Rozmowy jeszcze niedokończone… Przedstawiamy rozmowę dwóch franciszkanów o. Witolda Pobiedzińskiego z Warszawy i o. Stefana Nowaka z Krakowa — o Kościele, zakonie franciszkanów i Bractwie Kapłańskim Św. Piusa X. O. Stefan Nowak: Minęło już sześć miesięcy od chwili, kiedy opuściłeś nasz zakon i przyłączyłeś się do Bractwa. Twoja decyzja wprawiła w konsternację wiele osób. Dlaczego to zrobiłeś, przecież od 25 lat jesteś franciszkaninem? Co ci się stało? Uciekasz przed czymś? Masz problemy z wiarą? O. Witold Pobiedziński: To prawda, że moje przejście z zakonu do Bractwa Św. Piusa X zaskoczyło wiele osób. Może najbardziej zaskoczyło jednak mnie samego. Gdyby ktoś powiedział mi kiedykolwiek, że opuszczę nasz zakon i przejdę do Bractwa, w najlepszym wypadku uznałbym, że jest to dosyć niesmaczny żart. Powiedziałbym wówczas: „Słuchaj, doceniam twoje poczucie humoru. Ale zejdź na ziemię, powściągnij wodze galopującej fantazji! Takie historie nie zdarzają się ludziom rozsądnym. A zresztą, dlaczego miałbym opuszczać zakon? To ostatnia rzecz, jaką chciałbym uczynić. Nie mam żadnych powodów, żeby komplikować sobie życie! Tak samo jak ty, jak wszyscy inni ludzie, ja również nie lubię mieć problemów. Tym bardziej nie lubię mieć bardzo dużych problemów”. Jeśli nie miałbym super ważnych powodów, to dlaczego miałbym opuścić zakon? Przecież jest on moim domem. W nim nauczyłem się życia, zostałem uformowany, mam wielu braci i przyjaciół. Zakon wykształcił mnie, nauczył modlitwy, dał mi wreszcie największą wartość — wiarę i życie duchowe. Zresztą uroczyście ślubowałem, że zakonu nigdy nie opuszczę, że do śmierci będę w nim żył i służył Bogu i ludziom. Jednak przez ostatnie trzy, cztery lata bardzo dużo się wydarzyło. A w ciągu ostatniego roku życia w zakonie codziennie narastał w moim sumieniu ogromny konflikt. Decyzji opuszczenia zakonu nie podjąłem nagle, w nocy z poniedziałku na wtorek. Po wielu miesiącach rozmów z franciszkanami i z członkami Bractwa, uznałem, że dłużej nie mogę tolerować czegoś, co zdaniem teologów Tradycji katolickiej, jest błędem, odstępstwem od ortodoksji i niezmiennej doktryny. Opuszczenie zakonu było jedynym wyjściem, jeśli chciałem być dalej posłuszny Bogu.
— No właśnie, pół roku temu opuściłeś zakon. Twoja decyzja stawia ciebie w bardzo złym świetle, ponieważ złamałeś ślub posłuszeństwa. — Dwadzieścia lat temu złożyłem śluby wieczyste. Przysięgałem Bogu, że do końca życia będę posłuszny Bogu i przełożonym w zakonie franciszkanów. Byłem, jestem i chcę być dalej posłuszny Bogu, bo wiem, że On wymaga ode mnie jedynie pełnienia dobra. 25 lat byłem posłuszny przełożonym zakonu, ponieważ miałem stuprocentowe przekonanie, że oni wymagają ode mnie życia i nauczania zgodnego z doktryną katolicką. Ale kiedy zrozumiałem, że od kilkudziesięciu lat ta doktryna zmienia się do tego stopnia, że w kluczowych dziedzinach nie jest to już nauka katolicka, nie mogłem dłużej żyć ani w zakonie ani w „soborowym” czy „posoborowym” nurcie Kościoła. Ten nurt akceptuje i rozpowszechnia błędy, fałsz, okazuje jawny brak posłuszeństwa Bogu, a nawet zmienia jedno, nieomylne i nie podlegające jakimkolwiek zmianom Objawienie Boże. Gdybym został dłużej w zakonie, gdybym dalej był posłuszny przełożonym, tym samym byłbym zmuszony do wykonywania aktów nieposłuszeństwa wobec Boga, co w praktyce równa się znieważaniu Jego Majestatu. Świadomie akceptując zmiany w Bożym Objawieniu, które promuje Kościół soborowy, skazywałbym się na życie w tragicznym konflikcie sumienia. Ostatecznie naraziłbym się tym samym na potępienie.
— Nie do końca ciebie rozumiem. Wyjaśnij konkretniej, dlaczego opuściłeś zakon. — Opuściłem zakon, ponieważ jestem zdeterminowany, aby jako katolik cały czas być posłusznym Panu Bogu. Zdaję sobie sprawę, że to, co mówię, nie jest łatwe do zrozumienia. Jeszcze dwa, trzy lata temu, kiedy nie znałem wielu istotnych faktów, sam uznałbym, że w tym, co mówię teraz, jest przesada, zły ogląd rzeczywistości. Co więcej, gdybym nie znał faktów, uznałbym ten mój wywód jako dowód ewidentnej zuchwałości człowieka, który nie potrafi przyznać się do błędu i idzie w zaparte. Kluczem do zrozumienia zasadności mojej decyzji było poznanie faktów o obecnym, katastrofalnym stanie Kościoła oraz o przyczynach, które do tego doprowadziły. Jeśli poznasz te przyczyny, wówczas zrozumieć moją decyzję.
— Nie rozumiem, o jakiej trudniej sytuacji Kościoła mówisz? Czy nie widzisz, że Kościół otworzył się na świat i przeżywa swoją wiosnę? Weź pod uwagę choćby tylko postać bł. Jana Pawła II — cały świat mówi o nim z zachwytem. Nawet muzułmanie, hinduiści, ateiści czy agnostycy są ciągle pod wielkim wrażeniem jego osoby. Opowiadasz mi o Kościele, ale chyba tylko po to, aby ukryć prawdziwe powody odejścia z zakonu… — Nie unikam odpowiedzialności za moje czyny. Gdybym teraz umarł i stanął na sądzie Bożym, i gdyby Najwyższy Sędzia zapytał mnie, dlaczego opuściłem zakon, odpowiedziałbym dokładnie to samo, co mówię tobie: „Uczyniłem to, ponieważ zrozumiałem, jak niszczony był Kościół od czasów II Soboru Watykańskiego. Nasz zakon, podobnie jak wszystkie inne zakony, przykładał do tego rękę. Zrozumiałem to, dlatego jedynym rozwiązaniem było odejście od ludzi, którzy — w większości nieświadomie — niszczyli Kościół. Obiecywałem, że zawsze będę posłuszny Tobie, Panie Boże. Dlatego nie mogłem żyć dłużej w zakonie, który akceptuje błędy doktrynalne, naucza wiernych czegoś, co sprzeciwia się Twojemu Objawieniu. Ty wiesz, że będąc posłuszny przełożonym zakonu i pasterzom Kościoła soborowego, byłbym tym samym nieposłuszny Tobie. Zrozumiałem tę sytuację, dlatego wybrałem posłuszeństwo Tobie. Nie żałuję mojej decyzji, oceniam ją jako subiektywnie i obiektywnie dobrą, a nawet jako jedyną z możliwych. Zapłaciłem za to wysoką cenę, ale gdybym miał drugi raz wybierać, postąpiłbym tak samo”.
— No tak, to wzruszająca historyjka. Pozwól, że zapytam: jak długo ją układałeś? — Nie robię z siebie ani bohatera ani ofiary. Gdyby obecna sytuacja Kościoła nie była tak tragiczna, jak jest, w ogóle nie byłoby tej naszej rozmowy. Po prostu nie byłbym zmuszony do odejścia z zakonu. Ale fakty pozostają faktami. Jeśli chodzi o nasz zakon — jest to ciągle mój dom: w nim dojrzałem, nabrałem ogłady, nauczyłem się logicznego myślenia, wyciągania wniosków. Nauczyłem się podstaw filozofii i teologii. W zakonie Pan Bóg dał mi możliwość rozwijania wiary i życia nadprzyrodzonego, poznawanie Kościoła. Nie oskarżam franciszkanów o świadome propagowanie błędów. Przecież wszystkie zakony przyjęły posoborowe zmiany, dzieje się w nich to samo, co w naszym. Obecna sytuacja Kościoła jest bardzo skomplikowana. To oczywiste, że w Kościele dzieje się dużo dobra, trzeba za nie Panu Bogu dziękować. Ale jest jeszcze druga strona medalu, którą rozumie zaledwie garstka ludzi: nigdy wcześniej Kościół nie był tak rujnowany od środka, jak dzieje się to teraz, w naszych czasach. Nasz zakon przyczynia się do tego niszczenia, choćby tylko poprzez promowanie źle pojętego ekumenizmu czy propagowanie tzw. ducha Asyżu.
— Mówisz, że wiele zawdzięczasz naszemu zakonu. Ale jednocześnie oskarżasz go o propagowanie fałszu — czy nie widzisz, że w tym rozumowaniu jest jakaś sprzeczność? — Tak jak już powiedziałem wcześniej, jest tylko jedno wytłumaczenie: trzeba słuchać bardziej Pana Boga, niż ludzi. I w naszym zakonie, i we wszystkich innych, i w całym Kościele większość katolików nie rozumie, nie zdaje sobie sprawy z tego, w jak złym stanie jest Kościół. To obiektywne, dramatyczne fakty uświadomiły mi, że nie należy iść drogą, jaką nasz zakon kroczy od czasów II Soboru Watykańskiego. Wszystkie zakony, a nawet cały Kościół soborowy rozpowszechnia błędy doktrynalne. Odszedłem z naszego zakonu, ponieważ sumienie nie pozwalało mi dłużej akceptować i nauczać tych błędów. Pan Bóg nigdy nie zmienia swojej nauki, ona jest ustalona raz i na zawsze. Jest niezmienna, ponieważ Bóg jest niezmienną Prawdą. To, co głosi Kościół soborowy, w kluczowych punktach sprzeciwia się nauce objawionej, sprzeciwia się odwiecznej, niezmiennej, obiektywnej Prawdzie. Te błędy przyjął i rozkrzewia również nasz zakon. Kiedy zrozumiałem to, jeszcze przez rok żyłem w ogromnym konflikcie sumienia. Nie mogłem dłużej w nim trwać. Dlatego podjąłem decyzję: chcę być posłuszny Panu Bogu, nawet za tak wielką cenę, jak odejście z zakonu.
— Gdybyś został w zakonie, jako kapłan mógłbyś razem z nami dokonywać wielkich dzieł. A teraz sam zobacz, w jakim jesteś położeniu: odszedłeś od nas, masz wyrzuty sumienia, nie dotrzymałeś przysięgi danej Bogu. — Każdy z nas używa rozumu, ja również. Moja decyzja była rozumna, świadoma. Zostając w zakonie, który propaguje błędy i odstępstwa doktrynalne, nie wypełniłbym obowiązku, który ma do wykonania każdy człowiek — nie byłbym posłuszny Bogu. To tragiczny paradoks, ale będąc dłużej w zakonie, nie mógłbym wypełnić zadań, jakie zakonowi zlecił Pan Bóg. Nie tylko nie mógłbym oddawać Mu należnej czci i chwały, ale wręcz musiałbym robić coś, co obraża Jego Majestat i znieważa Jego cześć. Wiem, że to są mocne słowa. Ten, kto to zrozumie, przejdzie na stronę Tradycji. Każdy człowiek musi pytać Boga, co ma robić, jak ma żyć — tylko w taki sposób można pełnić wolę Boga. Ja pytałem i dostałem odpowiedź. Nie kompromituję ideałów franciszkańskich. Moja decyzja był wykonaniem aktu posłuszeństwa wobec Boga.
— Mam wrażenie, że ciągle się usprawiedliwiasz. Być może zrozumiałeś już, że opuszczając nas, popełniłeś nieodwracalny błąd? — Spróbuję wytłumaczyć to w jeszcze inny sposób. Każdy człowiek musi okazać nieposłuszeństwo komuś, kto karze mu zrobić coś złego. Każdy człowiek zawsze musi słuchać Boga, ponieważ On wymaga od nas czynienia jedynie dobra. Kiedy jesteś nieposłuszny komuś, kto karze ci zrobić coś złego, wtedy twój sprzeciw nie jest hańbą ani powodem do wstydu. Przeciwnie — jest czynem dobrym, jest nawet cnotą i zasługą. Tak jest ze mną — podjąłem słuszną decyzję. Nie po to mam rozum, żeby używać go do podejmowania złych decyzji. Właśnie z powodu używania rozumu oraz z powodu posłuszeństwa Panu Bogu znalazłem się w Bractwie. Paradoks polega na tym, że moja decyzja jest odbierana w zakonie jako akt nieposłuszeństwa — musiałem tak zrobić, ponieważ miałem ku temu obiektywnie, bardzo mocne przesłanki. Mam dowody potwierdzające prawidłowość moich studiów nad obecną sytuacją Kościoła i nad nieprawidłowościami doktrynalnymi, które propaguje nasz zakon. Gdybym z tymi przekonaniami został w zakonie, musiałbym codziennie świadomie popierać i propagować błędy. Sumienie kazało mi dokonać wyboru: albo zostaję w zakonie, wiedząc, że akceptuje on i rozszerza błędy — albo opuszczam zakon, skoro nie mogę spowodować, że zakon wycofa się z propagowania tych błędów. Jak powiedziałem wcześniej, przez rok, każdego dnia przeżywałem konflikt sumienia, palący mnie od wewnątrz, jak ogień. W końcu, po wielu rozmowach i konsultacjach, dokonałem wyboru. Głos sumienia mówi mi, że postąpiłem słusznie: wybrałem posłuszeństwo Bogu. Obecna sytuacja Kościoła bije na alarm, ale rozumie to jedynie garstka ludzi, która chce być wierna Tradycji Kościoła.
— Więc chcesz przez to powiedzieć, że jedynie garstka ludzi zdaje sobie sprawę z tego, co dzieje się tak naprawdę z Kościołem? Więc setki milionów katolików na całym świecie wraz z ich pasterzami tkwią w błędzie? Przecież to brzmi nieprawdopodobnie… — Pamiętasz, co Pan Jezus powiedział o końcu czasów: będzie wówczas miało miejsce wielkie odstępstwo od wiary; zostanie przy Nim jedynie niewielka grupa wiernych. Być może to proroctwo spełnia się na naszych oczach? Większość katolików żyje w błogiej nieświadomości; nie wie, że od kilkudziesięciu lat Kościół jest coraz bardziej niszczony i to nie tylko z zewnątrz. Większość katolików nie zdaje sobie sprawy z tego, że nie zna Tradycji katolickiej, nie zna pełnego nauczania i doktryny Kościoła. Ta ogromna większość katolików akceptuje błędne nauczanie Vaticanum II w kilku istotnych kwestach, ponieważ nie wie, że jest to nauczanie niezgodne z Tradycją. Ta większość zupełnie nie zdaje sobie sprawy, że akceptuje, popiera i rozszerza fałsz, który rozsadza Kościół od środka. Ludzie nie wiedzą, że są karmieni nie katolickim nauczaniem, które otrzymują z ust pasterzy Kościoła. Nawet nie dopuszczają do siebie takiej myśli… Oni są pewni w stu procentach, że otrzymują zdrową, katolicką naukę. Zarówno katolicy świeccy, jak i klerycy w seminariach, i osoby zakonne i kapłani — w większości nie mają pojęcia, że po Vaticanum II jest nauczana teologia inna, niż to było przed tym soborem. Oni są pewni, że wszystko, czego się uczą, co poznają na studiach, co słyszą w kościołach, to właśnie jest nieskażona jakimikolwiek błędami Tradycja. A tymczasem jest inaczej — dobre ziarna katolickiej nauki zostały przemieszane z zatrutym kąkolem fałszu. Jeśli ktoś to zrozumie, wtedy dopiero przejrzy na oczy, wtedy rozpocznie się dla niego czas odkrywania Tradycji.
— A zatem twierdzisz, że także franciszkanie mają zły ogląd rzeczywistości i że nie znają Tradycji Kościoła? Że mylą się biskupi, kardynałowie, a nawet sam papież? Jeśli tak uważasz, to nie świadczy to zbyt dobrze o tobie. Brak ci nie tylko pokory, ale także zdrowego rozumu… — Nie ja wymyśliłem sobie to wszystko. Jeśli powiedziałbym ci, że zaczynam na nawo organizować życie na planecie zwanej Ziemią, że zamierzam wynaleźć koło, ogień, siekierę i proch strzelniczy — wtedy mógłbyś patrzeć na mnie z politowaniem. Ale tu nie chodzi ani o moje prywatne opinie, ani o moje hipotezy czy amatorskie dociekania. Świat został już przez Kogoś mądrego stworzony. Wynaleziono już koło, proch strzelniczy, odkryto ogień, skonstruowano również przedmioty bardziej skomplikowane niż siekiera. Nie muszę więc wyważać otwartych drzwi. Tak samo jest z poglądami na temat tragicznej sytuacji Kościoła. Cały mój intelektualny wysiłek polegał jedynie na tym, że w ciągu trzech ostatnich lat bycia w zakonie przeczytałem trochę książek, opracowań i analiz. Z tej lektury wyciągnąłem wnioski, a później spotkałem żywych, konkretnych ludzi, którzy mnie upewnili, że to, o czym czytałem, to nie są jakieś rojenia szaleńców, ale jest to prawda. Bardzo bolesna prawda.
— Kim byli ci ludzie, którzy potwierdzili twoje intelektualne poszukiwania? Brzmi to trochę jak opowieść o dotarciu do zapomnianego ludu, żyjącego w niedostępnych lasach dorzecza Amazonki… — Jest w twoim porównaniu trochę racji. Katolicy wierni tradycji nieco przypominają zaginiony lud, który w dżungli dzisiejszej cywilizacji kultywuje niezrozumiałe dla większości obrzędy i zwyczaje. Jednym z niewielu instytutów życia religijnego i apostolskiego, które są wierne Tradycji, jest Bractwo Św. Piusa X. W Polsce jest to jedyny instytut w stu procentach wierny Tradycji. Jest jeszcze kilka instytutów, ale one należą do Papieskiej Komisji Ecclesia Dei, są więc zmuszone do zawierania różnych kompromisów, stanowią zresztą część Kościoła soborowego. Po lekturze tradycyjnej teologii, której nie uczono nas w seminarium oraz po wielu rozmowach ze współbraćmi w zakonie, nawiązałem kontakt z kapłanami Bractwa. Zaprosili mnie na rekolekcje, w których uczestniczyłem. Po roku dalszych studiów nad sytuacją Kościoła — m.in. w oparciu o artykuły w czasopiśmie „Zawsze Wierni” — pojechałem na kolejne rekolekcje zorganizowane przez Bractwo. Dalej studiowałem tradycyjną teologię, analizowałem obecny stan Kościoła, konsultowałem poznawaną wiedzę z historykami i teologami z naszego zakonu. Te same pytania zadawałem również kapłanom z Bractwa. Kluczową sprawą była lektura. Bardzo ostrożnie, z początku nawet nieufnie czytałem książki i inne materiały, które wydało Bractwo. Jednocześnie czytałem tradycyjne książki z filozofii i teologii, wydane w Polsce przed II Soborem Watykańskim. Porównywałem to wszystko. Nie znalazłem żadnych różnic, żadnych sprzeczności. To była ta sama, spójna katolicka nauka. Wyciągnąłem więc kolejne wnioski: nie chcę dalej niszczyć Kościoła, a z tego wynikła decyzja o opuszczeniu zakonu.
— Czy te studia nad Tradycją były konieczne? Przecież skończyłeś sześcioletnie studia w naszym seminarium? Czy uważasz, że była to teologia nieprawdziwa, niekatolicka? — Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, że po Vaticanum II we wszystkich seminariach świata jest nauczana zmieniona teologia. W kilku kluczowych zagadnieniach jest ona niezgodna z Tradycją. I tu leży jedna z największych przyczyn kryzysu Kościoła. Może nie uwierzysz, ale kiedy przez kilka ostatnich lat czytałem książki Bractwa czy też dzieła teologiczne wydawane w Polsce przed soborem, to naprawdę ze zdumienia i emocji ocierałem z czoła zimny pot. Nie raz wydawało mi się, że za chwilę głowa mi pęknie, że oczy „wylecą mi z orbit”, znad głowy „unosiły mi się kłęby dymu” — takie to były dla mnie nowe i wstrząsające rzeczy! Uświadomiłem sobie wówczas, że w seminarium nie uczono teologii tradycyjnej, ale tzw. teologii posoborowej. To było zdumiewające odkrycie. Ta nowa, posoborowa teologia różni się od „przedsoborowej”, czyli tradycyjnej, w kilku zasadniczych, newralgicznych kwestiach. I na podstawie zmian w tych kilku istotnych dziedzinach, teolodzy ciągle eksperymentują i zmieniają kolejne obszary tradycyjnej nauki Kościoła. Studiowałem więc dalej i wyciągałem kolejne wnioski z obiektywnych, udokumentowanych i naukowo obronionych faktów. To, co poznałem z przedsoborowych książek, było w całości spójne, logiczne, nie było wewnętrznie sprzeczne. To, czego uczono mnie w seminarium, w kilku kluczowych zagadnieniach jest niezgodne z doktryną katolicką.
— Cały czas mówisz ogólnikowo. Powiedz w końcu, jakich dziedzin dotyczą te doktrynalne błędy…
— Kościół soborowy naucza wielu błędów. Najważniejsze kwestie to wolność religijna, ekumenizm, kolegializm, pochwała współczesnego świata i kult człowieka; zmiana definicji Tradycji Kościoła, Mszy świętej, małżeństwa. Choć jestem przeciętnie inteligentny, to jednak wystarczyło mi to do zrozumienia, że od sześćdziesięciu lat w Kościele dzieje się coś bardzo złego. W seminariach uczy się zmienionej Tradycji, dlatego księża nie znają zdrowej doktryny katolickiej. I choć tego nie chcą, to jednak przekazują wiernym błędy. Jeśli pojąłem to ja, to znaczy, że tę prawdę mogą pojąć wszyscy inni katolicy. Wszyscy, o ile tylko są zdeterminowani, aby uczciwie szukać prawdy. Co więcej, obiektywne fakty, pokazujące tragiczną sytuację Kościoła może poznać i zrozumieć każdy, nawet ktoś, kto nie jest katolikiem.
— Skończyłeś jedynie sześcioletnie studia, nie masz nawet doktoratu i ty masz odwagę twierdzić, że tysiące profesorów, naukowców myli się, że wyciąga nieprawidłowe wnioski? Wybacz, ale głosząc takie pseudomądrości, sam się ośmieszasz… — Wyobraź sobie, że patrzysz na wielką ruinę niegdyś wspaniałego, gotyckiego kościoła. Widzisz stosy cegieł i kamieni oraz dogasające zgliszcza. Obok ciebie stoją ludzie i mówią, że widzą wspaniały kościół, podziwiają jego strzeliste, smukłe wieże, przepiękne witraże, na dodatek widzą jeszcze w nim wiele osób śpiewających piękne pieśni. To jasne, że musisz do tych osób odnosić się z rezerwą, ponieważ twoje zmysły i rozum przekonują cię, że jest zupełnie inaczej. Widzisz jedynie zgliszcza, rozwalone ściany, wszędzie unosi się okropny swąd spalenizny, jest przerażająca pustka, nikt nie modli się w tej ruinie. Podobnie jest z obecną sytuacją Kościoła. Ciągle słyszymy, że nigdy z Kościołem nie było tak dobrze, jak teraz. A tak naprawdę fakty mówią same za siebie: obecna sytuacja jest gorsza niż w czasach św. Atanazego, kiedy większość filozofów, teologów i hierarchów popierała błędy i herezje. To nie są moje fantazje czy rojenia, ale takie są fakty, które zostały zbadane i opisane. Trzeba ratować Kościół — bo to jest przecież Mistyczne Ciało Chrystusa, a nie jakiś klub golfowy czy osiedlowa kawiarnia. To jest wartość absolutnie najważniejsza, najświętsza.
— Mówisz ciągle o II Soborze Watykańskim. Czyżbyś twierdził, że sobór nie był jednoznacznym, pozytywnym wydarzeniem w dziejach Kościoła? — Rozumiem, że nie zgadzasz się z moimi poglądami. Ja przez długie lata myślałem tak samo jak ty. Może nie przekonam cię ja, ale są jeszcze inni ludzie, są książki, opracowania, konferencje, wykłady, całe strony internetowe poświęcone temu zagadnieniu. Trzeba sięgnąć po książki, włączyć internet, wysłuchać i obejrzeć zamieszczone tam materiały, konferencje i wykłady. Jeśli zrobisz to, sam się przekonasz, że sobór był wydarzeniem, które przyczyniło się nie tylko do upadku Kościoła i ogromnego zaniku wiary. Sobór uruchomił takie mechanizmy, które niczym stutonowy walec przetaczają się od sześćdziesięciu lat przez wszystkie kraje i narody. Uruchomił lawinę, która porywa ze sobą w przepaść coraz to nowe instytucje społeczne, kulturowe i religijne.
— Proszę cię, nie zapędzaj się dalej w swoich amatorskich interpretacjach i w tej podwórkowej historiozofii… — Wszystkie te wnioski są udowodnione faktograficznie. Bierz te materiały do ręki, studiuj je. Jeśli znajdziesz tam choćby jedno nieprawdziwe zdanie, wtedy przejdę na twoją stronę. Ale już teraz mówię ci: szkoda twojego czasu. Żadnej sprzeczności ani fałszu tam nie znajdziesz. Inteligentniejsi od nas dwóch przeczesali te materiały wzdłuż i wszerz, w górę i w dół, i nie znaleźli tam żadnych sprzeczności, żadnych kłamstw, tylko fakty nie do obalenia.
— No dobrze, więc jesteś pół roku w przeoracie Bractwa. Zapewne rozpiera cię duma i poczucie wyższości nad współbraćmi, których zostawiłeś w zakonie? Czy uważasz, że jesteś od nas wszystkich lepszy i mądrzejszy? — Dlaczego miałbym odnosić się z wyższością do kogokolwiek? Codziennie, kiedy celebruję Mszę świętą, modlę się za franciszkanów. Nic się nie zmieniło, dalej darzę szacunkiem zakon i współbraci. Zakon to mój dom rodzinny, tam się wychowałem. Ale błędów i zła nie popieram. Co możesz zrobić, jeśli dowiesz się, że wszyscy twoi domownicy jedzą codziennie pokarm, do którego dosypywana jest trucizna? Co możesz zrobić, jeśli zrozumiesz, że pozostając dłużej w zakonie, będziesz musiał karmić się trucizną i podawać ją innym? To jasne: musisz ratować swoje życie. Opuszczasz ten dom, idziesz na detoks. Zakładasz bazę i stamtąd podejmujesz działania, aby jak najszybciej uwolnić domowników od śmiertelnego zagrożenia. Zresztą z zakonu nie uciekłem. O obiektywnej niemożliwości dalszego życia w ogromnym konflikcie sumienia, mówiłem przełożonym już siedem miesięcy przed opuszczeniem zakonu. Nie wyskoczyłem nagle, jak Filip z konopi, na godzinę przed opuszczeniem klasztoru, mówiąc: „Żegnajcie, mili druhowie! Mnie teraz do nowych zadań iść trzeba…” W ciągu tych siedmiu miesięcy rozmawiałem z przełożonymi i z innymi braćmi o sytuacji i w Kościele, i w zakonie po Vaticanum II. Nie były to rozmowy łatwe dla mnie, ponieważ jasno mówiłem, że nie mogę dalej żyć w stanie duchowego, wewnętrznego rozdarcia. Napisałem do przełożonych i do innych współbraci dwa długie, kilkunastostronicowe listy, w których opisałem moją trzyletnią drogą do zrozumienia, że obecna sytuacja Kościoła jest dramatyczna i że my, franciszkanie, nieświadomie przyczyniamy się do tego dzieła niszczenia. Współbracia nie podzielali mojego zdania co do kryzysu w zakonie i Kościele, ale zgodzili się z tym, że skoro odbywają się spotkania i trwają negocjacje Rzymu z Bractwem, to jest prawdopodobne, że kiedyś doprowadzą one do wyjaśnienia spornych kwestii. Przyznali rację tezie, że być może Bractwo będzie narzędziem, którym kiedyś posłuży się Pan Bóg w dziele odnowy Kościoła.
— Mówisz tak, bo zapewne chcesz się znów wkupić w nasze łaski. A może nie dajesz sobie rady z gryzącymi cię wyrzutami sumienia? — Cieszyłbym się, gdyby franciszkanie zrozumieli, że choć tego nie chcą, to jednak poprzez nieznajomość Tradycji, stają w szeregu burzycieli Kościoła. Święty Franciszek podniósł Kościół z upadku w XIII wieku, a my na przełomie XX i XXI wieku spychamy Kościół na skraj przepaści. Nie tylko w czasie studiów, również później, w czasie całej formacji, byliśmy wychowywani według standardów posoborowych. Mam tu na myśli nową liturgię, nowe rozumienie ślubów, personalizm i indywidualizm w postaci terroru ideologii „praw i godności człowieka”. Wpajano nam nowe zasady życia zakonnego, oparte na zdobyczach republikańskich, na hasłach wolności, równości i braterstwa. Sam wiesz dobrze, jak rzadko mówi się w zakonie o obowiązku prowadzenia życia pokornego i cichego, o cierpliwym znoszeniu upokorzeń i niewygód życia. Coraz rzadziej słyszymy, że zakonnicy muszą walczyć ze światem i jego wątpliwymi urokami. Uczy się nas fascynacji światem i jego tzw. mądrością. Coraz częściej konferencje głoszą nam dziennikarze, psychologowie motywacyjni, pijarowcy, prezenterzy telewizyjni, a nawet celebryci. Ileż to razy słyszeliśmy, że przede wszystkim musimy dbać o pozytywny wizerunek medialny, że musimy mieć wysokie notowania w oczach opinii publicznej. Zamiast uczenia się nadprzyrodzonego rozumienie ślubu posłuszeństwa, mamy szkolenia z komunikacji interpersonalnej, dialogu partnerskiego, strategii wywierania presji na innych. Zamiast nauki nadprzyrodzonego rozumienia ślubu czystości, mówi się coraz częściej o psychologii, samorealizacji, o nieskrępowanej ekspresji osobowości, o zanurzaniu się całym sobą w życie emocjonalne. Coraz rzadziej uczy się nas nadprzyrodzonego rozumienia ślubu ubóstwa i bezgranicznego zaufania Bogu. Uczestniczyliśmy w niejednym szkoleniu, gdzie wykładowcami byli ekonomiści, biznesmeni, psychologowie biznesu, eksperci unijni, uczący nas opracowywania strategii ekonomicznych, kalkulacji biznesowej, inwestowania i gromadzenia funduszy, pisania wniosków unijnych…
— Nie przesadzaj z tym czarnowidztwem. Przecież zakony istnieją nadal, a my, franciszkanie, w porównaniu z innymi zakonami, mamy ciągle dużo powołań. A wreszcie kwestia publicznego zgorszenia: ilu braciom z zakonu, ilu osobom świeckim dałeś zły przykład, opuszczając zakon? Nie zastanawiałeś się nigdy nad tym? — Chcę to wyrażenie powiedzieć: nie mówię, że franciszkanie planowo i świadome niszczą Kościół. W równym stopniu ja i ty, jesteśmy nieświadomymi ofiarami działań, których celem jest najpierw osłabienie Kościoła, a później zadanie mu śmiertelnej rany. Franciszkanie nie są świadomi, że z Kościołem dzieje się coś naprawdę katastrofalnego. Nawet jeśli widzą kryzys Kościoła, to tłumaczą go tak samo, jak czyni to Stolica Apostolska: zjawiskami socjologicznymi, industrializacją, migracją ludzi ze wsi do miast, zmianą paradygmatów cywilizacyjnych, nową mentalnością, nową obyczajowością, tzw. postmodernizmem kulturowym. Tragizm obecnej sytuacji polega także na tym, że już w latach 70. papież Paweł VI z przerażeniem alarmował, że Kościół zmierza do samozniszczenia. Od tego niezwykłego stwierdzenia minęło już prawie czterdzieści lat, tragiczna sytuacja ciągle się pogłębia, a my słyszymy z ust kolejnych namiestników Chrystusa, że Kościół przeżywa wiosnę, że nigdy papieże nie byli tak szanowani, podziwiani i kochani przez cały świat — nawet przez wrogów Kościoła — jak dzieje się to w naszych czasach. O tym cały czas mówię: Kościół jest w ruinie, ponieważ przyczyniają się do tego sami katolicy, choć nie wiedzą o tym. Kiedy zrozumiałem to, sumienie coraz mocniej przynaglało mnie do dokonania wyboru: albo zostaję w zakonie i dalej robię to, co niszczy Kościół, albo odchodzę z zakonu i zaczynam pracować z tymi, którzy walcząc o przywrócenie i zachowanie Tradycji, ratują Kościół.
— Słowa, słowa, słowa… Zobaczmy, jak długo będziesz „wojownikiem” Tradycji… Na pewno przy pierwszej większej trudności wrócisz — jeśli wcześniej nie okaże się, że jest już za późno — do tej ręki, która karmiła cię przez ostatnie 25 lat… — Nie zrobiłem nic ponad to, że dokonałem wyboru. Dobrego wyboru. Nie mogłem już dłużej trwać w wewnętrznym rozdarciu. Nie mogłem dłużej odprawiać Novus Ordo Missae, wiedząc, że Pan Bóg nie odbiera z tego należnej czci. Podobnie jak ty, ja również opiekowałem się wspólnotami Odnowy w Duchu Świętym, grupami oazowymi, odprawiałem Msze dla neokatechumenatu. Wiem dobrze, co dzieje się w tych ruchach. Jak lekceważąco traktowany jest tam choćby tylko Najświętszy Sakrament… Jak kapłani traktują nową Mszę? Czym ona jest dla nich? Na początku lat 90. uczestniczyłem w kilkudniowym spotkaniu w jednym z katolickich klasztorów w Polsce, to nie było u franciszkanów. Widziałem, jak pewien bardzo znany zakonnik w czasie Mszy udzielał Komunię św. wszystkim biorącym udział w tym spotkaniu: katolikom, prawosławnym, buddystom, joginom, ateistom, gnostykom i czcicielom Gai. Dwadzieścia lat gryzłem się z tym, zastanawiałem się nad tym wydarzeniem. Przez tyle lat widok tego okropnego bluźnierstwa nie dawał mi spokoju. Dopiero niedawno zrozumiałem, dlaczego tak potworne profanacje dzieją się nawet w klasztorach. Nie jest to żadna teoria spiskowa, ale fakty: Kościół jest niszczony. I to nie tylko przez wrogów. Robią to również katolicy, w większości nie wiedząc o tym. Czy miałem do tego przykładać rękę? Kiedy to zrozumiałem, dalsze wnioski nasuwały się same. Opuszczenie zakonu było dla mnie decyzją dramatyczną, ale jedyną z możliwych. Mam spokojne sumienie. Nie czuję się winny, że kogoś zgorszyłem. Nie można zgorszyć się tym, że ktoś czyni dobro — jest to niemożliwe choćby tylko z logicznego punktu widzenia. Dokonałem wyboru dobra, zrobiłem dobrą rzecz. Jeśli moja decyzja budzi kontrowersje, to jedynie z tego powodu, że większość katolików nie rozumie obecnej, tragicznej sytuacji. Mam nadzieję, że dzięki mojej decyzji przynajmniej niektórzy franciszkanie zadadzą sobie pytanie: być może naprawdę z Kościołem nie dzieje się tak wspaniale, jak się to powszechnie przedstawia?
— Nie rozczulaj się nad sobą. Tak jak każdy z nas, również ty rozkrzewiałeś „ducha Asyżu”, promowałeś ekumenizm, wolność religijną, demokratyzację życia zakonnego. Dla nas, franciszkanów, przestałeś już być wiarygodny. Nigdy nie staniesz się wiarygodny dla ludzi z Bractwa. — W pracy apostolskiej, w działaniach duszpasterskich zawsze kierowałem się dobrą wolą. Ponadto byłem pewien, że to, co robię, musi być dobre, skoro tego wymagali ode mnie przełożeni, skoro na wszystkie moje działania wyrażali zgodę. Promując „ducha Asyżu”, działalność na rzecz ochrony świata, zwierząt i innych stworzeń, promując spotkania międzyreligijne i ekumenizm, naprawdę byłem przekonany, że czynię dobro. W klasztorach franciszkanie organizują festiwale sztuki, muzyki, seanse filmowe, są tam kawiarenki, dyskoteki dla młodzieży itp. Z tego wszystkiego byłem dumny. Cieszyłem się, że mogę propagować w mediach naszą pracę duszpasterską. Subiektywnie byłem pewien, że czynię dobro. Ale obiektywnie czyniłem zło, szerzyłem błędy… Żałuję tego. Dzięki poznaniu katolickiej Tradycji, dzięki spotkaniom z kapłanami Bractwa zrozumiałem, że muszę zawrócić z błędnej drogi.
— Nie bądź naiwny. Nie jesteś pierwszą osobą, która próbuje ułożyć sobie życie poza zakonem. Byli tacy przed tobą, którzy chcieli reformować zakony, diecezje a nawet cały Kościół. Niektórzy z nich wytrzymali w Bractwie kilka godzin, inni kilka dni, jeszcze inni kilka tygodni. Najwytrwalsi, co równie dobrze może oznaczać — najbardziej naiwni — wytrzymali kilkanaście miesięcy… — Dziękuję za przypomnienie, że jestem kolosem, stojącym na glinianych nogach. Sumienie zapewnia mnie, że dopóki jestem posłuszny Panu Bogu, dopóki żyję tak, jak oczekuje tego ode mnie Kościół święty — dopóty idę dobrą drogą. Nie chcę naprawiać żadnego zakonu — to ja sam chcę być codziennie „naprawiany” przez Pana Boga. Nie chcę reformować Kościoła — najmądrzejsze, co mogę zrobić, to pozwolić, żeby Kościół reformował mnie. Mam pewność, że żyjąc według Tradycji, robię to, czego oczekuje ode mnie Pan Bóg. Poza tym Bractwo istnieje nie tylko w Polsce, jego członkami od wielu lat są byli zakonnicy.
— Wobec tego może byś się pochwalił swoimi sukcesami ostatnich sześciu miesięcy? Cóż takiego otrzymałeś w Bractwie, czego wcześniej nie miałeś w zakonie? — Jeśli pytasz na serio, to odpowiem ci, że pierwsze, co otrzymałem w Bractwie, to bolesna lekcja prawdy o sobie. Mam wiele różnych braków. Jednym z nich, dużym, jest brak porządnej, tomistycznej formacji intelektualnej. A jako ciekawostkę powiem ci, że kilka zwyczajów, jakie zastałem w Bractwie, zupełnie mnie zaskoczyło. Zacznę od spraw drugorzędnych. Na obiad podawane jest zawsze jedno danie na jednym, płaskim talerzu. To dla mnie ogromna nowość, bo całe życie jadłem na obiad dwa dania na dwóch talerzach. W przeoratach Bractwa nie ma telewizora ani radia. W każdym klasztorze franciszkańskim jest przynajmniej jeden telewizor, każdy zakonnik ma w pokoju radio. Mieszkałem kiedyś kilka lat w takim klasztorze, gdzie przełożony oglądał swój ulubiony serial telewizyjny nawet w refektarzu, podczas wspólnej kolacji. Tak był zafascynowany przygodami pewnej brazylijskiej rodziny, że nie chciał przegapić żadnego odcinka. Po modlitwie wieczornej w Bractwie panuje cisza. W klasztorach franciszkańskich jest to nie do pomyślenia. Bractwo nie jest zakonem kontemplacyjnym, więc bieżące informacje można śledzić w internecie, jest wspólna sala komputerowa. To też jest nowość, bo w naszych klasztorach już od wielu lat każdy zakonnik ma całodobowo dostęp do internetu we własnej celi. Poza tym w czasie ostatniego pół roku robię coś, co nie zdarzało mi się wcześniej: często rozmyślam o rzeczach ostatecznych — o mojej śmierci, o sądzie Bożym, o wiecznej karze i wiecznej nagrodzie. Jest w tym coś fascynującego.
— Twoje wyliczanki są niepoważne. Opuściłeś zakon tylko po to, żeby mieć kilka prozaicznych ograniczeń w codziennym życiu? Ilu ludzi nie ma w domu telewizora, ilu je na obiad jedno danie? Czy w zakonie ktoś zakazywał ci rozmyślania o śmierci? — Masz rację, musi być w życiu coś ważniejszego niż zupa czy serial telewizyjny. Msza święta Wszechczasów — to jest coś nowego i wyjątkowego! Nie zrozumie tego ktoś, kto nie jest kapłanem. Co więcej, jeśli jesteś kapłanem i całe życie odprawiałeś jedynie novus ordo Missae, to również nie zrozumiesz, o czym mówię. Powiem tylko tyle, że nie chcę już nigdy wracać do odprawiania nowej Mszy. Dlaczego? Bo nie chcę zasmucać i obrażać Pana Boga. Bo nie chcę stracić wiary. Bo chcę, żeby Msza święta w moich rękach pozostała tym, czym uczynił ją Chrystus — Ofiarą przebłagalną, a nie eucharystyczną biesiadą z udziałem przewodniczącego spotkania.
— No, bracie, wiedz, że tym ostatnim wyznaniem być może na zawsze straciłeś ostatnich życzliwych ci ludzi… I zyskałeś nowych przeciwników… — Są granice, których przekraczać nie wolno. Są rzeczy, których ludziom robić nie wolno. Fakty są takie, że ryt nowej Mszy skonstruowali ludzie do tego nieuprawnieni. Nikt z ludzi, tym bardziej niekatolicy, nie mają prawa majstrować przy sprawach, które ustanowił swoją powagą Pan Bóg i Kościół święty. Ja zająłem miejsce po właściwej stronie. Nie chcę poprawiać Pana Boga, nie chcę reformować Kościoła i jego dzieł. Chcę zbawić swoją duszę i pomóc w dziele zbawienia innych dusz.
- Słuchając ciebie, ma się wrażenie, jakbyś dopiero w Bractwie złapał wiatr w żagle. Jaki więc masz plan na najbliższe miesiące, jakie zadania wyznaczyli ci w Bractwie? Jak dużo w skali miesiąca planujesz uratować dusz przed potępieniem? Dali ci jakieś limity? Ile dusz: pięć, dziesięć, piętnaście? — Ty i ja mamy to samo zadanie: uratować siebie oraz innych ludzi przed potępieniem. Musimy poznać Pana Boga, musimy kochać Go i służyć Mu. Musimy znać Tradycję Kościoła i przekazywać ją innym. To jest mój plan na życie. Tyle ludzi nie ma najmniejszego pojęcia o złej sytuacji Kościoła, nie zna katolickiej Tradycji. Mnóstwo osób marnuje swoje życie, poświęca swój cenny czas na rzeczy trzeciorzędne, zupełnie nieważne. Dobrze, że jest na świecie i w Polsce Bractwo Św. Piusa X, które przypomina, co jest naszym pierwszym i najważniejszym obowiązkiem.
— A zatem powiedziałeś już swoje ostatnie słowo? — Jedyne, co chcę w życiu, to być posłusznym Panu Bogu i Kościołowi. Chcę pełnić Jego wolę. Ogromnie zależy mi na tym, żeby po śmierci znaleźć się we właściwym miejscu. Ostatnie słowo nie należy do mnie, ale do Tego, który jest Słowem. Na początku Słowo stworzyło świat, chociaż nikt z ludzi tego nie widział. Ale na pewno wszyscy ludzie na własne oczy to Słowo zobaczą: pierwszy raz po swojej śmierci, a drugi — na końcu czasów. Wówczas to Słowo nas osądzi i nagrodzi tych, którzy Je poznali i pełnili Jego wolę. Ω
o. Witold Pobiedziński
Tym razem premierowi Tuskowi nic nie zakłóciło urlopu
1. Po ponad tygodniowym pobycie na urlopie we włoskich Dolomitach wrócił do Polski premier Donald Tusk, jak to pokazał na zdjęciu jeden z tabloidów, nieogolony i bardzo zmęczony. Tym razem premierowi nic nie zakłóciło szusowania na nartach, choć Polaków, a jakże, dotknęły w tym czasie przynajmniej trzy wydarzenia, które szefowi rządu powinny spędzić sen z powiek. Przypomnijmy tylko, że w styczniu 2011 roku podczas pobytu premiera w Dolomitach, generał Anodina ogłosiła raport MAK o przyczynach katastrofy smoleńskiej. Premier z dwudniowym opóźnieniem wrócił na parę godzin do Polski, zorganizował konferencję prasową i w zasadzie zgodził się z głównym przesłaniem raportu, że głównymi winowajcami katastrofy byli polscy piloci i „pijany” generał Błasik. Po tej konferencji specjalny samolot zawiózł premiera z powrotem we włoskie Dolomity. Z kolei w styczniu 2012 roku mieliśmy apogeum konfliktu rządu z lekarzami wokół tzw. ustawy refundacyjnej. Wprawdzie rząd wycofał się z niektórych przepisów restrykcyjnych wobec lekarzy ale dalej wystawiali oni masowo recepty z pieczątką „refundacja do decyzji NFZ”. Ten konflikt i poważne utrudnienie pacjentom dostępu do leków refundowanych, nie okazało się dla premiera Tuska na tyle ważne, żeby przerwać jego urlop.
2. W styczniu 2013 roku premier spokojnie odpoczywał, choć w tym czasie pojawiły się w Polsce informacje o zdarzeniach uderzających w polskie społeczeństwo, będących efektem jego nieudolnych pięcioletnich rządów. Podczas debaty nad budżetem na 2013 rok w Senacie wiceminister finansów Hanna Majszczyk przyznała, że w budżecie za 2012 rok, zabrakło aż 16 mld zł wpływów podatkowych głównie z VAT, akcyzy, CIT i podatku od gier. Najbardziej dotkliwa pomyłka dotyczy podatku VAT. Dochody budżetowe z tego tytułu miały być o aż 12 mld zł (o około 10%) większe niż w 2011, choć nie przewidywano kolejnej podwyżki jego stawek. Okazało się, że dochody z VAT były o ponad 12 mld zł niższe niż planowano i niższe nominalnie od wpływów z tego podatku w roku 2011. Wszystko to wydarzyło się w sytuacji kiedy wzrost PKB w 2012 roku przekroczy 2%, a inflacja przez większość roku była blisko 2-krotnie wyższa od tej planowanej (dochody z VAT powinny być więc wyższe od planowanych). Jest to sytuacja, która ma miejsce pierwszy raz od momentu wprowadzenia tego podatku czyli od roku 1993 i bez dogłębnego wyjaśnienia jej przyczyn grozi wręcz załamaniem wpływów z podatku VAT w roku 2013.
3. W tym samym czasie opinia publiczna w Polsce została poruszona informacją, że włoski koncern Fiat, zwolni ze swojego zakładu w Tychach ponad 1500 osób czyli blisko jedną trzecią załogi. Zakład w Tychach to najnowocześniejsza i najbardziej efektywna ekonomicznie cześć włoskiego koncernu Fiata, a mimo tego kierownictwo firmy jeszcze na przełomie 2009 i 2010 roku pod naciskiem rządu Berlusconiego, zdecydowało o umieszczeniu produkcji nowego modelu Pandy w zakładzie pod Neapolem, gdzie produkcja będzie znacznie droższa. Efektem tamtej decyzji, są teraz te ogromne zwolnienia w zakładzie Fiata w Tychach, a za nimi zapewne pójdą zwolnienia w zakładach kooperujących (szacuje się,że z jednym miejscem pracy w fabryce samochodów związane jest od 7 do 10 miejsc pracy u kooperantów). Na przełomie 2009 i 2010 roku nie było stosownej reakcji rządu Tuska na decyzję Włochów i teraz przychodzą tego efekty, dramatyczne dla rynku pracy na Śląsku i w całej Polsce.
4. W pierwszych dniach stycznia, pojawiła się kolejna dramatyczna informacja z rynku pracy, że na koniec grudnia 2012 roku, stopa bezrobocia wzrosła do 13,3% czyli bez pracy było aż 2 miliony 140 tysięcy Polaków. Tylko w ciągu dwóch ostatnich miesięcy 2012 roku, bezrobocie wzrosło o blisko 150 tysięcy i wszystko wskazuje na to, że w kolejnych miesiącach nowego roku bezrobocie, będzie rosło przynajmniej o 80 tysięcy nowych bezrobotnych miesięcznie.
Na rynku pracy szykuje się tej wiosny prawdziwy dramat, natomiast rząd Tuska jest pełen optymizmu, ponieważ minister Rostowski ciągle blokuje około 7 mld zł środków Funduszu pracy na aktywne formy ograniczania bezrobocia.
5. Choćby tylko te 3 informacje, powinny na tyle zaniepokoić premiera Tuska, żeby przerwać urlop, wrócić do kraju i zainteresować się skutkami swojego rządzenia i powołanych przez siebie ministrów. Gdzie tam, spokojnie spędził urlop z rodziną za granicą, wrócił z niego bardzo zmęczony i dopiero teraz będzie odpoczywał w Alejach Ujazdowskich.
Kuźmiuk
Wilhelm Röpke - zapomniany pionier ekonomiiWilhelm Röpke był jednym z najlepiej zapowiadających się ekonomistów Europy. Uczeń i słuchacz prywatnych seminariów Ludwiga von Misesa, habilitował się jako najmłodszy niemiecki profesor już w wieku 23 lat, z badań nad cyklami koniunkturalnymi. Jego nauczyciel wymienił go jako jednego z autorów najlepszych prac na ten temat. A jednak poświęcił się socjologii i rewizji filozoficznego liberalizmu, co z czasem zbliżyło go to do pozycji, które dzisiaj opisalibyśmy jako wybitnie konserwatywne. Röpke był zatem konserwatywnym neofitą i stał się nim dosyć późno. Wcześniej, przez większość życia, określał swoje idee mianem „socjologicznego liberalizmu”, jakiego używała duża część szkoły fryburskiej (także Rüstow czy Müller-Armack). W środku zainteresowania ekonomicznych, socjologicznych, historycznych czy politologicznych analiz nie była już całkowicie odseparowana nomada jak w źródłowym liberalizmie, ale jednostka, która osadzona była w społecznych zgrupowaniach – rodzinie (jednostce funkcjonalnej), cechu, zawodzie, przedsiębiorstwie, gminie, państwie, kościele, cywilizacji. Była to jednostka, która funkcjonuje w określonym porządku (ordo) i która bez danego porządku nie jest w stanie pokonać osamotnienia, znużenia, umasowienia ani nawet uratować liberalizmu przed samym sobą . Takie stanowisko, jak i konsekwentna subsydiarność mocno zbliżyło ordoliberałów, jak i samego Röpkego, do chrześcijańskiego personalizmu. Kogo z upodobaniem cytuje w swoich socjologicznych rozprawach Röpke? Vogelina, kard. Manninga, Kirka, Chestertona, J.Św. Leona XIII, Brunninga, Ortega y Gasseta, Le Bona, Tocqueville’a. Z drugiej strony, w ekonomicznych rozprawach jest równie dużo odniesień do Hayeka, Misesa, Bastiata, Knighta czy Euckena, zatem bliskich znajomych mocno popierających wolną przedsiębiorczość, z których tylko Eucken był osobą wierzącą (Bastiat na katolicyzm nawrócił się dopiero pod koniec życia). Dlaczego zatem Röpke, choć sam popierał demokrację (co prawda w wydaniu szwajcarskim) i wolną przedsiębiorczość, miał przejść na pozycje konserwatywne lub reakcyjne? Nie obejdzie się bez kontekstu. W 1930 Röpke skrytykował program i przepowiedział brutalność rządów NSDAP. Wobec tego Röpke został zmuszony do emigracji po dojściu nazistów do władzy w 1933 i udał się na emigrację. Rok 1933 – rok dojścia do władzy przez krytykowanych przez niego narodowych socjalistów (których nazwał „nowymi barbarzyńcami”), rok smutku, gdyż jak pisał o nim w liście Rüstow, prof. Wilhelm Röpke był wielkim patriotą, toteż emigracja była dlań podwójnie dlań bolesna. Oczywiście Röpke patriotą nie był bezkrytycznym. Sam miał powiedzieć, że „kocha, to co niemieckie ale nienawidzi tego, co pruskie”. Zatem gdy toczyła się wojna, Röpke pisał w szwajcarskim zaciszu o kryzysie czasów obecnych. Gdy narodowi socjaliści ponieśli militarną klęskę, na świecie oczekiwano podobnej rozprawy z socjalistami „internacjonalistycznymi”, czyli komunistami zza żelaznej kurtyny. Spora część życie Röpkego, ale także pozostałych ordoliberałów i przedstawicieli innych odłamów liberalizmu, jak Hayek czy Mises, upłynęło na intelektualnej rozprawie z komunistami. Gdy jednak tzw. „Austriacy” wytoczyli batalię na polu ekonomii, Röpke walczył także na polu socjologii i etyki. Dosięgnięcie źródła poparcia dla czerwonego i brunatnego socjalizmu, jakim było umasowienie, proletaryzacja i sekularyzacja moralności, stały się automatycznie krytyką liberalizmu, który wobec tych społecznych problemów przyjmował pozycję wygodnego nie-interwencjonizmu, którą cytowany przez Röpkego Eric Vogelin określił mianem „społecznego agnostycyzmu”.
Liberalizm, jako połączone dziedzictwo antyku i chrześcijaństwa Nasz nowoczesny świat staje się bezsprzecznie teatrem maskowym ideologii, podczas którego nikt już tak naprawdę nie wie, co się skrywa za wypowiedzeniem danego słowa. Nasze dzienne słownictwo jest przepełnione wyrażeniami jak „demokracja”, „reakcja”, „kapitalizm”, „socjalizm”, „faszyzm”, które zaprzeczają celowi języka, jakim jest międzyludzkie porozumiewanie się za pomocą precyzyjnych wyrażeń. (…) Najbardziej temu [szaleństwu] poddane zostało pojęcie „liberalizmu”. Wszędzie termin „liberalizm” stał się zdaniem Röpkego pojęciem określającym egoizm, syte mieszczaństwo, niewrażliwość, społeczną surowość, a celować w tym mieli szczególnie niemieccy romantycy. Jako swoje społeczne przeciwieństwo określili go wszyscy współcześni tyrani:
„Oni mówili nam, że są socjalistyczny, demokratyczni, nacjonalistyczni czy romantyczno-korporacjonistyczni (...). Tak, oni uprawiali cynizm tak daleko, że przyznawali sobie nawet referencję [do] Chrześcijaństwa. (…) Ci znawcy masowej duszy, którego wyrazem byli oni sami, wiedzieli aż za dobrze, że nie zdobędzie się poparcia ideami tolerancji, osobowości, wolności i prawa. Chcieli masowe emocje rozpalać za pomocą socjalizmu i nacjonalizmu, które najlepiej odpowiadają umasowionej duszy i dzięki temu mieszanka stawała się dynamitem, który wysadził świat w powietrze”.
Na dalszej stronie do całościowego kryzysu zostaje dołączony także kryzys liberalizmu, który doczekał fazy rozpadu nawet leksykalnego – liberałami nazywali się zarówno angielscy laburzyści, amerykańscy republikanie jak i szwajcarscy konserwatyści. Röpke nawołuje do naprawy pojęcia liberalizm. Jego zdaniem, liberalizm jest tożsamy z europejskim dziedzictwem antyku i chrześcijaństwa. To dziedzictwo zostaje przeciwstawione Rousseau i modernistycznym demokratom, którzy wynaleźli absurdalne pojęcie „kolektywnej wolności”. Liberał jest humanistyczny, anty-autorytarny, racjonalistyczny (w sensie używania rozsądku danego każdemu człowiekowi) jest uniwersalistą (przeciwstawiając nacjonalizmowi lokalny patriotyzm), sceptykiem, człowiekiem, który opowiada się za stabilną walutą, decentralizacją polityczną i „męsko sprzeciwia się cesarzowi, gdy ten żąda więcej, niż mu się należy”. I choć między liberalizmem a demokracją istnieje pokrewieństwo, jest ono niewolne od napięć.. Röpke wielokrotnie krytykuje kulturowe spłaszczenie w wyniku „masowej demokracji” (Massendemokratie). Zatem wiemy już, że jakobińska, modernistyczna demokracja i ateistyczny liberalizm są przeciwstawione liberalizmowi w wydaniu Röpkego. Sam zapewne plasuje się na pozycji szwajcarskich konserwatystów (a sam siebie nazwał był „liberalnym konserwatystą”), gdyż to właśnie Szwajcarię uznaje za „przykładowy kraj” i wzór do naśladowania. Dodajmy, że podczas przymusowej emigracji niemiecki ekonomista przebywał zarówno w Stanach Zjednoczonych i w Konfederacji Szwajcarskiej. I o tyle o pierwszym mówił później m.in. jako o kraju społecznych nomadów, to o tyle sympatię do kraju Helwetów żywił do końca życia. Miał być on ucieleśnieniem pogodzenia rozumu z wiarą, tradycji z nowoczesnością.
Wszystkie wypaczenia racjonalizmu Niewątpliwy cień na życie niemieckiego ekonomisty położyła emigracja i czas, gdy świat walczył z jednym totalitaryzmem i czekał na rychliwą walkę przeciwko drugiemu. Wielu współczesnych Wilhelmowi Röpkemu zaangażowało się zatem w tę bezpardonową walkę, jednocześnie dążąc do znalezienia źródeł przyczyn problemu. To między innymi wtedy przyjaciel Röpkego, Alexander Rüstow, wydaje swoją niemal 1700-stronicową trylogię „Ortsbestimmung der Gegenwart” („Lokalizacja teraźniejszości”), uniwersalną krytykę całej ludzkiej historii. To wtedy Alfred Müller-Armack wydaje „Diagnose unserer Gegenwart” („Diagnoza teraźniejszości”), gdzie grzebie swoje wcześniejsze nadzieje związane z nazizmem. Bezpardonowe rozliczenie z brunatnym totalitaryzmem i oczekiwanie podobnego rozrachunku z czerwonym berserkiem staje się nadrzędnym celem w życiu ordoliberałów. Sięgnięcie do historii idei, najpierw ekonomicznych, a potem filozoficznych sprawiło, że odkryli oni, iż decydująca walka rozgrywa się nie na polu ekonomii czy polityki, tylko na polu wartości, wobec którego wszystkie pozostałe obszary (także ten ich „pierwotny”, jakim była ekonomia) są obszarami wtórnymi. Dla Röpkego ekonomia i etyka były tak samo ważne. Konflikt z komunizmem był dla niego przede wszystkim konfliktem wartości, a nie produkcyjnym wyścigiem zbrojeń, polegającym na prześciganiu się w produkcji nowych lodówek, samochodów czy pralek. I choć z drugiej strony ordoliberałowie przestrzegali „romantyków” przed kompletnym lekceważeniem gospodarki, to, choć sami byli ekonomami, przestrzegali przed zgubnym wpływem „czystego ekonomizmu”. Ekonomizm miał być próbą kwantyfikacji tego, co w swojej istocie było niematerialne, myślenie w arbitralnie tworzonych agregatach, za pomocą wyłącznie mechanicznych procesów i podlegających bezwzględnej racjonalizacji. Komercjalizację wszystkich dziedzin życia uważa za „ostrą truciznę dla prawdziwej kultury”, niszczącą „prawdziwe piękno w życiu”. Nie da się ukryć, że to ostrzeżenie jak ulał pasuje do naszych czasów. Röpke za pomocą najwyższych wyrazów potępia handel tym, co w życiu prywatne – np. intymnością (Walka z tabu jest bezsensowna, gdyż po jej zwycięstwie nie zostaje nic). I choć trzyma się swojego uznania dla wolnorynkowej gospodarki (jak można ocenić po duchu napisanego przez niego podręczniku ekonomii „Die Lehre von der Wirtschaft”), to całe życie zastanawia się i rozważa przypadki, w których merkantylizacja i komercjalizacja przynosi społeczne niekorzyści. Wszystko znowu rozbija się o wartości niematerialne, o wypaczoną wolność grzebiącą swoją właściwą istotę. Żeby zrozumieć stanowisko fryburskiego ekonomisty, należy jeszcze raz podkreślić próbę socjologicznego i ekonomicznego wyjaśnienia genezy dwóch kolektywnych ideologii i ich realizacji w praktyce. Zarówno komunizm (=realny socjalizm), jak i narodowy socjalizm bazują (rzekomo) na nauce. Ten pierwszy to „produktywność okupiona nędzą”, odznaczają się konstruktywizmem mający, na celu totalną przebudowę człowieka, oświeceniowa hybris i superbia. Fanatyczny ideolog racjonalizmu będzie jednocześnie fanatycznym konstruktywistą, który za nic będzie miał wszystko to, co spontaniczne, dane, przekazane. Dla niego nie ma rzeczy, której nie dałoby się skalkulować, nie ma rzeczy, którą trzeba brać pod uwagę, aby zaprzestać realizacji swojego ideału człowieka, a także idealnego ustroju społecznego. Taki człowiek będzie dążył do zniszczenia wszystkiego, co wyda mu się irracjonalne i przeszkadzające wyzwoleniu człowieka, tudzież wszystkiego, co wyda mu się sprzeczne np. z surowym celem jak największej produktywności. To samo tyczy się narodowego socjalizmu, przed którym Röpke ostrzegał już w 1930, celującego w wyhodowanie „nad-Niemca”.
Konstruktywizm miał być pochodną racjonalizmu. Ten z kolei bardzo łatwo wypaczał swoją istotę, gdy brakowało jej chrześcijańskiej skepsis. Niemiecki ekonomista krytykuje świecki liberalizm za błędy i wypaczenia obecnego kryzysu. Świecki liberalizm ma trzy odsłony, pierwszym jest pogląd na funkcje rozsądku (i co za tym idzie, wartości) – czyli racjonalizm, drugim jest pogląd na stosunek do społeczeństwa – czyli indywidualizm, trzecim, na pogląd na ekonomię, czyli liberalizm gospodarczy. Liberalizm miał zawieść na każdej z tych płaszczyzn. Jeśli dominującym prądem myślowym staje się ekstremistyczny racjonalizm, który nie toleruje niczego, czego nie można objąć umysłem, cała epoka jest narażona na władców-despotów, którzy nie będą tolerowali niczego, co przeszkadza im na drodze do urzeczywistnienia (niby)racjonalnych planów przebudowy społeczeństwa. Röpke mówi nawet o nieuchronności tego procesu. Społeczeństwo rozpatrywane jako całość jest jednak czymś innym niż prostą sumą pojedynczych monad. Röpke zatem zbliża się do holizmu. Z sekularystycznym liberalizmem, (który został później odziedziczony przez oba socjalistyczne reżymy) łączy się także progresywizm, na którym Röpke nie pozostawia suchej nitki. Jako źródło romantycznej absolutyzacji rozumu Röpke wskazuje Francję i Saint-simonistów. Saint-simonizm miał być w kolei jedną z twarzy emancypacji nauki, chęci totalnej racjonalizacji i kultu produktywności. Nauka, której celem jest stwierdzenie obiektywności i przydatności, przez cały XVII i XVIII wiek nie napotkała we Francji tego, co w Anglii sformułowano jako sceptycyzm. Romantyczne, rousseo’wskie nastawienie do roli jednostki i niezmożona wiara w rozum okazały się połączeniem zabójczym. Społeczny konstruktywista za wszelką cenę będzie próbował przypasować społeczeństwo do racjonalistycznych miarek i nie będzie zważać na nic. Będzie odznaczać się ślepotą wobec życia, historii, socjologii. Jego postawami będzie scjentyzm i pozytywizm, a poszczególnymi odmianami: behawioryzm, biologizm, historyzm, pragmatyzm (czyli orientowanie się za wszelką cenę na to, co akurat jest), ewolucjonizm, genetyzm, objawem codzienności mania kategoryzowania i formułowania wszystkiego („terminologizm”). Ta „pycha rozumu”, jak chętnie za swoim austriackim przyjacielem Hayekiem mówi Wilhelm Röpke, musiała doprowadzić w końcu do katastrofy. Wiara w rozum doprowadza ostatecznie do wypaczeń w tej sposób, gdyż wszystko, co otrzymuje nimb „bycia naukowym”, staje się absolutem, w który należy wierzyć, mimo, że nie wszyscy mają możliwość stwierdzenia faktycznej prawdziwości. Język kwantytatywno-matematyczny stawał się językiem fanatyków. Ci fanatycy będą domagali się totalnej władzy także nad tym, co w życiu daje się opisać tylko poprzez jakość, strukturę, ciągłość i kształt, które nie dają się zmierzyć, które domyślnie egzystują jako „niedokładne”, subtelne, jakościowe, dające się opisać tylko językiem personalnym bądź też historyczno-literackim. O statystykach Röpke wypowiada się np. jak o nowej kaście wróżbitów. Na tym jednak nie kończy się straceńcza epopeja racjonalizmu. Pogarda dla wszelkiego, co wydaje się nie pasować do języka nauki (racjonalizmu), kąsa trucizną krytycyzmu. Naukowy scjentyzm działa jak dynamit wobec wszystkiego, co zastane, gdyż wszystko to musi zostać poddane racjonalizującym-naukowym próbom. Wielkie plany „naukowo zorganizowanej ludzkości” snute przez saint-simonistów są tego najlepszym dowodem. Na końcu tej fałszywej dla racjonalizmu drogi stoją: krytycyzm, relatywizm, nihilizm, a gasnący entuzjazm planistów-optymistów szybko przeradza się w fatalistyczny pesymizm. Wiara w rozum polega na znalezieniu za pomocą rozumu środków do przezwyciężenia ludzkich braków. Żeby przezwyciężyć wszelkie braki, należy poddać wszelkie dziedziny życia racjonalizacji, będącej środkiem totalnej emancypacji człowieka, a w imię tego celu progresywiści są gotów poświęcić wszystko. Krytyki nie wytrzymuje także radykalny indywidualizm. Röpke stawia tezę, że stawianie sobie naprzeciwko społeczeństwa i jednostki jest rzeczą fałszywą. Umasowienie społeczeństwa i indywidualizm idą ręka w rękę, gdyż umasowienie jest równoznaczne ze społecznym spłaszczeniem i rozpadem jego jako wspólnoty. Kult indywidualizmu jest potraktowany przez Röpkego jako kwas działający na społeczeństwo. Społeczeństwo masowe staje się przez niego zbiorem uzależnionych od państwa i codziennych „narkotika”, osamotnionych jednostek. Przekłada się to także na życie gospodarcze. Depersonalizacja i standaryzacja życia społecznego musi w końcu przełożyć się na depersonalizację i standaryzację (rozpad indywidualności, umasowienie) samego społeczeństwa, konkretniej jego członków. Ekonomiczny liberalizm także nie wytrzymuje próby samego siebie. Streszczenie poglądów ekonomicznych Röpkego podał w swoim opracowaniu Tymoteusz Juszczak („Ordoliberalizm. Historia niemieckiego cudu gospodarczego”), w skrócie: Niesprzeczne (ale mocno protegowane przez państwo) z laissez-faire siły na rynku powodowały jego monopolizację, kartelizację, umasowienie i tworzenie potężnych sił, wymuszających na państwie korzystna dla siebie decyzje i szkodzące tym samym reszcie społeczeństwa. Röpke mówi z potępieniem o „anarchii grupowej”. którą jednak konserwatywne rozwiązanie-korporacjonizm, miał tylko wzmocnić i doprowadzić do ostatecznej katastrofy. Aktywna polityka państwa miała sprzyjać decentralizacji państwa (administracyjnej, politycznej i gospodarczej), co miało sprzyjać polityce witalnej, np. Röpke opowiadał się za urbanistycznym planowaniem zdecentralizowanych osiedli ze swoistą agorą, centrum życia społecznego małych miejsko-wiejskich jednostek. Takoż w czasach kryzysu państwo nie miało pozostawać bierne. „Wtórna depresja” (sekundäre Depression), autorska będąca teoretycznym uzupełnieniem teorii cyklów koniunkturalnych Misesa, była określeniem samonapędzania się kryzysu poprzez pierwotne negatywne efekty. Państwo z nadwyżek budżetowych (dzisiaj marzenie ściętej głowy) powinno wypełnić powstałą w wyniku kryzysu lukę na problematycznym obszarze gospodarki.
Oczywiście Röpke polecał bardziej leczyć przyczyny kryzysu od jego skutków. Jak wszyscy ordoliberałowie, sprzeciwiał się inflacji, keynesizmowi i wiązaniu cen czy płac. Sprzeciwiał się reformie ponownie wprowadzającej w Niemczech obowiązkowe ubezpieczenie emerytalne – jako destruktora rynku kapitałowego. Przymusowe oszczędności na rzecz państwa powodowały zmniejszenie podaży kredytów, a co za tym idzie – wzrost oprocentowania i podrożenie kapitałów potrzebnym branżom produkcyjnym. Kiedy z kolei drożeje produkcja, drożeją wszystkie towary.
Röpke opowiadał się także za logistyczno-technologicznym wsparciem dla małych przedsiębiorstw, niestety brak było w jego pismach dokładniejszego opisu tej „pomocy”.
Wilhelm Röpke – interpretacja współczesna Jak bardzo był niemiecki ordoliberał sceptyczny wobec wszelkich ruchów emancypacyjnych, obiecujących ziemski raj i mających na celu zniszczenie wszystkiego, co zdawało się na drodze do tejże idylli przeszkadzać? Nieważne, czy czynnikiem totalnej emancypacji ma być totalitarne państwo, anarchistyczny indywidualizm czy ślepa, pozbawiona błogosławieństw rozumu wiara – za każdym razem musi prowadzić to do katastrofy i upadku. Te narkotyczne odpowiedniki religii, jakim stał się fanatyczny ateistyczny racjonalizm, libertariański (ówcześnie „laissez-faire”) fundamentalizm na punkcie „wolnego” (bezpaństwowego) rynku, nacjonalistyczna statolatria, scjentyzm, wypaczona reakcja – wszystkie muszą prowadzić do tego samego wyniku. Co gorsza, im bardziej umasowione, spłaszczone i anonimowe społeczeństwo, tym bardziej żyźniejszy grunt na wszelkie ideologie roszczące sobie prawo do totalizacji ducha, a skoro ducha – to i ciała i realności. I choć sam Röpke uważa siebie za liberała, jego liberalizm jest sprawą mocno dyskusyjną. Jego poglądy ekonomiczne różniły się od poglądów np. klasycznie liberalnych czy libertariańskich (silne, choć bezpartyjne państwo, walka z monopolami, społeczna kohezja [spójność] na pierwszym miejscu przed gospodarczym zyskiem), nie mówiąc o innych dziedzinach życia, gdzie Röpke, podsumujmy, odrzucił: progresywizm, scjentyzm, zeświecczenie, sekularny racjonalizm, skrajny optymizm, skrajny pesymizm antropologiczny, behawioryzm, terminologizm, demokrację masową, indywidualizm bez relacji do wspólnot, centralizm, kult produktywności i organizacji, krytycyzm, nihilizm, relatywizm, empiryzm, pozytywizm (zwłaszcza jurystyczny), wielkoobszarowy kapitalizm (monopolizm, kartelizm), biologizm, darwinizm społeczny oraz społeczny agnostycyzm. Podsumowując, z liberalnych popiołów wyłania się idea, której płomień aż nadto błyszczy konserwatyzmem. Feniks, którego iskry rozsiewają dobrą nowinę o tym, że każda jednostka potrzebuje communio z innymi ludźmi, potrzebuje być zintegrowaną, żywą, świadomą częścią społecznej kohezji – głównego toposu Wilhelma Röpkego. Kamil Kisiel
Emerytalna porażka rządu Indywidualne konta zabezpieczenia emerytalnego miało mieć 1,6 mln Polaków. Pieniądze trafiły tylko na 33 tys. kont Potwierdziło się to, o czym eksperci mówili od dawna, a czego rząd nie chciał słuchać. Brak realnej ulgi podatkowej przy wypłacie oszczędności spowodował, że nowy system indywidualnych kont zabezpieczenia emerytalnego (IKZE) poniósł porażkę. Łączna liczba kont założonych przez Polaków w minionym roku przekracza 500 tys. – wynika z ankiety „Rz" przeprowadzonej wśród instytucji finansowych. Co z tego, gdy zaledwie na kilka procent z nich wpłynęły jakiekolwiek pieniądze? Rząd w założeniu stworzył IKZE w celu zachęcenia Polaków do długoterminowych oszczędności. Miało to także osłodzić straty związane z obniżeniem przez gabinet Donalda Tuska składek przekazywanych do otwartych funduszy emerytalnych. Na początku 2012 r., gdy zostały wprowadzone nowe konta, szacunki wskazywały, że założy je przynajmniej kilkaset tysięcy osób. Zachęcić miała je możliwość odpisu wpłaty dokonanej na konto od podstawy opodatkowania. Rząd szacował, że w pesymistycznym wariancie na IKZE zdecyduje się w 2012 r. 10 proc. uprawnionych, czyli ok. 1,6 mln Polaków.
3,5 mld zł takie koszty budżetowe zakładał rząd w związku z systemem IKZE
– To ewidentna klapa tego rozwiązania – mówi Adam Sankowski, pełnomocnik Komitetu Razem, który w Sejmie złożył projekt zmian w IKZE. Komitet postuluje zamianę limitu procentowego wpłat na IKZE na kwotowy oraz zwolnienie wypłat od podatku dochodowego. Z podobnym wnioskiem we wrześniu 2012 r. wystąpił minister pracy do ministra finansów. Bezskutecznie. Tego, że IKZE nie wypaliło, są także pewni przedstawiciele oferujących je ubezpieczycieli i banków. – Nie spodziewamy się, żeby sprzedaż tego produktu była wyższa również w tym roku – uważa Radosław Gołaszewski z AXA Życie. Dodatkowe oszczędzanie daje nam szansę na zwiększenie przyszłej emerytury, która z ZUS i z OFE będzie oscylowała jedynie w okolicach 30 proc. ostatnich zarobków. Według rządu koszt ulgi podatkowej związanej z wprowadzeniem IKZE miał wynieść w 2013 r. w wariancie pesymistycznym, jeśli z IKZE skorzystają wszyscy uprawnieni, 3,5 mld zł, a w wariancie optymistycznym, gdy IKZE otworzy i wpłaci na nie pieniądze 10 proc. uprawnionych, 0,4 mld zł. Przy założeniu, że ponad 30 tys. Polaków założyło nowe konto w minionym roku, skutek budżetowy wyniesie zaledwie kilkanaście milionów złotych. Eksperci zastanawiają się, czy przypadkiem sabotowanie zmian przez Ministerstwo Finansów nie miało właśnie tego na celu. Katarzyna Ostrowska
14 Styczeń 2013 „Bez kapitalizmu nie ma demokracji”- powiedział w sobotę w stacji TVN 24 pan profesor Leszek Balcerowicz., największy ekonomista wszechczasów- a przynajmniej w Polsce. Zwolennik wolnego rynku, jak najbardziej, prywatnej własności- jak najbardziej, obniżenia podatków- jak najbardziej, i jak najmniejszej ilości państwa w gospodarce- jak najbardziej.. No i małej ilości biurokracji- co oczywiste- jak ma być w Polsce kapitalizm.. Bo kapitalizm to ustrój wolności gospodarczej i prywatnej własności.. A jaki ustrój jest budowany od dwudziestu dwóch lat w Polsce? Ano ustrój biurokratycznych regulacji, dopłat i dotacji, kontroli i osłabiania własności,, ustalania cen i rządów kasy biurokratycznej posiłkującej się ustawami, a jakże- uchwalonymi demokratycznie, czyli większością głosów parlamentarnych. Powiedzmy wprost: jest budowany ustrój socjalistyczny oparty o rządy biurokracji i różne gremia wymuszające demokratyczne decyzje poprzez Sejm- – większością demokratycznych głosów.. W czym udział ma oczywiście pan profesor Leszek Balcerwicz, który co innego mówi, a co innego robił- jak miał wpływ na władzę. 1 stycznia 1992 roku wprowadził był podatek CIT i PIT. Podatek VAT został wprowadzony 5 lipca 1993 roku, a pilotował go pan profesor Witold Modzelewski, żyjący zupełnie dobrze do dziś ze swoim Instytutem Podatkowym z doradzania przedsiębiorcom sprawy tego podatku. Jak go płacić jak najmniej- i nikt go nie turbuje ani go nie wsadza do więzienia, tak jak pana Krzysztofa Habicha, który swojego czasu też doradzał, jak nie płacić podatku VAT. I był nawet jednym z najbogatszych Polaków. Ale państwu się to nie podobało i państwo wsadziło go do więzienia.. Pan Krzysztof Habich nie opowiada w telewizji jak postępować z demokratycznym państwem prawnym, żeby się przed nim uchronić.. Za to opowiada o tym wszystkim pan profesor Witold Modzelewski.- specjalista od wprowadzania nosensownego podatku VAT.. Kosztownego, skomplikowanego i upierdliwego.. Dlaczego nikt nie rusza pana profesora Witolda Modzelewskiego? I może on swobodnie doradzać, oczywiście za stosowną opłatą- jak tego podatku płacić jak najmniej..? I też działa przeciwko państwu.. Wygadujący różne rzeczy w nośnikach propagandy wizyjnej i fonicznej, mało się nie udławią od słowa” demokracja”. Przynajmniej każdy z nich, podczas jednej rozmowy, raz musi to słowo wypowiedzieć – widocznie jest taki rozkaz.. No bo z jakiego innego powodu..? Pytanie, kto taki rozkaz wydaje? Przecież każdy wypowiadający słowo” demokracja” musi sobie zdawać sprawę, że za sprawą demokracji mamy taki wielki bałagan, a nie za sprawą państwa prawa, którego zaprzeczeniem jest demokracja.. i którego nie mamy, tak jak kapitalizmu.. I mieć nie będziemy, bo co robiłby te tabuny biurokratów, które z braku kapitalizmu oczywiście żyją.. W kapitalizmie musieliby się wziąć do jakiejś pożytecznej pracy.. A tak utworzą sobie spółkę państwową Inwestycje Polskie, za nasze pieniądze, na początek za 40 miliardów złotych(!!!)- i posady gotowe.. Jak będzie mało- to jeszcze dołożą sobie drugie 40 miliardów złotych, i hulaj dusza- piekła nie ma.. Pan premier Donald Tusk im w tym pomoże.. Wybeceluje ile potrzeba.. Ten model nie jest oczywiście żadnym kapitalizmem, bo być nie może.. Kapitalizm to system tworzenia dochodu na bazie prywatnej własności, a nie system grabieży prywatnej własności, żeby sobie pożyć na cudzy rachunek.. W dziewiętnastowiecznej Europie nie było rządów demokracji, były rządy prawa, w ramach monarchii chrześcijańskich- i był kapitalizm, czyli system wolnego rynku i prywatnej własności, który tu ustrój marksiści nazywali „ systemem wyzysku”.. Ten „ system wyzysku” został przez różnej maści marksistów zniszczony, i zastąpiony – poprzez demokrację- systemem wyzysku przez socjalistyczne państwa, które prywatną własność mają gdzieś głęboko, a wolny rynek jeszcze głębiej.. Bo co robiłyby te miliony demokratycznej biurokracji, gdyby w Europie nagle zapanował wolny rynek? I czy da się w obecnej sytuacji bankrutującego socjalizmu wprowadzić kapitalizm? I przywrócić do pracy miliony ludzi europejskich żyjących w obrządku socjalistycznym od co najmniej 1918 roku? Kiedy na pełną skalę społeczną i obywatelską zapanowała w Europie demokracja.. Od 1992 roku, ustawy podatkowe dotyczące PIT i CIT były nowelizowane przynajmniej 120 razy(!!!) I jeszcze będą nowelizowane przez walec sejmowy i demokratyczny, ile tylko się da-, żeby bałagan był jak największy… Im, większy bałagan podatkowy i prawny- tym doskonalsze demokratyczne państwo prawne urzeczywistniające zasady społecznej sprawiedliwości.. To chyba ciemne, pardon- jasne! Aż stanie się ciemność, bo trudno się niezgubić w tym gąszczu przepisów demokratycznego państwa prawnego i jego nowelizacji.. Od czego są prawnicy, którzy po tym bezprawnym labiryncie prowadzą przedsiębiorców ku jasności..? Za którą będzie jeszcze większa ciemność.. Tym bardziej, że coraz systematyczniej przystosowujemy się do cen europejskich, w tym do cen obowiązkowych ubezpieczeń samochodowych od odpowiedzialności cywilnej. Wczoraj propaganda zakomunikowała, że musimy mieć za jakiś czas podobne ceny ubezpieczeń, jak mają inni- mieszkający w Związku Socjalistycznych Republik Europejskich. No pewnie! Jak żyjemy w tym samym państwie- to powinniśmy mieć ceny zbliżone, a najlepiej- w imię różności- takie same… Bo równość jest fundamentem demokracji równościowej.. A ja pytam skromnie? A co z płacami? Jak zastąpią nam złotówkę – euro, po kursie powiedzmy- 1 euro- 5 złotych- to staniemy się dziadami w oczach.. Bo 2000 złotych- to będzie- 400 euro(???) A ile będzie kosztowało ubezpieczenie samochodu od odpowiedzialności cywilnej? W każdym razie panu profesorowi Leszkowi Balcerowiczowi bardziej chodzi o demokrację, niż o kapitalizm.. Mniejsza o kapitalizm, jak ekipy okrągłostołowe budują socjalizm.. No i przecież demokracja już jest- czasami zagrożona, jak do władzy pchają się obcy spoza okrągłego stołu.. Ale przecież jest.. I musimy znosić jej jarzmo.. I zawsze wychodzi obronną ręką. .Jak na razie! Szkoda, że zupełnego triumfu demokracji nie dożył zmarły wczoraj inny profesor- profesor Michał Kulesza” twórca „ reformy samorządowej”, polegającej na nabudowaniu na istniejącą biurokrację ,, jeszcze jednej biurokracji w postaci niepotrzebnych nikomu powiatów, tylko po to, żeby stworzyć dodatkowe zaplecze dla partii politycznych i demokratycznych obsiadających nasze państwo demokratyczne i prawne.. Było to wtedy, gdy premierem naszego kraju był jeszcze inny profesor- profesor Jerzy Buzek- twórca wszystkich wiekopomnych reform.. Które już wychodzą nam bokiem, tak jak powołanie powiatów biurokratycznych.. Ciekawe, że pan profesor Michał Kulesza był naprawdę specjalistą od powiatów.. Za Gierka te powiaty likwidował- a za BUzka- powoływał.. Gdyby pożył jeszcze ze dwadzieścia lat, być może byłby twórcą kolejnej reformy samorządowej polegającej na likwidacji powiatów.. Czy to nie wspaniałe, w ciągu swojego 65- letniego życia zrobić dwie wzajemnie sprzeczne rzeczy? I za obie zbierać owacje..
Teraz będzie miał swoje place i ulice- tak jak Gierek! Tak jak Donadl Tusk!
Pięć lat „smuty” w służbach specjalnych Premier Donald Tusk po rezygnacji Krzysztofa Bondaryka z funkcji szefa Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego powiedział, że nie miał do niego zastrzeżeń. Tusk podkreślił, że pięć lat pracy Bondaryka „było wzorowe”. Prawdopodobnie ta laurka miała ukryć rzeczywiste powody odejścia szefa ABW. Bezspornym faktem jest to, że służby specjalne od 2007 r. są kluczowym elementem ochrony rządów Platformy. Gdyby przez ostatnie pięć lat specsłużby funkcjonowały dobrze, nie doszłoby do wielu afer gospodarczych. Również tragedia z 10 kwietnia 2010 r. nie miałaby miejsca.
Imperium ABW Wpływ na pracę wszystkich służb specjalnych w Polsce ma ABW, która jest największa w kraju – posiada najwięcej funkcjonariuszy, ogromne środki finansowe, największe zasoby informacyjne, sięgające jeszcze czasów PRL, oraz kompetencje ustawowe. Budżet Agencji, w której służy ok. 6 tys. funkcjonariuszy, sięga 500 mln zł (dla porównania w SKW służy ok. 1100 funkcjonariuszy i żołnierzy, a budżet wynosi ok. 135 mln zł).
Należy również pamiętać, że Agencja, kiedy jej szefem był Krzysztof Bondaryk, uzyskała nowe przepisy prawne, które sprawiły, że stała się służbą nadrzędną wobec pozostałych. Takie uprawnienia ABW uzyskała też w sferze ochrony informacji niejawnych, telekomunikacji i zwalczania terroryzmu. W 2008 r. w strukturze ABW powołana została specjalna komórka – Centrum Antyterrorystyczne, w której służbę pełnią osoby z innych formacji, np. z policji, SKW, BOR, SWW i AWW. Jednak ta uprzywilejowana pozycja Agencji nie przełożyła się na efekty jej pracy. W ostatnim pięcioleciu można było zaobserwować stałą tendencję – spóźnione reakcje ABW w sprawach przestępstw gospodarczych i szpiegowskich, przy jednoczesnym silnym zaangażowaniu w działania przeciwko oponentom Platformy Obywatelskiej.
Kontrola krytyków rządu Ważnym elementem charakteryzującym działalność Krzysztofa Bondaryka w ostatnim pięcioleciu jest fakt, że po objęciu władzy przez Platformę w 2007 r. jedną z pierwszych operacji ABW było tzw. poszukiwanie korupcji w Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI. W tym celu Agencja wykorzystała fałszywe informacje niezweryfikowanego żołnierza WSI. Krzysztof Bondaryk osobiście pofatygował się do biura poselskiego ówczesnego marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego, by odebrać żołnierza i przywieźć go na zeznania do centrali służby.ABW mogła sprawdzić prawdziwość tych zeznań w ciągu kilkunastu dni, jednak rozpoczęła kilkuletnie działania przeciwko członkom Komisji, zbierała o nich informacje, przeprowadziła rewizje, bezpodstawnie zatrzymała ich rzeczy. W trakcie czynności ABW naruszała przepisy, sprawdzając billingi członków Komisji, „urzędowo pomyliła” numery telefonów niżej podpisanego i Sławomira Cenckiewicza. Rok później ABW zarejestrowała prezydenta Lecha Kaczyńskiego w bazie CAT ABW.Według ujawnionych informacji, załącznikami do tej rejestracji były m.in. poufne dane dotyczące prezydenta, raport gruziński, dane na temat jego brata Jarosława Kaczyńskiego i dane z prezydenckiego telefonu z łącznością niejawną. Wprowadzenie danych osoby do tej bazy automatycznie oznaczało zbieranie informacji na jej temat ze wszystkich służb. Jednocześnie ABW po ostrzelaniu prezydenta Lecha Kaczyńskiego na granicy w Gruzji sporządziła raport, w którym wskazała, że „sytuacja mogła być wykreowana przez stronę gruzińską”.Raport przedostał się do prasy, co stało się pretekstem do podjęcia inwigilacji współpracowników głowy państwa. Sprawdzano billingi jego urzędników, a nawet połączenia prezydenta Kaczyńskiego i małżonki. W maju 2011 r. uzbrojeni funkcjonariusze ABW przeprowadzili rewizję w domu młodego internauty, który prowadził humorystyczny portal o Bronisławie Komorowskim. Powszechne oburzenie wywołał fakt, że służba specjalna powołana do ścigania najcięższych przestępstw została wykorzystywana do nękania twórcy satyrycznej strony.
Pasywność ABW przed i po 10 kwietnia Jednak służby specjalne, w tym przede wszystkim ABW, nie wykazały już takiej determinacji przy zabezpieczeniu wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego 10 kwietnia 2010 r. w Katyniu.Tymczasem już w grudniu 2009 r. ówczesny sekretarz kolegium ds. służb specjalnych Jacek Cichocki otrzymał notatkę prezydenckiego ministra Mariusza Handzlika, w której prognozowano możliwość „rozgrywania przez Rosję udziału najwyższych władz państwowych RP” podczas zbliżających się uroczystości, w tym w Katyniu.
Minister Cichocki otrzymywał dokumenty na temat organizacji tej wizyty, uczestniczył zresztą w pracach przygotowawczych. Brał udział w kilku spotkaniach roboczych dotyczących wizyty. Pierwsze takie spotkanie zostało zorganizowane w kancelarii premiera z inicjatywy Cichockiego. Przed wylotem prezydenta do Smoleńska CAT ABW zlekceważyło również sygnał o możliwym uprowadzeniu samolotu z kraju Unii Europejskiej z głową państwa na pokładzie. Bezpośrednio po tragedii 10 kwietnia ABW nie przejęła urządzeń, sprzętu, laptopów, telefonów i nośników informacji należących do ofiar katastrofy, chociaż jej przedstawiciele uczestniczyli w nocnej naradzie polskich i rosyjskich prokuratorów. Zaniechania ABW skutkowały m.in. bezprawnym uruchomieniem telefonu prezydenckiego na terytorium Rosji.
ABW nie posiada również powodów do chwały z racji zwalczania zagrożeń szpiegowskich. W 2009 r. zatrzymano wprawdzie rosyjskiego szpiega, ale na podstawie zgromadzonego materiału wymierzono mu łagodną karę. Białostocką delegaturą ABW wstrząsnęła afera dotycząca oficera, który przekazywał Białorusince informacje, zaś polskie MSZ jest źródłem przecieków o opozycji białoruskiej.
Ślepi w gospodarce Równie zaskakujące zaniechania ABW można zaobserwować w zwalczaniu przestępczości gospodarczej. W grudniu 2007 r. Agencja uzyskała uprawnienia zwalczania korupcji, tymczasem jej efekty w walce z tymi patologiami były mizerne. Kolejne wybuchające pod rządami Tuska afery gospodarcze: stoczniowa, hazardowa, Amber Gold i autostradowa – udowadniały nie tylko istnienia tzw. luk prawnych, ale przede wszystkim tego, że służby specjalne nie dostrzegają nadużyć na styku biznesu i polityki. Takim przykładem inercji służb jest również ostatni skandal z koniecznością remontu nowo otwartego lotniska w Modlinie. Po kilku miesiącach użytkowania nawierzchnia pasa startowego musi być poprawiona, chociaż koszt nowego lotniska wyniósł ponad 400 mln zł. Tymczasem w każdym normalnym państwie służby specjalne monitorują inwestycje gospodarcze, w które angażuje się środki publiczne, zwłaszcza tak strategiczne dla bezpieczeństwa państwa jak lotniska. Być może odpowiedzią na pytanie, dlaczego tak się dzieje, jest fragment wypowiedzi Janusza Palikota. Po odejściu z Platformy ujawnił na przykładzie osoby Jana Krzysztofa Bieleckiego kulisy podejmowania decyzji gospodarczych: „Ktoś chce czegoś od rządu. Powiedzmy, że liczy na prywatyzację jakiegoś banku. A tu nagle Bielecki blokuje sprawę”. Jeżeli te fakty są prawdziwe, to wiadomo, dlaczego Tusk o odchodzącym Bondaryku powiedział: „Nieprzypadkowo był najdłużej urzędującym szefem tego typu instytucji. Jego rezygnację przyjąłem bez dyskusji, dobrze wiem, że będziemy jeszcze współpracować”. Brak reakcji ABW na najważniejsze zagrożenia w państwie powoduje, że Polska w rzeczywistości nie posiada służb specjalnych.Istnieją wprawdzie instytucje, które mają kolosalne uprawnienia, ogromne środki finansowe i sprzęt, ale te możliwości wykorzystują jedynie w dogodnych dla siebie sytuacjach.
Autor był członkiem Komisji Weryfikacyjnej ds. WSI. Do grudnia 2007 r. pełnił funkcję szefa Zarządu Studiów i Analiz Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Po objęciu urzędu prezydenta RP przez Bronisława Komorowskiego został wyrzucony z Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Piotr Bączek
Koniec Świata Szwoleżerów – czyli o ginącej cnocie Lojalności W okrągłą rocznicę wojny, w której Polacy walczyli z Rosjanami, „Gazeta Wyborcza” wypuszcza duży, kolorowy magazyn, nadając mu jednocześnie rusofilski charakter. Tak jakbyśmy nie ruszyli w 1812 r. z Napoleonem przeciw Aleksandrowi, lecz… zupełnie odwrotnie. A przynajmniej, jakbyśmy powinni byli tak uczynić. Oto znajdujemy smakowite cytaty z Bonapartego, takie jak: „Wszystko, czego chcę od Polaków, to zdyscyplinowanej siły ludzkiej, którą mógłbym się posłużyć na polu bitwy”. A obok opisy kuszącej alternatywy – sojuszu z Rosją wedle zamysłów ks. Adama Czartoryskiego. List-wstępniak napisał... rosyjski ambasador! Działo się to niedaleko Kowna. Był czerwiec 1812 r. Napoleon Bonaparte założył mundur oficera polskiego 6. Pułku Ułanów i wyszedł nad brzeg rzeki. Przed nim wił się szeroki nurt Niemna. Cesarz przyglądał się przeciwległym brzegom, na które miała przeprawić się Wielka Armia, by w morderczej kampanii zgnieść cara Rosji. Za wodą czekało Imperium. Zaczynała się Druga Wojna Polska – tak oficjalnie nazwał tę wielką operację sam Bonaparte w rozkazie podpisanym w Wiłkowyszkach, tuż przed atakiem.
„Polska wojna” i kwestia nadrzędnych wartości Ten polski mundur włożony przez słynnego Korsykanina służył jako kamuflaż umożliwiający lustrowanie okolicy i spokojne rozpoznawanie pozycji wroga. Lecz poza tym można w nim zobaczyć symbol – przywdzianie sarmackich „barw” na rozpoczęcie „polskiej wojny”. Francuski cesarz stanął w mundurze ułańskim nad brzegiem Niemna. Po drugiej stronie była Litwa. I daleko ciągnące się ziemie Rzeczypospolitej zabrane przez Rosję Może o tym myśleli polscy lansjerzy z pułku lekkokonnego pod Kozietulskim, którzy mieli honor ruszyć przez Niemen o brzasku 24 czerwca? Oni jako pierwsi zaatakowali Rosjan. Może w ich głowach huczały te słowa o „polskiej wojnie”? A może pamiętali to, co na placu Saskim mówił książę Józef, żegnający wymaszerowujących na bój rodaków: „Pamiętajcie przechodząc granicę Księstwa, że wstępujecie nie na ziemię obcą, ale polską. Nieście oręż mściwy nieprzyjaciołom, opiekuńczy współziomkom; idziemy nie podbijać, lecz oswobadzać. Dosyć tego dla Polaka. Niech żyje Cesarz! ”Jeśli nawet tak myśleli, jeśli nawet zostawili po sobie piękną polską legendę napoleońską, którą żywiły się przyszłe pokolenia, to obecnie jest ona rozmywana na sposób „racjonalno-poprawny”. Z okazji równej rocznicy kampanii 1812 r. ukazało się w zeszłym roku wiele tekstów oraz specjalnych historycznych dodatków i magazynów. W większości z nich rozpatrywano kwestię udziału Polaków w wojnach napoleońskich właśnie w stylu politycznie-poprawnym, w którym dominuje ton użalający się nad naszym losem jako „ofiar” cynicznego władcy, który chciał wpuścić nas w straszny „kanał” własnej polityki imperialnej, a najchętniej by wszystkich zesłał na makabryczne Santo Domingo. Niewielu tylko było takich, którzy „sprawy polskiej” u boku Bonapartego bronili (z moim Tatą na czele tego skromnego szwadronu). Cóż, widać taka teraz moda – że należy się wstydzić tego, co na kartach naszej historii piękne, czyste, szlachetne i ułańskie, a starać się zakładać na nos uczone okulary i mówić w manierze „racjonalnego” spojrzenia na nasze dzieje. Jednak jest w owym chłodnym spojrzeniu pewna granica. Kwestia smaku. Kwestia wartości nadrzędnych, także wtedy, gdy mówi się o Historii. Bo Prawda w dyskursie historycznym wcale nie ma jednego wymiaru. Fakty są niezmienne. Lecz ich znaczenie jest różne dla dwóch stron konfliktu. Gdy opowiada się o historii własnego narodu i państwa, to czy można to robić z perspektywy przeciwnika? Dla celów naukowych jak najbardziej. Lecz czy powinno się tę perspektywę przyjmować za własną, utożsamiać się z nią? Szczególnie w pracach popularyzatorskich? W takim wypadku powinna obowiązywać zasada prostej lojalności. Lojalności wobec własnych rodaków: żyjących oraz tych, których już zabrały wichry czasu.
Cywilizowane zachowanie według ambasadora Moskwy Czytelników, którzy skusili się na kupno specjalnego wydania magazynu historycznego „Gazety Wyborczej” – „ale Historia”, dotyczącego wydarzeń roku 1812, czekała niespodzianka. Już po przerzuceniu kilku stron ukazał się ich oczom dwukolumnowy materiał. List Ambasadora Federacji Rosyjskiej. Na zdjęciu sam dygnitarz, za nim fasada ambasady. A w tekście same cuda! Zaproszenie do lektury magazynu. I dalej istna „Wojna i Pokój” w wydaniu polityczno-historycznym, czyli epistoła ukazująca bohaterstwo rosyjskich żołnierzy i barbarzyństwo tych francuskich. Czytamy więc o „genialnym planie rosyjskich generałów”, o „błyskotliwych rosyjskich operacjach”. A także o tym, że „najeźdźcy zawsze i wszędzie zachowują się tak samo”, gdy tymczasem jedynie Rosjanie to ludzie naprawdę cywilizowani, a „w czasie pobytu naszych wojsk w Paryżu nie została złożona żadna skarga na zachowanie żołnierzy”. Rzeczywiście – ci, którzy setkami i tysiącami umierali zostawieni przez Kozaków bez ubrania na mrozie, nie mieli szansy złożenia jakiejkolwiek skargi. Po prostu nie mogli. Takie sceny relacjonował w swoim pamiętniku jadący z kozacką szpicą angielski oficer, Wilson, który widział, jak wszyscy jeńcy „natychmiast i bez wyjątku rozbierani całkiem do naga i w tym stanie zmuszani do marszu w kolumnie albo też zostawiani na uboczu, aby stać się najpierw obiektami rozrywki, a w końcu ofiarami chłopstwa”. Brytyjczyk słyszał także „modlitwy setek nagich nieszczęśników, kryjących się przed chłopami, których mściwe okrzyki nieustannie niosą się echem po lesie”. Może któryś z nich faktycznie miał ochotę napisać skargę. Ale zapewne nie zdążył. Co jednak jest w tym wszystkim tak naprawdę istotne? Oto w okrągłą rocznicę wojny, w której Polacy walczyli z Rosjanami, „Gazeta Wyborcza” wypuszcza duży, kolorowy magazyn, nadając mu jednocześnie rusofilski charakter. Tak jakbyśmy nie ruszyli w 1812 r. z Napoleonem przeciw Aleksandrowi, lecz… zupełnie odwrotnie. A przynajmniej jakbyśmy powinni byli tak uczynić. Oto znajdujemy smakowite cytaty z Bonapartego, takie jak: „Wszystko czego chcę od Polaków, to zdyscyplinowanej siły ludzkiej, którą mógłbym się posłużyć na polu bitwy”. A obok opisy kuszącej alternatywy – sojuszu z Rosją, wedle zamysłów ks. Adama Czartoryskiego.
Polski nie przehandluję Wyjęte z kontekstu wypowiedzi „korsykańskiej bestii” mają przekonać czytelnika o tym, że Cesarz był nieszczęściem Polaków. Szkoda, że redaktorzy „GW” nie skupiają uwagi np. na konwencji ze stycznia 1810 r., w której Aleksander na samym wstępie postawił warunek – „Le royaume de Pologne ne sera jamais rétabli” („Królestwo Polskie nie będzie nigdy reaktywowane”). Na co Bonaparte odpowiedział: „Nie mogę się hańbić oświadczeniem, że państwo polskie nigdy nie będzie przywróconem, nie mogę się ośmieszać, przemawiając językiem Opatrzności, plamić swojej pamięci przez przypieczętowanie tego aktu polityki machiawelistycznej… Nie mogę wziąć na siebie zobowiązania, że zbroić się będę przeciw ludziom, którzy nic mi nie zawinili, służyli mi dobrze, dali mi dowody stałej dobrej woli i wielkiego poświęcenia”. Tymczasem, jak pisał Marian Kukiel, Aleksander próbował zwieść Polaków obietnicami i przeciągnąć ich na swoją stronę: „Rozumie car, że wielkich trzeba miraży, by sprowadzić Polaków z drogi prawej, z drogi sprzymierzeńczej wierności i lojalności żołnierskiej”. Tym „wabikiem” miało być odrodzone Królestwo Polskie. Jednak polski wódz, symbol narodowego Honoru, książę Józef Poniatowski – odmówił. Gdyż Lojalność jest kręgosłupem tegoż właśnie Honoru. W kwietniu 1811 r. w rozmowie Napoleona z tajnym agentem imperatora Rosji, Czernyszewem, padła ze strony Moskala propozycja, by Księstwo Warszawskie Bonaparte „przehandlował” za Oldenburg. Cesarz na tę propozycję wybuchł gniewem: „Widzę jasno, że idzie o Polskę, i zaczynam wierzyć, że to wy chcecie ją posiąść… Nie łudźcie się, bym kiedykolwiek wynagrodził cara w stronie Warszawy. Nie, gdyby nawet armie wasze obozowały na wzgórzach Montmartre, nie ustąpię wam ani cala terytorium warszawskiego. Gwarantowałem jego całość… Nie wiem, czy pobiję was, ale będziemy się bić”. I to także jest opowieść o lojalności. Która obowiązuje obie strony.
O roku ów! Rok 1812 to była „Epopeja Polska”. Wielka wojna, która miała przynieść nam odbudowę przedrozbiorowej państwowości. W dodatku ten narodowy plan miał wielkie szanse powodzenia, oparty o sojusz z największą potęgą militarną tamtego czasu. Nie trzeba by było obecnie pisać książek historical-fiction o 1939 r. To była prawdziwa Historia. A wielkie Królestwo Polskie leżało w zasięgu ręki. Tak bardzo wtedy nasi Rodacy w to wierzyli. I dlatego z Napoleonem ruszyło na Rosję aż 80 tys. polskich żołnierzy. Jak powiedział o nich wielki przyjaciel Polaków, baron Bignon: „Nigdy nie było armii bardziej narodowej niż ta; w niej bowiem spoczywała nadzieja wywalczenia bytu narodowego”. Nie na darmo także Bonaparte nazwał tę kampanię „drugą wojną polską”, wzorując się na słowach francuskiego dyplomaty Montgaillarda: „Interes narodu francuskiego wymaga odbudowania Polski; jest w tym może zaangażowany także i honor Francji…”. Gdy rozpoczęła się wielka kampania, nowo utworzony rząd na Litwie wydał odezwę do rodaków: „Polacy! Stańcie pod chorągwiami Ojczyzny, służba u nieprzyjaciela wtedy wam była godziwą, kiedyście własnej nie mieli Ojczyzny, dziś atoli inną jest rzeczy postać. Polska zmartwychwstała… Konfederacja generalna Polski i Litwy wzywa wszystkich Polaków, aby służbę rosyjską porzucali. Generałowie, oficerowie, żołnierze wszelkiej broni, bądźcie powolnymi na głos Ojczyzny; porzucajcie sztandary ciemiężycieli waszych, stawajcie pod znaki Jagiełłów, Kazimierzów, Sobieskich! Ojczyzna po was tego oczekuje, a honor i religia łącznie nakazują”. Tak brzmiały piękne słowa tego roku. Mickiewicz pisał o nim: „o roku ów! ”. Czyli roku znamienny. Roku wielki. Roku znaczący! A teraz? Zamiast opowieści o polskich nadziejach, o tym, że wtedy w sercach ludzi odradzała się dawna, piękna Rzeczpospolita, o tym, że w Jej imię przelewali krew nasi przodkowie – w „Gazecie Wyborczej” pojawia się list-wstępniak, pisany przez… rosyjskiego ambasadora! Jakiż to znak? Jaki symbol?
W lodowatej wodzie Polska epopeja roku 1812 była opowieścią o Lojalności. Polacy nie zostawili Cesarza do końca. Odważni do szaleństwa. Bili się nawet wtedy, gdy inni już dawno upadli na duchu. Osłaniali wracającą w nieładzie Wielką, już tylko z nazwy, Armię. Tłukli się w ariergardzie pod Neyem. Walczyli na symbolicznej ziemi smoleńskiej. Bronili słynnej przeprawy przez Berezynę. Byli także wśród saperów budujących mosty na tej rzece, co wymagało niezwykłego wprost bohaterstwa. Przy trzaskającym mrozie, dochodzącym nawet do -37°C, wchodzili do wody, aby stawiać wielkie drewniane kozły, na których miała wesprzeć się konstrukcja. Wytrzymywali niedługo. Po kilku minutach potrzebna była zmiana. Saperzy wychodzący z lodowatej rzeki natychmiast kładli się na matach i słomie przy rozpalonych dużych ogniskach. Przykrywani byli futrami, ale każdy z nich wiedział, że tego nie przeżyje. Że nie ma szans. I prawie wszyscy przypłacili to życiem. Oto jest historia poświęcenia i Lojalności… Ci saperzy winni mieć w Polsce stawiane pomniki…
Lojalność jako ciekawostka etnograficzno-lingwistyczna Lojalność jednak w wieku XXI w Polsce – jak wiele innych słów (w tym i Honor) – ma już jednak tylko posmak ciekawostki etnograficzno-lingwistycznej. Jakby była kategorią literacką, a nie żywą, prawdziwą wartością, którą warto kultywować. Jakiej warto się poświęcać. We współczesnym życiu publicznym tak rzadko można spotkać przypadki, w których ktoś kieruje się lojalnością. Taką, która wygrywa nad własnymi ambicjami, urazami i żalami. Jaskrawe przykłady widać w sferze politycznej – w której niedawni partyjni koledzy plują na byłego szefa. Bo zostali wyrzuceni. Bo się pokłócili. Bo mają urazę. To rzecz ludzka mieć urazy. To rzecz męska czasem dać sobie „po pysku”. Ale najzwyklejsze poczucie prostej lojalności nakazuje, by potem nie sprzymierzać się z przeciwnikiem. Nie pluć na tych, z którymi dopiero co grało się „w jednej paczce”. To granie bowiem zobowiązuje. Na pytania dziennikarzy dotyczące dawnych relacji zawsze można odpowiedzieć – „przykro mi, lecz zwykłe poczucie lojalności nakazuje mi milczeć”. Czemu nikt tak nie robi? Szef szwoleżerskiej elity napoleońskiej Wincenty Krasiński dostał od Bonapartego tytuł hrabiowski, wraz z herbem i dewizą „Męstwo i Lojalność”. Gdy tylko jednak Napoleon został pokonany, hrabia sprzedał tę lojalność carowi Aleksandrowi. Widać, zupełnie inaczej niż książę Pepi rozumiał znaczenie drugiego słowa ze swojej dewizy.
Patrząc z murów Kremla Nie potrafię pisać chłodno i obiektywnie o roku 1812. I nawet nie chcę. Może dlatego, że wyrosłem w domu, w którym ze ścian patrzyły na mnie portrety Napoleona. Jako mały chłopiec często im się przyglądałem. Na jednym młodziutki Bonaparte spinał konia na przełęczy górskiej. Na innym, już starszy i zmęczony, szedł murami moskiewskiego Kremla i patrzył na dalekie płomienie. Ojciec powiedział mi wtedy, że to nieprawda, iż Moskwę „spalił Napoleon”. Zrobili to sami Rosjanie. Cesarz wręcz nie mógł uwierzyć w takie barbarzyństwo. W tym wszystkim zawierała się jakaś niezwykła metafora, którą jako dzieciak jedynie przeczuwałem, nie mogłem nawet jej nazwać. Czasem – jak w losach samego Bonapartego – życie ludzi i narodów zaczyna się od wielkich marzeń, od włosów rozwiewanych końskim pędem, a kończy się przyglądaniem zgliszczom rozpętanym przez azjatyckie i barbarzyńskie demony. Człowiek, nawet ten największy, może się wtedy nagle okazać słaby i bezbronny. To jednak nie znaczy, że powinien rezygnować. Poddawać się. Zaprzestawać walki. A przede wszystkim nie znaczy, aby rezygnował z życia według wyznawanych przez siebie zasad. W roku 1813, na niewiele dni przed swoją śmiercią w nurtach Elstery, książę Józef Poniatowski tak mówił do żołnierzy zebranych w obozie pod Grodnem: „Wkrótce nowych wojowników hufce, obok waszych umieszczone szeregów, ochoczo w wasze wstępując ślady dowiodą: że nie powierzchowność ani jednostajność, lecz święta Miłość Ojczyzny i odziedziczona od przodków waleczność zrównały polskiego żołnierza z niezwyciężonymi pierwszego w świecie rotami. Będziecie pewnie umieli cenić tak szanownych braci waszych i współobywateli zapał, a wspierając doświadczeniem waszym pierwsze ich w polu sławy kroki, raz jeszcze okażecie światu: że Polak jak dla Ojczyzny się rodzi, tak zawsze gotów dla niej jest umierać”. Mówił więc o Lojalności. Wobec Rodaków. I Ojczyzny. A ostatnimi słowami wyprorokował sobie zwieńczenie swojego żywota. Ale zostawił też rodzaj testamentu.
Tomasz Łysiak
1. W lipcu 2011 roku w poprzedniej kadencji Parlamentu, większość koalicyjna Platformy i PSL, uchwaliła nowelizację ustawy o utrzymaniu porządku i czystości w gminach (tzw. ustawę śmieciową). Ustawa ma wejść ostatecznie w życie 1 lipca 2013 roku (choć niektóre z jej zapisów już obowiązują) i do tego czasu gminy po konsultacjach z mieszkańcami miały ustalić sposób obliczania opłat śmieciowych, a także przygotować się do przetargów na wywóz śmieci.
Najistotniejsza zmianą jaką wprowadzono nowelizacją jest uczynienie gminy właścicielem śmieci co zdaniem resortu ochrony środowiska ma ostatecznie ukrócić ich wywożenie do lasu lub na tzw. dzikie wysypiska.
2. Jednak gdy gminy zaczęły podejmować uchwały o wysokości opłat śmieciowych i okazało się, że opłaty te wyraźnie rosną w stosunku do opłat dotychczasowych (nawet 2-3 krotnie), mieszkańcy rozpoczęli protesty. Platforma zaczęła więc nerwowo poszukiwać możliwości wprowadzenia zmian w ustawie śmieciowej, obawiając się spadków słupków poparcia opinii publicznej. Wypowiedział się w tej sprawie sam premier Tusk i jak to ma w zwyczaju skrytykował wprowadzone zmiany. Zapomniał tylko, że te zmiany przygotował resort ochrony środowiska, przyjął jego rząd, a uchwaliła w Parlamencie większość koalicyjna Platformy i PSL-u.
3. Chcąc maksymalnie skrócić czas przygotowania nowelizacji ustawy śmieciowej, Platforma zdecydowała, że dokona jej poprzez Senat i senatorowie tej partii pośpiesznie przygotowali zmiany głównie dotyczące sposobu ustalania opłat.
Do tej pory gmina mogła wybrać ustalenie wysokości opłat śmieciowych w oparciu o jedną z 4 metod: w zależności od liczby mieszkańców zameldowanych w danym lokalu, powierzchni lokalu mieszkalnego, m3 zużytej wody, wreszcie od gospodarstwa domowego. Nowelizacja przewiduje możliwość korzystania z różnych metod na terenie jednej gminy, a także uwzględnienie w wysokości opłat sytuacji materialnej mieszkańców i udzielanie systemowych ulg. Nowelizacja była procedowana podczas pierwszego w tym roku posiedzenia Sejmu i okazało się,że ostatecznie nie może być przegłosowana ,bo nie ma opinii MSZ co do jej zgodności z prawem europejskim. Zresztą doszło w tej sprawie wręcz do skandalu na sali sejmowej. Prowadząca głosowanie marszałek Kopacz przerwała głosowania, zrobiła przerwę i zaprosiła do siebie tylko przewodniczącego klubu Platformy. Na sali sejmowej minister Sikorski próbował uzyskać to stanowisko, telefonując do urzędnika w MSZ, który zajmował się tą sprawą ale ponieważ oczekiwanie na nie, się przedłużało i posłowie poszczególnych klubów zaczęli protestować, więc ostateczne głosowanie odbędzie się najprawdopodobniej 25 stycznia.
4. Piszę o tym wszystkim, ponieważ gminy które miały obowiązek przyjęcia uchwał ustalających wysokości opłat śmieciowych do końca grudnia 2012 roku, nie bardzo wiedzą co mają robić. Część z nich przyjęła uchwały (około połowa na prawie 2,5 tysiąca) i już wie, że będzie musiała je zmieniać, dostosowując do nowelizacji, część czeka na to co upichci większość koalicyjna Platforma – PSL, przy okazji łamiąc obecnie obowiązujące prawo. Samorządowcy zgłaszają także poważny problem związany z koniecznością przeprowadzenia przetargów na odbiór śmieci obawiając się, że ich firmy komunalne, które budowali przez lata, ostatnio wykorzystując do tego środki unijne, mogą te przetargi przegrać. W tej sytuacji jakaś część majątku gminy, którą dysponują te specjalistyczne firmy, byłaby nie wykorzystana, w związku z tym samorządy poniosłyby nieodwracalne straty, co więcej będą musiały zwalniać ich pracowników (zresztą po Sejmie coraz bardziej uporczywie krążą pogłoski, że na te przetargi szykują się duże i dobrze zorganizowane firmy zagraniczne). Wiceminister środowiska Piotr Nowak, pilotujący nowelizację ustawy śmieciowej w Sejmie, na moje pytanie co w tej sytuacji mają zrobić samorządy, sugerował, że powinny „odpowiednio” przygotować specyfikację istotnych warunków zamówienia w swoisty sposób„chroniąc” swój majątek, choć jako żywo ta podpowiedź namawia do łamania prawa. Tak większość koalicyjna Platformy i PSL-u wprowadza w życie ustawę, która będzie skutkować dla wszystkich Polaków poważnym wzrostem opłat śmieciowych. Kuźmiuk
Lewandowicz o polityce reprodukcyjnej totalitarnej II Komuny Według niej, rozwój populacji (preferencyjnie poza małżeństwem) zależeć ma od woli i potrzeb totalitarnego państwa. Dr hab. Andrzej Lewandowicz „ ...kluczowy element inżynierii reprodukcyjnejzgodnie z klasyczną wizją heroldów kontroli urodzeń. Według niej, rozwój populacji (preferencyjnie poza małżeństwem) zależeć ma od woli i potrzeb totalitarnego państwa. Promowanie przez rząd sztucznej reprodukcji opartej na eugenice i oderwaniu prokreacji od małżeństwa, „.....”Wsparcie in vitro, i to za cudze pieniądze podatników, to jednak nie „wsparcie polityki prorodzinnej” „....”Manipulacje ludzką prokreacją poprzez procedurę in vitro, która leczeniem nie jest, tylko hodowlą,z samej definicji trudno zaliczyć do działań prorodzinnych. „.....(źródło)
Krótki, ale interesujący fragment tekstu Lewandowicza. Poruszony w nim jest problem systemu totalitarnego , systemu, który steruje również reprodukcją ludzi . Nazwa hodowla w odniesieniu do klas niższych jest właściwa . W Europie panuje socjalizm, który powoli , pełzając staje się coraz bardziej totalitarny II Komuna pokazała Polakom ,że bandyckimi podatkami jest w stanie zmusić ich do nie posiadania dzieci . Celowa depopulacja pokazuje ,że inżynieria społeczna socjalizmu jest bardzo skuteczna. Lewandowski bardzo trafnie ujął istotę demografii totalitarnego państwa „ rozwój populacji (preferencyjnie poza małżeństwem) zależeć ma od woli i potrzeb totalitarnego państwa. „Mechanizm inżynierii społecznej reżimu jest bardzo prosty . Fundamentem robiącym z Polaków bezwolną masę , którą można poddać socjalistycznej „hodowli „ jest system podatkowy . II Komuna według obliczeń Centrum Adama Smitha rabuje pracujących Polaków z 83 procent wartości ich pracy . Resztki jakie socjaliści zostawiają do dyspozycji Polaków nie pozwalają na utrzymanie rodziny. I teraz tylko do totalitarnego państwa , od woli nomenklatury socjalistycznej , od ich kaprysu , od tego , czy rzucą Polakom ochłapy w postaci zasiłków rodzinnych zależy posiadanie potomstwa Aborcja , aborcja po urodzeniu , eutanazja to kolejne narzędzia zarządzania prokreacją , hodowli Polaków . Marek Mojsiewicz
Szukają miejsca pochówku „Żelaznego” Podporucznik Edward Taraszkiewicz ps. "Żelazny" to legenda ziemi chełmsko-włodawskiej, żołnierz Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość", który odnotował wiele sukcesów w walce z komunistycznym aparatem represji. Poszukiwaniem jego ciała, pochowanego w ukryciu przez funkcjonariuszy bezpieki, zajmuje się Instytut Pamięci Narodowej. Podporucznik Edward Taraszkiewicz ps. "Żelazny" był dowódcą lotnych oddziałów partyzanckich Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość" działającym na ziemi chełmsko-włodawskiej. W 1947 r. jego oddział przeprowadził wiele akcji bojowo-dywersyjnych i likwidacyjnych. Między innymi 22 kwietnia 1947 roku "Żelazny" odnotował spektakularny sukces w spotkaniu pod wsią Białka z grupą operacyjną Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego we Włodawie. W starciu zginęło czterech funkcjonariuszy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, jeden funkcjonariusz UBP, nie licząc rannych, którzy zostali następnie opatrzeni. Podporucznik Taraszkiewicz zasłynął m.in. jako likwidator komunistycznych agentów i donosicieli dzięki zdobyciu 25 października 1949 r. na stacji kolejowej w Stulnie tajnych dokumentów chełmskiego i włodawskiego UB, przeznaczonych dla Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie. Obok kpt. Zdzisława Brońskiego "Uskoka" i sierż. Jana Leonowicza "Burty" był najbardziej poszukiwanym żołnierzem podziemia na Lubelszczyźnie. Zginął w wyniku 800-osobowej obławy UB i KBW 6 października 1951 roku. Jego ciało zostało przewiezione do PUBP we Włodawie i pochowane w nieznanym miejscu. W czerwcu 2007 roku znaleziono prawdopodobnie miejsce, gdzie spoczywa. Zainteresowany sprawą pan Jarosław z Lęborka pochodzący z rodziny o AK-owskich tradycjach wskazuje na książkę Adama Sikorskiego pt. "Mapa tajemnic" wydaną w 2012 r., z której wynika, że jeden z byłych funkcjonariuszy komunistycznego aparatu represji podczas rozmowy chwalił się, że osobiście chował w ziemi ciało ppor. "Żelaznego".
– Chodzi o teren w pobliżu Zbereża, "za zakrętem" rzeki Bug – jak określali wówczas ubecy miejsce pochówku straconych żołnierzy podziemia niepodległościowego – mówi pan Jarosław.
Wyraża jednocześnie oczekiwanie, że państwowe instytucje podejmą działania w celu wykrycia autentycznego grobu i pochowania bohatera z honorami.
– Ci ludzie walczyli o niepodległość, dzięki nim możemy dziś mówić, że jesteśmy wolni. Teraz wypada, żebyśmy my o nich pamiętali – zauważa. Jak dowiedział się portal NaszDziennik.pl, domniemanym miejscem pochówku ppor. Taraszkiewicza interesuje się Instytut Pamięci Narodowej.
– Byliśmy we Włodawie w grudniu 2012 roku. Spędziliśmy tam kilka dni. Przekopaliśmy kilkaset metrów kwadratowych. Niestety nie udało się odnaleźć pochówku "Żelaznego". Warunki były trudne – duża warstwa śniegu – co spowodowało, że musieliśmy na razie zakończyć prace – informuje dr. hab. Krzysztof Szwagrzyk, pełnomocnik prezesa IPN ds. poszukiwań miejsc pochówku ofiar terroru komunistycznego.
Jak zaznacza, IPN czeka na ujawnienie nowych śladów i dokumentów, które pozwolą precyzyjnie określić to miejsce.
– Bardzo nam zależy, żeby odnaleźć grób "Żelaznego". To jedno z tych miejsc, co do których przywiązujemy szczególną wagę – zaznacza Szwagrzyk. Wskazuje, że miejsc pochówków ofiar zbrodni komunistycznych jest na terenie całego kraju bardzo dużo.
– Można mówić o setkach, nie sposób być wszędzie jednocześnie, natomiast zaległości w tym zakresie są kilkudziesięcioletnie. Naturalne jest, że musimy dokonywać wyboru. W tej chwili trwają prace przygotowawcze do kwietniowych działań ekshumacyjnych w Kwaterze na Łączce na Powązkach Wojskowych – podkreśla. Dodaje, że hipotetyczne miejsce pochówku ppor. Taraszkiewicza znajduje się w pobliżu rogatek miejskich Włodawy nad Bugiem. – To teren dawnych okopów wojennych. Na pewno w jednym z nich spoczywa ppor. Taraszkiewicz. Tyle że bez precyzyjniejszej lokalizacji i wiedzy będziemy musieli przebadać kolejne setki metrów lub hektarów ziemi. Jeżeli pozwolą na to warunki, m.in. finansowe, powrócimy tam, jak tylko będzie to możliwe – konkluduje pełnomocnik prezesa IPN. Jacek Dytkowski
Wraca afera hazardowa. Wiceminister usłyszy zarzuty? Śledczy biorą się za automaty hazardowe. Ich zdaniem, z oficjalnych dokumentów wynika, że eksperci badali kilkaset maszyn dziennie. Mało tego, gdy rząd wziął się już za hazard, akcja przeprowadzona była fatalnie, a sądy zwracają automaty poszkodowanym przedsiębiorcom. Policjanci z Centralnego Biura Śledczego oraz nadzorujący ich pracę prokurator z wydziału przestępczości zorganizowanej i korupcji zabezpieczyli dokumenty oraz dyski twarde należące do wiceministra finansów Jacka Kapicy. Materiały te mają pomóc śledczym wyjaśnić, jak to możliwe, że resort pozwolił na zalanie kraju działającymi niezgodnie z prawem jednorękimi bandytami, a także poznać kulisy nieudolnej operacji celników przeciwko temu biznesowi – dowiedział się DGP. Policjanci i prokurator pojawili się w Ministerstwie Finansów w miniony czwartek rano. Funkcjonariusze działali na podstawie polecenia „żądania wydania rzeczy”, które wydali prokuratorzy kierujący działaniami grupy śledczej powołanej do wyjaśnienia afery jednorękich bandytów.
Nie było dla mnie niczym nadzwyczajnym, że prokuratura była zainteresowana dokumentami, które posiadam – tłumaczył dziennikarzom sam wiceminister Kapica po tym, jak portal dziennik.pl ujawnił sprawę. Moje służbowe zadania, posiadana wiedza o rynku gier hazardowych w sposób oczywisty angażują moją osobę do każdego postępowania prowadzonego w sprawie nieprawidłowości na tym rynku – mówi wiceminister. Oprócz jego biura funkcjonariusze pojawili się również w gabinetach pięciu dyrektorów resortu finansów. Polskę zalały tysiące działających niezgodnie z prawem automatów, na których można grać o znacznie wyższe stawki, niż przewidują przepisy. Stało się to przy niemal całkowitej bierności Ministerstwa Finansów i ślepocie Służby Celnej – wyjaśnia DGP jedna z osób związanych ze śledztwem. Dotąd w sprawie jednorękich bandytów zarzuty usłyszało już kilkadziesiąt osób, w tym dwóch kolejnych zastępców wiceministra Kapicy – wiosną 2011 r. Anna C., w grudniu 2012 r. Grzegorz S. Wśród podejrzanych są również eksperci, którzy wydawali opinie legalizujące automaty, a także przedsiębiorcy, którzy zarabiali na tym procederze. Ze zgromadzonych dowodów wynika, że pewien ekspert jednego dnia przebadał kilkaset automatów, co jest fizycznie niemożliwe – wyjaśnia nasz rozmówca. Analizy ekspertów były niezbędne, aby automaty dostały urzędową koncesję zezwalającą na wstawienie ich do lokali. A te powstawały na stacjach benzynowych, w sklepach spożywczych, dosłownie wszędzie. Dopiero po wybuchu afery hazardowej w 2009 r., w której wyszły na jaw zażyłe relacje między politykami Platformy Obywatelskiej a branżą hazardową, państwo rozpoczęło zdecydowane działania w kierunku uregulowania jednorękich bandytów. Jednak z naszych ustaleń wynika, że część z tych działań budzi wątpliwości prokuratorów i policjantów ze specjalnej grupy śledczej. Chodzi o operację przygotowaną przez Służbę Celną w grudniu 2009 r., którą kierował wiceminister Kapica. W jej efekcie właściciele automatów do gier składali masowe zażalenia do sądów na działania celników, którzy odbierali im sprzęt. Większość z nich sprawy wygrywa, bo według sądów celnicy mogli zabierać automaty tylko po uprzednim przeprowadzeniu ekspertyzy potwierdzającej, że umożliwia on grę niezgodną z prawem. Celnicy najpierw wydawali zgody na wstawianie automatów, a po kilkunastu dniach przychodzili i zabierali mi automaty – mówi właściciel jednej z firm z Dolnego Śląska. Branża domaga się odszkodowań rekompensujących utracone zyski – nawet 4 tys. zł miesięcznie za jeden automat. Według radia RMF prawdopodobnie wiceminister Kapica usłyszy zarzuty karne dotyczące niedopełnienia obowiązków, a być może nawet korupcji. Robert Zieliński
Wielomski: Czy postulat odzyskania Wilna i Lwowa ma sens? Na Marszu Niepodległości 11 listopada 2012 roku Artur Zawisza rzucił hasło odzyskania Wilna i Lwowa. Gdy to usłyszałem, to puknąłem się w czoło, traktując jednak te słowa jako wiecową retorykę. Raczej potwierdzały one niepoważny charakter zebranych tam tłumów młodych ludzi – którzy je podchwycili – niźli niepoważność mówiącego, którego osobiście bardzo szanuję. Jednak po 11 listopada Artur Zawisza wraca do odzyskania Wilna i Lwowa ustawicznie. Wydaje się wprost, że uczynił z tego hasła podstawowy postulat Ruchu Narodowego. Z punktu widzenia politycznego i militarnego odzyskanie Wilna i Lwowa jest oczywiście niemożliwe i w zasadzie na tym moglibyśmy skończyć wszelkie rozważania na temat kluczowego pomysłu sformułowanego przez Artura Zawiszę. Mimo to uważam, że warto jest temat podrążyć, ponieważ zawiera wiele interesujących wewnętrznych sprzeczności. Po pierwsze – jeśli przeanalizujemy poglądy działaczy Ruchu Narodowego, to zwrócić musimy uwagę na ciekawą (nie) logikę. Z jednej strony chcą odebrać Litwinom Wilno, a Ukraińcom Lwów. Nie bardzo wiem, czy chodzi przy tym o same te polskie miasta, czy w ogóle o odzyskanie granicy wschodniej z traktatu ryskiego (1921). Dlatego też nie wiadomo, czy restytucji podlegać by miała także cała zachodnia Białoruś, prawie pod przedmieścia Mińska. Jakakolwiek byłaby odpowiedź, nie ma wątpliwości, że Litwa i Ukraina (ewentualnie także Białoruś) dobrowolnie tych terenów nam nie oddadzą. Można je zająć wyłącznie drogą zbrojną, czyli za pomocą działań wojennych – i to działań zwycięskich. Oznacza to, że tworzymy sobie na wschodzie dwóch lub trzech śmiertelnych wrogów, żyjących chęcią zemsty i odzyskania utraconych terytoriów. Może i nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że w środowisku Ruchu Narodowego bezustannie mówi się i pisze o idei tzw. Międzymorza, czyli bloku geopolitycznego, sojuszu państw położonych pomiędzy Niemcami a Rosją, obejmującego także przynajmniej część naszych południowych sąsiadów (Czechy, Słowacja, Węgry), a może i jeszcze większy blok państw zajmujących obszar pomiędzy Bałtykiem, Morzem Czarnym, Adriatykiem i Morzem Śródziemnym. Osią projektowanego Międzymorza miałby być strategiczny sojusz Polski i Ukrainy – dwóch najsilniejszych państw tego regionu, bez którego cała ta układanka nie miałaby najmniejszego sensu. No to postawmy teraz pytanie z logiki dla uczniów klasy pierwszej: w jaki sposób najpierw zabrać przemocą Ukrainie Lwów, a następnie zachęcić ten kraj do zawarcia sojuszu militarnego i politycznego z Polską? Po zaborze Lwowa Ukraina natychmiast związałaby się sojuszem z krajem, po którym spodziewałaby się pomocy w odebraniu tego miasta. Czyli albo Niemcami, albo Rosją. Odzyskanie Lwowa wypycha Ukrainę z Międzymorza, czyniąc ten sojusz paktem politycznych i militarnych słabeuszy pod przywództwem Polski. Po drugie – wyobraźmy sobie, że odzyskaliśmy Wilno i Lwów. No i co teraz zrobić z paroma milionami Litwinów i Ukraińców, ewentualnie także paroma milionami Białorusinów, gdyby chodziło o granicę z traktatu ryskiego? Po co Polsce 10-15 milionów biedaków z niedorozwiniętym przemysłem? Przecież koszt dostosowania tych ziem do poziomu życia przeciętnego Polaka byłby olbrzymi. W gruncie rzeczy to polska „okupacja” byłaby dla mieszkańców tych ziem błogosławieństwem, a dla Polski przekleństwem, gdyż wymagałaby podwyżki podatków na rozwój infrastruktury wokół Lwowa i Wilna. Miliony Białorusinów i Ukraińców przypięłoby się do socjalnego państwa polskiego niczym Algierczycy i Tunezyjczycy do socjalistycznej Francji. Nasz budżet nie udźwignąłby tych wydatków. Niemcy dostały zadyszki, finansując byłą NRD; Korea Południowa z trwogą myśli o kosztach ewentualnego zjednoczenia z Koreą Północną. Skąd wzięlibyśmy na to pieniądze?
Po trzecie – ile kosztowałoby stworzenie aparatu wojskowego i policyjnego do administrowania okupowanymi terenami? Ziemie „odzyskane” stanowiłyby gigantyczny rezerwuar nędzy, biedy, aktywności partyzanckiej (w nowomowie demoliberalnej: „terroryzmu”), niepokojów na tle społecznym i narodowościowym, w dodatku podsycanym przez poszkodowane sąsiednie państwa. Ok. 25-30% wyborców stanowiłyby nienawidzące Polski mniejszości narodowe, wysyłające do Sejmu parlamentarzystów stojących w totalnej opozycji do państwa. Czy Artur Zawisza i koledzy z Ruchu Narodowego mają jakiś pomysł, jak taki pożar ugasić? No, chyba że koledzy zamierzają pójść drogą Izraela i wybudować wielki mur odgradzający ziemie polskie od „dziczy” – mur o wysokości 10 metrów, podpięty do prądu elektrycznego, wyposażony w wieżyczki strażnicze, z których snajperzy strzelaliby do Ukraińców i Białorusinów próbujących nielegalnie przedrzeć się, aby znaleźć w Polsce pracę lub wysadzić ładunek wybuchowy? Po czwarte – jeśli nie zbudujecie takiego muru, to miliony Ukraińców i Białorusinów ruszą do dzisiejszej Polski w poszukiwaniu pracy. Oznaczać to będzie drastyczny spadek płac dla Polaków, skoro imigranci ci będą pracować za 1/3 czy połowę stawek płaconych dziś w naszym kraju. Reasumując nasze rozważania, trudno mi nie dojść do wniosku, że odzyskanie Wilna i Lwowa byłoby dla naszego kraju nie zwycięstwem, lecz porażką. Kłopoty finansowe, gospodarcze, polityczne, miliony imigrantów, zagrożenie terrorystyczne itd. – problemy te można wyliczać w nieskończoność. Kresy są bezpowrotnie stracone dla Polski. Co więcej, kresy nie tylko są stracone, ale byłyby dla nas dziś poważnym problemem, obciążeniem dla rozwoju państwa i gospodarki, ponieważ znajdują się na znacząco niższym poziomie cywilizacyjnym. Zdecydowanie lepiej zachować nam istniejące status quo i zadowolić się turystyczno-wspominkowymi wyjazdami do Wilna, Lwowa czy Grodna; dofinansować od czasu do czasu polskie zabytki czy ufundować stypendia dla polskich dzieci, aby mogły studiować w Polsce. Warto ułatwić osiedlanie się Polakom ze Wschodu w Macierzy. Ale inkorporacja tych terenów byłaby nieszczęściem! Arturze, porzuć te mrzonki!Adam Wielomski
Jakie podatki płacimy w Polsce? Pomijając, że wysokie, warto byłoby odpowiedzieć także na pytanie, jakiego rodzaju są to podatki. Bowiem wbrew mniej lub bardziej rozbudowanym nazwom mamy w Polsce tylko kilka rodzajów podatków, a biorąc pod uwagę, że chyba nazwa żadnego nie ma najmniejszego związku z rzeczywistym przedmiotem opodatkowania, warto wiedzieć, jakiego rodzaju aktywności stanowią źródło utrzymania rządu. Ta wiedza może być bardzo przydatna podczas oglądania TV. Jako że w ciągu ostatnich 20 lata niemal wszystkie rządy w Polsce były i są zwolennikami podnoszenia podatków (czyli zabierania pieniędzy obywatelom) w celu wydawania ich na administrację urzędniczą (czyli na wzrost bezrobocia) oraz na „instrumenty stymulowania gospodarki” (czyli wzrost cen), praktyczna różnica sprowadza się do tego, komu i ile chcą zabrać.
Przede wszystkim opodatkowana jest konsumpcja. Wysokość tego podatku (stawka podstawowa 23%) budzi naturalny sprzeciw, lecz jeśli wziąć pod uwagę, że praca opodatkowana jest co najmniej 63-procentowym podatkiem, nie sposób nie zauważyć, że rząd zachował się wyjątkowo wstrzemięźliwie w odniesieniu do konsumpcji. Niestety, marna to pociecha, bo niższy podatek nałożono na efekt bogactwa niż na jego źródło. To tak jakby zabrać komuś pieniądze na leczenie gangreny w nodze, żeby potem dać mu zniżkę na zakup protezy. Kilka słów o rodzajach wydatków. Na szczęście są tylko dwa – inwestycje i konsumpcja. Podział jest dychotomiczny, czyli zupełny (oba rodzaje wydatków stanowią wszystkie wydatki) i rozdzielny (każdy wydatek jest albo inwestycją, albo konsumpcją, nigdy jednym i drugim), więc wystarczy zdefiniować jeden rodzaj wydatku, żeby wiedzieć wszystko na temat obu.Inwestycja to taki zakup, który po uruchomieniu go pracą (czyli inwestycją w czystej postaci) ma przynieść podwójny przychód: raz – zwrócić zainwestowany kapitał, dwa – wynagrodzić wykonaną pracę. Oczywiście, z inwestycją wiąże się też ryzyko, czyli funkcja prawdopodobieństwa, że określona inwestycja w określonym czasie nie tylko nie pozwoli na wynagrodzenie pracy, ale nawet nie zwróci kapitału. A mówiąc po ludzku – na naszej pracy zarobi ktoś inny. Cóż, wszystko zostanie w rodzinie, tyle że w cudzej Nie istnieje inwestycja bez pracy, choć może istnieć praca bez inwestycji kapitałowej – np. siada facet na ulicy i śpiewa, a ludzie mu za to płacą (gdyby miał gitarę, można by mówić o wsparciu kapitałowym). Jednak we współczesnym świecie większość osób pracuje na stanowisku, w które zainwestował ktoś inny (pracodawca), kto nie pracuje sam, lecz właśnie kupuje pracę innej osoby (pracownika). Oczywiście, pracodawca też pracuje, ale nad tym, żeby znaleźć klienta na efekty pracy pracownika, tak żeby odzyskać zainwestowane pieniądze i zarobić na utrzymanie. To z tego względu bajania związkowców, lewactwa i pozostałej eko-pacyfistycznej zgrai, że to pracownik utrzymuje pracodawcę, są tylko… bajaniami. Spróbujcie kiedyś wyprodukować np. telewizor samą pracą, tj. bez zakupu urządzeń i elementów – jak wam się uda, proszę o pilny kontakt. Konsumpcja zatem jest wydatkiem „nie-inwestycją”, a więc wydatkiem, do którego nie potrzeba dodawać żadnej pracy i który nie ma na celu czegokolwiek odtwarzać czy zwracać. Konsumpcja nie wiąże się z żadnym ryzykiem, bo nie ma na celu zysku. Tym bardziej konsumpcja zachowuje zawsze maksymalną 100-procentową płynność, bo w całości realizuje się w chwili zakupu. Konsumpcja jest wyłącznie efektem pracy – cudzej, bo jej efekty kupujemy, oraz własnej, bo jej efektami płacimy. Ale nigdy nie jest przyczyną pracy, bo transakcja konsumpcyjna kończy wszystkie procesy rynkowe, jakie doprowadziły do powstania jej przedmiotu. Konsumpcja nie generuje pracy, tak jak zjedzony posiłek nie tworzy kolejnego. A co powstaje po posiłku, wie każde dziecko. Podsumowując – konsumpcją jest np. zakup jedzenia dla cioci, mieszkania na własny użytek, złotej ozdoby do założenia w Sylwestra itp. Dla odmiany inwestycja to np. zakup jedzenia do prowadzonej przez siebie restauracji, mieszkania na wynajem, złotej ozdoby w celu odprzedaży itp. Prawda, że proste? Jak widać, o rodzaju wydatku decyduje cel, a nie przedmiot. Łatwo zauważyć, że opodatkowanie konsumpcji nie ma żadnych skutków dla nikogo poza nabywcą i sprzedawcą – bo albo cena będzie za wysoka, albo odpowiednia. W przypadku zaś opodatkowania inwestycji rezygnacja z wydatku ma podwójny skutek – nie tylko nie dojdzie do nabycia przedmiotu inwestycji, ale nie zostanie wykonana praca, bo nie będzie na czym pracować. Mówiąc obrazowo, nie każdą piosenkę można zaśpiewać bez gitary. W Polsce inwestycje kapitałowe nie są opodatkowane, podobnie jak nie są opodatkowane nieruchomości (śmieszny podateczek rolny czy od nieruchomości dotyczy wyłącznie areału – to jakby oceniać inteligencję po ciężarze mózgu). Opodatkowana natomiast jest czysta inwestycja, czyli praca. Jak to wygląda w praktyce? Przećwiczmy to na umowie o pracę – na tzw. minimum krajowe 1500zł oraz na średnią krajową – 3690zł.
Z umowy na 1500zł pracownik otrzyma „na rękę” 1111,86zł. To jest podstawa opodatkowania. Dlaczego? Bo po pierwsze po prostu tyle dostaje pracownik na życie, więc to jest czysta cena jego pracy, a po drugie – dla pracodawcy jest o tyle obojętne, ile wynoszą podatki, a ile cena netto, bo nie ma wpływu na wysokość opodatkowania. Dla pracodawcy istnieje tylko koszt zakupu, zawsze ten sam bez względu na to, ile zabiera rząd. Najprościej można sprawdzić ten mechanizm na podatku konsumpcyjnym. W cenie produktu za 100zł z podstawową stawką cena wynosi 81,30zł, zaś podatek 18,70zł. A przecież stawka procentowa podatku to 23%, a nie 18,70%! Owe 23% liczy się od ceny netto, a 23% od 81,30zł to właśnie 18,70zł. Wracając do umowy – do 1111,86zł trzeba doliczyć: (1) 205,65zł podatku na państwowe emerytury (dla zmyłki zwanego składką ZUS), (2) 116,49zł podatku na państwowe usługi medyczne (zmyłkowo zwanego składką NFZ), (3) marne 66zł zaliczki na podatek od pracy (oficjalnie zwanego podatkiem dochodowym – stawka 5,93% od czystego dochodu, normalnie podatkowy raj na ziemi!), (4) drugą część podatku na emerytury państwowe – 272,85zł (znowu ZUS) oraz (5) 38,25zł podatku na to, że inni są bez pracy (ten podatek ma wdzięczne i długie nazwy z jakimiś funduszami w tytule). Dlaczego te wszystkie daniny nazywam podatkami? Bo z punktu widzenia teorii prawa podatkowego mają wszystkie cechy podatków – są przymusowe, bezzwrotne, płatne na rzecz państwa i niepowiązane z konkretnym świadczeniem wzajemnym. Jak kto nie wierzy, niech umówi w przychodzi NFZ wizytę do endokrynologa. Życzę powodzenia. I zdrowia – ono przyda się szczególnie. Jeśli ktoś liczył z kalkulatorem, to powinno mu wyjść nie 1500zł, ale 1811,10zł. Zgadza się – to nie błąd! To jest rzeczywisty koszt, który ponosi pracodawca. Jak łatwo policzyć, podatki o różnych nazwach wynoszą 699,24zł. Licząc od podstawy opodatkowania, te 699,24zł w stosunku do 1111,86zł daje 62,88%. Tyle wynosi w Polsce najniższy podatek od pracy. Dla średniej krajowej (formalnie 3690zł na umowie – kwota równie fikcyjna jak owe 1500zł) wartości wynoszą odpowiednio: cena netto pracy 2637,53zł, koszt zakupu pracy (cena płacona przez pracodawcę) to 4455,31zł, zaś haracz dla rządu (tzw. podatek) to 1817,78zł, czyli 68,91%. W efekcie, robiąc zakupy, które służą wyłącznie zaspokajaniu potrzeb, płacimy 23 grosze od każdej złotówki, jaką otrzymuje sprzedawca netto. Dokonując zaś inwestycji w tzw. kapitał ludzki, czyli tworząc miejsca pracy w celu bogacenia się, płacimy co najmniej 63 grosze od każdej złotówki zarobionej netto przez pracownika. Biorąc pod uwagę, że inwestycja wiąże się ponadto z ryzykiem, należy stwierdzić, że rząd wykonuje bardzo dużo wysiłku w zniechęcanie do zatrudnienia. Wynik 12,90% bezrobocia należy w tym kontekście uznać za umiarkowany sukces rządu. Ale nic to – już z racji samej podwyżki rządowej ceny pracy w 2013r. (minimalne krajowe wzrośnie z 1500zł na 1600zł, czyli realnie z 1811,10zł na 1931,84zł) można spodziewać się wzrostu bezrobocia o co najmniej punkt procentowy na 14%. Poza podatkiem od konsumpcji i od pracy mamy jeszcze podatek od prowadzenia większego biznesu (oficjalnie zwany CITem), czyli podatek od pracy o wyższym stopniu dokapitalizowania stanowiska, oraz podatek typu lotto metodą chybił-trafił, potocznie zwany akcyzą. Po prostu ustawodawca uznał, że niektóre wyroby – energia w postaci prądu, wódki i papierosów, oraz samochody, czyli źródło podatku drogowego potocznie zwanego mandatem karnym za przekroczenie prędkości, są zbyt tanie, a przez to zbyt łatwo dostępne. Dlatego podlegają dodatkowemu opodatkowaniu akcyzą. Ot, tak po prostu, żeby nam się od nadmiaru dobrobytu w dupie nie poprzewracało. Oprócz zasygnalizowanego już podatku-symbolu od szybkiej jazdy pozostałe podatki nie mają w Polsce większego znaczenia. Jak widać, główny nacisk opodatkowania jest kładziony na źródło bogactwa (praca), powód spotkań towarzyskich (wódka), zasilanie do konsoli i do srajfona (prąd) oraz na truciznę (papierosy). Gdyby nie praca, można by powiedzieć, że rząd opodatkowuje to, co bliskie jego sercu. A tak pozostaje smutna prawda, że rządowi po prostu zależy na tym, żebyśmy nie mieli pracy i byli biedni. Paweł Budrewicz
Młot na Safjana! [z Archiwum Sed3ak'a] Z Archiwum Sed3ak’a. Notka (we fragmentach) z marca 2009r., dot. sprawy nieudostępnienia przez IPN Lechowi Wałęsie dokumentów SB z lat 1970 – 76, dot. jego osoby. W najnowszym „Newsweeku” jak co tydzień, ukazał się artykuł profesora Marka Safjana. Tym razem b. prezes Trybunału Konstytucyjnego wziął na szafot najsłynniejszych historyków w Polsce Sławomira Cenckiewicza oraz Piotra Gontarczyka. W tekście „Akta Wałęsy – hipoteza kontra prawo” profesor dwoi się i troi, aby wykazać że odmowa udostępnienia byłemu prezydentowi akt z archiwów IPN jest graniem na nosie państwu prawa. Tylko czekać, aż tego typu rozumowanie się rozpleni i zaczną powstawać nowe dzieła, nawiązujące swoim radykalizmem do karania odszczepieńców, którym wizja „safianowego państwa prawa” jest chociażby nieporęczna.
Pokrzywdzony? Jako uwagę wstępną, należy dodać, że w artykule prof. Safjana zbrakło zasadniczego stwierdzenia. Instytut Pamięci Narodowej nie zdecydował się wypożyczyć Lechowi Wałęsie akt dot. jego osoby, a pochodzących z okresu jego [domniemanej] współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa, tj. z lat 1970-76. Do pozostałych akt były prezydent ma w dalszym ciągu nieskrępowany dostęp. W świetle ustawy o IPN, Instytut działał zgodnie z prawem, jego literą i duchem. Taka decyzja [tego organu] nie jest bynajmniej łamaniem praw jednostki w „demokratycznym państwie prawa”, co wynikałoby z sugestii prof. Marka Safjana. Były prezes Trybunału Konstytucyjnego odwołuje się w swoim wywodzie na łamach „Newsweeka” do statusu pokrzywdzonego, przyznanego Wałęsie w listopadzie 2005r. przez Kolegium IPN. Na jego podstawie Wałęsa ma dostęp do wszystkich zgromadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej akt na temat jego osoby. Niemniej jednak, prawo stanowi wyraźnie, że byli współpracownicy tajnych służb PRL nie mają dostępu do archiwów, dotyczących ich osoby. Skąd więc występujące w tym miejscu rozbieżności prawne?
Należałoby się zastanowić na jakiej podstawie kilka lat temu Kolegium IPN przyznało b. prezydentowi status pokrzywdzonego? Otóż, członkowie tegoż gremium stwierdzili, że pomimo zaistnienia wątpliwości, co do jednoznaczności oceny historycznej postaci Lecha Wałęsy, status pokrzywdzonego powinien być mu nadany. Kunsztem ze strony kolegium byłoby zachowanie odwrotne; kunsztem i niecodzienną odwagą. Sprawę dodatkowo ułatwiała okoliczność orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego z 2005r. (a więc w czasie, gdy prezesem TK był właśnie Marek Safjan); zgodnie z jego treścią, jeżeli we wcześniejszej sprawie karnej Sąd Lustracyjny oczyścił danego podejrzanego z zarzutu kłamstwa lustracyjnego, to takie rozstrzygnięcie formalne jest wiążące dla innych instytucji państwowych. Tak więc, IPN w oparciu o wyrok Trybunału, który z kolei opierał się na wyroku Sądu Lustracyjnego przyznał stosowne kwity Lechowi Wałęsie. Przyznajmy szczerze, jest to procedura niewiele mająca wspólnego z zasadami demokratycznego państwa prawa (…) Wszystko zaczęło się od 2000r. od wyroku Sądu Lustracyjnego, który dał początek łańcuszkowi późniejszych zdarzeń, mających swoje ujście w safianowych laudacjach. Dodajmy, że już raz – na początku lat dziewięćdziesiątych – państwowa instytucja (Urząd Ochrony Państwa) zdecydowała się wypożyczyć prezydentowi Lechowi Wałęsie archiwalne dokumenty, dotyczące jego osoby w formie oryginałów. To właśnie wówczas kilkanaście tom akt zostało zdekompletowanych, teczki wróciły do UOP-u porozdzierane, do dziś dnia nieznany jest los zawartych tam mikrofilmów. I chociaż w obecnej sytuacji nie chodzi już o wypożyczenie oryginalnych dokumentów (za – przypomnijmy – zniszczenie których to w latach 1992-94 nikt w wolnej Polsce nie poniósł żadnej odpowiedzialności), to w kontekście historycznym musi budzić uzasadnione obawy zdecydowanie się na takie rozwiązanie po raz wtóry.
Zakłamanie kontra prawda Marek Safjan, już w tytule felietonu sugeruje, że materiały zgromadzone w książce Cenckiewicza i Gontarczyka o Wałęsie, są materiałem pozwalającym jedynie na sformułowanie hipotezy (i to w jego ocenie naciąganej), jakoby były prezydent w istocie był esbeckim szpiclem na początku lat siedemdziesiątych ub. w. I zapewne, jak to w większości takich sytuacji bywa, autor mierzy się z książką, której albo nie przeczytał, albo przeczytał i celowo rżnie głupa. „Oczywista prawda »dokumentów«, o czym coraz częściej się przekonujemy przy kolejnych sensacyjnych odkryciach w aktach SB, ma często charakter pozoru, skrywającego cyniczne zabiegi odpowiednich służb specjalnych PRL” – dowodzi były prezes Trybunału w felietonie. Profesor powiela więc w tym miejscu utartą od mniej więcej dwudziestu lat legendę, jakoby w b. Służbie Bezpieczeństwa pracowali sami ignoranci i etatowe półgłówki, którzy w swojej pracy mieli nic innego do roboty, jak tylko fałszowanie teczek opozycjonistów, mogących w przyszłości być może obalić komunizm i rządzić krajem. (…)
„Jest ona (ta książka – przyp. sed3ak) – o czym pisałem już w »Newsweeku« – niezwykle jednostronną wersją najnowszych dziejów Polski, w której główną siłą sprawczą rewolucji Solidarności i drogi do wolności staje się SB i jej agenci”. Problemem zasadniczym, nad którym nie pochyla się w tym miejscu profesor, to kwestia rozróżnienia płaszczyzn historycznej i prawnej. Zadaniem historyków jak bowiem nie tylko opisywanie, ale również i interpretowanie historii – zwłaszcza tej najnowszej. Cenckiewicz z Gontarczykiem sformułowali tezę (!) jakoby w latach 1970-76 Lech Wałęsa był agentem SB i przytoczyli przygniatającą masę dowodów na jej potwierdzenie. Wśród nich jest również analiza wyroku Sądu Lustracyjnego z 2000r. (…) Na tego typu zabiegi warsztatowe historycy mogą sobie pozwolić; czego nie można powiedzieć o niezawisłych sędziach. Zaś prof. Safjan w swoim artykule daje nam wyraźnie do zrozumienia, że autorzy książki, jako niekompetentni naukowcy, przedstawili jedynie mglistą hipotezę, jakieś poszlakowe dowody, wskazujące na fakt umoczenia Wałęsy. Jest to nieprawdą i każdy kto książkę gdańskich historyków czytał (…) nie może tego typu argumentacji przeprowadzić.
In dubio pro Wałęsa „Przyjmowanie »jakiejś« definicji TW (np. tej, która odpowiadałaby kryteriom przyjętym w książce Gontarczyka i Cenckiewicza) jest właśnie wykorzystaniem subiektywnej hipotezy historycznej dla pokonania przeciwnika politycznego” – przekonuje prof. Safjan. Jak jednakowoż pokazała praktyka, Cenckiewicz z Gontarczykiem, z racji nabytego warsztatu, z dużo większą precyzją potrafili zdefiniować Tajnego Współpracownika służb specjalnych PRL-u, niż chociażby niezależne sądy. Dotychczasowe orzecznictwo lustracyjne skompromitowało się między innymi przez fakt, że zeznania byłych esbeków składane w dwadzieścia i więcej lat po zakończeniu służby, były w ocenie sądu dużo bardziej wiarygodne, niż informacje które w wyniku pragmatyk, musieli zawierać w wytwarzanych przez siebie dokumentach. Dla przykładu, w interesującym nas orzeczeniu Sądu Lustracyjnego z 11 sierpnia 2000r. sędziowie przyjęli, że pochodzące z 1978r. dokumenty, których autentyczność nie została w procesie w żaden sposób obalona, a które świadczyły na niekorzyść Lecha Wałęsy, zostały sfabrykowane. Wynikałoby z tego, że „jasnowidze” z b. Służby Bezpieczeństwa jeszcze na długo przed sierpniem 1980r. wiedzieli już co się w związku z Wałęsą święci i już wtedy rozpoczęli taśmowe wytwarzanie fałszywek dotyczących jego osoby. Problem w tym, że przedstawionego wyżej jednego z wielu idiotyzmów, które sąd zawarł w swoim uzasadnieniu, nie sposób zaczepić. (…)
„W sprawie Lecha Wałęsy istnieje z jednej strony prawomocny wyrok sądu RP stwierdzający, że nie był on TW i należy do kręgu pokrzywdzonych, z drugiej strony – książka Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza” – pisze Safjan. W istocie w wypowiedzi tej mamy do czynienia z prostym zabiegiem; popatrzcie, ja Wielki Autorytet Prawa mówię wam, że oto jest przecie formalnie wyrok sądowy załatwiający sprawę. W takim wypadku dochodzenia Cenckiewicza i Gontarczyka są warte tyle, że o kant d… można je potłuc. W książce „SB, a Lech Wałęsa” znajduje się oddzielny rozdział poświęcony analizie wyroku Sądu Lustracyjnego z sierpnia 2000r. Piotr Gontarczyk wychwytuje w nim wszelkie zabiegi sędziów, które w ewidentny sposób miały zdeprecjonować siłę przedstawionych przeciwko Wałęsie dokumentów (nie wszystkich, gdyż w 2000r. nie została przeprowadzona w gdańskim IPN-ie stosowana, wyczerpująca kwerenda). Sąd postawił sobie wówczas za cel (niezgodnie z zasadami procesowymi i na opak regule państwa prawa) oczyścić Wałęsę z zarzutu kłamstwa lustracyjnego. Można się oczywiście zastanowić, dlaczego ówczesny Rzecznik Interesu Publicznego nie wniósł apelacji od tego dziwacznego wyroku, na co odpowiedź w książce „SB, a Lech Wałęsa…” próbują dać historycy? (…) Wyrok Sądu Lustracyjnego zapadł 11 sierpnia 2000r., czyli w okresie gorącej kampanii wyborczej. W tym czasie zbliżał się czas składania przez kandydatów wymaganego prawem sądowego potwierdzenia zgodności złożonego oświadczenia lustracyjnego z prawdą. Gdyby Rzecznik zdecydował się na wniesienie apelacji, najprawdopodobniej Lech Wałęsa zostałby wykluczony z możliwości startowania w wyborach prezydenckich. Groziłoby to, nie tylko lokalnym, ale i międzynarodowym skandalem I oczywiście, jak zwykle w takiej sprawie, pojawiłyby się głosy oburzenia i knucia, jakoby za całym tym niecnym przedsięwzięciem stały służby specjalne. Uszczypliwie rzecz ujmując, byłoby to po w znacznej połaci zgodne z prawdą. „Myślę raczej o wyjaśnieniu tych spraw już przez historyków” – argumentował swoją apelacyjną bierność b. Rzecznik Interesu Publicznego sędzia Krzysztof Kauba. Obiektywnie rzecz ujmując dobrze się stało, że sprawę rozstrzygania o agenturalnej przeszłości Lecha Wałęsy powierzono fachowcom, a nie sędziom. Logika wywodu Sądu Lustracyjnego, jak i dzisiejsza recydywa felietonistyczna prof. Safjana potwierdzają jedynie tezę, że machinacje, jakich dokonano nad „teczką Bolka” nie zostałyby wyjaśnione ad mortem defecatam. Skoro walki o prawdę nie zdecydowali się przeprowadzić przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości, kpiąc sobie w wyroku z sierpnia 2000r. z prawa i przyzwoitości, potyczkę tę musieli stoczyć historycy. I ta właśnie sprawa zdaje się tak bardzo uwierać Marka Safjana; że prawniczy laicy wzięli się za interpretację zdarzeń, które powinny być rozwikłane przed obliczem bezstronnej Temidy. Jednym z zastrzeżeń, jakie wysuwa profesor wobec historyków, jest pogwałcenie fundamentalnej zasady w procesie karnym, jaką jest zasada domniemania niewinności – in dubio pro reo. Tyle, że w omawianej sprawie nie ma żadnego „dubio”! Argumenty przedstawione przez pracowników gdańskiego IPN-u są p r z y t ł a c z a j ą c e! (…)
„Jednostka nie może być uznana za winną (…) dopóki nie zostanie jej to udowodnione” – jak pisze Safjan. Mnie – jako prostego obywatela - jeszcze bardziej, niż samego profesora kole fakt, że ciężar poszukiwania prawdy i sprawiedliwości musieli wziąć na siebie historycy, a nie przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości. Gdzie podczas ogłaszania wyroku z 2000r. był profesor Safjan, ze swoim kasandrycznym wołaniem o deptaniu zasad „państwa prawa” (wiemy przecież, że zajmował wówczas jedną z najważniejszych funkcji w polskim sądownictwie – był prezesem Trybunału Konstytucyjnego)?
Państwo prawa według Safjana Sprawę należy postawić jasno: Marek Safjan nie pisze co poniedziałek do „Newsweek’a” jako niezależny publicysta, czy przedstawiciel władzy sądowniczej. Marek Safjan piszący do tygodnika opinii jest typowym homo politicus. Przez dziewięć lat kierował on, na pozór sądowym organem, który być może z natury rzeczy, był po uszy umoczony w polityce. I wydawał wyroki, które nie dość że były po myśli ówczesnej linii władzy, to z zasadą państwa prawa niewiele miały wspólnego. (…) Zastanawiać musi fakt, że według byłego szefa Trybunału, największą bolączką, uwierającą jak wrzód na żołądku jednostkę w państwie prawa, jest sprawa odmowy przyznania odpowiednich dokumentów Lechowi Wałęsie przez gdański IPN. Profesora Safjana nie bolą takie guzy polskiego wymiaru sprawiedliwości, jak przegrana przedwczoraj przez Polskę sprawa w Trybunale w Strasburgu, w którym obywatelce naszego kraju zasądzono ponad 20 000 zł odszkodowania od Skarbu Państwa, z racji niemożności dokonania przez szesnaście lat przez krajowe sądy właściwego wpisu do księgi wieczystej (…) Przykładów można by mnożyć.
Profesor Marek Safjan w swoim felietonie stanął na gruncie tzw. prawdy formalnej (lub inaczej – prawdy sądowej); jego nawet nie interesuje prawda rzeczywista. Powiela on stereotypowe argumenty, jakoby Wałęsa w młodości „coś tam podpisał”, że nie można w tej sytuacji zbytniej wagi przywiązywać do dokumentów SB wówczas wytworzonych, a poza tym były lider Solidarności jest takim symbolem, że już dawno „ewentualne” zmory przeszłości przezwyciężył. A mnie z kolei uczono, że jak prawo, to równe dla wszystkich. A zasada rzetelnie prowadzonego procesu sądowego, powinna determinować u sędziów obowiązek sprawiedliwego osądu, bez patrzenia na osobiste właściwości sprawcy.
Artykuł byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego nosi tytuł „Akta Wałęsy – hipoteza kontra prawo”. I co śmieszniejsze, Marek Safjan – profesor, sędzia i prawnik, czyli wydawało by się osoba poważna, konfabuluje przeinaczając udowodnioną przez historyków tezę, prawem zaś nazywając coś co dałoby się sprowadzić prędzej do sędziowskiej samowoli. W tym idealnym, safjanowskim państwie prawa, za dochodzenia prawdy musieli się wziąć nie powołani do tego sędziowie, lecz historycy.
Tak się kończy Lex Wałęsa. Weekendowa „Gazeta Polska Codziennie” donosi, że Sąd Rejonowy dla Warszawy-Mokotowa postanowił wznowić postępowanie w sprawie zaginięcia akt b. Służby Bezpieczeństwa dot. Tajnego Współpracownika o pseudonimie „Bolek”. Dokumenty te zaginęły w latach 1992-93, po wypożyczeniu ich przez warszawską delegaturę UOP do Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy. Piątkowe postanowienie sądu to niewątpliwy przełom w sprawie domniemanej agenturalnej przeszłości b. prezydenta. Śledztwo w tej sprawie prowadzone było już w latach 1996-99, ale zostało wówczas, z nie do końca jasnych powodów, umorzone; jego podjęcie nastąpiło po publikacji książki historyków dr hab. Sławomira Cenckiewicza oraz dr Piotra Gontarczyka „SB, a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”. Prowadzeniem postępowania zajął się wówczas Pion Śledczy Instytutu Pamięci Narodowej, który po czteroletnim dochodzeniu w styczniu 2012r. ponownie umorzył sprawę. W wyniku zażalenia wniesionego na to orzeczenie przez Prezesa Instytutu, sąd kilka dni temu ponownie nakazał zająć się zagadnieniem, tym razem jednak jednostce prokuratury powszechnej. Być może komentowana tutaj decyzja sądu jest przełomem w sprawie ustalenia kwestii agenturalnej przeszłości Lecha Wałęsy. Przepisy procedury cywilnej, na podstawie których to Lech Wałęsa pozywa swoich oponentów za wypominanie mu przez nich brzydkich epizodów z przeszłości, umożliwiają bowiem zawieszenie tak toczącego się postępowania, do czasu rozwikłania prowadzonej równolegle sprawy karnej. Dodatkowo, ustalenie w prokuratorskim śledztwie okoliczności zaginięcia, bądź zniszczenia dokumentów państwowych oraz osób za czyn ten odpowiedzialnych, może stanowić asumpt do wznowienia tych wszystkich postępowań cywilnych, które zasądzały powództwa Lecha Wałęsy przeciwko oponentom, nazywających go agentem Służby Bezpieczeństwa o pseud. „Bolek”.
Przypomnijmy w tym miejscu, że sądy cywilne uznają zasadność powództw b. prezydenta w sprawie o ochronę dóbr osobistych, opierając się na swoistej konstrukcji zdarzeniowo – prawnej. W sierpniu 2000r., w trakcie toczącej się kampanii prezydenckiej, w sprawie Lecha Wałęsy prowadzone było postępowanie lustracyjne. Sąd Lustracyjny wydał wówczas wyrok uniewinniający b. prezydenta od zarzutu złożenia fałszywego oświadczenia lustracyjnego. Warto nadmienić, że w ocenie materiału dowodowego skład orzekający kierował się m.in. pierwszeństwem zeznań b. funkcjonariuszy SB dot. faktów, które miały miejsce przed ponad dwudziestoma laty; sędziowie również nie dawali wiary dokumentom wytworzonym w czasie rzeczywistym, a datowanym na lata 1970 – 1978. Ówczesny Rzecznik Interesu Publicznego (nieistniejąca w obecnym systemie prawnym instytucja), nie chcąc narazić się na poważne zarzuty uniemożliwienia „legendzie »Solidarności«” startu w wyborach prezydenckich, nie zdecydował się na wniesienie apelacji od tego wyroku, pozwalając się mu uprawomocnić i tworzyć stan formalnej niewinności. Kilka lat wcześniej Trybunał Konstytucyjny, orzekający o zgodności z ustawą zasadniczą uchwalonej w 1998r. ustawy lustracyjnej, wprowadził pięć pozaustawowych przesłanek, potrzebnych do uznania danej osoby za tajnego współpracownika b. SB, a w konsekwencji – za kłamcę lustracyjnego. To dość pokraczne zachowanie Trybunału, jawnie wykraczające poza ustawowe funkcje sprawowanej władzy sądowniczej, a wyraźnie wchodzące w sferę władztwa legislatywy, wytworzyło w systemie prawnym regulującym zagadnienie lustracji, na swój sposób sytuację schizofreniczną. Zgodnie bowiem z dodatkowymi pięcioma przesłankami, za tajnego współpracownika nie mógłby być uznany np. nieprzyznający się do przewiny w tej materii Lesław Maleszka – długoletni i bezwzględny konfident b. SB w krakowskim „Studenckim Kole Solidarności”, a już w wolnej Polsce – bardzo ważny redaktor „Gazety Wyborczej”. Te dwa orzeczenia, jak również połączona z tym okoliczność przyznania przez Instytut Pamięci Narodowej w listopadzie 2005r. Lechowi Wałęsie – nie bez kontrowersji, przyznajmy to uczciwie – statutu pokrzywdzonego przez władze PRL, wytworzyły sytuację prawną, zgodnie z którą to sądy cywilne bezwiednie orzekały o zasadności naruszenia czci Wałęsy poprzez nazywanie go TW „Bolkiem”, nie przeprowadzając w sprawie potrzebnego postępowania dowodowego (inny wyrok Trybunału Konstytucyjnego z 2005r. nakazał honorować zapadłe wcześniej orzeczenia Sądu Lustracyjnego, oczyszczające z zarzutu kłamstwa lustracyjnego). Innymi słowy, cztery nieodpowiadające prawdzie rozstrzygnięcia, przez nikogo nigdy niewzruszone (orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego nie podlegają w polskim prawodawstwie zaskarżeniu; instytucja Rzecznika Interesu Publicznego została derogowana z polskiego systemu prawnego w 2006r.), dały Wałęsie glejt na materialne rujnowanie swoich adwersarzy, pozwalając wygrywać mu proces za procesem. Innymi słowy, zapadłe w tamtym czasie orzeczenia sądowe legalizowały błąd sądu z sierpnia 2000r. Wznowienie postępowania karnego, nakazane w czwartek prokuraturze przez warszawski sąd, daje nadzieję, że machinacje wokół sprawy akt TW „Bolka” zostaną zestawione z odgrywającym w nich kluczową rolę Lechem Wałęsą. W sprawie domniemanej agenturalnej przeszłości b. prezydenta bowiem jak powietrza potrzeba chociażby jednego sądowego orzeczenia, które utrąciłoby wytworzoną na przełomie ostatnich lat tzw. prawdę sądową i zrobiło miejsca dla prawdy obiektywnej. Tak, by publiczne przyznawanie pewnych historycznych faktów nie musiało wiązać się jednocześnie z realną obawą przeprowadzenia w majestacie prawa konfiskaty mienia, dokonywanej w rewanżu za tzw. obrazę czci b. prezydenta. Podrzucam link do opublikowanej dzisiaj na salonie24 we fragmentach notki, zamieszczonej jeszcze 2009r. na starym blogu („Młot na Safjana”), w którym to wpisie wyraziłem krytykę stanowiska b. prezesa Trybunału Konstytucyjnego – prof. Marka Safjana – jakie zajął on wobec stanowiska IPN-u, gdy organ ten w marcu 2009r. odmówił Lechowi Wałęsie udostępnienia dokumentów b. SB, dotyczących jego działalności, a datowanych na lata 1970 – 76. Sed3ak
PIĘĆ PYTAŃ do red. Warzechy o Arabskiego. "Kogoś takiego nie można odstawić. Ludzie, którzy tyle lat przebywali w otoczeniu premiera, mają ogromną wiedzę" wPolityce.pl: Tomasz Arabski, jak donosi tygodnik "Wprost", ma zostać ambasadorem Polski w Hiszpanii. Ponoć to jego marzenie. Co może stać za tą decyzją? Łukasz Warzecha: Nie mam żadnych informacji z KPRM. Jednak takie przetasowania mogą mieć kilka modelowych przyczyn. Ktoś posiadający dużą wiedzę nie może zostać wywalony na zbity pysk, ale jest już niewygodny i trzeba go gdzieś wysłać. Jeśli taki ktoś się wypalił, czy zawodzi coraz częściej, to trzeba coś z nim zrobić. Drugim tłumaczeniem, które jest w tej sprawie możliwe, jest konieczność schowania Arabskiego. To jest bardzo prawdopodobne. Arabski jest bowiem ważną osobą dla wyjaśnienia sposobu, w jaki doszło do katastrofy smoleńskiej. To była postać, która decydowała, jak dysponuje się samolotami rządowymi, to była osoba, która brała czynny udział nadaniu takiego, a nie innego statusu wizycie Prezydenta RP w Katyniu. Wszystko to powoduje, że Arabski jest w kręgu zainteresowania cały czas. Wiele razy media wracały do jego osoby. Być może po wyjściu na jaw nowych informacji środki masowego przekazu znów by się nim zainteresowały. A jak się siedzi w Madrycie, to jest się trochę poza kręgiem zainteresowania. Warto jeszcze wspomnieć o jednej sprawie, która jest niemniej ważna. Praktyka wysyłania osób niewygodnych, a zasłużonych, nie jest nowa. To jest jednak fatalne dla aparatu dyplomatycznego. To trzeba bardzo mocno podkreślić.
Dlaczego? Aparat dyplomatyczny powinien działać profesjonalnie. Placówka, w takim kraju jak Hiszpania, to nie jest placówka marginalna. Hiszpania nie jest głównym rozgrywającym w Europie, ale choćby z racji podobieństwa do Polski, jest ważnym partnerem. Hiszpania jest krajem najbardziej przypominającym Polskę z państw zachodnich. I choćby dlatego do Madrytu powinien pojechać profesjonalny dyplomata. Z tego, co wiem, Arabski zna hiszpański, ale na pewno nie jest zawodowym dyplomatą. Marzy mi się natomiast, by polska dyplomacja była obsadzona profesjonalnymi osobami. W dyplomacji brytyjskiej nie do pomyślenia jest, by polityk bliski premierowi, ale niewygodny w kraju, dostał ważną placówkę i sobie na nią pojechał. Tam jest bardzo silny etos służby Foreign Office. Dyplomaci zmieniają placówki, ale wszystko odbywa się wśród profesjonalistów.
Czy wysłanie Arabskiego, którego kompromituje sprawa katastrofy smoleńskiej, na ważną placówkę dyplomatyczną o czymś świadczy? To jest jakiś sygnał dla opinii publicznej? Myślę, że to nie jest żaden sygnał dla opinii publicznej. Mamy po prostu wspólnotę interesów. Kogoś takiego nie można po prostu odstawić na bok. Ludzie, którzy przez tyle lat przebywali w najbliższych otoczeniu premiera, mają ogromny zasób wiedzy. A gdy dodatkowo, brali udział w takim przedsięwzięciu jak sprawa katastrofy smoleńskiej, to trzeba ich dopieścić. To nie nowa praktyka, to się zdarzało już w przeszłości wiele razy. To trochę odstawienie na boczny tor, ale i trochę nagroda. Madryt jest przyjemnym miejscem, a być może rzeczywiście Arabski o tej placówce marzył.
Można być spokojnym o rzetelną pracę polskiej ambasady w Hiszpanii? Bieżącą obsługą obywateli w kraju zajmują się konsulaty. Dla Polaków przebywających w Hiszpanii większą wagę ma więc obsada konsulatów. Ambasador to jest stanowisko polityczne, a mniej organizacyjne. On ma reprezentować Polskę na najwyższych szczeblach władzy w kraju przyjmującym. Nominacja Arabskiego dla Polaków w Hiszpanii nie ma szczególnego znaczenia. Jednak może mieć znaczenie negatywne dla aparatu dyplomatycznego, dla reprezentacji Polski w Hiszpanii. Mam wątpliwości, czy Tomasz Arabski jest właściwą osobą.
Rząd wysyła skompromitowanego Arabskiego na placówkę, a do Sejmu PO śle wniosek o Trybunał Stanu dla Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobro. Czy to można zestawiać? Z punktu widzenia PO Tomasz Arabski nie jest skompromitowany w żaden sposób. Nie wiem, czy te dwa fakty można zestawiać. Te decyzje pokazują polską rzeczywistość, jednak nie wiem czy można to wiązać. Na razie mamy próbę postawienia Kaczyńskiego i Ziobro przed Trybunałem. To jest powracający temat, którego głównym zadaniem jest skupienie opozycji na temacie wygodnym dla rządzących. Na tym wniosku koncentruje i będzie się koncentrowała uwaga opinii publicznej oraz politycznych przeciwników. Natomiast z punktu widzenia obecnych interesów państwa polskiego jest to sprawa zupełnie marginalna. To jest wpychanie opozycji w tor wygodny dla władzy. To jest unikanie tego, co na prawdę istotne dla Polski.
Rozmawiał Stanisław Żaryn
Jachowicz: Sanocka tragedia a media. Czy w tego rodzaju przypadkach policja winna wprowadzać jakieś ograniczenia dla mediów? Czy media wpłynęły na dramat, jaki rozegrał się przed kilkoma dniami w Sanoku? Ta myśl nie daje mi spokoju. Przypomnę, że ścigany przez policję 32-letni mężczyzna zabarykadował się we własnym mieszkaniu z młodocianą, 17-letnią dziewczyną, prawdopodobnie utrzymującą z nim intymne kontakty.
Po kilkunastogodzinnym oblężeniu mieszkania, a praktycznie całego bloku, w którym mieszkał poszukiwany, oraz nieskutecznych próbach wszczęcia negocjacji z przestępcą, w nocy grupa antyterrorystów zdobyła mieszkanie szturmem. W środku zastała dwa martwe ciała, zastrzelone pociskami z pistoletu, leżącego obok mężczyzny. Zakłada się, że najpierw mężczyzna zastrzelił dziewczynę, a następnie nacisnął spust, mając broń wymierzoną we własną głowę.
Obecność mediów moduluje zachowania uczestników różnych wydarzeń. Oczywiście w największym stopniu telewizja. Najbardziej podczas relacji „na żywo”. To widać na przykład w Sejmie. Monotonnie i bezbarwnie przemawiają posłowie z trybuny sejmowej, kiedy wiedzą, że mówią tylko do parlamentarzystów, siedzących na sali obrad. Zamieniają się w oratorów, wygłaszających przemówienia z wigorem, często z dowcipem, kiedy widzą wycelowane w siebie kamery telewizyjne. (Pomijam oczywiście całkowicie wartość merytoryczną ich wystąpień).
Podobne zjawisko można obserwować podczas ulicznych demonstracji i protestów. Świadomość obecności kamer telewizyjnych wywołuje w uczestnikach dodatkową energię. Filmowani, nagle głośniej wznoszą okrzyki, wyraźniej i bardziej zdecydowanie gestykulują, wzmacniają swoje agresywne zachowania. Do tej pory polskie media nie miały większych doświadczeń w bezpośrednich telewizyjnych relacjach, rozciągniętych w dość długim czasie, a dotyczących sensacyjnych wydarzeń z udziałem dużych sił policyjnych, dążących do spacyfikowania groźnych kryminalistów.
Sanok był pierwszy. Coś podobnego oglądaliśmy jedynie w filmach amerykańskich w rodzaju „Urodzeni mordercy”, „Pieskie popołudnie” czy „Sugarland Express”. W Sanoku, dzięki kamerom telewizyjnym, wielokrotnie oglądaliśmy akcję policji w bezpośredniej bliskości domu, w którym ukrywał się złoczyńca. Osaczony, wraz ze swą towarzyszką mogli obserwować to samo, co my. Dowiadywali się w tym samym czasie co my, a dalszych zamierzeniach policji, o silach, jakie zgromadzono przeciwko zabarykadowanym, o środkach bezpieczeństwa zastosowane wobec mieszkańców bloku oraz okolicznych domów. Desperat z telewizji mógł dowiedzieć się, że jest podejrzany o popełnienia zabójstwa. Może właśnie prawdę o swoim partnerze poznała dziewczyna w czasie oblężenia z telewizji. Dopiero w zablokowanym mieszkaniu. Może dlatego zginęła. Tego nie wiemy. Wiadomo natomiast, że obydwoje zamknięci, mogli z ekranu telewizora dowiedzieć się wiele o policyjnej operacji. W dzisiejszej dobie, odłączeniem domu od prądu niewiele się wskóra. Są jeszcze laptopy na baterie, ipody i telefony komórkowe, odbierające internetowe telewizje.
Czy w tego rodzaju przypadkach policja winna wprowadzać jakieś ograniczenia dla mediów? Gdyby przyznać takie prawo policji, byłoby to nieszczęście dla mediów. Policja nadużywała by tego przepisu, nakładając mediom knebel, wszędzie tam, gdzie uznałaby, że wejście mediów może być dla niej niekorzystne. Zdaje się, że to nam nie grozi, gdyż policja łaknie sukcesów i też lubi być filmowana, szczególnie podczas brawurowych akcji.
W Sanoku brawurowa nie była. Tyle już wiemy. Warto jednak zastanowić się, czy w sytuacjach, przypominających wydarzenie w Sanoku, policja, przy udziale mediów, nie powinna szukać jakichś manewrów, które pogodziłyby, doraźne, ale nie do odrzucenia, potrzeby mediów. Nie gwałcąc jednocześnie naczelnego zadania, jakim jest złapanie żywych przestępców, by móc ich postawić przed sądem. Jerzy Jachowicz
Platformy recepta na kryzys. "Liberalne mrzonki o polskiej gospodarce i finansach obywateli w pełnej krasie" Rządową receptą na rozkwitający nam nad Wisłą gospodarczy i finansowy kryzys ma być według koalicji PO-PSL, ustawa o związkach partnerskich. Dlaczego, a no dlatego, że jak twierdzą starzy Warszawiacy w czasach trudnych, w czasach kryzysu, łatwiej wtedy do końca miesiąca związać przysłowiowy koniec z końcem. No i oczywiście kolejne radary, fotoradary - nieoznakowane zakłady fotograficzne na kółkach. Wkrótce tych nowych narzędzi podatkowych ma być ok. 700. Jest jeszcze jedno, genialne zalecenie walki z kryzysem, super – doradcy Premiera D. Tuska. J. K. Bielecki wpadł na wręcz genialny w swej prostocie, żeby nie powiedzieć prostacki sposób zaradzenia gospodarczym i finansowym kłopotom, które zresztą on sam i jego protegowany MF J. V. Rostowski sprokurowali Polakom. „Najgorsze dla gospodarki jeśli Polacy przestaną wydawać i zaczną oszczędzać”. Ten mistrz mętnych frazesów zapewnia polskich bezrobotnych i tych z realną średnią netto w wysokości 1500 zł, że II-ga połowa 2013r. będzie dobra i grunt żebyśmy sobie nie pogorszyli nastrojów, a będzie dobrze. Radujmy się więc i obkupujmy do woli, w kraju który sam jest już od dawna na wyprzedaży. Według bankowego guru J. K. Bieleckiego trzeba bankietować, a wtedy bieda musi pofolgować. Liberalne mrzonki o polskiej gospodarce i finansach obywateli w pełnej krasie. Niczym papugi, czy inne misie o bardzo małych rozumkach, powtarzają nam to do znudzenia redaktorzy TVN-CBNC i niektórzy młodociani bankowi analitycy oraz dyżurne profesorskie autorytety, że to nie kryzys lecz zaledwie spowolnienie, które już za 5 miesięcy się skończy. Co uczciwsi eksperci, ale przede wszystkim niektórzy polscy przedsiębiorcy i konsumenci zrozumieli już, że robi się niebezpiecznie, bardzo niebezpiecznie. W budżecie za 2012r. zabrakło 16 mld zł dochodów z podatków, w tym tylko z VAT-u 12 mld zł. W budżecie na 2013 r., który trzeba będzie już niedługo nowelizować zabraknie ok. 20 mld zł po stronie dochodów. Jako pierwszy z banków, że żartów nie ma zrozumiał to, PKO. BP – stwierdzając, że w tegorocznym budżecie zabraknie ok. 18 mld zł. Republika Radarowa Rostowskiego tylko rozsierdzi polskich kierowców, a nie zagwarantuje 1,5 mld zł wpływów z mandatów. Nie ma co ściemniać, kryzys tak naprawdę dopiero zacznie się w II-ej połowie roku i niestety potrwa co najmniej 2-3 lata. Już nawet Bruksela straszy nas długotrwałą biedą, wykluczeniem 10 mln Polaków i wzrostem bezrobocia. W tym roku bezrobocie przekroczy 15 proc., a w wersji pesymistycznych wydarzeń może nawet zbliżyć się do 18 proc. Dziura Rostowskiego może jeszcze w tym roku przebić nawet historycznie rekordową 90 mld zł dziurę Bauca. Pod koniec roku w poziomie długu publicznego uczciwie policzonego możemy osiągnąć kwotę 1bln zł. Będzie to kosmiczny rekord zadłużenia, przez 3 pokolenia nie do spłacenia. Zamiast więc na poważnie i to już w styczniu zająć się walką z wkraczającym do Polski kryzysem władza proponuje nam związki partnerskie, małżeństwa gejów no i oczywiście szybkie wejście do strefy euro i przyjęcie „tak umiłowanej” przez naród wspólnej waluty. Proponuje się wystraszonym i skołowanym Rodakom nowe kłótnie, sztuczne igrzyska i gospodarcze harakiri za jednym zamachem. Jak mawia dziś słynny i wpływowy swego czasu liberał – prywatyzator St. Kawalec „w dającej się przewidzieć przyszłości Polska nie powinna wchodzić do strefy euro, przyjęcie wspólnej waluty może zniwelować korzyści z eksploatacji gazu łupkowego”. Oj, tam oj, tam przecież już J.Owsiak zbiera m.in. pieniądze na eutanazję polskich staruszków, a ustawa o związkach partnerskich rozwiąże nam problem polityki prorodzinnej i demografii. Polscy zaś bezrobotni i ci z umowami śmieciowymi już wkrótce ruszą na zakupy na wyprzedażach. Jak widać żyjemy coraz bardziej nie tyle na pożółkłej już mocno „zielonej wyspie” co w kraju absurdów. Nasza władza testuje właśnie polskie społeczeństwo jak daleko jeszcze może się posunąć w obniżeniu poziomu życia Polaków i totalnym ogłupieniu narodu. Janusz Szewczak
Prof. Zybertowicz o służbach: "Ekipa tak uwikłana w mętne interesy jest niezdolna do fachowo przeprowadzonej, skutecznej reformy". NASZ WYWIAD wPolityce.pl: W ostatnim czasie służby specjalne znajdują się w centrum uwagi. Właściwie wokół każdej z cywilnych formacji dzieje się coś zaskakującego - z ABW nagle odchodzi szef, wokół CBA rozpętano kolejną nagonkę, media opisują, że gen. Janicki ma odejść z BOR. Medialne zainteresowanie zbiega się z pracami nad ustawową reformą służb. Czy ta sytuacja może skutkować osłabieniem bezpieczeństwa państwa? Prof. Andrzej Zybertowicz: Nie sądzę, by obecna sytuacja istotnie osłabiała poziom bezpieczeństwa. Ono od dawna jest w kiepskim stanie - z powodów strukturalnych. Przemilczanie tego leży w interesie establishmentu III RP jak i państw obcych. Służby w Polsce od początku były źle zorganizowane - uformowane na uwikłanych w liczne afery kadrach starego systemu. Pierwsza służba zbudowana według opcji zerowej - CBA, powstała dopiero w 17. roku transformacji. Ta formacja jako jedyna ma w ustawie zapisany zakaz zatrudniana funkcjonariuszy i tajnych współpracowników służb PRL. CBA została tak skonstruowana, by trudniej było do niej przeniknąć nieformalnym grupom interesu oraz agenturze zagranicznej. Moim zdaniem, to właśnie z tego powodu CBA, jak żadna inna służba po 1989 r., została poddana zmasowanej i na ogół pozbawionej podstaw krytyce. Agresywna, stała, krytyka tej właśnie instytucji wskazuje, że spora część mediów nie służy bezpieczeństwu narodowemu. Kolejnym strukturalnym uwarunkowaniem, decydującym o jakości służb, jest próżnia regulacyjna. Cały czas mamy niską jakość zadaniowania służb oraz systemu nadzoru i kontroli. W PRL służby były zadaniowane i kontrolowane w sposób nieformalny przez mechanizmy partyjne. Gdy PZPR wycofano z instytucji państwowych, nie zbudowano należytego systemu nadzoru i kontroli. A dalsze osłabienie ułomnego systemu nastąpiło, gdy Platforma przejęła władzę i złamała wcześniej przestrzeganą przez wszystkie partie rządzące zasadę, że przewodniczącym sejmowej komisji ds. służb specjalnych jest przedstawiciel opozycji. Niedawno na ułomności systemu nadzoru zwrócił uwagę nawet minister Jacek Cichocki. Odkryła to nawet, po pięciu latach przymykania przez główne media oczu na problem, Janina Paradowska. W ostatniej "Polityce" pisała, że "system kontroli nad służbami (...) w Polsce pozostał w dużej mierze fikcyjny". Ta wypowiedź pokazuje służalczość mediów III RP. Dziennikarze III RP wiedzieli, że system nadzoru jest fikcyjny, ale zakładali, że Tusk nie będzie wykorzystywał służb przeciw establishemntowi, więc przymykali na tę próżnię regulacyjną oczy. Sprawność służb z powodów, które podałem, jest kiepska i jeśli obecne zawirowania przyczynią się do ich dalszego osłabienia, to nie będziemy różnica jakościowa, ale tylko ilościowa.
Rząd przystąpił do reformy służb. Czy pan widzi uwarunkowania wewnętrzne lub zewnętrzne, które mogą wytwarzać konieczność zmiany tego obszaru właśnie teraz? Nie widzę poważnych uwarunkowań, które wymuszałyby reformę akurat teraz. Nie raz cytowałem wypowiedź Donalda Tuska z lutego 2008 roku. Przytaczam ją również w książce "Pociąg do Polski" (s. 202). Premier mówił, że jest świadom patologii w służbach. Mimo to przez lata nic nie robił. To, że w Polsce trwały zaniedbania kontrwywiadowcze, pozorność tarczy antykorupcyjnej, błędy w ochronie systemów teleinformatycznych, nadmierna inwigilacja, nie miało znaczenia. Dopiero gdy Amber Gold rzuciła cień na jego syna, premier się obudził i rzucił hasło jakiejś reformy służb. To może wskazywać, że zastosował stare posunięcie, dobrze opisane w teorii organizacji: gdy mam kłopoty z pozbyciem się wpływowych osób, przeprowadzę zmianę organizacyjną. W obecnej sytuacji, daleko posuniętego lekceważenia interesu publicznego przez rządzącą koalicję, reforma służb po prostu nie może się powieść. Ekipa tak uwikłana w mętne interesy jest niezdolna do fachowo przeprowadzonej, skutecznej reformy. Ale przy okazji osoby z Tuskiem związane będą mogły sobie poustawiać "klocki" w różnych instytucjach.
Przez kogo i do czego prace nad zmianami w służbach mogą zostać wykorzystane? Reforma zawsze powoduje zamieszanie. Nawet słabe służby, które mają pozycje operacyjne w firmach, np. sektora zbrojeniowego i energetycznego, w okresie zmian działają jeszcze słabiej. Wydaje się, że obecne „Bondarykowe” zamieszanie zdarzyło się w momencie korzystnym dla pewnych grup interesu. Premier ogłosił inicjatywę "Polskie inwestycje". Oznacza to uruchomienie ogromnych środków publicznych na pewne projekty gospodarcze. Osłabienie zdolności służb do monitorowania tych projektów w momencie, gdy opracowywane są rozwiązania strukturalne dla tych rozwiązań, może być na rękę niektórym grupom interesów. Gdy tylko pojawiają się perspektywy większych inwestycji, uaktywniają się różne grupy interesów. To w gospodarce rynkowej normalne. Wśród tych grup są również grupy pasożytnicze, czyli dążące do uzyskania nienależnych korzyści. Bezkarności, np. przewłaszczeń aferalnych, sprzyja osłabienie służb. Możemy mieć więc splot dwóch procesów. Tusk mógł obecnie się poczuć na tyle mocny, by pozbyć się Bondaryka i innych osób powiązanych z nim. Z drugiej strony możemy mieć do czynienia z działalnością grup interesów powiązanych z przywódcami i doradcami Platformy, które chcą wydrzeć dla siebie jak największy kawałek tortu nie tylko w związku z "Polskimi inwestycjami".
W tym może przeszkadzać CBA... Warto zwrócić uwagę, że nagonka na CBA uzyskała ciekawy wymiar. SLD i Ruch Palikota mówią, że należy rozwiązać CBA. Biuro, którym od ponad dwóch lat kieruje człowiek Tuska, znów jest na celowniku. Chce się je jeszcze bardziej osłabić. „Tuleyowa” nagonka osłabia determinację kierownictwa i funkcjonariuszy CBA w ściganiu przestępstw. Sędzia Igor Tuleya, zapewne nieświadomie, ponieważ on nie musi rozumieć szerszych mechanizmów polityki, oddał niedźwiedzią przysługę bezpieczeństwu ekonomicznemu kraju. Swoim nieodpowiedzialnym komentarzem do wyroku na dr. G. przyczyni się zapewne do osłabienia obecnego, "platformowo" superprawidłowego CBA. Rozmawiał Stanisław Żaryn
Magdalena Środa już otwarcie chce zabijać ciężko chore dzieci? „Aby temu cierpieniu ulżyć w sposób ostateczny” Magdalena Środa, z tytułem profesorskim, w dodatku powszechnie znana jako etyk, w radiowej Jedynce w czasie dyskusji o eutanazji Są inne przypadki, np. dzieci, które się rodzą, no, powiem w skrócie, bardzo zdeformowane, bez mózgu, z rozszczepieniem kręgosłupa, których udziałem jest jedynie cierpienie. One żyją bardzo krótko – dzień, dwa, tydzień, dwanaście. I właściwie nic się nie dzieje w ich życiu, tylko to cierpienie. Pytanie jest, czy to nie jest rzeczą humanitarną, aby temu cierpieniu ulżyć w sposób ostateczny. To szokujące. Środa chce, by zabijać dzieci urodzone z nieuleczalną chorobą! Stanowi dla niej różnicę, czy człowiek rokuje szanse na długie bądź krótkie życie. Jeśli lekarze stwierdzą, że będzie żył krótko – zabijmy go – postuluje Środa! Czy nadworna lewacka pani „etyk” wyznaczy także katalog chorób, które będą uprawniać do zabicia chorego dziecka? Im częściej pojawiają się takie głosy, środowiska coraz jawniej opowiadającego się przeciw ochronie życia, tym mniej powinno być wątpliwości, że eutanazja NIGDY, PRZENIGDY nie powinna być dopuszczalna. Pokazują, że to środowisko nie ma hamulców. Że wyznaje inny, skrajnie niebezpieczny, system wartości. A w zasadzie anty-wartości. A tacy ludzie jak Środa czy Wanda Nowicka (jej dzielna towarzyszka we wspomnianej audycji) nie powinni mieć najmniejszego wpływu na cokolwiek, co może zaważyć o losie innych ludzi. Znp, radio.com.pl
Resort Boniego chce promować kosztowny i nieudany system Na największych na świecie targach teleinformatycznych CeBIT Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji zamierza pochwalić się systemem ePUAP. I ogłosiło przetarg na jego wypromowanie. Tyle że ePUAP nawet w Polsce od lat nie może się wypromować wśród potencjalnych użytkowników. Dół formularza
Choć profil zaufany, czyli prosty podpis elektroniczny do kontaktu obywatela z urzędami, udostępniono już półtora roku temu, to do tej pory założyło go ledwie trochę ponad 96 tys. Polaków.
– Nie wiadomo, ilu z nich to osoby, które skorzystały z ePUAP tylko raz, a ilu to urzędnicy. Jest 2,5 tys. gmin, w każdej jest po 2–3 pracowników z profilem zaufanym, do tego jeszcze ZUS czy urzędy skarbowe. To mizerny wynik, gdy kilkanaście milionów obywateli korzysta z e-bankowości – mówi Jan Gorski, prezes Plum Web Solutions, specjalista od systemów internetowych.
Mimo to MAiC szuka agencji, dzięki której ePUAP zostanie rozpromowany na targach CeBIT. Oto cel zapisany w dokumentacji przetargowej: „Odwiedzający stoisko powinni opuścić je z przekonaniem, że poznali ciekawe, innowacyjne rozwiązanie, które zostało wdrożone w Polsce, ułatwiające kontakt z administracją publiczną. Wskazane jest wzbudzenie zainteresowania odbiorców poprzez uzyskanie efektu wow, dzięki czemu nasze stoisko zostanie zapamiętane przez odwiedzających”.
– Stanowczo ePUAP efektu wow nie wywołuje – ocenia Gorski, ale podkreśla, że to nie znaczy, iż nie mamy się czym pochwalić. – Przede wszystkim e-sądami, które naprawdę poprawiły pozycję przedsiębiorców w kontakcie z wymiarem sprawiedliwości. To także działający już od roku system CEIDG, czyli Centralna Ewidencja i Informacja o Działalności Gospodarczej. Oba rozwiązania to dobra robota na poziomie integracji rejestrów i interakcji z użytkownikami. Co ważne, przynoszą oszczędności dla Skarbu Państwa – dodaje ekspert.
Polski rząd pokaże na targach jeszcze kilka innych rozwiązań e-administracyjnych. Ministerstwo Finansów oprócz CEIDG zgłosiło także swoje e-Cło. MAiC nie odpowiedziało na nasze pytania o powody, dla których chce się chwalić kosztownym – do tej pory wydano na niego 32 mln zł – i niespecjalnie udanym systemem. Sylwia Czubkowska
TAKI BIZNES "Dochody firm zajmujących się politycznym PR składają się z dwóch równych części. Pierwsza to zapłata za pracę konsultantów politycznych, a drugie 50 proc. to zapłata za milczenie konsultantów o tym, co robili w części pierwszej. To taki biznes". Ta odpowiedź Igora Mintusowa pochodzi sprzed blisko dwóch lat. Związany z administracją kremlowską rosyjski „ekspert od PR-u” został zapytany wówczas przez dziennikarza „Naszego Dziennika” o szczegóły dotyczące przygotowania konferencji MAK. Początkowo rozmówca nie chciał nawet potwierdzić, że jego firma „Niccoló Machiavelli” współpracuje z MAK i opracowuje dla zespołu Anodiny strategię propagandową. Gdy padły konkretne pytania - o przygotowanie konferencji, o zadania, jakie postawił przed firmą MAK, o przewidywany odbiór konferencji w Polsce, w Rosji i na świecie – Mintusow dał wyraźnie do zrozumienia, że na te tematy nie będzie rozmawiał. Można przypuszczać, że za odmową udzielenia informacji kryło się „to drugie 50 procent” płacone firmie Mintusowa za milczenie. Publikacja „Naszego Dziennika” nosiła zatem trafny tytuł – „Anodina płaci za milczenie”. Piotr Falkowski napisał wówczas: „Nie ma jednak wątpliwości, że jego firma, by dobrze wywiązać się z postawionego zadania, musiała przed konferencją 12 stycznia ub.r. znać treść projektu raportu i wiele szczegółów dotyczących katastrofy. Tymczasem jest ona wciąż formalnie objęta postępowaniem karnym Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej i to właśnie ta instytucja musiałaby wydać zgodę na wgląd osób postronnych do dokumentacji wytworzonej w toku postępowań procesowych, a taką były np. ekspertyzy sądowo-lekarskie dotyczące gen. Andrzeja Błasika.”
Po lekturze wczorajszej wypowiedzi rosyjskiego „pijarowca”, warto zatem postawić sobie pytanie– co sprawiło, że Igor Mintusow złamał nagle biznesową zasadę i udzielił obszernego wywiadu regionalnemu pismu „Gazeta Oławska”? Nawiązując do słów samego „mistrza” trzeba zapytać wprost - na które z tych 50 procent zarabia teraz Mintusow i kto dziś płaci za jego rewelacje? Można oczywiście twierdzić, że związany od ponad 20 lat z Kremlem „ekspert” zdobył się nagle na szczerość i uwiedziony pięknem ziemi oławskiej i polską gościnnością, postanowił uchylić rąbka największej tajemnicy, by podzielić się z czytelnikami regionalnej gazety informacją o strategii doradców płk. Putina. Można nawet wierzyć, że uczynił to z własnej inicjatywy, jako niezależny i działający na wolnym rynku biznesmen. Obawiam się jednak, że taka wiara nie ma nic wspólnego z realiami państwa Putina i pozycją Mintusowa, a jeszcze mniej z mechanizmami dezinformacji, przy pomocy których administracja rosyjska rozgrywa sprawę tragedii smoleńskiej. Byłoby też naiwnością sądzić, że rewelacje opowiadane przez Mintusowa nie mają żadnego związku z dzisiejszą konferencją prasową Gieorgija Smirnowa, przedstawiciela rosyjskiego Komitetu Śledczego. Bez wątpienia – można byłoby wskazać jeszcze kilka minionych i przyszłych zdarzeń, których związek z wypowiedzią Mintusowa wydaje się bezsporny, zaś konkluzja wynikająca z ich analizy – mocno zaskakująca. Dodam jedynie, że o niektórych wnioskach pisałem w styczniu 2011 roku. Pytania zawarte w tym tekście dedykuję naszym publicystom i analitykom oraz tym wszystkim, którzy mocno wierzą w głupotę płk Putina.
http://stary.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110523&typ=po&id=po01.txt
http://gazeta-olawa.pl/artykul-5049-kolacja-z-doradca-putina.html
Janusz Szewczak: To nie kryzys to rezultat Rządową receptą na rozkwitający nam nad Wisłą gospodarczy i finansowy kryzys ma być według koalicji PO-PSL, ustawa o związkach partnerskich. Dlaczego? A no dlatego, że jak twierdzą starzy Warszawiacy w czasach trudnych, w czasach kryzysu, łatwiej wtedy do końca miesiąca związać przysłowiowy koniec z końcem. No i oczywiście kolejne radary, fotoradary – nieoznakowane zakłady fotograficzne na kółkach. Wkrótce tych nowych narzędzi podatkowych ma być ok. 700. Jest jeszcze jedno, genialne zalecenie walki z kryzysem, super – doradcy Premiera D. Tuska. J. K. Bielecki wpadł na wręcz genialny w swej prostocie, żeby nie powiedzieć prostacki sposób zaradzenia gospodarczym i finansowym kłopotom, które zresztą on sam i jego protegowany MF J. V. Rostowski sprokurowali Polakom. „Najgorsze dla gospodarki jeśli Polacy przestaną wydawać i zaczną oszczędzać”. Ten mistrz mętnych frazesów zapewnia polskich bezrobotnych i tych z realną średnią netto w wysokości 1500 zł, że II-ga połowa 2013 r. będzie dobra i grunt żebyśmy sobie nie pogorszyli nastrojów, a będzie dobrze. Radujmy się więc i obkupujmy do woli, w kraju który sam jest już od dawna na wyprzedaży. Według bankowego guru J. K. Bieleckiego trzeba bankietować, a wtedy bieda musi pofolgować.
Liberalne mrzonki o polskiej gospodarce i finansach obywateli w pełnej krasie. Niczym papugi, czy inne misie o bardzo małych rozumkach, powtarzają nam to do znudzenia redaktorzy TVN-CBNC i niektórzy młodociani bankowi analitycy oraz dyżurne profesorskie autorytety, że to nie kryzys lecz zaledwie spowolnienie, które już za 5 miesięcy się skończy. Co uczciwsi eksperci, ale przede wszystkim niektórzy polscy przedsiębiorcy i konsumenci zrozumieli już, że robi się niebezpiecznie, bardzo niebezpiecznie. W budżecie za 2012 r. zabrakło 16 mld zł dochodów z podatków, w tym tylko z VAT-u 12 mld zł. W budżecie na 2013 r., który trzeba będzie już niedługo nowelizować zabraknie ok. 20 mld zł po stronie dochodów. Jako pierwszy z banków, że żartów nie ma zrozumiał to, PKO. BP – stwierdzając, że w tegorocznym budżecie zabraknie ok. 18 mld zł. Republika Radarowa Rostowskiego tylko rozsierdzi polskich kierowców, a nie zagwarantuje 1,5 mld zł wpływów z mandatów. Nie ma co ściemniać, kryzys tak naprawdę dopiero zacznie się w II-ej połowie roku i niestety potrwa co najmniej 2-3 lata. Już nawet Bruksela straszy nas długotrwałą biedą, wykluczeniem 10 mln Polaków i wzrostem bezrobocia. W tym roku bezrobocie przekroczy 15 proc., a w wersji pesymistycznych wydarzeń może nawet zbliżyć się do 18 proc. Dziura Rostowskiego może jeszcze w tym roku przebić nawet historycznie rekordową 90 mld zł dziurę Bauca. Pod koniec roku w poziomie długu publicznego uczciwie policzonego możemy osiągnąć kwotę 1 bln zł. Będzie to kosmiczny rekord zadłużenia, przez 3 pokolenia nie do spłacenia. Zamiast więc na poważnie i to już w styczniu zająć się walką z wkraczającym do Polski kryzysem władza proponuje nam związki partnerskie, małżeństwa gejów no i oczywiście szybkie wejście do strefy euro i przyjęcie „tak umiłowanej” przez naród wspólnej waluty. Proponuje się wystraszonym i skołowanym Rodakom nowe kłótnie, sztuczne igrzyska i gospodarcze harakiri za jednym zamachem. Jak mawia dziś słynny i wpływowy swego czasu liberał – prywatyzator St. Kawalec „w dającej się przewidzieć przyszłości Polska nie powinna wchodzić do strefy euro, przyjęcie wspólnej waluty może zniwelować korzyści z eksploatacji gazu łupkowego”. Oj, tam oj, tam przecież już J.Owsiak zbiera m.in. pieniądze na eutanazję polskich staruszków, a ustawa o związkach partnerskich rozwiąże nam problem polityki prorodzinnej i demografii. Polscy zaś bezrobotni i ci z umowami śmieciowymi już wkrótce ruszą na zakupy na wyprzedażach. Jak widać żyjemy coraz bardziej nie tyle na pożółkłej już mocno „zielonej wyspie” co w kraju absurdów. Nasza władza testuje właśnie polskie społeczeństwo jak daleko jeszcze może się posunąć w obniżeniu poziomu życia Polaków i totalnym ogłupieniu narodu. Janusz Szewczak
"Nasza kasa". Dzięki tej aplikacji można sprawdzić jak bardzo zadłużona jest i na co wydaje pieniądze każda gmina
Na 300 wielokrotnie pisaliśmy o trendach w mediach powiązanych z pojęciem tzw. Data Journalism. Projekty z tej sfery nie są oczywiście ograniczone do mediów. Najlepiej świadczy o tym aplikacja "Nasza Kasa", która umożliwia sprawdzenie jak bardzo zadłużona jest, i na co wydaje pieniądze (oraz jakie ma przychody) każda gmina. Aplikacja wykorzystuje możliwości lokalizacyjne przeglądarek - po jednym kliknięciu automatycznie dostosuje się do miejsca, gdzie przebywa obecnie jej użytkownik. W kontekście zbliżającej się samorządowej kampanii wyborczej tego typu projekty będą coraz ważniejsze. Aplikacja jest dostępna tutaj
Kapitalizm i pieniądz odsetkowy, a spółdzielczość i pieniądz barterowy Referat dr Krzysztofa Lachowskiego na Konferencji Międzynarodowego Stowarzyszenia Platform Barterowych IRTA w dniach 11-13 kwietnia 2008 r. w Gliwicach w Hotelu Rogal - nadesłany przez autora Oryginalny tytuł: „Konwencjonalna ekonomia globalna z mechanizmem pieniądza odsetkowego i alternatywa w postaci spółdzielczości oraz systemu pieniądza barterowego”. W obradach uczestniczyli przedstawiciele platform barterowych z 10 państw: USA, Kanady, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch, Turcji, Holandii, Belgii i Polski, w tym David Wallach – Prezydent IRTA z USA. Artykuł pod tym tytułem opublikowany w periodyku „Myśl Ludowa” nr 1/2009 wydawanym przez Ludowe Towarzystwo Naukowo-Kulturalne oraz na stronie internetowej Klubu Inteligencji Polskiej:
Mottem wskazującym strategiczny kierunek wystąpienia są myśli Davida C. Kortena z książki „Świat po kapitaliźmie „ :
„Ludzie, którzy słyszeli syrenę komunizmu powinni być wyczuleni na jej kapitalistyczną siostrę. (…) Społeczeństwa oparte na ekstremistycznych ideologiach, czy to skrajnie lewackich ( surowa kolektywizacja i system represyjny), czy to skrajnie prawicowych ( bezwzględny indywidualizm i nieusprawiedliwiona chciwość ) są z natury rzeczy niestabilne. (…) Życie wykazuje, że obie te idee są ekstremistyczne, a zatem patologiczne. Bowiem życie udowadnia, że nie istnieje konflikt pomiędzy społecznością, a jednostką, gdyż w zdrowym żywym systemie obie wzajemnie się wspierają i wzmacniają”. Tytułem wprowadzenia do tematu pragnę zauważyć, że postrzeganie otaczającej rzeczywistości jest bardzo fragmentaryczne, co nazywamy specjalistycznym podejściem. Ten sposób widzenia świata nie pozwala na ogląd całości lub większych części wiedzy i zachodzących realnie procesów, które są ze sobą powiązane i oddziałują na siebie poprzez sprzężenia zwrotne. Dziwimy się ludziom żyjącym w średniowieczu jak mogli uwierzyć, „że ziemia jest płaska”. Sądzę, że następne pokolenia, jeszcze w tym wieku, będą się dziwić nam żyjącym w obecnym czasie, jak mogliśmy wyznawać - nie tylko w ekonomii - podobne teorie, jak ta w średniowieczu, „że ziemia jest płaska”. Konwencjonalna ekonomia globalna oparta na fundamencie pieniądza odsetkowego charakteryzuje się następującymi sprzecznościami, cechami i procesami:
1. Podstawowa sprzeczność między kapitalizmem, a demokracją jest taka, że jeśli istnieje kapitalizm to nie może istnieć rzeczywista demokracja, lecz demokracja pozorowana w której „jeden złoty (1 dolar) to jeden głos”, czyli własność (kapitał) jest ważniejszy od człowieka. W tej demokracji kto ma więcej pieniędzy ten ma więcej głosów. Rzeczywistą demokracją jest społeczeństwo obywatelskie, w znaczeniu definiowanym przez Arystotelesa czy św. Tomasza z Akwinu, w którym również w gospodarce, obowiązuje zasada „jedna osoba jeden głos”, a więc osoba jest przed rzeczą – własnością (kapitałem). Dobrym przykładem w gospodarce, w dużym uproszczeniu, jest obecnie spółdzielczość.
2. Podstawowe cechy i skutki działania pieniądza odsetkowego jako fundamentu globalnej ekonomii komercyjnej, są następujące:
po pierwsze - pieniądz odsetkowy działa według funkcji wykładniczej,to znaczyprzy oprocentowaniu wynoszącym 3% potrzebujemy 30 lat na to, by ilość pieniądza uległa podwojeniu poprzez narastające procenty i procenty od procentów, przy 5 procentowym okres ten wynosi 18 lat, przy 12% - tylko 6 lat. W tym systemie zadłużenie rośnie w każdym kraju znacznie szybciej niż PKB czy wynagrodzenia. W rezultacie państwa nie są w stanie wyjść z długów, przedsiębiorstwa, zwłaszcza małe i średnie doprowadza to do bankructwa, a większą część ich obywateli do biedy. Ten system ma w przyrodzie podobieństwo do choroby, a najlepszym przykładem takiego samego przebiegu jest nowotwór.
po drugie - odsetki płacimy wszyscy w cenie każdego kupowanego towaru lub usługi, a nie tylko ci co zaciągnęli kredyty.Według obliczeń Margrit Kennedy dla całej gospodarki Zachodnich Niemiec w 1983 r., społeczeństwo niemieckie płaciło w cenach dóbr i usług od 30-50% odsetek, różnie w różnych branżach: od 12% przy wywozie śmieci, do 77% w budownictwie socjalnym.[1] Można szacować, że przy obecnym stanie gospodarki dużych Niemiec wskaźnik ten mieści się w przedziale 40-60%, a polskiej - 50-70%.
po trzecie - system nie służy wszystkim w tym samym stopniu, lecz wręcz przeciwnie – powoduje rosnące dysproporcje dochodowe w społeczeństwie i między państwami – bogaci stają się jeszcze bardziej bogaci, a biedni jeszcze bardziej biedni. Cytowana już Margrit Kennedy obliczyła dla gospodarki Zachodnich Niemiec w 1983 r., że 80% najniżej zarabiających gospodarstw domowych w Niemczech, płaciło więcej odsetek od długów niż uzyskiwało ich od oszczędności – średnio 2,5 razy więcej. Natomiast 10% gospodarstw domowych o najwyższych dochodach uzyskiwało przeszło dwa razy tyle odsetek od kapitału niż spłaca od zaciągniętych długów. Te najbogatsze 10% przejmowało prawie dokładnie tą część pieniędzy, którą spłacało 80% biedniejszej ludności.[2] Kolejny przykład: majątek Eliasa Derby - najbogatszego człowieka w USA na koniec XVIII wieku był 4000 razy większy niż majątek przeciętnego Amerykanina; pod koniec XIX w. majątek najbogatszego Williama H. Vanderbilta był już 370 000 razy większy, a majątek Billa Gatesa pod koniec XX wieku, był aż o 1 416 000 razy większy niż przeciętnego obywatela USA. Gdyby odnieść to do majątku przeciętnego mieszkańca świata dysproporcje byłyby jeszcze większe. Następny przykład dotyczy rosnących dysproporcji między krajami tylko w II połowie XX wieku: według Federico Mayora byłego dyrektora generalnego UNESCO stosunek dochodów 20% ludności najbogatszych krajów do dochodów 20% najbiedniejszych wynosił 30 do 1 w 1960 roku, ale już 61 do 1 w 1991 roku i aż 82 do 1 w 1995 roku.
po czwarte - powszechnie obowiązujący pogląd, że banki udzielają kredytów, dzięki zgromadzonym depozytom i zarabiają na różnicy oprocentowania jest fałszywy. To pożyczki bankowe tworzą „depozyty”, które nie są źródłem zasilania pożyczki, lecz czymś wręcz przeciwnym – są one wynikiem pożyczek.Każda bankowa pożyczka lub przekroczenie stanu konta stanowi tworzenie zupełnie nowego pieniądza (kredytu) i jest dodatkiem do pieniędzy będących w obiegu. Wszystkie pieniądze znajdujące się w obiegu rozpoczynają żywot jako rodzący odsetki dług w stosunku do banku. [3] Opowiadano bardzo stary dowcip o tym, jak pewna niemłoda dama wzięła z banku więcej pieniędzy niż miała na rachunku, gdy bank się zorientował wystąpił do niej o zwrot, w odpowiedzi dama wystawiła mu czek na brakującą sumę i wysłała. No cóż kiedy robi to pojedynczy obywatel uznaje się to za naganne, a gdy to samo robi bank jest normalne i uznane.
po piąte - inflacja - czyli nadmiar pieniądza w obiegu, jak i deflacja – czyli zbyt mała jego ilość w obrocie, są swojego rodzaju podatkami, które musimy płacić. Inflacja zmniejsza ilość pieniędzy w kieszeniach ludzi pracy najemnej o stałych dochodach. Natomiast deflacja zwiększa długi rządu, które całe społeczeństwo musi płacić oraz zwiększa długi przedsiębiorstw, które nie mogą osiągnąć zysku i doprowadza wiele z nich do bankructwa. Przedsiębiorstwa wytwórcze, zwłaszcza małe i średnie ponoszą ryzyko działalności – znacznie większe w przypadku deflacji, kiedy jest zbyt mało pieniędzy w obiegu, niż przy inflacji, gdy pieniędzy jest zbyt dużo. Natomiast banki, w każdym przypadku mają zyski i to duże, w myśl zasady: „czy orzeł, czy reszka” bank zawsze wygrywa. Dotyczy to jednak przede wszystkim dużych banków komercyjnych o kapitale międzynarodowym oraz banków emisyjnych spełniających rolę banków centralnych w różnych krajach, a będących własnością prywatną oraz państwowych banków centralnych państw zadłużonych i związanych umowami międzynarodowymi.
po szóste - inflację nie powoduje nadmierny popyt na rynku, lecz odsetki bankowe, które są pozaprawnym sposobem emisji pieniądza poprzez zapisy księgowe.
po siódme - spekulacja pieniądzem odsetkowym na ogromną skalę, która zagraża całemu systemowi finansowemu i gospodarczemu. Według ostrożnych szacunków Banku Rozliczeń Międzybankowych w Bazylei, na początku 2004 roku balon spekulacyjnych pieniędzy osiągnął kwotę prawie 900 bilionów dolarów i był 22 razy większy niż roczny PKB całego świata. Inne szacunki mówią nawet o 3 i więcej trylionów dolarów. Ten balon spekulacyjny podwaja się co 7-9 lat i nie jest kwestią czy pęknie? Tylko kiedy ?
po ósme - zatory płatnicze i ciągły brak pieniędzy – są efektem działania mechanizmu pieniądza odsetkowego wraz z marketingiem i mediami, preferującymi konsumpcyjny tryb życia na kredyt.Niedobór pieniądza jest tworzony przez odsetki w sposób sztuczny, w celu podporządkowania osób, firm czy państw potrzebujących wobec posiadaczy pieniądza.
po dziewiąte - system pieniądza odsetkowego jest podłożem wielkich katastrof historycznych: wojen, rewolucji, kryzysów gospodarczych itp., a także cykli koniunkturalnych, bezrobocia, deficytów budżetowych i inflacji, ale historia rzadko o tym mówi.
Podsumowując, należy przytoczyć stwierdzenie założyciela koncernu samochodowego Forda – Henry Forda sprzed blisko wieku: „Jeżeli ludzie w kraju rozumieliby naszą bankowość i system monetarny, wierzę, że przed jutrzejszym rankiem wybuchłaby rewolucja”.
3. Procesy rozwoju globalnego kapitalizmu powodują:
po pierwsze - uzależnienie i podporządkowanie krajów biedniejszych przez najbogatsze oraz zdecydowaną większość społeczeństwa przez warstwę najbogatszą, dzięki tak zwanym czterem wolnościom przepływu: towarów, usług, zatrudnienia, a przede wszystkim kapitału.Wbrew temu co się powszechnie sądzi nadmierny rozwój handlu zagranicznego i współpracy gospodarczej uzależnia kraje i zwiększa dla nich konsekwencje globalnego kryzysu finansowego. Natomiast samowystarczalność gospodarcza uniezależnia kraje czyniąc je także mniej podatnymi na skutki kryzysu światowego. Przykładem może być Francja – kraj najbardziej samowystarczalny gospodarczo w okresie Wielkiego Kryzysu - która dlatego najmniej ucierpiała ze wszystkich krajów kapitalistycznych.
po drugie - ogromną koncentrację kapitału, a tym samym monopolizację nie tylko pojedynczych branż, ale także w postaci ponadnarodowych konglomeratów obejmujących wiele branż. Jest takie popularne powiedzenie „duży może więcej” w jednej branży, ale duży rozkraczony w wielu branżach, może jeszcze dużo więcej, co nie znaczy, że duży jest bardziej efektywny od małego i średniego przedsiębiorstwa. „W Stanach Zjednoczonych korporacje przerzucają na barki społeczeństwa (otrzymując dotacje z budżetu publicznego ) wydatki w wysokości 2,6 biliona dolarów rocznie, co stanowi kwotę średnio pięciokrotnie przewyższająca dochody tych korporacji. Globalnie suma ta może wynosić nawet około 10,7 biliona dolarów. Dowodzi to, że korporacje zapewniają ogromne zyski swym menedżerom i akcjonariuszom, ale czynią to kosztem pozostałej części społeczeństwa. Wiele firm wypadłoby z gry, gdyby zostały zmuszone do pokrywania wspomnianych kosztów zgodnie z zasadami rynku.”[4] Jeśli doliczylibyśmy koszty niszczenia środowiska przyrodniczego, niskich płac pracowniczych i ich eksploatację po 10-14 godzin, i wiele innych kosztów tzw. eksternalizacji na społeczeństwo, to byłyby one znacznie większe.
po trzecie - niszczenie ekosystemów Ziemi, co prowadzi do katastrofy ekologicznej.
po czwarte - wojny w celu odwrócenia uwagi społeczeństw od najważniejszych problemów społecznych, gospodarczych i ich przyczyn oraz nakręcenia koniunktury gospodarczej przez gospodarkę wojenną, przy osłonie propagandowej globalnych mediów. Podstawową zasadą konwencjonalnej ekonomii globalnej jest konkurencja, a w rzeczywistości bezwzględna, niszcząca rywalizacja w gospodarce kapitalistycznej, w której spryt, złodziejstwo, oszustwo (np. przy zawieraniu umów) jest cenioną normą. Przynosi to rzadko postrzegane wysokie koszty braku zaufania oraz stresu ponieważ:
po pierwsze - powiększa koszty sprawdzania i testowania partnerów;
po drugie - zwiększa wysiłki, wydłuża czas zawierania umów i wzajemnej kontroli partnerów oraz powiększa koszty zobowiązań umownych;
po trzecie - wprowadza kosztowne działania prawa np. postępowań sądowych czy egzekucyjnych;
po czwarte - znacznie zwiększa koszty marketingu, ponieważ w bezwzględnej walce konkurencyjnej jest to jeden z najważniejszych instrumentów walki;
po piąte - zwiększa potrzeby finansowe przedsiębiorstwa, a w konsekwencji koszty finansowe zasilania zewnętrznego, powiększając ryzyko uzależnienia od instytucji finansowych i bankructwa;
po szóste - powoduje wzrost zachorowań na choroby psychopatyczne (np. depresja) i choroby cywilizacyjne, a więc zwiększa koszty leczenia i nieobecności w pracy.
Te koszty są znacznie niższe w sektorze gospodarki społecznej, do której zalicza się spółdzielczość i system barterowy. Wykorzystuje się w tej sferze tzw. kapitał społeczny, polegający na umiejętności współpracy, kooperacji, nawiązywania bliskich kontaktów, istnienia trwałych, w tym wspólnotowych więzi społecznych oraz występuje znacznie większa etyka finansowa między partnerami. Na podsumowanie tej części mojego wystąpienia pragnę przytoczyć stwierdzenie Papieża Jana Pawła II w Orędziu na 6 Konferencji ONZ n.t. Handlu i Rozwoju, w Genewie 26 czerwca 1985 r.: „Reforma struktury światowego systemu finansowego jest bez wątpienia jednym z najbardziej pilnych zadań i konieczną inicjatywą”.
Alternatywa w postaci spółdzielczości i systemu pieniądza barterowego[5], zarówno neutralnego odsetkowo jak i ujemnie oprocentowanego wynika z faktu, że oddziałują one w układzie sprzężenia zwrotnego, głównie na rozwój małej i średniej przedsiębiorczości i społeczności lokalnych oraz regionalnych, umożliwiając im niezależność ekonomiczną i ochronę przed biedą.
Spółdzielczość obecna, w warunkach dominacji globalnej ekonomii komercyjnej nie jest jednorodna. Można wyróżnić cztery rodzaje spółdzielczości ze względu na sposób powstawania, zarządzania i przekształcania:
1. Spółdzielczość „ odgórna” oparta na zasadach paternalistycznych – tworzona przy większym lub mniejszym udziale państwa, które wspiera ją finansowo, ale często desygnuje do organów władz własnych ludzi i wykorzystuje też tą formę organizacji, jako sposób politycznego oddziaływania na rzesze członkowskie. Przykładem takiej spółdzielczości może być wiele spółdzielni powstałych w byłych krajach komunistycznych, ale są także kraje kapitalistyczne, które rozwijały swoją spółdzielczość w podobny sposób. Ta forma spółdzielczości nie jest trwała, ponieważ jej członkowie mało identyfikują się z nią. W Polsce wiele spółdzielni założonych w sposób odgórny rozpadło się, albo doprowadzono do likwidacji.
2. Spółdzielczość „menedżerska” – jest to ta część spółdzielni, której menedżerowie zarządzają podobnie jak przedsiębiorstwami komercyjnymi nastawionym na zysk wykorzystując formę prawną spółdzielni. Ten typ spółdzielni jest podatny na prywatyzację i inne przekształcenia w formy komercyjne. Pracownicy także mało identyfikują się z tą formą spółdzielni, ponieważ nie widzą różnicy w sposobie funkcjonowania między spółdzielnią, a firmą komercyjną. Forma ta także nie jest zbyt trwała w statystycznej skali. W Polsce wiele spółdzielni założonych w sposób odgórny przekształciło się w formę menedżerską.
3. Spółdzielczość „ oddolna”– jest to spółdzielczość powstała dzięki wysokiej świadomości członków założycieli, którzy tę świadomość stosowania zasad spółdzielczych , a więc funkcjonowania jak w dobrej rodzinie, przekazywali przez pokolenia, w rodzinie, szkole, środowisku lokalnym. Sposób wyłaniania członków organów zarządzających odbywa się oddolnie poprzez świadomy wybór ludzi, którzy się do tego nadają i wcześniej udowodnili, że potrafią działać dla dobra wspólnego, a nie wyłącznie własnego. Członkowie tej formy spółdzielni identyfikują się z nią. Ten rodzaj spółdzielczości jest najbardziej trwały. W Polsce mamy blisko 300 spółdzielni po 100 i więcej lat, które powstały podczas zaborów, przetrwały dwie wojny światowe i transformację ustrojową. Nie ma tylu podmiotów w takim wieku w żadnej innej formie własności zbiorowej. Tę formę spółdzielni można zaliczyć w pełni do gospodarki społecznej, czyli III drogi rozwoju społeczno-gospodarczego. Stanowi ona alternatywę dla ustrojów kapitalistycznego i komunistycznego, jako ważny sposób budowy społeczeństwa obywatelskiego.
Spółdzielczość o charakterze mieszanym, gdzie wymienione wyżej 2 lub 3 formy funkcjonowania występuję w różnej proporcji.
W przypadku organizacji barterowych występują takie same lub zbliżone zasady powstawania, zarządzania i funkcjonowania, jak w spółdzielczości, z tym że występują tu trzy ostatnie z omawianych form.
Podczas XXXI Kongresu Międzynarodowego Związku Spółdzielczego w Manchesterze, zorganizowanego w 1995 roku, równo w sto lat po pierwszym Kongresie, przypomniano wartości spółdzielcze i przyjęto nowy zapis zasad spółdzielczych.
Spółdzielnie opierają swoją działalność na wartościach: samopomocy, samo-odpowiedzialności, demokracji, równości, sprawiedliwości i solidarności. Zgodnie z tradycjami założycieli ruchu spółdzielczego, członkowie spółdzielni wyznają wartości etyczne uczciwości, otwartości, odpowiedzialności społecznej i troski o innych.
Spółdzielnie wprowadzają swoje wartości do praktyki.za pomocą zasad spółdzielczych, które są wytycznymi w działaniu. Zasady te są następujące:
I zasada: dobrowolnego i otwartego członkostwa
Spółdzielnie są organizacjami dobrowolnymi, otwartymi dla wszystkich osób, które są zdolne do korzystania z ich usług oraz gotowe są ponosić związaną z członkostwem odpowiedzialność, bez jakiejkolwiek dyskryminacji z powodu płci, społecznej, rasowej, politycznej czy religijnej.
II zasada: demokratycznej kontroli członkowskiej
Spółdzielnie są demokratycznymi organizacjami kontrolowanymi przez swoich członków, którzy aktywnie uczestniczą w określaniu swojej polityki i podejmowaniu decyzji. Mężczyźni i kobiety pełniący funkcje przedstawicielskie z wyboru są odpowiedzialni wobec członków. W spółdzielniach szczebla podstawowego członkowie mają równe prawa głosu (jeden członek - jeden głos), zaś spółdzielnie innych szczebli również zorganizowane są w sposób demokratyczny.
III zasada: ekonomicznego uczestnictwa członków
Członkowie uczestniczą w sposób sprawiedliwy w tworzeniu kapitału swojej spółdzielni i demokratycznie go kontrolują. Co najmniej część tego kapitału jest zazwyczaj wspólną własnością spółdzielni. Jeżeli członkowie otrzymują jakąś rekompensatę od kapitału wniesionego jako warunek członkostwa, jest ona zazwyczaj ograniczona. Członkowie przeznaczają nadwyżki na jeden lub wszystkie spośród następujących celów: na rozwój swojej spółdzielni, jeśli to możliwe przez stworzenie funduszu rezerwowego, z którego przynajmniej część powinna być niepodzielna; na korzyści dla członków proporcjonalne do ich transakcji ze spółdzielnią; na wspieranie innych dziedzin działalności zaaprobowanych przez członków.
IV zasada: autonomii i niezależności
Spółdzielnie są autonomicznymi organizacjami wzajemnej pomocy kontrolowanymi przez swoich członków. Jeżeli zawierają porozumienia z innymi organizacjami, włączając w to rządy, lub pozyskują swój kapitał z zewnętrznych źródeł, to czynią to tylko na warunkach zapewniających demokratyczną kontrolę przez swoich członków oraz zachowanie swojej spółdzielczej autonomii.
V zasada: kształcenia, szkolenia i informacji
Spółdzielnie zapewniają możliwość kształcenia i szkolenia swoim członkom, osobom pełniącym funkcje przedstawicielskie z wyboru, menedżerom i pracownikom tak, aby mogli oni efektywnie przyczyniać się do rozwoju swoich spółdzielni. Informują one ogół społeczeństwa – a zwłaszcza młodzież i osoby kształtujące opinię społeczną – o istocie spółdzielczości i korzyściach z nią związanych.
VI zasada: współpracy pomiędzy spółdzielniami
Spółdzielnie w najbardziej efektywny sposób służą swoim członkom i umacniają ruch spółdzielczy poprzez współpracę w ramach struktur lokalnych, krajowych, regionalnych i międzynarodowych.
VII zasada: troski o społeczność lokalną
Spółdzielnie pracują na rzecz właściwego rozwoju społeczności lokalnych, w których działają, poprzez prowadzenie polityki zaaprobowanej przez swoich członków” [6].
Warto przypomnieć tu w całości ten dokument zatytułowany „Deklaracja spółdzielczej tożsamości”, tym bardziej, że, mimo iż stał się on elementem międzynarodowego publicznego prawa spółdzielczego, a nawet włączony został do wielu międzynarodowych regulacji – np.Zalecenia nr 193 Międzynarodowej Organizacji Pracy dotyczącego promowania spółdzielni[7], jest wciąż i w Polsce i na świecie niewystarczająco znany, nawet w środowiskach spółdzielczych. Jest to tym bardziej zastanawiające, że wzmiankowane Zalecenie przyjęte zostało podczas Międzynarodowej Konferencji Pracy w Genewie w 2002 r. przez wszystkie rządy, w tym polski, a w jego ostatecznym sformułowaniu (i włączeniu tekstu Zasad Spółdzielczych) dużą rolę odegrała delegacja Krajowej Rady Spółdzielczej dokooptowana do polskiej delegacji rządowej.[8] Deklaracja powyższa, jak wzmiankowano, ma charakter uniwersalny i dotyczy wszystkich branż spółdzielczych[9], zasady nie stanowią zaś oczywiście szczegółowych wytycznych dla spółdzielni, ich sformułowanie pozostaje na wysokim stopniu ogólności i to same spółdzielnie muszą decydować o tym, jak wprowadzać je w życie w zależności od swych potrzeb i uwarunkowań. Są raczej swoistym „dekalogiem” określającym pewne minimum, poniżej którego spółdzielnia – chcąc pozostać spółdzielnią – zejść nie może.[10] Większość z zasad spółdzielczych i wartości jest znana w działalności platform barterowych. Najstarszy system barterowy funkcjonuje od 1934 r. w Szwajcarii, zorganizowany jest w formie spółdzielni, zrzesza ponad 80 tysięcy przedsiębiorstw i zarejestrował w 2004 r. drugą oficjalną walutę obok franka szwajcarskiego. Pieniądz barterowy spełniający jedynie funkcję środka transakcji, głównie w środowisku lokalnym, bez możliwości oszczędzania, spekulacji i niewymienialny po płynnym kursie walutowym, znacznie ogranicza możliwość bogacenia się nielicznych jednostek kosztem większości ludzi. W związku z tym spółdzielczość i systemy pieniądza barterowego realizują następujące funkcje społeczne:
po pierwsze – wyrównują dochody, czyli realizują mądrą myśl Franciszka Bacona, że „Pieniądz jest jak nawóz – nie ma z niego pożytku, póki się go nie rozrzuci”,
po drugie – chroniąc przed biedą zapewniają wolność ekonomiczną,
po trzecie – powodują rozwój i integrację społeczności lokalnych, gdzie ludzie się znają i od siebie zależą;
po czwarte – umożliwiają dzięki obecnemu poziomowi dostępnej techniki i technologii, ograniczoną samowystarczalność w układzie lokalnym i regionalnym oraz prawie pełną w układzie kraju;
Podsumowując należy stwierdzić że, powinniśmy długookresowo budować społeczeństwo obywatelskie w myśl maksymy: „MAŁE JEST PIĘKNE”, ponieważ służy to zdecydowanej większości ludzi, zamiast aktualnie realizowanej globalistycznej zasady kapitalizmu: „DUŻY I BOGATY MOŻE WIĘCEJ”, ponieważ służy to nielicznym bogatym kosztem wszystkich innych ludzi. Na zakończenie przytoczę zdarzenie sprzed prawie 4 lat. Pewien profesor ze Szkoły Głównej Handlowej - najważniejszej uczelni ekonomicznej w Polsce - mówił na seminarium na temat narastających sprzeczności globalizacji. Na moje pytanie co prognozuje w gospodarce światowej w najbliższych latach, odpowiedział następującą anegdotą: „Na szczycie Empire State Building, najwyższego gmachu w Nowym Jorku, szaleniec chce się rzucić w przepaść. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach straże pożarne rozpinają siatki zabezpieczające, policja zabezpiecza teren wokół, a negocjator podejmuje próbę dowiedzenia się przyczyny tego desperackiego kroku i odwiedzenia od tego zamiaru. Na pytanie o przyczynę chęci popełnienia samobójstwa, szaleniec odpowiada, że jest kompletnym bankrutem. Na to negocjator próbuje go przekonać argumentem, że w USA mamy tylu świetnych ekonomistów, na czele z geniuszem ekonomii Alanem Greenspanem szefem Banku Rezerw Federalnych, którzy na pewno spowodują lepszą koniunkturę, która wydźwignie go z tarapatów. Na to szaleniec odpowiada – to ja jestem Alan Greenspan.” Tyle anegdota. I faktycznie, chyba dwa lata temu, Alan Greenspan uciekł z „mostka kapitańskiego Tytanika” globalnej ekonomii, przed jego zderzeniem z „górą lodową” globalnego krachu finansowego.
[1]M. Kennedy, Pieniądz wolny od inflacji i odsetek. Jak stworzyć środek wymiany służący nam wszystkim i chroniący Ziemię ? Wyd. „Zielone Brygady”, Kraków 2004 , s. 24
[2] Tamże…s.25-26
[3] The Money Trick (Sztuczka z pieniędzmi) około 1973, przedrukowane przez The Instytute of Ekonomic Demokracy, 1981; cytowane za: Prawda o bankach, Nexus nr 6/2002
[4]D.C. Korten, Świat po kapitalizmie. Alternatywy dla globalizacji. Wyd. Stow. OBYWATEL, Łódź 2002, s. 201
[5] Pieniądz barterowy ma charakter bezodsetkowy, niewymienialny po płynnym kursie, nie można nim spekulować na rynkach finansowych, ani gromadzić go jako kapitału i służy wyłącznie jako środek transakcyjny do wymiany towarów i usług. System pieniądza barterowego administrowany przez platformy barterowe w różnych formach prawnych, funkcjonuje na takich samych lub bardzo podobnych zasadach jak spółdzielnie. Obok wymiany towarów i usług prowadzi rozliczenia wielostronne (tak jak międzybankowa Izba Rozliczeniowa) między zrzeszonymi podmiotami i bazy danych, które zmniejszają koszty marketingu. System ten funkcjonuje równolegle z konwencjonalnym obiegiem pieniądza odsetkowego, mając tym większy udział w obrocie, im więcej jest w systemie firm różnych branż w rejonie lokalnym lub regionalnym. Z uwagi na to, że 95% obrotu pieniężnego ma charakter lokalny, system pieniądza barterowego wspiera rozwój lokalnej przedsiębiorczości, zmniejsza zatory płatnicze konwencjonalnego pieniądza, tworzy nowe miejsca pracy i zabezpiecza przed kryzysem finansowym pieniądza odsetkowego.
Jedyną sprawnie działająca na terenie Polski platformą barterową jest Barter System Polska, podczas gdy w Niemczech jest ich co najmniej 15 a w USA około 140. Barter System Polska jest zarządzany z centrali w Gliwicach, a jej udziały znajdują się wyłącznie w rękach polskich. Platforma ta na obecny moment liczy nieco ponad 600 firm członkowskich, przy czym są to małe i średnie przedsiębiorstwa, ku wsparciu których inicjatywa tego biznesowego klubu została zawiązana. Została utworzona około 7 lat temu, ale dopiero po zmianach w roku 2004r, nastąpił dynamiczny rozwój. Obroty wyrażone w sumie transakcji rocznych zwiększały się od 618.000 zł w 2004, przez 1.874.000 zł w 2005, 3.800.000 zł w roku 2006 i 5.100.000 zł w roku ubiegłym. Firmy platformy reprezentują wiele różnych branż, co powoduje iż barterową ofertę towarów i usług można uznać za kompletną. Najbardziej popularne w systemie są firmy budowlane (materiały budowlane, usługi instalacyjne i remontowe), hotelarskie (noclegi, organizacja szkoleń), gastronomiczne (restauracje, catering) informatyczne (strony www, serwis i sprzedaż komputerów), poligraficzne (skład i druk folderów, ulotek), reklamowe (opracowanie logo, wykonawstwo reklamy zewnętrznej, kasetony), motoryzacyjne (sprzedaż i naprawa samochodów, części i kosmetyki samochodowe, auto gaz), kosmetyczne i rehabilitacyjne (salony fryzjerskie i kosmetyczne, odnowa biologiczna), tudzież artykułów biurowych i wiele innych, ponieważ jest to tylko część bogatej oferty barter systemu. Więcej na stronie internetowej: www.bartersystem.pl Główne skupisko firm barterowych znajduje się na górnym Śląsku, w szczególności w takich miastach jak Katowice, Gliwice, Zabrze. Prężnie kooperacja barterowa funkcjonuje także w Bielsku-Białej, Krakowie oraz Olsztynie.
[6] Zob.: MacPherson I.: Co-operative Principles for the 21st Century, ICA, Geneva 1996; polski tekst Deklaracji w: Monitor Spółdzielczy nr 1, 28. 02. 1999 s. 23
[7] Zob.: Henrÿ H., Wartości i zasady spółdzielcze w legislacjach spółdzielczych Państw Członkowskich Unii Europejskiej I w Rozporządzeniu Unii Europejskiej dotyczącym Statutu Spółdzielni Europejskiej, w: Konferencja w sprawie wprowadzenia w życie w krajach wchodzących do Unii Europejskiej Zalecenia nr 193 Międzynarodowej Organizacji Pracy dotyczącego promowania spółdzielni, KRS, Warszawa 2004, ss. 6 - 7
[8] A. Piechowski, Międzynarodowe Zasady i Wartości Spółdzielcze a praktyka działania spółdzielni, II Spółdzielcze Forum Społeczno- Ekonomiczne „Odmienność podmiotów spółdzielczych od spółek prawa handlowego”wyd. KRS, Warszawa 2006 s. 16
[9] Istniały próby sformułowania wariantów Deklaracji dla niektórych branż spółdzielczych. W odniesieniu do spółdzielni mieszkaniowych – zob.: Münkner H.-H. (ed.): Best Practice.Innovative Approaches to Co-operative Solutions of Housing Problems of the Poor, Marburg Consult für Selbsthilfeförderung, Marburg 2001, ss. 12 – 14
[10] A. Piechowski, Międzynarodowe …s.16, Dr Krzysztof Lachowski
Prokuratura prostuje Kopacz Była minister zdrowia w wywiadzie rzece Teresy Torańskiej, którego fragmenty cytował niedawno portal „Gazety Wyborczej”, puszcza wodze fantazji, opowiadając m.in., jak to „biegli technicy z polskiej prokuratury” fotografowali w moskiewskim Instytucie Ekspertyz Sądowych na potrzeby polskiego śledztwa moment zamykania ciał ofiar w trumnach. Prokuratura definitywnie zaprzecza, by zlecała wykonywanie takich zdjęć.
– Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie nie zlecała wykonania zdjęć „momentów zamykania trumien ofiar katastrofy smoleńskiej”. Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie, jak również żadna inna prokuratura w kraju, nie ma na etacie żadnego technika – informuje płk Zbigniew Rzepa, rzecznik prasowy NPW. Prokuratura zapewnia, że posiada zdjęcia przedstawiające ciała części ofiar katastrofy w trumnach. Dopytywany o to kpt. Marcin Maksjan twierdzi jednak, że nie jest w stanie tej kwestii dokładnie sprecyzować.
– Prokuratura nie ma tu pełnej wiedzy, materiały z FR wciąż spływają, są w tłumaczeniu, być może znajdują się w nich kolejne zdjęcia – wyjaśnia. Pozyskane zdjęcia pochodzą „z różnych źródeł”, także z polskich.
Biegli przy identyfikacji Prokuratura potwierdza, że w procesie identyfikacji zwłok uczestniczyli polscy biegli. W czynnościach, które trwały do 16 kwietnia 2010 r., uczestniczył zespół powołanych przez prokuraturę biegłych składający się ze specjalistów medycyny sądowej z Katedry i Zakładu Medycyny Sądowej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego (3 specjalistów medycyny sądowej i laborant sekcyjny), Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego KGP (3 specjalistów) oraz Laboratorium Kryminalistycznego KSP (4 techników), który przebywał w Instytucie Medycyny Sądowej w Moskwie od dnia 12 kwietnia 2010 roku. Problem w tym, że jak ustalił „Nasz Dziennik” na protokołach z identyfikacji nie widnieją podpisy polskich biegłych.
Z informacji prokuratury wynika, że w identyfikacji zwłok uczestniczyła jedenastoosobowa grupa biegłych. To w sumie mała grupa osób.
– Moim zdaniem, ze względów technicznych trudno, by tak wąska grupa osób uczestniczyła aktywnie przy wszystkich oględzinach – ocenia mec.
Bartosz Kownacki, pełnomocnik rodzin smoleńskich.
– Rozumiem, że jeżeli takich informacji udziela polska prokuratura, to jest to aktywne uczestnictwo, branie udziału we wszelkich czynnościach z tym związanych. A nie tylko przyglądanie się z boku – dodaje prawnik.
Z informacji, jakich na posiedzeniu sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych udzielił Mirosław Gajewski, dyrektor Departamentu Konsularnego MSZ, wynikało, że identyfikacja była oficjalną czynnością procesową prowadzoną przez służby rosyjskie, przy udziale strony polskiej. Strona rosyjska okazywała ciało rodzinie.
– Identyfikacji dokonywał członek rodziny bądź ktoś z polskiej delegacji, w tym procesie uczestniczyli lekarze, odbywało się to w takiej grupie kilkuosobowej. Potem składał zeznania do protokołu, na tej podstawie kończono proces identyfikacji – tłumaczył Gajewski. Po identyfikacji strona rosyjska sporządzała protokół.
– Pani minister Kopacz systematycznie mija się z prawdą. Wszyscy pamiętamy jej deklaracje, że na miejscu tragedii na metr przekopano ziemię. To najprawdopodobniej jej dzieło, że zaniechano badań sekcyjnych w Polsce. To pani minister zapewniała, że polscy lekarze uczestniczą w sekcjach ciał ofiar w Moskwie. Co okazało się potem kłamstwem. Pytanie tylko, po co to było. W jakim celu wprowadzała w błąd polską opinię publiczną oraz pogrążone w cierpieniu rodziny, które tym deklaracjom zawierzyły? – mówi Dariusz Fedorowicz, brat śp. Aleksandra Fedorowicza, który zginął w katastrofie pod Smoleńskiem.
– Podczas spotkania rodzin z premierem pani Kopacz mówiła o medykach, o tym, że to była sobota, więc miała kłopot ze skompletowaniem specjalistów. Jak się później okazało, grupa specjalistów była gotowa do wyjazdu, ale z niewiadomych przyczyn do niego nie doszło – dodaje Fedorowicz.
Były podpisy czy nie Prokuratura, indagowana o szczegóły dotyczące uczestniczenia polskich biegłych w identyfikacji zwłok, odpowiada, że czynności te były prowadzone przez prokuratorów rosyjskich przy udziale przedstawicieli rodzin zmarłych, tłumaczy oraz w obecności polskiego psychologa. Jaki był właściwie status uczestnictwa polskich biegłych w procesie identyfikacji ciał? Dopytywana o to, czy podpisy polskich biegłych widnieją pod protokołami identyfikacji, prokuratura przytacza tylko sekwencję zdarzeń dotyczących oznaczania, transportu i oględzin ciał w Moskwie. Znalezione na miejscu katastrofy ciała lub ich fragmenty numerowano, opisywano i fotografowano. Po zapakowaniu w folie umieszczano je w trumnach i przetransportowywano do Instytutu Medycyny Sądowej w Moskwie. Tam wykonywano sekcje zwłok, z czego sporządzano ekspertyzę – orzeczenie eksperta było sporządzane po uzyskaniu wyników posekcyjnych badań cząstkowych: toksykologicznych, biologicznych i chemicznych, ale nie genetycznych; dokument zawierał również wyniki identyfikacji w efekcie okazania ciała do rozpoznania. Identyfikacji dokonywał członek rodziny (a w przypadku jego nieobecności – przedstawiciel administracji rządowej RP). Po rozpoznaniu zwłok to przedstawiciele rosyjskiego organu procesowego sporządzali odpowiednią dokumentację procesową – protokoły okazania zwłok. Sporządzano je w obecności dwóch świadków – obywateli rosyjskich, z udziałem rosyjskiego biegłego medycyny sądowej, tłumacza oraz osoby dokonującej identyfikacji. Jak podaje prokuratura, przy zamykaniu trumien obecni byli żołnierze 10. Brygady Logistycznej w Opolu, przedstawiciele polskiej firmy pogrzebowej SOS Agencja Funeralna, polscy technicy policyjni, polscy duchowni, przedstawiciele rosyjskiej miejskiej specjalistycznej służby do spraw pogrzebów, którzy wydawali zaświadczenie o zalutowaniu trumny. Jak zauważa Bogdan Święczkowski, były prokurator w stanie spoczynku, bez względu na to, jaki był charakter uczestnictwa polskich biegłych w identyfikacji, polskie prawo zakłada, że muszą podpisać protokoły z czynności procesowej. W przypadku odmowy również się to protokołuje. Zdaniem Święczkowskiego, jeżeli polscy biegli uczestniczyli w czynnościach identyfikacji, ich podpisy powinny być protokołach.
Ciała do Polski. Po co? W wywiadzie Kopacz zapewnia, że przeprowadzono sekcje wszystkich ciał (i że musiano to zrobić w Moskwie, bo w Polsce nie było jak), że ciała były transportowane po tym, jak zakończono procedury identyfikacyjne i formalne, łącznie z wydaniem aktu zgonu. Wszyscy pamiętamy wypowiedzi Kopacz o tym, jak pilnowała, by nie doszło do pomyłek przy składaniu zwłok w trumnach, jak na posiedzeniu Sejmu mówiła, że wszystkie z 96 osób miały swoje nazwiska i rodziny mogły urządzić im pogrzeby, wiedząc, że pochowały swoich najbliższych. Kiedy jednak okazało się, że ciała ofiar zostały zamienione, Kopacz zaczęła wycofywać się z wcześniejszych deklaracji. I tłumaczyła, że ani ona, ani polscy specjaliści nie byli przy składaniu ciał do trumien. Bagatelizowała swoją rolę ministra rządu, zapewniając, że była w Rosji tylko po to, aby opiekować się rodzinami.
– Trudno mi już nawet komentować te słowa. Wszystko, co do tej pory mówiła pani Kopacz, okazuje się nieprawdą. Wynika to z wielu wypowiedzi osób, które tam były, a nawet jeśli jednak szukać dobrej woli ze strony rządu, to pytanie jest takie: jeżeli nie dało się tego wszystkiego logistycznie ogarnąć, dlaczego nie wezwano posiłków? – dopytuje poseł Andrzej Duda (PiS), były minister w Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
– Wszystko zamyka się w sekwencji zdarzeń. Aparat administracyjny naszego kraju nie był w stanie zapewnić przyzwoitej organizacji, ochrony wyjazdu delegacji prezydenta naszego kraju, generalicji i elity politycznej. Nie był i nie jest w stanie wyjaśnić w przyzwoitym terminie, we właściwym porządku prawnym przyczyn tego zdarzenia – mówi mec. Piotr Pszczółkowski, pełnomocnik prawny Jarosława Kaczyńskiego.
– Konfrontacja słów pani Kopacz i prokuratury świadczy o tym, że nasz aparat administracyjny nie był nawet w stanie godnie ani pochować, ani zapewnić właściwej dla polskiej tradycji dbałości o pamięci ofiar zmarłych. Brak sekcji determinuje konieczność także sprzeczną z polską mentalnością, a mianowicie konieczność ekshumacji ciał i ponownych badań na potrzeby polskiego śledztwa. Co naraża rodziny na stres i niepewność, czy pochowali w grobach własnych bliskich – dodaje prawnik.
– Jeżeli uczestniczyło się w tych zdarzeniach, można było po pierwsze: albo nic nie mówić, albo zachować się jak człowiek honoru i powiedzieć „przepraszam”. A można wreszcie brnąć dalej w kłamstwo. Ale ono jest coraz bardziej weryfikowalne – ucina Pszczółkowski. Anna Ambroziak
National Geographic sprzeda nam wersję wideo raportu MAK? Niestety wszystko na to wskazuje
Sądząc po oficjalnych już zapowiedziach, nie można spodziewać się niczego dobrego po zaplanowanej na następną niedzielę (27 stycznia) emisji w National Geographic długo oczekiwanego odcinka serialu „Katastrofy w Przestworzach” poświęconego katastrofie smoleńskiej. Pewne nadzieje niosło przesunięcie premiery – wydawało się, że być może autorzy uwzględnią coraz więcej wątpliwości, jakie pojawiają się wobec oficjalnie przedstawionych wersji przyczyn tragedii – oraz zmiana tytułu. „Wykonując rozkazy” zastąpiono bardziej neutralnym „Śmierć prezydenta”. Ale na tym chyba koniec. To, w jaki sposób kanał zapowiada rekonstrukcję wydarzeń z 10/04 nie napawa optymizmem. Na oficjalnej stronie (nota bene znajdującej się na portalu gazeta.pl) pojawiły się kadry z filmu. Czego tam nie ma! Będziemy mieli zaangażowanie służb i gaszenie pożarów:
wzruszającą scenę z rosyjskim funkcjonariuszem i kwiatami:
wskazanie kluczowych dla lotu pasażerów – zdjęcia na stronie pokazują w salonce tylko dwie osoby, m.in. aktora grającego gen. Andrzeja Błasika:
urwanie skrzydła (sądząc po zwiastunie – po zderzeniu z brzozą):
półbeczkę:
błędy załogi w postaci zejścia poniżej 100 metrów:
i jar, za którym czyhała brzoza:
Wszystko w trochę ładniejszej wersji niż przedstawiła z kolegami Tatiana Anodina. I z aktorami średnio pasującymi do słowiańskich funkcjonariuszy ze Smoleńska. Wiele wskazuje na to, że czeka nas zimowa ofensywa wciskania wymyślonej w Moskwie propagandy – z jednej strony przez amerykańską stację telewizyjną, z drugiej – polską komisję Macieja Laska, która uporczywie przypominać będzie główne założenia swojego raportu (w dużej mierze odwzorowującego „dzieło” MAK). Niestety w erze obrazkowej i przy nabożnym traktowaniu zagranicznego, a zwłaszcza zachodniego, produkcja NG może mieć spory wpływ na zabetonowanie w głowach tego, co albo niepoparte żadnymi dowodami albo obalone. Choć bardzo chciałbym się mylić, móc 28 stycznia odszczekać powyższe i przeprosić rzetelnych autorów popularnej telewizyjnej serii. Marek Pyza
Gdzie leży Polska? Mieliśmy szansę być państwem bogatszym i silniejszym, ale na własne życzenie wyznaczyliśmy sobie rolę nieistotną. Czy taką samą drogę wybraliby Dmowski lub Piłsudski, gdyby przyszło im żyć we współczesnym państwie? – pytają eksperci Bezpieczeństwo – suwerenność – zagrożenie – zdrada. Polską politykę opisują słowa, które w większym stopniu są manifestacją emocji niż definicją rzeczywistości. Tymczasem w polityce, podobnie jak w nauce i ekonomii, to właśnie zwodnicze idee dają początek największym zagrożeniom. Tak jak katastrofa smoleńska jest dramatycznym obrazem słabości polskiego państwa, tak sprowadzanie polskiej polityki wyłącznie do wymiaru tej katastrofy jest najbardziej przekonującym dowodem na abdykację z zajmowania się rzeczywistością. Blisko ćwierć wieku od odzyskania przez Polskę niepodległości albo będziemy w stanie odrzucić szereg szkodliwych koncepcji, które blokują nasz rozwój albo jako kraj staniemy w obliczu rządów nowej elity, która choć zapewni stabilność władzy to nie zabezpieczy nas przed konsekwencjami popełnianych przez nią błędów. Przede wszystkim jednak zmarnotrawimy olbrzymią energię pracy i kreatywności jaką Polakom dała wolność.
Potęga jednostki Wektory współczesnej geopolityki wyznacza zdolność prawidłowego definiowania i realizacji interesów ekonomicznych. Coraz częściej zmiany wynikają jednak nie z decyzji administracji państwowej i jej strategicznych wizji ale z kreatywności jednostek potrafiących wykorzystywać potencjał globalnej gospodarki. Po latach stagnacji do USA powracają najważniejsze sektory gospodarcze - stalowy, chemiczny, motoryzacyjny. Produkcja przenoszona jest nie tylko przez firmy amerykańskie ale nawet europejskie i azjatyckie przyciągane głównie niskimi kosztami energii i gazu w USA. Renesans produkcji przemysłowej jest zaskoczeniem takim samym jak amerykańska rewolucja energetyczna, która poskutkowała cenami gazu i energii znacznie niższymi niż w UE i Azji. Tymczasem zaledwie kilka lat temu oficjalna amerykańska polityka gospodarcza była nakierowana na wspieranie importu gazu. Wybranym firmom rząd przyznawał wsparcie i specjalne zezwolenia na budowę terminali do importu LNG. Dzisiaj zbudowane już instalacje zaczynają być technologicznie „odwracane” i przekierowywane na eksport. Sukces rewolucji energetycznej w Stanach Zjednoczonych nie jest jednak efektem działań administracji rządowej i powiązanych z nią wielkich korporacji ale prywatnych przedsiębiorców, którzy przez blisko trzy dekady z determinacją rozwijali technologie wydobywania gazu łupkowego. Dzięki nim USA stało się największym producentem surowców energetycznych. Jeszcze bardziej widać ile do systemu gospodarczego państwa potrafi wnieść pojedynczy człowiek na przykładzie nowoczesnych technologi i nauki. O tym, jak bardzo myliły się zarówno Rezerwa Federalna jak i zapatrzony w nią świat banków z Wall Street „zbyt dużych by upaść”, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Definitywnego krachu systemu finansowego udało się uniknąć jedynie poprzez gigantyczne zadłużenie się amerykańskiego państwa. W tym samym czasie stworzone przez kreatywne jednostki firmy osiągneły globalny sukces: Facebook przekroczył 1 miliard użytkowników, Google stał się narzędziem z którego korzysta ponad połowa ludzkościi, Apple potrafił zgromadzić gotówkowe rezerwy wynoszące ponad 100 mld USD i przegonił wartością ExxonMobile, a założona przez emigranta firma SpaceX z sukcesem jako pierwsza firma w historii wystrzeliła własną rakietę, rozpoczynając epokę prywatyzacji kosmosu. Dekadę temu nikt nie spodziewał się, że administracja rządowa popycha finanse, przemysł i energetykę w ślepym kierunku a szansą na zmianę stanie się nowe pokolenie ludzi biznesu. Oddanie w prywatne ręce programu kosmicznego przez amerykański rząd uznanoby szybciej za pomysł rodem z filmów science fiction. Ale to wszystko stało się naprawdę. Ameryka z kraju, w którym wszystko było „made in China”, uzależnionym od bliskowschodnich dostawców surowców energetycznych, w ciągu niespełna jednej dekady odzyskała szansę na utrzymanie roli światowego lidera gospodarczego. Dokonując w tym samym czasie całkowitego demontażu nawet tych obszarów gospodarki, w których obecność państwa wydawała się niezbędna. Trudno abstrahować od masy wpompowanego pieniądza w nakręcanie koniunktury gospodarczej, niemniej faktyczny ratunek przyszedł ze strony prywatnych, nieograniczanych przez rząd inicjatyw również w strategicznych obszarach gospodarki, takich jak energetyka i przemysł kosmiczny.
Rozwój zamiast konfrontacji
Polacy uwielbiają historię. Politycy i publicyści posługują się często do opisu współczesnego świata ideami z okresu I i II Rzeczpospolitej. Tak jakby konkretne zdarzenia i sytuacje historyczne miały być uniwersalnymi wzorcami dla losów współczesnej Polski. Warto zacząć od tego, że Polska jaka narodziła się po roku 1989 jest całkowicie nowym państwem, nie mającym żadnego sensownego odniesienia w poprzednich formach państwowości. Najbardziej fundamentalne mechanizmy kształtujące współczesność takie jak położenie geograficzne, struktura etniczna ludności, poziom integracji z Europą Zachodnią, ryzyko konfrontacji międzypaństwowej są tak odległe od jakichkolwiek analogii historycznych, że de facto wymagają myślenia o Polsce jak o nowym europejskim państwie. W 1989 powstało państwo położone na obszarze Centralnej Europy w granicach w jakich administracyjnie i kulturowo nigdy nie znajdowało się tak daleko na Zachodzie i nigdy nie było tak dramatycznie nieobecne na Wschodzie. Jednak odzyskanie niepodległości w 1989 roku nie tyle zaskoczyło elity polityczne, ile nastręczyło im zaskakująco poważnych kłopotów przy formułowaniu nowoczesnej wizji państwowości. Wizji nawiązującej nie do doświadczeń historycznych ale opartej na kryteriach jakie z perspektywy 20 lat odegrały najważniejszą rolę w świecie determinowanym przez nowoczesne technologie, rozwój nauki, dostęp do wiedzy i globalnej komunikacji. W takim świecie posługiwanie się przez klasę polityczną pojęciami związanymi z doświadczeniami historycznymi okazało się jedynie obciążeniem dla budowania nowoczesnego państwa. Dobrym przykładem jest to, że żadna siła polityczna w Polsce nie próbowała sformułować programu, w którym wynikające z „nowego” położenia geograficznego obszary takie jak np „polityka tranzytowa” przyniosłyby wymierną korzyść państwu. Przeciwnie, w rezultacie im więcej mówiono o bezpieczeństwie energetycznym państwa i o niebezpieczeństwie utraty podmiotowości na tym polu, tym łatwiej doprowadzono do sytuacji, w której praktycznym wyrazem dywersyfikacji jest to czy kupować gaz bezpośrednio od Rosjan, czy kupować ten sam rosyjski gaz od Niemców. Wciąż prowadzona na tym polu i mimo upływu lat zyskująca nowe formy polityka i publicystyka inspirowana często ideami czy to Dmowskiego czy Piłsudskiego na poziomie konkretnych rezultatów przyniosła efekty dokładnie odwrotne od tych propagandowo deklarowanych. Do czego dzisiaj służą idee, które pomogły odzyskać niepodległość w 1989 roku? Apologia bitew i powstań jako pomysł na dyskurs o Polsce w Unii Europejskiej? Jaki sens dla bezpieczeństwa państwa mogą mieć idee ukształtowane w czasach kiedy w mainstreamie międzynarodowej polityki nie było broni atomowej i opartej na niej równowadze strachu? W czasach „historycznych” miliard ludzi potrzebujących nieomal wszystkiego i mieszkających na granicy z bogatą w surowce i pustą Syberią już dawno wywołałby wojnę lub po prostu zasiedlił ją w małych grupach po kilka milionów. A jednak tak się nie dzieje. Nastąpiła fundamentalna i trwała zmiana w tradycyjnym pojmowaniu rywalizacji między państwami, w której starają się one budować siłę nowczesnych sektorów gospodarki i maksymalizować korzyści z wymiany handlowej bo to najlepiej zabezpiecza ich strategiczne interesy. Nawet następcy Mao Tse Tunga wybrali drogę dynamicznego rozwoju gospodarczego a nie eskalowania politycznej konfrontacji.
Wyspa, na końcu rur Polska, płaski jak stół kwadrat pośrodku Europy miała szansę stać się obszarem tranzytu surowców energetycznych oraz towarów w obszarze życia 500 mln ludzi. Korzyść jest łatwo policzalna. Wydajemy na zakup 10 mld m3 rosyjskiego gazu rocznie około 15 mld złotych i uznajemy to za polityczny dramat, równocześnie tracąc porównywalne kwoty na tym, że sami wyeliminowaliśmy się z systemu tranzytu surowców z Rosji do Zachodniej Europy. Mamy do czynienia z ewenementem, po 23 latach tranzytowe rurociągi omijają nas szerokim łukiem. Nie chcieliśmy dokończyć projektu Jamał II, możliwość uczestniczenia w Nord Stream odrzuciliśmy a teraz przeglądamy się jak przyjaciel Polski, Victor Orban podjął zupełnie słuszną, z własnego punktu widzenia, decyzję o przystąpieniu do projektu South Strem W rezultacie gazociąg Jamalski stanie się wkrótce praktycznie niepotrzebny do celów innych niż zaopatrzenie Polski, podobnie z rurociągiem Przyjaźń, który bez większych strat dla Rosji może zostać w każdej chwili wyłączony ponieważ dostawy ropy znalazły omijające Polskę szlaki transportu. Rosyjska polityka dywersyfikacji dróg transportu surowców jest najlepszym potwierdzeniem tego, że politycznym i gospodarczym beneficjentem tranzytowego położenia jest ten kto leży po środku „szlaku”. Tymczasem Polska stała się tranzytową wyspą. Podobnie jest w wypadku autostrad czy linii kolejowych gdzie koniec szerokich torów (nie tylko z Rosji ale przede wszystkim z Chin) znajdzie swoją drogę w transporcie towarów nie przez Polskę na Zachód ale przez bardziej otwartą Austrię. Brak autostrady północ – południe, w głównej mierze dławi rozwój polskich portów i oznacza oddanie walkowerem pola Hamburgowi i Rydze. Polska abdykowała z czerpania przychodów tytułem swojego geopolitycznego położenia obawiając się powtórki z historycznego scenariusza, będąc krajem położonym w zupełnie innym miejscu i innym „czasie” Europy niż poprzednie Rzeczpospolite. Odrzucając obawy inspirowane czynnikami i ideami historycznymi mieliśmy szansę być drogą transportową surowców i towarów dla Europy, państwem bogatszym, silniejszym i ważniejszym strategicznie, w sytuacji zagrożenia interesów mogącym nawet odciąć Zachód od energetycznej kroplówki, a Wschód od gotówki.
Tymczasem na własne życzenie wyznaczyliśmy sobie rolę nieistotną strategicznie i ekonomicznie. Czy taką samą drogę wybrałby Dmowski lub Piłsudski gdyby przyszło im żyć we współczesnym państwie pośrodku Europy, między potrzebującym gazu i ropy Zachodem i gwałtownie bogacącym się Wschodem?
Fikcja sukcesów Obawiamy się, że nieadekwatne wyobrażenia, jakie zdominowały poprzednie dwie dekady uzyskają nową ale równie fatalną formę w obecnych czasach. Warto przyjrzeć się kilku przykładom. Opinia publiczna w ciągu ostatnich tygodni była epatowana informacją o rzekomym sukcesie jaki Polska uzyskała w negocjacjach z Gazpromem dotyczącym obniżek cen gazu. Stworzyliśmy ponownie wrażenie, że coś możemy i jesteśmy twardymi graczami dzięki zdolnościom naszych negocjatorów i konfrontacyjnej strategii państwa. Nic bardziej mylnego. Obniżenie cen przez Gazprom jest efektem polityki tylko jednej instytucji: Unii Europejskiej. Niespodziewane kontrole w firmach handlujących gazem z Gazpromem i w europejskich biurach tej firmy, a wreszcie proces antymonopolowy i ostra konfrontacja związana z III pakietem energetycznym były prowadzone od dawna. Gazprom stanął w obliczu poważnego sporu z Unią Europejską i postanowił przystać na jej warunki. Ceny zmieniono wielu państwom a Polska obniżka nie była ani pierwsza (Niemcy uzyskali obniżki już w kwietniu ubiegłego roku, Polska otrzymała je na końcu) ani najmniejsza (Bułgaria uzyskała znacznie więcej, a stawka 15 procent jest standardową jaką uzyskały inne państwa). Ogłaszając sukces negocjacji z Gazpromem wpisaliśmy się w taki sam krótkoterminowy model jakim przez lata było straszenie katastrofą energetyczną wynikającą z „zakręcenia kurka” z rosyjskim gazem w kraju, w którym cała energia elektryczna produkowana jest z węgla a większość gazu wykorzystują zakłady chemiczne. Rosyjski gaz w bilansie energetycznym polski był i pozostaje czynnikiem strategicznie mniej istotnym niż naszych zachodnich sąsiadów. Zużywamy go ok. 14 mld m3 czyli siedmiokrotnie mniej niż Niemcy, a energię elektryczną produkujemy nieomal w całości z zakopanego w polskiej ziemi węgla. Rzekome poważne zagrożenie dla kraju brakiem dostaw było tak samo fikcyjne jak dzisiejsze sukcesy obecnej ekipy związane z pokonaniem Gazpromu w negocjacjach. Wypowiadane przez polskich polityków słowa, w tym wypadku opisywały wszystko, tylko nie stan faktyczny. Bo stan faktyczny to konkretny rezultat – utraciliśmy szansę na utrzymanie pozycji kraju tranzytowego – i to w sytuacji, w której Rosja bardzo chciała swój gaz eksportować, a Zachód bardzo chciał ten gaz kupować. Lekcję realnej polityki odrobili za to inni, czasem mniejsi sąsiedzi z UE. A przypomnijmy – startowaliśmy w sytuacji, w której ziemia pod Jamał II była już w Polsce wykupiona i budowano pierwsze przepompownie na potrzeby drugiej nitki tego gazociągu.
Państwowe czy prywatne Ameryka – ojczyzna współczesnego kapitalizmu – pokazała, że administracja państwowa potrafi poważnie mylić się w wyznaczaniu głównych kierunków dla gospodarki a szansę na zmianę przynosi prywatna kreatywność nawet w strategicznych sektorach gospodarki. Prywatna firma dostarczająca cargo do międzynarodowej bazy kosmicznej robi to nie tylko wyjątkowo sprawnie ale szokująco tanio w stosunku do państwowych instytucji. Oczywiście polska nie ma strategicznego problemu z podbojem kosmosu przez prywatne firmy na zlecenie rządu. Przenosząc jednak ten przykład na grunt polski – raczej nie należy się spodziewać aby dano szansę prywatnej firmie. W naszych realiach minister wezwałby prezesów spółek z udziałem skarbu państwa i nakazał im zainwestowanie w rakietę bez względu na koszta. Wszystko odbywałoby się w atmosferze zachwytu mediów żyjących w symbiozie z największymi firmami. Obecnie pięć największych firm z mniejszościowym kapitałem państwowym wartych jest ponad 150 mld złotych. Mimo tego, że firmy te stanowią giełdową własność różnych akcjonariuszy to coraz częściej widać bezpośrednią interwencję urzędników państwowych w to w jaki sposób rozwijają się i w co inwestują. W wypadku USA prywatni właściciele pokazali, że nieomal w każdej dziedzinie biznesu od gazu łupkowego po loty kosmiczne potrafią skutecznie prowadzić biznes, co jest w interesie ich własnego kraju. W Polsce wygląda na to, że trzecia dekada niepodległego państwa przebiegać zaczyna wedle scenariuszy pisanych pod dyktando mitów wygodnych dla sprawujących władzę, niekoniecznie jednak korzystnych dla państwa i jego obywateli. Jakie racjonalne przesłanki blokują uwolnienie dla prywatnych inwestorów zasobów węgla kamiennego i największych w Europie złóż węgla brunatnego, złóż gazu łupkowego, szybką liberalizację rynku gazu, wprowadzenie prywatnych firm przede wszystkim tych średnich i małych do strategicznych sektorów gospodarki nawet takich jak przesył i magazynowanie surowców energetycznych? Przecież państwo polskie narzuciło te ograniczenia po to, żeby skutecznie chronić nasz wspólny interes. Okazało się jednak nieudolnym strażnikiem, który przez serię błędów i zaniechań spowalniał rozwój. Tylko poprzez zdjęcie tej blokady w rzekomo strategicznych obszarach może się uwolnić kapitał wzrostu jaki dzisiaj cechuje pozbawiony hamulcowej roli państwa sektor nowoczesnych technologii. Spektakularnym przykładem, również w Polsce, jest jak najbardziej „strategiczna” telekomunikacja. Dziś, nowoczesne państwo jest aktywne raczej przez sprawne instytucje regulacyjne, niż przez bezpośrednie zaangażowanie gospodarcze. Zamknięcie najważniejszych decyzji gospodarczych w gronie niewielkiej grupy ludzi sprawujących wielką władzę i narzucających swoje „strategiczne” wizje przy braku publicznej debaty grozi powtórzeniem tych samych błędów. Kreatywność obywateli, wolność gospodarcza, wycofywanie się państwa nawet z takich obszarów jak rynek gazu i energii, w połączeniu z Unią Europejską, która pokazała, że skutecznie potrafi walczyć o nasze interesy daje szansę na skok cywilizacyjny. Im silniejsza, sprawniejsza UE, tym bezpieczniejsza Polska. Im bardziej prorozwojowa, innowacyjna polska gospodarka, tym bardziej podmiotowa Polska w UE i silniejszy partner dla Wschodu. Nie da się tych procesów rozdzielić.Ostatnio na łamach „Rzeczpospolitej" o roli państwa w gospodarce przenikliwie pisał Leszek Balcerowicz. Znamienne, że człowiek, który w 89 i 90 roku musiał niejako w pojedynkę decydować o losach konkretnych przedsiębiorstw i sektorów dziś apeluje o przedefiniowanie roli państwa. Polska z 1989 i ta z 2013 to kompletnie różne państwa, gospodarki i społeczeństwa. W naszym przekonaniu głos Balcerowicza to zaproszenie do dyskusji o nowocześnie pojmowanym interesie narodowym. Spróbujmy najpierw go zdefiniować, a potem jeśli już ktoś bardzo musi, dyskutujmy kto jest jego wrogiem. Tylko tyle i aż tyle. W imię zdrowego rozsądku, w imię polskiej racji stanu. Rafał Kasprów, Wiesław Walendziak
O daremności „Peitho”, gdy brak wspólnoty, i o nieuniknioności przemocy Pewna Pani, o wyraziście lewicowych i antyklerykalnych poglądach, zgorszyła się bardzo wyrażeniem przeze mnie aprobaty dla apelu o czynne przeciwstawianie się palikotyzmowi. Uznając mnie za brutala kochającego przemoc, „filozoficznie” skonstatowała: „po konserwatystach trudno spodziewać się czegoś innego”. Mojej oponentce gratuluję błogostanu: jakież to przyjemne móc to, co „nieprzyjemne”, odsunąć od siebie i zidentyfikować wyłącznie z politycznym wrogiem. Lecz co do meritum, grubo się ona myli: tego samego, co po konserwatystach, trudno nie spodziewać się po kimkolwiek innym; akurat pod tym względem konserwatyści nie różnią się od liberałów, demokratów, socjalistów, nacjonalistów, komunistów, faszystów i kogokolwiek innego, może jedynie nieco większą, więc bardziej realistyczną, samowiedzą, że siła i przemoc są nieusuwalnym składnikiem ludzkiej egzystencji. W mitologii greckiej rodzeństwo Bia (Przemoc) i Kratos (Siła) nie bez powodu są egzekutorami w pierwszej dotyczącej bezpośrednio ludzi konfrontacji bogów olimpijskich z tytanem Prometeuszem, który ulepił człowieka z gliny pomieszanej ze łzami. Tę nieprzyjemną prawdę usiłuje się oczywiście zagłuszyć, zaciemnić, zagadać – ulubionymi zwłaszcza przez demoliberałów – frazesami o gouvernement par la discussion, perswazji, dialogu, demokracji deliberatywnej, ale to tylko werbalna młockarnia, mowa-trawa jak cymbał brzmiąca i jak miedź brzęcząca, bo władza – każda władza, przynajmniej w dłuższej perspektywie – wyrasta z lufy karabinu (w czym akurat przewodniczący Mao się nie mylił). Fakt: przekonywanie, perswazja są piękniejsze i szlachetniejsze niż siła i przemoc: mitologiczna Peitho (Namowa) była wdzięczną i powabną Okeanidą, mającą wprowadzać efebów w wiek męski, wiek politycznej dojrzałości i odpowiedzialności, a jej działanie w polis unaocznił tak wzniośle Ajschylos w Błagalnicach, przedstawiając, jak król Pelasgos namawia (skutecznie) współobywateli Argos do udzielenia azylu Danaidom i niewydawania ich na śmierć Egipcjanom, nie ukrywając przy tym, że wiąże się to z ryzykiem wojny i zagłady miasta. Lecz Peitho może działać tylko w społeczeństwie, które jest autentyczną, więc homogeniczną, wspólnotą (koinonia, communio), zgromadzeniem (ekklesía) osób wierzących w te same, wieczyste i pochodzące od bogów (nomoi theiou) zasady prawa naturalnego, i bardziej bojących się gniewu bożego w razie ich przestąpienia aniżeli śmierci. Jakże zatem Peitho może działać, kiedy koinonia się rozpada, kiedy ekklesía ulega totalnej dezintegracji przez wtargnięcie w jej serce wrogów gorszych niż barbarzyńcy, bo otwarcie negujących prawo naturalne i dążących do jego unicestwienia, tym samym zaś znicestwienia społeczeństwa? Kiedy pozycje zostały zajęte, daremne są rozmowy (Henry de Montherlant, Port-Royal). Siła, przemoc, rozlewanie krwi ludzkiej były, są i będą niemożliwe do uniknięcia z powodu upadku grzechowego człowieka i skaleczenia tym samym jego natury; jeśli ktoś nie może ścierpieć teologicznego języka, a mimo to nie chce zamykać oczu na rzeczywistość, może to sobie nazwać problematycznością natury ludzkiej, a i tak wyjdzie na to samo. Nawet ludobójcze rzezie sadystycznych despotów są jedynie wtórną konsekwencją tego pierwszego upadku, „dorzucaniem” do grzechu pierworodnego: my rzucamy tylko plamy na plamy, jeden Adam zbrukał czystość śnieżną (J. Donoso Cortés). Carl Schmitt zaś, w swoim najkrótszym wykładzie ujmuje te konsekwencje tak: Adam i Ewa mieli dwóch synów: Kaina i Abla. Kain zabił Abla i założył państwo. Ta historia jeszcze się nie skończyła. Ten wywód trzeba jednak postrzegać w świetle paradoksu dostrzeżonego przez Donoso Cortesa, iż pierwszą ofiarę krwawą złożył Abel, i – co osobliwe – ponieważ była krwawą, była miła Bogu, w przeciwieństwie do bezkrwawej ofiary Kaina. Jeszcze bardziej osobliwe jest to, że Abel, który przelewa krew na ofiarę przebłagalną, ma do jej przelewu wstręt i ginie, bo nie chce przelać krwi zawistnego brata, Kain zaś, odmawiający złożenia ofiary krwawej w celu przebłagalnym, lubi przelewać krew do tego stopnia, że zabija brata. Ten ciąg paradoksów prowadzi Donoso Cortesa do konkluzji, że przelewanie krwi jest oczyszczeniem lub zmazą stosownie do celu, dla którego się dopełnia. Odkrycie tego warunku czyni sprawiedliwego Abla i Kaina bratobójcę prefiguracjami dwóch civitates – civitas Dei i civitas terrena, które będą się zmagać ze sobą aż po kres dziejów: Abel i Kain są typami dwóch tych miast, w których rządzą prawa przeciwne i panują nieprzyjaźni sobie panowie, a z których się nazywa jedno miastem Bożym, drugie miastem światowym, i pomiędzy którymi jest wojna, nie dlatego, że w jednym przelewa się krew, a w drugim się nie przelewa, ale ponieważ w jednym przelewa ją miłość, a w drugim zemsta; ponieważ w jednym ofiarowaną jest ona człowiekowi dla nasycenia jego namiętności, a w drugim Bogu na ofiarę przebłagalną. Opatrzność Boża, która wszystko przewidziała i która nigdy nie łamiąc ludzkiej woli, zawsze umie ją nagiąć do Swojej przedwiecznej mądrości i zbawiennych planów, tak to jednak wszystko urządziła, że nikt na ziemi nie może narzucić wszystkim własnej woli. Każda ludzka siła napotyka przeszkodę w postaci przeciwsiły, każda przemoc spotyka się z kontrą innej przemocy. Jest przeto przemoc zinstytucjonalizowana i przemoc anarchiczna, przemoc silnych i przemoc słabych, przemoc Białych i przemoc Czerwonych, przemoc religijna i przemoc antyreligijna, przemoc ojcowska i przemoc synowska, przemoc żołnierza i przemoc partyzanta, przemoc najeźdźcy i przemoc konspiratora, przemoc faszystowska i przemoc antyfaszystowska, przemoc komunistyczna i przemoc antykomunistyczna, przemoc kapitalisty i przemoc proletariusza, przemoc fizyczna i przemoc symboliczna, przemoc etyczna i przemoc estetyczna (sekretem sztuki, wielkiej sztuki, wszelkiej sztuki – wyjawił Michel de Ghelderode – jest okrucieństwo) – te antytezy można by mnożyć w nieskończoność, więc nie ma sensu dalej ich wyliczać; wystarczy powiedzieć, że nikt nie może uniknąć lub całkowicie wyrzec się przemocy, bo oznaczałoby to absolutne nie-działanie, a więc samozagładę (taka jest właściwie logiczna konsekwencja buddyjskiej doktryny ahinsy). Tego faktu, zaznaczał Friedrich Meinecke, apoteozować nie należy, bo świadczy on (wbrew Heglowi) nie o chytrości, lecz o słabości rozumu, ale nie brać go pod uwagę i nie liczyć się z jego nieuniknionością, zwłaszcza w polityce, jest po prostu głupotą. Dopóki przeto istnieje świat, przemocy nie da się wyeliminować – ateiści negujący stworzoność i skończoność świata mają więc gorzej, bo dla nich ta okrutna i monotonna gra (Robert Michels) nie skończy się nigdy. Przemoc można jedynie starać się powściągać, kontrolować (do pewnego stopnia), ujmować w jakieś reguły i rygory. Jedno, co pewne, bo poświadczone tysięcznymi przykładami, to to, że najwięcej zła i cierpień przyczyniają – jeśli tylko, co nie daj więcej Bóg!, zyskają wpływ na rzeczywistość – sentymentalni idealiści, marzący o zupełnym wyeliminowaniu wszelkiej niesprawiedliwości (lub tego, co za niesprawiedliwość uważają), bo ich przemoc, energetyzowana poczuciem wielkości i szlachetności sprawy, traci wszelkie hamulce, staje się przemocą nieokiełznaną, frenetyczną, pijaną szałem (podajcie mi szklankę krwi tyrana! – wołał Robespierre). Świat we Złem leży, jak czytamy u św. Jana Apostoła, świat ten cmentarzem z łez, krwi i błota – dopowiada nasz wieszcz Krasiński, więc na tym padole nigdy wilk nie legnie spokojnie obok jagnięcia, bo Królestwo Boże nie z tego jest świata, acz na tym świecie należy o nie bojować. Można-li więc przemoc jakkolwiek usensownić? Jakie jednak dystynkcje, jakie kryterium rozróżnienia przemocy sensownej i godziwej od irracjonalnie oszalałej znaleźć? Zdaje się, że jest tylko jedno: czy przemoc jedynie niszczy, czy ocala? Destruuje czy konserwuje? Czyni Nieporządek, czy zachowuje lub przywraca Porządek? Słowem, które dla Greków wyrażało stan najstraszniejszy ze wszystkich, jakie tylko można sobie wyobrazić, był Chaos – przeciwieństwo Kosmosu, czyli świata uporządkowanego. I nie ulega wątpliwości, że nie było to partykularne doświadczenie greckie, lecz elementarne przeświadczenie wszystkich ludów, cywilizacji i epok, można więc uznać je za wyraz przechowanej powszechnie mądrości perenialnej, jako zachowanego okruchu Objawienia Pierwotnego. Geniusz grecki zdołał je tylko wyrazić z olśniewającą przejrzystością, jako przejaw źródłowo boskiego Nous, jak zwłaszcza w tej oto formule Anaksagorasa: wszystkie rzeczy były razem pomieszane: aż doszedł Umysł, który dopiero nadał im porządek. Kiedy wszystko jest pomieszane, nie istnieje podział wertykalny „góra – dół”: Chaos jest horyzontalny i egalitarny. Nous przychodzi z góry, ustanawia więc hierarchię rzeczy. W przesławnym fragmencie Discurso sobre la dictadura Donoso Cortés wyjaśnia, dlaczego wobec konieczności dokonania wyboru pomiędzy dyktaturą szabli a dyktaturą sztyletu (czyli, tak czy owak, przemocą) wybiera tę pierwszą: ponieważ przychodzi ona „z góry”, a zatem pochodzi z rejonów czystszych i jaśniejszych. De Maistre miał po stokroć rację, wskazując, iż to Kat jest ultima ratio społecznego Porządku, ale właśnie w nieodłącznej spójni z dwoma legitymizującymi go i przekazującymi mu boską jurysdykcję filarami ordo: Papieżem i Królem. Tylko w tej mistycznej unii Kat jest persona sacra, bez niej to jedynie rakarz. Wniosek narzuca się już mocą oczywistości: przemoc usprawiedliwiona, przemoc legitymowalna, to ta, która pochodzi z góry i dosięga burzycieli Ładu; przemoc, która pochodzi z dołu, z bagien i mokradeł pożądliwej części duszy, i która godzi w Ład, jest zawsze występkiem i zbrodnią.
Jacek Bartyzel
Hucpa na wagę złota W Sejmie pod obrady wracają projekty ustaw o związkach partnerskich autorstwa Ruchu Palikota i SLD. Projekty są bardzo wygodne dla Platformy, będą kolejnym polem sejmowych potyczek między posłami PiS i lewicy. Konflikt przysłoni wiele innych tematów ważnych dla obywateli oraz państwa. Nieprzypadkowo Sejm na tym samym posiedzeniu zajmie się wnioskiem PiS o odwołanie ministra Bartosza Arłukowicza. Media będą mówić o kolejnej kłótni między PiS i lewicą, a nie o zapaści w służbie zdrowia. Platforma w ten spór wchodzi świadomie. W tej sprawie, jak w wielu innych o podłożu światopoglądowym, PO nie ma jednolitego stanowiska jako partia bezideowa. Ponadto awantura między prawicą a lewicą o związki partnerskie znów umożliwi zaprezentowanie się PO jako partii środka, szukającej kompromisu między skrajną lewicą a skrajną prawicą, na jaką reżimowe media kreują PiS. Nawet jeśli projekty odpadną w pierwszym czytaniu, a jest to możliwe, to niewątpliwie bez zaangażowania samej Platformy, która chcąc uchodzić za partię nowoczesną i liberalną, nie potępi rozwiązań prawnych sprzecznych z prawem naturalnym. Czy widząc przewrotną politykę PO, prawica powinna zamilknąć? Zabieramy głos, bo negując te projekty, musimy precyzyjnie wyjaśnić opinii publicznej nasze stanowisko. Pod pozorem uporania się z różnymi kwestiami, które w prawie nie są rozstrzygnięte, próbuje się zalegalizować układy homoseksualne i uznać je za równoważne z małżeństwami. Zwolennicy takiego rozwiązania mówią o wzajemnej miłości osób tej samej płci i lamentują nad ich nieszczęściem z powodu jakoby dyskryminacji. Nie ma wątpliwości, że pomiędzy dwoma mężczyznami czy dwiema kobietami nie może zaistnieć relacja miłości małżeńskiej. To nie jest tylko kwestia religii, ale ludzkiej natury. Związki jednopłciowe nie są z natury zdolne do prokreacji i nigdy nie będą. A to oznacza, że nie ma możliwości prawnego zrównania małżeństw ze związkami partnerskimi. Jeśli zaś mówimy o przyjaźni między dwoma mężczyznami czy kobietami, to co to za dziwny pomysł, aby legalizować przyjaźń i nadawać jej formy prawne? Niedawno środowiska gejowskie wylobbowały w Sejmie zniesienie zakazu pełnienia przez homoseksualistów funkcji rodziców zastępczych oraz prowadzenia rodzinnych domów dziecka. Obecne projekty to kolejny krok w „długim marszu” lewicy, aby uzyskać zgodę na adopcję dzieci przez związki homoseksualne. Na ten niebezpieczny eksperyment absolutnie nie można się zgodzić.
Artur Górski
Lewica znów uderzy w rodzinę Szykuje się lewicowa ofensywa legislacyjna. Pod koniec stycznia Sejm zajmie się projektami ustaw o tzw. związkach partnerskich Proponowane przez Ruch Palikota, SLD i PO rozwiązania są – zdaniem przeciwników zmian w tym zakresie – początkiem forsowania szkodliwego społecznie prawodawstwa dążącego do zdeformowania pojęcia rodziny. Na najbliższym posiedzeniu Sejmu, czyli już w przyszłym tygodniu, będą rozpatrywane trzy projekty ustaw o legalizacji związków partnerskich. Dwa projekty zgłosiły razem Ruch Palikota i SLD, osobny zaś projekt przedstawił klub PO. Rozwiązania lewicy zakładają możliwość zawarcia związku przez osoby heteroseksualne i homoseksualne. W projektach są zapisy, w myśl których osoby chcące wejść w taki związek zawierają w formie aktu notarialnego umowę o związku partnerskim przedkładaną w Urzędzie Stanu Cywilnego. W projekcie Platformy Obywatelskiej znajdują się zapisy o kwestiach dziedziczenia, wspólnego zaciągania kredytów oraz obowiązku alimentacyjnym. Kwestia legalizacji związków partnerskich jest z punktu widzenia Platformy Obywatelskiej sprawą, która wizerunkowo i ideowo ustawia ją blisko lewicy, tak jak zapowiedzi dotyczące refundacji zapłodnienia pozaustrojowego. Platformie zależy na tym, aby zagarnąć poparcie elektoratu lewicowego, i co jakiś czas bije propagandową pianę, tworząc wrażenie, że kwestie takie jak legalizacja związków homoseksualnych jest sprawą obecnie najważniejszą i pożądaną przez nowoczesne społeczeństwo. Tymczasem przeciwnicy takich rozwiązań podkreślają, że jeśli w ogóle możemy mówić o kryzysie małżeństwa czy rodziny, to jest on również skutkiem wyciągania tematu związków partnerskich na agendę i moderowania ideologicznej debaty wokół niego, ponieważ właśnie takie działania osłabiają instytucję małżeństwa. Istnieje również prawdopodobieństwo, że w tej drażliwej dla lewicy kwestii może dojść do zawarcia jakiegoś kompromisu pomiędzy np. Ruchem Palikota i Platformą Obywatelską – kompromisu, który zadowoli obydwie strony. Wiele kwestii, jak chociażby sprawa Funduszu Kościelnego, pokazało, że istnieje cicha koalicja pomiędzy partią Palikota a PO, polegająca na współpracy w kwestiach kluczowych dla interesu obydwu ugrupowań. Prawo i Sprawiedliwość jednoznacznie sprzeciwia się wszystkim trzem projektom dotyczącym związków partnerskich. Według posła Arkadiusza Czartoryskiego (PiS), rozwiązania proponowane przez Ruch Palikota, SLD i Platformę Obywatelską różnią się niuansami, jednak istota pozostaje taka sama. – Celem takich pomysłów legislacyjnych jest przygotowanie gruntu pod głęboko idące zmiany społeczne, zmiany cywilizacyjne, które niszczą rodzinę i tradycyjne małżeństwo. Spójrzmy, jak przyjmowanie tego typu regulacji skończyło się w niektórych państwach zachodniej Europy. Dziś boryka się ona z licznymi problemami, jak np. zamykanie ośrodków adopcyjnych, dlatego że nie chciały oddać dziecka pod opiekę parze homoseksualnej. Godzenie w rodzinę pojmowaną jako nierozerwalny związek kobiety i mężczyzny jest absurdalnym i bardzo niebezpiecznym zjawiskiem i w konsekwencji dąży do zburzenia porządku naszej cywilizacji – uważa poseł. Paradoksem jest fakt, że projekty skierowane są do osób, które w swoim światopoglądzie wykazują daleko posuniętą swobodę i najczęściej niechęć do formalizowania związków, w których żyją. – W ten sposób nasuwa się myśl, że prawdopodobnie pomysłodawcom takich rozwiązań chodzi o karykaturę prawdziwej rodziny i podkopanie w społeczeństwie autorytetu małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny. Nie może być tak, że godzimy się na jakieś prawne przywileje czy ustępstwa, ponieważ w efekcie może skończyć się to rozwiązaniami ustawowymi, które przeciwstawiają w jednoznaczny, a nie zakamuflowany sposób rodzinie tradycyjnej jakąś karykaturę rodziny – uważa Czartoryski. Etycy zwracają uwagę również na eufemistyczne określenia, których pełno w samej debacie o tzw. związkach partnerskich. – To, jak formułowane są argumenty w dyskusji, zwłaszcza po stronie postulujących takie zmiany, rodzi w szerszym aspekcie kryzys pojęć, ponieważ tworzy się fałszywą alternatywę dla pojęcia małżeństwa jako nierozerwalnego monogamicznego związku mężczyzny i kobiety. Zakłamanie, z którym mamy do czynienia, czyli nawet samo wysuwanie postulatów legalizacji związków partnerskich, osłabia rodzinę i tworzy mentalność relatywistyczną, w której pojęcie nie odpowiada rzeczywistości, jest po prostu zafałszowane – zaznacza etyk ks. prof. Paweł Bortkiewicz. Jak dodaje, osłabienie definicji małżeństwa powoduje również osłabienie jego instytucji. – W formułowaniu postulatów dotyczących legalizacji związków partnerskich można odnieść wrażenie, że najważniejsze są interesy partnerskie, zaspokajania własnych potrzeb. Pomimo że pojawiają się w nich takie słowa, jak wsparcie czy pomoc, to ostatecznie nie przekonują one, że to jest sedno sprawy – uważa etyk. W jego opinii, nie należy iść w tej kwestii na kompromisy i udzielać przywilejów osobom homoseksualnym, które przysługują tylko rodzinie z racji wzniosłej roli społecznej, jaka na niej spoczywa. Przywileje idą w parze z obowiązkami. – Aktywni katolicy w życiu publicznym, przede wszystkim politycy, powinni podejmować wysiłki na rzecz obrony tradycyjnej rodziny i jednoznacznie sprzeciwiać się rozwiązaniom, które w nią godzą – apeluje ks. Bortkiewicz. Paulina Gajkowska
Piotrowicz: Rząd dał zgodę na trzymanie wraku w Rosji
Rozmowa z posłem PiS, wiceprzewodniczącym zespołu parlamentarnego Stanisławem Piotrowiczem.
Stefczyk.info: Delegacja MON ma skończyć kolejny rekonesans związany z przygotowaniami do przetransportowania wraku tupolewa ze smoleńskiego lotniska do Polski. Z czym w pana ocenie mamy do czynienia? Stanisław Piotrowicz: Sądzę, że jest to wydarzenie medialne. To działanie ma miejsce po tym, jak zakończyły się fiaskiem próby działań zmierzających do zwrotu wraku Polsce. Na te wydarzenia należy patrzeć przez pryzmat wydarzeń i decyzji sprzed niemal trzech lat. To wtedy rząd polski, w osobie ministra Jerzego Millera, podpisał porozumienie polsko-rosyjskie, na mocy którego wrak ma pozostać na terenie Rosji do czasu zakończenia postępowania sądowego. To należy podkreślić, postępowania sądowego, a nie śledczego. To może wręcz nigdy nie nastąpić. W ten sposób rząd Polski stworzył komfortową sytuację dla strony rosyjskiej. Oni dysponują umową międzynarodową, na mocy której rząd zgadza się, by wrak pozostawał w Rosji. Skoro tak, to Moskwa może prowadzić śledztwo w nieskończoność, ich nie obowiązują żadne terminy. Co więcej, możemy mieć do czynienia z zaskarżaniem decyzji śledczych i rozstrzygnięć sądowych w tej sprawie. Wrak na mocy zgody polskiego rządu może przebywać na terenie rosyjskim nawet przez wiele lat.
Rządowi nie udało się nic wskórać w tej sprawie. Fiaskiem się zakończyły ostatnie próby Radosława Sikorskiego w tej sprawie. On nie wskórał nic w rozmowach ani ze stroną rosyjską, ani po rozmowach z Catherine Ashton. Brakuje konsekwencji w tej sprawie. Przecież Polska odrzuciła pomoc NATO i Unii Europejskiej, choć chęć zaangażowania się w sprawę katastrofy smoleńskiej była deklarowana. Jednak w imię budowania nowych relacji z Rosją nie skorzystano z tej pomocy. Gdy okazało się, że nowe fakty obnażają bezsilność rządu oraz pokazują lekceważenie Polski przez Rosję nastąpiła próba PRowskiego zagrania. Rząd zaczął pokazywać, że walczy twardo o zwrot wraku. I dlatego Sikorski w ogóle się do Ashton zwrócił. To jednak znów zostało przeprowadzone w sposób nieudolny, albo tylko po to, by zyskać coś marketingowo. Jeśli rząd chciałby w tej sprawie coś uzyskać, to powinien zgłosić tę sprawę wcześniej, by temat mógł wejść do agendy szczytu UE-Rosja. Jednak tego nie zrobiono. W związku z tym Ashton jedynie przyjęła do wiadomości, że strona polska chciałaby poruszyć tę sprawę.
Mimo tego, że rząd nic nie wskórał MON zorganizował rekonesans ws. zwrotu wraku. Jak to rozumieć?
Pamiętam, że to nie pierwsza taka inicjatywa. Jeszcze za czasów ministra Krzysztofa Kwiatkowskiego była mowa o przygotowaniach do transportu szczątków tupolewa. Wtedy także rozważano jak logistycznie opracować transport. I obecnie mamy taką samą sytuację. Władza chce przykryć fiasko działań ws. wraku. Więc organizuje wyjazd ekspertów, którzy mają analizować, opracować itd. Tymczasem nie ma w tej sprawie kluczowego stanowiska - czy i kiedy zwrot wraku nastąpi. Perspektywa w tej sprawie jest bardzo odległa i mglista.
Co sytuacja związana z wrakiem mówi o pozycji Polski w tym śledztwie? Mamy wielkie zaniechania, karygodne zaniechania. Wrak to jest własność państwa polskiego. Należało więc podnosić argument eksterytorialności samolotu. Nikt nie powinien mieć dostępu do wraku. Jednak zaraz po katastrofie strona rządowa nie podnosiła tych spraw. Wydaje się, że dla rządu była wygodna sytuacja, w której nie ma w kraju żadnych dowodów, że Polacy nic nie muszą, że trzeba czekać, aż oni coś zrobią. A teraz widać, że Rosjanie rozgrywają Polskę. Oni mają w swej dyspozycji wszystko. My mamy jedynie to, co spadnie z pańskiego stołu, jedynie to, co Rosjanie zechcą nam udostępnić.
Rozmawiał TK
Święczkowski: Niepokojące powiązania Kwaśniewskiego Rozmowa z Bogdanem Święczkowskim, byłym szefem ABW. Stefczyk.info: "Gazeta Wyborcza" opisuje powiązania Aleksandra Kwaśniewskiego z Janem Kulczykiem, a także z reżimem rządzącym w Kazachstanie. Wielu osobom przypomina to historię sprzed lat, gdy jeden z tygodników opublikował zdjęcia Kwaśniewskiego z Dochnalem, ostrzegając przy tym prezydenta, że są dowody na ich powiązania. Publikacja miała miejsce w dzień planowanych zeznań prezydenta przed komisją ds. afery Rywina i jak się okazało była sposobem na ostrzeżenie głowy państwa. Czy obecne publikacje również mogą mieć na celu ostrzeżenie Kwaśniewskiego czy rozbrojenie jakiejś bomby przed ewentualnym powrotem Kwaśniewskiego do polityki?
Bogdan Święczkowski: Oczywiście to jest bardzo prawdopodobna hipoteza. Publikacje związane z Kwaśniewskim mają miejsce w gazecie przychylnej byłemu prezydentowi. Sprawa jest tak prowadzona, że nie wywołuje żadnej burzy i żadnych emocji negatywnych wobec polityka. Powtarza się w debacie, że on jest obecnie osobą prywatną, a nie czynnym politykiem. To jednak jest argument nieuprawniony, ponieważ on nadal pobiera emeryturę oraz otrzymuje pieniądze na prowadzenie biura. To nie jest więc tak, jak przekazują media. Oba źródła dochodów, o których piszą media, niezbyt dobrze świadczą o Kwaśniewskim, jako o działaniu publicznym i politycznym.
Takie powiązania sprawiają, że Kwaśniewski może być niebezpieczny dla państwa? Kontakty i relacje Kwaśniewskiego z punktu widzenia byłego szefa służby specjalnej czy osoby interesującej się służbami zawsze były niepokojące. Weźmy pod uwagę kwestie związaną z finansowaniem fundacji założonej przez Kwaśniewskiego i jego kontaktów na Ukrainie, czy sprawę zaangażowania w Kazachstanie i opłacanie przez spółki Jana Kulczyka. To wszystko się ze sobą wiąże. W tej sprawie poza kontaktami z magnatami biznesowymi trzeba brać na poważnie możliwość istnienia byłego prezydenta w obszarze działalności czy zainteresowania obcych wywiadów. Najprawdopodobniej służby będą się starały lub już się starają wykorzystać takiego polityka, jak Aleksander Kwaśniewski. To będzie zapewne ze szkodą dla Rzeczypospolitej, a z korzyścią dla interesów obcych m.in. w sektorze energetyczno-gospodarczym.
Pana zdaniem powrót Kwaśniewskiego jest możliwy? Ja nie jestem analitykiem, ani politykiem. Jednak biorąc pod uwagę stan polskiej lewicy, widać, że ona potrzebuje jakiegoś zwornika, który doprowadzi do wzmocnienia ich pozycji. Na razie ugrupowania polityczne są pogrążone w kryzysie. Dla wielu Polaków Kwaśniewski jest atrakcyjny. W mojej ocenie w ogóle pozostawanie byłych prezydentów samych sobie na emeryturze nie jest dobrym pomysłem. Uważam, że dożywotnie zasiadanie byłych prezydentów w Senacie to pomysł ciekawy. Oni powinni się angażować w sprawy publiczne, a nie zajmować się pozyskiwaniem pieniędzy. To jest problem polskiego państwa. Ono nie umie wykorzystywać potencjału byłych prezydentów, ministrów, szefów ważnych instytucji itd. W związku z tym m.in. byli prezydenci często się angażują w inicjatywy, które mogą skutkować osłabieniem prestiżu i pozycji Polski.
Rozmawiał Nal
Przykro mi Rafale, naprawdę przykro. Z zadziwieniem obejrzałem Twój wykład, Rafale Ziemkiewiczu, który wygłosiłeś w Szczecinie w Klubie 13 Muz (5 grudnia 2012 r.) [link] Tym bardziej byłem zdziwiony, ponieważ wydaję mi się, że stoi on w sprzeczności z tym co dotychczas prezentowałeś, i czym mi imponowałeś. Cóż wielu rzeczy się z Twojego wykładu dowiedziałem. Nie tylko o historii Polski, ale co gorsza o części swojej krwi. Dowiedziałem się, że międzywojenni Żydzi, w tym moi przodkowie na wyższych uczelniach, to była skorumpowana sitwa zdegenerowanych karierowiczów. Dowiedziałem się, że cudowna endecja była wolna od wszelkiego rasistowskiego zła, a jak już robiła coś źle, to z przymusu społecznego. Dowiedziałem się, że źródłowe teksty skrajnych endeków, które sam czytałem, i które operowały wobec Żydów rasistowskimi kategoriami, to wymysły salonu… Ogólnie, Rafale, kiepsko się poczułem. Nie dość, że żaden ze mnie bogobojny katolik, nie dość, że, jak rozumiem, moi przodkowie byli sitwą przeszkadzającą prawdziwym Polakom się rozwijać, to jeszcze dodatkowo zacząłem wątpić w swoje własne zmysły, które kazały mi stać się członkiem salonu. Ale może po kolei. Zawsze zgadzałem się z Tobą, gdy stwierdzałeś, że absurdem jest sprowadzanie dorobku endecji do antysemickich ekscesów. Jest to oczywista brednia. Endecja była szerokim ruchem intelektualnym, który wydał wielkich myślicieli. Jako konserwatyście, nigdy nie będzie mi pasował ich modernizm i poczucie możliwości kreacyjnych względem wspólnot wraz z koniecznym przy takiej perspektywie etatyzmem. Ale nie zmienia to faktu, że dorobek tego ruchu jest bardzo bogaty i czasem imponujący. Podobnie sprowadzanie postaci Dmowskiego do jego antysemickiego bełkotu jest nieuczciwe. Gdy walczył o Polskę, nie walczył o nią jako antysemita.
Pamiętam Twój tekst - Antysemici won z prawicy [link]. Ciężko nie było mi się z nim zgodzić. Nie tylko dlatego, że uważam się za Żyda. Myślałem wręcz, że to jest właśnie ta droga - przywrócenia Polsce tradycji, która ją współtworzyła, tradycji momentami imponującej i odważnej - nawet jeśli nie mojej. Przywrócenia jej jednak w formie doskonalszej - wypłukanej z brudu antysemityzmu, ksenofobii, prymitywnego szowinizmu i brutalności. Tymczasem Twoje ostatnie wystąpienie każe mi się zastanawiać, czy właśnie tą drogą idziesz? Szacunek i chęć „naprawy” pewnej formacji intelektualnej – tym samym jej rozwoju, wymaga jednego: aby w miejscach, gdzie pojawiły się zalążki degeneracji - napiętnować je i odrzucić. Tymczasem w swoim wykładzie uczyniłeś coś zupełnie odwrotnego. Po pierwsze mijasz się z historią – niestety skrajne ruchy endeckie używały retoryki rasistowskiej. Po drugie – o ile w niektórych państwach rzeczywiście doszło do sytuacji, w której Żydzi zaczęli dominować w części tzw. „wolnych zawodów” (idealna jest tu książka Yuriya Slezkine, która jest pozycją przytaczającą konkretne dane) to w Polsce nie doszło do tego typu zjawiska. Jednak najgorszym momentem był ten, w której zacząłeś porównywać obecność Żydów na uczelniach do polskiej sitwy sędziowskiej wywodzącej się jeszcze z PRL-u. Spieszę Ci donieść, że zbiorowisko istnień ludzkich, złączonych pochodzeniem etnicznym, ale o najróżniejszych poglądach, wierzeniach i ideach, nie ma nic wspólnego ze skorumpowanym środowiskiem umaczanych w totalitarny system sędziów, środowiskiem, które walcząc o swoje stołki i bojąc się wyciągnięcia grzechów z przeszłości, robi wszystko by tylko krewni i znajomi królika mogli się dorwać do żłoba. Twoje porównanie, niezależnie od jego intencji oraz retorycznego celu, obraża tamtych ludzi i jest nieprawdziwe.
Tłumaczysz też prześladowania Żydów strukturalnym wymogiem awansu nizin społecznych. Stąd parytety etniczne stają się jakoś zrozumiałe… Świetnie, ale jednak dziwi mnie ta lewicowa a nawet prl-owska retoryka w Twoich ustach. Rozumiem, że podobne parytety będziesz postulował dla kobiet, robotników, chłopów, Murzynów, Hindusów, kobiet, lesbijek itp.? Czy tego typu parytety są raz fajne a raz nie, w zależności od przynależności etnicznej? Ale najistotniejsze jest coś innego: stwierdzasz, że nie należy skupiać się na ciemnych stronach myśli politycznej. Że w ten sposób prowadzi się do negacji każdej. Tymczasem chyba naszym psim obowiązkiem jest skupiać się na ciemnych stronach. I z nimi walczyć, zwłaszcza jeśli jesteśmy wyznawcami danej ideologii. Nic bardziej nie denerwuje a także przeraża, niż bandy lewaków biegających z „che Guevarą” i mówiących: „ale chodzi o ideę, nie o wypaczenia”! Nie dziękuję. W ten sposób tylko powtórzymy tamte błędy. I właściwie już zaczynamy je powtarzać, co obserwuję ze zdumieniem. Niedawno na portalu wPolityce.pl ukazał się skandaliczny tekst Wasiukiewicza (Wojna religijna Palikota oraz kabalistyczne czary-mary w Sejmie i Belwederze) o ceremonii zapalenia świateł chanukowych w sejmie [link]. Pal licho, że Wasiukiewicz nic nie wie o obrządkach, o których pisze, że powtarza brednie o rytuale i jego pochodzeniu. Nie wiem czy to ignorancja czy rżnięcie głupa. Gorzej, że stopień nienawiści i pogardy w stosunku do wiary jest godzien Palikota. I w podobnym tonie utrzymany był ten artykuł, co sejmowe bełkoty człowieka ze świńskim ryjem i gumowym fiutem. Żenujące, że wPolityce.pl to puściło. Zwłaszcza, że akurat księga opisująca cud podczas powstania Machabeuszy jest księgą historyczną zaliczaną do deuterokanonicznych ksiąg Starego Testamentu przez Kościół katolicki… Nie oczekuję od ludzi takich jak Wasiukiewicz znajomości własnej religii. Pogarda bowiem niszczy wszystko. Ale, że redaktorzy wPolityce.pl nie znają kanonu? Abstrahuję tu też od faktu, że śp. prezydent Lech Kaczyński był zwolennikiem tych, jak to określa Wasiukiewicz, "guseł" w sejmie. Mogę powiedzieć tylko, że byłem, jestem i będę prawicowy. It’s obvious. To na prawicy znalazłem szacunek do tego, w co wierzę i co kocham. Pokorę wobec tradycji i transcendencji. Z taką prawicą iść będę zawsze, nie z chłopcami od lewackiej dekonstrukcji… Ale z prawicą, która jest palikociarnią a rebours? Z prawicą porównującą studiujących Żydów z międzywojnia do skorumpowanych sitw PRL-owskich? A zwłaszcza z prawicą, która w swej nienawiści do innej religii staje się palikociarnią a rebours? Oj nie. Z taką prawicą mi nie po drodze. Taka retoryka za bardzo mi cuchnie palikotowo – gazeto wyborczą lewicą. Pozostaje mieć nadzieję, że to wszystko tylko przypadek… Liczę na dyskusję. Dawid Wildstein
Czy aby wyjść z zapaści demograficznej wystarczy "wyłączyć prąd"? We Włoszech premier Monti wprost stwierdza że posiadanie dzieci jest kluczowe gdyż „bez nich kraj sam się wyniszcza”, a cytowany w FT prof. Golini konkluduje że „gospodarki nie wzrastają bez wzrostu ludności” o tyle w Polsce tej wiedzy nie chce przyswoić nikt. Europa się wyludnia, a kryzysem dotknięte państwa tracą obywateli i skarżą się że nie mają środków na wspieranie polityki prorodzinnej. Piszą o tym otwarcie i Wall Street Journal i Financial Times, a tylko w Polsce zwrócenia na ten problem uwagi przez zagraniczne tabloidy, jak ostatnio The Sun, budzi komiczną reakcję w postaci oskarżeń o oczernianie kraju. A przecież w Polsce zarówno procesy zapaści demograficznej jak i masowej emigracji są nieporównywalnie bardziej dramatyczne. W artykule Wall Street Journal “Slowing Birthrates Weigh on Europe's Weak Economies” Patricia Kowsmann bije na alarm, obwiniając zapaść demograficzną jako przyczynę spirali nadchodzących problemów gospodarczych. Z jednej strony panujący kryzys hamuje imigrację na równi z decyzjami dotyczącymi zwiększenia ilości dzieci w rodzinie, podczas gdy starzenie się społeczeństwa ogranicza aktywność gospodarczą, jednocześnie zwiększając wydatki publiczne na rzecz starszej części społeczeństwa. Przy czym jest to dopiero początek eurotragedii, gdyż jak ukazują statystyki o ile obecnie osoby po 65 roku życia stanowią 18% populacji Hiszpanii, Portugalii i Grecji to w połowie obecnego wieku będzie ich jedna trzecia. Podczas gdy zapaść budżetu nawet obecnie zarówno z tego tytułu jak i z powodu kryzysu powoduje brak środków na wspieranie polityki prorodzinnej. Cytując Tomasza Sobotkę z Instytutu Demografii z Wiednia WSJ ukazuje że jedynie w Irlandii obecnie występuje zastępowalność pokoleń przy przeciętnej dzietności w wysokości 2,05 dziecka na kobietę. A gdy chodzi o efekt kryzysowy, to okazuje się we znaczącej większości analizowanych krajów nastąpiło dalsze załamanie dzietności. I tak jako bardzo niepokojące uznano załamanie dzietności w krajach peryferyjnych strefy euro Grecji, Hiszpanii i Portugalii. Otóż o ile w Hiszpanii dzietność spadła o 7%, a Grecji o 5% między rokiem 2008 a 2011, to i tak we wszystkich tych krajach jest ona na poziomie wyższym niż w Polsce. Co ciekawe WSJ przytaczając dane pośrednio obwinia aborcję za ten problem, podając że ilość przeprowadzonych zabójstw na dzieciach nienarodzonych w Grecji w której ta ilość wzrosła o 50% w 2011 r. w porównaniu z rokiem poprzednim i osiągnęła koszmarną wielkość 300 tyś. zabójstw. Kontrastuje to wyjątkowo z 90 tyś. urodzin w całej Portugalii która to wielkość jest najniższą od ponad 60 lat. W przeciwieństwie do polskich polityków ich portugalscy odpowiednicy rozumieją zależności między ilością ludności a wpływami podatkowymi i rozwojem regionu. Jeden z cytowanych burmistrzów nie tylko utyskuje na brak możliwości wykorzystania potencjału w produkcji lokalnych specjałów, wędzonych parówek i vinho verde, ale i podkreśla że jedyną kategorią lokalnych wydatków które w kryzysie nie będą obcięte to becikowe w wysokości €1000 i ulgi podatkowe na zakup mieszkań dla młodych małżeństw. W efekcie w dotkniętej eurokryzysem Włoszech, tak jak to opisuje w Financial Times’ie Guy Dinmore w artykule „Immigrants abandoning recession-hit Italy” to byli imigranci w tym Chińczycy wracają do kraju bądź migrują dalej np. do Kanady. Włosi w przeciwieństwie do Polski nie pozbywają się reszty swojej młodzieży, a wprost przeciwnie, to nawet imigranci wprost skarżą się na byłego premiera Mario Montiego że w swoim programie wyborczym zawartym w 25-io stronicowym „Agenda Monti” obiecuje zajęcie się problemem kobiet mających zbyt mało dzieci, a nie porusza w ogóle problemu polityki migracyjnej. Cytowany w artykule Antonio Golini z rzymskiego uniwersytetu Luiss mówi wprost, że u Włochów demografia jest „okropna”, gdyż niski poziom urodzeń w połączeniu ze starzeniem się społeczeństwa powoduje, że równowaga budżetowa jest nie do utrzymania. A w tym kraju w ciągu ostatniej dekady wystąpiła równowaga w ilości populacji jedynie dzięki sprowadzeniu 2,7 mln imigrantów. Przy czym jak konkluduje Guy Dinmore Włosi nie będą rozpaczali nad wyjazdami imigrantów, gdyż stanowią oni wg nich zbyt duży koszt społeczny i to nie tylko związany z odbieraniem im miejsc pracy ale nawet jako „powiązanych z zorganizowaną przestępczością i szarą strefą.” Jednocześnie sami imigranci zastanawiają się nad sensownością wiązania się z przeżywającą kryzys Europą, bo jak wypowiada się w WSJ pracująca w Portugalii 28-letnia Brazylijka Kelly Paula Rodrigues Bento ma ona obecnie jedno dziecko, niemniej z powodu kryzysu w regionie planuje wrócić ze swoim mężem który obecnie pracuje w Hiszpanii do przeżywającej boom gospodarczy Brazylii, i tam ewentualnie zdecydować się na następne. W USA ukazują się alarmistyczne artykuły „Californians urged to make more babies” w sytuacji kiedy przeciętnie rodziny w tym Stanie mają nieznacznie poniżej dwójki dzieci (1,94 – 2010 r.) ostrzegające w raporcie Uniwersytetu Southern California (USC) że z tego powodu „w 2015 r. każde nowonarodzone dziecko będzie dźwigało dwukrotnie większe obciążenia ekonomiczno-społeczne niż to narodzone w roku 1985.” We Włoszech nie tylko premier Monti wprost stwierdza że posiadanie dzieci jest kluczowe gdyż „bez nich kraj sam się wyniszcza”, a cytowany wcześniej prof. Golini konkluduje że „gospodarki nie wzrastają bez wzrostu ludności” o tyle w Polsce tej wiedzy nie chce przyswoić nikt. Cezary Mech
NBP uzasadnia wycofanie jedno- i dwugroszówek Narodowy Bank Polski przedstawił we wtorek przesłany do Ministerstwa Finansów projekt ustawy o zaokrąglaniu płatności wraz z uzasadnieniem. Jego celem jest znaczące ograniczenie zapotrzebowania na monety jedno- i dwugroszowe w obiegu. Zgodnie z zapisami projektu ustawy, zaokrąglaniu do pięciu groszy ulegałby jedynie rachunek końcowy płatny gotówką, a nie ceny poszczególnych produktów. Jest to rozwiązanie, które ograniczy uciążliwość transakcji handlowych dla obywateli, a jednocześnie zmniejsza koszty działania wielu przedsiębiorstw oraz przynosi istotne oszczędności dla banku centralnego. Potwierdzają to doświadczenia wielu krajów europejskich, które wcześniej zdecydowały się na przeprowadzenie takiej operacji.
„Celem tej ustawy jest usprawnienie i uproszczenie oraz zmniejszenie kosztów obrotu gotówkowego. Proponujemy, aby w przypadku płatności gotówkowych łączna kwota należności, czyli rachunek końcowy, podlegała zaokrągleniu do pięciu groszy” - mówi Aleksander Proksa, dyrektor Departamentu Prawnego NBP, autor projektu ustawy. Projektowana ustawa nie obejmuje form transakcji bezgotówkowych, czyli płatności kartą, płatności elektronicznych oraz tradycyjnych płatności bankowych. W przypadku płatności gotówkowych finalny rachunek byłby zaokrąglany maksymalnie o dwa grosze w górę lub w dół. Rachunki kończące się na 1 i 2 grosze oraz 6 i 7 groszy byłby zaokrąglane w dół, końcówki 3 i 4 grosze oraz 8 i 9 groszy – w górę. Celem NBP nie jest całkowita „eliminacja” monet jedno- i dwugroszowych z obiegu gotówkowego, ale znaczące ograniczenie popytu na te monety. Oznacza to, że nawet w przypadku wejścia w życie ustawy, nadal będzie możliwe płacenie w sklepach monetami jedno- i dwugroszowymi (np. pięcioma jednogroszówkami), a NBP będzie zaspokajał popyt na te monety tak długo, jak będzie on istniał. NBP tworząc rozwiązania zawarte w projekcie ustawy korzystał z doświadczeń wielu państw, które przeprowadziły podobną operację. W żadnym z nich obywatele nie spotkali się z niespodziewanym wzrostem inflacji czy problemami w obrocie gotówkowym. Wprost przeciwnie – akceptacja społeczna tego typu rozwiązań jest wysoka, a oszczędności w gospodarce znaczące.
„Po przyjęciu tej ustawy przez Sejm ceny nadal będą mogły się kończyć np. na 99 groszy. Przykładowo w Czechach, pomimo wycofania wszystkich monet poniżej 1 korony, ceny w halerzach wciąż występują. Można przypuszczać, że w Polsce część sklepów ze względów marketingowych nie tylko pozostawi końcówki cen produktów na obecnym poziomie, ale obniży je np. z 99 do 95 groszy. Z analiz Instytutu Ekonomicznego NBP wynika, że zaokrąglenie kwot na rachunku końcowym powinno być neutralne dla wskaźnika inflacji (CPI). Według naszych szacunków, wzrost wydatków przeciętnego konsumenta wyniósłby ewentualnie nie więcej niż kilkadziesiąt groszy rocznie – mówi Marcin Kaszuba, dyrektor Departamentu Komunikacji i Promocji NBP. Z badań opinii publicznej przeprowadzonych przez NBP wynika także, że 62 procent Polaków wskazuje na potrzebę wycofania z obiegu monet jedno- i dwugroszowych. Zdecydowana większość badanych nagminnie doświadcza problemów związanych z rozliczaniem końcówek cen w obrocie gotówkowym – skarżą się na wydłużony czas transakcji oraz częste prośby sprzedającego o rezygnację z przysługującej reszty. Dzieje się tak, mimo że NBP wprowadza co roku do obiegu setki milionów sztuk tych monet, a ich udział w całej emisji monet rośnie zdecydowanie szybciej niż średnia.
„Obecnie w obiegu mamy ponad 7 miliardów monet jedno- i dwugroszowych na niespełna
13 miliardów wszystkich wyemitowanych monet. Jest to więc ponad połowa całej emisji. Monety te szybko wypadają z obiegu – są gromadzone w skarbonkach lub szufladach i często o nich zapominamy. Do takiego zachowania przyznaje się jedna trzecia Polaków. Wydaje się, że lepiej byłoby przekazać te pieniądze prosto do budżetu państwa niż do słoików” - mówi Barbara Jaroszek, z-ca dyrektora Departamentu Emisyjno-Skarbcowego NBP. Dodatkowo wiele przedsiębiorstw handlowych, banków oraz firm zajmujących się obrotem pieniędzmi wskazuje na niewspółmiernie wysokie – w stosunku do ich wartości – koszty przeliczania, sortowania, pakowania oraz transportu monet jedno- i dwugroszowych. Obrót tymi monetami jest dla nich dodatkowym kosztem. Pomysł NBP popiera m.in. Związek Banków Polskich, Polska Organizacja Firm Obsługi Gotówki oraz Polska Izba Handlu. W 2012 roku Narodowy Bank Polski przekazał łącznie do banków komercyjnych 527 milionów sztuk monet o nominałach 1 i 2 grosze. W tym okresie do NBP wróciło 27,9 miliona sztuk tych monet. Łączny przyrost monet o najmniejszych nominałach w obiegu w okresie 1997-2012 wyniósł w sumie 10,9 miliardów sztuk. Roczne koszty NBP związane z biciem 1 i 2 groszówek wynoszą obecnie około 40 milionów złotych i należy się spodziewać, że w kolejnych latach będą rosły ze względu na wysokie koszty surowców i zwiększający się popyt. Dzięki proponowanej ustawie, NBP zaoszczędzi nawet około 40 proc. środków wydatkowanych na emisję monet powszechnego obiegu. Dzięki spadkowi kosztów poprawie uległby wynik NBP (zysk banku w 95 procentach trafia do budżetu państwa). W ostatnich latach decyzję o wprowadzeniu regulacji polegającej na zaokrąglaniu rachunków finalnych i wycofaniu z obiegu monet o najniższych nominałach zdecydowały się m.in. Czechy, Węgry, Rosja, Szwecja, Dania oraz Izrael. Państwa, które wprowadziły te zmiany oceniły je jako udane, a przebieg wdrażania tych rozwiązań był zgodny z oczekiwaniami. W krajach tych wciąż funkcjonują tzw. ceny marketingowe, nie odnotowano zakłóceń w obiegu gotówkowym wynikających z nieznajomości zaokrągleń, a koszty dostosowań urządzeń były nieznaczne. WGospodarce