okres standaryzacji oraz wielu regulacji prawnych związanych z wprowadzeniem nowych systemów, które na szerszą skalę zaczęły się pojawiać w latach osiemdziesiątych. W Stanach Zjednoczonych był to system AMPS (ang. Advanced Mobile Phone Service), a w Europie: skandynawski system NMT (ang. Nordic Mobile Telephone System), europejska wersja AMPS nazwana TACS (ang. Total Access Communications System) oraz dwie mniej znane architektury: francuska R2000 i niemiecka C-450. Systemy te były systemami analogowymi i określa się je dzisiaj mianem systemów pierwszej generacji. Od chwili wprowadzenia, tempo, w jakim wzrastała ich popularność, było zaskoczeniem dla wielu ekspertów. W krótkim czasie z ich usług w samej tylko Europie korzystały setki tysięcy abonentów. Rosnąca bardzo szybko liczba użytkowników sprawiła, że pojemność systemów analogowych zaczęła się wyczerpywać już w latach osiemdziesiątych. Pojawiła się również potrzeba opracowania ogólnoeuropejskiego systemu komórkowego. Istniejące systemy pierwszej generacji działały zupełnie niezależnie od siebie, co uniemożliwiało komunikację między abonentami dwóch różnych systemów. Problem ograniczonej pojemności sieci analogowych, a także potrzeba istnienia systemu działającego na terenie całej Europy dały początek opracowaniom nowego systemu – GSM. Do 1986 roku wiadomo już było, że mający powstać system będzie w pełni cyfrowy, gdyż jest on bardziej efektywny z racji wyższej jakości transmisji i możliwości wprowadzenia nowych usług. We wrześniu 1987 roku powołano do życia GSM Memorandum of Understanding (GSM MoU), organizacje zrzeszającą operatorów przyszłych systemów GSM. Celem GSM MoU była koordynacja prac standaryzacyjnych, planowanie wprowadzenia usług oraz opracowanie zasad taryfikacji i wzajemnych rozliczeń miedzy operatorami. W 1988 roku powołano do życia Europejski Instytut Standardów Telekomunikacyjnych (ETSI). Prace standaryzacyjne nad systemem GSM kontynuowano w ramach ETSI, a sam zespół GSM stał sie jednym z zespołów roboczych ETSI. Skrótowi GSM nadano nowe znaczenie Global System for Mobile Communications, co znaczy “ogólnoświatowy system łączności bezprzewodowej”, co mało zwiastować ponad europejski zasięg systemu. Mimo że podstawowa wersja systemu – nazwanego GSM (ang. Global System for Mobile communications) była gotowa już w roku 1989, planowane wcześniej uruchomienie systemu opóźniło się. Przyczyną był brak opracowanych na czas testów homologacyjnych, służących do testowania elementów sieci GSM. Pierwszy system GSM został zaprezentowany na targach TELECOM w Genewie w październiku 1991 roku. W ciągu kilku miesięcy system wprowadzono w kilkudziesięciu krajach na czterech kontynentach czyniąc go najpopularniejszym systemem komórkowym na świecie. W 1990 roku na wniosek Wielkiej Brytanii opracowano zalecenia dla wersji systemu GSM pracującej w paśmie częstotliwości 1800 MHz, przeznaczonej dla gęsto zaludnionych obszarów miejskich. Pierwsze komercyjne systemy uruchomiono w roku 1992. Wersje te nazwano DCS 1800, a w 1997 roku nazwę zmieniono na GSM 1800. Pierwsza wersja standardu GSM z 1990 roku umożliwiała korzystanie z podstawowych usług, czyli połączeń głosowych. Początkowa wersja standardu GSM z 1991 roku otrzymała nazwę GSM Faza 1. W 1995 roku zakończono prace nad Faza 2 standardu GSM. W Fazie 2 zakres oferowanych usług został znacznie poszerzony, wprowadzono także pewne usprawnienia zwiazane z obsługa karty SIM. Zdefiniowano w niej też bardziej wydajny algorytm kodowania sygnałów mowy (którego złamanie nie jest już trudne). W drugiej połowie lat 90-tych ETSI stworzyło tzw. Faze 2+. Kolejnym krokiem była Faza 3 (3G). Obecnie w Japonii trwają prace nad wdrożeniem fazy 4 (4G).

Jakie informacje krążą w sieci GSM?

Komórki – System GSM podzielony jest na komórki, obsługiwane przez stacje bazowe, popularnie zwane BTS’ami (Base Transceiver Station). Każda z nich ma przyporządkowany numer identyfikacyjny BSIC, który pozwala rozróżnić poszczególne komórki. Każda z nich ma dodatkowo przyporządkowany numer globalny CGI, który pozwala rozróżnić w ramach obszarów (komórki grupowane są w obszary, każdy z obszarów na swój numer LAI), z jakiej komórki odpowiedział wywoływany abonent.

Terminale – nazwa określająca ruchomą stację. Mogą to być zarówno stacje przewoźne, przenośne, kieszonkowe (najbardziej popularne telefony GSM), bezprzewodowe automaty telefoniczne, centrale PBX lub moduły. Każdy z terminali GSM posiada przyporządkowany mu międzynarodowy unikalny numer IMEI, który służy do śledzenia jakie terminale korzystają aktualnie z serwisu stacji bazowej BTS, umożliwia blokadę skradzionego lub nie homologowanego terminala. Numer ten przechowywany jest w stacji ruchomej, oraz w rejestrze EIR, o którym za chwilę. Numer IMEI można zobaczyć w telefonie z reguły podczas wymiany baterii. Jest on nadrukowany na naklejce.

Każdy abonent dodatkowo ma przypisany numer MSISDN. Jest to międzynarodowy numer abonenta, który umożliwia znalezienie najbliższej centrali tranzytowej GSMC dla żądanego systemu GSM.

Rejestr HLR – komórka pamięci stacji ruchomej, w której przechowywany jest numer MSISDN, międzynarodowy numer abonenta IMSI, służący do identyfikacji abonenta w ramach danej sieci GSM. To jest właśnie numer, jakim posługujemy się przy wymianie numerów ze znajomymi (Numer ten znajduje się trównież w innym rejestrze AuC, oraz na karcie SIM, a także w rejestrze VLR stacji bazowej), klucz identyfikacyjny, status (np zablokowany przez operatora), lista usług przenoszenia, aktualne położenie abonenta z dokładnością do MSCA (MSC – centrala systemu ruchomego – Mobile Switching Centre)

Rejestr VLR – Rejestr ten znajduje się na karcie SIM. Przechowywany jest w nim numer IMSI, oraz numer MSRN, który identyfikuje chwilowy adres stacji ruchomej (czyli to, gdzie się znajdujemy w ramach sieci)

Numer TMSI – jest to zakodowany numer IMSI, nadawany w momencie pierwszego zgłoszenia w sieci GSM (kiedy już rozpakowujemy nasz nowy telefon i/lub kartę, uruchomimy go, po połączeniu z macierzystą siecią GSM w tym waśnie momencie następuje zaszyfrowanie numeru IMSI w rejestrze TMSI). Każdy z terminali może znajdować się w 3 stanach: wyłączonym (stacja nie rozpoznaje żadnych sygnałów, nie uczestniczy w ruchu), czuwania (terminal włączony, informuje o położeniu, czeka na wywołanie), aktywnym (terminal włączony, bierze udział w połączeniu).

Przejście terminala ze stanu wyłączonego do włączonego przebiega w 3 krokach: terminal rozpoznaje sygnał wywołania w kanale sygnalizacyjnym, wybiera najsilniejszą stację bazową i zapamiętuje jej numer LAI. Jeśli numer stacji jest równy numerowa sprzed wyłączenia, w rejestrze VLR stacji bazowej zmieniany jest wskaźnik terminala z OFF na ON.

VLR (rejestr stacji obcych – Visitors Location Register) – rejestr ten znajduje się w stacji bazowej i zawiera dane na temat wszystkich stacji ruchomych skojarzonych z MSC. Przechowuje on stan terminala, identyfikator obszaru w jakim jest stacja ruchoma (telefon), adres rejestru HLR, informacje dodatkowe (parametry procedur, szyfrowania i identyfikacji, rodzaj abonenta itp). Zawiera on również informacje o wszystkich stacjach ruchomych Wyłączenie terminala wysyła do sieci sygnał odłączenia. Od tej pory żaden sygnał nie będzie przesłany do terminala.

Okresowe połączenia lokalizacyjne – każdy terminal okresowo przesyła do stacji bazowej swoją gotowość odbierania rozmów. Jeśli przez pewien czas stacja bazowa nie odbierze od terminala takiego sygnału uznaje go za wyłączony (OFF).

Karta SIM – jest to samodzielny jednoukładowy mikrokomputer, posiadający własny procesor, pamięć RAM i ROM oraz system przerwań. Podstawowe funkcje to generowanie kluczy szyfrujących połączenia, przechowywanie listy kontaktów, wiadomości SMS, zabezpieczenie danych kodami PIN i PUK. Kilka ciekawostek na temat kart SIM – zabezpieczenie kodem PIN/PUK nie stanowi żadnej przeszkody dla wyspecjalizowanego technika. Wymazując SMSy lub listy połączeń z karty SIM (za pomocą aparatu) z reguły nie usuwa się ich z karty SIM, która może przechowywać ogromne ilość tych danych. Ustawiany jest tylko znacznik usunięcia, co powoduje, że nie widać ich na liście w telefonie. Jedynym (choć nie zawsze do końca skutecznym) sposobem na zablokowanie karty przed kimkolwiek jest jej złamanie.

Lokalizacja GSM Po pierwsze, ustalenie naszego położenia na podstawie telefonu GSM nie jest żadnym problemem dla oprogramowania sieci komórkowej. Dokładność pozycjonowania przenośnej stacji w chwili obecnej to kilka metrów (co zamierzała wykorzystać firma Google, by nie musieć korzystać w planowanych do uruchomienia swoich telefonach z systemem GoogleMaps instalować modułów GPS). W każdej chwili na podstawie ruchu identyfikowany jest również wektor kierunkowy (w którą najprawdopodobniej stronę mamy zwróconą głowę), co posłuży niedługo do przedstawiania abonentom reklam sklepów, koło których przechodzą. Systemy takie są już testowane również w Europie. Lokalizacja dzieci za pomocą modułw GSM już jest w ofercie wielu sieci komórkowych. Dokładnie na tej samej zasadzie można śledzić samochody zaopatrzone w lokalizatory GSM. Nie potrzebny jest zakup drogich urządzeń GPS.

Istnieją 4 kategorie lokalizacji:

Oparta na sieci – infrastruktura sieciowa oblicza położenie odbiornika

Oparta o terminal – wszystkie obliczenia realizowane są o odbiornik. Związane jest to z jego znacznym skomplikowaniem.

Wspomagane przez sieć – obliczenia są wykonywane przez odbiornik z wykorzystaniem danych przesyłanych przez sieć. Tak właśnie działa sieć GPS. Znając pewne wartości referencyjne przesyłane z satelitów, odbiornik oblicza swoją pozycję.

Wspomagane przez terminal – odbiornik mierzy sygnały referencyjne przesyłane przez sieć, odsyła do niej raport, i to sieć oblicza położenie odbiornika. Taka metoda wykorzystywana jest w sieciach GSM

Lokalizacja urządzeń bezprzewodowych realizowana jest poprzez 3 techniki:

Proxymacja – jest to technika polegająca na lokalizacji aparatu poprzez zalogowanie się do punktu dostępowego o znanej już lokalizacji. Taka sama technika używana jest do lokalizacji komputera podpiętego do punktu dostępowego.

Triangulacja – jest to metoda polegająca na ustaleniu pozycji odbiornika za pomocą triangulacji jego położenia na podstawie conajmniej 3 stacji bazowych do których taki odbiornik jest podłączony. 3 stacje w zupełności wystarczą do ustalenia położenia odbiornika/nadajnika z dokładnością nawet do metra. Na czym to polega ?

Każda stacja bazowa ma określone położenie geograficzne. Telefon logując się do sieci jednocześnie podłączony jest do 3 stacji bazowych (jeśli ktoś myśli, że tylko do tej najbliższej, to jest w błędzie). Mierząc czas przepływu sygnału pomiędzy każdą ze stacji bazowych a odbiornikiem/nadajnikiem możliwe jest bardzo szybkie i precyzyjne ustalenie położenia takiego aparatu w przestrzeni 2D.

GPS – Położenie w przestrzeni 3D możliwe jest do ustalenia jedynie za pomocą systemu GPS, w który m odbiornik ustala lokalizację według conajmniej 4 stacji bazowych (satelitów).

Podsłuch GSM

Podsłuch GSM musimy podzielić na dwie kategorie:

oparty o terminal – realizowany bezpośrednio przez telefon

oparty o sieć zewnętrzny

Na początek należy odkłamać pewne obiegowe informacje. Nie podsłuchuje się numeru, jaki znają szeregowi abonenci (tego, na który dzwonimy). Podsłuchuje się numer IMEI telefonu. Gwarantuje to podsłuch nawet po zmianie lub wyjęciu karty. Jak napisałem powyżej, sieć przechowuje wszystkie dane, każde zestawienie numeru IMEI i IMSI, i wie dokładnie kiedy i gdzie był nasze aparaty i karty, jakie w nich używaliśmy. Nie ma znaczenia, czy karta jest w aparacie. Telefon po włączeniu niezależnie od tego, czy karta SIM jest w nim czy nie, zgłasza gotowość do połączenia wszystkim stacjom bazowym znajdującym się w zasięgu. Oznacza to, że taka informacja po włączeniu aparatu zapisywana jest w stacjach BTS wszystkich sieci komórkowych działających na terenie na którym uruchomiony został terminal (u nas jest to infrastruktura Polkomtel [Plus], Orange [dawniej Centertel, później Idea] i EraGSM). Dopiero po wykryciu karty, odczytywany z niej jest identyfikator sieci i aparat wykonuje próbę logowania do konkretnej sieci. Analogicznie: wyłączenie telefonu nie powoduje odłączenie aparatu od stacji bazowych, wykonywane jest tylko wylogowanie z sieci. Sam aparat przechodzi w stan uśpienia, ale nadal co kilka-kilkanaście minut komunikuje się ze stacjami BTS i wysyła do nich sygnał gotowości (a co za tym idzie swoją pozycję). Podsłuch oparty o terminal realizowany jest przez uruchomienie przez sieć, niejawnie zainstalowanego w terminalu mikrofonu. Oficjalnie żaden z producentów nie przyzna się do montażu takich ciekawostek w samym sprzęcie, ale jest to taka tajemnica poliszynela: nikt o tym głośno nie mówi, ale wszyscy wiedzą, że aparaty posiadają dodatkowe ukryte funkcje będące “ułatwieniami” dla służb specjalnych (zresztą, niemało jest przykładów takiego wykorzystania mechanizmów wbudowanych w telefony GSM). Ale czy tak naprawdę muszą to być implementacje w sprzęcie ? W oficjalnej sprzedaży są już telefony z systemami (lub istnieje możliwość instalacji takiego systemu w dostarczonym aparacie) umożliwiającymi ich podsłuch z tzw. „numeru uprzywilejowanego”. Za jego pomocą mona odczytywać SMSy, podsłuchiwać wszystko co się wokół dzieje bez nawiązywania połączenia, podsłuchiwać już nawiązane połączenie itp. Wystarczy sprezentować taki aparacik żonie, pracownikowi i mieć go pod kontrolą. Co więcej, na tej samej zasadzie można nie tylko włączyć mikrofon, ale również kamerę w telefonie. W chwili obecnej wszystkie nowe telefony mają już dwie kamery: jedną z tyłu aparatu o większej rozdzielczości, jedną na panelu skierowaną na rozmówcę i służącą do telekonferencji. Możliwości inwigilacji tymi metodami są po prostu fantastyczne i dla sieci komórkowej dostępne “na pstryknięcie palcami”. Z reguły jednak takie metody podsłuchu są “zarezerwowane” dla niezwykle “ważnych celów”. Tutaj jedyną możliwością obrony jest fizyczne wyjęcie baterii i odcięcie w ten sposób zasilania. I to jest słaby punkt. Choć być może za kilka lat nie będzie już aparatów telefonicznych z wymiennymi bateriami ? Takim aparatem jest już np: Apple iPhone, który ostatnimi czasy robi zawrotną karierę. Podsłuch oparty o sieć realizowany jest w momencie nawiązania połączenia. Niby wszystko jest szyfrowane, ale każda rozmowa przechodzi przez centralne serwery sieci. W tym momencie nic nie musi być zainstalowane specjalnie w telefonie. I ta metoda podsłuchu realizowana jest najczęściej. Podsłuch zewnętrzny realizowany jest przez mobilne urządzenia zewnętrzne. Bez problemu można z odległości do 1000m odczytywać wyraźnie obraz z monitora komputerowego czy telewizora (tak było 20 lat temu w przypadku monitorów CRT. Obecnie mamy technologie niskoemisyjne LCD, no, ale i podsłuchujący przecież nie cofają się w rozwoju, tylko wciąż inwestują i się uczą, prawda ?). Najprościej jest zaopatrzyć się w dwa urządzenia: IMSI Catcher[przez funkcjonariuszy ABW nazywane jaskółką, które skierowane na odpowiedni obiekt podszywa się pod prawdziwą stację GSM i w ten sposób przejmuje jego połączenia] (podszyć się pod stację bazową w bliskiej odległości aparatu), lub zestaw do klonowania karty GSM. O innej możliwości zewnętrznego podsłuchu GSM można się zorientować, czytając ten krótki artykulik: http://www.hcsl.pl/2010/05/uwaga-pojawi-sie-goto…

Dlaczego GSM to najdoskonalszy szpieg? Transmisja głosu w systemach GSM nie przesyła danych w postaci analogowej, ale dzielona jest na odcinki 20ms, ponieważ parametry układu krtań, język, zęby, nos nie zmieniają się w tym zakresie czasowym (więcej pod tym adresem [wiem, wiem, wikipedia nie jest rzetelnym źródłem informacji...]: http://pl.wikipedia.org/wiki/Transmisja_g%C5%82o…). Generalnie chodzi o to, że telefon GSM, posiada na standardowym wyposażeniu niesamowicie czuły mikrofon elektretowy, a sama konstrukcja kodeka głosu w sieci GSM jest dostosowana szczególnie do ludzkiej mowy, przez co odsiewa wszystkie niepożądane dźwięki (szumy otoczenia, warkot kosiarki itp, niczym mikrofony krtaniowe), uwydatniając ludzką mowę, i to sprzętowo. Poza tym podsłuch oparty na sieci GSM nie musi być instalowany u kogoś fizycznie. Wystarczy odpowiednie oprogramowanie zainstalować na głównych serwerach operatora i po sprawie. Dzięki temu, urządzenie to jest idealnym narzędziem podsłuchowym.

Konkluzja niestety jest taka, że najlepiej nie mieć telefonu komórkowego, a jeśli już go posiadamy, powinniśmy wyjmować z niego baterie przed ważnym spotkaniem. W przypadku bardziej zaawansowanych aparatów dochodzi jeszcze kwestia hackerów, crackerów i możliwości zarażenia wirusem, utraty danych i tym podobne niebezpieczeństwa (niedługo rozterki te będą dotyczyły również samochodów). By tego uniknąć, nie należy korzystać z Mega-Promocji (darmowe katalogi itp), posiadać jak najmniej zaawansowany i najlepiej mało popularny telefon, ponieważ im większa ilość zaimplementowanej w nim technologii, im bardziej popularny aparat lub zainstalowany w nim system, tym większa możliwość podsłuchu, włamania, przejęcia itp. Wiedząc, jak to wszystko działa, można tę wiedzę wykorzystać w praktyce. Ale to już kompletnie inna bajka.

Popruch Ps: jednocześnie zaznaczyć trzeba, że możliwość nawiązania połączenia z siecią GSM z pokładu samolotu spada drastycznie wraz z wysokością i prędkością rejsową. Ponadto sam samolot jest niejako klatką Faradaya, ekranującą dużą część sygnału GSM. W związku z przeprowadzonymi w tej materii badaniami, wykonanie tylu rozmów z pokładów samolotów rzekomo porwanych 11 września było technicznie i statystycznie niemożliwe. Obecnie na pokładach samolotów (od ok. 2007 roku) montuje się lokalne stacje bazowe, a połączenia poza samolotem realizowane są drogą satelitarną. Jakby przypadkiem kilka miesięcy wcześniej laboratorium Los Alamos ujawniło, że jest w posiadaniu systemu morphingu głosu, dzięki któremu możliwe jest zasymulowanie każdego głosu na podstawie jedynie jego kilkuminutowej próbki (http://www.washingtonpost.com/wp-srv/national/do…). Wnioski pozostawiam wam. Choć to oczywiście kolejna “teoria” spiskowa. Prawda? Za: niepoprawni.pl

WTÓRNE KŁAMSTWO KATYŃSKIE Z NORYMBERGĄ W TLE Międzynarodowy Trybunał Wojskowy w Norymberdze - organ wymiaru sprawiedliwości powołany po II wojnie światowej w celu osądzenia nazistowskich zbrodniarzy wojennych procedował od  20 listopada 1945r do ogłoszenia wyroku w dniu 1 października 1946. Na procesach w Norymberdze sprawa Katynia nie została rozwiązana, a winy nie udało sie zrzucić na Niemców. Dla aliantów ta sprawa byłą niewygodna dlatego, że Rosja była ich sprzymierzeńcem. Dopiero podczas zimnej wojny Kongres USA powołał komisję do sprawy Katynia (chyba w 1951 roku), która stwierdziła winę ZSRR. Raport z owej komisji poniżej. Nie udało się więc obarczyć winą Niemców za Katyń. Takie było oskarżenie prok. Andrieja Januariewicza Wyszyńskiego (Andrzej Wyszyński) , radzieckiego działacza ruchu robotniczego, prawnika, stalinowskiego prokuratora i dyplomaty, Polaka z pochodzenia. W procesie norymberskim wyrok  Katynia nie obejmował. Alianci doskonale zdawali sobie sprawę kto był sprawcą. Inna sprawa czy chcieli cokolwiek o tym wiedzieć. Nie dopomogło Moskwie podstawowe kłamstwo katyńskie,  prymitywnie zresztą skonstruowane, w postaci „Komunikatu Komisji Specjalnej do ustalenia i zbadania okoliczności rozstrzelania przez niemieckich najeźdźców faszystowskich w lesie katyńskim oficerów polskich”. Komunikat ów zamieścił dziennik „Prawda” 26 stycznia 1944 roku, podpisany m.in. przez działaczy stalinowskich Nikołaja Burdenkę – przewodniczącego komisji, Aleksego Tołstoja, Mikołaja – metropolitę. Krakowski „Dziennik Polski” wydrukował ten komunikat w całości w numerze z 5 marca 1953 roku. Komunikat znajduje się w mojej książce „Fotografie polskie” z 2000 roku. Cytuję fragmenty Komunikatu: „Komisja Specjalna dysponowała obszernym materiałem przedłożonym przez członka Nadzwyczajnej Komisji Państwowej, członka  akademii nauk  N. Burdenkę, jego współpracowników i biegłych  sądowo-lekarskich, którzy przybyli do Smoleńska 26 września 1943 roku, natychmiast po wyzwoleniu tego miasta i przeprowadzili wstępne śledztwo i badanie okoliczności wszystkich dokonanych przez Niemców zbrodni. Komisja Specjalna sprawdziła i ustaliła na miejscu, że na szosie witebskiej, w pobliżu lasu katyńskiego 15 km od Smoleńska, w miejscowości zwanej Kozie Głowy w odległości 200 m od szosy, na południowy zachód w kierunku Dniepru, znajdują się groby, w których zakopani są jeńcy wojenni Polacy – rozstrzelani przez okupantów niemieckich. Z polecenia Komisji Specjalnej i w obecności wszystkich członków Komisji Specjalnej, oraz biegłych sądowo-lekarskich groby zostały rozkopane. W grobach wykryto wielką ilość zwłok w polskich mundurach wojskowych. Ogólna liczba  zwłok wedle obliczeń biegłych sądowo-lekarskich sięga 11 tysięcy. Biegli sądowo lekarscy dokonali szczegółowego zbadania wydobytych zwłok oraz dokumentów i dowodów rzeczowych, które odnaleziono przy trupach i w grobach. Jednocześnie z rozkopaniem grobów i zbadaniem zwłok Komisja Specjalna  przesłuchała wielu świadków spośród ludności miejscowej, których zeznania ustalają ściśle czas i okoliczności zbrodni dokonanych przez okupantów niemieckich.
Świadkowie, fragmenty zeznań:
- Saszniewa Maria Aleksandrowna, nauczycielka szkoły podstawowej we wsi Zienkowo zeznała: ….ukryła w sierpniu 1941 roku w swoim domu  we wsi Zienkowo  jeńca wojennego Polaka, który uciekł z obozu…. nazwisko zapisała w książce „Zajęcia praktyczne z przyrodoznawstwa” na ostatniej stronie znajduje się napis: Łojek Józef i Zofia, Zamość ulica Ogrodowa nr 25. W opublikowanych przez Niemców wykazach Łojek Józef, porucznik, figuruje pod numerem 3796, jako rozstrzelany w „Kozich Głowach” w lesie katyńskim, wiosną roku 1940. Z informacji niemieckich wynika zatem, że Łojek Józef został rozstrzelany na rok przedtem, nim widziała go świadek Saszniewa.
- N. Danilenkow, chłop z kołchozu „Krasnaja Zaria” gminy katyńskiej zeznał … w roku 1941 w sierpniu – wrześniu, kiedy przyszli Niemcy, spotykałem Polaków, pracujących na szosie grupami 15 – 20 osób. Takie same zeznania złożyli świadkowie Sołdatienkow – b. sołtys wsi Borok, A. Kołaczew – lekarz ze Smoleńska, A. Oglobin – duchowny, T. Sergiejew – inżynier, A. Moskowska – mieszkanka m. Smoleńska, A, Aleksiejew – przewodniczący kołchozu we wsi Borok, I. Kucew – technik – hydraulik, W. Gorodecki – duchowny, A. Baziekina – buchalterka, I. Sawwatiejew – dyżurny stacji Gniezdowo i inni. Obecność jeńców wojennych – Polaków jesienią 1941 roku w okolicy Smoleńska potwierdza również fakt przeprowadzenia przez Niemców licznych obław na jeńców wojennych, którzy uciekli z obozów, o czym zeznali świadkowie I. Kartoszkin, b. sołtys wsi Nowe Baticki – M. Zacharow, N. Danilenkow. Świadek T. Fatkow – kołchoźnik, zeznał: Obławy w poszukiwaniu jeńców – Polaków przeprowadzono kilkakrotnie. Było to w sierpniu-wrześniu 1941 r. Po wrześniu 1941 r. takie obławy ustały i więcej nikt już nie widział jeńców wojennych - Polaków. Inny świadek stwierdza: Niemcy zajmowali się ciemnymi sprawami. Słyszano strzały – rozstrzeliwano - świadek Aleksiewa … rozstrzeliwano jeńców wojennych – Polaków”
Ławrientij Beria – Ludowy Komisarz Spraw Wewnętrznych ZSRR skierował do Józefa Stalina notatkę nr 794/B (794/Б), w której po zdefiniowaniu, że polscy jeńcy wojenni (14 736 osób – w tym 97 proc. Polaków) oraz więźniowie w więzieniach Zachodniej Białorusi i Ukrainy (18 632 osoby, z tego 1207 oficerów – w tym ogółem 57 proc. Polaków) stanowią "zdeklarowanych i nie rokujących nadziei poprawy wrogów władzy radzieckiej", stwierdził, że NKWD ZSRR uważa za uzasadnione: Rozstrzelanie 14,7 tys. jeńców i 12 tys. więźniów, bez wzywania skazanych, bez przedstawiania zarzutów, bez decyzji o zakończeniu śledztwa i aktu oskarżenia, zlecenie rozpatrzenia spraw i podejmowania decyzji trójce w składzie: Wsiewołod Mierkułow (wpisany odręcznie prawdopodobnie przez Stalina powyżej skreślonego nazwiska Berii), Bogdan Kobułow, Leonid Basztakow. Notatka posiada cztery zatwierdzające podpisy: Stalina, Woroszyłowa, Mołotowa i Mikojana oraz dopiski – Kalinin – za, Kaganowicz – za. Zgodnie z notatką Biuro Polityczne KC WPK (b) tego dnia wydało decyzję nr P13/144 z zaproponowaną przez Berię treścią. Motywy podjęcia takiej decyzji są obecnie przedmiotem konstrukcji logicznych, gdyż nikt z bezpośrednich decydentów nie ujawnił ani nie pozostawił uzasadnienia. Wysuwane są przypuszczenia o zemście, w tym osobistej Stalina, za porażkę w wojnie 1920 r. co jest jednak mocno kwestionowane. Według innych opinii powodem była chęć pozbawienia narodu polskiego warstwy przywódczej, elity intelektualnej, której przedstawicielami byli zamordowani oficerowie, w części rezerwy. Motywem mogła być też chęć oczyszczenia zaplecza przed planowaną wojną uderzeniową na Niemcy. Ujawniony później fakt skrupulatnego przechowywania najbardziej obciążających dokumentów jest tłumaczony jako świadoma polityka Stalina wzajemnego krycia się i zbiorowej odpowiedzialności. Poglądy powyższe wyraża m.in. jeden z polskich rusycystów Jerzy Pomianowski. Nazwiska bezpośrednich wykonawców mordu są znane, zamieszczone m.in. w Wikipedii polskiej. I dalej kalendarium kłamstwa katyńskiego: Uciekli do Mandżurii...” odpowiada w Moskwie marszałek Józef Stalin na zadane mu przez  gen. Władysława Andersa pytanie, dlaczego do tworzącej się Armii Polskiej w ZSRR nie dołączyli – jak dotąd - oficerowie, po 1939 roku „znajdujący się w sowieckich więzieniach i obozach...” W depeszy, skierowanej do prezydenta USA - Franklina D. Roosevelta marszałek Józef Stalin krytykuje „kampanię oszczerstw, rozpętaną przez niemieckich faszystów z powodu oficerów polskich zamordowanych przez nich samych w rejonie Smoleńska na okupowanym przez wojska niemieckie terytorium”, oraz rząd RP na Uchodźstwie, który „nie przeciwstawił się podłym oszczerstwom faszystowskim wobec ZSRR...” Propaganda hitlerowska wymyśliła tę historię dokładnie po to, aby spowodować wyłom w szeregach Narodów Zjednoczonych – ocenia informację o zbrodni w Katyniu premier Wielkiej Brytanii - Winston Churchill w osobistym i tajnym posłaniu do marszałka Józefa Stalina... Z „Deklaracji Komitetu Centralnego Polskiej Partii Robotniczej” czytelnicy ”Trybuny Ludu” dowiadują się, że  „mord w Katyniu dokonany został przez Niemców na Polakach i ludności radzieckiej, która na zdążyła ewakuować się w l941 roku”, a „rozdzierając szaty w związku z odkryciem zmasakrowanych zwłok polskich oficerów pod Smoleńskiem..[...] hitlerowcy chcą poróżnić naród polski z bratnimi narodami Związku Radzieckiego...” Dowództwo 1 Korpusu Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR razem z wydelegowanymi z oddziałów Korpusu oficerami i żołnierzami uczestniczy w mszy świętej i defiladzie obok mogiły w Lesie Katyńskim. Nie wiadomo, kogo w tym miejscu pochowano i czy mogiły specjalnie nie przygotowano na uroczystość z udziałem Polaków... Zawiadamiając o zerwaniu stosunków dyplomatycznych z Rządem RP na Uchodźstwie Rada Komisarzy Ludowych ZSRR podkreśla, że rząd polski nie tylko „nie przeciwstawił się nikczemnemu faszystowskiemu oszczerstwu przeciwko ZSRR” ale „podchwycił oszczerczą kampanię rozpoczętą przez niemieckich faszystów z powodu polskich oficerów, zabitych przez nich samych w rejonie Smoleńska...” Po zakończeniu trwającej od 16 stycznia pracy na terytorium Kozie Góry – jak informuje komunikat – „w Lesie Katyńskim poddano ekshumowaniu, oraz zbadaniu 925 zwłok. Komisja Specjalna do ustalenia i zbadania okoliczności rozstrzelania przez niemieckich najeźdźców faszystowskich w Lesie Katyńskim jeńców wojennych – oficerów polskich stwierdza m.in. na podstawie ekspertyz sądowo – lekarskich, że egzekucje odbyły się jesienią 1941 roku, a także wyjaśnia, że niemieckie władze okupacyjne wiosną 1943 roku zwoziły z innych miejsc zwłoki rozstrzelanych przez nich jeńców wojennych - Polaków i wrzucały je do rozkopanych grobów Lasu Katyńskiego, mając na celu zatarcie własnych zbrodni”.... Przy wejściu do Lasu Katyńskiego pojawia się tablica informująca, że „tutaj w Lesie Katyńskim jesienią 1941 roku hitlerowskie bestie rozstrzelały 11 000 jeńców wojennych polskich żołnierzy i oficerów. Żołnierzu Armii Czerwonej POMŚCIJ !” Nie podpisany nazwiskiem autor artykułu pt. „Katyń” w numerze 7 „Wolnej Polski” podkreśla zaufanie, jakie mają wobec siebie „żołnierze z czerwoną gwiazdą i z białym orłem”, działający „na wspólnym froncie wspólnej walki z katyńskimi mordercami – Niemcami”.
24 lutego 1944r.
Prezydent Stanów Zjednoczonych F.D. Roosevelt wydaje amerykańskiemu łącznikowi na Bałkanach płk. George H. Erlemu tajny rozkaz o nie rozpowszechnianiu informacji na temat sowieckiej odpowiedzialności za zbrodnię katyńską...
1 lipca 1946r.
W czasie procesu w Norymberdze sowieccy prokuratorzy podejmują – nieudaną, jak się później okaże – próbę obciążenia niemieckich oficerów płk. Friedricha Ahrensa i por. Reinharda von Eichborna z 537 pułku łączności b. Grupy Armii „Środek” odpowiedzialnością za wymordowanie w Lesie Katyńskim polskich jeńców wojennych.
 30 października 1947r.
Śmierć Iwana Kriwoziercewa, który już w kwietniu l943 roku ujawnił funkcjonariuszy NKWD jako sprawców zbrodni w Katyniu. „Najważniejszy – jak ocenia go Józef Mackiewicz - świadek największej zbrodni wojennej” wg oficjalnej wersji władz brytyjskich „popełnił samobójstwo przez powieszenie”...
3 marca 1952r.
Ambasada ZSRR w Waszyngtonie przypomina Departamentowi Stanu USA, że sprawa zbrodni katyńskiej „już w 1944 r. została zbadana przez oficjalną komisję, stwierdzono, że sprawa katyńska jest dziełem zbrodniarzy hitlerowskich [a] wznowienie sprawy zbrodni katyńskiej po upływie ośmiu lat [...] może mieć na celu jedynie i tylko rzucenie oszczerstw na Związek Radziecki...”
maj 1952r.
W nakładzie 10.000 egzemplarzy wydano w Warszawie książkę Bolesława Wójcickiego pt. „Prawda o Katyniu”, krytykując w niej działalność „komisji katyńskiej” w Stanach Zjednoczonych, a także „hitlerowskich morderców jeńców polskich pod Katyniem [ ?! ] i amerykańskich morderców jeńców koreańskich i chińskich...” Drugie, poszerzone wydanie tej książki ukazało się w l953 roku.
 czerwiec 1957r. Stanisławowi Bujnowskiemu udaje się sfotografować cmentarz w Katyniu: zapadnięty teren, ogrodzony drewnianym płotem, z drewnianym krzyżem i betonową płytą bez żadnego napisu.
9 marca 1959r.
W notatce, dla prezesa Rady ministrów ZSRR Nikity Chruszczowa przewodniczący KGB ZSRR Aleksandr Szelepin wnioskuje zniszczenie akt 21 857 Polaków, rozstrzelanych na podstawie decyzji trójki specjalnej NKWD ZSRR i przypomina, że jakakolwiek niedyskrecja może doprowadzić do zdekonspirowania przeprowadzonej operacji, ze wszystkimi niepożądanymi dla naszego państwa konsekwencjami...”
kwiecień 1971r.
Instrukcja Ministerstwa Spraw Zagranicznych ZSRR dla sowieckiego ambasadora w Londynie, aby w czasie wizyty w brytyjskim MSZ zaprotestował przeciwko zaplanowanemu do emisji przez BBC „wrogiego w stosunku do Związku Radzieckiego filmu o tzw. sprawie katyńskiej”
1974r.
Zniszczenie w Katyniu ustawionego kilka (?) lat wcześniej pomnika z tablicą w nieporadnej polszczyźnie, z licznymi błędami: „Tu są pogrzebani niewolnicy - oficerowie Wojska Polskiego w strasznych męczeniach zamordowanym przez niemiecko-faszystowskich okupantów, jesienią 1941 roku”.
5 kwietnia 1976r.
Decyzja Biura Politycznego KC KPZR o podjęciu kontrpropagandy na temat Katynia m.in. poprzez „zaznajomienie się z opiniami polskich przyjaciół, wypowiedzianymi w trakcie konsultacji „ oraz skorzystanie z pomocy KGB ZSRR, które „nieoficjalnymi kanałami winna dać do zrozumienia osobom z kręgów rządowych odpowiednich państw zachodnich, że wykorzystywanie na nowo antysowieckich fałszerstw traktowane będzie przez Rząd Sowiecki jako zamierzona szczególna prowokacja, mająca na celu pogorszenie sytuacji międzynarodowej.
kwiecień 1977r.
W miesięczniku „Encounter” lord Nicholas Bethell przypomina zdumiewające dla niego stanowisko ministerstwa spraw zagranicznych Wielkiej Brytanii, wyrażone słowami: ”Nie zostało dowiedzione w sposób zadowalający przez rząd JKM, kto był odpowiedzialny [ za masakrę ]. Nie posiadamy niezbitych dowodów, które byśmy mogli wyłożyć na stół, gdybyśmy zostali wezwani do dowiedzenia, że odpowiedzialni są Rosjanie...”
16 wrzesień 1977r.
„Daily Mail” podaje informację, że aż 10 razy ambasady sowiecka i PRL protestowały w Foreign Office przeciwko postawieniu pomnika katyńskiego na cmentarzu Gunnersbury w Londynie...
1981r.
Andrzejowi Jakubiczowi udaje się sfotografować w Lesie Katyńskim nie wiadomo kiedy urządzony tam przez władze Smoleńska tzw. Memoriał, poświęcony - jak głosi napis po polsku i po rosyjsku – „Ofiarom faszyzmu – polskim oficerom rozstrzelanym przez hitlerowców w 1941 roku”.
14 kwietnia 1985r.
W rocznicę zbrodni katyńskiej Alina Szymiczek, Andrzej Fenrych i Jan Gomoła składają kwiaty na Grobie Nieznanego Żołnierza w Tarnowie, co zostaje uznane jako zakłócenie porządku publicznego. Podczas jednej z serii rozpraw przed kolegium ds. wykroczeń Jan Gomoła słabnie i umiera wkrótce po przewiezieniu do szpitala. ”Na pogrzeb przyszło tysiące ludzi – zapamięta wdowa - Janina Gomoła.- Obawiano się rozruchów, więc do Tarnowa ściągnięto milicję nawet z innych miast. Wszystkie klepsydry pozrywali „nieznani sprawcy”...
31 października 1988r.
Tadeusz Pieńkowski fotografuje zmodernizowany przez władze radzieckie cmentarz w Katyniu, gdzie znajdują się cztery bratnie mogiły i tablice z dwujęzycznym napisem „Ofiarom faszyzmu – polskim oficerom rozstrzelanym przez hitlerowców w 1941 roku”. Ustawiona przy szosie Smoleńsk – Witebsk tablica informuje o możliwości odwiedzenia „Memoriału – ofiarom faszyzmu, polskim oficerom rozstrzelanym przez hitlerowców w 1941 roku”. „Wydawnictwo 966 „ w Toronto wydaje podpisaną przez Stanisława Karpińskiego ( prawdopodobnie pseudonim ) broszurę pt. „Zbrodnia katyńska w świetle dowodów niemieckich” na 100 stronach krytycznie oceniającą dowody, które mają świadczyć o sowieckiej odpowiedzialności za masakrę jeńców w 1940 roku. Autor ocenia, że „niemiecką prowokacją w Katyniu zadrwiono sobie z narodu polskiego” i wyjaśnia, że „w ogólnym frontowym chaosie jeńcy z obozów Ostaszków i Starobielsk rozeszli się do domów”
20 / 21 stycznia 1989r.
Nieznany sprawca (sprawcy ?) zamordował księdza prałata Stefana Niedzielaka, jednego z pomysłodawców i współtwórców sanktuarium „POLEGŁYM NA WSCHODZIE” w kościele św. Karola Boromeusza na warszawskich Powązkach. „Drogo chyba za to, co zrobiłeś – zapłacisz. ONI ci tego nie darują. Czułem, że był świadom niebezpieczeństwa - napisze Piotr Niedzielak w wydanej w 1990 roku i poświęconej swojemu bratu książce pt. „Ostatnia ofiara Katynia”.
1995r.
W wydanej w Rosji książce pt. „Katynskij detektiw” autor tej pracy - Jurij Muchin po krytyce polskiego korpusu oficerskiego, który po 6 września 1939 roku nie chciał walczyć z Niemcami i uciekł na Wschód usprawiedliwia zbrodnie w roku l940 słowami „Mnie tych Polaków żal, ale jako patriocie mnie wszystko jedno, kto tych złych idiotów rozstrzelał; Niemcy czy nasi. Polscy oficerowie w katyńskim lesie dostali w tył głowy niemiecką kulę. to nie jest sprawiedliwe i sowiecka kula też jest dobra”.

„Dziennik Polski” nr 147 2001:„Rezolucja Senatu USA. Pamięć o Katyniu. Senat USA jednomyślnie uchwalił w piątek rezolucję o uczczeniu pamięci polskich oficerów i cywilów zamordowanych w Katyniu i innych miejscach masowych morderstw stalinowskich dokonanych na Polakach w kwietniu i maju 1940 roku. Rezolucję uchwalono z inicjatywy republikańskich senatorów; Jesse Helmsa i Williama Rotha, oraz demokratów Barbary Mikulski i Josepha Bidena. Wiosną 1940 roku  tysiące polskich jeńców wojennych zostały zamordowane w lesie katyńskim przez wojska sowieckie. Ci dzielni ludzie zginęli za wolność i niepodległość Polski. Ich zabójstwo było częścią akcji Stalina w celu zniszczenia narodu polskiego poprzez zamordowanie jego przywódców – powiedział senator Mikulski z okazji uchwalenia rezolucji. Barbara Mikulski przez wiele lat domagała się od ZSRR  ujawnienia prawdy o Katyniu – pisała m.in. listy w tej sprawie do ostatniego przywódcy ZSRR Michaiła Gorbaczowa. Moskwa przyznała się do zbrodni w 1990 roku. Kongres oddaje cześć polskim oficerom, urzędnikom rządu i cywilom, którzy zostali zamordowani w kwietniu i maju 1940 roku przez NKWD (…) Kongres wzywa wszystkich, aby pamiętali i czcili ofiary tego mordu i inne ofiary komunizmu, aby takie zbrodnie nigdy się nie powtórzyły – stwierdza m.in. uchwała Senatu. W czasie swej tegorocznej wizyty w USA marszałek Sejmu, Maciej Płażyński, podziękował w Kongresie inicjatorom i sponsorom uchwały katyńskiej / PAP /.
2003r
W Moskwie ukazuje się książka - znanego wcześniej z artykułów na ten temat- Jurija Ignatiewicza Muchina pt. „Antyrosyjska nikczemność. Analiza naukowo – historyczna. Rozprzestrzenianie fałszerstwa sprawy katyńskiej przez Polskę i Generalną Prokuraturę Rosji w celu rozpalenia nienawiści Polaków do Rosjan”
wrzesień 2004r.
Decyzja Głównej Prokuratury Wojskowej Federacji Rosyjskiej o umorzeniu trwającego 15 lat śledztwa w sprawie zbrodni katyńskiej (powód: śmierć winnych zbrodni) oraz objęciu klauzulą tajności 116 z ponad 180 tomów akt. Według informacji GPW FR na terytorium ZSRR internowane były 14.542 osoby, zginęły 1803 osoby, a spośród nich tylko 22 udało się zidentyfikować...
18 stycznia 2006r.
Zdaniem Głównej Prokuratury Wojskowej Federacji Rosyjskiej przepisy ustawy „O rehabilitacji ofiar represji politycznych” nie mogą obejmować zamordowanych w Katyniu polskich oficerów, gdyż z powodu zniszczenia dokumentacji „w toku śledztwa w sprawie karnej, niestety, nie ustalono, na podstawie jakiego artykułu Kodeksu Karnego FR wymienione osoby zostały pociągnięte do odpowiedzialności karnej...”

4 kwietnia 2007r.
W związku z konfliktem w sprawie rosyjskiej ekspozycji w Muzeum Auschwitz – Birkenau deputowany z ramienia partii komunistycznej Federacji rosyjskiej – prawnik Wiktor Iluchin ( zastępca przewodniczącego Komisji dumy Państwowej w sprawach bezpieczeństwa) w wywiadzie stwierdza, że „ Polska już od dawna próbuje wmówić stronie rosyjskiej, że w roku 1940 ZSRR rozstrzelał 21 tys. polskich oficerów, chociaż fakty historyczne są zupełnie inne [ i ] chociaż udowodniono, że ich rozstrzelali Niemcy w lecie 1941 r.
USA 12 kwietnia 2010r. Rezolucja upamiętniająca ofiary zbrodni katyńskiej i tragedii pod Smoleńskiem: Richard Lugar złożył w amerykańskim senacie projekt rezolucji ku czci 22 tys. oficerów wymordowanych w lesie nieopodal Katynia i 96 ofiar katastrofy z 10 kwietnia.Tekst dokumentu wyraża "współczucie dla rodzin ofiar" obu tragicznych wydarzeń i deklaruje "poparcie dla narodu polskiego, gdy odbudowuje on kierownictwo instytucji najwyższych władz, które doznały wstrząsu po katastrofie z 10 kwietnia". Po 10 kwietnia 2010 roku rząd Polski oddał sprawę śledztwa katastrofy smoleńskiej w ręce Rosji. W historii działania organów śledczych w Polsce prowadzących postępowania przygotowawcze jest to przypadek bez precedensu, aby podejrzany stał się prokuratorem we własnej sprawie. Wszak prokuratora Polska nie wyłączyła z przebiegu postępowania przygotowawczego wątku zamachu. Brzmi to jak ponury żart, ale jest to oczywisty okrutny cynizm, arogancja i plucie narodowi polskiemu w twarz przez „bratni” sojusz polsko-sowiecki. Niestety duża grupa społeczna zachowuje się tak, jakby nie był jej znany dramatyzm historyczny współczesnej martyrologii narodu polskiego. Zapewne nie zadają sobie pytania ilu ich ojców i dziadów zginęło w kazamatach NKWD i Służby Bezpieczeństwa PRL? Ilu zostało wywiezionych w głąb Rosji, na Sybir i do Kazachstanu, gdzie w męczarniach ginęli? To pytania nie wygodne dla agenturalnej „poprawnej politycznie” ekipy rządzącej. „Dziennik" z dnia 6 lutego 2008r. podał w wywiadzie dla rosyjskiej agencji Interfax odpowiedź Donalda Tuska - na pytanie: "A więc pana rząd nie będzie - jak poprzednicy - żądać przeprosin za Katyń? ". "Nie do końca zgadzam się w tej sprawie z poprzednim gabinetem. Nie sądzę, by wzywanie kogokolwiek do przeprosin było zadaniem polityków". „A przecież chodziło o wymordowanie członków polskich elit: oficerów, lekarzy, nauczycieli, by pozbawić Naród przywództwa i łatwiej go sobie podporządkować. Sowieci czynili to w porozumieniu z hitlerowcami / zanim wybuchła wojna niemiecko - sowiecka w czerwcu 1941 r. /, którzy prowadzili taką samą politykę wobec najbardziej świadomych swej polskości obywateli Rzeczypospolitej”. / wg. - " Katyń " - dodatek specjalny " Naszego Dziennika " 12.04.2003 - Piotr Szubarczyk, ks. prałat Zdzisław J. Peszkowski, Małgorzata Rutkowska " /. Mordowano metodycznie, według planu. Sowiety przeprowadzały na Polsce - już od jesieni 1939 r. operację "obezhołowienia", czyli "odcięcia głowy", o czym premier rządu polskiego Tusk, historyk z wykształcenia oczywiście wiedział. Nie należy zapominać, iż na owe zbrodnie sowieci mieli przyzwolenie przedstawicieli państw sprzymierzonych po ukończeniu II wojny światowej, w osobach Winstona Churchila, czy F. D. Roosevelta. Historyk Aleksander Szirokograd przyznaje, iż w latach 40 ubiegłego wieku pod Smoleńskiem dokonano potwornej zbrodni. Czy jednak rzeczywiście winę za tę tragedię ponoszą przywódcy ZSRR - zapytuje ? Jego zdaniem nie ma przekonujących dowodów, że to Rosjanie, a nie Niemcy popełnili tę zbrodnię. Swoje wywody argumentuje rodzajem sznurka / ? ! / jakim krępowano ręce ofiarom. Dowodzi dalej, iż w NKWD była inna technika egzekucji: jego kaci strzelali z mauzerów z góry w dół w pierwszy krąg szyjny ofiary, podczas gdy Niemcy, używając broni osobistej celowali w tył głowy. Tymczasem rosyjski portal internetowy " gazieta . ru  napisał o Tusku po jego wizycie w Moskwie: „Nasz człowiek w Warszawie ". / ! / Śledząc powyższe zapisy nasuwa się oczywista identyfikacja metod  matactw i kłamstw katyńskich 1940 – 2010. Podobnie jak mitem było założycielskie hasło PRL – zamilczenie Mordu Katyńskiego, tak dzisiaj zrodziło się wtórne kłamstwo katyńskie. Nie ma tu znaczenia nazewnictwo, gdy wtórnym kłamstwem katyńskim poprzednio nazwano oświadczenie Putina o wymordowaniu przez Polaków jeńców sowieckich w czasie wojny polsko-bolszewickiej w 1920 roku. Działania agentury sowieckiej od zarania, poprzez zbrodnie leninowskie dokonane pospołu z Dzierżyńskim popełnione przez CZEKA, NKWD, później GPU – KGB, FSB są ogólnie znane. Sowieckie i rosyjskie służby są przecież wytrawne w mistrzostwie metod mordowania, mataczeniach i  kłamstwach. W sposób wyrafinowany od tragedii w dniu 10 kwietnia 2010  przez ponad siedem miesięcy serwilistyczne polskie media podają dzienną porcję „nowych odkryć i faktów” związanych z katastrofą smoleńską, wszystko dla całkowitego zagmatwania obrazu tragedii. Ostatnio prokuratura rosyjska umorzyła kwietniowe zeznania rosyjskich kontrolerów lotu. To częściowo udane próby „obezhołowienia” intelektualnego polskiego społeczeństwa. Dla przykładu Miller podaje w jednym dniu, iż nic nie wie o wycinaniu części samolotu przez służby rosyjskie, następnie łże, iż części samolotu zostały pobrane w celu przeprowadzenia badań. Sergiej Ławrow – minister spraw zagranicznych Rosji oświadcza, iż wybijanie szyb, wycinanie przewodów instalacyjnych, cięcie metalowych części samolotu, jeżeli nastąpiło, to w wykonaniu chuliganów. Następnym krokiem jest wyrzucenie red. Anity Gargas z telewizji publicznej za ujawnienie wyczynów „chuligańskich” i precyzyjnych zdjęć wycinania przewodów, wybijania szyb i cięcia metalowych części samolotu przez umundurowane służby sowieckie w programie „Misja specjalna” z likwidacją programu włącznie. Oba kraje wyraźnie są gotowe, jednak nie do końca wiadomo, do czego - zauważa 9 listopada 2010 rządowa "Rossijskaja Gazieta", komentując  wizytę ministra spraw zagranicznych Rosji Siergieja Ławrowa w Polsce. Dzisiejsze kłamstwa i matactwa MAK z jego przewodniczącą  generalissimus Tatianą Anodiną, następczynią N. Burdenki, działającą wspólnie i w porozumieniu z rządem RP, czyli z Donaldem Tuskiem, Jerzym Millerem i Edwardem Klichem niczym nie różnią się od kłamstwa katyńskiego 1940, zbudowanego przez komisję Nikołaja Burdenki. Ta sama procedura matactw, te same wyzwiska pod adresem osób broniących prawdy / komisja Antoniego Macierewicza /.  Te same konsekwencje . Związku pomiędzy śmiercią byłego wiceministra transportu Eugeniusza Wróbla i wyjaśnianiem przyczyn smoleńskiej katastrofy doszukuje się "Nasz Dziennik". Gazeta sugeruje, że "nieprawdopodobne okoliczności" śmierci wiceministra w rządzie PiS i wybitnego naukowca, specjalisty w dziedzinie techniki lotniczej wskazują, że komuś mogło zależeć na niedopuszczeniu Wróbla do prac biegłych, którzy zajmą się analizą i pisaniem uwag do końcowego raportu na temat Smoleńska. Dr inż. Eugeniusz Wróbel był jednym z najlepszych w Polsce specjalistów z zakresu komputerowych systemów sterowania lotem samolotów. „Nasz Dziennik” zauważa, że Wróbel, wykładowca na Politechnice Śląskiej, spełniał wszelkie kryteria, aby zostać powołanym w skład biegłych polskiej prokuratury badającej katastrofę smoleńską.
Wróbel należał do nielicznego grona ekspertów, którzy doskonale orientują się w tematyce lotniczej i są w stanie poddać merytorycznej ocenie dokument moskiewskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego. Pół roku po katastrofie i na trzy dni przed publikacją przez MAK raportu na temat przyczyn katastrofy na lotnisku Smoleńsk Sewiernyj Wróbel w nieprawdopodobnych okolicznościach ginie. W prywatnych rozmowach miał poddawać w wątpliwość, że wrak na Siewiernym to TU-154 Lux o numerze bocznym 101. Monopolistyczna władza kończy uszczelnianie mediów, pozbywania się niezależnych dziennikarzy. Monopoliści zdobyli już wszystko. Pozbyli się w zamachu zagrażającej im elity z prezydentem RP na czele. Zamachem stanu, czyli przed udowodnioną śmiercią Lecha Kaczyńskiego powstała prezydentura Bronisława Komorowskiego, co skutkowało upadkiem ostatniego bastionu polskości. Zbrodni w Katyniu w 1940 roku dokonano strzałem w tył głowy, dzisiaj upozorowano katastrofę lotniczą. „III RP pod rządami Platformy Obywatelskiej buduje kolejną utopię: polsko-rosyjskie pojednanie. Ostatnie ustalenia prokuratury potwierdzają to, o czym wiedzieliśmy od samego początku, że pomysł zorganizowania dwóch uroczystości w 70 rocznicę Katynia był efektem ustaleń Putin – Tusk, gdy pułkownik Putin najpierw zaprosił Donalda Tuska do złożenia wizyty w Rosji, a kilka dni później poinformował go, że nie będzie mógł być na centralnych uroczystościach organizowanych 10 kwietnia 2010 roku. W związku z tym obaj premierzy ustalili nową wspólna datę spotkania w Katyniu na 7 kwietnia br. Jest w tym nowa szczególna symbolika. Polski premier zaakceptował rosyjski scenariusz uroczystości, w których jedni Polacy mieli czcić pomordowanych polskich oficerów w Katyniu razem z władzami rosyjskimi, a drugą z prezydentem na czele bez ich udziału”. / „Uścisk rosyjskiego niedźwiedzia” Wojciech Reszczyński „Nasza Polska” 16 listopada 2010 /. Prof. dr hab. Mirosław Dakowski wykonał ekspertyzę dotycząca katastrofy smoleńskiej, której fragmenty opublikowała Wirtualna Polska.
Mirosław Dakowski  - polski fizyk, prof. dr hab. W latach 1940-1946  Sybirak. Profesurę "belwederską" uzyskał w 1997 za pracę z fizyki jądrowej (rozszczepienie i zderzenia ciężkich jonów). Autor około siedemdziesięciu prac naukowych recenzowanych, ciągle cytowanych (większość z tzw. "listy filadelfijskiej"). Kierownik Zakładu Energii Odnawialnych w Akademii Podlaskiej w Siedlcach. W latach 1959 - ok. 1989 pracował w Instytucie Badań Jądrowych w Świerku. Osiem lat pracował jako fizyk za granicą (Dubna w ZSRR, Saclay i Orsay - Francja, Darmstadt - Niemcy). W latach 90. pracował na Uniwersytecie Warszawskim, w Państwowej Agencji Atomistyki, w Centralnym Urzędzie Planowania, Agencji Techniki i Technologii oraz w Wyższej Szkole Rolniczo-Pedagogicznej w Siedlcach. Twierdzi, że doszło do fałszowania wyników pomiarów promieniowania i zagrożenia po awarii w Czarnobylu[1]. Od 1995 wykłada na Akademii Podlaskiej w Siedlcach oraz ma tam Zakład Energii Odnawialnych. Od ok. 1985 buduje w Polsce Ruch Poszanowania Energii i Energetyki Użytkownika. Od 1990 jest animatorem Grupy Poszanowania Energii. Był (1990) projektodawcą Agencji Poszanowania Energii podległej premierowi. Zasiada w Radzie Programowej kwartalnika "Rurociągi". Profesor Mirosław Dakowski 9 11 2010 zeznawał przez dwie godziny w Prokuraturze Wojskowej na Nowowiejskiej w Warszawie. Sama treść zeznań jest oczywiście tajna, jednakże profesor przekazał Wirtualnej Polsce do wykorzystania złożone przez niego materiały / ekspertyza /: - W sytuacji, gdy szczegółowa wiedza o parametrach końca lotu Tu-154M jest zarezerwowana wyłącznie dla strony rosyjskiej, wszystkie rejestratory tych danych są zagarnięte przez stronę podejrzaną, nawet oryginał t.zw. „trzeciej skrzynki” został im przekazany, nam pozostaje potężna broń – korzystanie z niezmiennych i nie dających się zafałszować praw logiki oraz praw natury, czyli „praw zachowania” fizyki. Ponieważ ze 100% pewnością (czego dowodzą zdjęcia) nie było na „Siewiernym” krateru świadczącego o „wbiciu się” płatowca w ziemię, wykluczone są przyspieszenia rzędu 40-100 g, o których czytaliśmy w sprawozdaniach z prac komisji MAK. W każdym razie nie są dostępne argumenty za wystąpieniem takich przyspieszeń, o których mówili i zapewniali „eksperci” śledztwa. Wiele ciał i twarzy ofiar katastrofy widzieli ich bliscy, m.in. i głównie twarz śp. Lecha Kaczyńskiego. W tym wypadku jest też dostępny dokument – protokół sekcji zwłok. Nikt nie sygnalizował zaobserwowania typowych obrażeń nieuniknionych przy przeciążeniach rzędu 40 do 100 g. Ten fakt zadaje kłam twierdzeniom rosyjskim (potwierdzanym m.in. przez B. Klicha) o wystąpieniu tak wielkich przeciążeń. Na zdjęciach z pierwszych chwil po katastrofie widoczny jest kokpit (kabina pilotów). Na zebranych przez firmę MAK i ułożonym na płycie lotniska „samolocie” kabiny nie ma. Wniosek: została wywieziona , a potem zapewne opróżniona z aparatury pomiarowej rejestrującej techniczne warunki lotu (czyli dowodów przyczyn i przebiegu katastrofy) i później wysadzona w wybuchu. Kabina pasażerska przy znanych parametrach prędkości i przyspieszeń nie mogła się rozpaść na więcej, niż dwie lub trzy części. Znana energia kinetyczna płatowca nie wystarcza do rozerwania kadłuba na ogromną ilość części; nieznany fizyce byłby też proces, sposób takiej dezintegracji. Fakt, iż kadłub jest rozpryśnięty na dziesiątki tysięcy drobnych ułamków i większych części, w związku ze stwierdzeniem prokuratora Andrzeja Seremeta, że „na pokładzie nie doszło do wybuchu konwencjonalnego”, wskazuje na wybuch ładunku „niekonwencjonalnego”. Narzucającą się przyczyną tak destruktywnego „rozpryśnięcia” kadłuba jest eksplozja np. bomby termo- wolumetrycznej w czasie zatrzymywania się kadłuba z dokładnością 2-4 sekund). Z tej przyczyny uzasadnialiśmy konieczność ekshumacji już 2 maja. W świetle tych faktów odmowa żądanej przez krewnych ofiar ekshumacji, m.in. w celu wykonania badań spektrometrycznych jest matactwem i powinna być ścigana z urzędu.  Można i należy tę hipotezę sprawdzić przy koniecznej, jak najszybszej ekshumacji ciał ofiar. Proponowana metoda: poszukiwanie przy pomocy spektrometrii mas związków metalo-organicznch i innych, charakterystycznych dla takich bomb czy ładunków. Prof. Mirosław Dakowski złożył w prokuraturze zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa:

Warszawa, 2010-10-3 Prokurator Generalny Andrzej Seremet Prokuratura Generalna ul. Barska 28/30 02-316 Warszawa Sprawa: Katastrofa przy lądowaniu samolotu Tu 154 M na lotnisku Siewiernyj dn. 10 kwietnia 2010 r.
Zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Realizując społeczny obowiązek zawiadomienia organów ścigania o popełnieniu przestępstwa ściganego z urzędu zawarty w art. 304 § l k.p.k. oraz realizując obowiązek prawny zawarty w art. 240 § l k.k. który stanowi:„Kto, mając wiarygodną wiadomość o karalnym przygotowaniu albo usiłowaniu lub dokonaniu czynu zabronionego określonego w art. 118, 118a, 120-124, 127, 128, 130, 134, 140, 148, 163, 166, 189, 189a § 1, art. 252 lub przestępstwa o charakterze terrorystycznym, nie zawiadamia niezwłocznie organu powołanego do ścigania przestępstw podlega karze pozbawienia wolności do lat 3” informuję, że
1. jako profesor zwyczajny fizyki, zajmujący się zawodowo, oraz jako dydaktyk, dynamiką ruchu i prawami zachowania (pędu, momentu pędu itp.), a także wytrzymałością materiałów, wykonałem i posiadam obliczenia wskazujące, że przyspieszenia przy zetknięciu się z ziemią czy drzewami kadłuba samolotu wynosiły od 0,4 do 4 g (g – przyspieszenie ziemskie), co czyni skrajnie nieprawdopodobnym, przy ujawnionym sposobie zetknięcia kadłuba z przeszkodami, zejście śmiertelne wszystkich osób na pokładzie w trakcie i na skutek hamowania. Niemożliwe też było, przy ewentualnej utracie kawałka skrzydła znanej wielkości na wysokości paru metrów, wykonanie przez płatowiec pół-beczki nad gruntem.

2. Kadłub, traktowany w obliczeniach jako rura, głównie z duralu wzmocniona żebrami, musiał przy ślizganiu się po zagajniku pozostać w całości, lub rozpaść się na dwie, najwyżej trzy części. Rozpad jego na dziesiątki tysięcy części jest sprzeczny ze znaną z mechaniki wytrzymałością materiału kadłuba. Wskazuje to na pewność, iż rozpad kadłuba nastąpił z innych przyczyn, łatwych do jednoznacznego znalezienia.
3. Wykonane obliczenia, na podstawie ujawnionych zapisów ścieżki dźwiękowej z czarnej skrzynki, wskazują na różne, wahające się i zmienne prędkości płatowca w powietrzu (przykładowo np. 59 km/h lub 158 km/h; jest to sprzeczne z zasadą zachowania pędu), przy katalogowej minimalnej możliwej prędkości Tu 154 w stabilnym locie rzędu 270 km/h. To jest jednoznaczny, pewny dowód, iż osoby czy firma przekazująca stronie polskiej te zapisy, fałszowała oryginalne zapisy skrzynki. Prawa fizyki, jak i prawa logiki, obowiązują bezwzględnie. Nie da się ich zmienić, bo są to prawa natury; stoją one ponad „prawami” geo-polityki czy socjologii. Proponuję Prokuraturze udział mój i znanych mi specjalistów z mechaniki i dynamiki ruchu oraz elektroniki i informatyki (w dziedzinie trajektorii 3D) w części merytorycznej śledztwa smoleńskiego. Strona polityczna nas nie interesuje. Mirosław Dakowski profesor zw. fizyki, dr hab.

W Krakowie w czasie uroczystości upamiętniającej rocznicę 11 Listopada Piotr Szubarczyk historyk z gdańskiego oddziału IPN przekazał uczestnikom  wystąpienie śp. Janusza Kurtyki prezesa IPN z dnia 17 marca 2010r. podane przez Informacyjną Agencję Radiową: „Podczas spotkania w Krakowie, w dniu Święta Niepodległości 11 Listopada, przypomniałem pewną zapomnianą wypowiedź prezesa IPN, śp. Janusza Kurtyki, cytowaną przez Informacyjną Agencję Radiową 24 dni przed tragedią smoleńską. W związku ze sposobem, w jaki władze rosyjskie, za zgodą władz polskich, prowadzą obecnie tzw. śledztwo smoleńskie, uznałem, że tamta wypowiedź Janusza Kurtyki jest swoistym memento dla nas żyjących – zwłaszcza gdy Prezes ostrzega, że obecne stosunki polsko - rosyjskie zaczynają niebezpiecznie przypominać stosunki XVIII-wieczne, z okresu rozbiorów Rzeczypospolitej”. Oto komunikat Informacyjnej Agencji Radiowej: Rosja próbuje poróżnić polskie elity polityczne Informacyjna Agencja Radiowa, 17 marca 2010r. *Prezes IPN uważa, że przy okazji obchodów rocznicy katyńskiej Rosja próbuje poróżnić polskie elity polityczne. Janusz Kurtyka powiedział w Programie III Polskiego Radia, że zachowanie ambasadora Władimira Grinina przypomina relacje polsko-rosyjskie w XVIII w. Prezes Kurtyka przestrzega polskich polityków przed wciągnięciem w grę, która służy tylko interesom naszego sąsiada. Może to doprowadzić do sytuacji, gdy głos Rosji będzie rozstrzygał o sprawach wewnętrznych w Polsce - uważa Kurtyka. Jak dodał, sprawa obchodów 70. rocznicy mordu katyńskiego może posłużyć jako precedens.
Janusz Kurtyka podkreśla, że przy okazji ważnej dla nas rocznicy, Rosja próbuje pokłócić ze sobą prezydenta i premiera. Nie można dopuścić, by najważniejsze osoby w państwie były rozgrywane przez obce państwo przy okazji symbolicznej i traumatycznej dla Polaków rocznicy - dodał prezes IPN Obchody rocznicy mordu katyńskiego budzą wiele emocji w związku z planowaną wizytą na grobach polskich żołnierzy prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Prezydent, w przeciwieństwie do premiera Tuska nie został zaproszony na obchody z udziałem Władimira Putina, ale mimo to chce odwiedzić w kwietniu polski cmentarz w Katyniu. Rosyjska ambasada w ostatnim czasie kilka razy publicznie informowała, że nie ma oficjalnych informacji o planach Lecha Kaczyńskiego. Wczoraj MSZ przekazał informację, że złożono oficjalną notę dyplomatyczną w sprawie wizyty prezydenta na grobach w Katyniu. Wyjazd prezydenta zaplanowana kilka dni po wspólnych polsko-rosyjskich uroczystościach z udziałem premierów Polski i Rosji." (neska, mj)
Aleksander Szumański

Rozbrojona Polska w zagrożonym świecie Kryzys na świecie się nie skończył i nie wiadomo jeszcze, jak się skończy. Gigantyczne ilości śmieciowych, czyli nic niewartych, tytułów własności poniewierają się w gospodarce globalnej. Jeśli będzie się ona rozwijała dobrze, można żywić nadzieję, że ukryte za nimi długi powolutku będą spłacane. Jeśli jednak pechowo okaże się, że jakaś wielka instytucja finansowa ma ich za dużo i runie jak Lehman Brothers, uruchomi efekt domina. Jeszcze bardziej prawdopodobny jest tego typu scenariusz w wypadku bankructwa całego kraju. Wyczyny beztroskiego rewolucjonisty, premiera Jose Luisa Zapatero, doprowadziły Hiszpanię na skraj finansowej zapaści, a jest to gospodarka większa niż Grecji, Irlandii i Portugalii razem wziętych. Jeśli się załamie zgodnie z greckim scenariuszem, nie wystarczy pieniędzy w UE, aby ją uratować. Trudno się dziwić, że przywódcy światowi uspokajają. Gospodarka w dużej mierze zależy od stanu ducha jej uczestników. Energiczni optymiści dają jej żywotny impuls, a zastraszeni pesymiści rozpoczynają korkociąg upadku. Ale samo podtrzymywanie sztucznego optymizmu może nie wystarczyć. Silne kraje próbują ratować się na własną rękę. USA pod światłą władzą Baracka Obamy drukują bez opamiętania dolary. Można sobie wyobrazić, że już niedługo dokona dewaluacji i w ten sposób cały świat, który trzyma rezerwy w dolarach, spłaci amerykańskie zadłużenie. W każdym razie światowa wojna walutowa trwa i jak każda wojna nie wróży nic dobrego.

Ponure przepowiednie W "Czasie zapłaty" ("Rz" 22.11.2010) Bartłomiej Sienkiewicz snuje czarne wizje, które spełnić się mogą w konsekwencji światowego kryzysu. Gdyż, i tu trudno się z nim nie zgodzić, druga fala krachu będzie miała przebieg gwałtowniejszy niż pierwsza. Czy dojdzie do wszystkich przerażających konsekwencji, o których pisze Sienkiewicz, nie wiadomo, i on sam opisuje je raczej jako nie najbardziej prawdopodobny scenariusz. Ważne jednak, że jest on możliwy, i to skłania do wzięcia go pod uwagę. Sienkiewicz wskazuje na możliwość głębokiego finansowego tąpnięcia, które doprowadzi do radykalnego skurczenia się światowego bogactwa i w efekcie cywilizacyjnego załamania. Rozpadną się wcześniejsze formy współpracy państwowej, nastąpi eksplozja narodowych i grupowych egoizmów, a silniejsi będą się ratować kosztem słabszych. Liderzy będą wykorzystywać międzynarodowe struktury, aby ratować swoje kraje, rozmontowana zostanie struktura bezpieczeństwa zewnętrznego i wewnętrznego, wybuchną lokalne wojny o najważniejsze dobra. Nastąpi era barbarzyństwa i niepokojów wewnętrznych wzmaganych przez fale migracji ludzi uciekających przed nędzą i zagrożeniami. Odpowiedzią na to mogą być wypierające demokrację autorytarne systemy. Swoje czarne przepowiednie kończy Sienkiewicz narzekaniem na stan polityki w Polsce, która zamiast zajmować się realnymi zagrożeniami, grzęźnie w sporach wokół Smoleńska, 11 listopada czy wewnętrznych przetasowań w opozycji. Ponure przepowiednie, które oferuje Sienkiewicz, mają istotny walor analityczny i prognostyczny. Wskazują zagrożenia i ich ewentualne konsekwencje. Natomiast zaskakuje puenta, chociaż tak naprawdę nie powinna. Artykuł Sienkiewicza jest w rzeczywistości jednym wielkim oskarżeniem rządów Donalda Tuska, ale jego autor nie pisze o tym wprost zgodnie z obyczajem III RP, zrzucając odpowiedzialność na… właściwie nie wiadomo na kogo. Wydaje się dość oczywiste, że za przygotowanie kraju do zagrożeń tak militarnych, jak i ekonomicznych odpowiada rząd. Przyjrzyjmy się więc, jak robi to gabinet Donalda Tuska. Fundamentalną tezą rządu PO jest dogmat o bezpieczeństwie. Słyszymy to od trzech lat, a nawet dłużej. Jedynym zagrożeniem dla Polski miała być "nieodpowiedzialna" polityka PiS, "pobrzękiwanie szabelką", asertywność w międzynarodowych stosunkach. Zgodnie z tymi propagandowymi, powtarzanymi przez dominujące media, dogmatami napięcia w relacjach polsko-rosyjskich spowodowane były wyłącznie przez prowokacyjne zachowania braci Kaczyńskich. Od kiedy nie rządzą, nasze stosunki są doskonałe i tylko się ocieplają. To samo dotyczy polityki wewnątrz UE. Okazuje się, że głównym celem rządu Tuska jest płynąć w głównym nurcie.

Ułuda bezpieczeństwa Postawa taka jest zaprzeczeniem realnej polityki. Można by jej bronić jedynie w wyśnionej erze postpolityki, gdyby UE funkcjonowała jako jedność, a Rosja – typowy kraj liberalnej demokracji – bez imperialnych ambicji. Jest jednak zupełnie inaczej. Co więcej, nie żyjemy w spokojnych czasach, a zagrożenia prezentowane przez Sienkiewicza dowodzą tylko, w jak niebezpieczny moment wkroczył świat. W takiej epoce podporządkowanie polityki państwa partyjnym grom o władzę i budowaniu medialnego wizerunku staje się śmiertelnie groźne. Mamienie obywateli bajeczką o bezpieczeństwie naszego kraju przez rządzących daleko przekracza dopuszczalne w polityce malowanie na różowo obrazu rzeczywistości. W efekcie prowadzi do rozbrojenia państwa. Jak można zaapelować o jakiekolwiek wyrzeczenia, gdy przy akompaniamencie chóru ośrodków opiniotwórczych i mediów Polacy karmieni są ułudą wiecznego pokoju i nawoływani do beztroskiej konsumpcji?

Interesy ważniejsze od przyjaciół Sienkiewicz nie zajmuje się bliżej np. UE, a szkoda. Reakcja Europy na pierwszą falę kryzysu była niezwykle wymowna. Państwa-liderzy Unii porozumiewały się poza jej strukturami, a dopiero potem przekazywały swoje decyzje do zatwierdzenia jej oficjalnym instytucjom. Można powiedzieć, że w mniejszym lub większym stopniu dzieje się tak zawsze, ale w tym wypadku następowało to bez dbałości o pozory. Niemcy, Anglia i Francja, czasami dopraszając Włochy, uzgadniały coś ze sobą, a potem dopiero komunikowały to innym. To samo dotyczyło pakietu ratunkowego Grecji. W rzeczywiście groźnej sytuacji można mieć absolutną pewność, że liderzy UE będą się ratowali na własną rękę, a więc w miarę możliwości przerzucając problemy na innych, zgodnie z tradycyjną zasadą, że państwa nie mają przyjaciół, ale interesy. A w Polsce? Słyszymy, że ratunkiem na wszystko jest zawierzenie UE i jak najszybsze przyjęcie euro. Już pierwsza faza kryzysu pokazała, że wspólna waluta nie tylko nie ochroniła słabszych przed jego kosztami, ale wręcz je zwiększała. Grecja czy Hiszpania płaci za życie na kredyt, ale gdyby nie wspólna waluta, problemy ujawniłyby się wcześniej, a więc nie osiągnęłyby takiej skali. Niejedyne to wątpliwości, jakie pod adresem wspólnej waluty mogą zgłosić europejscy słabsi. Czy w Polsce prowadzimy na ten temat dyskusję? Skądże! Rząd i establishment skutecznie czarują Polaków fetyszem euro. Tymczasem należy się głęboko zastanowić, czy w perspektywie tak poważnych zagrożeń i beztroskiego zadłużania kraju należy się śpieszyć do wspólnej waluty. Jednym z głównych grzechów Donalda Tuska jest rozbrojenie kraju. Przejście bez przygotowania na "profesjonalizację" armii stanowi katastrofę naszej obronności. Pytanie, czy rzeczywiście powinniśmy odchodzić od powszechnego obowiązku wojskowego, ale jeśli obywatele wierzą w ułudę bezpieczeństwa, to trudno wyobrażać sobie, aby chcieli się zgodzić na obowiązkową służbę. Ale Polska jest w zasadniczo odmiennej sytuacji niż kraje Zachodu, gdyż dysponuje dużo mniejszymi środkami technologicznymi, które chociaż częściowo mogą zastępować liczebność armii, i – co dużo ważniejsze – sąsiaduje z agresywnym lokalnym mocarstwem o imperialnych ambicjach. Nawet zresztą w krajach Europy Zachodniej armia zawodowa wspierana jest przez rozbudowane siły cywilne, których w Polsce prawie nie ma. W konsekwencji pozostaje nam korpus interwencyjny, który możemy wysyłać na misje wojskowe. Tyle że nie będzie on miał większego znaczenia w momencie agresji zbrojnej na nasz kraj. Dominującym ośrodkom opiniotwórczym i rządom PO udało się wytworzyć u obywateli przekonanie, że armia jest Polsce niepotrzebna. Obronią nas sojusznicy. Dlatego powinniśmy mieć korpus ekspedycyjny, aby wywiązywać się ze swoich zobowiązań sojuszniczych. Sami natomiast nie będziemy potrafili się obronić. To postawa samobójcza. Pouczającym przykładem jest Finlandia, państwo dużo mniejsze i słabsze, ale przygotowane do odparcia agresji rosyjskiej. Oczywiście trudno sobie wyobrazić, aby Finowie długo potrafili się bronić przed całym rosyjskim potencjałem. Ale mogą zadać poważne straty agresorom, zmuszają ich więc do zastanowienia. Zresztą dziś powinniśmy się raczej obawiać lokalnych, a więc niedużych wojen. Wyobrażenie, że obroni nas NATO, które przeżywa fundamentalny kryzys, nie jest dziś bardziej uzasadnione od wiary naszych przodków w sojuszników pod koniec lat 30. minionego wieku.

Uśpione cnoty W sytuacji niebezpiecznej, jaką może spowodować druga fala kryzysu, jedynym ratunkiem pozostaje silne państwo. A w jakim stanie jest państwo polskie? I co robi rząd, aby stan ten poprawić? Państwo powinno nam gwarantować bezpieczeństwo wewnętrzne i zewnętrzne. O zewnętrznym była mowa, wewnętrzne w warunkach sprzyjających jest jakoś utrzymane, ale czy jesteśmy w stanie sprostać tym trudniejszym, które będą efektem drugiej fali kryzysu. Wątpliwe. Istotnym elementem siły państwa jest morale obywateli i spoistość społeczeństwa. III RP nie działa na rzecz tych dóbr, często wręcz przeciwnie. W trudnych sytuacjach Polacy ujawniali uśpione na co dzień cnoty. Może czas do takich warunków zacząć się przygotowywać. Bronisław Wildstein

ANATOMIA ROSYJSKIEJ DEZINFORMACJI Wśród osób zainteresowanych wyjaśnieniem prawdziwych okoliczności tragedii smoleńskiej, dość powszechne wydaje się przeświadczenie, że ukrywający prawdę rosyjscy decydenci oraz ich służby mogli popełnić szereg błędów, niedostatecznie ukryć istotne dla sprawy okoliczności, pozwolić na niekontrolowany przepływ informacji lub działania niezależne od woli mocodawców. Istnieje przy tym mocna wiara, iż odkrycie prawdy o katastrofie smoleńskiej jest rzeczą dostępną dla śledczych-amatorów i wystarczy spożytkować zdolności analityczne, by z ogólnie dostępnej bazy informacji, domniemań i przecieków zbudować spójną i logiczną hipotezę. Zakłada się również, że dostęp do niektórych wiadomości, filmów czy artykułów jest efektem aktywności niezależnych środowisk i mediów, w tym szczególnie - nie poddanej cenzurze strefy Internetu. Tego rodzaju wiara sama w sobie jest rzeczą pożądaną, skoro inspiruje, skłania do poszukiwań i stawiania ważnych pytań związanych z tragedią z 10 kwietnia. Bez niej, jak i bez tytanicznej pracy setek anonimowych blogerów oraz niektórych dziennikarzy śledczych nasza wiedza o tym wydarzeniu byłaby na poziomie przekazu rosyjskich i polskojęzycznych mediów. Jednocześnie, te same osoby i środowiska mają świadomość, że od chwili ogłoszenia wiadomości o katastrofie działa precyzyjny, sterowany  przez ośrodki zewnętrzne mechanizm dezinformacji, której celem jest wytworzenie fałszywego obrazu  zdarzenia oraz generowanie błędnych ocen i wniosków. Nie ma bowiem lepszego sposobu ochrony prawdziwych tajemnic, niż dostarczenie fałszywych informacji ludziom poszukującym prawdy. Dlatego od 10 kwietnia byliśmy świadkami stosowania wszelkich metod profesjonalnej dezinformacji: pełnej, częściowej i apagogicznej (sprowadzonej do cech niedorzeczności, absurdu). Począwszy od tezy o odpowiedzialności Lecha Kaczyńskiego, poprzez dozowanie przecieków z rosyjskiego śledztwa i zapisów czarnych skrzynek oraz rzekome rewelacje z akt prokuratorskich, po różnego rodzaju „tropy” w postaci filmów, opinii „niezależnych ekspertów”, tajemniczych publikacji prasowych itp. Elementem dezinformacji jest cały tzw. szum medialny; sprzeczne i wykluczające się przekazy czy też uporczywie powtarzane twierdzenia narzucane odbiorcom mocą medialnych "autorytetów" oraz pracą rezonatorów, czyli osób bezmyślnie powielających fałszywą tezę lub czyniących z niej przedmiot dyskusji. Wspólną cechą wszystkich tego rodzaju transmisji jest fakt, że u ich źródeł znajdziemy stronę rosyjską lub środowisko inspirowane przez Rosjan. Konsekwentnie też - jeśli polską prokuraturę i funkcyjne media traktować jako zależne od rosyjskich przekazów –one również będą jedynie rezonatorami dezinformacji.  Powstaje zatem pytanie: w jaki sposób ludzie korzystający z tej bazy danych mają możliwość odróżnienia informacji prawdziwej od dezinformacji, prawdy od fałszu?  Czy posiadają narzędzia pozwalające na weryfikację przekazu i odsianie plew kłamstwa od ziaren prawdy? Otóż, nie mają takiej możliwości i nie posiadają odpowiednich narzędzi, ponieważ wszystkie dowody rzeczowe oraz materiały postępowania znajdują się w Rosji i jak dotąd nie podlegały niezależnej ocenie. Co więcej – odbiorcy rosyjskiego przekazu są całkowicie bezbronni i narażeni na manipulację, bo jako przeciwnika mają przed sobą największy na świecie aparat dezinformacji, działający nieprzerwanie od blisko 90 lat i służby specjalne państwa, które uczyniło z niej najgroźniejszą i najbardziej skuteczną broń.

Nikt, kto sięga po wiedzę rozpowszechnianą na podstawie rosyjskich przekazów nie może mieć pewności, że buduje na prawdzie i nie może wiedzieć, czy nie stanie się mimowolnym rezonatorem. Bez większego ryzyka można przyjąć, że ponad 90% wszystkich analiz, spekulacji i hipotez dotyczących tragedii smoleńskiej należy zaliczyć na poczet udanych kampanii dezinformacji, za którymi stoją tajne służby.  Każda kolejna i powielanie już istniejących, stanowi rodzaj „perpetuum mobile” – napędzając proces, u którego kresu będzie zawsze ślepy zaułek Winston Churchill twierdził, że podczas wojny prawda jest tak cenna, iż trzeba jej zapewnić ochronę złożoną z kłamstw. Otóż, państwo płk Putina ma dwie zasadnicze cechy: z jednej strony, kłamstwo jest dla niego formą istnienia, z drugiej zaś, znajduje się w stanie permanentnej wojny. Podstawowym orężem tej wojny, nierozerwalnie związanym z formą istnienia dzisiejszej Rosji jest mistrzowsko stosowana dezinformacja, w taki sposób, by przeciwnik uwierzył w to, w co powinien uwierzyć i działał na własną zgubę na płaszczyźnie politycznej, gospodarczej lub militarnej. Istota takiej dezinformacji nie polega tylko na zmyleniu przeciwnika, ale na  posłużeniu się nim samym do sprokurowania fałszywych informacji - na tyle skutecznych, że przyspieszą jego przegraną. By tak się stało muszą zostać spełnione dwa warunki: trzeba doskonale znać przeciwnika; przede wszystkim jednak przeciwnika tego musi cechować naturalna skłonność do wyrażania idei sprzyjających realizacji zamiarów nieprzyjaciela. O ile podstawowa dezinformacja sprowadza się do przedstawienia fałszu jako prawdy, o tyle dezinformacja stosowana przez Rosję ma na celu zmuszenie przeciwnika do stworzenia przez niego samego fałszywego obrazu wroga.  Nie trzeba zatem okłamywać przeciwnika, on sam wprowadza się w błąd. Na przykładzie wielu zdarzeń rozgrywanych na arenie światowej widać, że specyfika rosyjskiej (a wcześniej sowieckiej) dezinformacji polega na tym, że czerpie ona swoje siły z postawy Zachodu, który po otrzymaniu impulsu z Moskwy, dezinformuje się już sam Jeśli przyjmiemy, że w związku z tragedią smoleńską mamy do czynienia z operacją tajnych służb płk Putina, trzeba również przyjąć, że byłaby to największa i najpoważniejsza tego typu operacja w historii służb specjalnych. Jej zakresu nie da się porównać z żadną znaną lub domniemaną ingerencją tajnych służb. Katastrofa w Gibraltarze, zabójstwo Kennedy'ego, zamach na Jana Pawła II czy „zamachy terrorystyczne” w Rosji nie mogą być porównywalne z operacją, w której ginie urzędujący prezydent europejskiego państwa, grupa najwyższych rangą dowódców wojskowych NATO i elita oficjeli. Jest oczywiste, że działaniom tajnych służb musiałyby towarzyszyć nadzwyczajne środki zabezpieczające, adekwatne do wagi operacji, jaką chciano przeprowadzić. Przy obecnym rozwoju sieci informatycznej i zaawansowanych technologiach,  nie wchodziła w grę całkowita blokada informacji. Nawet przy użyciu najdoskonalszych narzędzi cenzorskich skazana byłaby na porażkę. Sięgnięto zatem po broń dezinformacji, wykorzystując w tym celu medium najdoskonalsze - nieocenzurowany i ogólnodostępny Internet. Niemal klasycznym przykładem zastosowania tego rodzaju mistrzowskiej dezinformacji jest tzw. „film Koli”, znany również jako film „1,24”, wokół którego narosło bodaj najwięcej hipotez, mitów i analiz. Ten, kto umieścił go w Internecie wiedział doskonale, że zawarte w filmie sugestie (obrazy, dźwięk) trafią na niezwykle podatny grunt i staną się dla wielu podstawą do zbudowania tezy o zamachu oraz posłużą do formułowania teorii o dobijaniu rannych. Wiedział także, że osoby oglądające film skojarzą te sugestie ze zbrodnią katyńską, a dźwięki wystrzałów z praktyką sowieckich morderców strzelających Polakom w tył głowy. Szczególnym „walorem” filmu jest jego amatorska jakość, dzięki czemu każdy oglądający może na nim dostrzec to, co zechce zobaczyć i usłyszeć to, czego oczekuje. Wokół filmu wytworzono stosowną atmosferę, rozpowszechniając pogłoski o tragicznej śmierci prawdziwego autora oraz przedstawiając wypowiedzi osób przyznających się do nakręcenia obrazu. Zaangażowano w to rosyjskie i polskojęzyczne media, służby specjalne i prokuraturę. Podstawowym dowodem na dezinformacyjny charakter tego przekazu jest jednak wiadomość - przeciek z ubiegłego tygodnia, z której dowiedzieliśmy się, że szef Agencji Wywiadu zawiadomił prokuraturę o sfałszowaniu notatki AW w sprawie katastrofy smoleńskiej. Notatka, to relacja z rozmowy, jaką 13 kwietnia miał przeprowadzić oficer AW z Andriejem Mendierejem – Rosjaninem, który nagrał słynny „film 1,24”. Autor miał potwierdzić, że „wyglądało to jak dobijanie rannych” zadeklarować gotowość złożenia szczegółowych zeznań i prosić o azyl w Polsce. Powodem złożenia zawiadomienia do prokuratury miał być fakt, iż  „wątpliwości co do autentyczności tego dokumentu nabrała sama Agencja Wywiadu”. Tymczasem Leszek Misiak i Grzegorz Wierzchołowski z „Gazety Polskiej” ujawnili, iż rzekoma notatka była od wielu miesięcy kolportowana w środowisku dziennikarskim, liczono więc, iż ktoś ją upubliczni i na jej podstawie będzie forsował wersję zdarzeń z „filmu Koli”. Wyjawienie, że notatka była fałszywa pozbawiłoby wówczas wiarygodności  pismo, które zdecydowało się na jej opublikowanie. Taki z pewnością był cel wyprodukowania dokumentu. Dlaczego zatem zmodyfikowano pierwotny zamiar i zdecydowano się na tego rodzaju „wrzutkę”, ujawniając fakt powiadomienia prokuratury? Tu właśnie otwiera się obszar dezinformacji w stylu rosyjskim. Ten, kto postanowił o takim kroku wiedział, że osoby dające wiarę sugestiom zawartym w filmie traktują z rezerwą działania służb III RP, zinterpretują zatem tę grę jako próbę podważenia wiarygodności „filmu Koli” i uznają wiadomość o fałszywce za potwierdzenie autentyczności przekazu. Fakt, że dzieje się to tuż przed publikacją raportu MAK, a głos w sprawie zabrało dwóch byłych esbeków -  zwiększy jedynie pożądany efekt i jednocześnie rozszerzy możliwości wykorzystania dezinformacji na nowe strefy. A zatem - sam przeciwnik zostaje zmuszony do stworzenia fałszywego obrazu i sam siebie ma wprowadzić w błąd, kierując się przewidywalnymi schematami myślenia. Dezinformację powierza się temu, kogo chce się oszukać, a działanie z zewnątrz ograniczone zostaje do początkowego impulsu (w tym wypadku filmu), nigdy nie dawanego bezpośrednio lecz zawsze poprzez źródła pośrednie, uwiarygodnione. Ryzyko demistyfikacji praktycznie nie istnieje, ponieważ zwolennicy tezy o dobijaniu rannych  trwają mocno w swoim przeświadczeniu, zaś każdy nowy element zostaje zinterpretowany według funkcjonującego już schematu. Czemu służą tego rodzaju dezinformacje, nietrudno się domyśleć. W przypadku filmu „1,24” chodzi o wywołanie atmosfery grozy (są zdolni do wszystkiego), przeświadczenia, że ktoś przeżył katastrofę (buduje się kolejne hipotezy), utrwalenia przekazu o miejscu zdarzenia (sankcjonuje wersję rosyjską) oraz efektu budowy „teorii spiskowej”, którą (w odpowiednim momencie) będzie można obalić, wyśmiać i wskazać jako koronny dowód tworzenia maniakalnych wizji przez środowiska prawicowe. Warto mieć świadomość, że dla Rosjan kreowanie kolejnych, a nawet najbardziej fantastycznych hipotez nie stanowi najmniejszego zagrożenia. Są wpisane w mechanizm dezinformacji i służą odwróceniu uwagi od kwestii rzeczywiście istotnych.  Im więcej tego rodzaju teorii się pojawia, im bardziej są nagłaśniane i komentowane, tym lepiej dla służb kierujących tym procesem. Groźna byłaby tylko jedna, prawdziwa hipoteza lub wiedza, prowadząca do poznania rzeczywistych okoliczności tragedii z 10 kwietnia. Wszystko inne pracuje na korzyść głównych kreatorów dezinformacji;  wywołuje szum informacyjny, ośmiesza „teorie spiskowe”, zniechęca osoby powściągliwe w ocenach, utrudnia dotarcie do najważniejszych wątków, przytłacza  rozmaitością szczegółów.  Działa niczym wirus atakujący system immunologiczny organizmu, by uodpornić go na działanie prawdy. Gdy zostanie ona odkryta – kto wówczas w nią uwierzy? Z całą pewnością, wielu ludzi przyjmujących przekazy inspirowane przez Rosjan, analizujących filmy, publikacje, zeznania świadków czy przecieki ze śledztw działa w dobrej wierze i ma szczerą intencję zmierzenia się z materią dezinformacji. Popełniają jednak kardynalny „grzech pychy” jeśli sądzą, że prawda o smoleńskiej tragedii znajduje się na wyciągnięcie dłoni i wystarczy sklecić kilka hipotez, by zburzyć cały gmach kłamstwa. Nie tylko nie doceniają przeciwnika, którym jest państwo traktujące dezinformację jako środek prowadzenia wojny, ale często stają się nieumyślnymi rezonatorami fałszerstw, blokując sobie i innym drogę do prawdy. Łatwość, z jaką przyjmuje się nawet najbardziej nieuprawnione i fantastyczne  teorie lub powtarza ewidentne brednie dowodzi, że jesteśmy podatni na dezinformację w stopniu wprost zatrważającym, a zatem całkowicie bezbronni wobec mistrzów kłamstwa. Nie chodzi przy tym o całkowite zaniechanie analizy rosyjskiego przekazu lub pasywny stosunek do śledztwa smoleńskiego.  Kto ma dostateczną wiedzę specjalistyczną lub zdolności dedukcyjne nie powinien rezygnować. Nie można jednak podążać bezmyślnie za wszystkimi pojawiającymi się hipotezami i bez refleksji przyjmować każdą informację. Po drugiej stronie są ludzie, którzy „robią swoje” od dziesięcioleci, kalkulują każdy ruch, kontrolują najważniejsze media, mają na usługach rzesze ekspertów, naukowców, polityków czy blogerów. Wyprodukowanie dokumentu, stworzenie zdjęcia czy filmu, publikacja artykułu, przeciek z akt śledztwa i setki innych działań, nie stanowią dla nich żadnego problemu.

Czy jesteśmy zatem skazani na los bezwolnych ofiar dezinformacji? Z całą pewnością nie. Antidotum są działania podejmowane od kilku miesięcy przez parlamentarny zespół PiS ds. zbadania przyczyn katastrofy, zebranie dostępnej dokumentacji, ustalenie podstawowych faktów, zaangażowanie niezależnych ekspertów, próba powołania międzynarodowej komisji i zainteresowania sprawą opinii światowej. Takim antidotum na dezinformację jest wysiłek poznawczy skoncentrowany głównie na udziale polskich władz w przygotowaniach  prowadzących do pułapki smoleńskiej, ustalenie listy błędów i zaniechań, analiza dowodów dostępnych w Polsce (choćby zeznania rodzin ofiar) czy wreszcie wskazywanie przykładów manipulacji i dezinformacji. Pożądane jest także odrzucenie w całości przekazu polskojęzycznych ośrodków medialnych i skoncentrowanie na mediach szanujących prawdę i odbiorcę. Na tym obszarze istnieje możliwość złamania monopolu i realne zagrożenie dla środowisk zainteresowanych ukryciem prawdy. Świadczą o tym coraz bardziej nerwowe reakcje grupy rządzącej i obraz gier prowadzonych przez służby specjalne. Warto więc odrzucić utarte schematy myślenia i wykazywać rozwagę w ocenie zdarzeń, pamiętając, że  dewizą dezinformacji nie jest: „kłamcie, kłamcie,  zawsze coś z tego zostanie” lecz: „perorujcie, perorujcie, w końcu odpowiednio do tego postąpicie". Ścios

Największa mafia W pewnym włoskim miasteczku rządziła – co tam normalne – mafia. Przed tygodniem władze (co zdarza się tam nieczęsto!) mafię w całości rozbiły i mafiosów wsadziły za kratki. Co zrobili mieszkańcy? Podnieśli lament! Mafia chroniła ich przed urzędnikami, pomagała oszukiwać na podatkach... Pobierała ustaloną gażę - nigdy nie zaskakiwała ludzi nowymi „znakomitymi” zarządzeniami. Teraz mieszkańcy stanęli bezbronni oko w oko ze swoim najgorszym wrogiem: współczesnym tzw. „państwem”. Zgoda: Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna jest gorsza od Republiki Włoskiej. Jednak KRLD nie może na Włochów nałożyć podatku ani np. kazać im przerabiać wszystkie parapety na skośne – a Republika: może. Dlatego jest gorszym wrogiem Włochów. Dziś w odpowiedzi na pytanie amerykańskiej agencji: „Czy popierasz ujawnienie przez WikiLeaks tajnych dokumentów amerykańskiej dyplomacji?” odparłem: „W normalnym państwie byłbym zdecydowanie przeciw; te sprawy muszą odbywać się dyskretnie. Jednak dzisiejsze tzw. <państwa> to machiny gorsze, niż mafie. Bardziej niszczące dla zdrowia społeczeństw niż komunizm i narodowy socjalizm łącznie. Wszystko, co prowadzi do zniszczenia tych tworów – jest dobre!” To samo dotyczy, oczywiście, i III Rzeczypospolitej. Gdzie bym nie pojechał – od Suwałk po Zgorzelec, od Szczecina po Przemyśl – wszędzie panuje jedna opinia: w Warszawie siedzą durnie, złodzieje i pospolici przestępcy. Wszystkie mafie przez cały rok nie grabią tak Polaków, jak w ciągu trzech dni obrabowuje nas tzw. Rząd. Opinia jest zresztą jak najbardziej słuszna.

Z drugiej strony ci sami ludzie narzekają: „Sejm i Rząd zupełnie o nas zapominają. A przecież my...” i tu leci wyliczanka potrzeb. A przecież jeśli ktoś uważa, że u Władzy znajdują się aferzyści, bandyci, durnie... aż do:...wałkonie i złodzieje – to powinien zdać sobie sprawę, że jeśli durnie i złodzieje zaprojektują jakąś ustawę, to najprawdopodobniej jemu się od tego pogorszy... Niektórzy naiwni wysyłają IM jakieś projekty zmian. Władza (jak najsłuszniej!) puszcza to mimo uszu – bo wszelkie takie projekty mają na względzie nie dobro Polski, lecz dobro projektanta ustawy. Pierwowzorem jest słynny pastisz śp. Fryderyka Bastiata, czyli „List fabrykantów świec” - w którym Bastiat domaga się, by Rząd nakazał wszystkim zasłaniać w dzień okna  szczelnymi storami – w wyniku czego wzrośnie sprzedaż świec, co da zajęcie tysiącom producentów stearyny, wosku, knotów itp. - w wyniku czego wzrośnie produkcja i ogólny dobrobyt społeczeństwa. No, tak: takie są logiczne wnioski z teoryj socjalistycznych. Na Bermudach panuje wspaniały klimat, domów nie trzeba ogrzewać – więc tanio. Niektóre z tych wysp są niezamieszkałe, można by zainwestować parę milionów w stację odsalania wody – i zainstalować tam Sejm i „Rząd” in corpore na co najmniej 20 lat. Państwo wyobrażacie sobie tę ulgę - gdybyśmy mieli PEWNOŚĆ, że przez najbliższych 20 lat Sejm niczego nie ustanowi, a „Rząd” nie wprowadzi nowych przepisów? Warto by podnieść IM nawet pensje i diety! Ale, oczywiście, jeszcze taniej byłoby powsadzać tych „polityków” do kamieniołomów... Przynajmniej zrobiliby coś pożytecznego dla kraju. Przypominam: w normalnym państwie politycy – a raczej: urzędnicy królewscy - główkują, jak tu zabezpieczyć poddanych przed obcymi monarchami oraz własnymi złodziejami i bandytami. Za to poddani kochają swego Króla, a zadowolony z tego Monarcha płaci im (wysokie!) pensje. Dzisiejsi urzędnicy zarabiają mniej – ale za to jest ich ponad sto razy za dużo i... nikt ICH nie pilnuje! Zajmują się nie ochroną, lecz grabieniem „obywateli” - wychodząc z założenia, że „obywatel” może się znakomicie obywać bez 3/4 swoich dochodów, które potrzebne są „państwu”. A „państwo” - to ONI. ONI z największym upodobaniem zabierają Kowalskiemu by dać Wiśniewskiemu (a potem odwrotnie..) - za każdym razem pobierając połowę haraczu na własne potrzeby... i na zmarnowanie. Jan Kochanowski pisał: „O nierządne królestwo - i zginienia bliskie!”. Dzisiejsze państwa są znacznie mniej rządne... czekamy więc tylko na przyjście barbarzyńców! JKM

OFE do kasacji. AnalizaZ ław rządowych dochodzą już zupełnie otwarcie głosy o zawieszeniu (na dwa lub trzy lata) wpłacania składek do Otwartych Funduszy Emerytalnych. Z takim pomysłem wyszła przed szereg minister pracy i opieki społecznej Jolanta Fedak. Do tej pory we wszystkich swoich pomysłach na OFE mogła liczyć na poparcie również ministra finansów Jana Vincent-Rostowskiego, który rozpaczliwie szuka sposobu na załatanie ogromnej dziury w finansach publicznych (w tym roku ponad 100 miliardów złotych).Dotychczasowa praktyka uczy, że jeżeli w Polsce demokratycznie wybrany rząd planuje wprowadzenie jakiegoś dodatkowego podatku czasowo, to podatek ten zostaje na stałe (tak było z podatkiem Belki od oszczędności i z przejściową składką VAT-owską na poziomie 22% – faktycznie była przez 18 lat przejściowa, by teraz wzrosnąć o jeden punkt procentowy). Za każdym razem tłumaczenie jest to samo – przejściowe kłopoty budżetowe. Ten stan przejściowy trwa już 20 lat (tyle czasu minęło od ostatniego zbilansowanego centralnego budżetu w 1990 roku) i nic nie wskazuje, by miało być lepiej. Najciekawsze jest to, co się stanie z ponad 200 miliardami złotych zgromadzonymi na rachunkach OFE, jeżeli pomysł Fedak wejdzie w życie? Czy również zostaną znacjonalizowane?

Dotychczasowa działalność OFE Gdy wprowadzono reformę emerytalną, zachwytom nie było końca. W mediach dominował praktycznie jeden głos – zwolenników. Czasem nieśmiało dla przeciwwagi zapraszano kogoś, kto mógłby mieć odmienne stanowisko, ale takie dyskusje to wyjątek. Po co jakiś Stanisław Michalkiewicz ma wypominać w studiu telewizyjnym pani minister Ewie Lewickiej, że pieniądze w OFE nie będą własnością przyszłych emerytów, tylko państwa, bo to państwo nimi dysponuje, a nie emeryt? W 2008 roku Sąd Najwyższy w rozprawie, którą państwu wytoczył młody dziennikarz gospodarczy Adam Mielczarek, potwierdził, że składki OFE mają charakter publiczno-prawny – i tu cytat z sędzi Wrębiakowskiej-Marzec: „W tej sytuacji należy uznać, że ta składka nie jest prywatną własnością ubezpieczonego”. Skoro nie jest prywatną własnością ubezpieczonego, to oczywiste jest, że jest własnością tego, kto nią rozporządza, czyli państwa. W takim razie zdziwienie, że politycy wybrani do zarządzania tym grajdołkiem chcą w pierwszej kolejności zawiesić wpłaty do OFE, jest nieuzasadnione. Dzisiejsze problemy z OFE są zupełnie oczywiste (dla czytelników „Najwyższego CZASU!”, bo niestety dla reszty społeczeństwa już niekoniecznie). Jeżeli coś jest przymusowe i regulowane w każdym aspekcie działalności przez państwo, to musi być drogie i słabej jakości. Czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach wybrałby dobrowolnie ubezpieczyciela, który pobierałby 7-procentową opłatę (obniżoną przez państwo dopiero od tego roku do 3,5%) od wpłacanej składki na zakup obligacji, który to zakup obligacji jest zupełnie darmowy? Działające na wolnym rynku fundusze inwestycyjne inwestujące w zakup obligacji nie pobierają z reguły żadnych opłat – bo przecież każdy może sobie kupić obligację czy to w banku, czy nawet w niektórych placówkach pocztowych. Przymus OFE powoduje jednak całkowite ignorowanie potrzeb klientów – firma, której państwo podsyła klientów, nie musi się starać o ich pozyskanie, więc nie musi również dbać o jakość i cenę swoich usług. OFE doskonale zdają sobie sprawę z tego, że mają zbyt liche karty w rękawie, by móc przekonać do swoich beznadziejnie słabych usług. Ale mają pieniądze i robią z nich użytek, choćby na reklamę i pijar. Między innymi w „Rzeczpospolitej” ukazał się artykuł (http://tiny.pl/hwlkk) mówiący o tym, że oszczędzając w OFE, można było w ciągu 10 lat uzyskać zwrot 130%. Autorka nawet dokonała obliczenia, że na lokacie bankowej w tym samym czasie uzyskalibyśmy tylko 72%. I byłoby to prawdą, gdyby w 2000 roku oprocentowanie lokat bankowych wynosiło 4,5% (takie założenie przyjęła autorka artykułu), a tak niskie odsetki mamy dopiero od niedawna, bo wcześniej były znacznie wyższe. Pamiętam, że lokata oprocentowana na 20% w 2000 roku nie była niczym nadzwyczajnym. Wprawdzie trudno jest odtworzyć, ile wynosiło oprocentowanie lokat w bankach komercyjnych przez ostatnie 10 lat, ale można przyjąć, że lokaty te były wyżej oprocentowane (przynajmniej o jeden punkt procentowy) od stopy redyskonta weksli handlowych w Narodowym Banku Polskim. Obecnie stopa ta wynosi np. 3,75%. W internecie dwoma kliknięciami można znaleźć 39 lokat oferujących oprocentowanie powyżej 4,75% (po odliczeniu podatku Belki od oszczędności), więc założona metoda liczenia jest słuszna. Dlatego też zasadne jest przyjęcie oprocentowania redyskonta weksli do obliczeń. Wynosiło ono średnio (http://tiny.pl/hwlk2):
- w 2000 r. – 20,5%,
- w 2001 r. – 16,0%,
- w 2002 r. – 9,5%,
- w 2003 r. – 6,25%,
- w 2004 r. – 6,5%,
- w 2005 r. – 5,5%,
- w 2006 r. – 4,25%,
- w 2007 r. – 4,75%,
- w 2008 r. – 5,75%,
- w 2009 r. – 4,0%.

Podstawiając te wartości (a nie 4,5% – jak zrobiła to redaktor „Rzeczpospolitej”, pani Katarzyna Ostrowska) powiększone o jeden punkt procentowy otrzymujemy 140% zwrotu (patrz tabelka) – o całe 10 punktów procentowych więcej od OFE, bez przymusu, bez ogłupiających reklam, bez strachu, że państwo nam zabierze pieniądze (chociaż w banku też nie są w 100 procentach bezpieczne). Pisanie, że OFE dobrze inwestuje (pobierając za to ogromne prowizje) nasze składki, jest co najmniej nie na miejscu, by nie użyć bardziej dosadnych słów (patrz tabela). Politycy jednak nie zajmują się tym, że OFE działa beznadziejnie słabo. Ich interesuje fakt, że brakuje kasy na spełnianie ich zachcianek. W tym roku deficyt sektora publicznego drugi rok z rzędu przekroczy 90 miliardów złotych, toteż na ślepo szuka się oszczędności. Oczywiście nikt nie powie głośno tego, że to system rozliczeń z Unią Europejską i tzw. pozyskiwanie funduszy rozwala nam finanse publiczne. Tzn. powiedział o tym głośno Jan Krzysztof Bielecki, któremu w jednym z wywiadów telewizyjnych wymsknęło się stwierdzenie, że przez fundusze unijne jesteśmy na razie 70 miliardów rocznie do tyłu, ale jakoś mało kto tej wypowiedzi poświęcił więcej uwagi. W tym roku wyrównanie dopłat do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych z tytułu przekazania składki do OFE wyniesie ok. 22 miliardów złotych. O tyle mógłby sobie obniżyć deficyt minister finansów, gdyby pomysł Jolanty Fedak wszedł w życie na dwa lata. Tylko że nie ma najmniejszych przesłanek ku temu, by po dwóch latach miało się cokolwiek zmienić (chyba że rozwalający nasze finanse publiczne system dotacji unijnych zostanie zarzucony). Jeżeli politycy zawieszą wpłaty do OFE na dwa lata, to z dużym prawdopodobieństwem można powiedzieć, że wyrzucą cały system do kosza.

Poprawianie „konkurencji” Zupełnie inny pomysł na OFE ma minister Michał Boni. Zaproponował on zwiększenie konkurencyjności pomiędzy OFE (ale oczywiście nie zniesienie przymusu, bo każdy „liberał” z PO wie, że nic tak nie wzmaga konkurencji jak państwowa kuratela nad rynkiem), m.in. poprzez wprowadzenie dwóch rodzajów subfunduszy. Jeden byłby przeznaczony dla młodych ludzi i w większym stopniu angażowałby się w inwestowanie w akcje, a drugi dla ludzi zbliżających się do emerytury, gdzie portfel składałby się z obligacji rządowych. By zadowolić ministra finansów, który nie ma już gdzie ukrywać długu, OFE, zamiast kupować prawdziwe obligacje rządowe, kupowałyby takie specjalne, wymyślone pod ich kątem obligacje emerytalne. Wszystko po to, by minister Rostowski mógł przed kolegami z Brukseli wykazać się zmniejszeniem (oczywiście na papierze, bo czy takiego speca od kreatywnej księgowości obchodzi jeszcze świat rzeczywisty?) długu publicznego. A wykazać się musi, bo przecież eurowaluta czeka, a z takim deficytem nikt Rostowskiego do swojego grona przyjąć nie chce. Minister Boni zasługuje naprawdę na duże uznanie. Rynki finansowe od ostatniego kryzysu nie wymyśliły żadnych nowych instrumentów, którymi mogłyby pohandlować. A tu w naszym kraju taki niepozorny minister wymyśla coś nowego. Z jeden strony zadowoli ministra finansów, bo OFE nie będą mu powiększać deficytu, a z drugiej zadowolone będą same OFE, dalej bezkarnie ssące pieniądze uciemiężonego podatnika płacącego na złudną emeryturę.

Skutki wycofania się z OFE Jeśli rząd wycofa się z OFE, to porównywanie (ostatnio coraz częstsze) Donalda Tuska do Edwarda Gierka będzie jeszcze bardziej uzasadnione. Pierwszy sekretarz również zawiesił wpłaty na konta emerytalne, przeznaczając składki emerytalne na inwestycje państwowe. Argumentował, że w przyszłości emeryci skorzystają na rozbudowanym państwowym przemyśle. Analogii do współczesności jest aż nadto. Państwowe inwestycje z funduszy unijnych rozwalają nam budżet, ale nie można zaprzestać dalszego inwestowania, więc zaprzestaniemy wpłacać pieniądze do funduszy emerytalnych. Gdyby jeszcze część składki, która dotychczas trafiała do OFE, zostawić w kieszeniach płacących owe składki, to można by tylko przyklasnąć. Prędzej jednak Polska stanie się siódmą potęgą gospodarczą na świecie, niż Donald Tusk obniży jakikolwiek podatek. Oni te pieniądze skonsumują na jakąś bieżączkę (ot, choćby kolejny rozrost etatów – w końcu wybory samorządowe za nami, więc parę stanowisk, realizując obietnice wyborcze, trzeba stworzyć). Ale od wizerunku Donalda Tuska ważniejszy będzie los zgromadzonych na rachunkach OFE 215 miliardów złotych. Sąd Najwyższy już potwierdził, że są to pieniądze publiczne. W takim wypadku ich los wydaje się przesądzony. Leżą one całkowicie w gestii obecnie rządzących polityków. Z Funduszu Rezerwy Demograficznej (który to fundusz miał wypłacać emerytury dopiero po 2020 roku) już w tym roku Tusk z Rostowskim wyciągnęli 7,5 miliarda złotych. Ktoś to zauważył? Jeżeli zostaną zawieszone wpłaty do OFE, to po dwóch latach nie zostaną odwieszone, a rząd po prostu (zgodnie z prawem) sięgnie sobie po te pieniądze i załata nimi wszystkie dziury powstałe w wyniku jego całkowitej nieudolności. A co się stanie z emerytami? To samo, co dziś – czyli będą uzależnieni od tego, ile osób będzie chciało i w jakiej wysokości odkładać na ich emerytury. Można zapomnieć o tym, iż rzeczywisty wiek emerytalny (tzn. średni wiek przechodzenia na emeryturę) będzie wynosił (dzięki licznym przywilejom) 56 lat dla kobiet i 61 dla mężczyzn. Niechybnie zbliżamy się do systemu niemieckiego, czyli 65 lat dla wszystkich i bez żadnych wyjątków (po to jest instytucja renty, by osoby niezdolne do jakiejkolwiek pracy, sobie z owej renty korzystały). A jeżeli chodzi o OFE, to instytucje te mogą powoli już się żegnać ze swoimi marmurami i gigantycznymi opłatami za świadczenie usług pośrednictwa w zakupie czegoś, co na rynku jest darmowe. Nie będzie to pierwszy taki przypadek na świecie. Żeby nie szukać daleko: od 31 stycznia 2011 roku zostają znacjonalizowane wszystkie składki emerytalne na Węgrzech. Jeżeli któryś Węgier się sprzeciwi, to „prawicowy” rząd odbierze mu prawo do jakiejkolwiek emerytury i tyle. Unia Europejska, podobnie jak nasz Sąd Najwyższy, stoi na stanowisku, że składki emerytalne zgromadzone na prywatnych rachunkach funduszy emerytalnych stanowią składnik finansów publicznych, czyli de facto należą do państwa i tylko okresowo są powierzone przez ustawodawcę prywatnym instytucjom finansowym do zarządzania. Warto więc zapamięta: OFE są prywatnymi jednostkami, ale zarządzają publicznymi pieniędzmi. Jeśli politycy będą chcieli, to im te pieniądze zabiorą, a jeśli nie, to zostawią jeszcze na jakiś czas. Złudzeniem jednak byłaby wiara w to, że obecne lewicowe elity polityczne zostawią te środki do wykorzystania za 20-30 lat. Pokusa jest zbyt wielka.

Wolnorynkowcy mają rację Robert Gwiazdowski od lat przekonuje, że najlepszą inwestycją w przyszłe emerytury są dzieci. Jeżeli chcemy, by ktoś łożył na nasze emerytury, to ten ktoś musi w tym czasie pracować i płacić składki. Nawet jeśli zachowane zostaną OFE, ktoś będzie musiał wykupić te obligacje i akcje, które zostały na rachunkach OFE zgromadzone. Po 12 latach działania reformy wszyscy się mądrzą, ale gdy owe kilkanaście lat temu tacy ludzie jak Robert Gwiazdowski, Stanisław Michalkiewicz, Janusz Korwin-Mikke czy (chyba najwięcej) śp. Krzysztof Dzierżawski mówili o tym, co dzisiaj jest już oczywiste (nie sztuką jest opisać rzeczywistość – sztuką jest ją przewidzieć), wypowiedziom tym najczęściej towarzyszyła drwina lub w najlepszym razie subtelna ironia. Przecież większość emerytów miała wylegiwać się w słońcu na Hawajach. Jeszcze w 2001 roku twórca reformy emerytalnej prof. Marek Góra pisał, że głównym efektem zewnętrznym miało być zmniejszenie się długu publicznego („Zmniejszenie przyszłych zobowiązań systemu emerytalnego (dług przestał rosnąć, jego zmniejszanie się będzie skutkiem ruchu naturalnego ludności)”). Jest wręcz odwrotnie – OFE odpowiadają za przyrost długu o ok. 20 miliardów zł rocznie. Chciałbym dziś zobaczyć te drwiące miny, gdy śp. Krzysztof Dzierżawski w 2002 roku pisał: „Rzecz w tym, że idea oparcia systemu emerytalnego na rozwiązaniach kapitałowych ufundowana jest na fałszywych założeniach”. Po raz kolejny okazało się, że socjalizm jest niemożliwy, a powierzenie politykom jakichkolwiek pieniędzy kończy się tak jak zawsze, czyli ich roztrwonieniem. Nawet jeśli projekt minister Fedak nie zostanie jeszcze zrealizowany w tym roku, to nie ma co się łudzić, że środki w OFE długo przetrwają – są zbyt nęcące dla ludzi pokroju Tuska czy Rostowskiego. Jest to raczej kwestią kilku niż kilkunastu lat. A wystarczyło dać ludziom wolny wybór, obniżyć składkę i powiedzieć: z ZUS-u dostaniecie grosze, o resztę zadbajcie sami. Tylko czy w reformie emerytalnej naprawdę chodziło o emerytury, czy o kolejny skok na kasę? Marek Langalis


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
CNC 07 30 301 00 Blok łożyskujący x
301
301 307
pedagogika, system oswiatowy we wloszech, Włochy liczą 57 576 429 mieszkańców zamieszkujących teryto
301-08, Obliczenia:
300 i 301, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
MPLP 300;301 13.12.2010;25.12.2010
301 Wyznaczanie współczynnika załamania światła metodą najmniejszego odchylenia w pryzmacie
DANFOSS EKC101,201,301
301
F LA 301.DOC, Nr ćw.
Lista C - wymienniki ciepła, LISTA C - wymienniki ciepła, Zadanie 301
301 02, TEMAT: WYZNACZANIE WSP˙˙CZYNNIKA ZA˙AMANIA ˙WIAT˙A METOD˙ NAJMNIEJSZEG
301 02, TEMAT: WYZNACZANIE WSP˙˙CZYNNIKA ZA˙AMANIA ˙WIAT˙A METOD˙ NAJMNIEJSZEG
8372193010 Wydawnictwo Arsenal 301 Guderian's Tanks
300 301
301 Manuskrypt przetrwania

więcej podobnych podstron