388

Raport Kozieja jednostronny. Za mało o zapobieganiu katastrofom. Premier powinien znać procedury wyjaśniania wypadków. Wywiad z Pawłem Solochem Prezydenckie Biuro Bezpieczeństwa Narodowego przygotowało, zakończony już za czasów prezydentury Komorowskiego, raport z wnioskami wynikającymi z katastrofy smoleńskiej. Z kolei na internetowej stronie Instytutu Sobieskiego ten tekst został zrecenzowany przez Pawła Solocha. Soloch, były wiceminister spraw wewnętrznych, wchodził początkowo w skład zespołu generała Stanisława Kozieja, który pracował nad raportem. Odszedł jednak z BBN jeszcze przed jego ostatecznym napisaniem. Jego recenzja jest umiarkowanie krytyczna. Raport Kozieja poruszył jego zdania wiele tematów ważnych, ale niektóre istotne wątki pominął. Możliwe, że z powodu ograniczeń politycznych. Piotr Zaremba przeprowadził specjalnie dla portalu wPolityce.pl krótki wywiad z Pawłem Solochem.

- Piotr Zaremba: Pańska generalna ocena raportu generała Kozieja? - Paweł Soloch: Kierunek dobry, ale tekst uważam za mocno niekompletny. Na plan pierwszy wybija się kwestię: jak zminimalizować liczbę ofiar. Czyli koncentruje się na pytaniu, jak rozmieszczać VIP-ów, czy mogą latać jednym i tym samym samolotem. Ja zaś wolałbym żeby dużo więcej mówiło się o tym, jak unikać samych katastrof. Kiedy uczestniczyłem w BBN w spotkaniach z fachowcami, choćby lotnikami, rozmieszczenie VIP-ów było dla nich sprawą całkiem drugorzędną

- Raport Kozieja nie mówi nam, jak unikać katastrof? - Trochę mówi. Przypomina choćby oczywistość: powinny być sporządzane listy potwierdzeń, a nie są.

- Co to są listy potwierdzeń? Przybliżmy czytelnikom. - To jest opis stanu lotniska sporządzany zawczasu przez specjalne wysłaną ekipę. Jeszcze przed przylotem VIP-a.

- Czyli jednym słowem, gdyby ktoś poleciał wcześniej i sprawdził, to co dzieje się w Smoleńsku, jak wygląda ten obiekt... - Tak robiono jeszcze w latach 90. Potem z tego zrezygnowano, podobno z powodu zbyt wielkich kosztów. O konieczności sporządzania takich list raport wspomina akurat. Ale o wielu okolicznościach już nie wspomina nie wspomina. Choćby o stanie wyszkolenia polskiej armii. Mówi się trochę o 36 Pułku, ale nam lotnicy tłumaczyli, że tak jest w całej armii: choćby ze szkoleniami. Przecież katastrof lotniczych było w Polsce wiele, choćby słynna katastrofa Bryzy. Nie da się w kiepsko szkolonym wojsku, sztucznie wyodrębnić jednego elitarnego pułku.

- Pisze Pan w swojej recenzji: zbyt wiele miejsca poświęcono zasadom postępowania samych VIP-ów na pokładzie, a zbyt mało naciskom wywieranym na tychże VIP-ów. To nie jest obrona Lecha Kaczyńskiego? - Absolutnie nie. Skoro raport próbuje bardzo szczegółowo skodyfikować zachowanie VIP-a, tak aby nie wywierał nacisku na załogę, trzeba sobie postawić pytanie: a co jeśli przeciwnicy polityczni tego VIP-a próbują mu utrudnić życie? A konkretnie korzystanie ze sprzętu lotniczego. Ta jednostronność raportu ma moim zdaniem charakter polityczny. Niech pan zwróci uwagę, że w takiej sytuacji, zaufanie tego VIP-a do podawanych mu informacji może być, delikatnie mówiąc, ograniczone.

- Czyli pilot mówi prezydentowi: pogoda jest kiepska, a prezydent... - Może mieć uzasadnione powody żeby mu nie ufać.

- W jednej sprawie Pan i generał Koziej jesteście zgodni: koordynatorem odpowiedzialnym za korzystanie z VIP-owskich samolotów jest Kancelaria Premiera. - Tak, to rzeczywiście słuszna teza, choć minister Arabski nie poczuwał się do tego w pismach do BBN. Natomiast zabrakło mi w raporcie generała Kozieja innego wątku. Słyszymy, że premier Tusk wybrał sobie całkiem arbitralnie formę dochodzenia w sprawie katastrofy smoleńskiej. Tak zwaną konwencję chicagowską, z wszystkimi tego negatywnymi konsekwencjami. Powtórzył to nawet ostatnio w rozmowie z Moniką Olejnik. Ja uważam, że nie powinien mieć takiej swobody. Te procedury powinny być szczegółowo opisane. Rozmawiał Piotr Zaremba

Obrzucanie błotem Śp. Gen. Andrzeja Błasika. Użyteczni idioci, czy agenci wpływu? Wczoraj, 14 marca w programie "Minęła dwudziesta" TVP INFO wyemitowała wywiad z wdową po gen. Andrzeju Błasiku, Panią Ewą Błasik. W wywiadzie Pani Błasik, stanowczo zaprzeczyła o informacji jakoby Jej Mąż spożywał alkohol przed wylotem, przypomniała jak ważna to była wizyta dla Niego jak i całej rodziny. Może trudno niektórym widzom przyjąć było, że takie wartości jak pamięć o pomordowanych za Ojczyznę i do tego jeszcze krewnych są ważne. Jeśli ktoś się wahał w tej kwestii to komentarze po wywiadzie rozwiewały takie "wątpliwości". Współczuję Pani Ewie Błasik z powodu tragicznej straty Męża. Niestety, na tym Jej tragedia nie zakończyła się. Imię gen. Andrzeja Błasika jest szargane bez podawania jakichkolwiek dowodów. Pozornie, TVP INFO dała możliwość obrony dobrego imienia Jej Męża. Ale tylko pozornie.

Natychmiast po emisji wywiadu do ataku przystąpili, i tu mam problem jak nazwać tych osobników... Andrzej Stankiewicz i Sławomir Sierakowski nie tylko nie przyznali iż brali udział w nagonce na nieżyjącego gen. Andrzeja Błasika, ale z całą mocą potwierdzili "prawdziwość" zarzutów pod Jego adresem. A mianowicie, iż był w kokpicie, wywierał nacisk na pilotów, był pod wpływem alkoholu. Nadal w mocy pozostał zarzut, że to sam Dowódca Sił Powietrznych siedział za sterami TU-154M. A gdzie dowody???

1. Gen. Andrzej Błasik przebywał w kokpicie w momencie katastrofy. Pytanie. Kto to stwierdził??? Gdzie jest kokpit???

2. Gen. Andrzej Błasik był pod wpływem alkoholu. Pytanie. Kto i kiedy pobrał próbki krwi??? Czy był przy tym polski patomorfolog??? Co z alkoholem endogennym???

3. Gen. Andrzej Błasik siedział za sterami TU-154M. Pytanie. Na podstawie jakiego dowodu to stwierdzono???

4. Gen. Andrzej Błasik wywierał presję na pilotów. Pytanie. W jaki sposób??? Na jakiej podstawie to stwierdzono???

5. Skąd pan Stankiewicz wie, iż Gen. Andrzej Błasik leciał do Smoleńska 10 kwietnia 2010 roku po wypiciu kieliszka wódki??? To są pytania jakie powinni stawiać dziennikarze. Kim są ci panowie? Agentami wpływu, czy użytecznymi idiotami? MD - blog

Krótko o celu powieści Grossów Żydzi pod okupacją rosyjską mają (o czym pisałem) na sumieniu więcej Polaków, niż polscy szmalcownicy Zydów. I na tym tle należy oceniać reakcję Polaków na żydowskich kolaborantów z okupantem po roku 1941 - podchodzono do nich tak, jak do folksdojczów w Polsce pod okupacją niemiecką. Wydaje mi się, że publikacja powieści Grossów nie była przypadkowa: stanowi ona element presji na rząd Platformy po niedawnych konsultacjach rządowych w Jerozolimie, a których głównym tematem (wyciszonym w polskich mediach z obawy na reakcje) była kwestia odszkodowań za mienie żydowskie. Niestety, Polacy nie mają swego lobby w Polsce, by zażądać odszkodowań dla bezprawnie wywłaszczonych i ograbionych ziemian, przedsiębiorców, rzemieślników itp przez PKWN.

http://www.youtube.com/watch?v=HAREl6cVq-4&playnext=1&list=PLA47B1427FD81A82E

Post sriptum: Grossowie nie zdają sobie chyba sprawy z tego, że ich pisanina prowadzi do narodzin antysemityzmu w Polsce, w kraju, w którym uratowano najwięcej Żydów w okupowanej przez Niemcy Europie. Jeżeli to było także ich celem, to należy zapytać się, co dalej? A o tym, że złote żniwa na holocauście są głównie udziałem Żydów, którzy holocaust znają tylko z literatury, napisał już Norman Finkelstein w swej naukowej książce Przedsiębiorstwo Holocaust. Nie należy zapominać o tym, że olbrzymia ilość Żydów, pomordowanych w okupowanej Polsce, pochodziła spoza Polski – z Francji, Niemiec, Węgier etc.; ci, nie znając języka, nawet w przypadku ucieczki z transportu na miejsce zagłady, mieli nikłą szansę na ocalenie. Oczywiście ta wielka liczba pomordowanych Żydów w niemieckich obozach zagłady rzuca światło na Polskę jako miejsce kaźni. Fakt, że w okupowanej przez Niemcy i Rosję Polsce zginęło jednak więcej Polaków, niż Żydów, nikogo nie interesuje.Za jednego uratowanego Żyda rozstrzeliwano całą rodzinę. Polecam Państwu lekturę wspomnień Ostatnie dni Żydów w Pińczowie Stanisława Jaklewicza. Pisze on także o rabunku mienia pożydowskiego (na podobnej zasadzie Żydzi rabowali propolskie mienie zadenuncjowanych Rosjanom Polaków), ale też o rozstrzelaniu rodziny, przechowującej Żydów. Ten Adamczyk, którzy przechowywał pod stodołą w Zakamieniu 10 Żydów, w tym rodzinę garbarza Rojta, nie ma drzewka w Jad Waszem. Jego brat, zamordowany w Auschwitz, nie ma nawet grobu. Ot, taki polski los. Polacy nie dbali o uznanie dla swych czynów. Gwoli przypomnienia: ofiarami pierwszych egzekucji, jakie miały miejsce w Polsce już we wrześniu 1939 roku, byli Polacy wyznania niemojżeszowego. Ostatnie z nich miały miejsce w 1956 roku, a nawet i później. Jan Bogatko

Kolejna biała plama... Nieznany wywiad Zbyt dobrze pamiętam, żeby przebaczyć, generale… Morsik

Kolejna mroczna tajemnica… I jak zawsze – baaardzo mglista obietnica jej rozwiązania. Dzięki Morsikowi z portalu Wielka Solidarność możemy przedstawić Wam nieznany wywiad z żołnierzem biorącym udział w pacyfikacji Trójmiasta w Grudniu 1970. Szokujący wywiad…

Zbyt dobrze pamiętam W latach 60. zeszłego stulecia gdańskie stocznie przyjmowały do pracy bardzo dużo mężczyzn, dla których nie starczało miejsc w hotelach robotniczych. Wobec tego stocznie wynajmowały u mieszkańców Trójmiasta pokoje na ich zakwaterowanie. Spora liczba tych młodych ludzi pochodziła ze wschodnich terenów Polski i Rzeszowszczyzny. Wśród nich byli i tacy, którzy po prostu, albo uciekli z domów nie chcąc pracować na ojcowskiej, upadającej gospodarce, albo nie wrócili do rodzinnych domów, z tych samych przyczyn, po odbyciu służby wojskowej. Ci właśnie nie utrzymywali z rodzinami żadnych kontaktów. Moja Babcia wynajmowała pokój trzem stoczniowcom. Jeden – najstarszy z nich miał rodzinę w Tczewie i na niedziele i święta wyjeżdżał do domu. Trzech z nich pochodziło ze wsi z południowo-wschodnich rejonów Polski. Po masakrze w Gdyni, ten z Tczewa, wrócił na kwaterę, zabrał swoje rzeczy i bardzo szybko zniknął bez słowa. Dwóch nie wróciło do Nowego Roku. Myśleliśmy, że się przestraszyli i wyjechali do domów na święta, że niebawem wrócą. Jednak nie wrócili i wobec tego Babcia pojechała do stoczni zgłosić ten fakt. Po kilku dniach przyjechał pod blok samochód i przyszli do nas dziwni ludzie z teczkami. Długo spisywali wszystko, co Babcia określiła jako własność tych dwóch „zaginionych”. Wielokrotnie dopytywali się, czy to już wszystko i czy na pewno nie ma jakichś listów od ich rodzin i czy zna ich adresy. Wszystkie drobiazgi zapakowano do worków, które zaplombowano. Ponieważ umowa na wynajem pokoju była wciąż ważna, po kilku dniach pojawiło się trzech nowych lokatorów…

Ilu takich „nieznanych”, o których nikt się nie upomniał, spoczywa w zbiorowych mogiłach? Te wątpliwości ciągnęły się za mną przez całe dziesięciolecie. Gdy nadeszły miesiące „Solidarności” do moich rąk trafił maszynopis rozmowy przeprowadzonej w lutym 1981 r. z człowiekiem, który w czasie tych tragicznych wydarzeń znalazł się „po tamtej stronie” i brał udział w tłumieniu demonstracji robotniczych. Jego relacja potwierdza moje obawy, potwierdza to, co widziałem, potwierdza moją ocenę ilości śmiertelnych ofiar w Trójmieście, którą szacuję na blisko 1000 zabitych… Byłem wówczas pod komitetem, pod dworcem, w okolicy budynku telewizji. Widziałem „akcje” sił bezpieczeństwa w okolicach obydwu bram Stoczni Gdańskiej. Dotarłem nawet na przystanek SKM Gdynia-Stocznia i obserwowałem ostatnie operacje zabierania ciał poległych… Zbyt dużo widziałem, żeby zapomnieć… Zbyt dobrze pamiętam, żeby przebaczyć, generale…

PO TAMTEJ STRONIE nieznana relacja z tragedii Grudnia ‘70

Zacznijmy od początku całej sprawy. Wczesnym rankiem o świcie w poniedziałek 14 grudnia 1970 r. – ile miał Pan lat, gdzie się Pan znajdował i jaką funkcję Pan pełnił? Nie pamiętam, czy to było czternastego, czy w Gdańsku były już rozruchy, czy tylko wstępne zajścia. W wojsku nie mieliśmy dokładnej informacji o tym, co się w kraju dzieje. O tych zajściach dowiedzieliśmy się w czasie pełnienia służby z radia. Nie pamiętam, z jakiej rozgłośni, ale oczywiście z rozgłośni zagranicznej. W naszym monotonnym życiu codziennym było to czymś pobudzającym, ciekawym. Jeszcze nie przychodziło nam na myśl, że w związku z tym gdzieś zostaniemy użyci. Nastało mi 21 lat, człowiek myślał o sprawach przyziemnych, że rano trzeba wstać na pobudkę i zaprawę poranną, niż czy gdziekolwiek będzie się użytym. Byłem wtedy po podoficerskiej szkole wojsk specjalnych. Taka jednostka, jak ta, w której byłem, podlegała bezpośrednio dowództwu Układu Warszawskiego.

Jakie to są oddziały? „Niebieskie berety”? Nie, to są specjalne oddziały szturmowe. W czasie swojej służby chodziłem w trzech mundurach, to znaczy, o ile w ogóle chodziłem w mundurze. W czasie służby w formacjach wojsk lotniczych zajmowałem się ochroną stanowiska dowodzenia korpusu. Przedtem występowałem w mundurze „czerwonych beretów”, bo takie wyszkolenie też przeszedłem. Nosiłem też mundur marynarski, bo w marynarce wojennej też pełniłem służbę. Czasem występowałem po cywilnemu, zależy od rodzaju zadania, jakie akurat było zlecane.

W tym czasie byłem w [...] – (dane mogące ułatwić identyfikację rozmówcy). tzn. w ochronie stanowiska dowodzenia. Służba była tego rodzaju, że byłem przydzielony normalnie do służby na stanowisku dowodzenia i tam chodziłem, ale nie wykonywałem zadań, które mieli wyznaczone tamtejsi żołnierze. Byłem po prostu tak zwanym w wojsku „wolnym elementem”, który z pozoru robił, co chciał. W zasadzie mieliśmy zadania ściśle określone, ale nie wiem, czy to jest istotne? Dostałem rozkaz wyjazdu z [...] do Wicka Morskiego, najpierw zresztą do Ustki, a kiedy zgłosiłem się na komendę w Ustce, okazało się, że chodzi o poligon za Ustką – Wicko.

Jechał Pan sam czy z jakąś grupą? Po szkole, którą skończyłem było nas w [...] chyba czterech, a trzech dostało rozkaz wyjazdu. Przynajmniej tych ludzi znałem.

Ale nie była to żadna sformowana jednostka? Nie przypuszczam, nie rozpatrywałem się dokładnie w tym względzie, ale ze znajomości rzemiosła wojskowego wiem, że nie byli to ludzie przypadkowo wybrani, tylko ludzie, którzy byli w tych sprawach dobrze wyszkoleni. Tam właśnie przebrano nas w mundury ćwiczebne marynarki wojennej, to jest w takie ciemne „moro” z pagonami czarnymi, kurtki marynarskie ocieplane. Bardo szybko, dosłownie do późnych godzin nocnych, napływali nowi żołnierze – przywożono ich samochodami i autobusami. W międzyczasie dowiedzieliśmy się w Ustce, że jest tam również szkoła marynarki wojennej, gdzie były wtedy trzy czy cztery kompanie szkolne, sformowane dwie kompanie szturmowe ze starego rocznika ze szkoły i z młodego rocznika tych „przerośniętych”, którzy byli poprzednio w innych jednostkach, a przeszli do szkoły na czas pełnienia służby.

Czy oddziały przeznaczone do użycia w Gdańsku były formowane tylko w Wicku, czy też w innych miejscowościach? Z tego, co wiem formowane były także w Ełku, Słupsku, w jednostce w Braniewie, a raczej w Orzyszu. Tam, o ile wiem, formowano te jednostki. W Wicku powstały dwie nasze kompanie specjalnego przeznaczenia. Każdy pluton składał się z 21 ludzi – był to tzw. wzmocniony pluton, a pluton wypadowy liczył 11 ludzi. Większość ludzi była z kadry podoficerskiej z czynnej służby wojskowej, w stopniu podoficera lub starszego szeregowca, a wyposażono wszystkich w broń odpowiednią do ataku szturmowego.

Czy była to broń z pełnym zapasem ostrej amunicji? Tak. Oprócz broni osobistej wyposażeni byliśmy w granaty, w środki pozoracyjne – może niezupełnie pozoracyjne, bo to są petardy, CGN-y, C-ósemki, środki łzawiącokrztuszące. Wyposażeni byliśmy w RKM-y i GM-y – to jest ręczna broń maszynowa z nasadką do strzelania granatami, do strzelania z amunicji wzmocnionej, no i granatniki bezodrzutowe. Amunicja nie była wydzielana, absolutnie, po prostu każdy ładował, ile chciał. Mieliśmy wzmocniony zapas amunicji. Dostaliśmy trzy magazynki do ładownicy, czwarty do automatu, także magazynek pięciostrzałowy z amunicją specjalną do strzelania granatami nasadkowymi. Poza tym była amunicja w paczkach. Było polecenie brać amunicji tyle, ile każdy mógł upchać w kieszeniach. Od skrzynki z amunicją odchodziło się wtedy, kiedy było widać, że już nie ma gdzie więcej jej wsadzić. Poza tym na pluton wypadały chyba po trzy skrzynki amunicji zaplombowane i zamknięte w drewnianych opakowaniach, w które wchodzą po dwa zasobniki. Z tym uzbrojeniem część nas pojechał do Ustki jako dowódcy plutonów i drużyn do dwóch kompanii szkolnych. Oni pojechali samochodami, natomiast część tej jednostki śmigłowcami wylądowała na Grabówku.

Grabówek to jest dzielnica Gdyni? Tam było lotniska marynarki wojennej i lotnictwo wojsk obrony powietrznej kraju.

Czy sformowano dwie kompanie? Czy każda miała dowódcę? Tak. Jednego z dowódców znałem. Był to oficer chyba w stopniu kapitana, trudno jest mi w tej chwili przypomnieć sobie nazwisko. Zanim wydano nam bron i oporządzenie dodatkowe, wzmocnione racje żywności, mieliśmy odprawy.

To jest bardzo ciekawe. Co mówiono, jak tłumaczono całą sprawę? Mówiono nam o tym, że w Gdańsku, i w ogóle na Wybrzeżu doszło do rozruchów. Że wystąpiły grupy autochtonów, przeciwko ustrojowi, socjalizmowi, które chcą dokonać przewrotu w Polsce podobnemu temu, jaki nie udał się w Czechosłowacji. Że ci ludzie żądają uznania mniejszości narodowej niemieckiej w Gdańsku, że chodzą z transparentami domagającymi się Gdańska jako wolnego miasta.

Z tego, co Pan mówi, można wnioskować, że kładziono duży nacisk na to, jakoby czynnikiem sprawczym rozruchów były elementy niemieckie, lub rzekomo pochodzenia niemieckiego. Może niezbyt bardzo, gdyż szczególny nacisk położony był na to, że są to grupy wywodzące się spośród byłych żołnierzy AK, ze stronnictw pozostających za granicą, tych prolondyńskich.

Z tak zwanego „reakcyjnego podziemia”? Właśnie tak. Doszły do tego w Gdańsku jeszcze inne wyjaśnienia. Zobaczyliśmy tam bowiem, że nie są to autochtoni z transparentami, a jest natomiast dużo robociarzy, młodych ludzi i kobiet. Tłumaczono nam wtedy, że podczas rozruchów, pod wpływem entuzjazmu, przeszły do działania także grupy o małym wyrobieniu społecznym i politycznym – inspirowany tłum.

A kto to szkolenie robił? Kadra, kadra oficerska. Ci, którzy byli z nami. Nie mogę powiedzieć, że wszyscy, bo później były przypadki, że kadra oficerska też odmawiała wykonania rozkazów na ulicach Gdańska, ale szczególnie celował w tym ów kapitan z Ustki, którego znałem, a którego nazwiska nie mogę sobie przypomnieć.

Czy pamięta Pan, którego dnia znaleźliście się w Gdańsku? To mogło być najwcześniej we wtorek lub w środę. Pierwsze strzały padły w Gdańsku w środę. Przynajmniej takie jest dotychczasowe nasze przekonanie w świetle tego, co wiemy. Gdy ja znalazłem się w Gdańsku, to już była strzelanina na ulicy.

A więc rzucono was do akcji jakby w drugiej fazie? Jednostki, które były już uprzednio w Gdańsku, jakie – nie wiem – już brały udział w zajściach.

Czy jednostki, które były w Gdańsku wcześniej, były to jednostki wojskowe, czy też służby bezpieczeństwa? Były to jednostki wojskowe. Przypominam sobie doskonale, że była jednostka „niebieskich beretów” ze Słupska, która poniosła nawet dotkliwe straty w sprzęcie i nawet w ludziach. Spalono im kilkanaście transporterów opancerzonych, kilka „Skotów”.

Co to jest „Skot”? To jest taki samochód opancerzony, coś w rodzaju czołgu, tylko ma osiem lub dwanaście kół gumowych. Uzbrojony w KM 22mm, działko przeciwlotnicze i karabin maszynowy. Poza tym załoga jest wyposażona w broń automatyczną krótką TMP 63 i ma dość zasobny magazynek podręczny do obrony własnej „Skota” – jeśli zostanie uszkodzony. Znajduje się tam jeszcze AKM GN do strzelania z granatów termicznych – są to środki do rzucania napalmu. Jest to jednostka doskonale wyposażona i uzbrojona, przede wszystkim załoga jest szkolona bardzo intensywnie.

Jaki jest cel taktyczny takiego „Skota”? Przeciwko piechocie nieprzyjacielskiej? To jest broń pościgowa, bardzo szybka, wozy rozwijają prędkość do 100 km/h przy sprzyjających warunkach. Jeśli czołgi są w mieście bez desantu, bez osłony w zasadzie nieprzydatne, to „Skot” jest tam bardzo operatywnym wozem. Jest to wóz, który nawet bez desantu na pancerzu, rozwijając dużą szybkość, jest bardzo zwrotny i może siać spustoszenie w mieście. Poza tym jest to wóz bardzo trudny do trafienia, ponieważ jest niski i ma dużo kątów załamania w konstrukcji.

Wróćmy do momentu, kiedy znalazł się Pan w Gdańsku. Jak przebiegał tryb wylądowania, gdzie wylądowaliście? Nie szliście przecież do Gdańska pieszym marszem, tylko przewieziono was samochodami?

Byłem dowódcą jednego z plutonów. Po przyjeździe do Gdańska przydzielono nam kwatery. To było w trybie natychmiastowym, w zasadzie z marszu, w biegu przydzielono nam kwatery w koszarach piechoty morskiej – „niebieskich beretów”.

Jaka to ulica? Nie wiem. Gdybym był teraz w Gdańsku, pokazałbym, gdzie to jest, ale wtedy nie myślałem, że będę to kiedyś opowiadał i wymieniał ulicę. Tam otrzymaliśmy posiłek. Posiłek był tego rodzaju, że gdy zawsze w wojsku racje były wydzielane, to tam było lepiej niż w dobrej restauracji. Każdy jadł, co chciał i ile chciał. Poza tym były kantyny zawsze otwarte, do których się wchodziło i brało, co chciało.

W jakiej porze dnia was przywieziono, w nocy? Nad ranem. Ja jechałem w grupie jedenastu wozów z ubezpieczeniem, to znaczy, że żołnierze z KM-ami stali przy otworach obserwacyjnych. Szły naprzód dwa wozy w szpicy czołowej, później wozy w odstępach po trzy i dopiero dalej ubezpieczenie tylne. W Gdańsku zrobiono nam na miejscu odprawę. Sens jej był taki, że cały naród na nas liczy, że zostaliśmy wybrani, że jest to sprawdzian bojowy, że winniśmy… no, zwykłe słowa w takich przypadkach. Wtedy zresztą zrozumiałem to inaczej niż dzisiaj rozumiem. Sądziłem, że wyjście na ulicę jest rzeczywiście moim obowiązkiem. Nastroje w wojsku były tego rodzaju: jadąc do Gdańska na krótko przed świętami każdy z nas liczył na urlop itp., zrobimy w Gdańsku porządek w ciągu dwóch dni. Takie były nasze rozmowy.

Pytanie zasadnicze: czy było z góry powiedziane, czy wynikało z całego toku instrukcji, że użycie przez was broni palnej jest oczywiste? Tak. Został nam odczytany rozkaz o użyciu broni palnej i jeszcze w miejscu koncentracji rozkaz był interpretowany w ten sposób, że użyć broń można tylko na polecenie dowódcy, dowódcy plutonu. W Gdańsku wszystkie plutony działały na zasadzie samodzielnych oddziałów. Tam rozkaz został nam odczytany ponownie z interpretacją już inną: że każdy odpowiada osobiście za użycie broni, że każdy ma prawo i obowiązek użycia broni według własnego uznania, ze nie wolno broni utracić, dać się rozbroić, gdyż broń trafi wtedy w ręce ludzi, którzy ją na pewno odpowiednio wykorzystają. Dosłownie było powiedziane w ten sposób, że jeśli żołnierz utraci broń pozostając przy życiu, stanie przed trybunałem wojskowym. Był też apel o rozważenie konieczności użycia broni, ale również zalecenie użycia jej w każdym przypadku, gdy zajdzie potrzeba.

Kiedy zostaliście wyprowadzeni na ulice i gdzie pana jednostka po raz pierwszy zetknęła się z tłumem demonstrantów? Pierwszy mój wyjazd był w Gdańsku w okolice dworca i komitetu, chyba wojewódzkiego, nie wiem.

Za Dworcem Głównym na łuku ulicy? Tam był tłum ludzi i szturmowany Komitet Wojewódzki? Komitet był szturmowany, ale nam jadącym przez miasto nikt nie zagrażał.

Nikt nie próbował was atakować, nikt was niczym nie obrzucał? Nie. Były okrzyki z tłumu, tłum rozstępował się niechętnie i wolno, ale jednak się rozstępował i byliśmy przepuszczani. W komitecie bronili się milicjanci i byli tam również pracownicy tegoż komitetu. W Komitecie Wojewódzkim bronili się milicjanci i byli tam również pracownicy tegoż komitetu. Komitet podpalono.

To znaczy, że tłum już dawniej atakował komitet i podpalił? Pan przyjechał w momencie, kiedy się już paliło? Tak. Właśnie wtedy były używane śmigłowce, aby zdjąć ludzi z komitetu przez dach. Nie było możliwości, gdyż dach był stromy. Śmigłowce nie mogły lądować. Odebrać ludzi nie było można. W końcu, zdaje się, zdjęto kilku ludzi, ale kiedy gmach się zapalił już tych możliwości nie było.

Czy w momencie, kiedy pana pluton przybył na miejsce, już padały strzały? Nie. Jadąc przez miasto słyszeliśmy strzały, ale przed komitetem jeszcze nie strzelano. Gdy podjechaliśmy i desantowaliśmy się z samochodów w czasie jazdy na ulicę, tworząc klin przeciw tłumowi, który tam stał, mieliśmy za zadanie dotrzeć do wnętrza i osłonić ludzi, którzy będą stamtąd wychodzili. Już wysypywali się pojedynczo, po kilka osób, w wojskowych i cywilnych ubraniach, a nawet w półnegliżu, okryci zaledwie żołnierskimi kurtkami. Już wcześniej rozbrojono pod komitetem milicjantów, którzy wyszli z gmachu. Sam widziałem broń ręczną, pistolety wśród ludzi, którzy stali pod komitetem. Dotarliśmy do wejścia rozpychając tłum. To było oczywiście dosyć brutalne. Wozy jechały, my zeskakując tworzyliśmy klin kolumny. Jest specjalna technika do tego typu działań, specjalny rodzaj musztry, tworzący różne figury do starcia z tłumem. Utworzyliśmy klin operując bronią bez strzału, ale uderzając kolbą, lufą i ciałem rozpędzając tłum.

Jedną rzecz chcielibyśmy uściślić. Powiedział Pan, że jest specjalna technika walki z tłumem. Wynika z tego, że w czasie swojego pobytu w szkole podoficerskiej i w ogóle w czasie służby wojskowej stykał się Pan ze specjalnym szkoleniem oddziałów wojskowych do walki z tłumem. A więc były tego rodzaju zajęcia w Wojsku Polskim? Były i są. Z tym, że zostało to nasilone, a musztra walki z tłumem udoskonalona po 1970 roku. W latach 1971-72, kiedy jeszcze byłem w wojsku, już nie uczestniczyłem w takich ćwiczeniach. Kiedy ja byłem szkolony nikt raczej nie zakładał, że do takich starć rzeczywiście dojdzie. Moje szkole nastawione było na służbę w ochronie sztabów i miejsc szczególnie narażonych na działanie dywersantów, gdzie mogło dojść do walki wręcz. Byłem szkolony w samoobronie. To nie jest dżudo, chociaż coś podobnego do dżudo. Każde wyprowadzenie chwytu daje w efekcie ciężkie uszkodzenie ciała, w wielu przypadkach śmierć. Jest to walka podobna do dżudo, z tym, że zakończenie każdego chwytu kończy się nieco inaczej. Nie ma asekuracji przed upadkiem, jest brutalny atak, brutalne walenie na dźwignię, czy po prostu operacja nożem albo kolbą pistoletu maszynowego.

Korzystając z tych umiejętności Pana pluton dotarł do… Nie tylko mój…

Było kilka plutonów? Te formacje dotarły do wejścia do Komitetu Wojewódzkiego PZPR i wtedy wyprowadzono pozostałych ludzi? Odwiozły ich samochody, my natomiast wycofaliśmy się spod komitetu. Obstawiliśmy Komitet Wojewódzki a następnie skierowano nas na dworzec w celu jego zabezpieczenia, m.in. nastawni.

Jako naoczny świadek jak może Pan ocenić liczebność tłumów, które wypełniały ulice centrum Gdańska w tym dniu? Trudno jest mi powiedzieć, ile mogło być tam osób, ale był to tłum tego rodzaju, co na dobrym meczu piłkarskim na stadionie, chyba nawet i większy.

A więc, z tego, co Pan mówi, co najmniej kilkadziesiąt tysięcy… Czy ten tłum wznosił jakieś okrzyki?

Wyrażano wobec nas pretensje: po co tu przyszliśmy, czego chcemy, kogo bronimy. Żebyśmy się zastanowili, że nasi koledzy robią to samo z naszymi rodzinami, że naszych ojców i braci atakują inni żołnierze. Były okrzyki, że mój syn, mój brat, może strzela teraz do twojego ojca, czy twojego brata. Według tego, co wówczas odczuwałem, było to moje pierwsze starcie z tłumem, na które rzeczywiście czekałem. Chciałem udowodnić i sobie, i żołnierzom, i temu tłumowi, że wojsko jest narzędziem, które uśmierzy wszystko i nie dopuści do żadnych przewrotów. Wynikało to z braku znajomości rzeczy. Po prostu byłem oszukany, ogłupiony. Zrozumiałem to po pierwszym starciu, po pierwszym odpływie napięcia, emocji i działania w afekcie, bo tak to można nazwać. To nastawienie nas było celowe, nacisk na bitwę, na honor żołnierza.

Mówiąc po prostu: narkotyków wam nie dawano? Nie.

Były takie relacje, jakoby milicja otrzymywała narkotyki i działała pod wpływem środków narkotycznych i alkoholu. Ja z tym się nie spotkałem. Może coś takiego było, ale nie u nas. Nie zetknąłem się z żadnymi narkotykami ani alkoholem, z żadnymi specjalnymi odżywkami, poza kawą, oczywiście.

Można podać narkotyki na przykład w kawie, bez świadomości kogoś, kto to spożywa… Nie sądzę, aby to miało miejsce. Po prostu umiejętny dobór słów przez oficerów politycznych, umiejętne zagranie na ambicjach młodego człowieka dawały taki sam skutek, jak narkotyki. Sądzę nawet, że lepszy, gdyż zażycie narkotyku pociąga za sobą późniejsze znużenie, a tu była tylko stymulacja.

Powróćmy do momentu, kiedy Pana oddział znalazł się na dworcu w Gdańsku. Co było dalej? Chcielibyśmy ustalić przebieg całej akcji na Pana odcinku. Gdy usunęliśmy ludzi spod komitetu, okazało się, że jeszcze kilka osób gdzieś tam zostało, chyba w piwnicach.

Pracownicy komitetu? Trudno powiedzieć, czy było to ochrona, czy osłona, bo ja tego nie widziałem. Tam padły strzały. Nie byłem wówczas bezpośrednio pod komitetem, staliśmy bowiem w szpalerze koło dworca. Obstawialiśmy skrzyżowania ulic, pozycje były rozstawione i tam właśnie padły strzały. Z tego, co się dowiedziałem, ponoć strzelał to ktoś od tych, co wychodzili. Podobno padły strzały z tłumu, padły strzały znowu od komitetu. Słyszałem krzyki, żeby nie strzelać. Zapewne były to okrzyki ludzi, którzy wychodzili z gmachu, ale strzałów padło więcej. Poza tym padły później strzały z broni maszynowej, którą mieli wówczas tylko żołnierze, cywile w tym momencie jeszcze jej nie mieli.

Kto mógł oddać te strzały z broni maszynowej? Czy ktoś z oddziałów, które razem z Panem uczestniczyły w akcji? W tym czasie nie, ale strzały były. Z oddziałów, do których należałem też w tym czasie strzelano, ale z mojego plutonu i z plutonu sąsiedniego przynajmniej jeszcze wtedy nie.

Jakie było zakończenie tego pierwszego dnia waszej akcji? Po kilku godzinach zostaliśmy zluzowani. Przyjechały samochody z wojskiem, ciężarówki z ubezpieczeniem dla SKOT-ów i zostaliśmy wymienieni. Część obstawy została na skrzyżowaniach. My odjechaliśmy do koszar.

Która to mogła być godzina? Czy to było wieczorem? Tak. Było już ciemno.

Czy inne oddziały wojskowe zostały na ulicach? Tak.

Proszę mi powiedzieć jak wyglądała noc kończąca ten dzień? Jakie były wrażenia w pana oddziale, o czym rozmawialiście? Byliśmy zdezorientowani. Po powrocie do koszar mieliśmy nocną odprawę, na której podziękowano nam za udział w przeprowadzonej akcji. Dziękowano nam mówiąc, że uratowaliśmy życie kilkunastu osób, może trzydziestu, może około pięćdziesięciu, trudno to dzisiaj dokładnie powiedzieć. Ja wtedy nie myślałem, że będę kiedyś zdawał relację z tego, co wówczas robiłem. Myślałem wtedy o dniu dzisiejszym, o tym, co się akurat dzieje. Czy wrócę z akcji, z pracy, bo działanie żołnierza jest dla niego pracą. Kiedy nastąpiła chwila odprężenia, wtedy dopiero naszły mnie refleksje: co to jest? przeciwko komu? Zacząłem się zastanawiać, bowiem w ciągu dnia widziałem w Gdańsku różnych ludzi, także młodych po kilkanaście lat i ludzi poważnych w wieku kilkudziesięciu lat, widziałem kobiety. Kobiet było może niedużo, ale były. Widziałem robotników w roboczych ubraniach, kolejarzy, widziałem ludzi ubranych odświętnie, urzędników, w garniturach. To było wymieszane. Były okrzyki: precz z władzą, były okrzyki przeciw Gomułce, śmierć Gomułce i temu podobne, i przeciwko innym. Rzeczywiście były okrzyki wznoszone przeciwko partii, były okrzyki wznoszone przeciwko milicji i wojsku. Trudno było w tym wszystkim się zorientować. Gdy wróciliśmy do koszar złożono nam, jak wspomniałem, podziękowanie, ale podziękowanie to wypadło za bardzo starannie. Słuchając tych słów i kilkakrotnych nawrotów mówiących o tych samych wydarzeniach, zastanawiałem się, czy przemawiający był tak zdenerwowany, że trudno mu wygłosić to przemówienie, czy też nie ma przekonania do tego, co mówi.

To był ten kapitan z Ustki, który dowodził? On nie dowodził, był oficerem politycznym w tej jednostce. Z tym oczywiście – o ile wiem – na mieście był również.

To, co Pan mówi, jest bardzo ciekawe, wynika stąd bowiem, że na odcinku taktycznym działo się to wszystko na poziomie plutonów. Czy na ulicy nie było dowodzenia na jakimś wyższym szczeblu? Nie. Na ulicy takie dowodzenie było niemożliwe. Sytuacja zmuszała do działania w małych grupkach. Był podany kierunek utrzymania „czystości jezdni”, był kierunek odporu wobec tłumu, ale nie było centralnego dowodzenia w stosunku do drużyn czy plutonów w miejscu ich tam przebywania.

Czy pierwszego dnia, kiedy był Pan pod komitetem, był już Pan świadkiem wypadków śmiertelnych? Czy byli ludzie, którzy ponieśli śmierć w wyniku akcji wojska? Tak, byłem świadkiem tych wydarzeń, widziałem samochody, zresztą sam pomagałem przy zbieraniu ludzi z ulic. To byli ranni i zwłoki…

A następnego dnia? Zostaliśmy wprowadzeni do akcji bardzo wcześnie, około godziny piątej rano, czy może nawet czwartej, już dzisiaj nie pamiętam. Noc mieliśmy nieprzespaną, bo mieliśmy kilka alarmów podrywających nas do samochodów. Chyba ze trzy, czy cztery razy już siedzieliśmy w samochodach, które miały nas wywieźć z koszar, ale zawsze nas cofano. Dopiero na drugi dzień, we wczesnych godzinach, zostaliśmy wprowadzeni do akcji tam, gdzie jest telewizja.

We Wrzeszczu, w rejonie ulic Uphagena i Hanki Sawickiej. Tak, tam są jakieś urzędy, nie wiem, jakie.

Tam już był zgromadzony tłum? Nie. W czasie, gdy zostaliśmy wprowadzeni do akcji, nie było jeszcze tłumów, były tylko grupki ludzi. Dużo ludzi stanęło w bramach, na klatkach schodowych, obserwując sytuację i dyskutując.

Jakie powierzono wam zadanie? Pojechaliśmy do gmachu telewizji ochraniać go i jeszcze kilka sąsiednich gmachów. Tego dnia zginął jeden z moich kolegów.

Dlaczego? Chciano tam wyciągnąć kamery telewizyjne i nadawać wszystko, co się dzieje na całą Polskę, chciano wejść do gmachu telewizji, opanować środki nadawania telewizji.

Tłum chciał to opanować? Teraz ja tych ludzi nie uważam za tłum. Wtedy jednak tak sądziłem i doszło do tych starć.

Czy może Pan, mniej więcej ściśle, opisać, jak wyglądało to starcie, czy doszło do walki wręcz między cywilami a wojskiem? Wszedł do gmachu tłum z żądaniami, żeby gmachu nie bronić, żeby ich wpuścić, że chcą uzyskać sprzęt telewizyjny i wykorzystać go dla puszczenia informacji na cały kraj. Otrzymaliśmy rozkaz, aby do tego nie dopuścić. Zwarty tłum, jeszcze wtedy nieatakujący tylko napierający, chciał wedrzeć się w drzwi. Wszystko zostało pozamykane, stanowiska były zajęte przez żołnierzy. Jednak drzwi sforsowano, innymi wejściami weszli również.

Wyście ulokowali się wewnątrz gmachu? Tak, ja byłem na półpiętrze. Jeden z żołnierzy stał tam i bronił dostępu do wejścia. Rzucaliśmy granaty łzawiące, ale w użyciu było dużo masek przeciwgazowych. Nie były to maski wojskowe, jakieś inne, może ze stoczni, ale było ich dość dużo, chociaż na cały tłum nie za dużo. Niektóre osoby zakładały te maski, niektórzy nasze CGN-y, te C-ósemki łzawiące i duszące odrzucali w naszą stronę. Kilka świec dymnych wpadło do gmachu. Zrobiło się zamieszanie. Ludzie, żołnierze z gmachu uderzyli na tłum. Jeden z robotników uderzył jednego z żołnierzy szpadlem… przeciął go po prostu od karku w dół… rozciął go… No i wtedy… ja też użyłem broni. Miałem tam ze trzech żołnierzy. Trudno mi powiedzieć ilu ludzi trafiłem, kogo, czy w ogóle trafiłem. Przypuszczam, że na pewno, bo gdy z tego rodzaju broni, z jakiego strzelałem (RKM) do tłumu, to w zasadzie prawie każdy pocisk powinien być przechwycony. Chociaż ja wtedy nie celowałem, to jest pewne. Nie ustawiałem stanowiska bojowego dla tego RKM-u, nie strzelałem z regulaminowej pozycji strzeleckiej. Po prostu oparłem lufę o poręcz schodów i trzymając kolbę na biodrze oddałem strzały. Skończył się bęben z amunicją, to go wyrzuciłem.

Ile było tych strzałów? Ten RKM, który mieliśmy na wyposażeniu, to jest z dużym bębnem na 76 pocisków.

Czy po pierwszym otwarciu ognia napierający tłum się cofnął, zostawiając poległych? Rzeczywiście się cofnął z tym, że z ich strony były w użyciu jakieś niezidentyfikowane środki zapalające.

A więc ten napierający cywilny tłum robotniczy miał jakieś środki wybuchowe? To nie musiały być środki wybuchowe, mogło być coś rozlane, jakieś środki palne, cos przy strzelaniu zapaliło się, mgło być też celowo zapalone.

Spośród ludzi próbujących wtedy opanować gmach telewizji, ilu w tym miejscu poległo? Trudno powiedzieć, ile osób poległo, ile zostało rannych… Było dużo ciał leżących na ulicy.

To znaczy wokół gmachy telewizji? Dużo, to chyba kilkadziesiąt? Ile? 20, 30 osób? Trudno mi powiedzieć. Wtedy inaczej to rejestrowałem… Nigdy przedtem nie strzelałem do człowieka. Strzelałem do tarcz, to była po prostu zabawa. Kiedy tego dnia widziałem ludzi padających, kiedy nie tylko ja strzelałem, ale strzelali inni, kiedy widziałem ludzi wiotczejących po strzale, gdy ciała padały jak uderzone drągiem – tak to odbierałem – to trudno byłoby mi powiedzieć, ilu tych poległych mogło wtedy być. Sądzę, że 20… 30 może…

Pod samym gmachem telewizji? Nie tylko, bo broń przenosi dalej. Tam też leżeli ludzie. Część została pozbierana przez cywilów, część przez karetki, przez wojsko na samochody – i wywieziona.

Co pana oddział robił dalej, już po odparciu tego ataku na gmach telewizji? Oddział mój został wycofany. Poza tym ja to odchorowałem… Po prostu, gdy amunicja mi się skończyła w bębnie, rzuciłem ten RKM i dostałem normalnych torsji. Odesłano nas stamtąd – zaraz wycofano z akcji. Przyjechało kilkanaście „Skotów”, które stały w pobliżu na ulicy i odjechaliśmy samochodami pod osłoną dwóch wozów tego typu.

Czy tego dnia był pan jeszcze świadkiem innych momentów otwarcia ognia do tłumu? Jadąc przez miasto widziałem strzelający czołg.

Właśnie sprawa użycia broni przez czołgi jest dotąd niejasna. W jaki sposób były wówczas użyte czołgi w walce z tłumem? Czołgi były użyte. Nie byłem w tym rzucie, w którym znalazły się czołgi, ale według tego, co zarejestrowałem, czołgi były rzucone najpierw w celu odstraszenia demonstrantów. Gdyby bowiem w tłumie znalazł się zorganizowany oddział rezerwistów, to czołgi te zostałyby bardzo szybko unieszkodliwione. W zasadzie czołgi są w mieście zupełnie nieprzydatne. Skuteczne są w polu, kiedy mają odpowiednią osłonę. W mieście czołgi, które nie mogą stale przeć naprzód, są narażone na zniszczenie, sam widziałem palące się czołgi. Czołgi mają siłę ognia z KM-ów na odległość. Blisko są pola martwe obstrzału i czołg staje się nieprzydatny. Są siłą psychologiczną z racji swojego ogromu. Można wywołać panikę, kiedy przytrzymuje się czołg na sprzęgle, wprowadzając silnik na wysokie obroty. Ten potężny huk, do drganie szyb, całych domów, wygląd czołgów, to jest czynnik odstraszenia i paniki. Widziałem zresztą użycie karabinów maszynowych czołgów przeciwko tłumowi, widziałem ludzi, którzy padli po strzałach z KM-ów, widziałem czołg, który oddał strzał z działa…

Gdzie? Trudno mi w tej chwili sprecyzować…

Ale w Gdańsku? Oczywiście w Gdańsku. Jadąc samochodem widziałem czołg, który oddał strzał do tłumu. Efekt tego rodzaju strzału jest taki, że w tłumie powstaje „ulica”…

Czy musiałoby to być oddane ostrym pociskiem, czy też mógłby to być pocisk ślepy? Ślepe pociski dają tylko efekt akustyczny, chyba, żeby ludzie stali bezpośrednio przy lufie działa.

Problem polega na tym, że oficjalni interpretatorzy wydarzeń grudnia 1970 roku w Gdańsku uparcie utrzymują, iż żaden czołg nie oddał do tłumu strzału ostrym pociskiem. To nieprawda. Czołgi strzelały ostrą amunicją. Chciałbym w tym miejscu dodać, że my dostaliśmy również ślepą amunicję, ale w ilości tylko jednego opakowania, chyba najwyżej 70 nabojów. Dostaliśmy też nakrętkę na broń do strzelania z amunicji ćwiczebnej, ale nie wiem, czy ktoś tego użył, nie było potrzeby, nie było okazji.

Wracając do wydarzeń w Gdańsku. Ten żołnierz, który został uderzony szpadlem… Został rozcięty na pół, płuca, mostek strzaskany, nikt nie chciał nawet ratować. Najprawdopodobniej musiała to być sztychówka, szpadel przystosowany do takich działań, bo przecież saperki wojskowe też się ostrzy jednostronnie czy dwustronnie do użycia w walce wręcz. Nie przypuszczam, aby zwykły szpadel mógł przeciąć mundur, choćby z dużą siłą uderzenia.

Ilu was było wtedy, w gdańskiej telewizji? Przypuszczam, że około 3 lub 4 plutony bezpośrednio. Obszar przyległy też był zajęty, żołnierze byli na ulicy.

W sumie w samym gmachu 60, 70 żołnierzy? Plutony liczyły po 21 osób.

Wracając do kwestii użycia czołgów… Co jeszcze zauważył Pan będąc wycofywanym z Gdańska, zwłaszcza, jeżeli idzie o użycie broni? Zauważyłem, że ludzie byli zbierani z ulicy.

A w czasie trwających nadal walk i rozruchów, ktoś zbierał zabitych? Czy robiło to wojsko, czy milicja?

Nie przypuszczam, żeby to było wojsko. Trudno jest odróżnić, ponieważ mundury milicyjne i mundury marynarzy są prawie identyczne, z tym, że u milicji nie ma czarnych pagonów. Widziałem zbierające zwłoki jednostki milicyjne, widziałem karetki, sanitarki wojskowe i żołnierzy, którzy też poległych zbierali. Widziałem wozy cywilne, zapewne zarekwirowane przez wojsko, biorące udział w zbieraniu zwłok.

Czy te zwłoki jakoś pakowano? Nie pakowano, zbierano z ulicy i wnoszono na samochód.

Biorąc pod uwagę pana obserwacje z tych dni, jak wielu ludzi mogło polec w tych dniach w Gdańsku? Do dzisiaj jest to sprawa ogromnie niejasna i zawikłana. Z tego, co widziałem na ulicach, ludzi, którzy leżeli, to sądzę, że widziałem 300 lub 400 osób zabitych.

To jest bardzo ważne. Przecież była to tylko część miasta, znacznej części wydarzeń nie był pan świadkiem. Z wypowiedzi kolegów, którzy brali udział w akcji w innych miejscach wiem, że widzieli również mnóstwo ludzi poległych. A byli w zupełnie innym rejonie, niż ja.

Poza tym, Pana formacja nie brała udziału w wypadkach w Gdyni. Kiedy wróciliśmy spod telewizji do koszar, nastąpił przegląd broni. Były rozmowy, zrobiono apel. Na odprawie mówiono, że działają w Gdańsku siły antysocjalistyczne, że w tej chwili mamy wyraźny tego dowód, mogliśmy odczuć to na własnej skórze, bo w szeregach niektórych spośród nas brakuje. W całej grupie, do której należał mój pluton, zginęło łącznie siedmiu żołnierzy.

Od broni palnej, czy od broni ręcznej? Jak ten żołnierz zabity łopatą? Zginęli też od broni palnej. Nie umiem w tej chwili powiedzieć, ilu zginęło od broni palnej, ilu w inny sposób. Wiem, że później straty w całej grupie, do której należałem (oczywiście nie tylko z mojego plutonu, ale z całej grupy, z którą miałem koncentrację) doszły do liczby 11 zabitych żołnierzy.

Czy tych zabitych żołnierzy zebrano, czy po prostu gdzieś zaginęli? Było tak, że dwa nasze samochody spłonęły z obsługą – ludzie podpalili je na mieście. Przejęto wóz ze środkami opatrunkowymi, gdzie były też dwie skrzynki amunicji, środki pozoracyjne, nosze. Wóz rozbrojono, żołnierzy wyciągnięto, puszczono ich wprawdzie wolno, ale odarto z mundurów. Sądzę, że zabrano im kurtki w celu zdezorientowania innych żołnierzy, ponieważ nakładając taką kurtkę można udawać żołnierza.

Czy spotkał się pan z przypadkiem użycia zdobytej broni w sposób zorganizowany przeciwko oddziałom wojskowym? Nie, nie spotkałem na mieście żadnej zorganizowanej grupy, która by działała na takich zasadach, że patrząc na to można by powiedzieć, iż utworzył się pluton, czy drużyna działająca pod czyimiś rozkazami, dla jakiegoś zorganizowanego działania. Sądzę, że stało się dobrze, że nie było takiej organizacji, ponieważ dość dużo broni dostało się w ręce ludzi. Sprawa najprawdopodobniej przybrałaby inny obrót, gdyby tymi grupami ktoś pokierował. Wtedy polałaby się krew jeszcze bardziej tragicznie. Gdy żołnierz jest ostrzeliwany przestaje myśleć, kto go ostrzeliwuje, wie po prostu, że do niego strzelają. Ponieważ wojsko jest lepiej wyszkolone od rezerwistów, po prostu byłaby to znacznie większa masakra. Były współdziałania pojedynczych osób, na zasadzie wzajemnej osłony, wspólnego ataku, wspólnych ostrzeliwań. Ja tylko raz spotkałem się z wypadkiem ostrzelania, natomiast koledzy sygnalizowali, że byli ostrzeliwani na swoich stanowiskach.

To było z broni ręcznej, czy maszynowej? Różnej. Różna broń się dostała w ręce ludzi.

A więc w ręce demonstrantów wpadła część broni? RKM-y też się dostały w ręce ludzi po przeciwnej stronie barykady.

Czy Pan sądzi, że ta broń została potem przez służbę bezpieczeństwa lub wojsko odebrana, czy też przepadła w ogóle? Sądzą, że bardzo dużo tej broni jest w rękach ludzi do chwili obecnej.

Czy po powrocie z gmachu telewizji miedzy żołnierzami była jakaś rozmowa na temat wydarzeń, które właśnie miały miejsce? Były takie rozmowy, z tym, że brak było wspólnej nici powiązania. Odbywało się na takiej zasadzie, że gdy ktoś mówił, to inny się do niego dołączał, ale nie było jeszcze odwagi przeciwstawienia się rozkazom. Była obawa przed ewentualnymi represjami…

Każdy z was pochodził z innej jednostki, w zasadzie nie znaliście się wcześniej? Mało kto się znał, niektórzy znali się z poprzedniej formacji czy ze szkoły, ale nie było większej grupy ludzi, którzy by się znali, na przykład, ze służby w jednym plutonie. Odgłosy sprzeciwu jednak już były. Jeszcze nie wiedzieliśmy, co się dzieje, ale były odczucia, że nie jest tak, jak nam mówiono. Trudno było zrozumieć, co się za tym kryje, a działania następowały szybko, jedne po drugich. W koszarach mieliśmy czas na uzupełnienie amunicji, na przeczyszczenie broni, na uzupełnienie wyposażenia. Dostaliśmy obiad, który tylko niewielu zjadło. Potem miało się odbyć szkolenie polityczne w świetlicy. Była tam mała świetlica, część ludzi siedziała na korytarzu. Szkolenie już się zaczęło, ale zostaliśmy ponownie postawieni w stan alarmu. To mogła być godzina 17 – 18, w grudniu jest już wtedy ciemno. Przy okazji chcę dodać, że po nocy używane buły pociski świetlne z ładunkiem fosforowym, którymi ładowano RKM-y i CKM-y, aby ułatwić prowadzenie ognia. W nocy nie widzi się strzelając, gdzie się pociski układają, a ładując co dwudziesty, czy któryś tam pocisk świetlny można już nie celować przez przyrządy kontrolne, a strzelać „po ściegu” pocisków. No więc wyjechaliśmy, tym razem nie do Gdańska a w stronę Gdyni. Wtedy zatrzymałem kierowcę… pozostałe wozy też się zatrzymały.

To było na trasie między Gdańskiem a Gdynią? Czy już koło Sopotu? To było kilka kilometrów od koszar. Powiedziałem żołnierzom, że ja nie jadę do Gdyni. Cisza się zrobiła duża, po tej ciszy było kilka okrzyków, że zakładam sobie sznur na szyję. Ale kilku kolegów mnie poparło, mówiąc, że nikt nam nie wyjaśnił, co się w kraju dzieje.

Trzeba dodać, że wszystkie nasze radia tranzystorowe zostały nam odebrane przez oficerów w miejscu koncentracji. Komentarze do dziennika TV przekazywała nam kadra oficerska.. Ktoś krzyknął, że jednego mogą postawić w stan oskarżenia, ale grupy, wszystkich, chyba nie. Żołnierze, z którymi byłem, oprócz jednego, opowiedzieli się, że nie jadą do Gdyni. Podobnie postąpiło kilku dowódców innych wozów. Chyba tylko cztery wozy pojechały dalej.

Czy wróciliście do koszar? Gdzie to było, nie wiem, od koszar mogliśmy odjechać 2-3 km. Nie zwracałem uwagi, gdzie to jest. Powiedziałem do żołnierzy, że ja nie jadę do Gdyni. Cisza się zrobiła duża, po tej ciszy było kilka okrzyków, że zakładam sobie sznur na szyję. Ale kilku kolegów mnie poparło, mówiąc, że nikt nam nie wyjaśnił, co się w kraju dzieje. Trzeba dodać, że wszystkie nasze radia tranzystorowe, jakie mieliśmy przed skierowaniem do Gdańska, zostały odebrane nam przez oficerów na miejscu koncentracji i zdeponowane. Słuchaliśmy dziennika TV, ale żadnych innych wiadomości nie mieliśmy, komentarze przekazywała nam kadra oficerska. Ktoś krzyknął, że jednego może postawią w stan oskarżenia, ale wszystkich, czy większej grupy, to chyba nie. Żołnierze, z którymi byłem, oprócz jednego, opowiedzieli się, że nie jadą do Gdyni. Powiedzieli, że jestem najstarszy stopniem i tak zdecydowałem, a żaden z nich nie będzie dowodził. Podobnie postąpiło kilku dowódców innych wozów. Chyba tylko ze cztery wozy pojechały dalej.

Tak więc część Pana kolegów poparła decyzję, którą Pan podjął. Stanęliście więc, ale czy wróciliście do koszar? Na razie zjechaliśmy z ulicy, z tej drogi, bo nie wiedzieliśmy, co robić dalej, co się w ogóle dzieje. Zaczęliśmy się zastanawiać, co się w ogóle dzieje w kraju, a może to, co robimy, zostanie poczytane za zdradę, za splamienie honoru i munduru żołnierza. Ale z drugiej strony były głosy, nie tylko mój, ale i innych kolegów, że my z naszą bronią możemy się jeszcze gdzieś przydać, gdzie indziej. Panowała dezorientacja, nikt z nas nie wiedział, co się rzeczywiście w kraju rozgrywa, czy jakieś siły tym kierują. Postanowiliśmy powrócić do koszar, zdać tam broń i poddać się temu, co nastąpi.

Wróciliście więc do koszar w Gdańsku? Tak. Gdy wysiadłem z samochodu, miałem rzeczywiście potężnego stracha. W pierwszej chwili nikt nie reagował na nasze przybycie, sam podałem komendę do zsiadania z wozów. Ludzie zeszli… i nastąpiła taka chwila, że nie wiadomo było, co dalej robić. Trwało to może kilka minut. Wyszedł dyżurny jakiś plutonowy, czy sierżant, popatrzył na nas i zapytał, dlaczego wróciliśmy. Ktoś z naszej grupy krzyknął, że wystarczy morderstw w Gdańsku, nie będziemy robić tego w Gdyni. Popatrzył na nas jak na wielką osobliwość, odwrócił się i poszedł. Staliśmy dalej przy samochodach, każdy był tak wyczulony, że trzymał rękę na broni, bo nie wiedzieliśmy, co zechcą z nami zrobić. Żaden regulamin nie przewidywał podobnej sytuacji. Nikt nie rozmawiał z nami nigdy na temat odmowy wykonania rozkazu, wiedzieliśmy tylko mgliście, że niewykonanie rozkazu w warunkach bojowych to jest samobójstwo, że skutkiem jest trybunał wojskowy.

Czy w koszarach w Gdańsku znajdował się ktoś spośród oficerów z odpowiednią rangą? Był jeden w stopniu komandora porucznika, to znaczy podpułkownika. W tamtym momencie, gdy tak się wszystko przedłużało, gdyby ktoś wyszedł i krzyknął do nas: do wozów i do Gdyni! – to sadzę, że wyjechalibyśmy z tych koszar ponownie. Wybiegł jednakże tylko jeden z oficerów sztabu, biegł do nas, ze dwa razy się przewrócił na rosnącym tamże żywopłocie z czegoś podobnego do strzyżonych borówek, zanim do nas doleciał już odpiął kaburę, wyciągnął pistolet i krzyczał, że nas rozstrzela, że jest to niewykonanie rozkazu, że co my tu robimy, gdy inni są w Gdyni. Ci, co pojechali do Gdyni, widocznie z Gdyni, albo z drogi powiadomili droga radiową o tym, co się stało. Początkowo sami byli zaskoczeni, ale potem się zebrali. Mieliśmy na wozach łączność radiową, krótkofalówki działające na przydzielonych kanałach wojskowych. Musiano podać do koszar informację, bo wiedział, o co chodzi, gdy wybiegł, a nie sądzę, aby dyżurny zdążył mu wytłumaczyć, w czym rzecz.

W każdym razie część tych oddziałów w tym momencie znajdowała się w Gdyni, skoro niektórzy pojechali? A więc ten oficer z pistoletem w garści biegł do mnie, a gdy był o kilka kroków, zaczął nim wymachiwać i krzyczał, że nas rozstrzela, że pod mur, że banda, że buntownicy. Różnych innych słów też używał, a pistoletem ciągle machał. Chyba zrobiłem to odruchowo, po prostu coś mnie jakby tknęło… miałem na ramieniu RKM, tak, jak wyciągnąłem go z samochodu… Podniosłem lufę do góry i powiedziałem: no to strzelaj, zdążysz może raz wystrzelić, ale bądź pewny, że nawet w skurczu u mnie wyskoczy więcej pocisków. Żołnierze za mną ustawili się za moimi plecami. Po tej chwili napięcia zauważyłem, że bardzo realnie się zachowali, bo i za samochodami stanęli z bronią gotową do strzału. Facet z tym pistoletem machał nim, nie wiedział, co zrobić, w końcu schował go do kieszeni i przez te krzewy pobiegł z powrotem do sztabu. Wyszedł w końcu jeden z zastępców dowódcy tej jednostki, wyszło kilku innych wyższych oficerów. Specjalnie przemówili do nas, że jest to niewykonanie rozkazu, to jest normalnie rzecz haniebna dla munduru, dla godności żołnierza, dla człowieka. Był także lekarz wojskowy, który tłumaczył nam, że są sytuacje, że organizm jednego czy dwóch ludzi nie wytrzymuje nerwowo, że jest to poddanie się psychozie, że przeprowadzą nam badania lekarskie, że widocznie mieliśmy za dużo przejść psychicznych. Zaproponowano nam złożenie broni i pójście na badania. Ludzie, którzy stali najpierw bezładnie, ustawili się w szyk marszowy trójkami i weszliśmy do tego gmachu.. Ktoś tam, nie wiem nawet kto, rzucił pistolet maszynowy na posadzkę. Niektórzy rzucali broń, niektórzy kładli na podłogę, ludzie odpinali pasy z ładownicami z amunicją, rzucali to na kupę byle jak. Później to zbierano i chowano do magazynu. Skierowano nas na dwie sale, postawiono wartę przy drzwiach, kazano nie wychodzić z sali. Mniej więcej po pół godzinie kazano nam zebrać wszystko, co mieliśmy ze sobą. Broni już nie mieliśmy, ale niektórzy koledzy mieli ze sobą noże, poproszono o oddanie noży. Dano nam pasy, kazano się ubrać, ość na obiad, a po obiedzie miały być samochody na terenie koszar i mieliśmy pojechać na odpoczynek. Niektórzy zaczęli się już bać, co to za odpoczynek ni stąd, ni zowąd, bo najpierw traktowano nas groźnie i z wyzwiskami, a teraz zupełnie inaczej. W czasie posiłku – to nie był obiad, bo było już późno – dostaliśmy mięso, ziemniaki, konserwy i coś tam jeszcze, dowiedzieliśmy się, że odwiozą nas do Słupska albo do Ełku, gdzie będziemy czekali na proces. Kilku żołnierzy załamało się psychicznie, ale w sprawie ewentualnego powrotu do akcji nikt z nami nie rozmawiał. Po dwóch, czy trzech godzinach wywieziono nas w nocy do Słupska, do koszar na końcu miasta. W koszarach stała jakaś jednostka, chyba piechoty zmotoryzowanej, bo będąc tam widziałem „Skoty” i ciężkie wozy, czołgów nie widziałem. W Słupsku byliśmy chyba cztery dni, dzisiaj już dokładnie nie pamiętam.

Ale od tego momentu nikt z was nie wrócił już do akcji? Nikt nie wrócił. Po kilku dniach odwieziono nas do Ustki. W Ustce spisano nasze zeznania: dlaczego, kto, jak…

Pytano o motyw? Pytano o motyw, pytano zwłaszcza o mnie, że to z mojej inspiracji tylu ludzi nie pojechało do Gdyni.

A ilu razem? Dokładnie nie wiem, około 50 ludzi, 4 wozy z ludźmi i małe ubezpieczające. Na samochodzie było po 17 osób.

Czyli około 60-65 osób. Z tym, że nie byli to ludzie z jednego pododdziału. Byli z mojego plutonu i różnych innych.

Czy w czasie tych przesłuchań nie próbowano imputować Panu jakiejś obcej inspiracji, jakoby miał Pan uprzednio jakieś kontakty polityczne z tak zwanymi „wrogami Polski Ludowej”, i że rzekomo dlatego odmówił Pan wykonania rozkazu? Nie. Po prostu wypytywano mnie szczegółowo, sprawdzono życiorys, poruszano moją rodzinę do trzeciego pokolenia za granicą, pytano o ojca [...]. Wypytywano o wszystko szczegółowo i na tym sprawa się skończyła. Ludzi porozdzielano po różnych jednostkach.

Ale żądnemu nie wytoczono żadnego procesu przed sądem wojskowym? Nie. W tamtym czasie nie, wiem również, że w tej sprawie sądów wojskowych w późniejszych czasach też nie było. natomiast utrudniano nam życie.

Ile dni przebywał pan w akcji w Gdańsku? Dwa dni. Drugiego dnia wieczorem był ten wyjazd do Gdyni.

Czyli pierwszego dnia pod komitetem, a drugiego pod telewizją? Tak.

Czy słyszał pan o przypadkach wdzierania się cywilów na teren koszar? Mogło to być pierwszego lub drugiego dnia mojego pobytu w Gdańsku, wieczorem.

Chcieli rozmawiać czy zdobyć broń? Trudno powiedzieć… Pod koszary przychodzili różni ludzie, którzy pod bramą nawoływali: Co robią tutaj żołnierze, po co idą do Gdańska? Ja nie byłem wtedy na bramie. Oprócz wart nie wolno tam było nikomu przebywać. Były przypadki wchodzenia na ogrodzenie. Służby wartownicze miały rozkaz strzelać bez ostrzeżenia do ludzi, którzy by usiłowali wejść do koszar. Trudno mi powiedzieć, czy były próby zdobycia broni lub magazynów. Oficjalnie mówiono nam, że były takie próby. Nie sądzę, żeby to była prawda. Tylko zupełny laik mógłby w podobny sposób porywać się na zdobycie broni lub amunicji. Jest bardzo dużo różnych możliwości wejścia na teren koszar. Nie chcę tutaj mówić o tym, w czym byłem specjalnie szkolony, w sposobach wchodzenia na teren obcej jednostki i ewentualnie czegoś tam zdziałania. Żaden normalnie przeszkolony żołnierz nie byłby taki głupi, aby włażąc przez mur porwać się na zdobycie broni.

Czy przed koszarami zbierał się tłum? W koszarach było kilka bram, kilka wart przy bramach. Było sporo ludzi przy bramach, którzy nawoływali do żołnierzy.

Czy do tych przechodzących przez mur strzelaliście? Ja osobiście nie brałem w tym udziału, ale warty strzelały. My nie trzymaliśmy wart, były w tym celu inne jednostki, nie interesowało mnie zresztą, kto tam wartę trzyma. Posterunki strzelały do ludzi, którzy pokazywali się na ogrodzeniach.

Jak pan zakończył służbę wojskową? Dwa lata starałem się o zwolnienie do cywila [...]. Napisałem kilka raportów o zwolnienie. Przestałem w końcu chodzić do pracy, nie chodziłem do służby, więc straszono mnie zaskarżeniem o dezercję. Ale w wojsku jest takie prawo, że jeśli się przebywa w miejscu zakwaterowania ewentualnie na trasie od kwatery do jednostki i z powrotem najkrótszą drogą, nie można być posądzonym o dezercję. Tak więc robiłem. Do pracy nie przychodziłem, pensji nie pobierałem, robiłem, co chciałem. Ale pozostało mi ciężkie obciążenie psychiczne.

Po wydarzeniach grudniowych 1970 r.? Tak. Doszedłem do takich skrajnych poglądów, że życie ludzkie jest nic nieznaczącym epizodem w świecie. Wystarczy krótki ruch ręką, jakieś bardzo krótkie działanie i nie ma człowieka. Człowieka, który ma jakieś założenia życiowe, jakąś ideę do zrealizowania, nagle nie ma. Przestaje się liczyć, ale świat jest nadal, życie toczy się dalej, nikt tego nie widzi, nikt nie zauważa, że kogoś nie ma, że ktoś wypadł z gry. Muszę się przyznać, że w tym okresie przez pewien czas nadużywałem alkoholu. Siedziałem w kasynie, żądałem alkoholu, doszło do tego, że przez moje zachowanie w ogóle zakazano sprzedaży alkoholu w kasynie oficerskim. W tym okresie już za wszelką cenę chciałem się zwolnić, nawet gdyby miano mnie wyrzucić. Głośno mówiłem, w jakiej znalazłem się sytuacji, nawiązując do spraw 1970 roku. Nie chciano mnie wyrzucić, może się czegoś obawiano, nie mam pojęcia, dlaczego mnie tka po prostu nie wyrzucono. Przychodził dowódca jednostki i kazał mi iść do pracy. Ja mówię: – Przecież mi pan kiedyś tłumaczył, że ja nie jestem w pracy, tylko na służbie, służę, a nie pracuję, a na służbie jestem. – Takie różne rzeczy mówiłem.

Kiedy w końcu zwolniono Pana ze służby? W końcu zwolniono mnie w 1974 r.

Na zakończenie rozmowy chcielibyśmy usłyszeć trochę ogólnych Pana refleksji. Poza tym, co już nam Pan tutaj mówił, co jest wspomnieniem z Pana własnych przeżyć i doświadczeń, ma Pan, oczywiście chyba sporo refleksji z tego przynajmniej tytułu, że Pan był w tym środowisku, że miał Pan kontakt z licznymi kolegami, że rozmawiał Pan na różne tematy dotyczące wydarzeń na terenie Trójmiasta.

Tak.

Były w tym rejonie dwa główne miejsca, gdzie padły ofiary śmiertelne, to jest Gdańsk i Gdynia. Abstrahujemy w tej chwili od wydarzeń w Słupsku, Koszalinie i Elblągu. Poza Gdańskiem… słynny czwartek w Gdyni. W pana opinii: jaka jest możliwa i najbardziej prawdopodobna liczba ludzi, uczestników demonstracji, którzy zginęli w ciągu tych kilku dramatycznych dni Grudnia 1970r? Sądzę, że się nie pomylę stwierdzając, że w ciągu tych kilku dni dramatu w Trójmieście liczba poległych, jeżeli ją określić na około osiemset osób, byłaby bardzo skromna… Nie biorę tego pod uwagę tego, czego nie widziałem. Mówię o tym, co sam widziałem i co znam z relacji kolegów, którzy wracali po akcji do koszar, którzy opowiadali, co widzieli i w czym sami brali udział. Znam też opowiadania z tego czasu stwierdzające, ile razy karetki i duże wozy ciężarowe wyjeżdżały, ile razy przywoziły martwych ludzi. Według tego, co sam widziałem, wnioskuję analogicznie i nie zakładając, że tam, gdzie ja byłem, padło akurat najwięcej poległych, mogę uznać tę sumę ośmiuset zabitych za bardzo skromną.

Część tych ludzi pochowano w rejonie Trójmiasta. Do tej chwili nie są zidentyfikowane miejsca, gdzie zwłoki zostały ukryte. Utajniono liczbę poległych, gdyż na pomniku w Gdańsku jest bodajże tylko 28 nazwisk. Tak, ale proszę wziąć pod uwagę, że wówczas w hotelach robotniczych Gdańska i Gdyni mieszkało wiele ludzi, którzy zginęli, a bezpośrednio nikt się o nich nie upomniał. Trzeba pamiętać, że po Grudniu 1970 jeszcze przez kilka lat podawano w prasie Trójmiasta rysopisy ludzi zaginionych w tym okresie, z nieznanego powodu, może rodziny chciały ich uznać sądownie za zaginionych. W rzeczywistości ciała tych ludzi wywożono zbiorowo w okolice Trójmiasta i tam grzebano. Podobnie było w Szczecinie. W okolicach Szczecina odkryto dwa takie groby w czasie budowy drogi. Te masowe groby zostały natychmiast ekshumowane.

To były groby pochodzące na pewno z 1970 r.? Ludzie, którzy natknęli się na te groby przygotowując teren pod nitkę dodatkowej jezdni, znaleźli zwłoki w takim stanie, że łatwo było stwierdzić, czy pochodzą sprzed 5, 10, 25 czy 30 lat. Poza tym, te słynne worki, w których ludzi chowano, właśnie były w tamtych grobach plastikowe i papierowe, bo w papierowych też chowano…

Jak by pan ocenił liczbę sił wojskowych, bo już nie mówię milicyjnych czy służbie bezpieczeństwa, które w Gdańsku i Gdyni skierowano do akcji przeciwko demonstrantom? Z tego, co widziałem, ze znaków umieszczanych na sprzęcie, które tylko żołnierz umie odczytać, widząc formacje wprowadzane do działania, wyobrażam sobie, że musiała to być siła w ogólnej liczbie dwóch lub trzech dywizji. Nie chcę przez to powiedzieć, że te dwie lub trzy dywizje stały na ulicach i, że były to pełne dywizje według stanu w okresie pokoju, bo dywizja normalnie ma około 10 tys. ludzi. Były to dywizje bez wszystkich pododdziałów zaplecza, bez artylerii, złożone z oddziałów stanowiących żywą siłę, siłę bezpośredniego natarcia. Znaki taktyczne sprzętu wskazywały na użycie więcej wielkich jednostek, z tym, że nie wiadomo, w jakiej ilości i sile te jednostki były używane.

Czy znane są panu inne, poza waszym, wypadki odmówienia wykonania rozkazu w Grudniu 1970 r.? Gdzie miały miejsce? Słyszałem o takich wydarzeniach. Podobno na terenie Trójmiasta było więcej takich przypadków. Były odmowy wykonania rozkazu nawet przez wyższych oficerów. O represjach nie słyszałem.

Czy użycie broni mogło być sterowane centralnie? Przytacza się nazwisko gen. Grzegorza Korczyńskiego, jako dowódcy, który odpowiedzialny za całą operację. Nie sądzę, żeby ktoś jeden był inspiratorem tego wszystkiego. Po prostu dało się wyczuć, że za rozkazami, na przykład gen. Korczyńskiego, musiał stać zupełnie ktoś inny. Ta akcja była sterowana politycznie. Wśród dowódców liniowych była wyraźna niechęć do wykonania tej operacji. Nie chodzi tu o kadrę polityczną, ale o bojową, o żołnierzy pierwszego rzutu. Wypadki gorliwości były sporadyczne.

Z ogólnego, historyczno-politycznego punktu widzenia ważny jest ten moment, od którego zaczął Pan właściwie swoją opowieść. Widać bowiem wyraźnie, że już w chwili przygotowywania was do wyjazdu w Wicku Morskim zapadła decyzja o użyciu przeciwko demonstrantom broni palnej. Już wcześniej ktoś musiał zdecydować, że przeciwko robotnikom użyje się broni palnej, ponieważ oddziały, które wtedy formowano, zostały od razu wyposażone w odpowiedni sprzęt. Nie wiem, kiedy wyszedł rozkaz użycia broni palnej, jak to wyglądało w oczach tych, co wydawali rozkaz.

Do tej chwili jest to niejasne, bo strzały zaczęły się niejako spontanicznie. Nie wiadomo, jaki oddział użył po raz pierwszy broni palnej. Sądzę, że pierwsza użyła broni palnej milicja. Takie było i wtedy nasze przekonanie, między innymi, że wojsko wprowadzone zostało dlatego, że część milicji została rozbrojona, i że w rękach demonstrantów znajduje się broń.

Nie jest też wyjaśniony słynny wypadek w Gdańsku, gdzie jako pierwszą ofiarę śmiertelną wydarzeń wymienia się milicjanta rzekomo zabitego przez tłum. Są również relacje, że właśnie ten milicjant uprzednio zastrzelił dwóch robotników i wtedy ten milicjant padł ofiarą zlinczowania przez tłum. Tak więc mniemam, że rozkaz użycia broni palnej musiał być wydany na samym wstępie wydarzeń na wysokim szczeblu politycznym. Jak powiedziałem, rozkaz użycia broni został nam odczytany w chwili jego wydania. Od momentu wydania broni nie było mowy o użyciu jakichkolwiek środków pozoracyjnych. Dodane były jako swoisty załącznik, ale przede wszystkim wydawana była broń i amunicja bojowa. Co do przypadku tego milicjanta, to rzeczywiście tak być musiało najprawdopodobniej, ponieważ później tłumaczono nam, że każdy z nas, który by się tam znalazł i miał do wyboru: dać się zlinczować albo użyć broni we własnej obronie, niewątpliwie użyłby broni.

Przed naszą rozmową wspomniał pan o fakcie ubierania milicjantów w mundury wojskowe. Gdzie to było i kiedy? W Słupsku, w koszarach, kiedy tam byłem.

Przywozili milicję a wywozili wojsko? Były to ćwiczebne mundury Marynarki Wojennej. Najpewniej dlatego, że gdyby chciano wydać inne mundury, to trzeba byłoby wydać także oporządzenie tego samego rodzaju. Do zielonego munduru trudno jest nałożyć czarny pas. Jeżeli idzie o buty, nawet o hełmy, to ćwiczebne mundury marynarzy i milicjantów niewiele się różnią a dodatki są identyczne.

W relacjach ludzi biorących udział w zajściach grudniowych wspomina się o rzucanych na samochody szmatach z benzyną i ich podpalaniu. Czy pana samochód był również obrzucany? Widziałem takie akcje i na nas też rzucano takie płonące szmaty. Szmata była przywiązana do szyjki butelki z benzyną a po podpaleniu rzucana razem z butelką. Jeżeli chodzi o samochody transportowe, to jest to bardzo groźna broń w mieście, zwłaszcza, jeżeli samochody są pod plandeką.

Były takie wypadki, że demonstranci rekwirowali samochody i rozpędzali załogi? Tego nie widziałem, ale widziałem, na przykład samochód ogołocony ze wszystkiego, z całego oporządzenia saperskiego, na które składały się topór, piła, łomy, kanistry… Rozpruty był zbiornik, a benzyna wybrana. Wiem również, że w wielu wypadkach żołnierze sami oddawali demonstrantom te narzędzia, dawali tez benzynę ludziom, którzy się blisko znaleźli.

Dziękuję panu za tę relację, która ujawnia bardzo wiele zupełnie dotąd nieznanych faktów i aspektów tragicznych wydarzeń 1970 roku w Gdańsku i Gdyni. yuhma

KONIEC BEZHOŁOWIA W zamęcie walki o OFE „Wysoka Izba” raczyła cichcem uchwalić zmiany w ustawie o radiofonii i telewizji. Zgodnie z nowym art. 1a:

„1. Ustawę stosuje się do dostawców usług medialnych ustanowionych na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej.

2. Dostawcę usługi medialnej uważa się za ustanowionego na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej, jeżeli spełnia on co najmniej jeden z warunków:

1) ma swoją siedzibę w Rzeczypospolitej Polskiej oraz:

a) decyzje redakcyjne dotyczące usługi medialnej są podejmowane na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej lub

b) istotna część osób zatrudnionych na podstawie stosunku pracy lub umowy cywilnoprawnej przy świadczeniu usługi medialnej działa na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej, a decyzje redakcyjne dotyczące usługi medialnej są podejmowane w innym państwie członkowskim Unii Europejskiej, lub

c) istotna część osób zatrudnionych na podstawie stosunku pracy lub umowy cywilnoprawnej przy świadczeniu usługi medialnej działa zarówno na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej, jak i w innym państwie członkowskim Unii Europejskiej;

2) decyzje redakcyjne dotyczące usługi medialnej są podejmowane na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej oraz istotna część osób zatrudnionych na podstawie stosunku pracy lub umowy cywilnoprawnej przy świadczeniu usługi medialnej działa na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej, a dostawca usługi medialnej ma swoją siedzibę w innym państwie członkowskim Unii Europejskiej;

3) rozpoczął świadczenie usługi medialnej na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej lub na podstawie prawa Rzeczypospolitej Polskiej i utrzymuje stabilne i efektywne związki gospodarcze z Rzeczpospolitą Polską, chyba że:

a) zarówno siedziba dostawcy usługi medialnej znajduje się w innym państwie członkowskim Unii Europejskiej, jak i decyzje redakcyjne dotyczące usługi medialnej są podejmowane w innym państwie członkowskim Unii Europejskiej lub

b) istotna część osób zatrudnionych na podstawie stosunku pracy lub umowy cywilnoprawnej przy świadczeniu usługi medialnej działa w innym państwie członkowskim Unii Europejskiej, w którym dostawca usługi medialnej ma swoją siedzibę, lub decyzje redakcyjne dotyczące usługi medialnej są podejmowane na terytorium innego państwa członkowskiego Unii Europejskiej.

3. Za ustanowionego na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej uważa się także dostawcę usługi medialnej, jeżeli istotna część osób zatrudnionych na podstawie stosunku pracy lub umowy cywilnoprawnej przy świadczeniu usługi medialnej działa na jej terytorium oraz dostawca ten:

1) ma swoją siedzibę na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej, a decyzje redakcyjne dotyczące usługi medialnej są podejmowane w państwie niebędącym państwem członkowskim Unii Europejskiej, albo

2) ma swoją siedzibę w państwie niebędącym państwem członkowskim Unii Europejskiej, a decyzje redakcyjne dotyczące usługi medialnej są podejmowane na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej.

4. Ustawę stosuje się także do dostawcy usługi medialnej, który:

1) korzysta ze stacji dosyłowej do satelity zlokalizowanej na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej albo

2) nie korzysta z tej stacji, ale korzysta z łącza satelitarnego należącego do Rzeczypospolitej Polskiej

– mimo że nie odpowiada on warunkom określonym w ust. 2 i 3 i nie został uznany za dostawcę usługi medialnej ustanowionego w państwie członkowskim Unii Europejskiej na podstawie przepisów prawa tego państwa odpowiadających warunkom określonym w ust. 2 i 3.” Do art. 2 ustawy dodano nowy ust. 1a, który stanowi, iż „prawo udostępniania publicznego audiowizualnych usług medialnych na żądanie przysługuje osobom fizycznym, osobom prawnym i osobowym spółkom handlowym, które uzyskały wpis do wykazu takich usług”. Wpis prowadzi „Krajowa Rada Tego i Owego” jak przez lata pisali z przekąsem na łamach Wprost Panowie Mazurek i Zalewski, dopóki ich stamtąd nie wyrzucili. Nowy art. 4 ustawy stanowi, że „usługą medialną jest usługa w postaci programu albo audiowizualnej usługi medialnej na żądanie, za którą odpowiedzialność redakcyjną ponosi jej dostawca i której podstawowym zadaniem jest dostarczenie przez sieci telekomunikacyjne ogółowi odbiorców audycji, w celach informacyjnych, rozrywkowych lub edukacyjnych; usługą medialną jest także przekaz handlowy”. Ma się rozumieć, że jak przedstawiciel handlowy THULE (przyszedł mi do głowy ten przykład boi przed wyjazdem na narty oglądałem prezentację) chciałby na swojej stronie internetowej zamieścić audiowizualny pokaz montażu nowego rodzaju łańcucha śniegowego to się musi zarejestrować w Krajowej Radzie? Bardzo ciekawy intelektualnie jest nowy art. 3a ustawy, który stanowi, iż „dostawcy usług medialnych, mając na względzie realizację obowiązków określonych w ustawie, w szczególności w art. 14a, art. 16b ust. 3a, art. 18a, art. 20d i art. 20e, mogą tworzyć i przystępować do kodeksów dobrych praktyk w rozumieniu ustawy z dnia 23 sierpnia 2007 r. o przeciwdziałaniu nieuczciwym praktykom rynkowym (Dz. U. Nr 171, poz. 1206).” Ciekawe, czy gdyby ustawodawca na to nie pozwolił, to „dostawcy” nie mogliby „przystępować” do takich „kodeksów dobrych praktyk”??? Na tych, którzy „naruszą obowiązki” wynikające z ustawy Przewodniczący Krajowej Rady będzie mógł nałożyć karę w wysokości 10% przychodów. Nie jest jasne przychodów z czego? Jakby przyszedł mi do głowy pomysł godzący w bezpieczeństwo publiczne nagrywania tego co piszę i udostępniania w wersji video bez zarejestrowania się w Krajowej Radzie, to mi dosolą karę z przychodów z bloga, czy z kancelarii adwokackiej? No bo w pierwszym przypadku 10% od „0” równa się „0”. Ale najważniejsze jest nie to, co „Wysoka Izba” raczyła uchwalić prawie jednogłośnie. Najważniejsze jest uzasadnienie! Pani Poseł Śledzińska Katarasińska powiedziała: „Skończył się czas bałaganu i bezhołowia”.

http://orka2.sejm.gov.pl/StenoInter6.nsf/0/FE722D9A9A657C87C1257849004099BD/$file/86_a_ksiazka.pdf

NO! Jak powiadał Nikodem Dyzma. NO! Greps jakby zgrany. O „bałaganie i bezhołowiu” mówił już Pan Prezes Rady Ministrów podczas dyskusji w Sejmie w dniu 4 sierpnia 2010 roku składając „Wysokiej Izbie” informację na temat stanu finansów państwa:

http://orka2.sejm.gov.pl/StenoInter6.nsf/0/C8892A3BA1916378C12577760050A2FF/$file/72_a_ksiazka.pdf

Za ustawą głosowało 419 Posłów. Z wszystkich klubów parlamentarnych, którzy za trzy tygodnie będą sobie skakali do oczu w sprawie krzyża i katastrofy. Są jednak sprawy dla dobra publicznego tak istotne, że potrafią połączyć wszystkich ponad jakimikolwiek podziałami. Jedną z nich jest walka z wszelkimi przejawami „bezhołowia”. A już zwłaszcza w Internecie! Gwiazdowski

Komisja Europejska ma wątpliwości do planu Rostowskiego

1. Wprawdzie nie ma jeszcze oficjalnego stanowiska Komisji Europejskiej do planu oszczędności jaki ponad 2 tygodnie temu do Brukseli wysłał Minister Rostowski ale są już nieoficjalne informacje o wstępnej ocenie propozycji, przedłożonych przez nasz kraj. Komisja ma poważne wątpliwości do realności przedstawionych przez Ministra Rostowskiego posunięć i twierdzi, że pozwolą one na redukcję deficytu finansów publicznych ale tylko do poziomu 3, 75% PKB, a więc są przynajmniej o 0,8 % PKB za małe aby sprowadzić ten deficyt poniżej 3% PKB. Chodzi więc o kwotę w wysokości 12 mld zł , której będzie brakowało aby wypełnić zobowiązania wobec Unii.

2. Minister Finansów zaproponował przynajmniej na papierze podwyżki obciążeń podatkowych i cięcia wydatków zarówno w roku 2011 jak i w 2012. W roku 2011 to zmniejszenie deficytu ma wynikać z ograniczenia przekazywania składek do OFE (0,72% PKB )od 1 maja, zastosowania reguły wydatkowej(0,53% PKB), podwyżki VAT ( 0,38%PKB), ograniczenia pomostówek (0,37%PKB), niższych wydatków Funduszu Pracy (0,28% PKB), likwidacji odliczeń VAT dla samochodów z kratką (0,08%PKB),obniżenia zasiłku pogrzebowego(0,06%PKB), zniesienia ulg w akcyzie na biokomponenty (0,06%PKB), zamrożenia progów w podatku PIT (0,05%PKB), podwyższenia akcyzy na papierosy (0,02% PKB) i ograniczenia kosztów obsługi długu (0,02%PKB). W roku 2012 na zmniejszenie deficytu ma się złożyć (reguła wydatkowa (0,63%PKB), ograniczenie składek przekazywanych do OFE (0,42%PKB), reguła ograniczająca dług w samorządach (0,4%PKB), ograniczenie pomostówek (0,39%PKB), efekt wyższych dochodów z CIT (0,25% PKB), zamrożenie progów w podatku PIT (0,05% PKB), ograniczenie kosztów obsługi długu (0,04%PKB), zniesienie ulgi w akcyzie na biokomponenty (0,04%PKB), podwyższenie akcyzy na papierosy(0,02%PKB) i kolejne obniżenie zasiłku pogrzebowego (0,01%PKB). W sumie wszystkie te dodatkowe wpływy i oszczędności mają wynieść około 4,7% PKB. Pozostała kwota oszczędności w wysokości w wysokości przynajmniej 0,2%PKB ma wynikać z wyższego wzrostu gospodarczego i w konsekwencji wyższych wpływów podatkowych.

3. Tyle tylko, że pojawiają się coraz większe wątpliwości czy te dodatkowe dochody podatkowe uda się osiągnąć. Pokazuje to dobitnie sytuacja z wpływami podatkowymi w roku 2010. W budżecie 2010 roku zaplanowano bowiem wzrost PKB na poziomie 1,7%PKB, a wzrost ten ostatecznie wyniósł 3,8%PKB czyli był ponad 2 razy wyższy. Wpływy z podatku CIT jednak wyższe nie były, co dobitnie pokazuje, że wpisywanie takich dodatkowych dochodów jest po prostu oszukiwaniem samego siebie Trzeba jeszcze przypomnieć Ministrowi Rostowskiemu, że nie wiadomo z jakiego poziomu obniża deficyt finansów publicznych. On twierdzi, że z poziomu 7,9%PKB, wielu ekonomistów, że z poziomu 8,5% PKB. Ta rozbieżność prawdopodobnie wynika z manipulowania przez ministra wpływami i wydatkami budżetowymi w grudniu 2010 co spowodowało zaniżenie deficytu o kwotę od 5-10 mld zł. Bruksela zapewne te machinacje zauważy i w ostatecznej ocenie polskich propozycji te wątpliwości także się pojawią.

4. Papier jest cierpliwy i wszystko przyjmie, tak myślał Rostowski wypisując te wszystkie dodatkowe wpływy i cięcia wydatków. Tyle tylko, że Komisja Europejska to doskonale wie i zdaje sobie sprawę, że przynajmniej niektóre posunięcia Rostowski będzie musiał przeprowadzić przez Parlament w trakcie kampanii wyborczej co może być okazać się trudne do realizacji. W ciągu najbliższego miesiąca pojawi się oficjalny komunikat KE oceniający polskie propozycje. Wtedy będą już także znane dane Eurostatu dotyczące wysokości deficytu sektora finansów publicznych i długu publicznego na koniec 2010 roku. I będą one znacznie wyższe od tych ,które wykazuje Minister Rostowski.

Zbigniew Kuźmiuk

Rząd, który nie zachwyca Dróg nie będzie tyle, ile pan obiecywał, dług rośnie zastraszająco, w Europie grozi nam miejsce w grupie „drugiej prędkości”, państwo nie radzi sobie w trudnych sytuacjach – wylicza Igor Janke „Boże, ratuj, jak to mnie zachwyca, kiedy mnie nie zachwyca?" – krzyknął uczeń Gałkiewicz, kiedy profesor Bladaczka kazał mu się entuzjazmować poezją Słowackiego. W sobotniej „Gazecie Wyborczej" Donald Tusk każe mi się zachwycać „głębokimi reformami" rządu. Wiem, że bluźnię, porównując dzieła rządu do dzieł Słowackiego, ale czuję, że premier stoi nade mną jak Gombrowiczowski profesor Bladaczka i mówi, że jednak powinienem się zachwycać. A ja mogę odpowiedzieć tylko jak Gałkiewicz: „Słowo honoru, nikogo nie zachwyca!".

Z zatkanym nosem Panie premierze, dzieła pańskiego rządu nie zachwycają nawet najbardziej zagorzałych pańskich zwolenników. Ci, którzy pana po ludzku lubią, albo śmiertelnie nie cierpią pańskiego przeciwnika przekonują, żeby trwać przy pana rządzie z zatkanymi nosami. Ten argument jest przynajmniej zrozumiały i racjonalny, jeśli ktoś uznaje inne rozwiązanie niż rząd PO – PSL za śmiertelne zagrożenie. Lepszy swój, nam przyjazny i niezagrażający niż ten, który nasze interesy może naruszyć. W Polsce są ludzie, którzy się boją Jarosława Kaczyńskiego, bo naruszył ich interesy, są tacy, którzy nie znoszą go z powodów estetycznych, a są i tacy, którzy nie akceptują jego polityki. I uznają, że rząd Donalda Tuska to „mniejsze zło". Ale nikt z nich nie próbuje mnie jednak przekonać, że to, co zrobił Tusk przez ponad trzy lata, ma zachwycać. Przeczytałem pański długi artykuł. I słowo honoru, dalej nie zachwyca. Po ponad trzech latach działania, mając do dyspozycji kilkunastu ministrów, potężny aparat państwa, armie urzędników, ogromne środki unijne, każdy z pomocą pijarowców mógłby napisać trzystronicowy artykuł, w którym wymieniłby to, co zrobił. Ale czy zmieniło to jakoś nasz kraj? Czy przybliżyło nas – choć trochę, jak pan twierdzi – do wymarzonej europejskiej normalności?

Same stadiony Pieniędzy wydajemy sporo. Ale czy jest w tym jakaś myśl i porządek? Zastanawiam się nad tym, zwłaszcza kiedy stoję w korku w centrum Warszawy i widzę dwa wielkie stadiony. Liczę wtedy w głowie te miliony, które idą na ich budowę. Liczę też mecze i imprezy sportowe, które będą się tu odbywać i doliczyć się nie mogę, jak to się dzieje, że stać nas na budowę dwóch stadionów obok siebie. Dlaczego nie mógł powstać jeden, na którym grałyby i narodowa reprezentacja, i Legia, i Polonia, i Gwardia. I jeszcze na którym można by organizować koncerty. A to zaledwie drobny przykład. Pisze pan, że jesteśmy wielkim palcem budowy. To prawda. Tylko że te budowy nie rozpoczęły się jednego dnia po wyborach 2007 roku. Natomiast pamiętam doskonale, jakie plany pan i pańscy ludzie nam przedstawiali. Ile miało powstać autostrad, dróg szybkich i wolniejszych. I – o tym pan nie napisał – powstanie ich o wiele mniej, niż zapowiadaliście. Z wielkiej cywilizacyjnej zmiany, jaką miało nam przynieść Euro 2012, pozostaną wyłącznie stadiony. No, może jeszcze umyty Dworzec Centralny w Warszawie. To fajnie, ale dalibóg, niech pan nie oczekuje, że to będzie mnie zachwycać. Niedawno miałem okazję doświadczyć, co znaczy „jedno okienko". Na szczęście sam pan przyznał, że to porażka. Podpowiem: to katastrofa, bo po wielkiej akcji i wydaniu nie wiem jak dużych pieniędzy, jest gorzej niż było. Pan zapowiada, że przedsiębiorcy wkrótce odczują zmiany. Ale to oni właśnie każdego tygodnia piszą oświadczenia w tej sprawie. I to ci przedsiębiorcy, którzy – jestem tego pewien – głosowali na pana.

A dług rośnie Jestem – tak jak pan – zwolennikiem wejścia naszego kraju do strefy euro (tej finansowej). Nie wiem, czy powinniśmy przyjmować wspólną walutę, ale na pewno powinniśmy być w stanie ją przyjąć. Zapytam więc, co zrobiliśmy, aby ten cel osiągnąć? Może pan podać datę, kiedy będziemy na to gotowi? Albo nie, proszę tego nie robić, bo wiem, że jakąkolwiek datę pan poda, będzie ona nie do zweryfikowania. W tej sprawie pański rząd nie zrobił prawie nic, poza gadaniem. Tylko okłamał pan mnie i wielu innych, kiedy w 2008 roku musiał pan w Krynicy w czasie Forum ekonomicznego coś efektownego powiedzieć. I powiedział pan. Pewnie jakiś pijarowiec podpowiedział panu datę, pan ją podał, wszyscy się zachwycili. Nawet nie skonsultował jej pan tego ze swoim ministrem finansów.

W sprawie OFE bliżej mi do poglądów Krzysztofa Rybińskiego i Leszka Balcerowicza, ale to kwestia poglądów. Bardziej martwi mnie więc nie to, że pan ma inny pogląd. Martwi mnie, że nie chce pan reformować OFE, bo tak będzie lepiej dla naszego systemu emerytalnego – dla mojej emerytury za 20 czy 30 lat, ale dlatego, że trzeba ratować nasz budżet. Ponieważ pański rząd nie uporządkował finansów – podobnie jak poprzednicy, zgoda – teraz musi robić fikcyjne ruchy, żeby na papierze zmniejszyć deficyt. I to jest dramat. Bo dług narasta i będziemy go spłacać wszyscy. Pan także, bo zapewne – czego życzę szczerze i serdecznie – będzie pan żył długo i na własnej skórze odczuje pan skutki własnej pasywnej polityki.

Niesprawne państwo Pisze pan wiele o normalności, którą chciał pan nam zapewnić. Też marzę, by żyć w normalnym państwie. Takim, które traktuje mnie poważnie. W którym, gdy premier mówi, że chce byśmy dokonali skoku technologicznego, to ten skok przygotowuje i próbuje go wykonać. Pamiętam, jak pan obiecywał, że każdy biedny uczeń dostanie laptopa od państwa. Pomijam, że sam pomysł był absurdalny, bo po co wydawać pieniądze na sprzęt, który nie wiadomo do czego będzie służył. Bez przygotowania, wyszkolenia armii ludzi, bez infrastruktury. To był piękny pomysł na sprawienie dużej frajdy firmie, która wygra przetarg na rozdawanie laptopów. Ale słowo się rzekło. Co z tymi laptopami? Czy komuś wręczył pan choćby jeden, panie premierze? A może zrozumiał pan, że to było głupie i rząd zorganizował wielką akcję edukacyjną dla nauczycieli, jak wykorzystać Internet? Nie słyszałem. Normalne państwo to takie, w którym, gdy dzieją się nieprawości, funkcjonariusze państwowi stają na głowie, by przywrócić porządek, a winnych ukarać. U nas państwo staje na głowie, by afery schować pod dywan. Co pan zrobił w celu wyjaśnienia afery hazardowej? Jak zachowywali się przedstawiciele pańskiej partii w komisji śledczej? Normalne, sprawne, silne państwo jest nam potrzebne także po to, by radzić sobie w sytuacjach ekstremalnych. Takich jak: powódź, trzęsienie ziemi czy inne katastrofy. Niestety, doświadczyliśmy tragicznej katastrofy. Owszem, pogrzeby zostały zorganizowanie sprawnie. Przejęcie władzy też. Nawet sprawniej, niż można było się spodziewać. Ale już wyjaśnianie przyczyn katastrofy smoleńskiej, całkowita uległość wobec Rosjan, skandal, który przez wiele tygodni dział się w miejscu katastrofy, gdzie każdy mógł wejść, a wrak został beztrosko pocięty na kawałki – to jest wielka pańska porażka oraz państwa polskiego. Sam pan to odczuł na własnej skórze, kiedy Tatiana Anodina zakpiła sobie z ofiar katastrofy, z pana i z nas wszystkich. O tym jednak pan w swym tekście nie pisze. Pisze pan za to, jak dbał o bezpieczeństwo energetyczne, o budowę terminalu LNG w Świnoujściu. Ale już nie wspomina pan, że prace nad terminalem niemal na rok zostały wstrzymane. Że gazociąg północny utrudni dostęp do terminalu. Że podpisaliśmy niekorzystną, wieloletnią umowę gazową z Rosją. W sprawie bezpieczeństwa energetycznego pański rząd nie zrobił tego, co trzeba.

Coś się udało Panie premierze, chętnie bym się pozachwycał. Parę spraw faktycznie panu wyszło. Orliki to był dobry pomysł, nawet jeśli w niektórych samorządach zdarzają się nadużycia. Najbardziej chwalę pana za przepchnięcie reformy emerytur pomostowych. To był trudny projekt i potrzebny. Również projekt komercjalizacji szpitali uważam za dobry i źle się stało, że śp. prezydent Lech Kaczyński go zawetował. Bardzo się cieszę, że kiedy przyszedł kryzys, razem z ministrem Jackiem Rostowskim nie zachwyciliście się pomysłami Baracka Obamy i paru innych przywódców, którzy postanowili sztucznie pompować pieniądze w gospodarkę. Pamiętam, że namawiała was do tego opozycja. Cieszę się, że nie wyrzucił pan naszych pieniędzy w błoto. Nie przekona mnie pan jednak, że to tylko działania pańskiego rządu sprawiły, iż przez kryzys przeszliśmy niemal suchą stopą. To w dużej mierze zasługa polskich firm, które nie zdążyły zastosować zabójczych narzędzi finansowych, które utopiły wielu światowych graczy. Ale część zasług jest po pańskiej stronie, zgoda.

Gdzie ten cud A jednak na ponad trzy lata pracy rządu, to bardzo mało. Zwłaszcza że, o ile pamiętam, obiecywał pan cud. Dróg nie będzie tyle, ile pan obiecywał, dług rośnie zastraszająco, w Europie grozi nam miejsce w grupie „drugiej prędkości", państwo nie radzi sobie w trudnych sytuacjach. Nie mam poczucia, by za mną stało silne państwo. Do europejskiej normalności ciągle nam daleko. Chyba nawet dalej niż 3,5 roku temu, kiedy stanął pan na czele gabinetu. Panie premierze, pański rząd, pomimo moich najlepszych chęci, bardzo mnie nie zachwyca. Igor Janke

Walcem po wrażliwości Na filmie widzimy, jak 10 marca przed Pałacem Prezydenckim nadzorowani przez straż miejską robotnicy gaszą płonące znicze. Nie jakieś tam pojedyncze, które nie zdążyły się dopalić. Gaszą i wyrzucają do śmieciarki. Opublikowany na portalu Niezależna.pl film robi wstrząsające wrażenie. Nie tylko na wyznawcach smoleńskiego mitu. I nawet nie tylko na tych, którzy tego mitu nie wyznają, ale którym bliżej było do śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego niż do aktualnie rządzących. Także na tych, którzy w polsko-polskiej wojnie zajmowali i zajmują stanowisko bliższe Platformie Obywatelskiej niż Prawu i Sprawiedliwości, ale których ta wojna nie wyprała (jeszcze?) z resztek wrażliwości. Wrażliwości, którą można nazwać inteligencką lub po prostu ludzką. Widzimy oto

(http://www.youtube.com/watch?v=Zvb47wLbn10),

jak wieczorem 10 marca przed Pałacem Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie nadzorowani przez straż miejską robotnicy gaszą płonące znicze. Nie jakieś tam pojedyncze, które nie zdążyły się dopalić w gąszczu naturalnie zgasłych. Po prostu likwidują morze płonących zniczy, częściowo zresztą ustawionych w kształt kotwicy Polski Walczącej. Gaszą i wyrzucają do śmieciarki. Podobny los spotyka na końcu wieniec z fotografią pary prezydenckiej. „To są śmieci” – mówi funkcjonariusz straży miejskiej. Czyni się to na oczach protestujących ludzi. Smętne miny wykonujących czarną robotę, którzy wyraźnie są nie w sosie, bo po ludzku jest im przykro, kontrastują z zachowaniem panów strażników. Tym jest fajnie, bo nienawidzą. Ich zachowanie, podobnie jak decyzję tych, którzy wydali im taki rozkaz, to przesłanie o treści: „Mówiliśmy, że 10 kwietnia to wspólna tragedia, ale to takie tam gadanie dla głupich. Tak naprawdę to dla nas nie była żadna tragedia. Fajnie się stało, że paru obrzydliwych pisiorów gryzie ziemię. A tych, którzy uważają inaczej, sprowadzamy i będziemy sprowadzać do roli intruzów. Będziemy walcem jeździć po ich wrażliwości. Zgasimy ją jak te znicze i wrzucimy do śmieciarki, niech jedzie na zwałkę”. Przesada? To po prostu przypadek, czyjaś głupota albo nadgorliwość? Może. Ale jeśli w najbliższych dniach nie usłyszymy, że ktoś poniesie konsekwencje za zniczową akcję, to ci wszyscy, którzy poczuli się nią obrażeni, będą mieli całkowite prawo uznać, że najwyższe władze państwa podpisały się pod tą interpretacją. I, niestety, nikogo to nie zdziwi. Skwieciński

„Wyborcza”, znicze i nowy poziom naszej głupoty Autorski przegląd prasy Krystyna Naszkowska, poważna dziennikarka z „Gazety Wyborczej”, zarzuciła dziś Piotrowi Skwiecińskiemu „głupotę i złą wolę”, którą wykazał we wczorajszym tekście w „Rzeczpospolitej” „Walcem po wrażliwości”. Dodała, że wyznaczył jej „nowy poziom” Głupoty i złej woli. Nie będę złośliwie polemizował, jaki poziom wyznaczają takie argumenty Krystyny Naszkowskiej, ale odniosę się do meritum. Przypomnę, co napisał Skwieciński: „Opublikowany na portalu Niezależna.pl film robi wstrząsające wrażenie. Nie tylko na wyznawcach smoleńskiego mitu. I nawet nie tylko na tych, którzy tego mitu nie wyznają, ale którym bliżej było do śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego niż do aktualnie rządzących. Także na tych, którzy w polsko-polskiej wojnie zajmowali i zajmują stanowisko bliższe Platformie Obywatelskiej niż Prawu i Sprawiedliwości, ale których ta wojna nie wyprała (jeszcze?) z resztek wrażliwości. Wrażliwości, którą można nazwać inteligencką lub po prostu ludzką. Widzimy oto, jak wieczorem 10 marca przed Pałacem Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie nadzorowani przez straż miejską robotnicy gaszą płonące znicze. Nie jakieś tam pojedyncze, które nie zdążyły się dopalić w gąszczu naturalnie zgasłych. Po prostu likwidują morze płonących zniczy, częściowo zresztą ustawionych w kształt kotwicy Polski Walczącej. Gaszą i wyrzucają do śmieciarki. Podobny los spotyka na końcu wieniec z fotografią pary prezydenckiej. „To są śmieci” – mówi funkcjonariusz straży miejskiej”. Co pisze Naszkowska:. „(Film) robi rzeczywiście wrażenie, bo jest to film smutny. Przypomina o tragedii, która Polakami wstrząsnęła. Samo gaszenie i uprzątanie zniczy też kojarzy się z czymś nieodwracalnym. Na filmie widać, że pracownicy służb porządkowych, którzy sprzątają znicze, zdają sobie sprawę z tej smutnej rocznicy – są poważni i milczący. Poważni i spokojni są też miejscy strażnicy nadzorujący ich pracę. Wszyscy zachowują się dokładnie tak, jak powinni w takich okolicznościach”. Wszystko jest więc zdaniem Naszkowskiej OK. To, że służby gaszą i wrzucają do worków znicze jest w porządku – tak należy się zachować, to należy robić. A Skwieciński widząc to inaczej prezentuje nowy poziom głupoty i złej woli. Wynika z tego, że ja prezentuje jeszcze gorszy poziom. Napisałem bowiem wczoraj na swoim blogu w Salonie24, że w naszej kulturze zbieranie palących się zniczy, kwiatów jest czynem barbarzyńskim. Cóż jest złego w zapalaniu świeczek przez Pałacem Prezydenckim, w którym urzędował Lech Kaczyński? To naprawdę zagraża czyjemuś bezpieczeństwu? Pamiętam, że nawet komuniści w latach 80. mieli opory, by sprzątać krzyż z kwiatów ułożony na Krakowskim Przedmieściu. Teraz rządzący Warszawą tych oporów nie mieli. Doprawdy nie mogę zrozumieć, jaki był powód gaszenia zniczy i wyrzucania ich do śmieci? Czy naprawdę chodziło tylko o zachowanie porządku? Czy pod ambasadą Japonii, gdzie Polacy przychodzą wyrazić solidarność i współczucie z ofiarami tragedii też wyrzuca się palące znicze na śmieci? Czy we wszystkich innych miejscach, gdzie ludzie zapalają znicze, a robią to nie tylko na grobach, by uczcić zwykle tragicznie zmarłych, władze miasta dbają tak bardzo o czystość chodników? Czy stawianie tych pytań naprawdę świadczy o głupocie i złej woli czy może o zwykłej, ludzkiej wrażliwości? Janke

Dziecko na kolanach, rozładowana strzelba mundurowego. Czy to może być obława na kopaczy? Kompleks budynków na wzgórzu? Czy to okolice Treblinki? Od redakcji Najpierw był reportaż sprzed trzech lat „Gorączka złota w Treblince”. Marcin Kowalski i Piotr Głuchowski, reporterzy „Dużego Formatu” „Gazety” opisali przykłady rabowania przez mieszkańców wsi masowych grobów pomordowanych Żydów. Zilustrowali to fotografią. Podpis brzmiał tak: „To nie jest zdjęcie ze żniw. Kopacze z Wólki Okrąglik i sąsiednich wsi pozują do wspólnej fotografii z milicjantami, którzy zatrzymali ich na gorącym uczynku. W chłopskich kieszeniach były złote pierścionki i żydowskie zęby. U stóp siedzących ułożone czaszki i piszczele zagazowanych”. Reporterzy dostali zdjęcie od Tadeusza Kiryluka, byłego kierownika Muzeum Męczeństwa Żydów w Treblince. Kiryluk powiedział reporterom, że zdjęcie przedstawia „kopaczy” złapanych przez milicję w dużej akcji, krótko po wojnie”. Zdjęcie stało się inspiracją dla Jana Tomasza Grossa, który umieścił reprodukcję na obwolucie swojej książki eseju „Złote żniwa” (trafiła do księgarń w czwartek). Gross uznaje, że dziennikarze „Dużego Formatu” mają rację, a zdjęcie stało się katalizatorem jego historii o hienach rabujących masowe groby. Tropem zdjęcia poszli też Michał Majewski i Paweł Reszka, reporterzy „Rzeczpospolitej”. W tekstach „Zagadka starego zdjęcia” i „Tajemnica zdjęcia z Treblinki” sugerują dwie wersje. Przytaczają wypowiedź Kiryluka, który mówi im co innego, niż reporterom „Dużego Formatu”. Że na zdjęciu są ludzie porządkujący teren. Dziennikarze „Rz” wykluczają, że zdjęcie przedstawia „kopaczy” złapanych w czasie tej obławy, którą opisali Kowalski z Głuchowskim: miała ona miejsce w marcu, a zdjęcie zrobiono najwyraźniej latem. W kolejnej publikacji Majewski i Reszka dochodzą do wniosku, że zdjęcie nie musiało zostać wykonane w Treblince i nie musi przedstawiać obławy na „kopaczy”. Gross w swoim eseju opowiada się za ustaleniami Kowalskiego i Głuchowskiego. Uważa, że za twierdzeniami „Rzeczpospolitej” „nie przemawiają żadne dowody materialne”.

BEZ STRESU Na ekranie komputera powiększam kilkakrotnie "materialny dowód". Centymetr po centymetrze oglądam to, co już znane, opisane. Co najmniej 42 postaci ubrane w codzienne stroje. Kobiety w luźnych, długich spódnicach, chusty na głowie, mężczyźni w koszulach, czapkach z daszkami. Pierwszy rząd siedzi lub klęczy, kilka osób bosych. Stojący podpierają się na łopatach Z lewej strony ośmiu żołnierzy lub milicjantów. Zbici w gromadkę, tylko jeden na skraju fotografii jakby zatrzymał się w pół kroku przed innymi, tachając przed sobą karabin maszynowy. Za plecami cywilów stoi dwóch mundurowych. Jeden ma przekrzywioną czapkę. Luz towarzyszący bohaterom zdjęcia wydaje się oczywisty. Ledwie kilkanaście osób patrzy w kierunku aparatu, reszta zajęta pogawędkami. Kilku cywili z prawej uśmiecha się do środka, kilku w środku patrzy na kobiety z prawej. Jeden z mężczyzn przyklęknął, trzymając niedbale łopatę, jakby w trakcie pogawędki z kobietą w kraciastej chuście. Doktor Sławomir Sikora, antropolog wizualny, który zajmuje się analizą historycznych zdjęć, nie chce niczego rozstrzygać. Przyznaje: - Grupa ludzi nie wydaje się szczególnie zestresowana, schwytana na gorącym uczynku. To samo mówi Joanna Bartuszek, etnografka, autorka książki o fotografii chłopskiej: - Moje wrażenie jest takie, że grupa chłopów porządkuje teren lub ekshumuje szczątki pod nadzorem mundurowych. I obydwoje dodają, że trudno o pewne wnioski, gdy nie zna się kontekstu zdjęcia.

Trzy szczegóły

Powiększam zdjęcie dziesięciokrotnie, by wychwycić to, co było niewidoczne.

1. Co najmniej cztery osoby ubrane po cywilnemu, stojące z lewej strony fotografii, nie patrzą w obiektyw, lecz w swoją lewą stronę. Dwie postacie z prawej patrzą w swoją prawą stronę. Podobnie dwie siedzące kobiety odwracają głowy do tyłu. Dwaj z prawej są rozbawieni, wyraźnie się uśmiechają. Co odwraca ich uwagę? Dlaczego nie są skupieni na fotografie? Co ich bawi? Rysuję na zdjęciu linie przedłużające ich spojrzenia. Wszystkie przecinają się w jednym miejscu. Co tam jest? Powiększam ten fragment na wydruku. Znowu lupa. To czapka, w zasadzie kaszkiet. Nie, kaszkiecik. Między kilkoma kobietami siedzącymi w pierwszym rzędzie wyłania się po prostu postać jakby siedząca na kolanach kobiety chyba przytrzymującej postać ramieniem. Bartuszek: - Ta główka w kaszkiecie jest mniejsza od pozostałych. Można przyjąć, że to dziecko. Zatem ludzie ci mogli być rozbawieni zachowaniem dziecka. Czy "kopacze" plądrujący groby, profanujący zwłoki, mogli przyjść w z dzieckiem? Bawić się jego obecnością pod lufami mundurowych?

2. Przyglądam się tym lufom. Mundurowy, pierwszy z lewej, ma karabin, na którym błyszczy magazynek w kształcie talerza. Ale taki rkm nie był rzadkością w tamtym okresie. W wielu książkach historycznych, choćby o losach 6. Wileńskiej Brygady AK, znajduję zdjęcia wojskowych z takimi karabinami. Broń, wyraźną, ma jeszcze drugi mundurowy z lewej. Przewiesił ją sobie przez ramię. Spod łokcia wystaje kolba skierowana w dół. Za plecami musi być lufa. Powiększam. Ekran komputera nie jest dokładny. Sprawdzam na wydruku. Lupa do ręki. Gdzie jest lufa? Nie ma. Nie wystaje zza pleców. Pod łokciem mundurowego widzę jakby jej mały fragment. Ale idzie pod dużym kątem wobec kolby, a to znaczy, że strzelba jest w pozycji złamanej. Co to oznacza, wyjaśnia mi Krzysztof Lompert, instruktor Polskiego Związku Łowieckiego w Poznaniu, któremu podsyłam zdjęcie w wysokiej rozdzielczości. Pytam łowczego, bo to jedyne służby, które współcześnie w Polsce używają strzelb: - Broń w takim ułożeniu nie jest zdolna do strzału. Jeśli lufa skierowana jest do góry, to znaczy, że nie ma w niej amunicji, boby wypadła. Bo, jak wyjaśnia Lompert, broń przełamuje się, by nikomu nie wyrządzić krzywdy. Gdyby mundurowi złapali rabusiów, dbaliby o gotowość do strzału.

3. Przy powiększeniu, za plecami pierwszego z lewej mundurowego, na horyzoncie wyłania się jakby wypukłość. Na wzgórzu? By utwierdzić się w domysłach, drukuję zdjęcie w formacie w wysokiej rozdzielczości, jak poprzednio w profesjonalnym zakładzie. Mocno oświetlam. Znów lupa. Wypukłość to co najmniej dwa budynki z elewacją jaśniejszą od dachów. Powiększam tylko ten fragment i drukuję. Już bez lupy widzę, że budynek wyższy stoi frontem do płaszczyzny fotografii, a drugi, nieco niższy, przylega do niego. Gdyby spojrzeć z góry, utworzą kompleks w kształcie litery T. Na powiększeniu widać też, że do jasnych budynków przylega coś ciemnego. Drzewa? Może ciemniejsze budynki? Na dużym wydruku dostrzegam jeszcze inne zabudowania. Z prawej od budynków T z lasu wyłania się szpic podobny do kościelnej wieży. Pod nim, ale już niedaleko od miejsca zrobienia zdjęcia, może kilkadziesiąt metrów, widać jakby długie ogrodzenie. I jeszcze nietypowy pagórek, bardzo wysoki, być może nienaturalny. Konsultuję to z Jerzym Nogalem, fotoedytorem "Gazety Wyborczej". Ma wątpliwości, czy wieża nie jest aby smukłym drzewem, ogrodzenie - zabrudzeniem na zdjęciu, a pagórek - zbitką drzew. A budynek w kształcie T? Taaak. Choć może to sugestia? Pytam jeszcze Mariusza Foreckiego, znanego fotoreportera. Ogląda fotografię:- Mogą to być jakieś zabudowania, ale zdjęcie nie jest zbyt czytelne - mówi. Dziecko wśród dorosłych budzi wątpliwość, czy to hieny grobowe. Mundurowy z odbezpieczoną bronią nie może trzymać ludzi na muszce. Więcej nie da się jednak o tych wątpliwościach powiedzieć. Ale charakterystyczne budynki - jeśli to budynki - mogą pozwolić odpowiedzieć na pytanie, gdzie zdjęcie zostało zrobione.

Twarze nadal anonimowe Zjawiam się w Treblince na początku lutego. Przez media przetacza się debata o "kopaczach", bo dziennikarze jeszcze przed drukiem poznali tekst eseju Grossa. Zdjęcie jest już tak sławne, że Edward Kopówka, kierownik Muzeum Zagłady, trzyma oryginał pod kluczem. Kopówka też chciał zbadać, czy zdjęcie pochodzi z Treblinki. Dał ogłoszenie w lokalnej prasie z powiększonymi twarzami bohaterów i apelem, by zgłaszali się świadkowie. Przyszedł tylko jeden mail, że to zdjęcie z Treblinki, ale bez konkretów."Gazeta" również opublikowała ogłoszenia w prasie podlaskiej. Z powiększonym zdjęciem i prośbą o kontakt. Odpowiedziało kilkanaście osób. W większości ciekawych, co udało nam się ustalić. Jedna z kobiet twierdziła, że na zdjęciu jest jej syn, w mundurze. Ale urodził się w 1956 r. A zdjęcie nie może pochodzić aż z lat 70. Inna kobieta uznała, że na zdjęciu jest jej ojciec. Czwarty z lewej. Upierała się, że w garniturze, bo nie nosił munduru. Ale ten mężczyzna na fotografii stoi na pewno w oficerkach, mundurze i wojskowej furażerce. Innej misji podjęła się pani Mariola, pracownica muzeum w Treblince. - Zła sława wokół zdjęcia pozamykała okolicznych mieszkańców - mówi mi Kopówka - może dlatego nie było odzewu na zdjęcie? Mariola wychowała się w okolicy, może jej zaufają? Z odbitkami powiększonych twarzy ze zdjęcia Mariola chodzi od drzwi do drzwi, rozmawia ze starszymi mieszkańcami. Kopówka miał nadzieję, że może choćby kto z zemsty, zawiści, wskaże sąsiada na zdjęciu, skoro cała Polska mówi, że to "kopacze". Nic. Marioli udaje się tylko wyszarpać od ludzi kilkanaście fotografii z okresu wojny. Postacie stojące na tle domów, zatrzymane przy pracy, ale żadna z fotografii nie wnosi niczego do pytania o tę słynną.

Trzeba spojrzeć z góry... - Jeśli ludzie się nie poznają, to może nie to miejsce? - A jak pan chce to zbadać? - pyta Kopówka. - Na zdjęciu przecież tylko las, piach i kamienie. Rozkładam przed nim reprodukcję powiększoną dziesięciokrotnie. - Znam to na pamięć - mówi. - A to? - pytam. Kopówka jest zaskoczony. Na oryginalnej fotografii 9x6 cm nie mógł tego dostrzec. - Nigdy - mówi - nie zetknąłem się z takimi obiektami w pobliżu obozu. Ani na zdjęciach historycznych, ani współcześnie. - To nie może być zdjęcie z Treblinki - mówi podniecony. Kopówka zna region jak własną kieszeń, być może się nie myli. Ale czuję, że bardzo też chciałby odsunąć od miejsca, w którym żyje i pracuje, fatalną sławę, którą przypisano zdjęciu. Choć Kopówka nie ma wątpliwości, że przypadki hien grobowych są oczywiste i bezdyskusyjne. Czy jednak nie obrażono pamięci ludzi, którzy z hienami nie mają nic wspólnego? Jak sprawdzić, czy budynki na zdjęciu były lub są w Treblince? Czy można choć wykluczyć to miejsce? Próbuję na kilka sposobów.

1. Najmniej dowiedzieć się można o pejzażu wokół Treblinki, stojąc na terenie obozu I lub II. Gdzie nie spojrzeć - lasy, którymi obsadzono teren, jak mówi Kopówka, w latach 50. Z nich nie wyłania się żadne wzgórze lub wzniesienie z budynkami jak na zdjęciu, ale to niczego nie przesądza bo może ich już nie być albo drzewa za wysokie. Kopówka przez kilka dni bada dostępne w muzeum stare zdjęcia okolic obozu. To kilkanaście fotografii znanych mi z internetu, z portali opisujących obozy zagłady na świecie. Nie ma na nich pejzażu podobnego do tego na zdjęciu.

2. Korzystam z cyfrowych map lotniczych Głównego Urzędu Geodezji i Kartografii na stronie Geoportal. Widać tam, że las rozciąga się w pasie co najmniej 6 km od południa po północ. A tylko na tym obszarze poszukuję budynków ze zdjęcia. Dlaczego? To wyjaśnia inny detal na zdjęciu.

3. Cienie. Padają na fotografii wyraźnie z lewej na prawą. I są bardzo krótkie. Wystarczy spojrzeć na spory kamień na pierwszym planie, z lewej. Barbara Bogdańska z Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej w Warszawie objaśnia: Słońce nie mogło padać z zachodu i wschodu, bo cień za krótki. Prawdopodobny jest pas między południowym wschodem a południowym zachodem. Jeśli nałożymy to na mapę Treblinki i okolic, to ludzie na fotografii mogą mieć za plecami tylko kierunki w pasie od południa do północnego wschodu. Zatem w grę wchodzi promień między wioską Rostki na południu od Treblinki i Złotkami na północnym zachodzie. Na tym obszarze musiałyby stać budynki, gdyby zdjęcie wykonano w którymś z dwóch obozów Treblinki. Jeśli budynki były blisko - około kilkuset metrów od miejsca, gdzie zrobiono zdjęcie - to może to być niska zabudowa gospodarcza. Jeśli daleko, nawet 5-6, nawet 10 km, czego nie wyklucza fotoedytor Jerzy Nogal, to muszą mieć kilkanaście metrów wysokości. - Tak wielkich budowli, na miarę klasztornych, na pewno nie było w okolicy Treblinki - zapewnia Kopówka. W miarę duży kościół był w Małkini, na północny wschód od obozu. Ale nawet gdyby ludzie mieli je za plecami, cienie padałyby z zachodu. Oglądam mapy topograficzne GUGiK i współczesne zdjęcia lotnicze. Nie ma tam budynków w kształcie litery T na lekkim wzniesieniu w promieniu 3-5 km od Treblinki. Jest wiele zabudowań okolicznych wsi, ale z poziomic tych map wynika, że są położone niżej niż obóz Treblinki. A budynki na zdjęciu są wyżej lub na tym samym poziomie. Ale to też nie przesądza. Może coś przeoczyłem w gąszczu map? A jeśli tych budynków już nie ma? Jeśli zostały zburzone, a w ich miejscu zasadzono las?

Z różnych ocen wynika, że zdjęcie musiało być wykonane w latach 40. lub 50. W internecie są zdjęcia lotnicze aliantów z okresu wojny, jak choćby National Archives, GX 120, z maja 1944 r. Nie znajduję na nim interesujących mnie budynków, ale nadal niczego nie przesądzam. Jest niewyraźne i obejmuje tylko teren obóz i mały fragment okolicy.

W Centralnym Ośrodku Dokumentacji Geodezyjnej i Kartograficznej zamawiam zatem najstarsze zdjęcia lotnicze, jakimi ośrodek dysponuje. Z 1958 r. To fotografie obejmujące obszar prawie 4 km od obozów Treblinki. Są biało-czarne, ale dobrej jakości. I mam szczęście. Z umieszczonego na nich zegara oraz cieni drzew wynika, że zrobiono je, gdy słońce padało z południowego-wschodu. Na zdjęciach widać, że obszar południowy był wówczas słabiej zalesiony, ale i pozbawiony budynków. Trzy kompleksy zabudowań znajduję na zachód od Treblinki. W jednym domy układają się w T, ale przed nimi jest wiele drzew. Budynki byłyby zatem, patrząc z obozu zagłady, zasłonięte. Nie jestem w stanie rozpoznać innych budowli. Są również za drzewami, zbyt rozproszone, ale mogły inaczej wyglądać, jeśli tajemnicze zdjęcie zrobiono tuż po wojnie. I nie wiem, czy są wystarczająco duże, by były widoczne z 3-4 kilometrów.

...a potem z dołu Postanawiam przejrzeć wszystkie dostępne zdjęcia historyczne Treblinki z okresu wojny i późniejszego. Wbrew oczekiwaniom nie ma ich dużo. Kilkanaście jest w samym muzeum w Treblince. Niczego, jak pisałem, nie wnoszą. Albumem blisko 50 zdjęć dysponuje Żydowski Instytut Historyczny w Warszawie. Przeglądam je wspólnie z Martyną Rusiniak-Karwat, historyczką, autorką pracy "Obóz zagłady Treblinka II w pamięci społecznej (1943-1989)", w której opisała również przypadki rabowania zwłok pomordowanych przez miejscowych. Rusiniak wiele razy oglądała te fotografie. ŻIH ma oryginały zdjęć znanych mi z internetu, jak płonący obóz w Treblince z 1943 r., gdy grupa więźniów wznieciła bunt. Pokazują płaski jak talerz pejzaż wokół obozu. Bez zabudowań. Są też w Instytucie zdjęcia zrobione przez polską komisję wizytacyjną prawdopodobnie w 1944 r. A także fotografie amerykańskiego stowarzyszenia Joint z udziałem organizacji żydowskich i Dawida Kahana, naczelnego rabina Wojska Polskiego, z 1947 r. Ich opisy są jednak niedokładne: - Niektóre zdjęcia są źle podpisane, mylnie wskazują daty - zauważa Rusiniak. - Nie mam stuprocentowej pewności, że niektóre w ogóle wykonano w Treblince. Zdjęcia nr 13 i 36 pokazują szerszą panoramę okolicy i są takiej jakości, że nadają się do porównania. Jeśli wykonano je w Treblince, to piaszczysto-kamienisty grunt oraz zalesienie bardzo podobne jest do tego, jak na naszej tajemniczej fotografii. Pierwsze: z wizyty polskiej komisji z 1944 r., gdzie w prawym rogu zdjęcia widać słabo zarysowane wzniesienie, a na nim stożek przypominający budynek. Ale równie dobrze może to być czubek drzewa. Drugie (z tej samej wizyty): grupa ludzi przygląda się wykopowi, w którym bieleją czaszki i kości. W tle panorama, ale raczej płaska, bez zabudowań. Na zdjęciu z wizyty komisji Joint i organizacji żydowskich pozują 22 osoby cywilne i 7 mundurowych. Jeden z mężczyzn ma rkm, ale inny mundur niż na naszej fotografii. Za ich plecami są chyba jakieś wzniesienia, ale nie da się rozstrzygnąć, bo zasłonięte przez ludzi. Archiwalne zdjęcia z Treblinki można też znaleźć na stronach internetowych, jak www.deathcamps.org dokumentującej obozy zagłady. Ale nie ma wśród nich podobieństw do naszego. Z wyjątkiem gruntu: ten sam piaszczysty, kamienisty, prawie pustynny. Jest jeszcze nagranie Polskiej Kroniki Filmowej z 1957 r. To 45-sekundowy film "Hieny". Lektor Włodzimierz Kmicik czyta: "Dawny obóz zagłady w Treblince jest dziś zaniedbany i zapomniany. W Treblince grasują ludzie hieny. W poszukiwani złota i kosztowności rozkopują groby i przetrząsają prochy spalonych więźniów. (...) Szczątki pomordowanych nie znajdują spokoju nawet po śmierci. Czy nie ma sposobu, aby ukrócić ten rabunek na grobach wielu tysięcy ofiar faszyzmu?". Na nagraniu widać fundamenty budynków obozu w Treblince, leżące na ziemi kości i wykopane dziury w ziemi. Jest również sześć kadrów pokazujących szerszą perspektywę. Nagranie jest dość wyraźne, ale nie widać budynków na wzniesieniu. Obrazów tych jednak nie da się powiększyć bez utraty jakości. Jeśli przyjmiemy, że budynki nie znajdują się w okolicach Treblinki, a na pewno nie było tam dużych obiektów na skalę klasztornych, to gdzie je znajdziemy?

Klasztor nad kaźnią Rosjan... Trzymam się wersji, że zdjęcie wykonano w północno-wschodniej Polsce. Bo jednym ze śladów jest informacja dziennikarzy "Rzeczpospolitej", którzy usiłowali rozszyfrować podpis na odwrocie: "Tad. Krasnodębski. PKS". Zdaniem reporterów, mogło chodzić o kierowcę PKS, który mieszkał w okolicy, w Sokołowie Podlaskim. Kopówka zna Podlasie, także jego architekturę. Siedzimy nad mapami, typując miejsca, gdzie znajdują się duże budowle idące w T. A jakiej są wielkości? Jeśli znajdują się kilka kilometrów od miejsca, gdzie zrobiono zdjęcia, to muszą być wysokie nawet na kilkanaście metrów. Może kościół Trójcy Przenajświętszej i seminarium w Drohiczynie, ok. 60 km na południowy wschód od Treblinki? Budowle w Drohiczynie mają 300 lat. Wysokie na 20 metrów. Budynek kościoła i przylegający do niego niższy Dom Biskupi układają się w kształt T. Ze zdjęć lotniczych wynika, że kościół stoi na wzgórzu. Czy zdjęcie mogło być zrobione, gdy cień był krótki i padał z południowego zachodu? Czy było tam miejsce kaźni, ekshumowane, sfotografowane? To pierwsze muszę sprawdzić na miejscu, przy dobrej pogodzie. Drugie jest pewne szybciej. W Tonkielach k. Drohiczyna, jak wynika z informacji IPN w Białymstoku, Niemcy rozstrzelali 20 tys. radzieckich jeńców, a część zwłok wydobyto po wojnie i zbudowano upamiętniającą mogiłę. Tonkiele oddalone są od klasztoru w Drohiczynie, jak zwą kościół miejscowi, 5 km w linii prostej. Gdy pokazuję powiększone zdjęcie Stanisławowi Kalinowskiemu, właścicielowi motelu, w którym się zatrzymuję. Ąż podskakuje: przecież to nasz klasztor w Drohiczynie! I zapewnia, że przy dobrej pogodzie budynki widać go nawet z motelu, tuż koło Tonkieli. Ja nie widzę, bo gdy zajeżdżam, szaleje śnieżyca. Jadę więc do Drohiczyna. Niepokoi mnie widok seminarium, które nie wpisuje się w budynki na zdjęciu. Ale jeden z księży zapewnia, że zostało rozbudowane w ostatnich latach. Ksiądz "Gazety Wyborczej" nie lubi, nie chce, by posługiwać się jego nazwiskiem. Ale pali się do pomocy, by rozwikłać zagadkę, bo na tajemniczej fotografii też widzi klasztor w Drohiczynie. Na bok zatem animozje, prosi o zdjęcie i odezwie się po dokładnej analizie, a ma ku temu wiedzę i wykształcenie, ale o tym też nie każe pisać. Udostępnia mi też stare zdjęcia z archiwum diecezji. Budynek kościoła i Domu Biskupiego podczas wojny wyglądał podobnie jak teraz. Zatem mógł pojawić się na fotografii. No niech się ta pogoda poprawi! Ale na drugi dzień też śnieży. Nie mogę więc ocenić, stojąc w Tonkielach, gdzie dokładnie na horyzoncie stoją budynki kościoła i jak wyglądają. A stoję na środku cmentarza upamiętniającego ofiary hitlerowskich represji. Jeśli wydobywano ciała z ziemi, to tu. Kilku starszym mieszkańcom Tonkieli pokazuję powiększone zdjęcie. Nic im nie to mówi. Jeden pokazuje ręką, że klasztor jest na wschodzie, drugi, że dalej, na południe. A śnieżyca szaleje na całego. Jadę do IPN w Białymstoku. Mają tam pięć tomów ze zbrodni w Tonkielach. Może będą zdjęcia? Ale akta okazują się cienkimi teczkami. Razem może 100 stron relacji mieszkańców Tonkieli i okolic. Jak to Niemcy po zaatakowaniu w 1941 r. ZSRR wzięli do niewoli czerwonoarmistów. Trzymali w Suchożebrach pod gołym niebem. Głodzili. Jeńcy wyjedli w obozie trawę i korzonki. Dochodziło do przypadków kanibalizmu. Na koniec Niemcy zwozili jeńców co kilka tygodni do Tonkieli i rozstrzeliwali nad rowem przeciwczołgowym. Rów, nad samym Bugiem, był linią demarkacyjną w okupowanej Polsce. Wykopali go sami Rosjanie. Swój grób, który w zamyśle miał odgrodzić ich od Niemców. Waldemar Monkiewicz, prokurator, który badał sprawę Tonkieli, zamknął ją w 1974 roku. Informacją, że prosił Niemców o pomoc w ściganiu zbrodniarzy. Ale w aktach brak informacji, czy otrzymał odpowiedź. No i brak zdjęć, które można by porównać z tajemniczą fotografią. Gdy wracam do Tonkieli, świeci słońce. Staję przy cmentarzu rozstrzelanych czerwonoarmistów. Nic nie widać na horyzoncie, bo zasłaniają lasy. Schodzę jakieś 200 metrów prawie nad sam brzeg Bugu. Na horyzoncie, za rzeką, widzę słaby zarys. Czy to kościół w Drohiczynie? Nie wiem. Niby jakieś budynki. Wyciągam kompas. Gdyby tu zrobiono zdjęcie, to słońce musiałoby świecić z północy Nonsens.

...i żydowskich rodzin Jadę na południe od Tonkieli. Gdy staję między zalaną przez powódź wsią Bużyska i Korczewem, widzę kościół w Drohiczynie ustawiony prawie tak jak na zdjęciu. Pasuje też ustawienie cieni, tyle że słońce pada prawie z zachodu, cienie są bardzo długie. Ale jest luty. Latem byłyby krótsze. Także Barbara Bogdańska z IMGiW sugerowała, że długość cienia na zdjęciu oznacza, że zdjęcie wykonano raczej w miesiącach ciepłych. Ale skąd wzięłyby się tu czaszki, kości? Fakt, ta ziemia krwawi gdzie bądź. Ledwie dwa kilometry dalej, w Szczeglacinie, był obóz hitlerowski dla okolicznych Żydów. Upamiętnia to gablota w wiejskim sklepie spożywczym. Wisi tam zdjęcie młodych Żydówek stojących na terenie obozu pracy. Z opracowania Marty Woźniak "A ziemia się jeszcze ruszała " dostępnym na stronach stowarzyszenia Centrum Badań nad Zagładą Żydów wynika, że kilkuset Żydów wraz z dziećmi zostało w obozie zamordowanych w 1942 r. Czy zdjęcie przedstawia porządkowanie ciał w Szczeglacinie? Irena Tomczuk, 88-latka, która żyje tu od dziecka, na zdjęciu nikogo nie poznaje, sama innych zdjęć nie ma i nie pamięta, by rozkopywano tam jakieś kości. Jadwiga Urban z Korczewa sugeruje, że na zdjęciu piąty z lewej, w furażerce, to jakby podobny do jej męża, który w 1945 r. wrócił z Berlina. Ale Urbanowa nie jest pewna, a zdjęć męża do porównania nie ma. Dzieci pogubiły. A gdzie mąż mógł kopać kości? Urbanowa nie ma pojęcia. Zdjęciu przygląda się Zbigniew Chybowski, emerytowany nauczyciel historii z Korczewa. Może to szarwark, mówi, jak nazywano po wojnie prace na rzecz gminy. Bo matka Chybowskiego, teraz 90-latka, jeździła na szarwarki, wyrównywała drogi z kilofem ręku. Chybowski pokazuje jej zdjęcie. Może, mówi, ta kobieta - pokazuje palcem na szóstą z lewej - to Nastka Jarmochówna? Jarmochowie mieszkają 200 metrów od Chybowskich. Dziadek Jarmochów co prawda siedział w obozie w Treblince, skąd uciekł, ale Jarmochowie żadnej Nastki nie mieli. A kobieta na zdjęciu na pewno ich babcią nie jest. Wyjeżdżam z Korczewa, śnieżyca straszna. Z przystanku zabieram pijanego starszego mężczyznę. Stefan, 87 lat. Podrzucam go do domu do pobliskich Laskowic, gdzie na przystanku ktoś maznął szerokim pędzlem "Koniec świata". Gdy mówię, o czym reportaż, Stefan płacze. Oni tak cierpieli, synku, mówi, w tych wagonach, do Treblinki, a ja dlatego muszę się napić każdego dnia, bo ich widzę od 60 lat, a dzieci moje tylko tyle, że ja zachlany, no ale jak nie, jak trzeba, prawda? No bo jak z tym żyć? Prawie zanoszę dziadka Stefana do domu, a już leci za nami syn i synowa Stefana, ciesząc się, że nie musieli jechać, bo już ludzie dzwonili, że dziadek leży na ulicy. Jeszcze dziadkowi się dostaje, że znowu zachlany. Pokazuję mu jeszcze zdjęcie, ale zwala się za stołem. Dzwoni ksiądz. Na jego wychodzi, że to nie Drohiczyn. Powinno być widać na wzgórzu, jak mówi, jeszcze klasztor Sióstr Benedyktynek. A nie widać. No nie widać. Dzwoni Edward Kopówka. - Mam - mówi - to kościół w Zarębach Kościelnych! Na pewno! Zaręby są jakieś 20 km od Treblinki. Podobna architektura na polach w pobliżu, jak mówi Kopówka, były kaźnie hitlerowskie. Jedziemy razem. Kościół pasuje, jest dobudówka. Oddalamy się w kierunku południowo zachodnim, stajemy w szczerym polu. Podobny widok jak na zdjęciu. Brak lasów, no ale to akurat zmienna dopuszczalna. - A nie mówiłem? - Kopówka się cieszy. Wyciągam kompas, pokazuję kierownikowi muzeum w Treblince. - I co? - pyta. - Ano to, że słońce musiałoby świecić z północy - mówię. - No niech to, wszystko by się zgadzało, gdyby nie to słońce - wzdycha. Gdybym miał osądzić bohaterów zdjęcia, z którymi spędziłem kilka miesięcy, to zgodnie ze znaną maksymą rozstrzygałbym wedle wątpliwości. A tych mam tak wiele, że uwolniłbym tych ludzi, dziecko i mundurowych od ciążących na nich, makabrycznych zarzutów rabowania zwłok. Marcin Kącki

Fotograndziarze Hucpa w weekendowej „Gazecie Wyborczej”. Trzy bite strony na temat słynnego zdjęcia, którym Jan Tomasz Gross, a wcześniej Marcin Kowalski i Piotr Głuchowski („GW”), „przygwoździli” polskie hieny cmentarne, eksplorujące żydowskie mogiły w poszukiwaniu złotych zębów, koronek, brylantów oraz innych kosztowności. Zdjęcie, co sugeruje Marcin Kącki w swoim tekście, chyba jednak nie przedstawia tego, co miało dotychczas przedstawiać. Kilka miesięcy dziennikarskiego śledztwa, pochylania się nad mapami (także lotniczymi), nad dokumentacją kartograficzno-geodezyjną i starymi fotografiami, rozmowy z okolicznymi mieszkańcami, a także badanie ruchów słońca i padającego cienia, dało autorowi asumpt do wielce ciekawego odkrycia: „Gdybym miał osądzić bohaterów zdjęcia, z którymi spędziłem kilka miesięcy, to zgodnie ze znaną maksymą rozstrzygnąłbym wedle wątpliwości. A tych mam tak wiele, że uwolniłbym tych ludzi, dziecko i mundurowych od ciążących na nich makabrycznych zarzutów rabowania zwłok.” Nie wiadomo, czy śmiać się czy płakać. Najpierw „Gazeta Wyborcza” spluła Bogu ducha winnych ludzi, oskarżając ich na podstawie wyjątkowo marnej fotografii o makabryczne skłonności, a dzisiaj, jak gdyby nigdy nic, mówi – sorry, ale ta cała fotka jest tak naprawdę g… warta. Fotka w międzyczasie zrobiła międzynarodową karierę, stając się ikoną paszkwilu Jana Tomasza Grossa, urosła do rangi „dowodu” na polski „zwierzęcy antysemityzm”, rujnując przy okazji wizerunek Polski w świecie, a redakcja, sprawca tego oszustwa, jak gdyby nigdy nic, mówi – czego się czepiacie, przecież napisaliśmy, że fotka nie musi być prawdziwa. No co? Na drzewo, Polaczki. To my przecież decydujemy, kto jest antysemitą. Maciej Eckardt

Dowody według Jana Tomasza Grossa

Rycina 1. (Hieny cmentarne). Polacy przyłapani na rozgrzebywaniu i rabowaniu żydowskich szczątków w Treblince. Uśmiechnięci wieśniacy, wiejskie baby w chustach ze szpadlami i ludowi żołnierze (milicjanci?) z uśmiechem na twarzy pilnujący równie uśmiechniętych chłopów. Makabryczna sielanka made in Poland. Podła jakość zdjęcia nie pozwala dostrzec w rękach zadowolonych Polaków złotych zębów, koronek, brylantów i łańcuszków.

Rycina 2. (Pogrom mamuta). Polacy mordujący mamuta. W rękach ulubione przedmioty Polaków – dzidy, łuki i kamienie. Anonimowy rysownik dostarcza bezpośredniego dowodu na odwieczne polskie zdziczenie, podstępność i prymitywizm. Nieogolone gęby, skołtuniałe łby, paznokcie pełne zakrzepłej krwi oraz błagający o litość mamut, którego tubylcy za chwilę obgryzą do najmniejszej kosteczki. Rycina dostarcza przy okazji pośredniego dowody na to, że mamuty wyginęły za sprawą Polaków, a nie gradu meteorytów i zakłóceń klimatycznych. Jest wszystko co trzeba - corpus delicti pogromu (niewinne stworzenie), jego sprawcy (Polacy) i motyw – polska nienawiść. Gross, „Gazeta Wyborcza”, Liga Antydefamacyjna i Wydawnictwo Znak mogą triumfować.

Rycina 3. (Krwiożercy). Polacy mordujący antylopy, strusie i żyrafy oraz inne prawem chronione gatunki. Prehistoryczny dowód nakreślony ręką anonimowego świadka wydarzeń. Sylwetki Polaków uganiających się za rogacizną i nierogacizną w celu odebrania jej życia, okraszone scenkami prymitywnego życia, to realistyczne świadectwo cywilizacyjnych archetypów. To także groźna zapowiedź narodowych predylekcji polskich sierściuchów w wiekach późniejszych, zwłaszcza pierwszej połowy XX wieku, tak czujnie i wnikliwie dokumentowanych przez Jana Tomasza Grossa.

Maciej Eckardt

Skrzydlata orka Nikt, kto choć trochę zainteresowania wykazuje tragedią smoleńską, nie mógł nie słyszeć opowieści moonwalkera S. Wiśniewskiego o tym, jak skrzydło pionowo w dół przeorało ziemię smoleńską, nim doszło do „wypadku na Siewiernym”. I mimo że SW był przekonany, że widzi „jakąś katastrofę” i to „jakiegoś małego, wojskowego samolotu”, a nie katastrofę tupolewa, to właśnie, co już wyraźnie zaznaczałem (http://freeyourmind.salon24.pl/284554,historia-lunochoda),

to orzące skrzydło lub skrzydlata orka cudownie w mgielnej rozwiewce dostrzeżone przez moonwalkera, gdy akurat wyłączył swoją waciującą przez parę godzin kamerę, stały się potem leitmotivem ruskiej powypadkowej narracji z 10 Kwietnia (są zdjęcia, jak Ruscy pokazują sobie rękami obracanie się samolotu skrzydłem w dół, a potem, co oczywiste, na plecy), a także, podkreślmy, narracji „MAK-u” (w raporcie są nawet zdjęcia „śladów” tejże orki, na s. 87). To właśnie bowiem skrzydlata orka „tłumaczyła” wszystko, co najważniejsze: 1) nieprawdopodobną wprost skalę zniszczeń wraku, 2) to, że „wsie pogibli”, oraz to, że 3) nie było kogo i czego ratować. Wiemy, że polscy eksperci tak byli zajęci badaniami pod przewodem najwybitniejszego eksperta E. Klicha, że nie tylko nie badali skrzydeł, ale w ogóle nie mieli możliwości zbadania wraku. Nie uczestniczyli w oblocie nad pobojowiskiem i nie mogli nawet sprawdzić obrazowań radarów w ruskiej wieży szympansów na planecie małp (podczas tego oblotu) (http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110119&typ=kk&id=kk41.txt).

W gruncie rzeczy więc spełnili rolę dekoracyjną do śmiałych, daleko idących „badań” neosowieckich speców z „MAK”-u, którzy w błyskawicznym tempie zrekonstruowali przebieg zdarzeń. Ci ostatni, mimo że motyw ze skrzydlatą orką twórczo wykorzystali w swej dezinformacyjnej akcji służącej do osłaniania zamachu na polską delegację i zamordowania jej członków (i mimo że film SW obiegł po wielokroć cały glob ziemski, a kadry z niego stały się „ikonami zdarzenia”), nawet nie zadali sobie trudu wezwania moonwalkera SW, było nie było, NAJWAŻNIEJSZEGO świadka „katastrofy tupolewa”, przywoływanego przez ruskie media (wprawdzie jako S. Śliwiński, no ale zawsze to coś). SW nie był przesłuchiwany też przez inny zespół ekspertów, czyli „komisję Millera”, no ale po niej, znając poglądy wybitnego znawcy lotnictwa i katastrof lotniczych, J. Millera, chyba nie spodziewamy się wybiegania przed ruski szereg, więc tu akurat wcale nie jesteśmy zaskoczeni. Niewezwanie SW przed oblicze „MAK”-u mogłoby dziwić tylko paranoików smoleńskich. Tych wszystkich bowiem speców, co za Matką Moskwą powtarzali od pierwszych godzin po zamachu, że wina leży po stronie polskiej załogi, że „w gęstej mgle nie powinni”, że naciski itd., ale też, że „samolot zahaczył o drzewa” itd., ten fakt niewysłuchania najważniejszego, powtarzam, najważniejszego świadka „katastrofy tupolewa” przez wybitne intelekty „MAK”-u, nie zdziwiłby, skoro ruscy zawodowcy, ruscy najwyżsi urzędnicy, ministrowie itd. już w pierwszych minutach „po zdarzeniu” wiedzieli, co się stało. Dogranie szczegółów zatem było tylko kwestią czasu i rekonesansu choćby takiego, jak ten dokonany 3 dni „po katastrofie” przez wybitnego fotoamatora S. Amielina, którego badania w ekspresowym tempie (bo już 14 kwietnia 2010) z upodobaniem przywoływali przeróżni polscy „badacze” (jak choćby ten wychwycony przez Manka http://picasaweb.google.com/118355005473258703478/DropBox?authkey=Gv1sRgCM3S1LTe7LejIQ#5549181947115863298).

Wprawdzie owi ruscy zawodowcy, których profesjonalizm może budzić zastrzeżenia tylko u smoleńskich paranoików, mieli zrazu dość spory problem z ustaleniem dokładnej godziny „zdarzenia”, bo się tak jakoś zapędzili, mówiąc o godz. 8.56 (vel 10.56), no ale, jak wiemy z tej obfitującej w wiele zwrotów w akcji, historii smoleńskiej, „z biegiem dni” jakoś dokręcili zegarki i wspólnie ustalili, kiedy „do katastrofy doszło”. To zaś, że legendarna godzina 8.41 nieco się mija np. z godz. 8.38, kiedy moonwalker SW widział, a gubernator Obwodu Smoleńskiego słyszał, „zdarzenie” (http://freeyourmind.salon24.pl/286838,bilokacja-o-8-38),

to drobny detal, którego nie uwzględnił „raport MAK” z tego banalnego powodu, że neosowieccy uczeni po prostu zakończyli nieco wcześniej prace niż zeznawał w polskim sejmie tenże SW (http://www.youtube.com/watch?v=ctNcvVAqLUk&feature=related).

Zresztą, skoro stwierdzili oni, że już właściwie nie ma co badać (bo pewnie i sami nic tak naprawdę nie badali – no ale to oczywiste, skoro przyczyny katastrofy znane były na Kremlu zapewne zanim do niej doszło), to rzeczywiście, niewiele tu nam w tej ruskiej materii pozostało. No, najwyżej wystąpienie za jakiś czas (tzn. jak gabinet ciemniaków zostanie postawiony przed Trybunałem Stanu) na drogę procesową przeciwko tej załganej, chroniącej zamachowców instytucji, jaką jest „MAK”, co, mam nadzieję, kiedyś nastąpi (ruscy czekiści i ich poplecznicy w Polsce nie zdają sobie, podejrzewam, sprawy, co w polskich sercach uruchomili). Nie uprzedzając jednak biegu rzeczy, nie wybiegając wprzód historii międzynarodowego procesu stulecia, wróćmy jednak do skrzydlatej orki czy orzącego skrzydła. Nie mamy tu ułatwionej sytuacji, gdyż o ile „raport MAK” wiele miejsca poświęca „analizie psychiatrycznej” nieznanych nam wybitnych autorytetów jeszcze sowieckiej psychiatrii, pochylających się z troską nad stanem psychicznym załogi tupolewa, o tyle dokładnego przebiegu „zdarzenia” nam jakoś nie podaje. Nie opowiada nam, że skrzydło worało się tu a tu, następnie dziób z kokpitem uderzył tu, co spowodowało, że oderwał się ogon i poleciał tu, uderzając z taką a taką siłą, co też obliczono na podstawie analizy głębokości takiego a takiego zagłębienia w ziemi i analizy wygięć blachy od impaktu... itd. Nie opowiada nam też, jak to możliwe, że podmuch z silników walącego w brzozę Tupolewa zwalił niejednego leśnego dziadka z nóg (jednego spotkał w swych wędrówkach posmoleńskich Amielin, innego z kolei reporterzy TVN), ale nie wymiótł ani okolicznych śmieci, ani umocowanego na pobliskim drzewie gniazda (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/gniazdo-smolenskie.html).

Oczywiście domyślamy się, że w Rosji wszystko ma swój specyficzny ciężar gatunkowy, ale tego okołobrzozowego cudu przyrody jednak nam „raport” za bardzo nie wyjaśnia. „Raport” opowiada nam natomiast, gdzie co z wraku leżało (co „widać” na zdjęciach) i co z tego leżenia wynika (s. 88 i następne). No a nasuwa się parę pytań. Po pierwsze, jeśli skrzydło worałoby się w ziemię, to samolot uderzyłby nosem w ziemię i zapewne rozerwałby się kadłub, lecąc w głąb pobojowiska – rozkład szczątków jednak byłby zupełnie inny niż ten, jaki widzieliśmy na księżycowych obrazach, no i skala zniszczeń też byłaby dużo mniejsza, choć, oczywiście byłoby wiele osób rannych i być może zabitych (chyba że doszłoby do eksplozji paliwa i cały wrak stanąłby na długi czas w płomieniach). Ruscy jednak nie tak nam opowiadają historię wypadku na Siewiernym. Ich zdaniem bowiem (i za „fachowcami wojskowymi” przytoczył tę wersję także SW w swej relacji sejmowej) skrzydlata orka spowodowała „lądowanie na plecach”, czyli obrócenie się samolotu na grzbiet. Tu znowu spece w specjalne szczegóły nie wchodzą – brak śladów rycia też ich specjalnie nie nurtuje, więc nie będziemy tej kwestii w tym momencie drążyć. Zwróćmy uwagę tylko na skrzydło. Nie znalazłem żadnego zdjęcia, w którym jakieś skrzydło byłoby wbite w ziemię lub choćby w niej w sporej swej części utarzane. Już pomijam to, że skrzydła znane nam ze zdjęć stoją oparte o krzaki, tak jakby jakiś ruski palant nie wiedział nawet jak je wiarygodnie umiejscowić, by ich położenie wyglądało na „powypadkowe”. Jeśli bowiem doszło do orki, to przecież takie skrzydło powinno być sponiewierane wprost od gleby, korzeni, błota itd. Gdzie na zdjęciach z 10 Kwietnia jest ślad na skrzydle po orce?

http://www.youtube.com/watch?v=H40-WqF-fDA superwizjer z kwietnia 2010, wciąż warty analizowania

http://www.naszdziennik.pl/zasoby/raport-mak/comment_polsk2_opt.pdf

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/skrzydlata-orka.html (zdjęcia)

FYM

Całopalenie po żydowsku Żydzi czynią Polaków winnymi mordu w Jedwabnem, nie mając dowodu na etniczne pochodzenie sprawców, zapominając jednocześnie o tym, że sami mają wiecej krwi żydowskiej na rękach i bardziej niż Polacy kolaborowali z Hitlerem.

Żydzi Żydom zgotowali ten los… Chaim Rumkowski czuł się prawdziwym królem łódzkiego getta. Jeździł po mieście w specjalnie przerobionej dorożce o wyglądzie karocy, wydawał znaczki pocztowe ze swoją podobizną, organizował akademie ku swojej czci, zachęcał poetów do pisania wiernopoddańczych poematów na swój temat i kazał traktować się jak dobrodziej żydowskiej społeczności. Narzucił pracownikom w getcie niezwykle wyśrubowane normy pracy a jego ulubione powiedzenie „tylko praca nas ocali” złowrogo przypomina hasło „Arbeit macht frei”. Rumkowski osobiście podpisywał listy tych, którzy jako „elementy nieproduktywne” kierowani byli do obozów zagłady. Żydzi nigdy mu nie wybaczyli, że tak ochoczo współpracował z Niemcami, osobiście się bogacąc na nieszczęściu rodaków. Gdy we wrześniu 1942 roku Niemcy kazali mu przygotować transporty dzieci i starych ludzi, Rumkowski wygłosił do mieszkańców łódzkiego getta słynne przemówienie, w którym żądał: „oddajcie mi wasze dzieci”. W podobnych okolicznościach przewodniczący warszawskiego getta Adam Czerniakow popełnił samobójstwo. Estera Daum przez 1653 dni, czyli przez cały okres działania łódzkiego getta była sekretarką Rumkowskiego. Jeszcze w getcie Daum prowadziła dziennik i na bieżąco zapisywała wydarzenia, których była świadkiem. Dziennik zagubił się w trakcie likwidacji getta. Estera Daum wraz z rodziną przeżyła, ale bardzo długo nie chciała spisać swojej historii. „Może czuła bardzo naturalny opór przed wracaniem choćby myślami do tego koszmaru? Może obawiała się, że informacje o tak bliskiej współpracy z Chaimem Rumkowskim, uważanego przez wielu Żydów za zbrodniarza, zaszkodzą jej rodzinie?” – zastanawiał się w rozmowie z PAP syn Estery, Władysław Frenkiel. W latach 90. redakcja BBC przeprowadziła z Esterą Daum wywiad. Po tej rozmowie postanowiła ona odtworzyć swoje wspomnienia, napisała je jeszcze raz, choć już nie w formie dziennika, a luźnych wspomnień. „Niestety, oryginalny tekst Etki mający ogromną wartość dla historyków, jest bardzo trudny w lekturze dla przeciętnego odbiorcy. Wraz z dziećmi Estery zdecydowaliśmy, że trzeba napisać je od nowa opierając się o oryginalny tekst i nawiązując do formy zaginionego dziennika” – opowiadała w rozmowie z PAP Elżbieta Cherezińska, autorka książki.„Odnosiłam się do tekstu Etki z ogromnym szacunkiem, starałam się wiernie odtworzyć nie tylko zapisane przez nią fakty, ale także oddać ducha jej opowieści, język. Zaczęłam od uporządkowania chronologicznego jej zapisków, tak aby dało się przerobić luźne wspomnienia na dziennik. Każdy opisany fakt przeszedł weryfikację przez historyków” – powiedziała Cherezińska. „Ze wspomnień Etki wynika kilka dotąd nieznanych lub niepotwierdzonych przez historyków faktów. Dowiadujemy się na przykład, że Rumkowski zaniżył liczbę wysłanych przez siebie na śmierć dzieci, aby zdobyć dodatkowe porcje żywności dla tych, którzy pozostali w getcie. Wysłał w transporcie nie 16 tys. dzieci poniżej 10 roku życia, a aż 22 tys. Wspomnienia Daum rzucają też nowe światło na bardzo wysoki poziom korupcji Niemców, którzy współpracowali z łódzkim gettem” – mówiła Cherezińska. „Temat łódzkiego getta jest jakby zaniedbywany przez żydowskich historyków, można przypuszczać, że jest on dla nich jakoś niewygodny. W Łodzi Żydzi występowali nie tylko w roli ofiar, ale także katów. We wspomnieniach Etki nie ma polskich szmalcowników i nie wszyscy Niemcy są bestiami. W wielu przypadkach autorka pokazuje ludzkie oblicze oprawców, przyznaje, że kilku z nich ocaliło jej życie” – powiedziała Cherezińska. „Pracując nad książką do końca nie potrafiłam zdecydować, jak oceniać Rumkowskiego. Z zimną krwią współpracował z Niemcami, własnymi rękami wysłał dziesiątki tysięcy ludzi na śmierć, był potwornym megalomanem opętanym żądzą wielkości, ale jednocześnie, gdyby nie jego działalność, łódzkie getto spotkałby ten sam los, co inne żydowskie społeczności – zginęliby niemal wszyscy. Etka wspomina, że Rumkowski i jego żona mogli się uratować od wywózki do Auschwitz – mieli tzw ‘list żelazny’. Jednak Rumkowski zdecydował się wsiąść do wagonu razem ze swoim bratem i jego żoną, których ocalić nie mógł. Jechał razem z innymi Żydami zatłoczonym bydlęcym wagonem, a nie jak głosi pośmiertna legenda – luksusową salonką” – dodała autorka książki.

Estera Daum po likwidacji getta trafiła do jednego z obozów pracy na terenie Niemiec, skąd została uwolniona. Po powrocie do Łodzi spotkała swego narzeczonego z getta – Izaaka Frenkla. Pobrali się, mieli trzech synów, którzy w 1969 roku wyemigrowali do Izraela. Rodzice dołączyli do nich w latach 70. Etka Daum zmarła w 2001 roku.

Książkę „Byłam sekretarką Rumkowskiego” opublikowało wydaw. Zysk.

PAP – Nauka w Polsce, Agata Szwedowicz

Artykuł pochodzi z portalu internetowego Nauka w Polsce. (link do żródła)

Śledztwo w sprawie eksterminacji Żydów mojżeszowych w łódzkim getto wszczęto dopiero w 1968 roku i stało się to dopiero po tym jak można było ścigać zbrodniarzy żydowskiego pochodzenia… zarówno tych hitlerowskich, udających ewangelików -Niemców (cmentarz ewangelicko-reformowany w Warszawie) (Herrnhuci) i też stalinowskich. Postępowanie prowadzono do 30 czerwca 1989 r. W tej dacie formalnie je zawieszono ale w inwentarzu spraw widniało jako zakończone. Ponownie zostało podjęte w 2008 roku i stało się to w związku z interwencją Zbigniewa Nowaka. Nie prowadzono postępowania pomimo, iż IPN do 2001 roku miał świadków, którzy wiedzieli i widziały wszystko. Świadkiem tym był np: Arnold Mostowicz, była sekretarka Rumkowskiego. Dlaczego Estera Daum nie napisała wniosku o ściganie pomimo, że żyła w Polsce do 1968 roku? Dlaczego nie domagała się - podobnie jak inni Żydzi – śledztwa? Czy mogła stanąć przed sądem? Czy dlatego w 1973 roku opuściła Polskę?

Z KL Auswitz było tak samo jak z getto w Łodzi. Getto w Łodzi obstawiali zgermaniozowani Żydzi. Załoga liczyła około 10 tyś. Łodzian. Kim byli? Polakami? Żydami mojżeszowymi? W Oświęcimiu – gdzie mordowano głównie nieproduktywny element – gro załogi stanowili również Volksdeutsche, głównie Żydzi. Przkład! Komendantem w latach 1943 – 44 był poznański Żyd nazwiskiem Arthur Liebehenschel. Mało znanym jest fakt, że z tego obozu w 1944 roku wywieziono do Warszawy około 4 tys. węgierskich Żydów. Stanowili ono „załogę” getta Warszawa ale i też służyli Niemcom w KL Warszawa. Nie zabito ich jak innych. Tych co nie zmarli „wywieziono” jak sekretarkę Rumkowskiego do Rzeszy.

(Od red.: Muzeum w Oświęcimiu stwierdziło brak dokumentów na rejestrujących przyjazd Etki Daum do tego obozu)

Nieznanym jest też inny fakt. W okresie od 1 lipca 1944 do października 1944 z obozu w Oświęcimiu wywieziono do obozu w Sttuthofie 20 tyś Żydów. Największe transporty miały miejsce po 22 sierpnia 1944. Po dacie, kiedy z Łodzi wysyłano ostatnich Żydów w ilości około 70 tyś. Do Oświęcimia wieziono Żydów z Łodzi, a z Oświęcimia do Stuthofu. Żydzi też nie chcą też wiedzieć, iż do obozu w Stuthofie w drugiej połowie 1944 roku przywieziono z Kowna i Rygi dodatkowe 30 tyś. Żydów. Stuthof był tak przepełniony, że jego żydowski komendant Paul Werner Hoppe -fotografia (Hoppe – w obecnej Polsce) umieszczał przysłanych Żydów o okolicznych gospodarstwach i firmach. Co się z nimi stało? Uciekli jak Krzysztof Dunin-Wąsowicz?

http://raportnowaka.pl

Żydzi a handel niewolnikami Ogólnie wpojono nam, że to cywilizacja białych ludzi, cywilizacja łacińska jest winna całemu złu na świecie. My ludzie biali, obecnie powinniśmy się wstydzić. Potrafimy tylko oszukiwać, niszczyć i podporządkowywać sobie innych (również Polacy którzy od czasu powstania naszego narodu są w zasadzie raczej tymi podporządkowywanymi). Tak się nam to obecnie wmawia. Nikt natomiast nie przytacza problemu z punktu widzenia tkanki wywrotowej odpowiedzialnej za powstanie wielu problemów cywilizacyjnych i wypaczeń międzyludzkich. Nikt nie naświetla pionierów a zarazem propagatorów upadku moralnego naszej cywilizacji, która z biegiem czasu coraz bardziej zaprzecza swoim własnym ideałom. Nikt tego nie naświetla ze strachu przed łatką antysemity. Tym razem wklejam materiał Dr Ratajczyka dotyczący roli jaką wiedli żydzi w handlu niewolnikami.

ŻYDZI A HANDEL NIEWOLNIKAMI Gdybym miał sporządzić ranking najhaniebniejszych profesji wykonywanych przez setki i tysiące lat przez istoty ludzkie, bez wahania wskazałbym na handlarzy niewolników. Niemal słyszę już łaskawsze słowa „postępowców” stwierdzających, że niżej podpisany- niegdyś reakcyjny kłamca i „tak zwany historyk z Opola”- nawrócił się na jedynie słuszną ideologię. Błąd moi mili. Tym większy, że dzisiaj zajmę się sprawą nadzwyczaj drażliwą: dominacją przedstawicieli Wielce Czcigodnego – skądinąd – „Narodu Wybranego” w ogólnoświatowym handlu „żywym towarem”. Żeby nie być posądzonym o stronniczość, niniejszy tekst opieram głównie na pracach historyków żydowskich. Ponad 50 lat temu Jacob Marcus, być może najznamienitszy historyk żydowski połowy XX w., stwierdził w „Encyclopaedia Britannica” : „ W wiekach ciemności (dla autora to średniowiecze- DR) handel zachodniej Europy pozostawał głównie w ich (Żydów-DR) rękach, szczególnie handel niewolnikami…” Wspierał tym samym nieco wcześniejszą uwagę S.Grayzela poczynioną w książce „Historia Żyda: od Wygnania Babilońskiego do końca II Wojny Światowej” (Filadelfia 1948): „Żydzi byli najważniejszymi handlarzami niewolników…” Zauważali to dużo wcześniej chrześcijańscy pisarze starożytni i średniowieczni. Nie mogło być inaczej. Żydowscy handlarze, posiłkując się biciem i – nazwijmy rzecz eufemistycznie – molestowaniem seksualnym, dostarczali z Europy na Bliski Wschód tysiące urodziwych jasnowłosych kobiet i dzieci. Była to rynkowa odpowiedź na preferencje śniadych, kruczoczarnych i przede wszystkim bogatych klientów z Azji oraz północnej Afryki. Możemy tylko domyślać się co czuli wyrwani z ognisk domowych młodzi ludzie, jakie dramaty rozgrywały się na niewolniczych szlakach. Możemy również współczuć, chociaż uczucie to zwykle rezerwujemy dla ofiar znanych z autopsji lub opowiadań żywych świadków historii. Naturalna wybiórczość oraz skończoność ludzkiej pamięci zawsze wpędzają mnie w przygnębienie. Podobnież – okrutna anonimowość zbiorowego cierpienia ludzi żyjących w dawno minionych epokach. Jestem jednak realistą: dzisiaj oni – pojutrze my. Przytoczone wyżej fakty nie mogą budzić większego poruszenia. Basen Morza Śródziemnego był przecież naturalnym rejonem działania żydowskich handlarzy „żywym towarem”. Natomiast współczesne pokolenia wychowane na filmach „made in Hollywood”, w których handlarzami czarnych nieszczęśników z Afryki są niezmiennie anglosaskie typy spod ciemnej gwiazdy (exemplum: „Amistad” Stevena Spielberga), za niespodziankę przyjmą twierdzenie, iż Żydzi – niezbyt przecież liczni w angielskich (brytyjskich) koloniach w Ameryce Północnej – dominowali również wśród handlarzy na amerykańskich trasach niewolniczych. Oddajmy w tym miejscu głos żydowskiemu historykowi Marcowi Raphaelowi („Żydzi i judaizm w Stanach Zjednoczonych: historia dokumentalna”, t.14, N. Jork 1983) : „ Żydowscy kupcy odgrywali wiodącą rolę w handlu niewolnikami. Rzeczywiście we wszystkich amerykańskich koloniach, czy to francuskich (Martynika), brytyjskich lub holenderskich, żydowscy kupcy często dominowali. Twierdzenie to odnosi się także do kontynentu północnoamerykańskiego, gdzie w XVIII w. Żydzi uczestniczyli w polegającym na tym, że niewolników przywożono z Afryki do Indii Zachodnich, tam wymieniano na melasę, którą następnie zabierano do Nowej Anglii, gdzie następowała wymiana na rum, który z kolei wywożono na sprzedaż do Afryki. Od 1750 r. do wczesnych lat 70-tych XVIII w., żydowski handel na kontynencie zdominowali Isaac Da Costa z Charlestonu, David Franks z Filadelfii i Aaron Lopez z Newport”. W Ameryce Północnej głównym punktem handlu niewolnikami był Newport (Rhode Island). Miasto to stanowiło „osiowe” centrum „trójkątnego biznesu”. Stąd wywożono rum i melasę do Afryki, by powrócić z „żywym towarem” do Indii Zachodnich oraz kolonii na stałym lądzie. Zapewne nie jest dziełem przypadku, że Newport szczycił się najstarszą synagogą na kontynencie oraz największą i najlepiej prosperującą społecznością żydowską w amerykańskich koloniach Wielkiej Brytanii. Zarabiano ogromne pieniądze kosztem zdrowia i życia „hebanowego ładunku”. Wspomniany mieszkaniec Newport Aaron Lopez, potomek portugalskich marranów, był w II połowie XVIII w. jednym z najpotężniejszych handlarzy niewolników w obu Amerykach. Jego licząca dziesiątki statków flota bez przerwy krążyła po wodach Atlantyku. Warunki, jakie zapewniano przewożonym pod pokładami niewolnikom wołały o pomstę do nieba. Z zachowanego sprawozdania z dwóch podróży statku „Cleopatra” (własność Lopeza) wynika, iż wojaży nie przeżyło 250 Murzynów. A mówimy tylko o jednym statku i zaledwie dwóch jego „kursach”. Jeżeli nie nazwiemy tego ludobójstwem, to co to słowo właściwie oznacza?! Żydzi zdominowali handel niewolnikami nie tylko w amerykańskich koloniach, ale i w całym Nowym Świecie. W fundamentalnej pracy autorstwa S.B.Liebmana „ Żydowstwo Nowego Świata,1492-1825: Requiem dla zapomnianych” (N.Jork 1982) czytamy: „ Przypływali statkami z Afrykańczykami, których sprzedawano w niewolę. Handel niewolnikami był królewskim monopolem, a Żydów często mianowano królewskimi agentami ich sprzedaży… W całym regionie Karaibów flota handlowa była głównie żydowskim przedsięwzięciem. Statki były ich własnością, obsadzały je żydowskie załogi, żeglowały pod rozkazami żydowskich kapitanów”. Inny żydowski badacz przeszłości, Arnold Aharon Wiznitzer („ Żydzi w kolonialnej Brazylii”, 1960), dodaje nie bez pewnej dumy: „ Kompania Zachodnioindyjska, która zmonopolizowała import niewolników z Afryki, sprzedawała ich na publicznych aukcjach za gotówkę. Tak się składało, że gotówkę przeważnie posiadali Żydzi. Kupcy, którzy pojawiali się na aukcjach byli prawie zawsze Żydami. Z powodu braku konkurencji mogli oni nabywać niewolników po niskich cenach ( a potem odstępować plantatorom na kredyt ściągany przy następnych zbiorach w cukrze- DR)…. Jeżeli zdarzało się , że data danej aukcji pokrywała się z żydowskim świętem- odraczano ją. Tak było w piątek, 21 października 1644 r.”. Żydzi byli także posiadaczami niewolników w Ameryce Północnej. Wspomniany Jacob Marcus napisał w innej książce („Żydowstwo Stanów Zjednoczonych. 1776-1985”, Detroit 1989) : „ Przez cały wiek XVIII, aż do początków XIX w., Żydzi na Północy mieli własnych czarnych służących (niewolników- DR) ; na Południu kilka plantacji żydowskich opierało się na pracy niewolniczej. W 1820 r. ponad 75% żydowskich rodzin z Charlestonu, Richmond i Savannah posiadało niewolników zatrudnionych w charakterze służby domowej ; ponad 40% żydowskich właścicieli gospodarstw domowych w Stanach Zjednoczonych posiadało 1 lub więcej niewolników… Bardzo mało Żydów w USA protestowało z pobudek moralnych przeciwko…niewolnictwu”. Dodam do tego wywodu tylko tyle, że mniej niż 10% pozostałych białych Amerykanów było w tym czasie posiadaczami niewolnej siły roboczej. Solidne publikacje przedstawione powyżej były przede wszystkim adresowane do żydowskiego czytelnika zainteresowanego historią własnego narodu. Jednak w momencie gdy tematem zajęli się mniej lub bardziej „medialni” nie- Żydzi, rozpoczął się – trwający do dnia dzisiejszego – proces umniejszania, wręcz minimalizowania roli Żydów w haniebnym procederze handlu niewolnikami. Wyrazem tego trendu były liczne publiczne wypowiedzi żydowskich naukowców, wzmiankowany film „Amistad” oraz poświęcone mu artykuły na łamach ‘Time’a” czy „Newsweek’a”. Natomiast słynna „Liga Antydefamacyjna” (ADL) zastosowała jedyną znaną jej taktykę wobec adwersarzy: oskarżenie o propagowanie antysemityzmu. Przyznaję, że zupełnie tego nie rozumiem. Podobno historia jest tylko historią… Dariusz Ratajczak

Źródło: http://www.starwon.com.au/~korey/Ratajczak/zydzi_a_handel_niewolnikami.htm

http://newworldorder.com.pl/artykul,2989,ZYDZI-A-HANDEL-NIEWOLNIKAMI

Ta władza zdemolowała Polskę Donald Tusk wciąż wierzy, że jego porażki są sukcesami. I usiłuje wmówić to Polakom. Teraz jednak propaganda sukcesu, którą premier sam się zahipnotyzował, brzmi już zupełnie inaczej niż jeszcze dwa lata temu. Niewiarygodnie. Z prof. Zdzisławem Krasnodębskim, socjologiem i politologiem, rozmawia Paulina Jarosińska Donald Tusk na łamach „Gazety Wyborczej” roztoczył świetlaną wizję czterech lat rządów PO – PSL. Problem polega na tym, że oddalił się w niej od realiów. Premier diagnozuje, że Polska ma się dobrze, obywatele są zadowoleni i wszystko idzie w jak najlepszym kierunku. Ta publikacja w poszerzonej wersji znalazła się na stronach rządowych. Jaki jest jej cel? - Równolegle z ukazaniem się tego tekstu premier udzielił wywiadu Monice Olejnik i te dwie wypowiedzi doskonale się uzupełniają. Obydwa wystąpienia medialne są w pewnym sensie rozpoczęciem kampanii wyborczej i w imię walki politycznej premier stara się przedstawić swoje rządy w jak najlepszym świetle. To akurat nie powinno dziwić. Odnoszę jednak wrażenie, że najgorsze jest to, iż pan premier naprawdę wierzy w to, co mówi. Tekst w „Gazecie Wyborczej” jest bardzo odległy od rzeczywistości – a wiara szefa rządu w to, co mówi i pisze, powinna napawać nas największym niepokojem. Donald Tusk wierzy głęboko w coś, co ma się nijak do prawdy. Całkowicie nietrafnie diagnozuje stan naszego państwa i sytuację międzynarodową. W tym tekście mówi o czasie dobrobytu i pokoju oraz o polityce małych kroków. To wszystko było zawarte kiedyś w haśle postpolityki. Przekonywano nas, że wystarczy tylko administrowanie państwem, a reszta jakoś sama się ułoży. Ta diagnoza jest błędna. Sytuacja Polski w Europie i na świecie diametralnie się zmieniła na niekorzyść. Premier najwidoczniej coraz głębiej żyje w świecie urojonym. Teraz jednak propaganda sukcesu, którą Tusk sam się zahipnotyzował, brzmi już zupełnie inaczej w uszach Polaków niż jeszcze rok czy dwa lata temu. Społeczeństwo wyczuwa daleko idącą niewiarygodność w zapewnieniach obozu rządzącego. Ocena Tuska i jego ministrów nie jest dziś najlepsza i można odnieść wrażenie, że nawet wyborcy PO zaczynają zdawać sobie z tego sprawę…

Dlaczego tekst ukazał się akurat na łamach gazety Adama Michnika? - W wyniku ostatnich dwóch miesięcy następuje silne przesunięcie równowagi władzy w obozie rządzącym. Niewątpliwie mamy do czynienia z sytuacją, w której środowisko reprezentowane przez Tuska (związane z liberalnym KLD i dawnymi dysydentami z Unii Wolności) traci jakąś cząstkę władzy, słabnie. Wynika to zarówno z wewnętrznego przesilenia w Platformie, jak również chociażby z krytyki przeprowadzonej przez Leszka Balcerowicza i środowisko „Gazety Wyborczej”. W gruncie rzeczy ta krytyka dotyczy tylko zmian w OFE. Artykuł jest pewną formą ukłonu do tego segmentu obozu władzy. Jawi się on również jako próba zażegnania kryzysu wokół Platformy Tuska, konsolidacji zwaśnionych frakcji. Tę samą funkcję spełniało spotkanie dotyczące OFE w Pałacu Prezydenckim – dobrze wiemy, że jeszcze przed nim zapadła decyzja w tej materii, czyli doszło do ugody pomiędzy Komorowskim, Tuskiem i Schetyną. Publikację apologii własnego rządu przez Tuska należy, według mnie, odczytywać właśnie w ten sposób. Jest to próba przedwyborczej kontroofensywy i gest pojednania mający na celu przywrócenie jedności. Proszę zauważyć, że w wywiadzie dla Moniki Olejnik premier straszył tę dziennikarkę fizycznym wręcz zagrożeniem ze strony PiS i powoływał się na siebie jako gwaranta bezpieczeństwa. To także będzie się coraz bardziej nasilać – w miarę słabnięcia PO i zbliżania się terminu wyborów.

Artykuł, o którym mówimy, jest dość długi, a jedyne porażki, jakie dostrzega Tusk, to głównie wzrost biurokracji i sytuacja na kolei. W kontekście tej drugiej sprawy premier zadeklarował, że wszystkie osoby odpowiedzialne za taki stan rzeczy pożegnały się ze swoimi stanowiskami. Zapomniał chyba o ministrze Grabarczyku, który za swoje „zasługi” otrzymał kwiaty. - Powiem pani tak: w mojej ocenie jest to najgorszy rząd od 1989 roku. Ta władza zdemolowała Polskę zarówno w zakresie polityki zagranicznej – mam tu na myśli obniżenie rangi Polski na arenie międzynarodowej, gospodarczej, a także w zakresie polityki historycznej. Uważam za niezwykle charakterystyczne, że premier wymienił akurat te dwie bolączki na poczet porażek swoich rządów. Być może jest coś, co można zaliczyć na plus – tu najczęściej wymienia się wzrost zadowolenia społecznego czy to, że utrzymywała się koniunktura, co wynikało akurat z wielu czynników. Pomimo tego trudno mówić o rządzie PO – PSL jako o skutecznym, dobrym, świadomym sytuacji, w jakiej znajduje się Polska. To jest paradoks: ten rząd, nic nie robiąc, dokonywał głębokich zmian, które doprowadziły do wielkiego osłabienia naszego państwa.

Premier nie chce przyznać się do istotnych błędów i zaniedbań. Nie wspomina ani słowem o katastrofie smoleńskiej. - W istocie. Nie mówi też o długu publicznym, który rośnie cały czas. Nie wspomina, że Polska w ciągu trzech lat jego rządów straciła więcej generałów niż w czasie kampanii wrześniowej. Nie mówi w ogóle o katastrofie smoleńskiej. Nie pada ani jedna fraza dotycząca tej strasznej tragedii, która obnażyła przecież słabość, nieudolność i niekompetencje urzędników i instytucji państwowych pod jego rządami.

W kontekście katastrofy dostrzegliśmy chyba najwyraźniej, jak Donald Tusk rozumie prowadzenie polityki zagranicznej. Jest kompletnie pasywny. - To, co dobrze zilustrowało wizję Tuska na politykę zagraniczną, to zdanie, które wypowiedział, gdy wylatywał na ostatni szczyt europejski. Zapytany o to, jakie będzie polskie stanowisko w sprawie Libii, odpowiedział, że nie sądzi, aby oczekiwano od Polski zajęcia jakiegokolwiek stanowiska w tej sprawie. Tak więc dopóki ktoś od nas czegoś nie wymaga, nie mamy żadnego stanowiska. Nie dotyczy to tylko Libii. Ta postawa pasywno-klientystyczna jest charakterystyczna dla całej obecnej polityki zagranicznej. Proszę zauważyć, jak bardzo zmieniły się nasze działania w regionie Europy Środkowo-Wschodniej. Rząd realizuje we wszystkich sprawach zalecenia UE. Tę pasywność dobrze widać również w naszych kontaktach z Rosją i naiwnym zaufaniu do naszego wschodniego sąsiada, który natychmiast to wykorzystał. Jeśli chodzi o nasze relacje z Niemcami – to także przegraliśmy wszystko, co było do przegrania. Reasumując: to jest rząd, który po prostu zrezygnował z prowadzenia samodzielnej, aktywnej polityki zagranicznej. Relacje z Rosją – również w kontekście katastrofy w Smoleńsku – są symbolem całkowitego zaprzepaszczenia potencjału naszego kraju, rezygnacji z budowania silnej pozycji na arenie międzynarodowej. Tusk jednak, jak widać, wciąż wierzy w to, że jego porażki są sukcesami. I usiłuje wmówić to Polakom.

Dziękuję za rozmowę.

Nasz Dziennik, 15.03.2011

Lech Kaczyński nie chciał, Komorowski podpisał Bronisław Komorowski podpisał akty łaski dotyczące osób, na których ułaskawienie nie zgodził się śp. prezydent RP prof. Lech Kaczyński - ustaliła „Gazeta Polska”. Wśród ułaskawionych przez prezydenta Komorowskiego osób są m.in. członkowie zorganizowanych grup przestępczych, zabójcy, osoby znęcające się nad rodziną oraz uchylające się od płacenia alimentów. W pięciu przypadkach prezydent Komorowski skorzystał z tzw. trybu nadzwyczajnego prezydenckiego ułaskawienia. Obecny prezydent tylko w ciągu dwóch miesięcy ułaskawił 52 osoby – takiego tempa w stosowaniu aktów łaski nie miał żaden jego poprzednik. Dla porównania wystarczy podać, że śp. prof. Lech Kaczyński w całym 2006 roku ułaskawił tylko 37 osób. W pięciu na 52 przypadki ułaskawień obecny prezydent skorzystał z tzw. trybu nadzwyczajnego prezydenckiego ułaskawienia.

Łaskawość Bronisława Komorowskiego Według informacji „Gazety Polskiej” znaczna część ułaskawień, które popisał Bronisław Komorowski nie tylko, ze nie ma pozytywnej opinii prokuratora generalnego, ale na dodatek dotyczą one aktów łaski, których nie chciał popisać jego poprzednik. Śp. prof. Lech Kaczyński w wywiadzie udzielonym Łukaszowi Warzesze, który został opublikowany w książce pt. „Ostatni wywiad” tak mówił o ułaskawieniach: (…) Ja uznaję ułaskawienie za środek nadzwyczajny. Może być zastosowany, gdy kara wydaje się istotnie nieadekwatna do winy. (…) Zgodnie z tymi zasadami ułaskawiam sprawców drobnych przestępstw, głównie poprzez wykreślenie ich z rejestru skazanych. (…) odrzucam z góry: gwałty czy rozboje, niezależnie od sytuacji osobistej sprawców. Z reguły nie ułaskawiam tez sprawców przestępstw przeciwko rodzinie. Zabójstwa biorę pod uwagę tylko w sytuacji przekroczenia granic obrony koniecznej. W takich wypadkach zdarzały mi się ułaskawienia, także w postaci zmniejszenia wymiaru kary, ale chodziło o kobiety, które w desperacji zamordowały swoich prześladowców, czy to było mężowie, czy konkubenci. Raz zdarzyło mi się ułaskawić osobę skazaną o handel narkotykami. Jednak wtedy chodziło o bardzo niewielka ilość narkotyku, a sprawca była kobieta, która nie wywodziła się ze środowiska gangsterskiego, natomiast wiele w życiu wycierpiała (…) - mówił prezydent Kaczyński. Jak ustaliła „Gazeta Polska” wśród osób ułaskawionych przez Bronisława Komorowskiego są członkowie zorganizowanych grup przestępczych, które trudniły się najcięższymi rodzajami przestępstw m.in: porwaniami, wymuszeniami, fałszowaniem dokumentów, paserstwem, obrotem i kradzieżą samochodów. Bronisław Komorowski ułaskawił też osoby znęcające się nad rodziną i nie płacące alimentów, które nie miały szans na ułaskawienie przez śp. prezydenta prof. Lecha Kaczyńskiego z tego względu, że były to przestępstwa wymierzone przeciwko rodzinie.

Audyt ułaskawień Sprawa ułaskawień po raz kolejny wróciła nagłośnieniu przez Kancelarię Prezydenta i media sprawy ułaskawienia Adama S. partnera biznesowego Marcina Dubienieckiego, zięcia śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Adam S. został skazany na rok i 10 miesięcy więzienia w zawieszeniu na trzy lata i 30 tys. zł grzywny oraz 120 tys. zł zwrotu wyrządzonej szkody. Według informacji w mediach Adam S. dobrowolnie poddał się karze, spłacił swoje zobowiązania i uiścił grzywnę. Sprawa przez kilka dni nie schodziła z czołówek mediów. Mimo że politycy PO i przedstawiciele Kancelarii Prezydenta zapewniali, że sprawa nie ma żadnego podtekstu, odczucia Polaków pokazały coś zupełnie innego. Z przeprowadzonego przez TNS OBOP dla TVP Info sondażu wynikało60 proc. respondentów uważa, że sprawa ułaskawienia Adama S. przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego jest wykorzystywana do walki politycznej. Po zapowiedziach Tomasza Nałęcza, doradcy prezydenta Komorowskiego, że w związku z ułaskawieniem Adama S. będzie przeprowadzony audyt, przedstawiciele PiS zaapelowali, by sprawdzić wszystkie ułaskawienia a w szczególności te, które podpisał Bronisław Komorowski. Prof. Ryszard Bugaj uważa, że powinna być opublikowana „Biała Księga” ułaskawień, w której byłby opisany dokładnie każdy przypadek. Do najbardziej kontrowersyjnych ułaskawień należy sprawa pruszkowskiego gangstera Andrzeja Z. PS Słowik ( ułaskawił go Lech Wałęsa), Petera V (skazany za zabójstwo ze szczególnym okrucieństwem, ułaskawił go Aleksander Kwaśniewski mimo negatywnej opinii prokuratora generalnego i sądu), Zbigniewa Sobotki (ułaskawił go Aleksander Kwaśniewski mimo negatywnej opinii prokuratora generalnego). (…) Podczas mego urzędowania w Ministerstwie Sprawiedliwości dokonaliśmy gruntownej weryfikacji ułaskawień i odkryliśmy, że prawo łaski było przez prezydentów Wałęsę i Kwaśniewskiego wykorzystywane bardzo często, choć przez tego drugiego w nieco mniejszym zakresie. Znana była sprawa Słowika, który został ułaskawiony, będąc znanym przestępcą. Chodziło zresztą o jakiś niewielki wyrok, niedotyczący głównej sfery działania tego pana. Trafiliśmy wtedy również na kilka innych nazwisk gangsterów, nie tak znanych. Na temat motywacji tych ułaskawień pojawiały się różne dziwne pogłoski, o których nie chcę tutaj mówić. Po sygnale z mojej strony Aleksander Kwaśniewski gwałtownie ograniczył liczbę udzielanych ułaskawień (…) - mówił śp. Lech Kaczyński w wywiadzie zamieszczonym w książce Łukasza Warzechy pt. „Lech Kaczyński . Ostatni wywiad”. Dorota Kania

„Bolek”, czyli słup Zupełnie nie dziwi, że przyznanie się Lecha Wałęsy do współpracy z SB większość opinii publicznej potraktowała wzruszeniem ramion. Rozsądni ludzie od dawna wiedzieli, że był tajnym współpracownikiem „Bolkiem” i jego zaprzeczenia nie miały dla nich żadnego znaczenia. Nie dziwi też przemilczenie tej sprawy przez media prorządowo-postkomunistyczne, które też wiedziały, ale wolały kłamać. A jednak trzeba ten fakt odnotować i zapytać, dlaczego zmienił tak długo podtrzymywaną strategię? Jeszcze wczoraj krzyczał, że nikt nigdy go nie werbował, nigdy niczego nie podpisał, nigdy nie uległ. Jeszcze niedawno miotał groźby, że wytoczy procesy Gontarczykowi, Cenckiewiczowi, Kurtyce i tym wszystkim, którzy twierdzą, że był Judaszem, który donosił na kolegów i brał za to wynagrodzenie. Zawsze usiłował udawać kogoś lepszego niż „towarzysze podróży realnego socjalizmu” w rodzaju Mazowieckiego. Zawsze udawał mądrzejszego i szlachetniejszego od agentury, którą się otaczał i którą wspiera do dzisiaj. I nagle, bez słowa wytłumaczenia, porzuca mit o swej wyjątkowości i przedstawia się jako pierwszy lepszy chłystek: „Wszyscy podpisywali i ja podpisałem” (scenariusz spowiedzi nie przewidywał odpowiedzi na pytanie o donoszenie na kolegów za pieniądze). To oczywiście nieprawda, bo jego koledzy byli bici, katowani, szantażowani, represjonowani na tysiąc komunistycznych sposobów i odmawiali donoszenia. Ale Wałęsa powie teraz wszystko, aby tylko szybko się wtopić w swoje okrągłostołowe tło, w całą rzeszę konfidentów komunistycznej bezpieki, którzy udając naiwnych „pożytecznych idiotów”, czekali na wyznaczone im zadanie – w chwili upadku komunizmu zawrzeć w imieniu „Solidarności” zdradziecki „kontrakt” o współrządzeniu z nomenklaturą. Ale dlaczego? Sumienie go ruszyło? Uznał, że winien jest społeczeństwu spowiedź? Wydaje się, że jedynym powodem tej zmiany jest świadomość, że Sąd Apelacyjny w Gdańsku, który 10 marca będzie rozpatrywał odwołanie Wałęsy od wyroku Sądu Okręgowego z dnia 31 sierpnia 2010 r., podtrzyma oddalenie jego pozwu wobec mnie za stwierdzenie, że był agentem SB i za pieniądze donosił na kolegów. Wskazuje na to przebieg audycji TVN, robiącej wrażenie tworzenia pretekstu na specjalny obstalunek, i reszta rozmowy, w której „nasza ikona” po staremu pokazywała się jako pyszałek i polityczny chuligan. Od teraz Wałęsa będzie musiał zmienić tekst bajki, którą opowiada, gdy jest wynajmowany przez firmy organizujące spotkania z celebrytami. Dotychczas twierdził, że nigdy nic i za żadne skarby, a ci, co go oskarżają, to nieudacznicy, zazdrośnicy, a właściwie komunistyczni agenci. Teraz będzie bajka o tym, jak ubogi, młody robotnik, stawiając swe życie na jedną kartę, samotnie rzucił się do walki z komunistycznym potworem. Ten straceniec w pewnym momencie wyczuł, że zamiast niepotrzebnie ginąć, powinien uchronić swoje przeznaczenie do przyszłych zwycięstw. W uznaniu tego posłannictwa zastawił na wroga genialną pułapkę – udał, że podpisał, ale „nigdy z myślą, że przejdzie na tamtą stronę”: „Podjąłem taką decyzję, że więcej zrobię, więcej uchronię, tak właśnie postępując. Gdybym miał powtórzyć moje życie, powtórzyłbym tak, jak robiłem to, ze wszystkimi, nawet z tymi kontaktami z bezpieką i tak dalej, dlatego, że tylko tak można było ich ograć”. Co to znaczy? Otóż nie mogąc już obronić swej rzekomej unikalności wśród współpracowników Jaruzelskiego i Kiszczaka, Wałęsa wymyślił nowy koncept. Już nie będzie twierdził, że w Sodomie nie mieszkał, ale będzie przekonywał, że nigdy szczerym sodomitą nie był. Nowy Lot służył sodomskiemu aparatowi terroru, ale tylko po to, by z tym większą zażartością prowadzić nieustępliwą walkę o wyzwolenie sodomitów ze szponów grzechu. Ten koncept ma jednak pewną wadę, której Wałęsa zdaje się nie dostrzegać. Już nikt nie uwierzy, że był Lotem. Nikt nie uwierzy nawet w to, że był zniewoloną sodomskimi obyczajami żoną Lota. Już nie może udawać nawet słupa soli, gdyż co prawda jest słupem, ale tylko takim, na którym okrągłostołowo-postkomunistyczno-złodziejski Układ nalepia swoje ogłoszenia dla społeczeństwa: „Ogłasza się i nakazuje wierzyć, że premier Tusk jest cudowny, a jego krytycy podli. Ponadto prezydent Wałęsa sam obalił komunizm i zawsze miał we wszystkim rację, co uznaje cały świat i wszystkie narody Związku Radzieckiego. Szczegółowe wiadomości o zbawczych działaniach władz III RP są podawane w audycjach TVN i na łamach »GW«”. Wałęsowy słup sam nalepia na sobie obelgi pod adresem śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Jak ten słup będzie stał, gdy zawiśnie na nim jeszcze kukła TW „Bolka”? Krzysztof Wyszkowski

Awantura w TVP. Zdjęto temat o kupowaniu głosów przez polityków Platformy w Wałbrzychu. Odwołano gości, wycofano reportaż Jak dowiedział się portal wPolityce.pl, w TVP doszło do wielkiej awantury wokół programu "Mam inne zdanie" (gospodarze: Krzysztof Ziemiec i Marek Zając). Poszło o temat dotyczący kupowania głosów przez polityków PO w Wałbrzychu. Zgodnie z planem tej bulwersującej sprawie miała być poświęcona jedna z części programu "Mam inne zdanie" (emisja dziś w TVP1). Jednak temat zdjęto. W rezultacie odwołano - zaproszoną dużo wcześniej do Warszawy - lokalną dziennikarkę zajmującą się sprawą oraz agenta Tomka, który miał być gościem programu. Nie zostanie wyemitowany również zrealizowany w Wałbrzychu reportaż. Według nieoficjalnych informacji, wydawca programu "Mam inne zdanie" Rafał Porzeziński zrezygnował z pracy przy tej audycji. Przygotowania do programu w ostatnich dniach szły zgodnie z planem, a goście byli zapraszani za wiedzą i zgodą kierownika Redakcji Publicystyki TVP 1 Przemysława Wojciechowskiego. Jednak w dniu emisji programu dyrekcja Jedynki brutalnie ocenzurowała przygotowywane wydanie. Sygnał o dziwnym zamieszaniu wokół programu dotarł do redakcji także z Prawa i Sprawiedliwości. Jak opowiada nasz informator: Już jakiś czas temu TVP zaprosiła przedstawiciela naszej partii. Miał to być ktoś, kto zna się na walce z korupcją. Zaproponowaliśmy Mariusza Kamińskiego. Dziś rano ludzie z TVP powiedzieli nam, że przedstawiciele innych partii odmawiają wzięcia udziału w programie, w którym gościł będzie Kamiński. Zaczęliśmy się zastanawiać co z tym zrobić, chcieliśmy w ogóle zrezygnować, i właśnie wówczas dostaliśmy informację, że program o Wałbrzychu spada. Ponoć odwołali dziennikarza z miejsca.

Jak widać - słowa Jana Dworaka o tym, że trudno mówić o pełnym sukcesie w odpolitycznianiu TVP, znajdują wyraziste potwierdzenie. PS. W związku z powyższym mamy prośbę do TVP: nie mówcie więcej, że jakiś program jest w stanie zastąpić "Warto Rozmawiać". Sil

Czy w TVP ocenzurowano temat kupowania głosów przez PO w Wałbrzychu? Braun: "Muszę się dowiedzieć, mam mnóstwo spraw" Już TYDZIEŃ temu napisaliśmy: "Nasz news. Awantura w TVP. Zdjęto temat o kupowaniu głosów przez polityków Platformy w Wałbrzychu. Odwołano gości, wycofano reportaż". A w tekście: Poszło o temat dotyczący kupowania głosów przez polityków PO w Wałbrzychu. Zgodnie z planem tej bulwersującej sprawie miała być poświęcona jedna z części programu "Mam inne zdanie". Jednak temat zdjęto. W rezultacie odwołano - zaproszoną dużo wcześniej do Warszawy - lokalną dziennikarkę zajmującą się sprawą oraz agenta Tomka, który miał być gościem programu. Nie zostanie wyemitowany również zrealizowany w Wałbrzychu reportaż. Według nieoficjalnych informacji, wydawca programu "Mam inne zdanie" Rafał Porzeziński zrezygnował z pracy przy tej audycji. Przygotowania do programu w ostatnich dniach szły zgodnie z planem, a goście byli zapraszani za wiedzą i zgodą kierownika Redakcji Publicystyki TVP 1 Przemysława Wojciechowskiego. Jednak w dniu emisji programu dyrekcja Jedynki brutalnie ocenzurowała przygotowywane wydanie. O tę między innymi sprawę, cytując nasz portal, pytała pełniącego obowiązki prezesa TVP Juliusza Brauna (związany z Unią Wolności) red. Dominika Wielowieyska w Poranku TOK FM. I co usłyszała (tydzień po bulwersujących wydarzeniach)? Że prezes tak naprawdę nie zna dokładnie sprawy. Ba, nie uważa ją za szczególnie istotną: Nie znam jeszcze tego do końca, muszę to dokładnie sprawdzić. Ale z informacji, które uzyskałem, to nie do końca tak. To znaczy sama informacja w programie zaplanowana była, natomiast nie pojawiła się dziennikarka, która miała o tym mówić. Wielowieyska: Felieton temu poświęcony nie ukazał się. Nie wiem dokładnie, ale sam temat w audycji nie został pominięty. Musze się dowiedzieć, mam mnóstwo spraw. Dopytywany czy nie ma obaw o cenzurę w tej sprawie, Braun odpowiedział: Mam nadzieję, że nie. Gdyby tak było, to byłoby bardzo niedobrze. Jeśli coś takiego się wydarzyło, to mogło być pokłosiem złych obyczajów.

Czyli - poprzednich obyczajów? Na pewno? A może już nowym obyczajem? Wcześniej o takich praktykach w TVP, po wybuchu afery Rywina, nie było słychać. Ale czas najwyraźniej cofa się - do epoki przedrywinowskiej. Co więcej, znikają audycje wtedy wprowadzone na antenę i cieszące się powodzeniem i szacunkiem. Jak "Warto rozmawiać". Czy Jan Pospieszalski będzie miał program w telewizji publicznej? Prezes Braun odpowiada w tym samym stylu co wcześniej, sugerując, że sprawa nie jest ważna: Nie wiem. Na pewno nie jest osobą, która powinna mieć zakaz wstępu do telewizji. W telewizji jest miejsce na różne poglądy, różne punkty widzenia. Chciałbym też z panem Pospieszalskim, którego znam od dawna, porozmawiać spokojnie. Nad inną formułą programu? Nie wiem. Wiem, że nad jakąś inną formułą programu jakieś dyskusji już trwały. Czekam na kolejne opinie. Przy czym też... Nie możemy doprowadzić do absurdu sytuację, telewizja dziennie nadaje kilkadziesiąt godzin programu. Program publicystyczny ma umożliwić prezentacje różnych poglądów, natomiast nie ma być samodzielnym bytem politycznym. Wynika z tego ni mniej ni więcej, że Pospieszalski może wejść do Telewizji Polskiej, ale chyba tylko do bufetu. Bo przecież jest kilkadziesiąt godzin programu. Dlaczego nie może być wiec kilkudziesięciu minut audycji o innej niż lewicowa wrażliwość - nie wiadomo. wu-ka, źródło: TOK FM

Najwięcej złotych żniwiarzy było wśród Żydów Jan Tomasz Gross wykazał się “niebywałą odwagą” polegającą na kolejnej konfabulacji o zbrodniach Polaków na Żydach i ich mieniu w czasie niemieckiej okupacji i tuz po niej, za okupacji sowieckiej. Konfabulacji bez źródeł, z przekłamanym anonimowym zdjęciem, ale głośnej bo atrakcyjnej dla wszystkich innych narodów niż Polacy. W oczywisty sposób atrakcyjnej dla Niemców, którzy marzą o odwróceniu narracji i wartości dotyczących II Wojny Światowej. Atrakcyjnej dla Rosjan, którzy znów podają sobie nad Polską rękę z Berlinem i woleliby, żeby się nie mówiło o Polakach jako skrzywdzonych ofiarach poprzedniego paktu Rosyjsko-Niemieckiego, ale jako szkodnikach, warchołach i kanaliach, z którymi można się nie liczyć. Narracja Grossa oczywiście atrakcyjna jest dla wszystkich narodów które kolaborowały z Hitlerem (Łotwa, Słowacja, Francja) lub które same skalały się zdradą (Anglia). Kalumnia ta wygodna jest dla Amerykanów, którzy partycypują na biznesie prawniczym na roszczeniach majątkowych w stosunku do Polski, i w końcu atrakcyjna dla samych Żydów, którzy stworzyli przedsiebiorstwo holokaust i co najważniejsze, chcą przykryć swoją najbardziej nikczemną i ponurą historię zdrad, szalbierstw i podłości w stosunku do członków własnego narodu. Najsłynniejsza żydowska myślicielka XX wieku Hannah Arendt w książce “Eichmann w Jerozolimie” (Kraków 1987). Napisała tam m.in. (s. 151): “Dla Żydów rola, jaką przywódcy żydowscy odegrali w unicestwieniu własnego narodu, stanowi niewątpliwie najczarniejszy rozdział całej historii”. Uległość Judenratów wobec nazistów oznaczała skrajną kompromitację żydowskich elit w państwach okupowanych przez III Rzeszę. Arend stwierdziła wprost: “O ile jednak członkowie rządów typu quislingowskiego pochodzili zazwyczaj z partii opozycyjnych, członkami rad żydowskich byli z reguły cieszący się uznaniem miejscowi przywódcy żydowscy, którym naziści nadawali ogromną władzę do chwili, gdy ich także deportowano” (tamże, s. 151). Arendt pisała, że bez pomocy Judenratów w zarejestrowaniu Żydów, zebraniu ich w gettach, a potem pomocy w skierowaniu do obozów zagłady zginęłoby dużo mniej Żydów. Niemcy mieliby bowiem dużo więcej kłopotów ze spisaniem i wyszukaniem Żydów. W różnych krajach okupowanej Europy powtarzał się ten sam perfidny schemat: funkcjonariusze żydowscy sporządzali wykazy imienne wraz z informacjami o majątku Żydów, zapewniali Niemcom pomoc w chwytaniu Żydów i ładowaniu ich do pociągów, które wiozły ich do obozów zagłady. Także w Polsce doszło do potwornego skompromitowania dużej części żydowskich elit poprzez ich uczestnictwo w Judenratach i posłuszne wykonywanie niemieckich rozkazów godzących w ich współrodaków. Przy tym, skuteczność Policji Żydowskiej w wykonywaniu rozkazów okupacyjnych, wyłapywaniu niepokornych Żydów, udaremnianiu im ucieczek z getta, ograbianiu z kosztowności i żywności, ujawnianiu skrytek oraz “załatwianiu” braciom szybszej ekspedycji do obozów zagłady, przekraczała wielokrotnie szkodliwość wszystkich szmalcowników i kolaborantów narodowości polskiej na terenach okupowanych przez Niemców.Jeżeli tacy jak Jan Tomasz Gross lub (na mniejszą skalę) bloger Eli Barbur są tak skrupulatni w liczeniu żydowskich krzywd, to zanim ostatecznie obarczą Polaków odpowiedzialnością za holokaust, niech najpierw zobaczą belkę (jak legar) we własnym oku. Co dziwne, sami Żydzi, tak chętnie plujący na Polaków za ich bohaterską postawę w czasie terroru niemieckiego jakoś dziwnie milczą na temat skali pomocy, jaką udzielali Żydzi Polakom w czasie ciężkich lat Stalinizmu – a więc raptem kilka lat później. Chętnie poznałbym jednego sprawiedliwego Żyda wśród narodów świata, który ratował polskich oficerów, AKowców i siedemnastoletnie łączniczki z łap enkawudowskich oprawców Rakowieckiej, Jaworzna lub Zamku Lubeskiego. Kołaczą mi sie z tego okresu takie nazwiska żydowskie jak Humer, Goldberg, Michnik, Morel i Stolzman… Ci wprawdzie Polaków nie ratowali lecz katowali, ale przynajmniej dwóch z nich przyjaźniło się z rodziną Jana Tomasza Grossa. I tu jest ten pies pogrzebany. Łażący Łazarz

Specpułk dostał kartę z błędem Do 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego przed 7 kwietnia ub.r. dotarła nowa karta podejścia lotniska Smoleńsk Siewiernyj: z błędem sugerującym inne niż w rzeczywistości rozmieszczenie radiolatarni - ustalił "Nasz Dziennik". Zamieszczona w raporcie rosyjskiego Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego karta podejścia lotniska Smoleńsk Północ nie pochodziła z dokumentacji, którą dysponowała załoga samolotu Tu-154M. Znajduje się na niej data wydania karty i numer strony, a tych informacji mjr Arkadiusz Protasiuk nie otrzymał. W raporcie MAK wskazał, że polska załoga w czasie przygotowania do lotu nie dysponowała pełnymi aeronawigacyjnymi i innymi danymi lotniska Smoleńsk Północny, a NOTAM z informacją o wycofaniu szeregu środków radiotechnicznych nie dotarł do załogi. Jednak z dokumentacji przekazanej MAK przez specpułk wynika, że stosowne zamówienia zostały złożone za pośrednictwem Ambasady RP w Moskwie - ale przed wylotem żadna informacja z ambasady do pułku nie została przekazana. Posiadane przez załogę dokumenty nie pozwalały na określenie daty wydania karty, a jedynie ze strony tytułowej faksu można było wywnioskować, że były one wydane przed 9 kwietnia 2009. Schemat podejścia do lądowania na pasie startowym DS26 załączony do raportu MAK na pewno nie pochodził z dokumentacji, którą posiadała załoga Tu-154M podczas lotu do Smoleńska. Różni się on od kart przekazanych załodze tym, że na dolnym prawym marginesie opublikowana jest data wydania karty, a na górnym marginesie opublikowany jest numer strony. Karty podejścia przekazane przez Ambasadę RP w Moskwie do szefostwa Służby Ruchu Lotniczego w roku 2009 pozbawione były tych informacji. To istotne braki, bo data wydania takiego dokumentu oraz numer może służyć poprawnej jego identyfikacji.

Nieprawdziwe dane obiektu MAK w raporcie nie odniósł się do tych niezgodności. Rosjanie w zamian wytknęli braki w przygotowaniu do lotu, zapominając, że sami potwierdzili, iż z punktu widzenia lotniczego karty posiadane przez załogę były zgodne z aktualnymi danymi lotniska prezentowanymi przez MAK w raporcie. Co więcej, Rosjanie jeszcze przed wylotem 7 i 10 kwietnia 2010 r. informowali poprzez przedstawiciela Ministerstwa Spraw Zagranicznych, że na Siewiernym procedury się nie zmieniły i są takie same jak te, które MSZ Federacji Rosyjskiej przekazało w kwietniu 2009 roku. Według por. Bogdana Suchorskiego, pilota Jaka-40 w 36. SPLT, na początku kwietnia 2010 r. do specpułku trafiły karty podejścia dla lotniska Siewiernyj, w których znalazły się nieprawdziwe dane obiektu. Błędnie podano lokalizację m.in. dalszej radiolatarni prowadzącej. Pilot te dane zweryfikował za pomocą specjalistycznego programu komputerowego FliteStar. Jego wyliczenia wykazały, że o ile położenie bliższej radiolatarni było zgodne z danymi odległości zawartymi w karcie podejścia (ok. 1100 m od progu pasa), o tyle współrzędne znajdujące się na karcie dla dalszej radiolatarni odpowiadają jej położeniu na czwartym, a nie na szóstym kilometrze, jak było to w rzeczywistości i co wynikało również z wartości opisanych na karcie pod schematem lądowania na Siewiernym z kursem 259 stopni.

Skąd taka różnica? Na kartach podejścia publikowanych przez MAK, które w ocenie polskiej komisji są tożsame z kartami, jakimi dysponowały załogi lecące do Smoleńska 7 i 10 kwietnia ub.r., podane są współrzędne dalszej radiolatarni: "C54 49,7 B032 08,6". Zamieszczony na karcie szkic ścieżki schodzenia informuje, że tak zlokalizowana dalsza radiolatarnia leży w odległości 6,26 km od progu pasa. Karta analizowana przez Suchorskiego zawierała identyczny schemat ścieżki schodzenia, jednak przy dalszej radiolatarni, według opisu znajdującej się także na 6,26 km od pasa, widniały współrzędne "C54 49,7 B032 06,6" - różnica współrzędnych ma odpowiadać odległości ok. 2 kilometrów. Ponadto w ocenie pilota Rosjanie podali w karcie nieprawdziwe współrzędne progu pasa startowego na lotnisku Smoleńsk Siewiernyj. Dane te miały się różnić o ok. 300 m - pas był przesunięty bliżej, patrząc w kierunku podejścia w stosunku do danych zawartych na karcie podejścia. Pilot zeznał, że to znaczna różnica. Ponadto nowe karty zawierały więcej danych na temat lotniska, jak współrzędne progu pasa i środków radionawigacyjnych lotniska. Istotnym szczegółem w tej sprawie jest także fakt, że po katastrofie właściwe rozmieszczenie radiolatarni podważał także Artur Wosztyl, pilot samolotu Jak-40. W jego ocenie, odległość między radiolatarniami była w rzeczywistości o 650 m większa, niż zapisano to w karcie podejścia. Wosztyl twierdził też, że dane z GPS po wprowadzeniu do systemu danych lotniska wskazywały, że punkt oznaczony na karcie lotniska jako środek pasa startowego znajdował się z lewej strony podejścia. Także podczas lądowania 10 kwietnia 2010 roku strzałka radiokompasu wykazywała odchylenie od osi pasa, podczas gdy wskazania GPS sugerowały położenie samolotu w osi pasa.

Dwa kilometry robią różnicę Według doświadczonego pilota wojskowego w stopniu majora, wykazana dwukilometrowa rozbieżność pomiędzy współrzędnymi dalszej radiolatarni zawartymi w karcie a stanem faktycznym jest niedopuszczalna, a lotnik, bazując na takich danych, może zostać zaskoczony. - Karty podejścia to sprawa podstawowa. Nie można pozwolić sobie na to, by zawierała błędy. Dla pilota taka różnica w rozmieszczeniu radiolatarni, szczególnie przy złej widoczności, może być sporym zaskoczeniem. Lotnik jest pewien, że ma właśnie minąć radiolatarnię, a jej nie ma lub mija ją, spodziewając się jej dopiero za chwilę. Dwa kilometry w lotnictwie może czasem oznaczać być albo nie być - zaznaczył. I dodał, że 2 km to kilkadziesiąt sekund lotu, a w końcowej fazie lotu to dużo czasu. Przy różnym rozmieszczeniu radiolatarni inaczej wyglądają też wysokości samolotu. Jeśli "dalsza" jest na szóstym kilometrze, samolot mija ją na wysokości ok. 300 m, jeśli jest na czwartym kilometrze - jest to około 220-200 metrów. Różnica jest więc znacząca. Jak tłumaczy kpt. pil. Michał Wiland, tego rodzaju dokumentacja powinna być na bieżąco korygowana i każda zmiana na lotnisku, jak np. częstotliwości czy rozmieszczenia radiolatarni, powinna być wyszczególniana. - Jeżeli według podanych współrzędnych radiolatarnia znajduje się w innym miejscu niż wcześniej, to należy odpowiedzieć sobie na pytanie, który dokument jest właściwy i zgodny z rzeczywistością. Zwykle jest tak, że ważne jest ostatnie uzupełnienie, ostatnia poprawka i myślę, że podobne zasady obowiązują w wojsku - mówi Wiland.

Najpierw analiza zdjęć Karty podejścia lotniska Siewiernyj już wcześniej budziły wątpliwości i na zlecenie Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie badali je eksperci ze Szkoły Orląt w Dęblinie. Wykazano wówczas, że zarówno 7, jak i 10 kwietnia ub.r. załogi dysponowały takimi samymi danymi. Jednak po zastrzeżeniach podnoszonych przez Suchorskiego prokuratura zleciła ekspertom dalsze badania. Te tymczasem utknęły w martwym punkcie, bo do kontynuacji prac niezbędne są wyniki innej analizy. Jak ustaliliśmy, chodzi o badania dokumentacji fotograficznej lotniska z 5 i 12 kwietnia 2010 roku - zatem o zdjęcia satelitarne rejonu smoleńskiego. - Prokuratorzy uznali, że opinia, którą wydali eksperci z Dęblina, musi zostać poszerzona, ale by to uczynić, wcześniej musi zostać wydana opinia dotycząca zdjęć lotniska z 5 i 12 kwietnia 2010 r., które znajdują się w materiałach sprawy. Tę analizę wykonuje Służba Wywiadu Wojskowego - poinformował płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Rzecznik nie chciał natomiast komentować, czy eksperci z Dęblina badają tylko karty podejścia znane z raportu MAK, czy też te wskazywane przez Suchorskiego oraz czy analiza zobrazowań satelitarnych ma na celu ustalenie rzeczywistego położenia m.in. radiolatarni lotniska Smoleńsk przed i po katastrofie. Marcin Austyn

Kto stoi za OFE? Ludzie powiązani z towarzystwami emerytalnymi najgłośniej krzyczą: żadnych zmian! Ci obrońcy istniejącego systemu emerytalnego nie walczą w obronie przyszłych emerytur Polaków. To walka o to, by ściągać jak najwięcej pieniędzy do własnych kieszeni. Np. Forum Obywatelskiego Rozwoju Leszka Balcerowicza w 2009 r. dostało ponad milion złotych od sponsorów, m.in. od właścicieli powszechnych towarzystw emerytalnych. Warto zapamiętać, że w 2009 r. na wynagrodzenia w PTE wydano ponad 104 mln zł. Jest czego bronić. Tylko kto obroni emerytów?

Skok na OFE to pogwałcenie przyrzeczenia danego społeczeństwu i umów z ludźmi. Nie ruszać OFE – z tymi słowami prof. Leszek Balcerowicz ruszył do walki o dobro społeczeństwa, któremu obecna władza chce odebrać przywilej (obowiązkowy) odkładania prawie 40% składki emerytalnej w otwartych funduszach emerytalnych. To nie pierwsze wystąpienie prof. Balcerowicza w interesie społecznym. „Polaków nie można traktować jak baranów. Zmiany w OFE są złe, zagrażają bezpieczeństwu i wysokości emerytur. To niszczenie funduszy, wyraz braku szacunku dla prawa i obywateli”, pisał wcześniej w artykułach, krytykując projekt zmniejszenia składki kierowanej do OFE z 7,3% do 2,3% wynagrodzenia. Z racji swej pozycji i dokonań prof. Balcerowicz jest z pewnością najbardziej znaczącym krytykiem rządowych zamysłów, a w tych opiniach wspierają go naukowcy ze stworzonego przezeń Forum Obywatelskiego Rozwoju. W 2009 r. (danych za rok ubiegły jeszcze nie ma) FOR w ramach wsparcia dostało ponad milion złotych od sponsorów. Tak się złożyło, że wśród instytucji wspierających znalazła się grupa Generali, do której należy powszechne towarzystwo emerytalne kierujące OFE o tej samej nazwie. A także ING BŚK (właściciel powszechnego towarzystwa emerytalnego zarządzającego otwartym funduszem emerytalnym ING) oraz Bank Zachodni WBK, obecnie już Santander, udziałowiec powszechnego towarzystwa emerytalnego AVIVA (zarządca OFE AVIVA). I ktoś o wyjątkowo złej woli mógłby na tej podstawie wysnuć wniosek (z pewnością fałszywy), że Leszek Balcerowicz być może jest nie do końca bezstronny w obronie otwartych funduszy emerytalnych przed zakusami rządu… FOR podkreśla transparentność, więc ustalenie sponsorów nie było specjalną filozofią. Aspiracji do przejrzystości nie przejawia znacznie bardziej tajemniczy, określający się jako niezależny, Instytut Badań Strukturalnych, który nie ujawnia żadnych źródeł finansowania. Działają w nim prof. Marek Góra, jeden ze współtwórców reformy emerytalnej z 1999 r., oraz Agnieszka Chłoń-Domińczak, była wiceminister pracy, która zajmowała się wdrażaniem tej reformy. Wraz z szefem instytutu Markiem Bukowskim stworzyli oni raport „Zmiany w systemie emerytalnym a dług i deficyt publiczny”, odnoszący się bardzo krytycznie do rządowych propozycji. Szef niezależnego IBS opublikował zaś, razem z Januszem Jankowiakiem, przewodniczącym rady nadzorczej jednego z domów maklerskich, artykuł mówiący, że przedstawiciele strony rządowej plotą zawstydzające, oparte na fałszywych przesłankach i pełne hipokryzji brednie o wyższości emerytur z ZUS, mącąc ludziom w głowach, dopuszczając się wprawiającej w konsternację manipulacji, dyskredytując II filar (czyli OFE), rzeźbiąc w liczbach bez skrupułów, insynuując. Uff... Ze względu na tę stylistykę nie brakuje przypuszczeń (zapewne niesłusznych), że niezależny Instytut Badań Strukturalnych może być sponsorowany przez Izbę Gospodarczą Towarzystw Emerytalnych, walczącą ze wszystkich sił z rządowymi propozycjami. Prezes IGTE, Ewa Lewicka, kiedyś była członkiem prezydium Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”, potem wiceministrem pracy i pełnomocnikiem rządu Jerzego Buzka ds. reformy zabezpieczenia społecznego, wreszcie przesiadła się na fotel szefa Izby. Doskonale wie, że im mniej pieniędzy trafi do OFE, tym mniejsze będą dochody powszechnych towarzystw emerytalnych, a zatem i zarobki zatrudnionych w nich ludzi, których ona reprezentuje. Można więc zrozumieć, dlaczego twierdzi, że rządowe propozycje oznaczają dobieranie się polityków do emerytur, są ciosem w przyszłych seniorów, działaniem prowadzącym do obniżki świadczeń, manipulacją, atakami opartymi na fałszywych podstawach. Zrozumiałe też, że obniżka składek przesyłanych do OFE nie może się podobać prof. Markowi Górze ze Szkoły Głównej Handlowej, który nie po to współtworzył tę reformę i objął stanowisko prezesa rady nadzorczej jednego z największych powszechnych towarzystw emerytalnych, ING, by teraz akceptować spadające dochody towarzystw. Dlatego podkreśla, że rządowe propozycje burzą zaufanie ludzi do systemu emerytalnego, pokazują im, że każdą dziedziną można ręcznie sterować, przerzucają koszty emerytur na przyszłe pokolenia. Przeciwników projektu rządowego wspiera w ich misji prof. Jerzy Hausner, były wicepremier i minister pracy, obecnie członek Rady Polityki Pieniężnej. Prof. Hausner ostro się wypowiada przeciwko zmniejszaniu składki kierowanej do OFE, stwierdzając, że jest to wariacka próba ratowania budżetu państwa, próby likwidacji OFE uzależniają zaś materialnie obywateli od państwa i otwierają drogę do rządów autorytarnych. Ta troska o demokrację i niezależność materialną obywateli jest tym bardziej oczywista, gdy zważyć, że prof. Hausner do czasu powołania w skład RPP był członkiem rady nadzorczej ING Banku Śląskiego, do którego to banku należy powszechne towarzystwo emerytalne zarządzające OFE ING.

Bronić składek jak niepodległości I taki jest właśnie urok obecnej polskiej dyskusji nad zmianami w działalności OFE. Jak widać, polega ona na tym, że ci, którzy są przeciwni jakimkolwiek zmianom w działalności funduszy emerytalnych, dlatego żądają utrzymania status quo, ponieważ korzystają z przymusowo odprowadzanych do OFE pieniędzy przyszłych emerytów. Zrozumiałe więc, że zależy im, by strumień środków pozyskiwanych od przyszłych seniorów nie zmniejszył się. Nie jest to zatem walka towarzystw emerytalnych i ich zwolenników w obronie wysokości przyszłych emerytur Polaków. To walka o to, by od Polaków ściągać jak najwięcej pieniędzy do własnych kieszeni. W Polsce funkcjonuje 14 otwartych funduszy emerytalnych, w których obywatele muszą odkładać część swoich składek emerytalnych. Każdym OFE zarządza powszechne towarzystwo emerytalne. PTE to prywatne firmy, które za kierowanie OFE pobierają wysokie opłaty – do 2010 r. wolno im było pobierać do 7% od środków gromadzonych w OFE, w 2009 r. Sejm obniżył tę granicę do 3,5%. Prawie wszystkie towarzystwa emerytalne zawsze pobierały maksymalną dozwoloną stawkę. Najważniejsze, że są to pieniądze absolutnie niezagrożone, a na wielkość ściąganych opłat nie wpływają żadne zawirowania na rynkach finansowych. Kryzys światowy w połączeniu z nieudolnością kadry zatrudnionej w towarzystwach emerytalnych doprowadził do nieodwracalnych strat – tylko w 2008 r. z otwartych funduszy emerytalnych wyparowały ponad 24 mld zł, które odłożyli tam przyszli seniorzy. Dla dochodów powszechnych towarzystw emerytalnych nie miało to jednak żadnego znaczenia. Wzrastały one również w 2008 r. A zarobki ludzi zatrudnionych w towarzystwach emerytalnych zwiększają się systematycznie, w całkiem szybkim tempie – w 2009 r. wynagrodzenia wyniosły w sumie ponad 104 mln zł (wykres – s. 10). Pensje na konkretnych stanowiskach to wielka tajemnica, ludzie z towarzystw emerytalnych solidarnie odmawiają podawania takich informacji – choć ich dochody nie wynikają z żadnych działań biznesowych obejmujących prywatne kapitały, lecz z tytułu przymusu narzuconego obywatelom przez władzę, która każe odkładać pieniądze w OFE. Można więc tylko szacować, że miesięczne zarobki prezesów powszechnych towarzystw emerytalnych sięgają 100 tys. zł. Płace są oczywiście finansowane ze składek emerytalnych. Jeśli składek w funduszach będzie mniej, spadną prowizje dla towarzystw i zmniejszą się pensje.

Złoty interes na polskich seniorach Jest zatem czego bronić. Gdzie na świecie istnieje drugi taki interes z kilkunastoma milionami przymusowych klientów, którym tylko w ubiegłym roku powszechne towarzystwa ściągnęły ze składek emerytalnych prawie 2,5 mld zł, osiągając czysty zysk w granicach 800 mln zł? Tych pieniędzy nie trzeba było wypracowywać w mozole. Napływają same i jest ich coraz więcej, bo kolejne roczniki podejmują pracę i obowiązkowo pobiera się od nich środki dla OFE i 14 prywatnych towarzystw emerytalnych. Nie dziwi więc, że Alicja Kornasiewicz, prezes Pekao SA, banku należącego do włoskiej grupy Unicredito, broni obecnego systemu, twierdząc: – Reforma emerytalna była i jest jednym z największych sukcesów transformacji. Nie można niszczyć dobrze zorganizowanego systemu emerytalnego i wycofywać się z umowy społecznej w imię krótkoterminowych interesów budżetu. Jej bank korzysta przecież na tym systemie, bo trzy powszechne towarzystwa emerytalne przechowują w nim pieniądze swoich OFE. Dla trzech towarzystw Pekao SA jest zaś agentem transferowym, świadcząc im usługi prowadzenia rejestru członków i ich dokumentacji finansowej. Oczywiste więc, że z takiej „umowy społecznej” nie należy się wycofywać.

I zrozumiałe też, że obecnego systemu emerytalnego chce bronić ekonomista Janusz Jankowiak, którego dom maklerski współpracuje z powszechnymi towarzystwami emerytalnymi. I prof. Dariusz Rosati z rady nadzorczej banku Millenium, który zdecydowanie występuje w obronie OFE. A także naukowiec dr Piotr Ciżkowicz z SGH, na co zapewne nie ma żadnego wpływu to, że dostał on od Izby Gospodarczej Towarzystw Emerytalnych pierwszą nagrodę za pracę poświęconą działalności inwestycyjnej OFE. I współpracujący z nim dr Andrzej Rzońca, członek Rady Polityki Pieniężnej, wcześniej będący asystentem Leszka Balcerowicza, działający także w fundacji CASE, prowadzonej przez jego żonę, który twierdzi, że rząd powinien jak najszybciej wycofać się z projektu zmian w OFE. I dr Wiktor Wojciechowski, wiceprezes wspomnianego wcześniej balcerowiczowskiego FOR, który twierdzi, że rząd najpierw rozmontuje system emerytalny, a potem podniesie podatki. Zrozumiałe też, że nie jest specjalnym entuzjastą zmian w funkcjonowaniu OFE członek rady gospodarczej przy premierze, Mateusz Morawiecki (prezes banku BZ WBK, będącego udziałowcem powszechnego towarzystwa emerytalnego AVIVA). Ani ekonomista prof. Witold Orłowski z rady nadzorczej powszechnego towarzystwa emerytalnego AEGON. Trudno także, by istnienia OFE nie bronił analityk Ryszard Petru, do niedawna dyrektor ds. strategii w BRE Banku, będącego również udziałowcem towarzystwa AEGON. Oczywiste też, że w obronie OFE występują rozmaite gazety, np. bardzo aktywny na tym polu dziennik „Rzeczpospolita”, wydawany przez spółkę należącą do londyńskiego funduszu inwestycyjnego Mecom, którego akcjonariuszami są grupy finansowe będące udziałowcami powszechnych towarzystw emerytalnych. Nikogo nie może też dziwić, że prof. Stanisław Gomułka twierdzi, iż rządowa argumentacja na rzecz zmian w systemie emerytalnym jest nieprawdziwa, a z pomysłu należy zrezygnować. I ironizuje, że skoro te zmiany są korzystne, to niech premier nie zatrzymuje się w pół drogi, bo jeśli składkę zmniejszy do zera, korzyści będą jeszcze większe. Profesor jest przecież głównym ekonomistą BCC, gdzie powszechne towarzystwa ekonomiczne i banki należą do najbogatszych członków i sponsorów. Podobnie broni OFE Jeremi Mordasewicz z Lewiatana, w której to organizacji powszechne towarzystwa emerytalne stanowią silną grupę.

Warto tu przypomnieć, zapomniane już w ferworze obecnej dyskusji, gorące protesty zgłaszane w 2009 r. przez powszechne towarzystwa emerytalne przeciwko pomysłowi obniżenia maksymalnej prowizji z 7% do 3,5%. Lewiatan złożył wtedy nawet wniosek do Trybunału Konstytucyjnego (oczywiście bezzasadny) o uznanie, że zmniejszenie prowizji jest sprzeczne z konstytucją. Pracownicy i lobbyści towarzystw protestowali, że ta fatalna zmiana wypacza cały sens reformy emerytalnej i obraca się przeciw przyszłym emerytom, grozi słabszymi wynikami oraz tym, że składki będą gorzej zarządzane (jakby jeszcze gorsze zarządzanie było możliwe). A chodziło wyłącznie o to, by więcej, a nie mniej pieniędzy podatników można było przekładać do swoich portfeli. Czyli o to samo, co dziś. Moralista powiedziałby, że to przejaw cynicznej hipokryzji ze strony powszechnych towarzystw emerytalnych i ich zwolenników. Realista – że to typowy przykład publicznej debaty w Polsce, gdzie oczywistą troskę o własny interes przedstawia się jako dbałość o dobro ogólne, cudze, a nie własne, jako działalność w słusznej sprawie, pro publico bono itp.

Dywidendy z emerytur płyną za granicę Tak więc znane powiedzenie, że gdy nie wiadomo, o co chodzi, chodzi o pieniądze, znakomicie wyjaśnia przesłanki demagogicznych, trwających od wielu tygodni ataków ze strony przeciwników zmian w funkcjonowaniu OFE. Ci, którzy chcą, by wszystko zostało po staremu i by nadal można było się bogacić dzięki przejmowaniu składek emerytalnych Polaków, tworzą swoisty front, skupiający kadrę zarządzającą powszechnych towarzystw emerytalnych, część mediów, „niezależnych ekspertów” i publicystów, opłacanych przez powszechne towarzystwa emerytalne oraz współpracujące z nimi instytucje finansowe. Grono ludzi materialnie zainteresowanych istnieniem obecnego systemu emerytalnego jest dość liczne i zróżnicowane. – To są grupy interesów bezpośrednio zarabiające dzięki istnieniu obecnego systemu emerytalnego, czyli reprezentanci towarzystw emerytalnych i grup kapitałowych, które je utworzyły lub współpracują z nimi. Mam też na myśli tzw. zawodowych reformatorów, przejawiających nieznośną lekkość reformowania, wyrażającą się w tym, że trzeba wprowadzać ideologiczne reformy, nie licząc się ani z kosztami społecznymi, ani z finansowymi. Oni właśnie wymyślili obecną konstrukcję. Jest również grupa, która w to uwierzyła – bo przekonanie o konieczności istnienia otwartych funduszy emerytalnych w obecnym kształcie nie jest w Polsce kwestią rozsądku, rynku czy ekonomii, lecz kwestią wiary – mówi Jolanta Fedak, minister pracy i polityki społecznej. Te bardziej oficjalne, łatwiej zauważalne powiązania stanowią tylko wierzchołek góry lodowej. Oprócz tego powstają przecież ekspertyzy i opracowania, zamawiane są rozmaite analizy, podpisuje się zlecenia, przyznaje granty i staże, zaprasza na study-toury, wspiera różnymi sposobami małżonków, dzieci czy innych członków rodzin „niezależnych ekspertów”. Dzięki pieniądzom odciąganym ze składek przyszłych emerytów sprawnie funkcjonuje cała lobbystyczna struktura, działająca na rzecz interesów ludzi z powszechnych towarzystw emerytalnych i instytucji, które je obsługują. Jej sprawne funkcjonowanie, nakierowane na zablokowanie jakichkolwiek zmian mogących zagrozić interesom towarzystw emerytalnych, jest niezwykle istotne. Pieniądze ludzi z powszechnych towarzystw emerytalnych, w odróżnieniu od naszych składek emerytalnych, są zupełnie niewrażliwe na sytuację panującą na rynkach finansowych. Towarzystwa, choćby się waliło i paliło, zawsze zainkasują swoje, czego dowodem jest nieszczęsny rok 2008, gdy pieniądze emerytów włożone do OFE topniały, a zyski towarzystw emerytalnych rosły. Profity towarzystw zależą tylko od jednego czynnika – od decyzji ustawodawcy. Gdy ustawodawca postanowił obniżyć prowizję, spadły. To dlatego dywidenda wypłacona udziałowcom towarzystw z zysku za rok 2009 r. była znacznie niższa niż z zysku za 2008 r. Trzeba więc robić wszystko, by decyzje ustawodawcy nie były niekorzystne dla powszechnych towarzystw emerytalnych, a dywidendy mogły rosnąć. Tym właśnie martwią się przedstawiciele zagranicznych instytucji finansowych, pobierający dywidendy z polskich składek emerytalnych. Głównymi udziałowcami powszechnego towarzystwa emerytalnego Amplico są inwestorzy amerykańscy. AVIVA – brytyjscy. AEGON – holenderscy. Allianz – niemieccy. AXA – francuscy i szwajcarscy. Generali – włoscy. ING – holenderscy. Nordea – duńscy, szwedzcy, fińscy i norwescy. Pekao Pioneer – włoscy. Warta – belgijscy, Pocztylion – amerykańscy (choć największy udziałowiec jest zarejestrowany na Bermudach). W tych kierunkach płyną dywidendy od przyszłych emerytów z Polski. I łatwo zauważyć, że zagraniczni udziałowcy reprezentują niemały potencjał wywierania nacisków.

Dla zachodnich inwestorów Reforma emerytalna, jedna z „czterech wielkich reform społecznych” rządu Jerzego Buzka, od początku była ustawiana perspektywicznie pod kątem przyszłych interesów finansowych potencjalnych inwestorów z Zachodu. Dobrze pokazuje to książka amerykańskiego ekonomisty prof. Mitchella Orensteina pt. „Prywatyzacja emerytur. Transnarodowa kampania na rzecz reformy zabezpieczenia społecznego”. Autor pisze, że Bank Światowy skierował do Polski swego przedstawiciela, który decyzją polskich władz został powołany na stanowisko szefa Biura Pełnomocnika Rządu ds. Reformy Zabezpieczenia Społecznego. Był nim Michał Rutkowski. Po zakończeniu misji w 1998 r. Michał Rutkowski wrócił do Waszyngtonu, ale również później zabierał głos na rzecz otwartych funduszy emerytalnych. Pod auspicjami, także finansowymi, Banku Światowego oraz amerykańskiej agencji pomocowej USAID zgromadzono grupę ekonomistów i analityków, którzy przygotowali projekt reformy (dlatego m.in. pod adresem tych instytucji kierowane są podziękowania na wstępie fundamentalnego dokumentu polskiej reformy emerytalnej „Bezpieczeństwo dzięki różnorodności”). Byli wśród nich, oprócz Michała Rutkowskiego, Marek Góra, Andrzej Bratkowski, Marek Mazur, Krzysztof Pater, Ryszard Petru, Krzysztof Starzec, Irena Topińska, Aleksandra Wiktorow, Agnieszka Chłoń (jeszcze nie Domińczak), Maksymilian Kwiek, Katarzyna Piętka, Paweł Pońsko i Marek Weretka. Specjaliści z Banku Światowego zdawali sobie sprawę, że reforma, której najważniejszym, aczkolwiek trudnym do przedwczesnego ujawnienia celem było zmniejszenie przyszłych emerytur, może wywołać protesty ze strony polskich decydentów. Dlatego kosztem 1,4 mln dol. sfinansowano kampanię promującą założenia reformy. Organizowano seminaria, konferencje, wyjazdy do Chile i Argentyny oraz innych krajów, gdzie budowano system emerytalny podobny do naszego, dla dziennikarzy, przedstawicieli rządu i parlamentarzystów, wytypowanych przez biuro pełnomocnika rządu ds. zabezpieczenia społecznego, by zbudować grupy nacisku na rzecz reformy emerytur. Były to czasy rządów koalicji AWS-UW. Jak pisze Orenstein, „Uzyskanie poparcia ze strony Unii Wolności było mniej problematyczne, ponieważ liczni jej działacze zostali ekspertami afiliowanymi przy, finansowanym przez Bank Światowy, zespole biura pełnomocnika”. Trudniej było z AWS, ale i ich udało się przekonać dzięki poparciu minister Teresy Kamińskiej doradzającej wszechstronnie premierowi Jerzemu Buzkowi, a zwłaszcza Ewy Lewickiej, wiceszefowej NSZZ „Solidarność”, która po objęciu stanowiska pełnomocnika rządu ds. reformy emerytalnej, według słów Orensteina, „w pełni i entuzjastycznie poparła program reformy i zintensyfikowała prace na rzecz jej wdrożenia”. Orenstein konkluduje, że historia wdrażania polskiej reformy emerytalnej z 1999 r. pokazuje, jak wielki wpływ na państwa demokratyczne potrafią wywierać takie instytucje jak Bank Światowy czy USAID. A grupy nacisku pozostają aktywne do dziś, występując przeciw rządowym planom zmniejszenia składki dla OFE. Jak piszą Agnieszka Chłoń-Domińczak, Marek Góra, Michał Rutkowski, te zamierzenia stanowią groźny demontaż podstaw polskiego systemu emerytalnego. To manipulowanie opiniami i emocjami Polaków, prowadzące do zwiększenia przyszłej luki finansowej. To absurdalne sugestie, że w ZUS nie ma ryzyka, a w OFE jest, realizowane w myśl przeświadczenia, że „po nas choćby potop”.

Rozsądna większość Ci, którzy obserwują cały ten festiwal demagogii i inwektyw rzucanych przez współtwórców reformy emerytalnej z 1999 r., mogą odnieść wrażenie, że są to opinie powszechne lub choćby reprezentatywne dla większości ekonomistów. Nic bardziej błędnego. Przeciw zmianom proponowanym przez rząd występuje tylko drobna część przedstawicieli tego środowiska. Głos większości specjalistów, rzeczywiście niezależnych i występujących w obronie przyszłych emerytów, a nie zysków powszechnych towarzystw emerytalnych, jest słabiej słyszalny, nienagłaśniany przez lobbystyczne media, ale warto zauważyć także ich poglądy: „Obserwujemy ze zdziwieniem informacje prasowe, jakoby ekonomiści polscy potępiali rządowy projekt zmian w systemie emerytalnym. Nie ma takiego zbiorowego stanowiska polskich ekonomistów. (…) Przedstawianie tej zmiany jako zamachu na przyszłe emerytury nie tylko nie jest uzasadnione, ale oznacza wprowadzanie opinii publicznej w błąd. (…) Opinie wypowiadane przez niektórych ekonomistów, polityków i publicystów (»państwo kradnie pieniądze obywatelowi«) są groźne, gdyż podważają pozycję państwa i ład instytucjonalny. Państwo jest przecież ostatecznym gwarantem wszelkich zobowiązań pieniężnych, nawet tych prywatnych (np. w przypadku bankructwa banków). (…) Nowy podział składki – 2,3% do OFE – ma uzasadnienie zarówno ekonomiczne, jak i społeczne”, piszą w swym stanowisku naukowcy – ekonomiści z Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego – stwierdzając, że „nie uważają projektu rządowego za demontaż reformy, lecz widzą w nim ważne działanie nakierowane na niezbędną naprawę systemu emerytalnego”. I coraz liczniejsi, naprawdę niezależni naukowcy wyrażają takie przeświadczenie, jak choćby wybitny znawca problematyki finansowej, prof. Andrzej Wernik z Akademii Finansów, który twierdzi, że reforma z 1999 r. została wprowadzona po to, by obniżyć emerytury, tyle że nie było odważnego, który by to powiedział, więc tę prawdę „opakowano” reformą kapitałową i reklamami pokazującymi bogatych emerytów. Profesor obliczył, że w ostatnim pięcioleciu środki w OFE wzrosły w mniejszym stopniu niż zyski z obligacji skarbowych (które to obligacje i tak kupują powszechne towarzystwa emerytalne, biorąc za to wysoką prowizję). Kapitałowa idea reformy emerytalnej okazała się więc całkowicie chybiona. Dlatego najlepiej byłoby zamknąć OFE. Może warto zatem, by decydenci posłuchali i w dającej się przewidzieć przyszłości przecięli wreszcie ten wrzód emerytalny. Główni udziałowcy powszechnych towarzystw emerytalnych: Amplico inwestorzy amerykańscy, AVIVA brytyjscy, AEGON holenderscy, Allianz niemieccy, AXA francuscy i szwajcarscy, Generali włoscy, ING holenderscy, Nordea duńscy, szwedzcy, fińscy i norwescy, Pekao Pioneer włoscy, Warta belgijscy, Pocztylion amerykańscy

(choć największy udziałowiec jest zarejestrowany na Bermudach). Andrzej Dryszel


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
388
388 Manuskrypt przetrwania
MPLP 2 Grudzień 13 (388
388
Zobowiązania, ART 388 KC, 2005
kk, ART 264a KK, V KK 388/06 - postanowienie z dnia 27 sierpnia 2007 r
III CSK 388 06 1 id 210248 Nieznany
388 389
prbd wyklad normalizacja id 388 Nieznany
388
388
388
KSC 388 [S]
388
388
388
kpk, ART 388 KPK, 1995
MPLP 2-Grudzień 2013 (388.;389)
388 - Kod ramki - szablon, GOTOWE POZDROWIENIA 1, GOTOWE POZDROWIENIA 2

więcej podobnych podstron