Indie. Gospodarczy tygrys dzięki reformom wolnorynkowym W 1991 roku Indie odwróciły się od dekad prowadzenia polityki socjalistycznej i zaczęły przyjmować reformy, które przekształciły niezdarnego słonia w najmłodszego azjatyckiego tygrysa. W ostatnim dziesięcioleciu PKB Indii wzrastał w średnim tempie o 8,5 proc. rocznie, a dochód na jedną osobę w ciągu ostatnich 20 lat zwiększył się z ok. 300 USD do ok. 1700 USD. Po uzyskaniu niepodległości w 1947 roku Indie przyjęły socjalistyczny model rozwoju, oparty o filozofię samowystarczalności i dominację sektora publicznego w gospodarce. W latach 70. XX wieku krańcowa stawka podatku od dochodów osób fizycznych wynosiła… 97,75 proc.! Bogatych grabiono podatkiem od własności w wysokości 3,5 proc. Celem była polityka likwidacji ubóstwa, która całkowicie nie zdała egzaminu – przez trzy dziesięciolecia nie zmniejszono biedy, a wzrost gospodarczy był rachityczny – na poziomie 3,5 proc., podczas gdy w tym czasie azjatyckie tygrysy, które prowadziły politykę wolnorynkową, notowały ponad dwukrotnie wyższy wzrost. Na początku lat 90. Indie przeszły z drogi socjalistycznej do modelu na poły wolnorynkowego, wprowadzając częściową liberalizację, deregulację prowadzenia działalności gospodarczej, w tym zrezygnowano z kontroli wymiany walut i obniżono cła. Zliberalizowano sektor finansowy, który dotychczas był państwowym monopolem, wpuszczając firmy prywatne, które jednak musiały sprostać nadmiernym regulacjom. Ułatwiono inwestycje zagraniczne i zmniejszono kontrolę państwa nad gospodarką. Prywatyzacja była szczątkowa, jednak zezwolono na inwestycje prywatne w infrastrukturę, co dało bardzo dobre rezultaty między innymi w telekomunikacji. Jednak już plan na rok finansowy 2011-2012 zakłada około 11 mld USD wpływów z prywatyzacji. W 2010 roku zmniejszono dotacje do paliw i nawozów sztucznych. Nie sprawdziły się przepowiednie lewicowych sceptyków, który straszyli, że w wyniku takiej polityki zagraniczne koncerny wykupią indyjską gospodarkę, radykalnie zwiększy się bezrobocie, a bieda powiększy się jeszcze bardziej. Tymczasem dzięki liberalizacji udało się uzdrowić finanse publiczne. Już w latach 1994-97 wzrost gospodarczy podskoczył do 7,5 procenta, by w pierwszej dekadzie XXI wieku dojść do 8,5 proc. rocznie (w 2010 roku – 10,4 proc., a w pierwszym kwartale bieżącego roku – 7,8 proc.). W indyjskiej gospodarce rozwinęły się takie branże, jak oprogramowanie komputerowe, eksport samochodów czy sektor badawczo-rozwojowy. Indie stały się potęgą, jeśli chodzi o usługi, natomiast nie mogły dogonić Chin w kwestii tworzenia gospodarki nastawionej na eksport produktów przemysłowych. Przyczyną było między innymi indyjskie sztywne prawo pracy, które niemal uniemożliwiało zwalnianie pracowników w firmach powyżej stu zatrudnionych. Mimo to Indie stały się rywalem Chin i zaczęły wykupywać firmy za granicą. Szybko powiększające się, dzięki wzrostowi gospodarczemu, dochody państwa umożliwiły zwiększanie wydatków socjalnych, które osiągały nowe rekordy. Bezrobocie spadło z 45,3 proc. do 32 proc., a umiejętność czytania i pisania w ciągu dwóch dekad zwiększyła się z 52,2 do 74 proc. ludności. W ciągu 20 lat poziom oszczędności Hindusów wzrósł z 21,5 proc. PKB do 34 proc. PKB (przy bardzo szybkim wzroście samego PKB), umożliwiając wzrost inwestycji z 22,1 proc. PKB do poziomu 37 proc. PKB. Ostatnio Narodowy Bank Szwajcarski ujawnił, że na koniec 2010 roku całkowita kwota zgromadzona na indyjskich depozytach wynosiła prawie dwa mld franków szwajcarskich. Indie stały się liderem w tzw. oszczędnej inżynierii, której celem jest zaprojektowanie i produkcja towarów tańszych od tych produkowanych na Zachodzie o 50-90 procent. Koncern Tata wyprodukował samochód – model Nano, który kosztował 2500 USD, a zamierza także budować domy dla najbiedniejszych ze slumsów w cenie około 8,2 tys. USD za lokal o powierzchni 26 m2 lub 14 tys. USD za 43 m2. Indyjski sektor telekomunikacyjny zapewnia najtańsze na świecie połączenia – za dwa centy za minutę. Indyjskie szpitale dokonują operacji serca czy oczu za cenę ponad 20 razy niższą niż na Zachodzie. Indyjskie firmy zaczęły przejmować zagranicznych rywali z branży. Mający indyjskie korzenie koncern Arcelor Mittal stał się największą na świecie firmą stalową. Spółka Tata Steel przejęła Corus – sześć razy większy brytyjsko-holenderski koncern stalowy. Grupa Birla wykupiła kanadyjski Novellis i stała się szóstą największą na świecie spółką z branży aluminiowej. Indie są jednym z największych inwestorów w Wielkiej Brytanii. Koncern Tata Motors wykupił Jaguara i Land Rovera, a Bajaj Auto przejmuje firmę KTM, austriackiego producenta sportowych motocykli. Wiele hinduskich firm z branży oprogramowania, farmaceutycznej czy motoryzacyjnej poprzez przejęcia stało się firmami wielonarodowymi. W Malezji działa około stu przetwórczych przedsiębiorstw stworzonych przy udziale Indii, które dają pracę ponad 13 tysiącom ludzi, a indyjska spółka Bharti Airtel wykupiła firmy telekomunikacyjne w 14 krajach afrykańskich, obniżając ceny w kierunku poziomu indyjskiego. W Etiopii Hindusi inwestują w rolnictwo ekologiczne. W 2010 roku w samym Mozambiku wartość indyjskich inwestycji sięgnęła 1 mld USD. Ostatnio podczas specjalnego seminarium zainteresowanie indyjskimi inwestycjami i wolnym handlem z Indiami wykazały kraje Ameryki Łacińskiej: Meksyk, Peru, Urugwaj i Paragwaj. Hindusi inwestują także nad Wisłą – w maju br. kupili 85 proc. akcji prywatyzowanych Lubuskich Zakładów Aparatów Elektrycznych Lumel w Zielonej Górze, a byli także zainteresowani fabryką FSO. Z drugiej strony wiele międzynarodowych koncernów, takich jak Suzuki, Hyundai, Bosch, Ford, Renault, Nissan, Abbot Labs, Daiichi Sankyo czy Pfizer, a nawet Rolls Royce ma swoje fabryki czy centra outsourcingowe na subkontynencie indyjskim. Na indyjskiej wsi inwestuje Nokia, a w stanie Maharasztra uruchomiono fabrykę opakowań firmy Can-Pack z Krakowa. Natomiast stan Gudżarat, gdzie władze umiejętnie przyciągają inwestorów, głównie do sektora chemicznego, w latach 2005-2010 rozwijał się w tempie 11,3 proc. Tutaj w Jamnagar wybudowano największą rafinerię ropy naftowej na świecie. Amerykański miliarder Warren Buffett w marcu tego roku zapowiedział, że co roku będzie angażował się przynajmniej w jedną dużą inwestycję w Indiach. Swoje salony otwiera Ferrari i Ikea, a hinduskim rynkiem zainteresowani są przedsiębiorcy z Australii czy Tajwanu. Niedawno ogłoszono, że na budowę dróg i autostrad indyjskie państwo zamierza wyłożyć w ciągu roku 12 mld USD, a w ciągu najbliższych pięciu lat na rozwój indyjskiego przemysłu lotniczego zostanie wydane około 8,6 mld USD. Indie mają umowy o wolnym handlu z większością sąsiednich państw, a także z Koreą Południową i Japonią. W 2009 roku władze w Delhi podpisały z ASEAN-em umowę wolnohandlową w zakresie towarów i negocjują podobną umowę w zakresie usług i inwestycji. Władze indyjskie negocjują też umowy wolnohandlowe z Kanadą, Nową Zelandią i Unią Europejską. Jednak biurokraci z Brukseli opóźniają ten proces, zasłaniając się rzekomo zbyt powolnym procesem zmian gospodarczych w Indiach. Również Brazylia chce zwiększać wymianę handlową z Indiami – do 10 mld USD, a handel pomiędzy Afryką i Indiami szacowany jest na 50 mld USD. W 1991 roku Indie wydawały się dziurą bez dna, jeśli chodzi o zagraniczną pomoc humanitarną. W latach 2009-2010 nadal była ona duża (5,9 mld USD), jednak niewielka w porównaniu z inwestycjami zagranicznymi (51,2 mld USD) czy z zagranicznymi przelewami Hindusów (53,9 mld USD). To Indie stały się dostarczycielem pomocy humanitarnej – niedawno Bangladeszowi przekazano pakiet pomocowy w wysokości 1 mld USD, angażują się też na Sri Lance czy w Afganistanie, a krajom afrykańskim zaproponowano kredyty o wartości 5 mld USD. Jednocześnie rząd w Nowym Delhi odrzucił pomoc od mniejszych donatorów, jak kraje skandynawskie, mówiąc, by przekazywali pieniądze prosto do organizacji pozarządowych. Co ciekawe, najbiedniejsze indyjskie stany (Uttar Pradesh, Bihar, Madhya Pradesh, Orissa, Chhattisgarh i Jharkhand) rozwijały się jeszcze szybciej, niż wynosiła średnia krajowa, osiągając w latach 2004-2009 takie wartości jak 12,4 proc. (Bihar), 10,2 proc. (Orissa) czy 9,7 proc. (Chhattisgarh). Liczba osób z najbiedniejszych indyjskich stanów, którzy twierdzili, że byli głodni w ciągu ostatniego roku, spadła z 17,3 proc. w 1983 roku do 2,5 proc. w 2005 roku. Szybko wzrastały płace także w rolnictwie w najbiedniejszych stanach, nawet o ponad 100 procent w ciągu trzech lat, a statystyki pokazują, że zwykłych ludzi stać na coraz droższy sprzęt czy wyposażenie domowe. Jednak w Indiach wciąż jest wiele do zrobienia, rynkowe reformy, w tym przede wszystkim prywatyzacja, liberalizacja i deregulacja nie zostały ukończone, przez co nadal kwitnie korupcja i kolesiowski kapitalizm. W rankingach wolności gospodarczej kraj wypada wciąż bardzo źle. Korupcja zmniejszyła się w wyniku działań deregulacyjnych (likwidacja licencji przemysłowych i importowych, monopoli czy zezwoleń na wymianę walut), natomiast kwitnie tam, gdzie polityka ma duży wpływ (surowce mineralne – np. wysocy urzędnicy czerpią korzyści z nielegalnych kopalń, nieruchomości, kontrakty rządowe). Do tej pory blokowane jest powołanie antykorupcyjnego urzędu, a w 2009 roku aż 153 posłom i senatorom (na 802) nowo wybranego parlamentu przedstawiono zarzuty karne, z czego połowa oskarżana była o ciężkie przestępstwa. Sztywne prawo pracy i relatywnie wysokie opodatkowanie powoduje rozrost szarej strefy. Wymiar sprawiedliwości pozostaje nieefektywny i własność prywatna nie jest należycie chroniona. Choć całkowite wydatki publiczne spadły do 27,2 proc. PKB, wzrosły wydatki socjalne do 7,27 proc. PKB w roku 2009-2010, przy których dochodzi do wielkich malwersacji finansowych i marnotrawstwa. Źle funkcjonują państwowe szkoły, państwowe ośrodki zdrowia i administracja. W Indiach żyje ponad 1,2 miliarda ludzi, co samo w sobie rodzi problemy. Kraj prowadzi spory graniczne nie tylko z Pakistanem i Chinami (m.in. Kaszmir), ale ma również poważne problemy z silnymi ruchami maoistycznymi i marksistowskimi (w wyborach do indyjskiego parlamentu bierze udział kilkanaście partii komunistycznych), szczególnie w biedniejszych stanach, które destabilizują sytuację polityczną – dochodzi do krwawych walk z siłami bezpieczeństwa, w których wyniku giną ludzie, także tysiące niewinnych. Jednak z drugiej strony nie zapominajmy, że Indie mimo przerażającej biedy, jaką wciąż można spotkać na ulicach gigantycznych, kilkunastomilionowych miast, takich jak Delhi, Bombaj czy Kalkuta, to także potęga nuklearna, mająca zarówno broń atomową (około 80 głowic), jak i elektrownie jądrowe (20 reaktorów, sześć kolejnych jest budowanych, a 17 planowanych) oraz mocarstwo kosmiczne (indyjska agencja kosmiczna zamierza podjąć się badań Marsa; dotychczas Hindusom udało się wysłać sondę księżycową, a w sumie do tej pory agencja ukończyła 31 misji kosmicznych i zbudowała 55 indyjskich satelitów), a ambicją rządzących jest włączenie tego kraju do grona stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ. Tegoroczny raport PricewaterhouseCoopers przewiduje, że do 2050 roku Indie mogą stać się jedną z trzech najpotężniejszych gospodarek świata.
Tomasz Cukiernik
Hierarchia w sztuce i w życiu Wbrew demokratycznym ułudom nasz świat jest zbudowany hierarchicznie. Jak można przeczytać w katechizmach, w niebie też równości między świętymi nie ma, – bo różne są ich zasługi. Na okładce bieżącego numeru można zobaczyć reprodukcję pochodzącą z jednego z zapomnianych katechizmów ilustrowanych1. Ukazuje ona dzień świąteczny — niedzielę. Artysta z jednej strony dąży do realizmu, znajdziemy, więc wiele ciekawych szczegółów, ukazujących i obiekt przemysłowy, i minioną modę, i kury dziobiące przy winiarni. Z drugiej strony można zauważyć pewien schematyzm — wszystko podporządkowane jest treści, którą ma wyrażać dzieło, a więc właściwemu sposobowi spędzenia święta. Dlatego pejzaż jest uproszczony, tak by były w nim widoczne następujące elementy: przemysł, rozrywka (karczma), handel (sklep), wieś (sady, ogrody czy pola), a w oddali może zamek z siedzibą arystokraty. Nad wszystkim dominuje jednak kościół z rozbujanymi dzwonami, do którego dążą wierni. Autor kompozycji nie zapomniał nawet o mieszkaniu plebana, z drugiej zaś strony umieścił cmentarz. Uroku ilustracji dodaje pewne zamiłowanie do szczegółu i realia niegdysiejszego świata. Na tle pejzażu widać różne zachowania ludzi. W samym dole kompozycji artysta umieścił to, co najbardziej odciągało od kościoła: praca w wielkim przemyśle i zabawa w karczmie. Można dostrzec wiernych namawiających do pójścia na Mszę św., jak również przeciwnie, robotników zachęcających do podejmowania pracy. Dalej widać hulaków zaczepiających ludzi idących do kościoła, a następnie otwarty sklep. Ciekawe, że wierni starają się namówić robotników, by poszli z nimi, natomiast na karczmę i sklep nie zwracają uwagi. Podążający ku kościołowi idą w górę samotnie, samowtór (parami), całymi rodzinami i większymi gromadami; można dostrzec dwie grupy dzieci — oddzielnie dziewczęta i chłopcy. Zmierzający z różnych stron na nabożeństwo zdejmują nakrycia głowy przed ustawionym na postumencie krzyżem. Catéchisme en images (Katechizm w obrazach), trzecie przykazanie Boże, Paryż 1910 (?). Ilustracja odnosi się oczywiście do trzeciego przykazania Dekalogu: „Pamiętaj, abyś dzień święty święcił”. Ponieważ i czas i miejsce mają swoją hierarchię, niedzielę należy święcić w kościele. Ksiądz Jan Wuykowski mówił dawnym Polakom: „A lubo według Wiary S. Katolickiej, Bóg jest wszędzie, którego ani Niebo, ani ziemia ogarnąć nie może, jednak osobliwym sposobem jest w Niebie, i w Kościołach SS. jako twierdzi i Chryzostom S. Ubig[ue] Deus est, sed non ubig[ue] æqualiter operatur, in Coelo opera gloriæ, in Templo opera gratiæ. Wszędzie Bóg jest, ale nie wszędzie zarówne są dzieła jego; w Niebie okazuje chwalę swoją świętą, w Kościele zaś udziela nam łask swoich świętych; gdy go tam chwalemy, jakoż i powinniśmy. Kościoły bowiem na to budujemy, wystawiamy, żebyśmy Boga w nich chwalili, i lubo na każdym miejscu możemy, i powinniśmy Boga chwalić, bo nas wszędzie gotów Bóg wysłuchać; osobliwym jednak sposobem, powinniśmy w Kościele Boga chwalić, wielbić i błogosławić, najprędzej bowie(m) Bóg w Kościele, modlących się wysłuchać obiecał. Oculi quo[que] mei aperti erunt et aures meæ erectæ ad orationem ejus, qui in loco isto oraverit [2 Kapł 7, 15]. Oczy też moje otworzone będą, a uszy moje nakłonione ku modlitwie uczynionej w tym miejscu. Toż i Stefan VI. Papież twierdzi: Licet ubig[ue] Deus laudabilis sit, in Templo tamen superlaudabilis, et supergloriosus, lubo wszędzie Bóg powinien być chwalony, ale w kościele najuwielbieńszy. I dla tego Apostołowie choć wiedzieli, że wszędzie Pana Boga mogli chwalić, a przecię się do Kościoła na modlitwę zchodzili; a Jan S. w starości swojej że chodzić nie mógł, nosić się do Kościoła kazał, nawet, sam Chrystus Kościół nazwał Domem swoim, Domem modlitwy, i w nim przez trzy dni zostawał”2. Ksiądz Wuykowski dodał niżej, że Bóg w kościele jest „najhojniejszy”, co uzasadnił cytatem ze św. Tomasza. Omawianej ilustracji nie można odczytywać, jako potępienia tej fazy kapitalizmu, którą obrazuje. Nie jest też potępieniem pracy w fabryce czy sklepie, jako takiej. Znamy przecież zdecydowane wypowiedzi mistrzów życia duchowego, podkreślające, że nie można oddawać się praktykom religijnym kosztem obowiązków. Choćby Józef Sebastian Pelczar w Życiu duchowym pisze o pobożnisiach, „co po całych godzinach klęczą w kościele, a zapominają o przykazaniu miłości i obowiązkach domowych”3. Te wypowiedzi dotyczą raczej dnia powszedniego. Nie oznacza to, że w zwykły dzień kościoły mają być zamknięte, ale obowiązkiem ludzi świeckich w tym czasie jest praca4. Autor objaśnienia do ilustracji zamieszczonej na sąsiedniej stronie każe czytelnikowi (litera A) rozważyć akt powołania człowieka do życia przez Stwórcę (B) i jego wieczne przeznaczenie do szczęścia (C). Niestety, możliwy jest też opłakany los potępieńca (D). W osiągnięciu celu przeszkadza świat, który płonie trzema pożądliwościami (E) lub zatacza się wśród fal jak tonący wrak (F). Do nieba prowadzą trzy ścieżki (G), od prawej: prosta i wzniosła życia zakonnego, nieco trudniejsza życia kapłańskiego oraz kręta i powikłana życia świeckiego. Wszystkie te sprawy dzieją się pod rządami Trójcy Przenajświętszej (H), do której w imieniu grzeszników zanosi modły Najświętsza Panna (I). Boetius Adams Bolswert, Trzy drogi prowadzące do zbawienia, rycina ilustrująca książkę Antoniego Sucqueta SI Via vita interna (1620). Warto zwrócić uwagę na zamieszczoną obok grafikę Boetiusa Adamsa Bolswerta wykonaną do dzieła Antoina Sucqueta Via vitæ æternæ… wydanego w Antwerpii w 1620 r.5 Przedstawiono tu drogi ludzi obdarzonych różnym powołaniem. Widać, więc krętą drogę w życiu małżeńskim, znacznie prostszą duchowieństwa świeckiego, zaś zupełnie prostą — osób konsekrowanych w zakonach. Z pozoru, więc najłatwiejszą drogę mają zakonnicy. Zwróćmy jednak uwagę, że jest to droga najbardziej stroma. Rycina pokazuje, że różne są drogi ze względu na obrany stan, każdy ma oddzielną i nie należy ich mieszać, bo można wpaść w dzielące je przepaści. Istnieją wszakże łączące je schodki, gdyż Kościół daje czasami możliwość zmiany stanu. Zauważmy też, jaki jest kierunek wznoszenia się tych schodków. Sugerują one wyższość stanu duchownego — zwłaszcza zakonnego — nad świeckim. Przy tej okazji pojawia się jeszcze jedno ciekawe zagadnienie, związane z podziałem stanowym, mocno przestrzeganym w społeczeństwie feudalnym. Co na ten temat można znaleźć u kaznodziejów z epoki? Cytowany ks. Wuykowski zwraca uwagę:, „Jako bowiem każdy stan ma swoje powinności, tak też ma swoje grzechy”, i przywołuje następujące historie:, „Gdy Karol Piąty Cesarz, wyspowiadał się był kiedyś grzechów zwyczajnych każdemu człowiekowi; rzekł mu mądry Spowiednik: Cesarzu opowiedziałeś grzechy ludzkie, jako człowiek Karol: powiadajże teraz grzechy, jako Cesarz. Czy dosyć czyniłeś powinnościom Cesarskim? Czy nie zażywałeś władzy Cesarskiej na oppressją poddanych i Sąsiadów? Czy podciwych, rozumnych, sprawiedliwych sadzałeś na urzędy?
Takci i drugi Spowiednik, dysponując na śmierć jednego pobożnego Biskupa, gdy mu rzekł: Przewielebny Ojcze, czy niemasz też skrupułu o opuszczeniu, jakich powinności Biskupich, przelękł się na to Biskup; i zawołał: o grzechy opuszczenia, boję się was bardzo, żebyście mnie niepotępiły”. W kontekście obowiązków stanowych zwraca się zaś do stanu uprzywilejowanego: „A tu Panom wielkim i Szlachcie, nie dosyć się spowiadać, jako są ludzie, ale czy poddanych swoich nie traktowali, jako niewolników, czy wielekroć mówili już nie po chrześcijańsku: Dusza tylko u chłopa jest Boża, a wszystko Pańskie; o nie tak jest, załoga [to co dał pan kmieciowi na zagospodarowanie się] tylko twoja, a co sobie chłopek zarobi, przysposobi, rzemiosłem, handlem, przychówkiem, przysiewkiem, to jego własne jest”. Dalej stwierdza, że z przyczyny chciwości panów „poddani już muszą robić jak wiele Pan każe, a u niektórych i przez cały tydzień”6. Przypomina też świętą Potamienę (Potaminę), która miała powiedzieć swemu panu: „jestem sługą do roboty, ale nie do niecnoty” — i za to ponieść męczeństwo7. Kaznodzieja zdawał sobie sprawę z ogromu niegodziwości szlachty wobec chłopów. W Rejestrze do Kazań pojawia się stwierdzenie niepozostawiające złudzeń: „Poddani w Polszcze jak w piekle, że są uciśnieni, dla tego też Szlachty Polskiej wiele idzie do piekła”8. Zdawano sobie też sprawę z niedbałej pracy poddanych: „chłop idzie na pańszczyznę, orze byleby rozpyskał rolą, młóci byleby, jako tako, co mu oddzielą (wyznaczą — Z.K.) wymłócił, robi dzień byleby się czas przewlókł”9. Wszystkie te słowa należy rozumieć, jako walkę z grzechem, a nie z podziałem stanowym społeczeństwa: „Ktokolwiek z sług abo służebnic zostajesz na jakichkolwiek usługach Pańskich, gdyć co rozkazują z obrazą Boską, słuchać nie powinieneś bo niemają Panowie (takiej — Z.K.) władzy, bój się bardziej piekła, do którego cię Bóg wtrącić może, a niżeli więzienia Pana twego, którym ci pograża”10. Jezuita Tomasz Młodzianowski przestrzegał szlachtę, że ich srogość wobec chłopów prowadzi do ucieczek i opustoszenia ich majątków11. Napotykamy jednak również na ciekawy dokument z 1792 r., ukazujący moralne zobowiązanie do pozostawania chłopa u pana. Pochodzący z Woli Rogozińskiej Mikołaj Stępniak, poddany Wilkanowskich, zbiegi w młodości do Pilich. Leżąc na łożu śmierci, przyznał się do tego i zaklinał dzieci, by wróciły do prawowitego pana. Tak też uczynił syn jego Kazimierz12. Również wiek człowieka wyznaczał miejsce w hierarchii społecznej. Co dojrzałemu mogło przynieść hańbę czy ekskomunikę, u młodzieńca zasługiwało na skarcenie właściwe dla jego wieku. Sławny był pojedynek w 1744 r. między Adamem Tarłą, wojewodą lubelskim, a Kazimierzem Poniatowskim, podkomorzym koronnym. Konsystorz warszawski „wydał rozkaz do wszystkich kaznodziejów warszawskich, aby ogłosił z ambon, iż kto by się ważył znajdować na tym pojedynku, wpadnie pod klątwę papieską zarówno z tymi, którzy pojedynkować będą. Lecz jakby na przekorę” na pojedynku pojawiła się „połowa Warszawy”. Jaki był tego skutek? „Ze wszystkich potem, którzy biegali na Marymont umysłem [w intencji] widzenia pojedynku (…) zdejmowano ekskomunikę obrządkiem kościelnym w nuncjaturze i po klasztorach do tego umocowanych (…). Z studentów zaś ekskomunikę zdejmowali profesorowie w szkołach batogiem boczkowskim, każdemu, który dnia pojedynku nie był w szkole, nie wchodząc w żadne wywody, gdzie był, po 7 plag odlewanych wyliczywszy”13. W dzisiejszych czasach pozornej „równości”, odrzucających wszelki porządek, być może w największym stopniu walczy się z hierarchią wynikającą ze starszeństwa. A jednak, wbrew demokratycznym ułudom, nasz świat jest zbudowany hierarchicznie. Jak można przeczytać w katechizmach, w niebie też równości między świętymi nie ma, — bo różne są ich zasługi. Fakt ten jest bardzo często ukazywany na obrazach Koronacji Najświętszej Maryi Panny, gdzie miejsca zajmowane przez świętych nie zależą od kaprysu malarza, ale były dyktowane przez teologów. Obydwa omawiane obrazy mają wiele wspólnego pod względem kompozycji. Ukazując ludzi w zbudowanym schematycznie wizerunku świata, propagują naukę Kościoła. Ten z katechizmu pokazuje tylko świat ziemski, ale w obu podstawowe znaczenie ma symbolika podążania ku górze. Dlacze go sam budynek kościelny jest na górze? — „A to dla przestrogi, że kto się chce modlić, trzeba mu się w górę wzbić (…), niech precz porzuci się ziemia, niech nie tkwi w myśli kompania; zgoła nad świat i ziemię znieść się potrzeba”14. Są to dobre przykłady przedstawień, jakie można i należy umieszczać w szkolnych salach czy korytarzach.
Zygmunt Krzyżanowski
PRZYPISY:
1. Catechisme en images. Divise en quatre parties selon l’ordre suivi dans les catechismes du concile de Trente.
2. J. Wuykowski, Grot Słowa Bożego. Wskroś Serce Grzesznika, przenikający to jest; Kazania na Niedziele całego Roku…, Kalisz 1732, [t. 2], s. 295.
3. J. S. Pelczar, Życie duchowe, Kraków 2003, t. 1, s. 202.
4. „W tych czasach (na początku XX wieku we Francji — Z.K.) kapłan udzielał Komunii św. co piętnaście minut, od piątej piętnaście do dziewiątej rano, o ile dobrze pamiętam. Taki panował wtedy zwyczaj, ponieważ wiele osób udawało się do pracy i nie miało czasu zostać na Mszy św. Tak więc przychodząc do kościoła kilka minut przed każdym kwadransem, można było otrzymać Komunię św. Kilka minut przygotowania do Komunii, kilka minut dziękczynienia — i szło się do pracy”. Abp M. Lefebvre, Krótka historia mojego długiego życia, Warszawa 2009, s. 9.
5. K. Moisan-Jabłońska, Obrazowanie walki dobra ze złem, Kraków 2002, s. 397.
6. J. Wuykowski, op. cit., s. 92. Podobnie pisał inny kaznodzieja: „Umrze chłopek, zostawi pszczoły, owce, woły, konie dobre, wziąć je, i chłop mój był i woły moje…”, B. Gelarowski, Kazania na Niedziele całego roku j święta Chrystusowe…, Toruń 1727, s. 533.
7. J. Wuykowski, op. cit., s. 39. Temat ten podjęty również: B. Gelarowski, op. cit., s. 328.
8. J. Wuykowski, op. cit., Rejestr s. nlb.
9. B. Gelarowski, op. cit., s. 654.
10. J. Wuykowski, op. cit., s. 38.
11. T. Młodzianowski, Kazania i homilie, Poznań 1681, t. 4, s. 238-239.
12. A. Tomczak, Zarys dziejów parafii Gieczno, Toruń 1997, s. 145.
13. J. Kitowicz, Pamiętniki, czyli Historia polska, Warszawa 1971, s. 46.
14. T. Młodzianowski, op. cit., t. 1, s. 412.13.
Za: Zawsze wierni nr 11/2010 (138)
Wspólna Polityka Rolna ARiMR to bandytyzm. Działanie ARiMR jest kryminalne i odbywa się za przyzwoleniem polityków wszystkich opcji, którzy dostali politycznej prostaty i już nic nie mogą w sprawie tysięcy rolników okradzionych przez ARiMR i kryminalną Juntę w mojej ukochanej Ojczyźnie. Powracając do kraju po wieloletnim pobycie na przymusowej emigracji (autor posiadł azyl polityczny i statut bezpaństwowca) w zachodnim raju, jak to, co niektórzy określali postanowiłem powrócić do tradycji moich przodków wedle prośby mojego wuja. Kupiłem małe gospodarstwo rolne, a następnie wraz z żoną nabyliśmy trochę gruntów od Agencji Nieruchomości Rolnych. W sumie około 70 ha wraz z zabudowaniami. Gospodarstwo to spełniało wszelkie normy dla hodowli zwierząt, ponieważ w celu hodowli koni całe te przedsięwzięcie zostało rozpoczęte. Nie spodziewałem się, że od momentu zakupu całe te lata będą się realizować pospolite oszustwa w wykonaniu urzędników zobligowanych prawem do respektowania raz ustalonego prawa. Byłem osobą nieprzystosowaną do sytuacji, że każdy urzędnik na każdym etapie swojego postępowania wkracza brutalnie w prawo własności, tylko po to żeby nas okraść bez żenady w majestacie jego zdefraudowanego prawa. Poznałem żonę i pobraliśmy się w Paryżu z myślą o stworzeniu rodziny. To nam się skutecznie udało, jednak zajmując się rolnictwem w Polsce doświadczyliśmy wiele złego od ludzi, po których nie spodziewaliśmy się że będą tak podli w stosunku do nas. Oto mały rejestr tych spraw:
-trzykrotna próba zabójstwa,
-kradzież obiektów wpisanych do Rejestru Zabytków i innych składników majątkowych mojego gospodarstwa rolnego w tym obszaru leśnego i studni głębinowej (221 m),
-skazanie bez podstawy prawnej na 16 miesięcy więzienia w zawieszeniu na cztery lata
-bezprawne aresztowania dwa razy w sumie 148 dni spędzonych w aresztach śledczych w Gdańsku, Elblągu, Olsztynie i Barczewie,
-wyrok roku więzienia za treści wyrażone w Petycji nr. 1248 / 2007 do Parlamentu Europejskiego,
-wielokrotne (4) zmuszanie do badań psychiatrycznych,
-pobicie i usiłowanie gwałtu małoletniej córki,
-usiłowanie wyrzucenia z prestiżowej szkoły syna, mimo, że był laureatem wielu olimpiad naukowych
-wiele innych niezliczonych wieloletnich (od roku 1998 do dnia dzisiejszego) aktów terroru policyjno-prokuratorsko- sądowego polegającego na bezprawnych najazdach policji praktycznie, co tydzień i nie ścigania sprawców wielu dokonanych i udokumentowanych przestępstw.
Mimo, że nawet dochodzi do osądzenia sprawców tak, jak w przypadku pobicia mojej córki sprawcy nie ponoszą żadnej kary. W wyroku sędzia uzasadniła, że sprawcy są małoletni i już same ich przesłuchanie było dla nich karą i kazała, żeby było sprawiedliwie przesłuchać ponownie moją córkę. Niestety kodeks karny nie przewiduje takiej kary za napad i pobicie i usiłowanie gwałtu, a przesłuchanie jest czynnością procesową. Sprawcy zostali za popełnione przestępstwo całkowicie uniewinnieni przez Sądy pierwszej i drugiej instancji. Najczęściej dochodzi do umorzenia śledztw na zasadzie bezprawnego osądu prokuratury lub policji, które to organy twierdzą, że faktycznie doszło do naruszenia prawa jednak w opinii policji lub prokuratury czyny te nie stanowiły znamion przestępstwa. Wedle mojego rolniczego prostego myślenia od wydawania wyroków jest podobno sąd skazujący lub uniewinniający, a nie organ gromadzący dowody. Ale ten sposób myślenia się nie przyjął w naszej ukochanej Ojczyźnie po zmianach ustrojowych i w dalszym ciągu pierwszy lepszy asesor, prokurator lub co gorsza policjant decyduje o tym co w jego mniemaniu jest przestępstwem mimo, że szkody są natury wielomilionowych kwot i bezczelnie nie pyta się nawet poszkodowanego z jakiego artykułu ma zgromadzić dowody i czy poszkodowany chce żeby sprawa została przedstawiona do sądu celem osądzenia. Najczęściej jest tak, że już w postępowaniu przygotowawczym decyduje się o typie przestępstwa nie pytając pokrzywdzonego, w jakim kierunku ma być gromadzony materiał dowodowy i z jakiego artykułu ma być przedstawiony zarzut naruszenia prawa celem osądzenia w sądzie. Jest to skuteczne pozbawienie prawa do sądu osób, które będą w wyniku odmowy wszczęcia śledztwa, tak jak w moim przypadku, ścigane w majestacie rzekomego państwa prawnego z art. 212 K.k. po umorzeniu lub odmowie wszczęcia śledztwa. Dlaczego wraz ze mną nie odpowiada prokurator lub policjant, który z premedytacją zmienił kwalifikację czynu popełnionego umożliwiając bezkarność danej osobie, mimo, że ja wnosiłem o ściganie ze sprecyzowanego artykułu mając dowody na te konkretne przestępstwo? Muszę jednak zacząć pisać wreszcie o Wspólnej Polityce Rolnej i związanymi z nią dopłatami. Otóż dopłaty zostały powołane w celu wyrównania strat poniesionych przez producentów żywności ze względu na Wspólną Politykę Rolną Unii Europejskiej. Rolnictwo było zdefiniowane w artykułach 32; 33; 34; 35; 36; 37; 38; Traktatu ustanawiającego Wspólnotę Europejską. Po wejściu w życie traktatu lizbońskiego są to art. 38 – 44 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej. Wszyscy właściwie politycy oszukują rolników w Polsce wmawiając im, że w kwestii cen skupu nic nie mogą zrobić, że to reguluje rynek. Nic bardziej obłudnego. Artykuły te mówią m.in.:
art. 33 pkt. 1 „Celami wspólnej polityki są :”
art. 33 pkt 1 ust. b, „zapewnienie w ten sposób odpowiedniego poziomu życia ludności wiejskiej, zwłaszcza przez podniesienie indywidualnego dochodu osób pracujących w rolnictwie”,
art, 34 pkt. 1 ust. a, „wspólne reguły konkurencji”,
art 34 pkt. 2 zacytuję w całości : „Wspólna organizacja, ustanowiona w jednej z postaci przewidzianych w ustępie 1, może obejmować wszelkie środki konieczne do osiągnięcia celów określonych w artykule 33, a zwłaszcza regulację cen , subwencje służące produkcji i wprowadzaniu do obrotu różnych produktów, systemy magazynowania i przewozu oraz wspólne mechanizmy stabilizacji przywozu i wywozu. Wspólna organizacja ogranicza się do osiągania celów określonych w art. 33 i wyklucza wszelką dyskryminację między producentami lub konsumentami wewnątrz Wspólnoty. Wspólna polityka cenowa powinna się opierać na wspólnych kryteriach i jednolitych metodach kalkulacji”. Zapytam się publicznie, gdzie w Polsce realizowane były te artykuły Traktatu ustanawiającego Wspólnotę Europejską przez tyle lat?
Odpowiem, że wiem z podpowiedzi jednego z posłów, który powiedział mi w zaufaniu, że te pakiety rolnicze były realizowane na papierze w ramach rolnictwa papierowego zgodnie z europejskim programem „ papier wszystko przyjmie”. To specyficzne miejsce gdzie się je uprawia to oczywiście rolnicza Warszawa, a adres: Ministerstwo Rolnictwa ul. Wspólna 30, 00-930 Warszawa. W tym miejscu jest także skutecznie realizowany inny pakiet europejskiego programu „rolnictwo wirtualne” pod adresem www.minrol.gov.pl.
Programy te są potocznie nazywane przez zatrudnionych przy ich realizacji pracowników, jako pospolita ściema. Można się tam udać szczególnie polecam 1 piętro drzwi z dyktafonem i zapytać się urzędującego kolejnego Ministra Rolnictwa o udostępnienie swych doświadczeń w ramach realizowanych pakietów unijnych rolnictwa papierowego i rolnictwa wirtualnego. Zwłaszcza zalecam wymianę poglądów na temat wspólnej regulacji cen produktów rolnych w ramach realizowanych niezwykle skutecznie wspomnianych programów unijnych rolnictwa papierowego i wirtualnego. To doświadczenie będzie szczególnie owocne dla nas, tradycyjnych rolników, ponieważ wspólne ceny to dla nas w pięć lat od wstąpienia Rzeczpospolitej do Unii Europejskiej termin znany, lecz niedoświadczony przez żadnego z rolników spoza ul. Wspólnej. Muszę jednak przestrzec potencjalnych rolników chcących realizować pakiet papierowy lub wirtualny, że są one pod kontrolą inspekcji robotniczo-chłopskiej. Tak, więc dla myślących inaczej mogą wystąpić trudności oraz konsekwencje w postaci utraty gospodarstwa rolnego w wyniku egzekucji komorniczej zleconej przez konkurencję identyfikującą się z tą formacją społeczno-gospodarczą. Jednak do konkretów. Realne ceny skupu produktów rolnych w ostatnich pięciu latach spadły o 5,6 proc. – obliczył Instytut Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej. W tym czasie realne ceny detaliczne środków produkcji wzrosły aż o 14 proc. Ceny detaliczne żywności nie uległy prawie zmianom. Druzgocącą porażkę ponieśli producenci trzody i jęczmienia, którzy dostają za swe produkty aż o 23 proc. mniej aniżeli w 2004 roku. Trzoda i jęczmień to dwa zasadnicze kierunki produkcji rolników w Polsce. To oni zostali okradzeni na zasadzie zaniechań kolejnych Ministrów Rolnictwa w Polsce. Ceny skupu mleka spadły o 8 proc. a drobiu o 11 proc. Praktycznie nie ma takiego produktu rolniczego, którego ceny by nie spadły. Przepraszam jest taki – to uprawa konopi, ale pozostaje ona, jako uprawa zakazana i stąd tak wysokie ceny. Chociaż co niektórzy politycy gustują w produktach przetworzonych na biały proszek prosto z Peru. Niekorzystne zmiany cen spowodowały realną utratę dochodów i nie zostały zrekompensowane żadnymi dopłatami. Takie działanie to brutalne i bezczelne naruszanie zasad wspólnej polityki rolnej w stosunku do rolników!!! Przyszłość dotycząca wzrostu cen otrzymywanych przez rolników będzie niestety ograniczona. Ceny do produkcji rolniczej musiałyby spaść i to gwałtownie o około 30 %, a ceny skupu produktów rolnych musiałyby wzrosnąć o ponad 20 %. Błędem jest rozumowanie wielu specjalistów, którzy upatrują rozwiązanie problemu dochodowości poprzez powiększenie średniej powierzchni gospodarstw rolnych. Przewidują oni nawet spowodowanie celowych likwidacji gospodarstw rolnych brutalnie stwierdzając, że z działalności rolniczej powinno zrezygnować ok. 0,5 mln osób ( na ok. 2 mln zatrudnionych i 1,4 mln pobierających dopłaty bezpośrednie). Zwłaszcza rolnicy posiadający atrakcyjne grunty pod zabudowę – to do nich jest kierowany apel „jak nie zrezygnujecie to was k….a wykończymy”. Tak, więc rolnicy nie uznający inspekcji robotniczo – chłopskiej, czyli ARiMR powinni się poważnie zaniepokoić takimi prognozami mając na uwadze nie tylko mój przykład opisany w artykule „TUSK na ul. Rakowiecką”. Wyznawanie, publikowanie i rozpowszechnianie TOTALITARNEJ i KRYMINALNEJ zasady „jak jednym zabierzemy i damy innym to ich dochody wzrosną” jest jak propagowanie zbrodni przeciwko ludzkości. Propagowanie i podsycanie takich idei to pospolite przestępstwo w szczególności, gdy takie idee publikuje Rzeczpospolita i rzekomi naukowcy z IERiGŻ w osobie dr Lecha Goraja. Zatrważające, jak w ten goebbelsowski sposób został wmanewrowany świadomie lub nieświadomie Krzysztof Ardanowski, doradca Prezydenta RP. Definicja na miarę nagrody Jobla wraz z darmową konsultacją psychiatryczną u ministra Klicha, a następnie niezwłocznie do minister Kopacz na leczenie. Zgon gwarantowany certyfikatem unijnym. Na mój prosty rozum, aby pobić wszystkie kraje świata w rolnictwie powróćmy do zasady sowieckiej i uczyńmy Ministra Rolnictwa jedynym właścicielem gospodarstw w Polsce. Wtedy naprawdę zwiększymy obszar gospodarstw rolnych na maksa. Jak już zabierać albo skłaniać do zaprzestania prowadzenia gospodarstw rolnych to zróbmy to na skalę masową, a doktrynę znajdziemy na pewno w zapisie Traktatów. Nowa Unia, ale ze starym rodem z RWPG oraz dawnymi pomysłami gangstersko-polityczno- kryminalnymi jak dekret o reformie rolnej, dekret Bieruta i inne bezprawne akty prawne pospolitych zbrodni komunistycznych wcielone w życie przez ukatrupienie i upodlenie społeczeństwa, a tolerowane przez rzekome państwo prawa. Wykonawcy tych aktów prawnych, co niektórzy mający i po 100 wyroków śmierci na swoim koncie cieszą się emeryturami rzędu 6 tys. Złotych i więcej, a ich dzieci pławią się w luksusie gardząc pracą rolnika, rzemieślnika czy przedsiębiorcy ściągając nienależne haracze na zasadzie fałszywych i wydanych z rażącym naruszeniem prawa decyzji administracyjnych i dając zarobić swym kolegom w todze z innym kolorem ale także śmierdzącej nieświeżym oddechem zgniłego totalitaryzmu. Jak można bezkarnie propagować likwidację gospodarstw rolnych na łamach gazety ogólnopolskiej i zachęcać do likwidacji określonej grupy społecznej? Najlepiej tych patriotycznych, bo to ludzie starzy, zmęczeni, byli w partyzantce, AK, przeszli przez więzienia, byli represjonowani i ciężko ręcznie pracowali gdzie wszyscy rolnicy partyjni i postępowi już dawno mieli traktory i maszyny rolnicze, a dodatkowo ich potomkowie nie rokują zmian światopoglądowych, są zacofani i wierzą naiwnie w Boga i takich właśnie zacofanych tak jak w powtórce z historii – Polaków, Żydów, Cyganów do gazu, zlikwidować lub zmusić do zaprzestania produkcji rolnej i zajmowania się rolnictwem. W zamian dostaną opiekę z Gminy i uznanie społeczne, że nie musi już tak się męczyć. Ja miałem taką sąsiadkę, która codziennie zgarbiona wychodziła pracować do swojego ukochanego ogródka, który sąsiadował z naszym. Wójt zdecydował, notabene jej sąsiad i zainteresowany przejęciem jej nieruchomości, że najlepiej będzie, gdy Gmina się nią zaopiekuje i bez wiedzy córki, która regularnie dojeżdżała do matki z miasta Elbląga umieścił staruszkę w domu pomocy społecznej. Efekt murowany, staruszka terapii szokowej naszej służby zdrowia nie wytrzymała nawet 3 miesięcy i zmarła. To praca uszlachetnia człowieka, a nie służba zdrowia i Minister Kopacz lub pierwszy lepszy urzędnik Gminy zainteresowany przejęciem nieruchomości. Dla wielu ludzi starszych codzienna praca to szlachetne trwanie w Bogu, gdy tymczasem to drugie jest dla wielu jest to fałszywa litość i zrobienie wrażenia na otoczeniu. Odebranie tej możliwości codziennego zajęcia się tym, co kochają, to zabranie im sensu życia powodując szybki zgon. Od czasu wstąpienia Polski do Unii Europejskiej tysiące rolników było represjonowanych przez Agencję Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Wielu machnęło ręką twierdząc, że nie warto się szarpać z tą kryminalną organizacją. Utną mi te dopłaty, dostanę mniej i też będzie lub zapłacę po 200 złotych kontrolerom „inspekcji robotniczo-chłopskiej” i dadzą mi spokój. Wierzcie mi – dawali spokój po zapłacie. Zajmując się rolnictwem w Unii przed moim przyjazdem do Polski wiedziałem dokładnie, jakie są moje prawa. Dlatego z ufnością wierzyłem w swoje racje do czasu, gdy przedstawiono mi akt oskarżenia o wyłudzenie dopłat rolniczych na szkodę Wspólnoty Europejskiej reprezentowanej przez wyżej wspomnianą ARiMR. To wtedy zdałem sobie sprawę z prowadzonego wobec mnie terroru policyjno-prokuratorsko- sądowego. Do tego czasu wierzyłem i ufałem wymiarowi sprawiedliwości, organom ścigania, że chcą wyjaśnić pewne kwestie na drodze sądowej i nie widziałem w tym nic nie normalnego. Tak jak wielu ufa, że wszystko można wyjaśnić i przedstawić dowody na niewinność. Otóż Szanowni Czytelnicy – nie można przedstawiać dowodów na niewinność, przepraszam można, tylko świadkowie są zastraszani a jeżeli mają odwagę zjawić się w sądzie to i tak świadek będzie wyrzucony z sali sądowej, a w protokole sędzia zapisze, że zjawił się osobnik, który naruszył powagę sądu i sąd był zmuszony do wydalenia świadka z sali sądowej wraz z notatkami. Notatki to nie były, tylko twarde dowody w postaci wyroków i orzeczeń sądowych a świadek też rolnik nazwał Wójta po imieniu tzn. bandziorem i złodziejem, co oczywiście spotkało się z niezadowoleniem sądu nazywać swojego ziomala w ten sposób. Nawet w przypadku, gdy ma się poparcie nie w notatkach jak fałszem zapisał sąd w protokole z rozprawy, tylko w wyrokach i orzeczeniach sądowych w tym prawomocnych. Pragnę publicznie pouczyć wszystkich rolników w Polsce, że wszystkie fałszywe oskarżenia kierowane do Sądów w postaci aktów oskarżenia z inicjatywy prokuratur i wniosków ARiMR, jako pokrzywdzonego przez rolników w Polsce są bezprawne. ARiMR jest agencją płatniczą środków finansowych Unii Europejskiej i nie posiada pełnomocnictw do reprezentowania w sądach Wspólnoty Europejskiej – właściciela środków finansowych. Innymi słowy ARiMR uzurpuje sobie pełnomocnictwa i fałszywie twierdzi, że jest właścicielem środków unijnych, a sądy i prokuratura takie bezprawie tolerują, co więcej w wielu sprawach sądy wydawały wyroki skazujące rolników w Polsce, co jest czystym kryminałem za przyzwoleniem polityków. Dowód – wystąpienie w Parlamencie Europejskim w mojej sprawie w dniu 31 marca 2009 roku. Według moich szacunków rolnicy są okradani rocznie na około 300 mln euro przez Ministra Rolnictwa. Gdzie one są każdy zapyta. Otóż odpowiedzi na to pytanie Szanowni Państwo nie otrzymacie. Dla informacji podam, że Wiceprzewodniczący Komisji Rolnictwa Parlamentu Europejskiego zwracał się interpelacją do Premiera RP w sprawie podstawy prawnej wszczynania postępowań z zawiadomienia ARiMR, jako pokrzywdzonego gdy tymczasem pokrzywdzonym jest właściciel środków finansowych, czyli Wspólnota Europejska, a nie „listonosz” który ma je dostarczyć w tym przypadku ARiMR. Niestety nie otrzymał żadnego dokumentu lub analizy prawnej na podstawie, której ARiMR posiadałaby uprawnienia do reprezentowania w sądach Wspólnotę Europejską. Otrzymał natomiast w terminie list towarzysko-pomówieniowy. Do dnia dzisiejszego nie otrzymałem należnych mi dopłat i w dalszym ciągu jestem represjonowany. Mimo że posiadam certyfikat gospodarstwa ekologicznego i cztery kontrole pozytywnie zakończone w tym względzie nie dostaję dopłat. Na zasadzie przysyłania inspekcji robotniczo – chłopskiej na moje gospodarstwo z ARiMR inspektorzy stwierdzili, że nie spełniam warunków dobrej kultury rolnej, ponieważ nie wykaszam niedojadów na moich pastwiskach. Nikt nie będzie mi mówił, co mam robić ponad to, co jest w przepisach abym dostał wyrównanie kosztów produkcji z tytułu Wspólnej Polityki Rolnej. Trudno mi się z tym uzasadnieniem zgodzić, ponieważ w gospodarstwach ekologicznych i innych w całej wspólnocie Europejskiej nie ma takiego obowiązku prawnego jak wykaszanie niedojadów, co który wynika ze zdrowego rolniczego rozsądku, który jest jednolity dla wszystkich krajów Unii. Nie wyobrażam sobie wykaszania niedojadów przy wypasie reniferów na północy Europy, przy wypasie bydła i koni w regionie Camarque na południu Francji lub owiec w płn. Szkocji. Działanie ARiMR nie tylko jest kryminalne, ale odbywa się za przyzwoleniem polityków wszystkich opcji. Represje zawdzięczam naszym politykom, którzy dostali politycznej prostaty i już nic nie mogą nie tylko w mojej sprawie ale i tysięcy rolników okradzionych przez ARiMR i struktury kryminalne junty urzędniczej sprawującej władzę w mojej ukochanej Ojczyźnie.
Rafał Gawroński Prezes Stowarzyszenia Ziemiańskiego w Polsce
Czy Polacy będą ginąć za Izrael? Zaognia się sytuacja pomiędzy Turcją i Izraelem. Izrael mobilizuje rezerwy swojej armii, poważny konflikt w regionie jest, więc możliwy. Izrael ze swoimi 400-800 pociskami jądrowymi ma przewagę, jednak użycie ich oznaczałoby początek III wojny światowej. Miejmy nadzieję, że ta niebezpieczna sytuacja się nie rozwinie. Przypominam dzisiaj relację z czerwca z 2010 roku ze spotkania z byłym kapitanem lotnictwa wojskowego Izraela. Polska, jak się okazuje, już od dawna ma podpisany pakt militarny z Izraelem i USA – czy ma to oznaczać, że nasi żołnierze zostaną wysłani jako mięso armatnie na wojnę z Turcją i innymi krajami arabskimi?
http://www.israelnationalnews.com/News/News.aspx/147508#.TnbzGNSClck
Polsko – amerykańsko – izraelska współpraca wojskowa
http://www.youtube.com/watch?v=Sdf87Wl6yDQ
22 czerwca 2010 r. w krakowskim klubie „Kuźnica” na Kazimierzu odbyło się spotkanie z Ewą Jasiewicz, jedyną Polką, która uczestniczyła w tzw. „Flotylli Wolności” zaatakowanej przez komandosów izraelskich w pobliżu wybrzeża Gazy. Pomoc humanitarna nie dotarła, w akcji napaści na konwój zginęło 9 osób (nieoficjalnie mówi się, że więcej), natomiast władze Izraela nadal nie są skłonne zezwolić na dostawę dóbr, (w które wchodzą także materiały budowlane) z uwagi na możliwość ich wykorzystania przez ruch Hamas – uznawany przez Izrael za organizację terrorystyczną.
Opinię o haniebnym stosunku Żydów izraelskich do Palestyńczyków potwierdził były kapitan lotnictwa wojskowego Izraela Yonatan Shapira, który wręcz porównał okupację w Gazie do tego, co się działo w Getcie Warszawskim. Ujawnił też nieznane fakty na temat współpracy wojskowej Polski z Izraelem polegające na podpisanym układzie Polska – USA – Izrael, o którym w ogóle nie mówi się w polskich mediach. O tym, że wojsko polskie współpracuje z armia amerykańską w ramach Sojuszu Północnoatlantyckiego wiadomo jest powszechnie, jednak o kontraktach na broń dla Izraela usłyszeliśmy po raz pierwszy z ust byłego oficera armii izraelskiej. Shapiro prosi Polaków o protest w stosunku do fabryk i przedsiębiorstw pracujących dla Izraela, który jak wynika z relacji jest państwem o charakterze rasistowskim (określany przez Shapiro jako „apartheid” zbliżony do południowoafrykańskiego). Protest przyjął już formę zorganizowaną w formie Kampanii Solidarności z Palestyną
– na tej stronie opisane są akcje przeciwko izraelskiej kupacji Gazy i inne. Należy tu jednak dodać, że Ambasada Izraelska w Polsce ostro zaprzecza tym oskarżeniom, a samą flotyllę okrela jako „prowokację”, zob:
http://www.youtube.com/user/IzraelAmbasada
Dla Polaków w najbliższym czasie najważniejsze jest czy pakt polsko-izraelsko-amerykański faktycznie został podpisany. Jeśli bowiem tak się stało to w świetle zbliżającej się konfrontacji wojennej z Iranem możemy znaleźć się nagle w stanie wojny z Iranem. Zagrożenie zamachami terrorystycznymi wówczas byłoby bardzo realne dla Polski, mogłoby to się skończyć tragicznie, gdyż zarówno Iran jak i kraje arabskie, Rosja i Chiny, które go moga poprzeć, są w posiadaniu broi, która może łatwo dosięgnąć polskich miast (zob:
Wszystko to może się odbyć przy całkowicie biernej postawie społeczeństwa polskiego niezdającego sobie sprawy z zagrożenia. W takiej sytuacji należałoby odpowiednio zinterpretować tegoroczny ostatni przymusowy, ale i zwiększony pobór do wojska, który rzekomo spowodowany jest niedoborami w armii. Także wycofanie wojsk z Afganistanu może mieć inny podtekst – wysłania wyćwiczonych oddziałów na nowy front. Relacja jest już na stronie Kampania-Palestyna:
Aby poznać istotę problemu izraelsko-palestyńskiego polecamyobejrzenie filmu Johna Pilgera „Palestyna, walka o przetrwanie”:
Inne artykuły:
Atak na Iran możliwy nawet w ciągu godzin:
http://miziaforum.wordpress.com/2010/06/25/atak-na-iran-mozliwy-nawet-w-ciagu-godzin/
Czy wojsko polskie pójdzie ginąć za Izrael w wojnie z Iranem:
http://zenobiusz.wordpress.com/2010/06/25/czy-wojsko-polskie-pojdzie-ginac-za-izrael-w-wojnie-z-iranem/
Prowokacja na granicy z Iranem:
http://www.prawica.net/forum/22451
WOJNA !!! NAJAZD NA IRAN !!! POpierajcie USA !!!
http://newworldorder.com.pl/artykul.php?id=2245
Tusk obiecuje Izraelowi: Polska pójdzie na wojnę z Iranem? (artykuł z 2008 roku!)
http://www.pardon.pl/artykul/4531/tusk_obiecuje_izraelowi_polska_pojdzie_na_wojne_z_iranem
Oto informacja nt. spotkania ze strony www.kampania-palestyna.pl:
Spotkanie z udziałem gości specjalnych: Yonatana Shapiry – byłego kapitana izraelskich sił powietrznych, który odmówił służby wojskowej na Terytoriach Okupowanych oraz Ewy Jasiewicz – jedynej Polki uczestniczącej w rejsie konwoju humanitarnego Flotylli Wolności W dyskusji udział wezmą:
- Yonatan Shapira – były kapitan izraelskich sił powietrznych, refusnik. We wrześniu 2003 roku zainicjował protest przeciwko nalotom na palestyńskie Terytoria Okupowane, w których ginęli cywile. Razem z 26 innymi pilotami podpisał list otwarty, w którym odmówił zrzucania bomb na terytoria zaludnione przez cywilów. Współzałożyciel “Combatants for Peace” – organizacji zrzeszającej izraelskich żołnierzy i palestyńskich bojowników, którzy zdecydowali się walczyć przeciwko izraelskiej okupacji drogą pokojową. Zaangażowany w kampanie BDS – bojkotu, wycofania inwestycji i sankcji.
- Ewa Jasiewicz – brytyjska dziennikarka i aktywistka, organizatorka społeczności i związków zawodowych w Anglii i Iraku, koordynatorka międzynarodowego ruchu Free Gaza, uczestniczka rejsów z pomocą humanitarną do Gazy. Autorka książki „Gaza – getto nieujarzmione”, która wkrótce ukaże się w Polsce. Uczestniczka rejsu konwoju humanitarnego Freedom Flotilla do Strefy Gazy, który w ubiegły poniedziałek został zaatakowany przez armię izraelską na wodach międzynarodowych.
- Przemysław Wielgosz – redaktor naczelny miesięcznika Le Monde Diplomatique, edycja polska
- Omar Faris – reprezentant w Polsce Europejskiej Kampanii na rzecz Przerwania Oblężenia Gazy (The European Campaign to End the Siege on Gaza) Monitorpolski's Blog
Stolica Apostolska a „Sekret z La Salette”
Roma locuta est, causa finita est.
Począwszy od lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, katolicy wierni Depozytowi Wiary borykają się z ogromnymi trudnościami z powodu swej wierności Kościołowi wszystkich wieków i religii nieskażonej nowinkami modernizmu i ekumenizmu. By uzasadnić swój bezwzględny sprzeciw wobec ww. herezji, sięgali katoliccy integryści często po argument w postaci tzw. sekretu z La Salette. Zwłaszcza bardzo mocne słowa zawarte w tym tekście: „Rzym straci Wiarę i stanie się siedzibą Antychrysta”, były dla wielu tradycyjnie nastawionych katolików niejako znakiem z nieba, potwierdzającym słuszność ich postawy radykalnego oporu w stosunku do opanowanego przez modernistów Watykanu. Jednocześnie wielu dobrych, konserwatywnych katolików (w tej liczbie również kapłanów) na podstawie tzw. sekretu wypracowało własne teorie teologiczne, odbiegające bardzo od ortodoksyjnej Wiary Rzymskokatolickiej. Poszukiwanie pewności dla własnej postawy teologicznej jest jednym z największych problemów, z jakim boryka się integralny katolik ostatniego półwiecza. Jakąż solidniejszą podstawę dla katolickiego Ruchu Oporu można by znaleźć, jak nie słowa Matki Bożej! Pokusa znalezienia bezpośredniego kontaktu z bóstwem i potwierdzenia w ten sposób własnych wyborów życiowych jest szczególnie niebezpieczna w dzisiejszych czasach powszechnego zamieszania, zagubienia i zatracenia widocznych autorytetów. Tej pokusie nie oparli się nie tylko charyzmatycy, ale i katoliccy tradycjonaliści ze wszystkich kierunków — „indultowego”, „lefebvrystycznego” i „sedewakantystycznego”. Zwłaszcza przedstawiciele dwóch ostatnich kierunków (słowo „orientacja” już jest trochę skażone…), a więc „twardsi” w swych poglądach, opierali swoją teologię często na słowach, jakie rzekomo wypowiedziała Matka Boża w La Salette w ramach tzw. sekretu. Okazuje się jednak, że „sekret” w świetle bardzo licznych dokumentów Stolicy Apostolskiej wydaje się mocno podejrzany. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku wydawnictwo „Antyk” Marcina Dybowskiego wydało po raz pierwszy po polsku broszurę Arnauda de Lassusa „Sekret Matki Bożej z La Salette”. Autor zawiera w swej książeczce szereg kontrowersyjnych tez, a przede wszystkim cytuje treść wyżej wymienionego sekretu. Powagi temu tekstowi przydawać ma „imprimatur”, jakiego udzielił sekretowi biskup Zola z Lecce. Przyjrzyjmy się, zatem stosunkowi, jaki faktycznie miał Kościół względem „sekretu”. Nieuprzedzony Czytelnik zauważy ze zdumieniem, jak wiele dokumentów na ten temat zawierają dokumenty, takie jak „Acta Apostolicae Sedis” i inne, które ukazywały się w latach 1880-1957! Nie będę ukrywał, że ten artykuł jest w głównej mierze rekapitulacją treści broszury „Le Saint-Siege et le `Secret da la Salette`”, wydanej przez „Centro Librario Sodalitium”, związane z Instytutem Matki Dobrej Rady (Verrua Savoia 2004), z której zaczerpnąłem nawet tytuł. Jest to uzasadnione, ponieważ treść broszury ogranicza się głównie do cytatów z rzymskich dokumentów, które są jasne w swej wymowie. Po raz pierwszy „Sekret” ukazał się w roku 1879, z imprimatur biskupa Zoli (dokładny tytuł dzieła: „L`Apparition de la Tres Sainte Vierge sur la Montagne de la Salette avec l`Imprimatur de Mgr l`Eveque de Lecce”). Wkrótce po publikacji nastąpiły interwencje ze strony kościelnej. Najpierw biskup Cortet z Troyes napisał list do nuncjatury w Paryżu (15 lutego 1880, wysłany 16 lutego) w sprawie „Sekretu”. List został przesłany Świętemu Oficjum, które począwszy od 19 lutego zajmowało się tą sprawą. Dnia 26 lutego 1880 r. ukazał się pierwszy dokument Świętego Oficjum odnośnie „sekretu” (fałszywie zresztą datowany na dzień 26.II.1879 r.). Święte Oficjum zadało w dekrecie pytanie biskupowi Lecce odnośnie powodu publikacji dziełka i dlaczego wydał „imprimatur” na tę publikację. Biskup Zola został ponadto zobowiązany do wycofania kopii broszury. Dekret nakazywał także, by patriarcha Wenecji nie zajmował się publikacją dzieła. Nadto pewien francuski kapłan (Crevoulin z kościoła Najświętszego Zbawiciela w Rzymie) został wezwany do zaprzestania zajmowania się to sprawą. Następny dokument odnośnie sprawy wydany został 10 marca 1880. Tyczył się on identyczności tekstu „Sekretu” przekazanego kard. Consoliniemu osobiście przez Melanię Calvat w czasie jej bytności w Rzymie od 24 listopada 1878 do 5 maja roku następnego. Prawdopodobnie 3 grudnia 1878 papież Leon XIII przyjął Melanię na audiencji prywatnej i z tej okazji konsultował się w sprawie „sekretu” z kardynałami: Guidim, Ledóchowskim i Consolinim, (który otrzymał treść sekretu). Kilka miesięcy później tekst sekretu został opublikowany w Lecce. Dlatego właśnie Święte Oficjum chciało porównać treść sekretu przekazanego kard. Consoliniemu z tym opublikowanym w Lecce. 2 czerwca 1880 roku kolejny dekret Świętego Oficjum upomina biskupa Lecce, by nie zajmował się więcej sprawą Melani i uciął wszelkie z nią kontakty. 5 czerwca 1880 r. sekretarz Świętego Oficjum kard. Caterini pisze kolejny list (pierwszy zaginął) do biskupa Zoli, w którym ponownie żąda zerwania kontaktów z Melanią. Biskup Zola usprawiedliwia się (w liście z 26 czerwca tegoż roku), że od czasu, gdy został biskupem Lecce, to jest od 7 lat, nie kieruje już Melanią. Dekret Świętego Oficjum z 26 lipca 1880 r. nazywa opowieści Melanii nieautentycznymi i dalekimi od zdrowej doktryny, przy zastrzeżeniu jednak, że kult Matki Bożej z La Salette nie jest w jakikolwiek sposób naganny. 3 sierpnia tego samego roku, Stolica Apostolska nakazuje Przełożonemu Misjonarzy z La Salette, ojcu Archier, wycofanie treści sekretu z dystrybucji, a samej Melanii nakazuje milczenie. 14 sierpnia 1880 kardynał-sekretarz Świętego Oficjum, Caterini, w liście do biskupa Cortet nakazuje na ile to możliwe wycofanie dziełka Melanii z obiegu publicznego. 25 sierpnia 1880 roku Święte Oficjum popiera biskupa Favę z Grenoble, który w liście do ojca Archier zakazuje dytrybucji „Sekretu” i zaleca chronienie przed nim wiernych. 15 lutego 1881 roku biskup Cortet pojawia się u papieża Leona XIII, który kieruje go do komisarza Świętego Oficjum. Bp Cortet raportuje komisarzowi o pojawieniu się kolejnych trzech publikacji w obronie sekretu: pierwszej autorstwa adwokata Amadeusza Nicolasa, drugiej M. Adriana Peladana, oraz dziełka pod tytułem „Lettres de Mgr Sauveur-Louis Zola Eveque de Lecce a un cure d`un diocese de France sur le Secret de Melanie”. W związku z nowymi informacjami, Święte Oficjum 16 lutego 1881 r. ponawia zakazy związane z tą sprawą; kontaktów z Melanią dla biskupa Zoli i komentowania sekretu dla Melanii. Te liczne i jednoznaczne dokumenty wydane przez Święte Oficjum, uciszyły zwolenników Sekretu Melanii Calvat na pewien czas. Jednak po niewielu latach Rzym został znowu zmuszony do reakcji. Dnia 7 czerwca 1901 r. Stolica Apostolska dokonała interwencji w sprawie sekretu, wciągając książkę księdza Combe pod tytułem „Le grand coup avec sa date probable, Etude sur le Secret de La Salette” z 1894 r. na Indeks. Następnie, 12 kwietnia 1907 r. na Indeks dostało się kolejne dzieło ks. Combe „Le Secret de Melanie, bergere de La Salette, et la crise actuelle” z 1906-go. Ksiądz Emil Combe był proboszczem w Diou w Allier. (Zmarł w 1927 r.) Od maja 1899 do czerwca 1904 r. udzielał u siebie gościny Melanii (która zmarła 14 grudnia 1904 r. w Altamura). To właśnie ks. Combe przekazał rękopis autobiografii Melanii Leonowi Bloy, który go opublikował pod tytułem „Vie de Melanie bergere de La Salette. Ecrite par elle-meme en 1900. Son enfance (1831-1846)”. Pierwsze z potępionych dzieł proboszcza Combe, „Le grand coup avec sa date probable…”, wciągnięte na Indeks w 1901, zostało wydane w Vichy w 1894 r., i podawało jako prawdopodobną datę „wielkiego uderzenia” (le grand coup) 19-20 września 1896 r. „Le Secret de Melanie…” zostało wydane w Rzymie w 1906 roku i objęte Indeksem w 1907 roku, a więc w trakcie trwania pontyfikatu św. Piusa X. W tej drugiej książce znajdują się słowa przypisywane Melanii, a które są częścią jeszcze niewydanej części sekretu. Według tej drugiej części tajemnicy, Najświętsza Maria Panna miała objawić Melanii w 1846 r., m.in., że dusze z limbusa mogą osiągnąć stan niewinności i będą żyć w tym stanie na ziemi! („Doktryna Odnowienia”, „doctrine de la Renovation”). Dzieła księdza Combe i on sam cieszyły się wielkim poważaniem w kręgach obrońców Melanii. Oto na przykład, co napisał biskup Zola z Lecce do ojca Jana Kunzle 5 marca 1896 r.: „si vous desirez a ce propos des eclaircissemnets plus precis, vous pouvez vous procurer un opuscule interessant: ‘Le grand coup et sa date probable’ publie recemment par le cure de Diou (Allier), l`abbe Combe. A la fin de cet opuscule vous trouverez divers extraits de certaines de mes lettres envoyees a un cure francais 1880. Elles ont ete fidelement reproduites et pour ce qui regarde La Salette, elles sont exactes”. Tak więc najpoważniejszy obrońca sekretu, jakim był biskup Zola, zalecał książkę proboszcza Combe jako wiarygodne źródło dla zwolenników sekretu Melanii Calvat. Biskup Lecce zresztą napisał osobiście 10 lutego 1896 r. do ks. Combe list pochwalny: „J`ai lu et soupese chaque ligne de votre opuscule `Le grand coup et sa date probable` et je puis vous assurer que tout ce que vous avez ecrit sur le Secret de la Salette est parfaitement exact. Je m`associe bien volontiers et sans reserve aux eloges que vous avez recus”. Bp Zola uznaje, więc, że „każda linijka” w dziele ks. Combe jest właściwa. Przypomnę, że dzieło to znalazło się na Indeksie w 1901 roku! Kolejną odsłoną sprawy sekretu, stała się afera z udziałem ks. Ernesta Rigaud. Należał on do najzaciętszych obrońców i propagatorów „sekretu z La Salette”. Już we wrześniu 1880 r. Święte Oficjum interweniowało przeciw księdzu Rigaud. Trzydzieści lat później jego postawa stała się przyczyną zaangażowania rzymskiego autorytetu. 11 grudnia 1910 r. L`Osservatore Romano opublikowało następującą informację: „Od wielu lat ukazuje się w Limoges wydawany przez ks. Ernesta Rigaud, bez zezwolenia autorytetu diecezjalnego, wymaganego konstytucją „Officiorum”, periodyk zatytułowany „Annales mensuelles des Croises de Marie et des apotres des derniers temps”, w którym nie zachowuje się zalecenia rezerwy, nakazanej przez Urbana VIII, w stosunku do rzekomych cudów i proroctw w wyjątkowo niewłaściwej i niesprawiedliwej dla wysokich dygnitarzy kościelnych formie. Wierni powinni się chronić przed tą publikacją i wzywa się ich usilnie do powstrzymania się od jej czytania i faworyzowania w jakikolwiek sposób.” (tłumaczenie z fr. — ks. R.T.) Ks. Ernest Rigaud zareagował na publikację w L`Osservatore Romano poprzez poddanie w wątpliwość autentyczności noty. Na tę impertynencję zareagował sam Kardynał-Sekretarz Stanu Rafał Merry del Val w liście do biskupa Limoges Firmina Leona Renouarda z 30 stycznia 1911 r. Kard. Merry del Val potwierdził w swym piśmie autentyczność noty w L`Osservatore Romano i zaznaczył, że posiada ona walor dyrektywy. Ponadto kardynał zaleca biskupowi Renouard podjęcie odpowiednich środków zaradczych w tej sprawie. Biskup Limoges ogłasza nałożenie kary suspensy „a divinis” na ks. Rigaud: 18 lutego 1911 r. zabrania mu wydawania pisma, a 26 maja 1911 r. odprawiania Mszy Świętej. Niestety ks. Rigaud brnie dalej w nieposłuszeństwie i żąda, by sam papież go sądził. Święty Pius X pisze osobiście list do biskupa Renouarda, w którym zupełnie się z nim solidaryzuje, ubolewając nad atakami ks. Rigaud na autorytet biskupa i lekceważenie jego rozporządzeń, a także potępia podważanie autentyczności oficjalnych rzymskich dokumentów przez niego. List papieża nosi datę 1 lipca 1911 r. Ks. Rigaud odpowiada sugestią, że list św. Piusa X został napisany przez Kardynała-Sekretarza Stanu Rafała Merry del Val… Fakt osobistego zaangażowania świętego Piusa X i jego zaufanego kardynała Merry del Val w sprawę „sekretu z La Salette” jest istotny, ponieważ niektórzy obrońcy Melanii Calvat zarzucali Rzymowi, że jedynie „liberalni” Leon XIII i Pius XI potępiali „sekret”. Ks. Rigaud zmarł w 1915 r. pozostając pod karą kościelną.
21 grudnia 1915 r. (w trakcie trwania pontyfikatu Benedykta XV), Święte Oficjum wydaje kolejny dekret w sprawie „sekretu z La Salette”, w którym zakazuje wiernym wszystkich krajów dyskutowania i zajmowania się tym tematem. Dekret przypomina kary, które Leon XIII w konstytucji „Officiorum ac munerum” przeznaczył dla tych, którzy bez legalnego zezwolenia przełożonych, publikują dzieła o tematyce religijnej i powtarzają publicznie treść rzekomych objawień. Konstytucja Leona XIII była zresztą w dużej mierze powtórzeniem tekstu dekretu „Sanctissimus Dominus Noster” Urbana VIII z 13 marca 1625 r. Na końcu dekretu po raz kolejny znajduje się zapewnienie, że kult Matki Bożej z La Salette nie jest w żadnym stopniu naganny. Treść dekretu można znaleźć w Acta Apostolicae Sedis — Annus VII -Vol. VII — P.594. Warto nadmienić jeszcze, że powodem publikacji powyższego dekretu była prośba kardynała de Roverie de Cabrieres, biskupa z Montpellier, skierowana do Świętego Oficjum, by zbadać pracę jednego ze zwolenników „sekretu” doktora H. Gremillon, podpisującego się pseudonimem dr Mariave. Kardynał prosił, by zbadać nie tylko publikacje Gremillona, ale też sam „sekret”. Biskup Montpellier był znanym katolickim „integrystą” i monarchistą. 7 lutego 1916 r. kard. Merry del Val ze Świętego Oficjum kieruje do biskupa Maurina z Grenoble list, w którym zaznacza, że fakt objawień Najświętszej Marii Panny w La Salette nie został jeszcze formalnie uznany przez Stolicę Apostolską, a jedynie przez biskupa Grenoble. W tym samym czasie w obronę „sekretu” angażuje się Jacques Maritain, „nawrócony” przez Leona Bloy. W środę, 12 kwietnia 1916 r., Święte Oficjum potępiło obydwa tomy dzieła dr Mariave pod tytułem: „La Lecon de l`Hopital Notre-Dame d`Ypres — Exegese du Secret de La Salette — par le Dr Henri Mariave”, tome I, Paris, 1915; tome II, Appendices, Montpellier, 1915, stosując zasady konstytucji „Officiorum ac munerum” Leona XIII. (Acta Apostolcae Sedis — Annus VIII — Volumen VIII — P. 175). W poniedziałek 5 czerwca 1916 r., Święta Kongregacja Indeksu wydaje dekret wciągający wyżej wymienione dzieła na Indeks. (Acta Apostolicae Sedis — Annus VIII — Volumen VIII — pp. 178-179). Wreszcie 9 maja 1923 r. Święte Oficjum wydaje dekret potępiający dzieło „L`apparition de la Tres Sainte Vierge sur la sainte montagne de la Salette, le samedi 19 septembre 1845. Simple reimpression du texte integral publie par Melanie (…)”, Societe St-Augustin, Paris-Rome-Bruges, 1922. W tym samym dniu Ojciec Święty Pius XI zaaprobował treść dekretu w czasie audiencji udzielonej Asesorowi Świętego Oficjum. (Ta ostatnia informacja stanowi treść dekretu!) Dekret znajduje się w Acta Apostolicae Sedis — Annus XV — Vol. XV- p. 287. Dokument został podpisany przez notariusza Świętego Oficjum, Alojzego Castellano, co pozwoliło niektórym malkontentom, na przykład ks. Ksaweremu Grossin, byłemu członkowi Bractwa św. Piusa X i radykalnemu francuskiemu sedewakantyście, na stworzenie teorii o spisku w łonie Świętego Oficjum, skierowanego przeciw „sekretowi z La Salette”. W tym miejscu warto wspomnieć, że wydanie „sekretu” przez „Societe Saint-Augustin” zostało zaaprobowane przez księdza Lepidi, który był od samego początku protektorem jednego z najbardziej znaczących włoskich modernistów — ks. Ernesta Buonaiutiego. Tak więc w obronę „sekretu” zaangażowani byli wtedy raczej różni podejrzani nowinkarze, a nie, tak jak to się dzieje obecnie, katoliccy integryści. Sprawa tzw. sekretu z La Salette była przedmiotem kontrowersji jeszcze raz w latach pięćdziesiątych XX wieku. W grudniu 1956 r. Przełożony Misjonarzy Matki Bożej z La Salette, ojciec Franciszek Molinari skierował do Świętego Oficjum zapytanie, czy dekret z 9 maja 1923 r. obejmuje tylko wydanie „sekretu” z jedenastostronicowym komentarzem dr Mariave, czy też sam tekst Melanii, nawet bez komentarza. Odpowiedź Świętego Oficjum została ogłoszona 8 stycznia 1957 r.: „Również samo dzieło jest godne potępienia”. Ta odpowiedź kardynała-sekretarza Pizzardo została wydrukowana w „Le fait de La Salette” L. Bassetta (nouvelle edition, Cerf, Paris 1965, str. 440-441). Wniosek z powyższych rozważań wydaje się jasny. W latach 1880-1957 Stolica Apostolska konsekwentnie zwalczała rewelacje Melanii Calvat zwane „sekretem z La Salette”, wciągając na Indeks szereg dzieł go broniących. Sama wizjonerka również otrzymała zakaz wypowiadania się na temat tajemnicy przekazanej jej rzekomo przez Matkę Bożą. Nie ulega wątpliwości, że osoby popierające „sekret” działały w nieposłuszeństwie wobec najwyższego autorytetu, jakim w Kościele jest Stolica Apostolska. Ważne jest też, by zauważyć, że „sekret” znajdował się na Indeksie w czasach, kiedy w Rzymie rządzili bez wątpienia katoliccy papieże, których ortodoksja nie budzi żadnych wątpliwości. Okres trwania zakazów publikacji „sekretu” obejmował pontyfikaty: Leona XIII, św. Piusa X, który osobiście interweniował w tej sprawie, Benedykta XV, Piusa XI i wreszcie Piusa XII. Nie sposób więc mówić o jednorazowej interwencji Rzymu przeciw „sekretowi”, która miałaby miejsce niejako przez przypadek. Z drugiej strony widzimy wśród obrońców sekretu bardzo podejrzane postaci, jak nieposłuszni swoim przełożonym duchowni, myśliciele zagubieni w swych teoriach i inni. Nasza postawa w tej kwestii jest więc jasna: przedkładamy orzeczenia Stolicy Apostolskiej nad wątpliwe objawienia.
X. Rafał Trytek, w święto św. Augustyna, 2009
Bibliografia
* Michel Corteville, „La `grande nouvelle` des bergers de La Salette”, Diffusion Tequi, 2000.
* Antonio Galli, „`Apologia di Melania`, l`incompresa e combattuta pastorella de La Salette” Il Segno, 2001.
* Jean Stern, „La Salette. Documents authentiques, 1er mai 1849 — 4 novembre 1854”, vol. III, Ed. Du Cerf, 1990.
10 kłamstw o Izraelu Belgijski dziennikarz i autor, Michel Collon, w książce „Izrael, let’s talk about it” (Izrael, porozmawiajmy o nim), wytrzaskał europejskie media za dziesiątki lat „okłamywania” ludzi w celu wspierania Izraela. Collon wyliczył „10 wielkich kłamstw” promowanych przez zachodnie media po to by „uzasadnić istnienie i działania Izraela”, co w zwięzły sposób przedstawiamy poniżej:
Pierwsze kłamstwo – Izrael ustanowiono jako reakcję na masakrę Żydów w II wojnie światowej. Ten pogląd jest zupełnie zły. Faktycznie Izrael to dominujący projekt zaaprobowany na Pierwszym Kongresie Syjonistycznym w Bazylei, Szwajcaria, w 1897 roku, kiedy nacjonalistyczni Żydzi zdecydowali się okupować Palestynę.
Drugie kłamstwo – uzasadnienie ustanowienia i usankcjonowanie Izraela jest takie, że Żydzi powracają na ziemię swoich przodków, skąd wypędzono ich w 70 AD. To jest bajka. Rozmawiałem ze słynnym izraelskim historykiem Szlomo Sand i innymi historykami i oni są pewni, że nie było „exodusu,” wobec czego „powrót” nie ma żadnego znaczenia. Naród mieszkający w Palestynie nie opuścił swojej ziemi w czasach starożytnych. Tak naprawdę potomkowie Żydów mieszkających w Palestynie są narodem mieszkającym obecnie w Palestynie. Ci którzy twierdzą, że chcą wracać na swoje ziemie pochodzą z zachodniej i wschodniej Europy i północnej Afryki. Sand mówi, że nie ma żydowskiego narodu. Żydzi nie mają wspólnej historii, języka czy kultury. Ich jedyną wspólną rzeczą jest religia, a religia nie tworzy narodu.
Trzecie kłamstwo – kiedy żydowscy imigranci okupowali Palestynę, była ona krajem pustym i niezamieszkałym. Ale są dokumenty i dowody na to, że w XIX wieku produkty rolne z Palestyny eksportowano do różnych krajów, łącznie z Francją.
Czwarte kłamstwo – ludzie mówią, że Palestyńczycy opuścili swój kraj z własnej woli. To następne kłamstwo, w które wierzyło wiele osób, łącznie ze mną. Do czasu kiedy historycy tacy jak Benny Morris i Ilan Pappe powiedzieli, że Palestyńczycy zostali wypędzeni i ekspatriowani ze swojej ziemi przy użyciu siły i terroru.
Piąte kłamstwo – mówią że Izrael dzisiaj jest jedyną demokracją na Środkowym Wschodzie i powinien być chroniony; jest „rządem prawa.” Ale według mnie nie tylko nie jest rządem prawa, lecz jest jedynym reżimem bez określonych prawem terytorium i granic. Wszystkie kraje na świecie mają konstytucję, która definiuje ich granice, ale żadna z tych rzeczy nie odnosi się do Izraela. Izrael jest ekspansjonistycznym projektem nie znającym granic, a jego prawo jest całkowicie rasistowskie, zgodnie z którym Izrael jest krajem dla Żydów, a jego nie-żydowscy obywatele nie są uważani za ludzi. Takie prawo jest sprzeczne z demokracją.
Szóste kłamstwo – mówią że Stany Zjednoczone próbują chronić demokrację na Środkowym Wschodzie chroniąc Izrael. Ale my wiemy, że amerykańska pomoc finansowa dla Izraela wynosi 3 miliardy USD. Pieniądze te używane są na bombardowanie sąsiednich krajów Izraela. Ale Ameryce nie zależy na ustanowieniu demokracji na Środkowym Wschodzie; zależy jej na niczym nie zakłócanych dostawach ropy.
Siódme kłamstwo – udają, że Stany Zjednoczone chcą porozumienia między Izraelem i Palestyną. To zupełnie złe i kłamliwe. Były szef Polityki Zagranicznej UE Javier Solana powiedział do Izraela: „jesteście XXI wiekiem Unii Europejskiej.” Europejski przemysł zbrojeniowy współpracuje z izraelskim i wspiera go finansowo. Ale kiedy Palestyńczycy wybrali swój rząd, Europa nie rozpoznała go i tym samym dała Izraelowi zielone światło do ataku na Strefę Gazy.
Ósme kłamstwo – kiedy ktoś mówi o tych faktach oraz historii Izraela i Palestyny, kiedy ujawnia amerykańskie interesy, nazywany jest antysemitą po to by go uciszyć. Ale powinniśmy mówić, że kiedy krytykujemy Izrael, nie jest to ani rasizm ani antysemityzm. Krytykujemy rząd który nie wierzy w równość Żydów, chrześcijan i muzułmanów, oraz przez to niszczy pokój między wyznawcami różnych religii.
Dziewiąte kłamstwo – środki przekazu podają, że Palestyńczycy wywołują przemoc i terroryzm. My mówimy, że izraelska okupacja wojskowa to przemoc i polityka która ukradła ziemię i domy Palestyńczykom to przemoc.
Dziesiąte kłamstwo – sprawa często przywoływana, że nie ma sposobu na rozwiązanie tej sytuacji, oraz nie ma rozwiązania dla nienawiści i żalu wywoływanych przez Izrael i jego wspólników.
Ale jest rozwiązanie. Jedyną rzeczą która może zatrzymać ten proces to nacisk opinii publicznej na wspólników Izraela w USA, Europie i innych częściach świata, nacisk opinii publicznej na środki masowego przekazu, które powstrzymują się od powiedzenia prawdy o Izraelu, wykorzystywanie Internetu czy innych środków komunikacji do publikacji prawdziwych wiadomości o Palestynie.
Oryginał znajdował się na zlikwidowanej już witrynie http://judeopolonia.wordpress.com
http://www.polskawalczaca.com/
"10 sposobów na manipulację społeczeństwem", za Noamem Chomskym
Chomsky manipulacja establishmentRedakcja portalu oraz autor tłumaczenia dystansują się od licznych poglądów wyznawanych przez Noama Chomskiego, jednak doceniają trafność spostrzeżeń zawartych w poniższym tekście.
Oto, oparta o prace amerykańskiego lingwisty Noama Chomskiego, lista "10 strategii manipulacji" przez establishment:
1 - ODWRÓĆ UWAGĘ
Kluczowym elementem kontroli społeczeństwa jest strategia polegająca na odwróceniu uwagi publicznej od istotnych spraw i zmian dokonywanych przez polityczne i ekonomiczne elity, poprzez technikę ciągłego rozpraszania uwagi i nagromadzenia nieistotnych informacji. Strategia odwrócenia uwagi jest również niezbędna aby zapobiec zainteresowaniu społeczeństwa podstawową wiedzą z zakresu nauki, ekonomii, psychologii, neurobiologii i cybernetyki. "Opinia publiczna odwrócona od realnych problemów społecznych, zniewolona przez nieważne sprawy. Spraw, by społeczeństwo było zajęte, zajęte, zajęte, bez czasu na myślenie, wciąż na roli ze zwierzętami (cyt. tłum. za "Silent Weapons for Quiet Wars").
2 - STWÓRZ PROBLEMY, PO CZYM ZAPROPONUJ ROZWIĄZANIE
Ta metoda jest również nazywana "problem - reakcja - rozwiązanie". Tworzy problem, "sytuację", mającą na celu wywołanie reakcji u odbiorców, którzy będą się domagali podjęcia pewnych kroków zapobiegawczych. Na przykład: pozwól na rozprzestrzenienie się przemocy, lub zaaranżuj krwawe ataki tak, aby społeczeństwo przyjęło zaostrzenie norm prawnych i przepisów za cenę własnej wolności. Lub: wykreuj kryzys ekonomiczny aby usprawiedliwić radykalne cięcia praw społeczeństwa i demontaż świadczeń społecznych.
3 - STOPNIUJ ZMIANY
Akceptacja aż do nieakceptowalnego poziomu. Przesuwaj granicę stopniowo, krok po kroku, przez kolejne lata. W ten sposób przeforsowano radykalnie nowe warunki społeczno-ekonomiczne (neoliberalizm) w latach 80-tych i 90-tych: minimum świadczeń, prywatyzacja, niepewność jutra, elastyczność, masowe bezrobocie, poziom płac, brak gwarancji godnego zarobku - zmiany, które wprowadzone naraz wywołałyby rewolucję.
4 - ODWLEKAJ ZMIANY
Kolejny sposób na wywołanie akceptacji niemile widzianej zmiany to przedstawienie jej jako "bolesnej konieczności" i otrzymanie przyzwolenia społeczeństwa na wprowadzenie jej w życie w przyszłości. Łatwiej zaakceptować przyszłe poświęcenie, niż poddać się mu z miejsca. Do tego społeczeństwo, masy, mają zawsze naiwną tendencję do zakładania, że "wszystko będzie dobrze" i że być może uda się uniknąć poświęcenia. Taka strategia daje społeczeństwu więcej czasu na oswojenie się ze świadomością zmiany, a także na akceptację tej zmiany w atmosferze rezygnacji, kiedy przyjdzie czas.
5 - MÓW DO SPOŁECZEŃSTWA JAK DO MAŁEGO DZIECKA
Większość treści skierowanych do opinii publicznej wykorzystuje sposób wysławiania się, argumentowania czy wręcz tonu protekcjonalnego, jakiego używa się przemawiając do dzieci lub umysłowo chorych. Im bardziej usiłuje się zamglić obraz swojemu rozmówcy, tym chętniej sięga się po taki ton. Dlaczego? "Jeśli będziesz mówić do osoby tak, jakby miała ona 12 lat, to wtedy, z powodu sugestii, osoba ta prawdopodobnie odpowie lub zareaguje bezkrytycznie, tak jakby rzeczywiście miała 12 lub mniej lat" (zob. Silent Weapons for Quiet War).
6 - SKUP SIĘ NA EMOCJACH, NIE NA REFLEKSJI
Wykorzystywanie aspektu emocjonalnego to klasyczna technika mająca na celu obejście racjonalnej analizy i zdrowego rozsądku jednostki. Co więcej, użycie mowy nacechowanej emocjonalnie otwiera drzwi do podświadomego zaszczepienia danych idei, pragnień, lęków i niepokojów, impulsów i wywołania określonych zachowań.
7 - UTRZYMAJ SPOŁECZEŃSTWO W IGNORANCJI I PRZECIĘTNOŚCI
Spraw, aby społeczeństwo było niezdolne do zrozumienia technik oraz metod kontroli i zniewolenia. "Edukacja oferowana niższym klasom musi być na tyle uboga i przeciętna na ile to możliwe, aby przepaść ignorancji pomiędzy niższymi a wyższymi klasami była dla niższych klas niezrozumiała (zob. Silent Weapons for Quiet War).
8 - UTWIERDŹ SPOŁECZEŃSTWO W PRZEKONANIU, ŻE DOBRZE JEST BYĆ PRZECIĘTNYM
Spraw, aby społeczeństwo uwierzyło, że to "cool" być głupim, wulgarnym i niewykształconym.
9 - ZAMIEŃ BUNT NA POCZUCIE WINY
Pozwól, aby jednostki uwierzyły, że są jedynymi winnymi swoich niepowodzeń, a to przez niedostatek inteligencji, zdolności, starań. Tak więc, zamiast buntować się przeciwko systemowi ekonomicznemu, jednostka będzie żyła w poczuciu dewaluacji własnej wartości, winy, co prowadzi do depresji, a ta do zahamowania działań. A bez działań nie ma rewolucji!
10 - POZNAJ LUDZI LEPIEJ NIŻ ONI SAMYCH SIEBIE
Przez ostatnich 50 lat szybki postęp w nauce wygenerował rosnącą przepaść pomiędzy wiedzą dostępną szerokim masom a tą zarezerwowaną dla wąskich elit. Dzięki biologii, neurobiologii i psychologii stosowanej "system" osiągnął zaawansowaną wiedzę na temat istnień ludzkich, zarówno fizyczną jak i psychologiczną. Obecnie system zna lepiej jednostkę niż ona sama siebie. Oznacza to, że w większości przypadków ma on większą kontrolę nad jednostkami, niż jednostki nad sobą.
tłum. za: "Les 10 Stratégies de Manipulation de Noam Chomsky"
http://www.jocelynechoquette.com/article-0-58212003.html
prawa do tłumaczenia zastrzeżone - Autonom.pl 2011
Politycy ostrzegają o możliwości rozpadu UE Wiodący politycy Unii Europejskiej zwracają uwagę na możliwość jej rozpadu w związku z kryzysem finansowym. „Europa (sic! nie Unia, a Europa – red.) jest w niebezpieczeństwie” ogłosił w środę, z typowym dla prounijnych polskich serwilistów zafrasowaniem, Jacek Rostowski – minister finansów województwa polskiego – podczas wystąpienia w europarlamencie w Strasburgu. Dodał, że wstrząsy w strefie euro mogą się okazać zgubne dla całej Unii. Według Rostowskiego, jeśli kryzys przeciągnie się jeszcze rok lub dłużej, niektóre bogatsze kraje Unii Europejskiej mogą stanąć w obliczu podwojenia liczby bezrobotnych. W związku z takimi prognozami liderzy Unii podsuwają lekarstwo na problem, który zresztą sami wygenerowali (zobacz: „10 sposobów na manipulację społeczeństwem”, za Noamem Chomskym, punkt 2). Należy rzekomo „zacieśnić politykę gospodarczą sojuszu”. „Musimy uratować Europę” – bohatersko podkreśla Rostowski, Europejczyk polskiego pochodzenia. „Zaniepokojenie” wyraził również szef Komisji Europejskiej, Europejczyk hiszpańskiego pochodzenia, José Manuel Barroso. Wezwał do bardziej radykalnych posunięć celem „rozwiązania kryzysu”. Czerwcowy pakiet środków, mających „kryzysowi” zapobiec jest wprowadzany zbyt wolno, martwił się Barosso. Dodał również, że Unia Europejska powinna zademonstrować umiejętność rozwiązywania problemów, aby odzyskać zaufanie rynków. Z kolei komisarza do spraw gospodarczych i walutowych, Europejczyka fińskiego pochodzenia, Olli Rehna, bardzo niepokoi możliwość kompletnego bankructwa i/lub wystąpienia z Unii pogrążonej w euro-długach Grecji. Rehn straszył „katastroficznymi gospodarczymi, społecznymi i politycznymi skutkami” takiego scenariusza, nie tylko dla Unii Europejskiej, ale i dla jej partnerów. Do grona zmartwionych przyszłością Unii/Europy (czynownicy UE udają, że nie ma różnicy i stosują te nazwy zamiennie) dołączył również Martin Schulz, szef frakcji socjalistycznej w Parlamencie Europejskim, alarmując o „zagrożeniu dla naszego europejskiego domu”. Z kolei przedstawicielka zielonych Rebecca Harms, podobnie jak Schulz Europejka pochodzenia niemieckiego, twierdzi, że „stoimy na skraju przepaści”. Pozostaje mieć nadzieję, że UE, stojąc nad ową przepaścią, zrobi w najbliższym czasie wielki krok naprzód, jak przykazał tow. Gomułka.
Na podstawie: euromag.ru
Ksiądz Roman Kotlarz - zapomniana ofiara bezpieki Ksiądz Roman Kotlarz, proboszcz pod radomskiej parafii Pelagów, zmarł w szpitalu w Krychnowicach 18 sierpnia 1976 r. o 8.00. Agonia, wśród okresowych drgawek całego ciała, trwała dwie godziny. Na kwadrans przed zgonem oddechy były coraz słabsze i trudno było oznaczyć tętno. W wyniku sekcji zwłok stwierdzono obustronne krwotoczne zapalenie płuc. Jednak okoliczności tej śmierci od początku nie były jasne. Wcześniej ksiądz został kilkakrotnie brutalnie pobity na plebanii przez „nieznanych sprawców” za to, że publicznie modlił się w intencji represjonowanych przez władze uczestników radomskiej rewolty robotniczej. I za to także, że 25 czerwca 1976 r. był razem z robotnikami na ulicach Radomia.
Poniższy tekst ukazała się w biuletynie IPN nr 4/2011
Roman Kotlarz urodził się 17 października 1928 r. w Koniemłotach, w ówczesnym województwie kieleckim, w wielodzietnej rodzinie chłopskiej. Jego wczesna młodość i edukacja przypadły na okres wojny i okupacji niemieckiej. Szkolne zaległości z tego czasu z trudem nadrabiał przez następne lata. Już w dzieciństwie, jak wspominała później jego siostra, zdradzał wyraźną skłonność do stanu kapłańskiego. W 1948 r. powodowany – jak sam pisał – „troską o własną duszę i najbliższe mi, a także wszystkie inne”[1] postanowił wstąpić do seminarium duchownego w Sandomierzu. Ponieważ miał trudności z uzyskaniem matury, po roku przeniósł się do Krakowa, gdzie ukończył liceum i rozpoczął studia teologiczne. „Zdolności średnich, dość nerwowy, specjalnie uzdolniony do rysunków i malowania, tak w pracy wewnętrznej, jak i zewnętrznej wykazał dostateczne wyniki”[2] – pisał o nim tamtejszy rektor. W 1952 r. Roman Kotlarz wrócił do seminarium sandomierskiego. Święcenia kapłańskie przyjął 30 maja 1954 r. z rąk bp. Jana Kantego Lorka.
Bez autocenzury Mimo że zawsze był przeciętnym uczniem, a w seminarium nie wyróżniał się niczym specjalnym, to jako ksiądz umiał głosić kazania i miał szczególną zdolność przyciągania ludzi. Może wynikało to z tego, że trudne prawdy wiary wykładał z ambony prostym, komunikatywnym językiem, bez intelektualnego zacięcia (którego zresztą nie miał), a może po prostu z tego, że przesiąknięty na wskroś autentyczną wiarą bardziej przemawiał sercem niż rozumem, przez co łatwiej trafiał do słuchaczy. W każdym razie ten rodzaj przekazu zjednywał mu zawsze – w każdej parafii, do której go kierowano – sympatię wiernych, ale jednocześnie przysparzał wrogów w kręgu władz. Te ostatnie drażnił emocjonalny styl jego wypowiedzi, w których zazwyczaj bezpośrednio, bez owijania w bawełnę, odnosił się do negatywnych zjawisk występujących we współczesnej mu rzeczywistości. W sposób szczególny swoją duszpasterską działalnością objął młodzież, przestrzegając ją przed antyreligijną propagandą, obecną także w szkolnej edukacji. W 1959 r. mówił na przykład: „Młodzieży! Nie wierzcie w to, co wam mówią w szkołach, że Boga nie ma i nie było na ziemi. Bóg był, jest i będzie, a historia jest zmienna. Jaki by nie był rząd, który prześladuje Kościół katolicki, długo nie powojuje… Państwo, które wojuje z Bogiem, upaść musi tak jak Hitler”[3]. Takie wypowiedzi narażały go na rożne szykany, ale obawa przed poniesieniem konsekwencji nigdy nie była dla niego powodem do autocenzury. Bezpośredniość, z jaką wypowiadał się w konkretnych sytuacjach, wynikała z jego przekonań i temperamentu. Tak już po prostu było, że we wszystko angażował się z największą energią, jaką mógł z siebie wydobyć, bez względu na komplikacje, co niekiedy przerażało jego starszych współbraci w kapłaństwie. Oto w Żarnowie w powiecie koneckim, gdzie ks. Kotlarz był wikariuszem w latach 1956–1958, tamtejszy proboszcz ks. Władysław Zdąbłasz sam wystąpił do biskupa, by wikarego przeniósł do innej parafii. Tak pisał o ks. Kotlarzu: „Nie powiem: pracowity, zapalony, lecz swoim uporem doprowadził do tego, że dalej tu w Żarnowie pracować nie może… Pomimo mojej przestrogi, by spokojnie czekał na furmankę do szkoły, nie słuchał, lecz brał rower i jechał. Błagam go: księże, opanuj się na ambonie, nie, wpadał po prostu sic venia verbo w jakiś nieludzki trans, jeszcze raz krzyk… Bardzo a bardzo proszę Pasterza, by nie czekał do wiosny, ale skorzystał już z tej sposobności, że ksiądz Kotlarz zachorował, by dał go na parafię łatwiejszą z energiczniejszym proboszczem i nie takim, jak ja jestem”[4]. Ks. Roman Kotlarz z dziećmi, które uczestniczyły w przedstawieniu jasełkowym, Koprzywnica 1959 r.Ks. Roman Kotlarz z dziećmi, które uczestniczyły w przedstawieniu jasełkowym, Koprzywnica 1959 r. Energia kapłana przekładała się na skuteczność: potrafił przekonać wiernych do swoich racji, zdobyć ich sympatię, skłonić do zmiany postępowania. Charakterystyczny incydent z czasów, gdy był wikarym w Mircu, tak wspominali Marianna i Jan Niewczasowie: „Była noc sylwestrowa, ludzie schodzili się do kościoła na nocne nabożeństwo, aby pomodlić się, pożegnać stary rok i powitać nowy. Ksiądz przed Mszą poszedł do remizy, gdzie odbywała się zabawa sylwestrowa. Tam odważnie poprosił bawiących się, żeby wzięli udział w liturgii. Mówił tak przekonująco, że nikt nie potrafił odmówić. I w rezultacie wszyscy zgodnie udali się za księdzem do kościoła”[5]. Bardzo szybko, bo już na pierwszym wikariacie w Szydłowcu, ks. Kotlarz naraził się władzom państwowym. Gdy w związku z tym w 1956 r. został przeniesiony do Żarnowa, wierni z Szydłowca masowo podpisywali się pod listem w jego obronie, wyrażając mu uznanie za jego „gorliwą i bezinteresowną pracę”, za „wydźwignięcie z upadku moralnego”, za „piękne i budujące ducha kazania”. Gdy był wikarym w Koprzywnicy (1958–1959), zaangażował się w obronę religii i krzyża w szkole. Sprawa miała burzliwy przebieg, władze postanowiły usunąć go z parafii. Wierni utworzyli Społeczny Komitet Obrony Księdza Kotlarza, a jego członkowie jeździli do rożnych urzędów i interweniowali w sprawie lubianego wikarego. Pod wrażeniem rozmiarów tej akcji był biskup sandomierski Jan Kanty Lorek, który bronił ks. Kotlarza w Urzędzie do Spraw Wyznań, przestrzegając tamtejszych urzędników przed „nieobliczalnymi następstwami”, jakie mogło pociągnąć za sobą odwołanie księdza z Koprzywnicy. Władze ostatecznie postawiły na swoim, a Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Kielcach było przeciwne „dalszemu kierowaniu ks. Kotlarza w środowisko miejskie, podmiejskie lub do osady”. Odtąd mógł co najwyżej „pełnić stanowisko wikariusza parafii wiejskiej”, ale i to tylko w przypadku – jak życzyły sobie władze – „jeżeli Ksiądz Biskup uzna, że nie będzie tam prowadził szkodliwej działalności dla Państwa”[6].
W sumie, w ciągu pierwszych siedmiu lat kapłaństwa ks. Kotlarz pracował w sześciu parafiach – zatem średnio tylko trochę ponad rok w każdej z nich – kolejno w Szydłowcu, Żarnowie, Koprzywnicy, Mircu, Kunowie i Nowej Słupi.
Szkodliwy dla Peerelu W 1961 r. został skierowany do parafii Pelagów, położonej w bezpośrednim sąsiedztwie Potkanowa, przemysłowej dzielnicy Radomia. Otrzymał nominację na stanowisko wikariusza i zastępcy nieobecnego ze względu na stan zdrowia proboszcza ks. Michała Skowrona. W rzeczywistości, choć ks. Skowron zachował tytuł proboszcza do śmierci (w 1968 r.), ks. Kotlarz spełniał wszystkie funkcje proboszczowskie. Był też kapelanem w Wojewódzkim Specjalistycznym Szpitalu dla Nerwowo i Psychicznie Chorych w pobliskich Krychnowicach. Wyróżniał się ofiarnością i bezinteresownością w udzielaniu posług religijnych, przez co sam żył w niedostatku. Prowadził ascetyczny styl życia. Z braku pieniędzy nieraz zalegał także z płatnościami na rzecz kurii, wszystko sumiennie regulując, gdy znajdował jakieś środki. „Proszę o cierpliwość […], a w swoim czasie oddam, com winien”[7] – pisał do władz diecezji. „Naocznie można było stwierdzić – wspominał jego kolega z seminarium, ks. Stanisław Kowalczyk, późniejszy profesor KUL – że nie miał służby na plebanii, a w parafii kościelnego i organisty. Otwierał i zamykał sam kościół, z parafianami go sprzątał, podczas nabożeństw inicjował śpiew. Nie miał wozu, wszystko co posiadał – oddawał innym albo przeznaczał na cele kościelne”[8]. A jednak mimo trudności materialnych, wynikających w dużym stopniu z narzuconych sobie wyrzeczeń, dała o sobie znać energia ks. Kotlarza, którą emanował już na wikariatach. Za jego czasów parafia Pelagów zasłynęła z organizowanych z rozmachem procesji i dożynek. „Sam Gierek mógł nam pozazdrościć – wspominała Maria Żebrowska – ile się tu do nas autokarów, aut i furmanek zjeżdżało z dawnych parafii księdza Romana”[9]. Coś się jednak w tej aktywności nie spodobało władzom, gdyż w maju 1970 r., po kilku latach względnego spokoju, Kuria Diecezjalna otrzymała od kierownika Wydziału do Spraw Wyznań Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Kielcach zawiadomienie o wszczęciu z urzędu postępowania „w sprawie szkodliwej dla Państwa działalności ks. Romana Kotlarza z Pelagowa”[10]. O tym, że władza cały czas czuwała, nie pozwalały ks. Kotlarzowi zapomnieć drobne z pozoru incydenty. Jeden z nich wspominał parafianin Zygmunt Błach. Rzecz wydarzyła się podczas wyborów do Sejmu w gminie Kowala. Na dziesięć minut przed zamknięciem urn, o 19.50, ksiądz przyjechał oddać głos. „Ksiądz wchodzi do lokalu, a tam już wszystko posprzątane, głosy policzone i lista za księdza podpisana. Ci z komisji wyborczej potracili głowy, nie wiedzieli, co powiedzieć. Byli tak zaskoczeni, że ksiądz musiał ich sam pocieszać, że fikcja nie od nich wyszła, i że na nich się nie kończy. Odtąd na żadne głosowania nie chodził”[11].
Świadomie i dobrowolnie wśród strajkujących Ksiądz Roman Kotlarz pojechał do Radomia 25 czerwca 1976 r., w dniu robotniczego protestu, w godzinach przedpołudniowych. Wybierał się na obiad, który zazwyczaj jadał w stołówce dla księży prowadzonej przez zakonnice przy ul. Wałowej w parafii św. Jana Chrzciciela. W drodze natknął się na tłum robotników kierujących się w stronę siedziby Komitetu Wojewódzkiego PZPR przy ul. 1 Maja. Robotnicy wciągnęli go w szereg. Wznosili okrzyki: „ksiądz z nami, to i parafia z nami”. Przy kościele Trójcy Świętej, w pobliżu Aresztu Śledczego, ks. Kotlarz opuścił pochód. Ze schodów kościoła pobłogosławił robotników znakiem krzyża. „Wznosił ręce, błogosławił, coś mówił” – wspominała Wanda Ryszewska. W drodze powrotnej ksiądz natknął się jeszcze na tłum robotników na placu Konstytucji. W pisanym pod wrażeniem tych wydarzeń brulionie listu do prymasa Polski Stefana Wyszyńskiego ks. Kotlarz wspominał, że o 9.35 znalazł się „świadomie i dobrowolnie w ogromnej rzeszy strajkujących z Zakładów Metalowych Waltera. […] Przez kilka chwil, w sutannie, maszerowałem środkiem ulicy, raz po raz pozdrawiano mnie: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Dziękujemy księdzu! Bóg zapłać! Odpowiadałem: Na wieki wieków! Szczęść Boże!”[12]. Wkrótce zaczęły do ks. Kotlarza docierać informacje o represjach zastosowanych wobec zatrzymanych uczestników radomskiego protestu. Musiał być wstrząśnięty ogromem niesprawiedliwości, gdyż postanowił zabrać w tej sprawie głos. Zaczął poruszać temat represji na niedzielnych Mszach, co natychmiast postawiło na nogi funkcjonariuszy SB. Ksiądz mówił w kazaniach o prawie człowieka do godności, modlił się w intencji robotników. „Człowiek chce, Kochani, by miał czym oddychać, chce mieć coś do jedzenia, nawet waży się krew przelewać o chleb, jak to było na ulicach miast Wybrzeża! […] Człowiek dzisiaj pragnie nie tylko pieniędzy, chleba, mieszkania, lodówki, telewizora, samochodu. Człowiek pragnie prawdy, sprawiedliwości, szacunku i wolności. Ludzie chcą dzisiaj szacunku, wołają o szacunek! I mają niektórzy odwagę upomnieć się tu i tam w obronie swej ludzkiej godności”[13].
Patriotyczne wypowiedzi i kazania ks. Romana Kotlarza spotykały się z ostrą reakcją władz.Patriotyczne wypowiedzi i kazania ks. Romana Kotlarza spotykały się z ostrą reakcją władz. W godzinach rannych 11 lipca 1976 r. – jak ustalił Arkadiusz Kutkowski – „ekipa szpicli wyposażona w magnetofony udała się na dwie Msze Święte do Pelagowa”. Ksiądz miał świadomość tego, że jest inwigilowany. „A jeżeli w tej chwili jest tu ktoś, aby podsłuchiwać księdza, to pomódlmy się o rozum, o tchnienie w jego serce”. Dalej ks. Kotlarz mówił tak, jakby obecność tych, którzy mogli mu zaszkodzić, była mu całkowicie obojętna: „Lud pracy, lud robotniczy miał słuszne prawa i słusznie postąpił, choć niektórzy ludzie włączyli się w sposób niekulturalny do pewnych spraw, ale Bóg jest z nami. Najmilsi, razem z wami byłem obecny na ulicach miasta Radomia, błogosławiłem wasze szeregi, wasze trudy, wasze słuszne prawa. […] Ukochani, jesteśmy zobowiązani wobec tych naszych braci Polaków, którzy w tej chwili ogromne cierpią katorgi. Nie wolno nam milczeć, nie wolno nam nie modlić się za nich. […] Chleba naszego powszedniego daj nam, tak wołał Radom, tak żeśmy wspólnie wołali razem. Ja z wami”[14]. Jeszcze tego samego dnia mjr Ryszard Rypiński, naczelnik Wydziału IV SB KW MO w Radomiu, przesłał do Warszawy meldunek na temat tego kazania. Następnego dnia do Departamentu IV MSW trafiły stenogramy kazań wygłoszonych o 9.30 i 11.00. Później z Radomia do Warszawy został jeszcze wysłany szyfrogram zawierający charakterystykę ks. Kotlarza, w której została przedstawiona jego działalność od 1958 r. Poza tym wszystkim, co wiadomo także z innych źródeł, w charakterystyce podano informację, że „nakłaniał żony członków partii, by zmuszały swych mężów do wystąpienia z PZPR” oraz że „z negatywnej pozycji oceniał wydarzenia w Czechosłowacji w 1968 r. oraz wypadki grudniowe w 1970 r. na Wybrzeżu”[15]. Na poinformowaniu MSW o tej sprawie nie skończyło się. „Pamiętam – zeznawał później były zastępca komendanta wojewódzkiego MO ds. SB Tadeusz Szczygieł – że zastanawialiśmy się, jak zareagować na takie wystąpienie księdza. Wydaje mi się, że robiliśmy to w ścisłym kierownictwie Komendy Wojewódzkiej. Doszliśmy do wniosku, że […] najlepiej będzie, jak rozmowę z nim przeprowadzi prokurator”[16]. „Ponieważ zależało nam na spokoju społecznym w tym czasie – tłumaczył później w prokuraturze były zastępca komendanta wojewódzkiego MO ds. MO Bogusław Zarębski – musieliśmy w odpowiedni sposób zareagować”[17].
Próby zastraszenia Ksiądz Kotlarz 12 lipca 1976 r. został wezwany do Prokuratury Wojewódzkiej w Radomiu na rozmowę ostrzegawczą z przybyłym z Warszawy zastępcą dyrektora Departamentu Postępowania Karnego Prokuratury Generalnej dr. Zbigniewem Młynarczykiem. Tam księdza próbowano nastraszyć „odpowiednio surowymi środkami prawnymi”, które miały być zastosowane wobec niego, gdyby nie zaprzestał swojej działalności. „Pamiętam – zeznawał później mjr Rypiński – że byliśmy zdziwieni i jednocześnie rozbawieni tą sytuacją, że do rozmowy z księdzem przysłano tak wysokiej rangi urzędnika. W naszej ocenie była to sprawa zbyt błaha, aby angażować do niej ludzi tego pokroju”[18]. Jednak po tej rozmowie, w niedzielę 18 lipca, w kościele w Pelagowie znowu pojawili się esbecy, którzy mieli sprawdzić, czy ksiądz zastosuje się do polecenia, jakie mu wydano w prokuraturze. Następnego dnia mjr Rypiński zameldował centrali, że ks. Kotlarz nie odwołał słów wypowiedzianych w poprzednią niedzielę. W ruch poszła machina administracyjna. Na polecenie wojewody dyrektor Wydziału do Spraw Wyznań Urzędu Wojewódzkiego w Radomiu Stefan Borkiewicz, powołując się na dekret z 31 grudnia 1956 r. o organizowaniu i obsadzaniu stanowisk kościelnych, zwrócił się do administratora apostolskiego diecezji sandomierskiej bp. Piotra Gołębiowskiego z żądaniem wydania „stanowczych zarządzeń w sprawie szkodliwej dla Państwa działalności ks. Romana Kotlarza”. Żądanie to uzasadniono w ten sposób, że ks. Kotlarz w swoim kazaniu „dopuścił się zarówno przestępstwa publicznego pochwalania zbrodni, jak i nadużywania ambony do celów nie mających nic wspólnego z religią oraz szkodliwych dla Państwa”. „Z uwagi na charakter wydarzeń z dnia 25 czerwca 1976 r. – pisał dalej dyrektor Borkiewicz – publiczna wypowiedź ks. Kotlarza wymaga szczególnie ostrego napiętnowania”[19]. Kuria, chcąc chronić księdza, odpowiedziała 5 sierpnia, że jego udział w proteście dokonał się „przypadkowo” i „wbrew jego woli”. „Polecono – pisał sandomierski sufragan bp Walenty Wójcik – aby w przyszłości ks. Kotlarz porozumiewał się uprzednio z Kurią Diecezjalną przed wystąpieniami mogącymi zwrócić uwagę władz państwowych”[20].
„Nieznani sprawcy” Od pewnego momentu działania władz miały już „mniej oficjalny” charakter. Wieczorami zaczął przyjeżdżać pod plebanię samochód z nieznanymi osobami. Stanisław Nowiczewski – milicjant pracujący w 1976 r. na posterunku MO w Kowali i nadzorujący teren Pelagowa – zeznał później przed prokuratorem, że raz w czasie rutynowego patrolu nocnego skontrolował auto stojące przy cmentarzu parafialnym w pobliżu kościoła. W środku znajdowały się cztery osoby, w tym jedna kobieta. W trakcie kontroli dokumentów kierowca okazał legitymację służbową SB i – delikatnie mówiąc – kazał mu odejść. Z kolei Mieczysław Gromski, komendant posterunku w Kowali, zapamiętał, że w tym czasie posterunek odwiedzali kilkakrotnie pracownicy Wydziału IV SB z Radomia, którzy wypytywali o ks. Kotlarza i o jego wypowiedzi na kazaniach. Świadkiem najścia na plebanię w sierpniu 1976 r. była mieszkanka Pelagowa, Krystyna Stancel, która wieczorem przygotowywała ks. Kotlarzowi posiłek. Otworzyła drzwi osobom, które przedstawiły się jako „koledzy księdza”. Gdy się zorientowała, że to napad, było za późno. Po chwili ksiądz leżał już na podłodze obok biurka, bity przez dwóch mężczyzn. „Otworzyłam sama drzwi i do księdza weszło dwóch panów, a trzeci został ze mną. […] Przymknęli drzwi. Usłyszałam, jak ksiądz upadł na podłogę i zaczął jęczeć. Mówił: ≫O Jezu, o Jezu!≪ I zaczęłam krzyczeć. A ten: ≫Cicho być!≪ […] Co miał w ręce, to nie wiem. Przylał mi na prawym boku, że miałam znak do trzech miesięcy. I zaczęłam płakać i krzyczeć. Ksiądz mówi: ≫ Dziecko, uciekaj do dzieci! ≪ […] Ja uciekłam”[21]. Po takich napadach ksiądz całymi godzinami leżał w łóżku. Dwa razy zastał go tak na plebanii jego bratanek, Eugeniusz Kotlarz, który przyszedł do niego w odwiedziny. Widział sine pręgi na plecach stryja. „Siedziałem do późnych godzin nocnych ze stryjem, który zasypiał i budząc się krzyczał: ≫Mamo biją!≪ W pewnej chwili zwrócił się nawet do mnie ze słowami: ≫Będziesz mnie bił?≪ Ja stanąłem wystraszony i nie wiedziałem, jak się mam zachować”[22]. Na plebanii były widoczne ślady włamania. „Drzwi do jego pokoju były zamknięte, natomiast inne pootwierane, gdyż zamki zostały w nich powyrywane”. „Stryj powiedział mi – relacjonował Eugeniusz Kotlarz – że ubiegłej nocy około 1.00 lub 2.00 w czasie snu podjechał pod jego dom samochód. Prawdopodobnie obudziła go hałaśliwa praca silnika samochodowego. Kiedy wyjrzał przez okno, zauważył trzech mężczyzn w maskach, którzy domagali się otwarcia drzwi. […] Ponieważ stryj obawiał się tych ludzi, nie chciał otworzyć drzwi. Mężczyźni ci wówczas łomem wyważyli drzwi i wtargnęli do mieszkania, gdzie dotkliwie pobili stryja i porzucili go w takim stanie”[23]. Z kolei Marian Piotrowski, ordynator oddziału wewnętrznego szpitala w Krychnowicach, tak wspominał jego ostatnią wizytę z posługą duszpasterską u chorych: „Ostatni raz, jak go spotkałem na terenie szpitala, wyglądał bardzo podejrzanie, był w stanie podniecenia. Na moje pytanie, co się dzieje, dlaczego tak źle chodzi, ksiądz odpowiedział, że spotkało go nieszczęście, został wieczorem około godziny 21.00 pobity na własnej plebanii. […] Powiedzieli: ≫Bijemy cię za to, żeś robotników bałamucił, w głowach im przewracałeś. Nie twoja sprawa!≪ […] Bili go od jednego do drugiego. Jeden uderzał, ksiądz pchnięty trafiał na drugiego. Tamten mu też dokładał. I tak było około pół godziny. Tak, że ksiądz w końcu upadł na podłogę, prawie stracił przytomność. A oni mu na odchodnym powiedzieli, żeby nikomu nic nie mówił, bo jeszcze przyjadą […]”[24].
Agonia W sierpniu 1976 r. ksiądz był już bardzo wyczerpany, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Nie mógł utrzymać w ręce szklanki z herbatą. Jedna z parafianek, która go wtedy odwiedziła, Irena Stopnicka, wspominała, że ksiądz krzyczał: „Idą, biją! Drzwi zamykajcie!”, wołał: „Mamo! Mamo!”. Z kolei Krystyna Stancel zeznała później, że ks. Kotlarz w jej obecności „zerwał się, zaczął biegać po pokoju i krzyczeć coś niezrozumiale, drapał ścianę. […] Był przy tym cały spocony i mocno wystraszony”. „Zachowaniem księdza byłam zaszokowana – relacjonowała – gdyż nigdy tak się przedtem nie zachowywał”[25]. Kuria w tym czasie powiadomiła Sekretariat Episkopatu Polski, że „stan nerwowy księdza budzi litość”[26]. Życzliwi parafianie próbowali mu jakoś pomoc. „W końcu nie mogłam na te jego cierpienia patrzeć i wezwałam pogotowie” – wspominała Irena Stopnicka. „Nie chciał wpuścić pogotowia, bo się tak strasznie bał. W końcu drzwi otworzył. […] Ten z pogotowia dał mu zastrzyk, [ksiądz] uspokoił się, dopiero zaczął trochę rozmawiać. […] W końcu znowu wezwałam miejskie pogotowie. Miejskie pogotowie przyjechało, to już się nie zamykał, nie miał siły”[27]. Uroczystości religijne w Pelagowie k. Radomia z udziałem ks. Kotlarza.Uroczystości religijne w Pelagowie k. Radomia z udziałem ks. Kotlarza. Swoją ostatnią Mszę św. ks. Kotlarz odprawił 15 sierpnia 1976 r. Przy ołtarzu nagle zasłabł, krzyknął: „Matko, ratuj!” i stracił przytomność. Następnego dnia został przyjęty do szpitala w Krychnowicach z rozpoznaniem nerwicy uogólnionej, przewlekłego nieżytu żołądka i zapalenia wątroby. Tego dnia dziekan dekanatu radomskiego miejskiego ks. Stanisław Sikorski skierował do biskupa prośbę o przydzielenie ks. Kotlarzowi wikarego. Pisał, że ksiądz „przejawia wielkie wyczerpanie psychiczne” i „nieufność do najbardziej życzliwych rad od najbliższych”[28]. Z historii choroby wiadomo, że 17 sierpnia ksiądz chwiał się przy chodzeniu, drżała mu cała twarz i trudno było z nim nawiązać kontakt. W nocy jego stan znacznie się pogorszył. Między 21.00 a 23.00 ksiądz biegał po sali, twierdził, „że ktoś wchodzi do jego pokoju i że ktoś go prześladuje”. Ponieważ środki uspokajające już nie zadziałały, przywiązano go do lóżka pasami. Spadek ciśnienia tętniczego nastąpił 18 sierpnia około 2.30. Ksiądz stracił przytomność. Obecny przy nim kapłan udzielił mu wtedy ostatniego namaszczenia i rozgrzeszenia. Około 6.00 nastąpiły gwałtowne wymioty i drgawki oraz wyraźne pocenie się całego ciała. O godz. 7.45 doszło do zapaści, wiadomo było, że za chwilę nastąpi koniec. Ten moment tak zapamiętała mieszkanka Pelagowa, Irena Stopnicka: „W środę przyleciała na wieś jedna parafianka i mówi, że ksiądz jest umierający. Poszłam do szpitala, on już tylko jęczał i tracił przytomność. I charczał bardzo, w piersiach mu grało, aż było słychać na korytarzu… Wyszedł doktor Chwiedźko i mówi: ≫Pani Stopnicka, to już koniec≪. I koniec jego życia był”[29]. Ksiądz Roman Kotlarz zmarł o 8.00. „Zastałem stryja już nieżyjącego na łóżku” – wspominał Eugeniusz Kotlarz. „Zwłoki owinięte były w białe prześcieradło. Odsłoniłem twarz, w której rozpoznałem rysy nieżyjącego księdza. […] Autobusem pojechałem do Radomia, gdzie z Urzędu Pocztowego przy ul. Malczewskiego zawiadomiłem telefonicznie najbliższą rodzinę”[30].
Tuszowanie zbrodni W kierownictwie Komendy Wojewódzkiej MO zapadła wtedy decyzja o przeprowadzeniu sekcji zwłok księdza, mimo że nie wyrażała na nią zgody jego rodzina. Sekcję przeprowadził 19 sierpnia lekarz Andrzej Borysowicz. Ciało miało już oznaki zmian pośmiertnych, które wystąpiły wskutek wysokiej gorączki, nie wiadomo nawet, czy było przechowywane w szpitalnej chłodni. Jako przyczynę zgonu Borysowicz przyjął obustronne krwotoczne zapalenie płuc. Nie stwierdził żadnych śladów, które mogłyby powstać wskutek pobicia. Pobrał osiem wycinków z narządów wewnętrznych – cztery z płuc i po dwa z serca i nerki – a następnie sporządził z nich bloczki parafinowe. Przechowywał je bardzo długo i przekazał je (razem z preparatami na szkiełkach) w 1991 r. przesłuchującemu go na tę okoliczność prokuratorowi. Po sekcji ciało zwrócono rodzinie; 20 sierpnia 1976 r. przewieziono je do Pelagowa, gdzie (pod gołym niebem) odbyły się uroczystości żałobne. W pewnym momencie trumnę podniesiono tak wysoko, że była jakby „na stojąco”, aby wszyscy po raz ostatni mogli zobaczyć swojego duszpasterza. Ten moment został utrwalony na fotografii. Jest to z pewnością najbardziej dramatyczna fotografia przedstawiająca ks. Kotlarza. Następnego dnia, w Koniemłotach, odbył się pogrzeb, „zabezpieczany” przez funkcjonariuszy SB. Wraz ze stwierdzeniem „naturalnej” przyczyny zgonu ks. Kotlarza władze uznały całą sprawę za zamkniętą. Za jedną z ofiar wydarzeń czerwcowych ksiądz został uznany jeszcze w 1976 r. przez Komitet Obrony Robotników, który ogłosił to w swoich komunikatach[31]. Prokuratura Wojewódzka w Warszawie wszczęła w tej sprawie dochodzenie, tyle że nie dotyczyło ono śmierci księdza, a rozpowszechniania „fałszywych” informacji przez KOR. W piętnastym tomie akt tej sprawy znalazły się materiały dotyczące wątku, który śledczy nazwali bezczelnie „postępowaniem przygotowawczym II Ds. 172/76 przeciwko Jackowi Kuroniowi w sprawie śmierci ks. Romana Kotlarza”. W marcu i kwietniu 1977 r. oficerowie z Biura Śledczego MSW przesłuchali kilku pracowników szpitala i zapoznali się z dokumentacją lekarską, która już od 14 grudnia 1976 r. znajdowała się w Komendzie Wojewódzkiej MO w Radomiu. Wyciągnęli także karty leczenia szpitalnego z wcześniejszych pobytów ks. Kotlarza w szpitalu z lat 1974–1976 (rozpoznano wtedy zespół po resekcji części żołądka, nerwicę, grypę, odoskrzelowe zapalenie płuc), które posłużyły do skonstruowania opinii o jego rzekomo dawniejszym bardzo złym stanie zdrowia i wyniszczeniu całego organizmu. W efekcie śledczy uznali, że ksiądz „zmarł śmiercią naturalną” i wszczynanie jakiegokolwiek postępowania „jest zbędne”. Społecznego zainteresowania sprawą śmierci ks. Kotlarza nie dało się jednak powstrzymać. Jesienią 1976 r. raport na ten temat dla prymasa Stefana Wyszyńskiego przygotował działacz opozycji demokratycznej Wojciech Ziembiński. Po przeprowadzeniu rozmów z osobami, które stykały się z księdzem przed śmiercią, uznał, że „nie umarł on normalną śmiercią – a został zamęczony”. Ojciec ks. Kotlarza, Szczepan Kotlarz, który był przy ubieraniu ciała syna przed pogrzebem, mówił Ziembińskiemu, że widział jego sine plecy w okolicach nerek. Sprawą zajmował się także Bogumił Studziński. W związku z tym poruszeniem w kręgu opozycji władze próbowały uwiarygodnić swoją wersję wypadków, usiłując nakłonić administratora apostolskiego diecezji sandomierskiej bp. Piotra Gołębiowskiego do wydania komunikatu do wiernych na temat śmierci księdza. Z biskupem spotkał się w tej sprawie wojewoda radomski (uzgodnił to z nim I sekretarz KW PZPR Janusz Prokopiak), ale biskup nie dał się nabrać na uprzejmość, z jaką go podejmowano, i komunikatu nie wydał[32]. Po powstaniu „Solidarności” jej radomscy działacze wystąpili do władz z żądaniem wyjaśnienia okoliczności śmierci ks. Kotlarza. W listopadzie 1980 r. upomniał się o to publicznie przy poświęceniu siedziby „Solidarności” w Radomiu jezuita o. Hubert Czuma. Został w związku z tym wezwany w grudniu 1980 r. do Prokuratury Wojewódzkiej, gdzie próbowano go przekonać do wersji o „naturalnej” przyczynie śmierci ks. Kotlarza, pokazując mu protokół z sekcji zwłok i zeznania lekarzy. Mimo to o. Czuma złożył formalne doniesienie o popełnieniu przestępstwa[33]. Prace ruszyły jednak dopiero na krotko przed wprowadzeniem stanu wojennego. Kierownictwo Prokuratury Wojewódzkiej w Radomiu postanowiło wszcząć śledztwo 16 listopada 1981 r. Prowadził je prokurator Jerzy Skrok. Rzecz jasna, badanie ewentualnych związków funkcjonariuszy SB ze sprawą śmierci ks. Kotlarza w ogóle nie wchodziło w grę i prokurator tego wątku nie podjął. Choć wezwani świadkowie (Krystyna Stancel i Eugeniusz Kotlarz) potwierdzili fakt bicia księdza przez „nieznanych sprawców”, to uznano (znowu na podstawie dokumentacji lekarskiej), że „obrażenia te nie pozostają w żadnym związku przyczynowym ze stanem fizycznym księdza Kotlarza […], a tym samym nie pozostają w związku przyczynowym również z jego śmiercią”[34]. W rezultacie 30 marca 1982 r. prokurator Skrok umorzył śledztwo, a władze, po rozprawie z „Solidarnością” w stanie wojennym, na jakiś czas miały z tą sprawą spokój.
Próby wyjaśnienia Do śledztwa postanowiono wrócić po przełomie ustrojowym i po zmianach w kierownictwie radomskiej prokuratury. Zadanie prowadzenia dochodzenia otrzymał prokurator Krzysztof Oleś. Gdy jednak śledczy zajrzeli do archiwum, by wyciągnąć stamtąd akta postępowania z 1982 r., w których znajdowały się protokoły z sekcji zwłok, okazało się, że akt tych nie było na półce, chociaż nie minął okres ich przechowywania. Miały zostać zmielone w 1988 r. w zakładach papierniczych w Konstancinie-Jeziornie. Arkadiusz Kutkowski przytoczył w jednym z opracowań ówczesną reakcję prokuratora wojewódzkiego Stanisława Iwanickiego. „Zrobiłem w tej skandalicznej sprawie zebranie z pracownikami prokuratury. I kolejne zaskoczenie: następnego dnia znalazłem na biurku komplet materiałów, które przestały w 1988 r. istnieć”[35]. Prokurator Oleś przesłuchał lekarzy, księży i parafian. Zebrał zeznania od byłych milicjantów pracujących w 1976 r. na posterunku MO w Kowali oraz od byłych funkcjonariuszy Wydziału IV SB w Radomiu. Przed prokuratorem stawił się także były komendant wojewódzki MO płk Marian Mozgawa, jego zastępca ds. SB (a później dyrektor departamentów w MSW, odpowiedzialny m.in. za archiwa) gen. Tadeusz Szczygieł i naczelnik Wydziału IV SB płk Ryszard Rypiński (który od 1977 r. też pracował w archiwach). Byli esbecy zgodnie stwierdzili, że ks. Kotlarzem zainteresowali się dopiero w związku z kazaniami, które wygłosił po wypadkach czerwcowych. Zaprzeczyli, że był on kiedykolwiek bity przez SB. „Żadnych takich czynności nie zlecałem do wykonania – stwierdził Rypiński – bo są one niezgodne z prawem”[36]. „Ja nie wiem – mówił Marian Mozgawa – gdzie ks. Kotlarz pracował i na jakiej parafii. Nigdy go nie widziałem. To w zasadzie jest wszystko, co mogę powiedzieć na temat tej sprawy”[37]. Niepowodzeniem zakończyły się próby powiązania zgonu księdza z biciem go. Lekarz Andrzej Borysowicz zeznawał praktycznie tak samo jak w 1982 r. Biegli z Zakładu Medycyny Sądowej Akademii Medycznej w Warszawie, którym przekazano do oceny dokumentację lekarską oraz bloczki parafi nowe i preparaty wykonane przez Borysowicza, nie stwierdzili bezpośredniego związku między pobiciem a śmiercią księdza. „Nie byli w stanie wykazać – pisał prokurator Oleś – czy co najmniej dwukrotne pobicie ks. Kotlarza przyczyniło się do jego zgonu, natomiast długotrwały stres niewątpliwie mogł prowadzić do wyniszczenia organizmu. […] Natomiast na temat bezśladowego pobicia, jako lekarze nie mogli się wypowiedzieć”[38]. W związku z tym 28 czerwca 1991 r. śledztwo zostało umorzone. Wystawienie trumny na widok publiczny podczas pogrzebu ks. Romana Kotlarza.Wystawienie trumny na widok publiczny podczas pogrzebu ks. Romana Kotlarza. W taki oto sposób kolejna próba wyjaśnienia przyczyn śmierci ks. Romana Kotlarza rozbiła się o mur zbudowany z dokumentacji lekarskiej i nader zgodnych zeznań byłych funkcjonariuszy aparatu bezpieczeństwa. W archiwach bezpieki nie było Teczki Ewidencji Operacyjnej Księdza Kotlarza, którą zniszczono w 1989 r. – tak jak wiele innych akt dotyczących księży – na polecenie gen. Tadeusza Szczygła (tego samego, który w 1976 r. był zastępcą komendanta wojewódzkiego MO ds. SB w Radomiu). Nie było więc wiadomo, kto dokładnie zajmował się inwigilacją księdza i prokurator nie miał się czego chwycić, by wprowadzić sprawę na nowe tory. Natomiast niewątpliwym osiągnięciem tego śledztwa było ustalenie, że wobec ks. Kotlarza stosowano przemoc fizyczną. „Fakty te miały miejsce zarówno na plebanii w Pelagowie, jak również w Komendzie MO w Radomiu, gdzie ksiądz Kotlarz był wzywany. Stąd należy wnosić, że sprawcami tych pobić byli funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa Wydziału IV w Radomiu”[39]. Trudno stwierdzić, czy prokurator wiedział, że od 1973 r. w Departamencie IV MSW istniała samodzielna grupa „D” – Komorka powołana do „działań dezintegracyjnych” wobec duchowieństwa. Struktura ta funkcjonowała w sposób zakonspirowany i nie dokumentowała swoich działań. Byli tam fachowcy od mokrej roboty – napadów, uprowadzeń, podpaleń i innych czynów o charakterze kryminalnym – a polecenia wydawano odgórnie. Z tego kręgu wywodzili się najpewniej oprawcy ks. Kotlarza, tyle że ich nazwisk być może nigdy nie da się ustalić.
Nieznany wątek Sprawa śmierci ks. Romana Kotlarza pojawiła się znowu w radomskich mediach w latach 1997–1998. Dziennikarze, zainteresowani jej wyjaśnieniem, wzięli na celownik nie byłych pracowników aparatu bezpieczeństwa, a czterech uczniów VI Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Kochanowskiego w Radomiu, biorących udział w konkursie historycznym „Historia bliska”, zorganizowanym przez Ośrodek KARTA i Fundację im. Stefana Batorego. Licealiści, namówieni przez nauczycielkę historii, postanowili napisać na ten konkurs pracę poświęconą ks. Romanowi Kotlarzowi. Zabrali się do tego bardzo energicznie – zdobyli dofinansowanie z miejskiej kasy i od związkowców z „Solidarności” Zakładów Metalowych, otrzymali specjalny list polecający od biskupa radomskiego, który otworzył przed nimi kościelne archiwa, pozyskali pomoc wielu życzliwych osób z rożnych środowisk. Uczniowie zebrali sporo materiałów i wygrali konkurs, a sprawa śmierci ks. Kotlarza została przypomniana tym razem nie tylko w lokalnych, ale także w ogólnopolskich mediach. Jednym z rozmówców młodych badaczy historii był były milicjant Jacek Nowakowski. Opowiedział on im historię swojego kolegi, który miał jako ostatni pobić ks. Kotlarza. Był to, jak twierdził Nowakowski, „chłop 1,90 m, podoficer zawodowy w desancie, z grupy szturmowej”. „Jak by cię wziął za bety, to by cię podniósł do góry, głowę by ci urwało”[40] – tak go opisywał swojemu rozmówcy. Informacja o tym nieznanym wcześniej wątku dotarła do prokuratury, która postanowiła go zbadać. Nowakowski został wezwany na przesłuchanie. Oto, co powiedział prokuratorowi Andrzejowi Szelidze 27 listopada 1998 r.: „Daty dokładnie nie pamiętam, było to w stanie wojennym w 1981 lub 1982 r. W tym dniu u mnie w domu przebywali moi koledzy z ZOMO Tadeusz G. i Jozef A. Wiem, że A. i G. pracowali w Wydziale IV Służby Bezpieczeństwa KW MO w Radomiu. W czasie tego spotkania piliśmy wódkę. Rozmawialiśmy na różne tematy. Jozef A. namawiał mnie, abym poszedł do pracy do Służby Bezpieczeństwa, gdyż potrzeba było takich twardych ludzi jak ja. Ja mu odpowiedziałem, że już nie chcę się bawić w te przesłuchania, bicia ludzi, i nie przyjąłem jego propozycji. Powiedziałem mu, że teraz są niepewne czasy i że może ktoś jeszcze kiedyś odgrzebać rożne sprawy. On mi na to odpowiedział, żebym się nie bał, bo na przykład on kiedyś «otłukł mordę pewnemu klesze. Tamten się wykończył i nikt mu nic za to nie zrobił». Ja go nie pytałem wtedy o szczegóły i dalej piliśmy wódkę. Po jakimś czasie podczas tego picia ja mu powiedziałem: Józek, co ty mówisz, ty fantazjujesz. Na to on odpowiedział: to teraz ja ci opowiem. Widzisz tę rączkę, tą ręką ja ostatni dałem mu w ryja. Ja go spytałem: kogoś ty tą ręką w ryja uderzył. A on mi odpowiedział: słyszałeś o Kotlarzu. Ja odpowiedziałem, że słyszałem. Wtedy on opowiedział mi następujące zdarzenie: W 1976 r. na przełomie czerwca i lipca Jozef A., Tadeusz G. oraz dwóch innych funkcjonariuszy SB, których nawet dokładnie nie znał, pojechali samochodem służbowym m[ar]ki Wołga do księdza Kotlarza w Pelagowie przeprowadzić z nim rozmowę ostrzegawczą, aby dał spokój i nie podburzał ludzi. Na rozmowę poszło trzy osoby, a [Jozef] A. siedział w samochodzie, bo był kierowcą. Po upływie kilku minut szybkim krokiem, prawie że biegiem z plebanii wyszli trzej pracownicy SB i powiedzieli do [Jozefa] A., żeby szybko odjeżdżał. Byli to ci sami pracownicy, którzy przyjechali z [Jozefem] A. Po ich wejściu do samochodu [Jozef] A. ruszył, ale samochód ugrzązł w błocie i zakopał się. Gdy próbowali wyjechać, przed drzwi plebanii wyszedł ksiądz Kotlarz i zaczął krzyczeć: bandyci, bezpieka, ratunku! [Jozef] A. powiedział, że był już wkurzony tym samochodem, pomyślał, że jeszcze ich tu złapią ludzie ze wsi, wyskoczył zza kierownicy i pobiegł w kierunku księdza. Chciał go wepchnąć do mieszkania, ale ksiądz się nie dawał i w dalszym ciągu krzyczał. Wtedy udało mu się wepchnąć księdza do środka mieszkania i – aby go uciszyć – uderzył pięścią w twarz księdza. Ksiądz pod wpływem tego ciosu przeleciał przez jakąś wersalkę czy krzesło i upadł na podłogę. [Jozef] A. nie zwracał uwagi dalej na księdza i wyszedł do samochodu. Udało im się wypchnąć samochód i wrócili do Radomia. Gdy wracali, było już ciemno, bo jechali na światłach. To, co teraz zeznałem, opowiedział mi [Jozef] A. w czasie tego spotkania. [Jozef] A. jeszcze kilkakrotnie nawiązywał do tego tematu w czasie naszych dalszych spotkań. Nie jestem w stanie podać innych szczegółów zajścia, gdyż powiedziałem to, co opowiedział mi [Jozef] A. […] Ja udzielałem wywiadu twórcom filmu «Miasto z wyrokiem», jak również uczniom z jakiegoś liceum. Z tego wywiadu prawdą jest tylko to, co dzisiaj zeznałem. O pozostałych rzeczach opowiadałem, fantazjując, bo byłem po wódce i mówiłem to, co oni chcieli”[41]. Prokurator Szeliga potraktował te rewelacje bardzo sceptycznie. Przede wszystkim sprawdził personalia osób uczestniczących w libacji alkoholowej, opisanej przez Nowakowskiego. Z dokumentów dotyczących przebiegu ich służby wynikało, co następuje: Jacek Nowakowski, zomowiec, pracował w MO od grudnia 1969 r. do października 1974 r., Tadeusz G. został przyjęty do służby w kwietniu 1978 r., a Jozef A. był od września 1975 r. do lipca 1981 r. milicjantem – kierowcą Komendy Wojewódzkiej MO w Radomiu. Z tych dat prokurator wysnuł wniosek, że Tadeusz G. nie mógł brać udziału razem z Jozefem A. w napadzie na plebanię, bo jeszcze wtedy nie pracował w MO. Z kolei Jozef A. już tam nie pracował, gdy miał namawiać Nowakowskiego do podjęcia służby w SB. „Powyższe okoliczności wskazują – pisał prokurator – iż zeznania Nowakowskiego nie stanowią nowych istotnych okoliczności skutkujących podjęciem śledztwa”[42]. Prokuratura, jak widać, zainteresowała się tym, czy bohaterowie opisanej historii byli na etatach w MO wtedy, kiedy być powinni. Nie jest najistotniejsze, czy ten tok rozumowania był słuszny czy też niesłuszny. Gdyby prokurator mógł, toby wezwał na przesłuchanie i Jozefa A., i Tadeusza G. Tyle że obaj już nie żyli: Jozef A. zmarł w 1993 r., a Tadeusz G. w 1997 r. Była to zresztą prawdopodobnie ta okoliczność, która rozwiązała język Nowakowskiemu, sprawiając, że opowiedział on o tej historii radomskim licealistom, twórcom filmu Miasto z wyrokiem i wreszcie prokuratorowi. Można i trzeba postawić pytanie o rolę kierowcy Jozefa A., o to, kogo podwoził do Pelagowa. „Kim byli ci pozostali pracownicy SB, to nawet [Jozef] A. nie wiedział, na pewno nie byli oni z Radomia” – zeznał Nowakowski. Czy nie byli to przypadkiem funkcjonariusze wspomnianej wyżej, złowrogiej, samodzielnej grupy „D”? W swoim testamencie, sporządzonym w 1967 r., ks. Roman Kotlarz napisał: „W imię Boga. Amen. Za łaskę życia w sakramentalnym kapłaństwie Bogu niech będą dzięki. Sam osobiście – i innych o to proszę po mej śmierci – by wynagradzali Bogu Ojcu za niewypełnianie z godnością swych wielkich obowiązków w kapłaństwie. Proszę o pamięć w modlitwach i we Mszy św. – za moje winy i upadki – zawsze natychmiast oczyszczałem się bardzo często w Sakramencie Pokuty – o Komunię św. proszę w mej intencji. Z nikim się nie gniewam, wszystkich przepraszam za doznane ode mnie przykrości – i sam wszystkim daruję, niczego nie chcę pamiętać. Gdy Bóg odwoła mnie z tego świata – ciało moje pogrzebać w zwykłym grobie w rodzinnej parafii Koniemłoty. […] Niech Dobry Bóg będzie mi Miłosierny. Godzinę swej śmierci polecam Najświętszej Maryi Matce Miłosierdzia. Zostańcie z Bogiem. Z serca Wam błogosławię. Amen”[43].
Szczepan Kowalik
Zdjęcia pochodzą ze zbiorów Tomasza Świtki
Źródła i opracowania
Archiwum Akt Nowych w Warszawie, zespół Urząd do Spraw Wyznań, sygn. 57/194; AIPN, 0713/173; AIPN, 406/38; Archiwum Diecezjalne w Sandomierzu, Akta personalne ks. Romana Kotlarza (br. sygn.); Archiwum Państwowe w Radomiu, zespół Urząd Wojewódzki w Radomiu – Wydział do Spraw Wyznań, spis 13, poz. 135.
Andrzej Sałata, Śmierć puka dwa razy, oprac. Piotr Żak, „Gazeta Lokalna” – radomski dodatek do „Gazety Wyborczej”, 27 XII 1990, nr 299, s. 2; Jan Szymczyk, Posługa słowa i modlitwy – społeczne nauczanie ks. Romana Kotlarza w kontekście „wydarzeń radomskich”, „Biuletyn Kwartalny Radomskiego Towarzystwa Naukowego” 27 (1990), z. 1–2, s. 85–97; Tadeusz Andrzej Janusz, Ksiądz Roman Kotlarz. Męczennik robotniczego protestu Czerwiec ’76, Sandomierz 1996; Paweł Sasanka, Czerwiec 1976. Geneza – przebieg – konsekwencje, Warszawa 2006; Bogdan Stanaszek, Diecezja sandomierska w powojennej rzeczywistości politycznej w latach 1945–1967, t. 1: Problematyka personalno-organizacyjna, Sandomierz 2006; Szczepan Kowalik, Arkadiusz Kutkowski, Jerzy Kutkowski, …byłem z tymi ludźmi. Życie i działalność księdza Romana Kotlarza, Radom 2007.
[1] Archiwum Diecezjalne w Sandomierzu (dalej: ADS), Akta personalne ks. Romana Kotlarza, Życiorys, 30 V 1954 r., k. 1.
[2] Ibidem, Pismo rektora Częstochowskiego Seminarium Duchownego w Krakowie do rektora Seminarium Duchownego w Sandomierzu, 22 XI 1952 r., k. 9.
[3] Cyt. za: B. Stanaszek, Diecezja sandomierska w powojennej rzeczywistości politycznej w latach 1945–1967, t. 1: Problematyka personalno-organizacyjna, Sandomierz 2006, s. 364.
[4] Cyt. za: S. Kowalik, A. Kutkowski, J. Kutkowski, …byłem z tymi ludźmi. Życie i działalność księdza Romana Kotlarza, Radom 2007, s. 45.
[5] Cyt. za: ibidem, s. 68.
[6] ADS, Akta personalne ks. Romana Kotlarza, Pismo zastępcy przewodniczącego Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Kielcach Stanisława Bąk-Dzierżyńskiego do bp. J. Lorka, 20 V 1959 r., k. 91.
[7] Archiwum parafialne w Pelagowie, Pismo ks. R. Kotlarza do Kurii Diecezjalnej w Sandomierzu, 25 VI 1974 r. (kopia w posiadaniu autora).
[8] S. Kowalczyk, Wspomnienie, w: S. Kowalik, A. Kutkowski, J. Kutkowski, op. cit., s. 8.
[9] Cyt. za: S. Kowalik, A. Kutkowski, J. Kutkowski, op. cit., s. 74.
[10] ADS, Akta personalne ks. Romana Kotlarza, Pismo kierownika Wydziału do Spraw Wyznań Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Kielcach Stefana Jarosza do Kurii Diecezjalnej w Sandomierzu, 5 V 1970 r., k. 179.
[11] Cyt. za: S. Kowalik, A. Kutkowski, J. Kutkowski, op. cit., s. 79.
[12] Cyt. za: T.A. Janusz, Ksiądz Roman Kotlarz. Męczennik robotniczego protestu Czerwiec ’76, Sandomierz 1996, s. 30.
[13] Archiwum Parafialne w Pelagowie, Wyjątki z kazania ks. R. Kotlarza. Por. J. Szymczyk, Patrząc na ten świat…, Radom 1991, s. 149–150.
[14] Fotokopia stenogramu kazania wygłoszonego 11 lipca 1976 r., w: S. Kowalik, A. Kutkowski, J. Kutkowski, op. cit., s. 94. Zob. też: P. Sasanka, Czerwiec 1976. Geneza – przebieg – konsekwencje, Warszawa 2006, s. 320.
[15] Fotokopia szyfrogramu Wydziału IV KW MO w Radomiu do naczelnika Wydziału IV Departamentu IV MSW, 13 VII 1976 r., w: S. Kowalik, A. Kutkowski, P. Kutkowski, op. cit., s. 215.
[16] AIPN, 406/38, t. 4, Protokół przesłuchania świadka Tadeusza Szczygła, 15 XI 1990 r., k. 190.
[17] Ibidem, Protokół przesłuchania świadka Bogusława Zarębskiego, 16 XI 1990 r., k. 195.
[18] Ibidem, Protokół przesłuchania świadka Ryszarda Rypińskiego, 9 XI 1990 r., k. 157.
[19] Archiwum Państwowe w Radomiu, zespół Urząd Wojewódzki w Radomiu – Wydział do Spraw Wyznań, spis 13, poz. 135, Decyzja dyrektora Wydziału do Spraw Wyznań Urzędu Wojewódzkiego w Radomiu S. Borkiewicza, 19 VII 1976 r., k. 1–2.
[20] ADS, Akta personalne ks. Romana Kotlarza, Pismo wikariusza generalnego bp. W. Wójcika do Wydziału do Spraw Wyznań Urzędu Wojewódzkiego w Radomiu, 5 VIII 1976 r., k. 214.
[21] Cyt. za: A. Sałata, Śmierć puka dwa razy, oprac. P. Żak, „Gazeta Lokalna” – radomski dodatek do „Gazety Wyborczej”, 27 XII 1990, nr 299, s. 2.
[22] AIPN, 406/38, t. 4, Protokół przesłuchania świadka Eugeniusza Kotlarza, 11 III 1982 r., k. 47.
[23] Ibidem, k. 47.
[24] Cyt. za: A. Sałata, op. cit., s. 2.
[25] AIPN, 406/38, t. 4, Protokół przesłuchania świadka Krystyny Stancel, 11 III 1982 r., k. 50.
[26] ADS, Akta personalne ks. Romana Kotlarza, Pismo bp. W. Wójcika do Sekretariatu Episkopatu Polski, 5 VIII 1976 r., k. 213.
[27] Cyt. za: A. Sałata, op. cit., s. 2.
[28] ADS, Akta personalne ks. Romana Kotlarza, Pismo dziekana dekanatu radomskiego miejskiego ks. S. Sikorskiego do bp. P. Gołębiowskiego, 16 VIII 1976 r., k. 207.
[29] Cyt. za: S. Kowalik, A. Kutkowski, J. Kutkowski, op. cit., s. 105.
[30] AIPN, 406/38, t. 4, Protokół przesłuchania świadka Eugeniusza Kotlarza, 11 III 1982 r., k. 47.
[31] Dokumenty Komitetu Obrony Robotników i Komitetu Samoobrony Społecznej KOR, wstęp i oprac. A. Jastrzębski, Warszawa–Londyn 1994, s. 32, 42–43, 82.
[32] J. Prokopiak, Radomski Czerwiec ’76. Wspomnienia partyjnego sekretarza, Warszawa–Radom 2001, s. 74.
[33] H. Czuma, W sprawie śmierci śp. ks. Romana Kotlarza, „Wolny Robotnik” 1987, nr 6, s. 6–7.
[34] AIPN, 406/38, t. 4, Postanowienie o umorzeniu śledztwa, 30 III 1982 r., k. 67.
[35] S. Kowalik, A. Kutkowski, J. Kutkowski, op. cit., s. 141.
[36] AIPN, 406/38, t. 4, Protokoł przesłuchania świadka Ryszarda Rypińskiego, 9 XI 1990 r., k. 160.
[37] Ibidem, Protokoł przesłuchania świadka Mariana Mozgawy, 14 XI 1990 r., k. 183.
[38] ADS, Akta personalne ks. Romana Kotlarza, Postanowienie o umorzeniu śledztwa, 28 VI 1991 r., k. 233.
[39] Ibidem, k. 234.
[40] Archiwum Ośrodka KARTA w Warszawie, Kolekcja „Historia Bliska”, HB2/0071-2/98, S. Kowalik, P. Krakowski, T. Pyzara, J. Sakowicz, Ksiądz Roman Kotlarz – obrońca wolności i sprawiedliwości 1954–1976, Radom 1998, praca konkursowa, opiekun dr Elżbieta Orzechowska, Wywiad z Jackiem Nowakowskim, 8 I 1998 r. Por. B. Pawlak, Proboszcz i chłopcy, współpraca R. Metzger, „Gazeta Wyborcza”, 8 VI 1998, nr 133, s. 26, 28.
[41] AIPN, 406/38, t. 4, Protokół przesłuchania świadka Jacka Nowakowskiego, 27 XI 1998 r. Protokół opublikowany w: S. Kowalik, A. Kutkowski, J. Kutkowski, op. cit., s. 185–187. Nazwiska funkcjonariuszy zostały skrócone do pierwszej litery.
[42] AIPN, 406/38, Notatka służbowa naczelnika Wydziału Śledczego Prokuratury Okręgowej w Radomiu w aktach śledztwa II Ds. 20/90/S, k. 605.
[43] Archiwum Kurii Diecezjalnej w Radomiu, Materiały dotyczące ks. Romana Kotlarza, br. sygn., Testament spisany w 1967 r. Fotokopia w: S. Kowalik, A. Kutkowski, J. Kutkowski, op. cit., s. 76.
Wojska Kaddafiego wypierają rebeliantów
Źródło : www.3rm.info/15438-vojska-kaddafi-potesnili-povstancev.html
Data publikacji : 17.09.2011
Tłum. z jęz. ros. RX
Zbrojne formacje Tymczasowej Rady Narodowej Libii wycofują się z miasta Bani Walid pod naciskiem sił wiernych byłemu libijskiemu przywódcy Muammarowi Kaddafiemu, donosiła w piątek agencja Reuters. Według danych Reutersa, wojska Kaddafiego odmówiwszy złożenia broni, zaatakowały przeciwnika za pomocą zmasowanego ostrzału rakietowego. Wcześniej oddziały opozycji ruszyły do szturmu na miasto z użyciem czołgów i innych pojazdów opancerzonych. Donoszono, że siłom rebelianckim udało się zbliżyć do centrum miasta. Przedstawiciele Tymczasowej Rady Narodowej Libii między innymi jeszcze 9 września mówili, że weszli do Bani Walid. Jak się później okazało, ich atak został odparty a ludność została zbombardowana przez lotnictwo NATO. Miasto Bani Walid wraz z miastami Syrta i Sabha, jest obecnie jednym z miast stojących jeszcze po stronie Kaddafiego. Według Tymczasowej Rady Narodowej, obroną miasta dowodzi syn Kaddafiego, Seif al-Islam. Według nadchodzących wcześniej informacji w Bani Walid mogą także znajdować się inni synowie Kaddafiego, Saadi i Mutasim. Siły rewolucyjne próbują od 10 września zgnieść ostatnie ogniska oporu Kaddafiego, kiedy minął termin ultimatum TRN Libii przewidującej kapitulację lojalnych wobec Kaddafiego wojsk. Ultimatum zostało zignorowane.
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com
W Libii niewiarygodna, paniczna ucieczka rebeliantów
Źródło : www.3rm.info/15452-v-livii-neveroyatnoe-besporyadochnoe-begstvo.html
Data publikacji : 18.09.2011 godz. 7:43 czasu moskiewskiego
Tłum. z jęz. ros. RX
Brega i Ras Lanuf znajdują się od wczoraj w rękach zwolenników Dżamahiriji. Niestety główne media nie chcą podawać wiadomości na ten temat. Demokracja jest wtedy, kiedy wy organizujecie wybory, a tu ludzie was nie chcą. Oczywiście to nie jest przypadek renegatów z Bengazi, którzy za wszelką cenę chcą siłą narzucić ludziom swoją władzę. Czy nie o to oskarżano Kadafiego? Dziś ludzie w Syrta i Bani Walid nie chcą rebeliantów. I co robi NATO? Bombarduje tą ludność za zgodą ONZ, która uznała buntowników – pisze się w przekładzie artykułu Alana Jules’a ( przekład służby prasowej Rosyjskiego Komitetu Solidarności z Narodami Libii i Syrii). Jak zauważa się w tym artykule – „ONZ jest to dziwka, mówiąc bez ogródek. Oddaje się temu, kto więcej zapłaci, w tym wypadku bogatym krajom, które ją finansują. Kraje te chcą narzucić swoją władzę Libii, popełniając zbrodnie wojenne i zbrodnie przeciwko ludzkości. Kto obroni ludzi w tych dwóch męczeńskich miastach, którym nie zagrażają siły Kadafiego.?” Alan Jules jest pewny, że bez wątpienia prawda o „chirurgicznych, zachodnich uderzeniach” wyjdzie na jaw. „Po tych bombardowaniach, w oczekiwaniu na następne ludność obu miast stawia opór. Podejścia do Bani Walid zasłane są trupami rebeliantów i wrakami spalonych pojazdów. A to tylko początek. Doznawszy klęski rebelianci w panice uciekli. Teraz rozpoczyna się wojna. Błogosławiony ten, kto zdołał wykrzyczeć o swoim zwycięstwie. Prawda jest taka, że cała ludność Libii jest terroryzowana przez bojówkarzy Tymczasowej Rady Narodowej. Dziwna to demokracja, której nikt nie ośmiela się przeciwstawić. Coś tu jest nie tak.”- konkluduje Alan Jules.
PS. Wszystko co powinieneś/nnaś wiedzieć nt. napaści na Libię – spis artykułów: http://palestyna.wordpress.com/2011/03/21/oswiadczenie-%E2%80%93-protest-w-sprawie-agresji-na-libie/
http://stopsyjonizmowi.wordpress.com
Francuska centroprawica przeciwna nauczaniu teorii “gender” We Francji trwa polityczna debata nad sensem modnej ostatnio teorii gender. Poszło o podręczniki szkolne do liceów, które ową teorię propagują. Uzależnienie tożsamości płciowej wyłącznie od warstwy społeczno-kulturowej (istota gender) kłóci się ze zdrowym rozsądkiem i wydaje się pseudonauką. Zatruwanie młodzieży takimi ideami nie podoba się też wielu francuskim deputowanym. 80 z nich w liście do ministra edukacji narodowej Łukasza Chatela domaga się wycofania podręczników i przypomina, że “na państwie spoczywa obowiązek czuwania nad wychowaniem młodzieży”. Sam minister twierdzi, że choć program nauczania biologii i wiedzy o życiu przewiduje „poruszenie tematu seksualności w pierwszej klasie liceów”, wcale nie odnosi go do teorii gender. Chatel zwala winę na „całkowitą wolność wydawnictw szkolnych”. Przy okazji prezentuje się jednak jako „liberał” i uważa, że „w ramach wolności pedagogicznej to od nauczycieli zależy, czy chcą poruszać kwestię gender”. Tłumaczenie to jest dość pokrętne, jako że szkoły pozostają publiczne i są na każdym poziomie (także programowym) ściśle kontrolowane przez państwowe kuratoria. Nawet prywatna szkoła nie może sobie pozwolić np. na omijanie „republikańskich wytycznych” i łatwo sobie można wyobrazić krzyk, jaki podniósłby się, gdyby tak gdzieś spróbowano nauczać np. kreacjonizmu. List deputowanych centroprawicy spotkał się z krytyką polityków lewicy. Ich zdaniem jest to „mieszanie się do programu szkolnego, który powinien pozostać domeną naukowców”. Parlamentarzyści tymczasem zauważają, że gender “nie jest żadną nauką”. Dlatego też nie powinno być dla tej teorii miejsca w programie szkolnym. Sekretarz generalny rządzącej Unii na Rzecz Ruchu Ludowego (UMP), Jan Franciszek Copé, zaapelował, by „odróżnić to, co jest prawdą naukową, od tego, co jest tylko teorią”. Zakpił też, że przypomina to czasy uznawania za teorię naukową nauk Marksa. Szef grupy parlamentarnej UMP Krystian Jacob nie tylko poparł list deputowanych, ale też zaproponował „natychmiastowe utworzenie komisji parlamentarnej, która zajęłaby się zbadaniem podręczników szkolnych”. Jacob „jest zaszokowany ubieraniem teorii gender w szaty nauki”. Wcześniej genderyzmem zajęła się też Konferencja Episkopatu Francji. Powołała ona grupę roboczą ds. bioetyki, którą kieruje arcybiskup Rennes ks. Piotr Ornellas. Pytany o komentarz do listu deputowanych arcybiskup stwierdził, że „godność mężczyzny i kobiety wymaga jak największej powagi. Człowiek może być wolny tylko opierając się na swojej tożsamości. Narodziny z tożsamością seksualną to prezent, który należy przyjąć z radością”. Stanowisko francuskiego Kościoła jest tu jednoznaczne. Bogdan Dobosz
„Wartości” kontra niskie podatki. Dlaczego PO nigdy nie ulży naszym portfelom? Wybory za pasem więc politycy czarują jak mogą. Jarosław Kaczyński zszokował przybyłych na spotkanie w Białymstoku sympatyków użyciem słowa „kapitalizm” bez pejoratywnego zabarwienia. Zdaniem prezes PiS „istnieją podstawy do tego, by nastąpiła w Polsce nowa fala kapitalizmu” (byłby premier używał także zbitki „polski kapitalizm”). Oczywiście warunkiem wyzwolenia energii młodych ludzi jest odsunięcie od władzy PO. Kaczyński obiecał „ograniczenie patologii w biurokracji związanej z nadużyciami, korupcją” oraz „wyrównanie poziomu rozwoju poszczególnych części Polski: zachodniej i wschodniej” m.in. poprzez rozwój infrastruktury (prezesowi marzy się zwłaszcza budowa mostów, których „musi być naprawdę dużo, dużo więcej”) Oczywiście trudno jedną, lakoniczną wypowiedz traktować inaczej niż tylko jako ciekawostkę i „marketingowe oczko” w stronę bardziej wolnościowego elektoratu. Człowiek, który własną partię ubrał w szaty „solidarności społecznej” wielokrotnie flirtował z różnymi środowiskami a marketingowe „zaloty” zakrawały czasem na prostytucję („Jeżeli teraz ktoś mnie zapyta, kim jest Józef Oleksy, ja odpowiem: jest to polski polityk lewicowy, powiedzmy sobie, starszo-średniego pokolenia”). Znacznie bardziej dająca do myślenia jest wypowiedz naczelnego szamana Rzeczpospolitej, który udzielił wywiadu radiu RMF FM. Minister Jacek Rosowski na pytanie „czy PO podniesie w kolejnej kadencji podatki” zapewnił, że jego partia „zawsze będzie robić absolutnie wszystko, aby podatków nie podwyższać”. Uprzedzając pytanie o lawinę podwyżek z ostatnich lat szef resortu finansów natychmiast dodał: „czasami się to nie udaje, bo są wartości jeszcze ważniejsze”. Rostowski wprost nie wymienił „wartości”, których ochrona wymaga obłożenia Polaków wyższą daniną. Stwierdził jedynie, że nie widzi „żadnego powodu, żeby – na przykład – VAT był podniesiony w przyszłym roku” ALE równocześnie „musimy być świadomi tego, że na świecie są bardzo poważne zagrożenia”. Dla zasady przypominamy, że w czerwcu 2009 roku Jacek Rostowski stanowczo zaprzeczył ujawnionym przez jeden z dzienników planom podwyżki VAT (do 23%) oraz składki emerytalnej. – Wszystko co napisano w Polsce The Times jest nieprawdą. To są czyste spekulacje! – grzmiał publicznie przed 2 laty minister finansów… po czym podwyższył daninę. Aby zrozumieć jakie „wartości” usprawiedliwiają wyciąganie pieniędzy z portfeli Polaków musimy się cofnąć do roku 2007. Sala sejmowa, 23 listopada. Z ambony przemawia Donald Tusk. – Naczelną zasadą polityki finansowej mojego rządu będzie (…) stopniowe obniżanie podatków i innych danin publicznych. Dotyczy to i musi dotyczyć wszystkich. I tych mniej zamożnych i tych bogatszych. Wszyscy mają prawo do tego, aby państwo przyjęło wreszcie kierunek na obniżanie podatków i danin publicznych. (…) Chcę, aby to był marsz zawsze w jednym kierunku, zawsze w kierunku niższych podatków i zawsze w kierunku rezygnacji z nadmiernych, często zbędnych danin publicznych, jakie obywatel płaci na rzecz administracji”. Po tym fragmencie expose premiera następuje długa litania, z której ławo można wydedukować „wartości”, które miłującej gospodarczą wolność partii mogą pokrzyżować plany obniżki podatków. Wymienimy tylko kilka: „zapewnienie wzrostu płac pracownikom sektora publicznego”, „zapewnienie wzrostu płac najbardziej potrzebującym” czyli „maksimum pomocy tym, którzy z różnych powodów nie mogą być samodzielni”, „budowanie obwodnic i autostrad”, „zapewnienia powszechnego dostępu do Internetu szerokopasmowego”, „podniesienie zarobków polskich nauczycieli”, „realizacja narodowego programu boisko w mojej gminie” itd. itp. Pełną listę „wartości” które wymagają sięgnięcia do kieszeni podatników znajdziecie Państwo w trwającym 3 godziny i 7 minut przemówieniu programowym lidera PO. Spośród 194 wyłożonych przez premiera obietnic większość wymaga sięgnięcia do budżetowego skarbca… Na koniec cytujemy wyborny dowcip, którym Jacek Rostowski uraczył dziennikarza RMF-FM. Żart brzmi tak: „Platforma Obywatelska jest partią, która najbardziej ze wszystkich partii, chce podatki utrzymać na niskim poziomie” a „po kryzysie, w miarę możliwości, nawet je obniżać”. Błażej Gorski
DWA GŁOSY Gdy przeczytałem dziś wystąpienie Bronisława Komorowskiego wygłoszone w 72 rocznicę napaści sowieckiej na Polskę, po raz kolejny zrozumiałem, że państwo, którego przedstawicielem jest ten człowiek nigdy nie wyzwoli się ze stanu haniebnego upodlenia. Każdy, kto poznał dzieje naszego kraju i wie, czym była rozciągająca się nad Polską noc sowieckiej okupacji, musi odczuwać głębokie upokorzenie czytając słowa Komorowskiego. Upokorzenie, – ale i gniew, że moi rodacy wybrali prezydentem postać tak niegodną i daleką od rozumienia polskiej historii.
Nie znajduję w języku konwenansów słów dostatecznie mocnych, by wyraziły odrazę wobec wykorzystywania tej daty dla wygłoszenia prostackiej, nacechowanej żałosną próżnością mowy, w której megalomania miesza się z intencją zamazywania prawdy historycznej. Można byłoby pytać: co wspólnego z agresją sowiecką mają opowieści o budowaniu pomników, recenzja marnego filmu Wajdy czy pogadanki o bohaterskich bojach Komorowskiego, okraszone ukraińskimi reminiscencjami? Jaki historyczny przekaz płynie dla Polaków od kogoś, kto nie potrafi nawet nazwać agresora po imieniu i chce w tragicznej dla nas dacie upatrywać „dobry dzień”? Nie zamierzam jednak cytować nawet fragmentów tego wystąpienia, pozostawiając jego lekturę zainteresowanym. Tak brzmi głos człowieka, którego nie stać na prowadzenie odpowiedzialnej i godnej niepodległego państwa polityki historycznej. Człowieka, który z racji swoich słów i czynów -nie ma moralnego prawa, by stać się reprezentantem narodu zdradzonego o świcie 17 września 1939 roku. Pamięć o tym dniu, pamięć o milionach ofiar sowieckiego bestialstwa wymaga, żebyśmy dziś właśnie usłyszeli głos człowieka odważnego i dumnego. Kogoś, kto mówił językiem wolnych Polaków i nie kłaniał się kremlowskim satrapom. Dlatego chcę przypomnieć słowa mojego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, wygłoszone 17 września 2009 roku pod warszawskim pomnikiem Poległych i Pomordowanych na Wschodzie:
„Dokładnie siedemdziesiąt lat temu Polska otrzymała cios w plecy. Wojsko Polskie walczyło wtedy w Warszawie, Modlinie, na Helu, w rejonie Lwowa, na Lubelszczyźnie i w wielu innych miejscach naszego kraju; trwała jeszcze bitwa pod Kutnem. Tego dnia około drugiej w nocy ponad sześćsettysięczna armia sowiecka wdarła się w granice Rzeczypospolitej – dokonała aktu agresji; nie było to wkroczenie. O godzinie trzeciej nad ranem polski ambasador został wezwany do sowieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, żeby dowiedzieć się, że państwo polskie nie istnieje, a rząd uciekł. W rzeczywistości rząd Rzeczpospolitej urzędował wtedy na jej terytorium. Doszło do najzwyklejszego aktu agresji – aktu, który był aktem wojennym. Polska stała się ofiarą dwóch agresorów w trakcie, gdy wojna jeszcze trwała. Wiem, że powtarzam to nie po raz pierwszy, ale tę prawdę trzeba choćby i codziennie powtarzać. Nasza armia w niejednym miejscu stawiała opór sowieckiemu agresorowi. Niektóre z licznych bitew i potyczek zostały przed chwilą przypomniane. Bohaterska była obrona Grodna, bohaterstwo żołnierze polscy wykazali w wielu innych miejscach, chociaż działali bez wyraźnego rozkazu. Po prostu bronili swojej ojczyzny i był to akt spontaniczny i normalny; żołnierze są od tego, żeby ojczyzny bronić. Wielu z nich, w szczególności wielu oficerów dostało się do niewoli i decyzją z 5 marca 1940 roku, która formalnie była decyzją Biura Politycznego, a w rzeczywistości decyzją Stalina, zostali wymordowani. Jeżeli tego rodzaju akt, dotyczący 30 tysięcy ludzi, nie jest aktem ludobójstwa, to, co nim jest? Pytam, bo to zostało w Polsce zakwestionowane, i to nie przez byle, kogo. Świetnie rozumiem potrzebę pojednania, ale narody jednać się mogą tylko i wyłącznie w prawdzie, powtarzam: tylko i wyłącznie w prawdzie, szczególnie, jeżeli chodzi o duży naród, taki jak polski, i jeszcze większy. Prawda natomiast jest prosta: pakt Ribbentrop-Mołotow, czyli w istocie Hitler-Stalin, to był pakt dwóch wyjątkowo agresywnych imperializmów i totalitaryzmów. Czy mord katyński był aktem zemsty? Tak, bo jego rzeczywistym motywem był odwet za rok 1920. Czy nie był to akt szowinizmu, wielkoruskiego szowinizmu? Tak, był. Już wtedy, w 1940 roku tak to należało określić. To nie były już lata 20., lecz czasy, gdy ten wielkoruski szowinizm zaczął dominować także w ramach komunizmu. I taka jest prawda – i taką tylko prawdę jesteśmy w stanie przyjąć. Lata 1939-1941 na terenie, który obejmował więcej niż 50 procent terytorium przedwojennej Drugiej Rzeczypospolitej, to lata nie tylko mordów na oficerach. To także tysiące egzekucji działaczy politycznych, w tym, co ciekawe, i działaczy lewicy, którzy w pierwszej chwili myśleli, że oto nadchodzą dobre czasy; szybko się skończyły, przed sowieckimi plutonami egzekucyjnymi. To niszczenie polskiej inteligencji, to wywiezienie setek tysięcy ludzi do Kazachstanu, na Zabajkale, do republik w północnej Europie, republik autonomicznych. To obozy i śmierć dzieci, kobiet i mężczyzn. Taka jest prawda o tych czasach i jest w naszym interesie, także politycznym, żeby o tym pamiętać – szczególnie wtedy, gdy 1 września, w 70 rocznicę wybuchu II wojny światowej na Westerplatte, w miejscu, które jest symbolem, słyszymy o planie nowej architektury Europy. Mówiłem przed kilkoma godzinami na zjeździe Polskiego Towarzystwa Historycznego, że miejsce Polski w tej nowej architekturze musi być niezwykle ciasne; z natury rzeczy można powiedzieć. Nie próbujmy się, więc w to miejsce wpisywać! Szukajmy Europy partnerskiej, w której naszemu krajowi należy się miejsce wynikające z jego wielkości i historii. Od historii, bowiem nie da się uciec. Nasz świat to – dla dziś żyjących pokoleń – oczywiście przede wszystkim przyszłość, ale jej nie da się oddzielić od przeszłości.
Pojednanie w Europie, rozumianej w tym momencie szeroko, jest potrzebne. Ale podstawą tego pojednania musi być niejednokrotnie twarda prawda. Powtarzam raz jeszcze: Polska nie ma powodów do odrabiania lekcji pokory. Polska zachowała się tak, jak należało się zachować. Niech lekcję pokory odrabiają ci, którym niejedna taka lekcja się należy. W imię, czego? Właśnie w imię przyszłości”. wystąpienie Bronisława Komorowskiego:
wystąpienie Lecha Kaczyńskiego:
Aleksander Ścios
NIK zbadała budowę “Orlików” Najwyższa Izba Kontroli sprawdzała, jakość wykonania sztandarowego programu rządu Donalda Tuska – budowy “Orlików”. Jak informuje “Rzeczpospolita”, prawie połowa boisk, które zbadali kontrolerzy Izby, ma usterki. Wiele było też droższych, niż zakładano. - Młodzi ludzie w wielu gminach zyskali obiekty do uprawiania sportu. Jednak martwią nas nieprawidłowości. Na budowę Orlików wydano ogromne kwoty, ale powstały obiekty obarczone wadami – mówi “Rz” prezes NIK Jacek Jezierski. Budowę Orlików, czyli boisk w każdej gminie – sztandarowy projekt rządu – premier Donald Tusk ogłosił trzy lata temu. Według założeń wybudowanie jednego obiektu miało kosztować około miliona złotych. Wydano znacznie więcej. Najwięcej zastrzeżeń NIK dotyczy wykonania i zagospodarowania Orlików. Chociaż resort sportu przekazywał wytyczne dotyczące m.in. sposobu budowy, to – według Izby – gminy nie zawsze się do nich stosowały. W 12 z 31 skontrolowanych gmin inspektorzy dopatrzyli się braków w wyposażeniu, usterek i zamiany materiałów lub niesolidnego wykonania projektu. Szczególnie często oszczędzano na tzw. piłkochwytach, czyli wysokich siatkach za bramkami. NIK podaje przykłady usterek. W Bychawie w Lubelskiem z bramek wystawały śruby, stwarzając niebezpieczeństwo dla dzieci. Część elementów ogrodzenia popękała, bo były plastikowe zamiast metalowych. – Usterki były niewielkie i od razu zostały poprawione. Zresztą obiekt wciąż jest na gwarancji – zapewnia inspektor Andrzej Kucharski z urzędu miasta Bychawa. I wyjaśnia, że budowa ruszyła w 2008 r., kiedy był problem z wykonawcami. Zgłosiły się tylko dwie firmy. W wielkopolskim Granowie na boisku nie zainstalowano lamp, a z zamówionych 180 mkw. piłkochwytów wykonawca ustawił tylko 60 mkw. – Projekt zakładał zbyt duże oświetlenie i radni uznali, że to nieracjonalne. Ograniczyliśmy ilość lamp na boisku, ale i tak jest widno – zapewnia Zbigniew Kaczmarek, wójt gminy Granowo. – Jesteśmy niedużą gminą, nie na każdej ulicy mamy latarnie. Mieszkańcy byli przeciwni stawianiu tylu lamp na boisku. W Klimontowie w Świętokrzyskiem powstało boisko o 15 mkw. mniejsze niż w planach. W 25 proc. skontrolowanych gmin zaplecza Orlików były niedostosowane do potrzeb osób niepełnosprawnych. Według NIK samorządy przystąpiły do programu, nie wiedząc dokładnie, jakie będą rzeczywiste koszty budowy boisk. Opierały się na szacunkach Ministerstwa Sportu. Te okazały się zaniżone. Na 29 “Orlików” zbudowanych w wariancie podstawowym tylko w czterech przypadkach gminy zmieściły się w kwocie szacowanej przez resort, czyli ok. 1,1 mln zł. Po 333 tys. zł miały wykładać gmina, państwo i samorząd wojewódzki. – Wiele samorządów dołożyło nawet dwa razy więcej pieniędzy, niż zakładano – mówi prezes Jezierski. Gminy rekordzistki, takie jak Szemud (Pomorskie), Chęciny (Świętokrzyskie) czy Mikołajki Pomorskie dołożyły ponad milion złotych. – Całkowity koszt budowy naszego boiska wyniósł 1 mln 670 tys. zł – przyznaje Albin Jaroszek, sekretarz gminy Szemud. – Było mało wykonawców i dyktowali ceny. Burmistrz gminy i miasta Chęciny Robert Jaworski podaje inny powód: – U nas koszt podniosła trudna działka, którą trzeba było odwodnić i uzbroić. Ale było warto. Lokalizacja jest wymarzona, a obiekt, zwłaszcza latem, od świtu do nocy jest wykorzystywany – mówi. Według NIK gminy za mało dbają o pełne wykorzystanie “Orlików”. Część nie zatrudnia trenerów do prowadzenia zajęć. Inne powierzają bezpieczeństwo dzieci osobom nieuprawnionym, np. stażystom. Po sprawdzeniu, jak przebiegał w gminach, Izba przyjrzy się działaniom resortu sportu. (rp.pl/IKa)
Klapa propagandy sukcesu. Orliki do rozbiórki Z hukiem odchodzi w cień sztandarowy projekt rządu Donalda Tuska, czyli budowa Orlików. Ministerstwo Sportu bezprawnie wykorzystało projekt boisk. Samorządy muszą teraz płacić 100 tys. zł albo rozbierać niedawno zbudowane obiekty. O sprawie, jako pierwsza pisała wczoraj „Gazeta Polska Codziennie”; później temat poruszył wrocławski dodatek do dziennika „Polska the Times”, nie powołując się nawet na publikację „Codziennej”. Donald Tusk chwali się przed wyborami wybudowaniem blisko dwóch tysięcy wielofunkcyjnych boisk, dzięki którym Polska stanie się już niedługo sportową potęgą. Na razie jednak zamiast sportowców światowej klasy, przybywa osób wkurzonych propagandą sukcesu. Bo rzeczywistość jest znacznie mniej różowa, niż widzi to szef rządu – najlepszy piłkarz wśród premierów i najlepszy premier wśród piłkarzy. Pierwszym wkurzonym działalnością rządu, a konkretnie Ministerstwa Sportu jest Jerzy Pawłowski – prezes wrocławskiej pracowni architektonicznej Archisport. – Opracowaliśmy kompletny projekt niewielkiego kompleksu sportowego z boiskiem do piłki nożnej, ręcznej oraz niewielkim zapleczem dla zawodników – opowiada Pawłowski. Zapewnia, że projekt był uniwersalny, czyli dopuszczał stosowanie różnego typu materiałów, nawierzchni i technologii. – Dołożyliśmy wszelkich starań, by projekt był zgodny z prawem, uwzględniał wszelkie normy i nie preferował żadnego z producentów lub wykonawców – podkreśla Pawłowski.
Biznesowe układanki w tle Architekt nie spodziewał się, że zanim jego projekt zostanie oficjalnie zaakceptowany i publicznie zaprezentowany, trafi do rąk łódzkiego biznesmena Filipa Keniga. Ten młody przedsiębiorca i sportowiec prowadzi firmę i sprzedaje nawierzchnie do boisk sportowych. Prywatnie jest znajomym przewodniczącego sejmowej komisji sportu Andrzeja Biernata, posła z Łodzi. To on polecił Keniga ówczesnemu ministrowi sportu Mirosławowi Drzewieckiemu. Znajomi z Łodzi dyskutowali na temat kształtu Orlików tak długo i owocnie, że w projekcie zaczęły się pojawiać zmiany. – Proponowano sporo takich niby drobnych zmian, a wiele z nich mogło być elementem różnych biznesowych układanek, nie chciałem się na to zgadzać – opowiada prezes pracowni Archisport i sugeruje, że z tego powodu jego projekt został odrzucony. Rzecznik Ministerstwa Sportu Jakub Kwiatkowski zaprzecza, twierdzi, że współpraca z firmą Archisport została zakończona z powodu jej zaangażowania w budowę boisk i obiektów sportowych.
Sukces samorządów, a nie rządu Kontrola programu budowy Orlików prowadzona przez NIK wykazała wiele nieprawidłowości. Opublikowany w styczniu tego roku raport wskazywał na wiele zaniedbań zarówno na poziomie budowy, jak i rozliczania inwestycji. Najbardziej wkurzeni są jednak samorządowcy. Nie zgadzają się z rządową propagandą sukcesu. – Większość tych boisk i tak by powstała – mówi prezydent Głogowa Jan Zubowski. I dodaje: – Rząd sfinansował 1/3 kosztów, resztę musieliśmy wyłożyć sami. To jest sukces samorządów, a nie rządu. Zdaniem prezydenta Głogowa, rządowe założenia były zbyt mało elastyczne, nie uwzględniały lokalnych warunków zabudowy itp. – Postawiono nas w sytuacji bez wyjścia: albo bierzesz projekt z ministerstwa, albo odpadasz z programu – żali się Głowacki.
Bez praw autorskich? Wkurzenie samorządów narasta, bo już prawie 200 gmin otrzymało wezwanie do zapłaty 100 tys. zł wystawione przez Archiplus – spółkę-córkę Archisport, autora pierwszego projektu boisk. Jerzy Pawłowski tłumaczy, że ponad 300 Orlików powstało na podstawie jego projektu, do którego Ministerstwo Sportu nie miało praw autorskich. Ministerstwo Sportu zaprzecza. – Dysponujemy prawami autorskimi projektu boiska wielofunkcyjnego, a roszczenia wobec gmin są bezpodstawne – powiedział minister sportu Adam Giersz. Zadeklarował jednocześnie, że ministerstwo będzie wspierać gminy by zapewnić im pełną ochronę przed niezasadnymi roszczeniami. Prezydent Głogowa nie czuje się uspokojony. – Ministerstwo popełniło błąd, a my musimy za to płacić. Znowu ktoś chciał dobrze, a wyszło jak zwykle, po partacku. niezalezna.pl
18 września 2011 Utrzymywanie wrażenia nieprzejednanej wrogości - pomiędzy dwiema największymi partiami naszej sceny demokratycznej, to znaczy pomiędzy Platformą Obywatelską i Prawem i Sprawiedliwością, jest doskonałym interesem politycznym dla obu tych demokratycznych partii. W ten sposób obie demokratyczne partie realizują wspólny interes rozniecania pozorowanej wrogości wobec siebie, skupiając emocjonalną uwagę potencjalnych i demokratycznych wyborców, nie na sednie sprawy, a więc dokąd idziemy i gdzie ciągną nas te dwie demokratyczne i socjalistyczne partie-na, ale na didaskaliach znajdujących się na obrzeżach pozorowanego propagandowo sporu. To jest majstersztyk! Oparty o emocje; nie chcesz głosować na Prawo i Sprawiedliwości, bo ci się nie podoba i partii tej nienawidzisz - głosuj na Platformę Obywatelską. Nie nawiedzisz Platformy Obywatelskiej, bo nie jest zbyt Obywatelska i jej nie nienawidzisz- głosuj na Prawo i Sprawiedliwość. Co prawda już Mao powtarzał, że nieważne czy kot jest biały czy czarny, byleby łowił myszy?. W tym przypadku chodzi o władzę.. Niezależnie czy rządziło Prawo i Sprawiedliwość, czy rządzi Platforma Obywatelska Unii Europejskiej, sprawy Polski idą w tym samym kierunku.. W kierunku katastrofy gospodarczej i zniewalania ludzi zwanych dla niepoznaki” obywatelami”, jakby „obywatele” w demokratycznym państwie prawnym w swoich sprawach mieli coś do powiedzenia.. Mogą się odwoływać po różnych instytucjach - ale państwo wie swoje i swoje wprowadza nie bacząc a to, co chce „ obywatel”.. Całego PRL-u obecna demokratyczna władza nienawidzi - ale uwielbia słowo” obywatel”, zaczerpnięte z arsenału słów propagandowych PRL-u. Bo demokracja, każda demokracja, wymaga, wprost potrzebuje słowa” obywatel”. Bez słowa „ obywatel” nie byłoby demokracji, tak jak nie byłoby błędów w słowach ”bulu” i „ nadzieji”, gdyby się je pisało, jako „ ból” i „nadziei” No i gdyby nie było Księgi Kondolencyjnej w ambasadzie Japonii, no i gdyby pan prezydent Bronisław Komorowski umiał pisać, tak jak pan Jarosław Kaczyński słowo „ obiat”- zamiast prawidłowo” obiad”. Chyba, że ustanowimy prawidłowo inna pisownię... Demokracja to oczywiście najlepszy ustrój na świecie, najlepszy ustrój chaosu i anarchii- oczywiście. A alternatywą dla niej – jest normalność, jak słusznie zauważył Janusz Korwin- Mikke. Propagandowo kojarzony jedynie z wolnością słowa.. A przecież „ głos wolny, wolność ubezpieczający” był lansowany w polskiej monarchii. Bo wolność słowa to, co innego, a rządzenie przy pomocy większości - co innego. Demokracja zakłada, że większość ma rację, co prawie w 100% nie jest prawdą. A jak 80% „obywateli” chce wprowadzenia kary śmieci dla morderców, popełniających morderstwa z premedytacją to demokracja jest wtedy na głos ludu głucha. To, co to za ustrój oparty na większości, w którym prawda nie jest potrzebna? Tak jak dokumenty w niezawiłych sądach? Po wyborach demokratycznych, bezpośrednich i tajnych, przy wypłacie 65 miliardów dolarów dla Światowego Kongresu Żydów i Izraela - też nie będzie potrzeba żadnych dokumentów. Przyjaciele rozumieją się na słowa.. Prawdopodobnie przy pomocy złoży gazu łupkowego.. A przy okazji: czy wprowadzenie głosowania poprzez pełnomocników, nie jest przypadkiem naruszeniem zasady bezpośredniości w głosowaniu, jak ktoś głosuje za kogoś i może jeszcze zagłosować inaczej niż niepełnosprawny zleceniodawca.? Więcej głosujących, to lepiej dla demokracji, ale czy lepiej dla państwa? Im więcej demokracji - tym oczywiście gorzej, bo nie wszyscy powinni mieć prawo głosu, jeśli demokracja ma być. Król Maciuś I - to było dziecko... Obywatel Maciuś I- to by dopiero brzmiało.. Przecież w Korei Północnej( może już Koreji!) też jest demokracja, a państwo nazywa się: Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna, są wybory, a tamtejszy Front Jedności Narodu, czyli Demokratyczny Front na Rzecz Zjednoczenia Ojczyzny, pod światłym kierownictwem Koreańskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, czyli tamtejszej Partii Pracy- przewodzi budowie socjalizmu koreańskiego. Realizują tam dżucze, jako ideę niezależności państwa w budowie socjalizmu, którą wymyślił jeszcze ojciec obecnego rządzącego - Kim Dzong II - towarzysz, Kim Ir Sen. Nie wiem, czy „ obywatel.. Na pewno - towarzysz. Może w przyszłości „obywatel”, jak Korea Północna zacznie szanować prawa człowieka i obywatela i zostanie wciągnięta w międzynarodowy system praw człowieka i obywatela. Przeciwko naturalnemu ustrojowi, jakim jest monarchia, ulubionemu ustrojowi Pana Boga.. Który przecież demokratą nie jest? Jest Królem.. Choć Królestwo Jego nie jest z tego świata.. W każdym razie mamy w Polsce demokratyczną scenę polityczną, na której znajdujące się teatralne partie polityczne niczym się w zasadzie nie różnią pomiędzy sobą oprócz retoryki, którą karmią nas, na co dzień, ale zgodne są w wielu ważnych dla nas sprawach i głosują tak, żeby i demokracja była cała, i wilk był syty. Dopuszczają czasami demokratyczną samowolę w swoich szeregach, ale tak, żeby demokracja nie zagroziła całości naszego życia społecznego, demokratycznego i politycznego.. Wytypują takich posłów, którzy mogą głosować, przeciw, ale jest to typowanie kontrolowane, tak, żeby całość osiągała pożądany wynik. I demokracja jest - i cel zostaje osiągnięty.. Cel starszych i mądrzejszych - jak pisze najlepszy publicysta prawicowy w Polsce, obecnie bawiący z wystąpieniami w Kanadzie - pan Stanisław Michalkiewicz. Może w tym przypadku sprawdza się zasada opiewana w feministycznym dowcipie: mężczyźni się do czwartego roku życia rozwijają, a potem już tylko rosną..(????) Chodzi o demokratycznych posłów.(???) A może kobiety się rozwijają do trzeciego roku, a potem tylko rosną i tyją- tak bym odpowiedział, gdybym był złośliwy…, Ale lubię kobiety, lubię towarzystwo kobiet, każdy normalny mężczyzna lubi kobiety, a nie mężczyzn. Niektórzy zniewieściali mężczyźni nie lubią kobiet, bo sami ocierają się o kobiecość. A kobieta ceni w mężczyźnie męskość, mężczyzna natomiast - kobiecość. To normalne i prawidłowe.. Byle by w określonych granicach. Tym bardziej jak się ma żonę, której się przysięgało. Miałem okazje otrzeć się w piątek o kobiety z pierwszy stron gazet, których nie czytam, bo to nie moja działka, a których pełno w salonikach prasowych. A było to za przyczyną mojej obecności na premierze musicalu ”I love you”, który miał swoją premierę na deskach Teatru Studia Buffo, ale nie wykonaniu aktorów Teatru Buffo.,. Musical podobał mi się, że tak powiem średnio - bo jak rozrywka, to na wysokim poziomie intelektualnym. Nie lubię miałkości i tekstów o tylnej części Maryny.. Ale po skończonym spektaklu zostaliśmy zaproszeni do Restauracji Buffo, gdzie przy szwedzkim stole można było otrzeć się o „gwiazdy”. Niestety nie potrafię wymienić nazwisk, oprócz pani Katarzyny Żak, z serialu „Miodowe Lata” i pani Kwiatkowskiej, z komedii „Wielki apetyt”, a bardziej znanej z występów u pana Szymona Majewskiego, razem z moim kolegą - Waldemarem Ochnią. Reszta jest mi nieznana, choć niektóre twarze - ale bez nazwisk.. Nie oglądam seriali, więc nie wiem.. Ale zapewniam państwa, że to były wielkie „gwiazdy”. Skąd wiem? Ano, ze sposobu zachowania się dziennikarzy. To nie byli paparazzi - tylko fotoreporterzy.. Wyobrażacie sobie państwo, jak ich dziesięciu stanie naprzeciw „gwiazdy” i bombarduje je fleszami seryjnie, tak, że w pomieszczeniu restauracyjnym gdzie panuje półmrok- nagle robi się jasno! Jak w dzień! Co za mania? Całymi seriami? Nie pojedynczymi strzałami, tak jak ja.. Robiłem zdjęcia tradycyjnie, bo mam jeszcze konserwatywny aparat na kliszę. Jak zdjęcia wywołam- żona będzie miała zajęcie z rozszyfrowywaniem nazwisk obecnych na raucie „gwiazd” serialowych? A było ich kilkanaście.. Żona ogląda seriale.. Wielokrotnie mówiłem, żeby nie oglądała, bo tam jest propaganda ukryta.. Ale widocznie jest to kobiece.. I ogląda! W każdym razie impreza trwała do pierwszej w nocy. Eleganckie panie, eleganccy panowie. A żona mnie zapytała po powrocie do domu: „A w co ty byłeś ubrany? No, nie byłem w garniturze.. Nie spodziewałem, się imprezy po musicalu.. Ale byłem w marynarce! Jednego z fotoreporterów strzelającego aparatem zapytałem: „Proszę Pana, a kto to jest”? – Nie wiem, Pan? - odpowiedział. Naprawdę nie wiedziałem i nie jest mi z tego powodu głupio. W każdym razie, na imprezie nie było nawet wrażenia nieprzejednanej wrogości.. Tak jak w naszej młodej demokracji. Utrzymującej nas we wrażeniu nieprzejednanej wrogości... WJR
Polska jest pograniczem dwóch światów – wywiad z z Aleksandrem Duginem, rosyjskim geopolitykiem
Z Aleksandrem Duginem, rosyjskim geopolitykiem, historykiem religii i głównym ideologiem rosyjskiego ruchu Neoeurazjatyckiego, rozmawia Michał Soska
1 sierpnia premier Władimir Putin powiedział, że popiera on ideę połączenia Rosji i Białorusi, oraz że jest ona „możliwa, bardzo pożądana, i całkowicie zależna od woli narodu białoruskiego“. Czy Pana zdaniem jest to wyraz realizacji idei eurazjatyckiej, i czy ma ona współcześnie szanse powodzenia? - Związek Rosji i Białorusi sam w sobie jest bardzo ważną sprawą. Ale to jeszcze bynajmniej nie są wszystkie postulaty zawarte w programie eurazjatyckim, takie jak odbudowa Związku Eurazjatyckiego, a to obejmuje i Kazachstan, i Ukrainę, i Tadżykistan, i Mołdawię, i Azerbejdżan, i Armenię, i Gruzję, i Uzbekistan. Jednocześnie, w przeciwieństwie do Putina, ja nie sądzę, by integracja z Białorusią zależała od białoruskiego narodu. Ona zależy także od polityki w Rosji. Na Białorusi atmosfera społeczna i obecny kurs są bardziej ludowe [w znaczeniu tradycjonalistyczne – M.S], niż w Rosji. Tam nie ma zjawiska oligarchii, nie ma takiej korupcji. Łukaszenko obawia się, że integracja z Rosją w takich warunkach zagrozi tożsamości Białorusi i zrobi z tym krajem to samo, co zrobili oligarchowie w latach 90. z Rosją. Proces zbliżeniu przebiegnie szybciej, jeśli Rosja zajmie się sobą, wypracuje ideologię, strategię, programem, zamiast tego, by zajmować się pustym i pozbawionym znaczenia piarem. Problemu z integracją należy szukać w samym Putinie i jego reżimie. W tym leży główna przeszkoda.
Państwo federalne Rosji i Białorusi formalnie istnieje już 11 lat, ale stosunki pomiędzy obydwoma krajami są czasami napięte, a rząd Białorusi już dwukrotnie odrzucił propozycje zjednoczeniowe Putina. Czy widzi Pan w ogóle „wolę narodu białoruskiego” na zjednoczenie z Rosją? - Ja widzę wolę narodu białoruskiego stowarzyszenia [z Rosją – M.S.], ale postęp integracji nie przebiega gładko. W pierwszej kolejności, dlatego, że w Rosji nie ma jasnej strategii działania na przestrzeni postsowieckiej.
A czy nie uważa Pan, że prawdziwe zjednoczenie Rosji i Białorusi przez Zachód postrzegane będzie, jako wyraz „rosyjskiego imperializmu“ i „ekspansjonizmu“? - Europa tradycyjnie nienawidzi i boi się Rosji, i postrzega w sposób negatywny wszelkie jej działania. Ponadto dzisiaj Zachód (USA, kraje NATO) wykazuje podwójne standardy – sami urzeczywistniają agresję, a obwiniają o nią innych. Dlatego przypodobanie się Zachodowi jest niemożliwe. Do tego trzeba by wstąpić na drogę samozniszczenia. Zachód każdy krok Rosji będzie interpretować, jako „imperializm” i „ekspansjonizm”. Z tym niczego nie da się zrobić. Jeśli Rosja będzie silna, będzie mogła nie zwracać na to uwagi. Jeśli osłabnie, to konfrontacji nie uniknie, a powód znajdzie się zawsze. Dzisiaj Zachód (USA, kraje NATO) wykazuje podwójne standardy – sami urzeczywistniają agresję, a obwiniają o nią innych
W eurazjatyckiej teorii etnogenezy Lwa Gumilowa granica pomiędzy dwoma superetnosami (cywilizacjami) – romano-germańskim i eurazjatyckim – przebiega przez ziemie słowiańskie. Gdzie, Pana zdaniem, kończy się cywilizacja eurazjatycka, i po której stronie znajduje się Polska? - Są różne koncepcje. Ale większość autorów skłania się ku temu, że ta granica przebiega w strefie rejonu czarnomorsko-bałtyckiego – Bułgarii, Rumunii, zachodniej Ukrainy, Polski. Jest to strefa kultur prawosławnej i słowiańskiej (miejscami się one pokrywają – w Bułgarii, Serbii, Macedonii). Strefa ta z cywilizacyjnego punktu widzenia jest pośrednia – pomiędzy światem romano-germańskim i słowiańsko-prawosławno-eurazjatyckim. W Polsce są elementy nie tylko europejskie, ale i czysto słowiańskie (polska kontemplacja, romantyzm, głębia myśli, depresyjność). Dlatego Polska jest granicą dla obydwu światów: dla Rosji jest ona początkiem Europy, a dla Europy jest ona początkiem Eurazji. Taka podwójna tożsamość określa społeczne właściwości polskiego narodu.
A „izoterma stycznia” [1]? - Właściwości klimatyczne i geograficzne postrzegane są jako kluczowe w teoriach Gumilowa. Są one na pewno po części odpowiednie. Ale mnie wydaje się, że takiego rodzaju uzależnienia społeczeństwa od środowiska naturalnego nie należy przeceniać.
Według teorii Gumilowa, etnos żyje przez 1500 lat od momentu swego narodzenia. Superetnos europejski umiera, więc od czasów reformacji (XVI w.), natomiast Rosja, która narodziła się w roku 1380 (bitwa na Kulikowym Polu, w której siły moskiewskie ostatecznie pokonały tatarską Złotą Ordę), znajduje się w fazie rozkwitu i młodości. Dlaczego więc Rosja zacieśnia współpracę z Niemcami lub Francją? - Nie jest to moja teoria, i „cyklologia” Lwa Gumilowa wydaje mi się być najbardziej spornym składnikiem jego nauki. Około 1380 pojawili się nie Rusini, a „Wielkorosjanie” [2], przed nimi był inny, wiejsko-ruski etnos, który kontynuowany był w „Wielkorosjanach”. O upadku narodów romano-germańskich i młodości słowiańskich pisał dawniej Danilewski [3]. Są to modele etnologiczne. Mają one kilka znaczeń, ale nie należy ich przeceniać. Współpraca Rosji z Francją i Niemcami podyktowana jest prawidłowościami geopolityki i perspektywami tellurokratycznego [4] bloku kontynentalnego. W tym przypadku etniczny wiek etnosów nie ma większego znaczenia.
A jak postrzega Pan stosunki pomiędzy Rosją a Polską po katastrofie w Smoleńsku? - Stosunki Polski i Rosji nie mają w naszym świecie prawie żadnego znaczenia. Wrogość nie może przekształcić się w wojnę, a przesłanek dla przyjaźni nie ma za wiele. Rosja nie zagraża Polsce, nie może i nie chce. Polska nie jest w stanie zaszkodzić Rosji. Polska dokonała radykalnego zwrotu w kierunku Zachodu i NATO, jest częścią Europy. Rosji pozostała Eurazja, ona nie może zejść ze swojego miejsca. Stąd nadzwyczajne ograniczenia dla rosyjsko-polskich stosunków. Po Smoleńsku gorsze się one nie stały. Ale tak, jak we wszystkim zawinili polscy piloci, i to udowodniono – to nie ma też nowych powodów do nienawiści. A stare nigdzie nie zniknęły. Dziękuję za rozmowę
Przypisy:
[1] Według Gumilowa jedna z linii granicznych cywilizacji eurazjatyckiej, obejmująca obszar strefy wpływów dawnego ZSRR (wraz z wschodnimi Niemcami i Polską), i oznaczająca teren średniej ujemnej temperatury powietrza w styczniu.
[2] W języku rosyjskim rozróżnia się do dnia dzisiejszego pomiędzy słowem Russkij, oznaczającym etnicznego Rosjanina, a Rossijanin, czyli obywatelem państwa rosyjskiego, nie będącym koniecznie narodowości rosyjskiej. Rozróżnienie to odpowiada podziałowi w rosyjskiej myśli politycznej na nacjonalizm „wszechrosyjski” (tzw. „Empire Savers” – Eurazjaci, narodowi komuniści, uznający prymat imperium nad etniczną jednolitością) i etnocentryczny (tzw. „Nation Builders”, uznający prymat narodowej, „ruskiej” kultury i religii prawosławnej nad innymi grupami etnicznymi zamieszkującymi Rosję i zwróceni bardziej na wzmocnienie i ujednolicenie wewnętrzne narodu, niż na ekspansję zewnętrzną).
[3] Nikołaj Danilewski (1822-1885), ros. etnolog, filozof, historyk, etnolog i socjolog, główny ideolog Panslawizmu. Wyróżnił 10 typów kulturowo-historycznych, m.in. romano-germański i zjednoczony świat słowiański, posiadający własny styl życia i własną kulturę, zagrożoną przez globalną ekspansję kultury zachodnioeuropejskiej.
[4] W doktrynie Eurazjatyzmu naprzeciwko imperium tellurokratycnego (kontynentalnego, utożsamianego z Eurazją), stoi imperium tallassokratyczne (morskie, utożsamiane z USA i sojuszem euroatlantyckim – NATO).
Czym jest eurazjatyzm? Doktryna Eurazjatyzmu (lub Neoeurazjatyzmu) nawiązuje do XIX-wiecznej myśli panslawistycznej i filozofii Lwa Gumilowa (1912-1992). Jej głównym założeniem jest istnienie odrębnej cywilizacji eurazjatyckiej, różniącej się zarówno od Zachodu (Europy, USA), jak i od Wschodu (Azji) i stanowiącej swojego rodzaju pomost, wartość pośrednią pomiędzy nimi. Obszar tej cywilizacji z grubsza pokrywać się ma z ziemiami Rosji carskiej, dawnego ZSRR lub zasięgiem prawosławia, włączając ewentualnie inne prawosławne narody. Eurazjaci uznają dziedzictwo ZSRR jako kontynuację państwa rosyjskiego i wyraz rosyjskiej, ludowej duchowości (kolektywizmu, militaryzmu, pracy i dyscypliny), co znacznie zbliża ich ideowo do tzw. narodowych bolszewików (do których przez pewien czas, mimo przynależności do opozycji w czasie ZSRR, należał sam Dugin). Jednocześnie sami swoją ideologię określają jako „konserwatywną rewolucję”, czyli powrotu do korzeni, tradycji, wiary prawosławnej i kultury słowiańskiej. Jako główne zagrożenie traktują ekspansję zachodnich norm i wzorców ideologiczno-politycznych – westernizacji, demokracji parlamentarnej, „dyktatury tolerancji, praw człowieka i poprawności politycznej”, globalnego kapitalizmu, ateizmu, relatywizmu moralnego, patologii cywilizacyjnych (narkomanii, ubóstwa itp.). Dążąc do światowej równowagi, opartej na policentrycznym ładzie regionalnych mocarstw (USA, Rosji, Chin, Indii, Iranu), dominujących w kręgu własnej cywilizacji, jednocześnie świat współczesny wciąż postrzegają w kategoriach dualistycznego konfliktu sił Dobra i Zła: „cywilizacji lądu” (Rosji – Eurazji) i „cywilizacji morza” (USA – NATO – Europa Zachodnia). Michał Soska
O potrzebie Konfederacji (duchowej i nie tylko) Postanowiłem powściągać emocje, jako pokutę zadałem sobie lektury Adama Michnika. Warunkiem koniecznym ustanowiłem użycie wyrazu nieparlamentarnego z częstotliwością nie większą niż raz na dobę. Mówię wam – tortura. No i stało się, czart podkusił mnie do odwiedzenia kilku portali informacyjnych. Czytam: Adam Słomka aresztowany za zbezczeszczenie pomnika Armii Radzieckiej, sprawdzam datę: 17 września 2011 roku... Szast prast i diabli wzięli wyciszającego się myśliciela! Adam Słomka nie jest moim ulubionym bohaterem, a wobec KPN – u mam sporą rezerwę, jednak aresztowanie Słomki za to, że namalował na pomniku sowietów w Katowicach podstawowe równanie historyczne – swastyka równa się sierp i młot – podniosło mi ciśnienie.
Zaraz zaraz – zastanowiłem się – to za darcie „Pisma Świętego”, za wieszanie baranich jaj na krzyżu, sąd uniewinnia bluźnierców, a za przypomnienie banalnej dla mojego pokolenia prawdy historycznej człowiek zostaje aresztowany?
„Holocausto” w programie publicznej telewizji kpi sobie z religii katolickiej i jej wyznawców i napotyka jedynie na przymilne uśmieszki pani Dąbrowskiej, pani Katarzyny Szczot i pana Andrzeja Piasecznego, a Słomkę zakuwają w dyby? Powiem, więc jedynie tyle - „Holocausto” vel „Nergala” trzeba pogonić z TVP! A przypadek pana Adama Słomki świadczy o tym jak głęboko putinowska agentura wpływu wniknęła w tkankę polskiego państwa. Aresztowanie Słomki to poważny przejaw utraty niepodległości przez Polskę. Z każdym dniem rozrasta się moskiewska władza i każdego dnia stajemy się mniej niepodlegli. Jako dawny spadochroniarz i nie najgorszy strzelec zgłaszam swoją gotowość, – jeśli gdzieś zawiązuje się antyputinowska konfederacja, to pamiętajcie o mnie. Porzucę książki i łupanie w krzyżu – możecie na mnie liczyć, skoro jak się okazuje, ja nie mogę liczyć na polskie władze. Witold Gadowski
Wspierał beznogi kulawego i nawzajem Relacje między amerykańskim dolarem i euro ostatnimi czasy wyraźnie się ustabilizowały. Wahnięcia kursu są niewielkie, w jedną lub drugą stronę. Ta stabilizacja powinna jednak budzić zdziwienie – i zastanowienie. W końcu, w gospodarce amerykańskiej i strefy euro tyle burzy się i faluje. Zacznijmy od USA. Tam, kolejne stymulusy szły w biliony (tysiące miliardów). Bank centralny zaś, zredukowawszy stopę procentową niemal do zera, co jakiś czas funduje Ameryce – i światu – kolejne dodrukowywania setek miliardów dolarów. Gospodarce USA to niewiele pomaga, ale za to wywołuje kolejne wzrosty giełdowe i spekulacje surowcowe (w końcu pieniądze gdzieś muszą zostać zainwestowane, skoro sfera produkcyjna gospodarki obawia się w tych warunkach inwestować). Po gwałtownych wzrostach zaś, w momentach otrzeźwienia, że gospodarka nie rośnie, albo, gdy coś innego wystraszy inwestorów – następują gwałtowne spadki. Dolar zaś wobec euro pozostaje względnie stabilny. Przyjrzyjmy się z kolei euro. W strefie euro jedna panika następuje po drugiej, gdy inwestorzy – też spekulanci według poszczególnych rządów – zaczynają pozbywać się obligacji kolejnych krajów, (które to obligacje skupuje potem Europejski Bank Centralny, bo innych chętnych jest niewielu). Politycy - wspólnie lub osobno – wydają uspokajające oświadczenia, ale klub, czyli strefa euro, nadal pozostaje klubem, gdzie trzeba pokonać trudną drogę, by zostać członkiem klubu, ale potem reguły klubowe pozostają wielce tolerancyjne, a ponadto nadal nie przewidują możliwości skreślenia z listy członków klubu tych, którzy nie przestrzegają reguł klubowych. W dodatku coraz mniej krajów – zwłaszcza dużych – rynki uważają za w pełni wiarygodne, co powoduje, że proponowane rozwiązania przyjmowane są ze sceptycyzmem. Ale, znowu, panika za paniką nie dotyka jakoś euro, które utrzymuje od pewnego czasu stabilny kurs względem dolara. Czyżby można, więc, było potraktować dwie główne waluty międzynarodowe jak kotwice, które wytrzymują ze spokojem sztormy w gospodarce światowej, a dokładniej – świata zachodniego? Nic z tych rzeczy! Mamy do czynienia z paralelnym kryzysem dwóch najbogatszych obszarów światowej gospodarki. W obu obszarach długookresowe przyczyny są takie same: bankructwo obietnic państwa opiekuńczego, obiecującego wszystko wszystkim – i to za darmo. Te przyczyny długookresowe zostały wzmocnione przez szaleństwa krótko- i średniookresowe, które najpierw doprowadziły do kryzysu finansowego, a potem stosowane przez polityków leki okazały się gorsze od choroby. Ta ostatnia ocena dotyczy zresztą bardziej USA niż krajów strefy euro (a przynajmniej nie wszystkich). W rezultacie, nie ma większych wahnięć kursowych, gdyż ani USA, ani strefa euro nie budzą przesadnego zaufania rynków. Nie ma, więc, ucieczki od dolara do euro, czy odwrotnie. Właściwą miarą braku zaufania rynków do obu głównych obszarów gospodarczych są (a właściwie były do decyzji o zakotwiczeniu franka w relacji do euro) kursy euro i dolara do pomniejszej waluty międzynarodowej – franka szwajcarskiego i wartość uncji złota wyrażana w euro i w dolarach. Tu już, bowiem beznogi nie wspiera kulawego, ani też nawzajem. Jan Winiecki
Izaak Stolzman
Tak, tak, wiemy, wiemy – „dzieci nie odpowiadają za winy rodziców”. – admin.
Był Żydem rosyjskim w stopniu pułkownika NKWD, „wcielony” w Polaka do organizowania nadzoru UB na terenach Pomorza Zachodniego i Północnego. Pod koniec lat czterdziestych zmienia nazwisko na Kwaśniewski i przyjmuje imię Zdzisław. NKWD zaopatruje go w dyplom ukończenia medycyny w Poznaniu i niezbędne dokumenty dla uwiarygodnienia wykonywanego zawodu lekarza. Izaak Stolzman oskarżony jest o mordowanie patriotycznej ludności polskiej na Kresach Wschodnich oraz grabież i popełnianie zbrodni na Żydach w gettach w okresie okupacji niemieckiej Wileńszczyzny i Białorusi. Po wkroczeniu wojsk sowieckich do Polski, Stolzman dowodzący oddziałem NKWD w latach 1945-1947 – dopuszcza się zbrodni ludobójstwa na: jeńcach niemieckich, marynarzach szwedzkich, żołnierzach AK, NSZ i innych formacji zbrojnych. Dokonuje egzekucji w okolicach Borne, Sulinowo (Gross Born), w nieistniejącej obecnie wsi Doderlage, w Berkniewie (Barkenbrucke) koło Bornego Sulimowa, po którym zostały szczątki fragmentów zniszczonych domów. Na terenie tym, będącym poligonem wojsk sowieckich, w okolicznych lasach grzebał swoje ofiary, których kości jeszcze obecnie są odnajdywane. Stolzman vel Kwaśniewski pod koniec lat 40 -tych i na początku 50 -tych, z rozkazu władz NKWD nadzorował i koordynował zbrodniczą działalność powiatowych i miejskich urzędów bezpieczeństwa publicznego w Drawsku, Białogardzie, Szczecinku, Wałczu, Kołobrzegu, Połczynie, Jastrowie i Okonku. Uczestniczył również w zbrodniach UBP w Gdańsku, Słupsku, Szczecinie, Ustce, Koszalinie i Elblągu. Oprawca ten pozbawiał życia więźniów przez rozstrzeliwanie, wieszanie, a także gazowanie, jak np. w gdańskiej siedzibie NKWD i przez wstrzykiwanie trucizny, co było wyłączną jego specjalnością. Pułk. Izaak Stolzman dał się też poznać w 1947 r. uczniom gimnazjum w Wałczu. “Nadzorował” z ramienia UB sprawę założenia nielegalnej organizacji młodzieżowej na terenie Gimnazjum Ogólnokształcącego, której przywódcą konspiracyjnym był Bogdan Szczucki. Działalność tej grupy polegała m.in. na zdejmowaniu flag wywieszanych z okazji komunistycznych rocznic, rozrzucaniu ulotek, głośnym skandowaniu ”Precz z komuną!!!” lub “Pachołki Rosji”. Próbowali oni zwrócić uwagę na stalinowskie zbrodnie, których m.in. dopuszczał się Stoltzman. Poczynania Izaaka Stoltzmana vel Kwaśniewskiego były częścią działań sowieckich grup operacyjnych w likwidacji członków polskiego ruchu oporu. Były to grupy kontrwywiadu sowieckiego, działające na terenie Polski zawsze i przede wszystkim przez przydzielonych specjalnie agentów. W czasie okupacji niemieckiej wywiad sowiecki rzucił na teren Polski tysiące swoich agentów, wśród których był Stolzman. Zadaniem ich było ustalenie osób oraz danych o polskim ruchu podziemnym po to, aby mieć adresy i nazwiska osób do likwidacji po wkroczeniu wojsk sowieckich. Byli oni nazywani “łowcami AK-owskich głów”. Izaak Stolzman vel Kwaśniewski podejmuje się zacierania swojej zbrodniczej działalności zamykając usta świadkom pod groźbą utraty życia. W roli lekarza zamieszkał w Białogardzie przy ul. Bohaterów Stalingradu 10 (obecnie Dworcowej). Przepoczwarza się w katolika, co wynika z księgi zawartych małżeństw kościoła parafialnego w Białogardzie, w którym 6 lutego 1954 r. zawarł związek małżeński. Zdzisław Kwaśniewski, ur. w 1921 r. w ZSRR poślubił Aleksandrę Pałasz, ur. 28 grudnia 1929 r. w Wilnie, z zawodu pielęgniarkę. Z małżeństwa tego w domu przy ówczesnej ul. Bohaterów Stalingradu 10, urodził się 15 listopada 1954 r. Aleksander – były prezydent i jego siostra Małgorzata Sylwia, o której wiadomo tylko tyle, że jest w Szwajcarii dyrektorem banku. A. Kwaśniewski nie mówi o niej nic. W miejscowym kościele NMP nie ma ich metryki chrztu. Z dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że nie zostali oni ochrzczeni. Ojciec A. Kwaśniewskiego zmarł w 1990 r i bez rozgłosu został pochowany na cmentarzu żydowskim w Warszawie. Matkę pochowano w 1995r przed wyborami prezydenckimi. Miała ona pogrzeb katolicki na cmentarzu warszawskim, dzięki uzyskaniu zaświadczenia od proboszcza kościoła parafialnego w Białogardzie. Fakt ten A. Kwaśniewski, bez zachowania prywatności, sprytnie wykorzystał w kampanii prezydenckiej, by zyskać na wiarygodności, jako katolik.
http://www.4lomza.pl/forum/read.php?f=1&i=45710&t=45710
Były kierownik UB w Drawsku Pomorskim, Wacław Nowak, wyjawił, że Zdzisław Kwaśniewski, ojciec byłego Prezydenta R.P., to sowiecki zbrodniarz wojenny winny zbrodni przeciwko narodowi polskiemu. Nowak mieszkał, jako emeryt w Koszalinie przy ulicy Powstańców Wielkopolskich 22. Kilka miesięcy przed śmiercią w 1994 roku wyznał, że UB i NKWD zamordowało AK-owców, NSZ-owców i uczestników ruchu oporu na Pomorzu Zachodnim w 1945 roku, do czego on sam się przyczynił. Nowak kierował operacjami UB w rejonie Drawsko, Czaplinek, Jastrowie, Połczyn, Białogard i Kołobrzeg. Otrzymywał on rozkazy bezpośrednio od NKWD z placówek w Gross-Born (Borne-Sulimowo), Białogardzie i Rawiczu. Występował on pod przybranym nazwiskiem „Wacław Nowak” nadanym mu przez NKWD w trakcie nominowania go na stanowisko kierownika UB w Drawsku w 1945 roku. Jego prawdziwe nazwisko zdradzało jego rodowód żydowski. Z nakazu NKWD Nowak wychwytał żołnierzy Armii Krajowej, Narodowych Sił Zbrojnych i organizacji antysowieckich, ukrywających się na podległym mu terenie. Uczestniczył on w obławach na grupy żołnierzy Wileńskiej 5-tej Brygady AK oddziału majora Zygmunta Szendzielorza ps. „Łupaszka” (wcześniej należącego do 4-tej Brygady), które przedostawały się do lasów Pomorza Zachodniego. Złapanych odstawiał do obozu koncentracyjnego NKWD w Barkenbryge (Barkniewo) koło Gross-Born Borne (Sulimowo). (Nowak znał tylko niemieckie nazwy miejscowości.) Był to obóz przejściowy. Stamtąd były dla AK-owcóow tylko dwa wyjścia: do Rosji albo na „rozwałkę”. NKWD-zistą, który nadzorował zbrodniczą działalność UB, w tym zbrodnie Nowaka, był Izaak Stolzman. AK-owców rozstrzelano we wsi Doberlage położonej około 5 km na północ od Nadarzyc. Wieś ta jest opuszczona od tamtego czasu, nawet jej nazwa wyszła z użycia. Zostały po niej tylko resztki murów i fundamenty. Zwłoki zakopano w okolicznych lasach. Jedne przykryto niewypałami, inne także minami i zasypano ziemią. Nowak zapamiętał tylko trzy nazwiska spośród zamordowanych żołnierzy AK: Jerzy Łoziński, Stanisław Subotrowicz i Witold Milwid, (ich przesłuchiwano najdłużej). UB-owcy zastrzelili ich w Doberlage w obecności Nowaka i Stolzmana. NKWD-zista Stolzman przygotowywał również procesy polityczne młodzieży szkolnej. W Wałczu doprowadził do skazania uczniów Bogdana Szczuckiego, Mariana Baśladyńskiego i Feliksa Stanisławskiego, a w Białogardzie Pszczółkowskiego i Tracza na więzienie i pracę w kopalniach węgla.
Wacław Nowak spotkał NKWD-zistę Stolzmana kilka lat później w Urzędzie Bezpieczeństwa w Białogardzie, ale on nazywał się już inaczej. Zmienił nazwisko na Zdzisław Kwaśniewski. Zeznanie złożone pod przysięgą przez Dominika Dzimitrowicza :
Gdzieś w połowie 1945 r. wraz z rodzicami przyjechałem do Gdańska. W domu rodziców mieściła się Komorka Kontrwywiadu w dzielnicy Gdańsk-Wrzeszcz, ul. Wallenroda 4. Do Komórki przychodziły wiadomości, że w kierunku Gdańska są kierowani więźniowie, którzy nie docierają do miejsca przeznaczenia tzn. do więzienia. Aby rozpoznać „sprawę” ojciec mój postanowił pójść do pracy UBP Gdańsk, jako kierownik warsztatu krawieckiego, a mnie wziął, jako ucznia. Podjęto szczegółowa penetrację UBP w Gdańsku. Rzeczywistość okazała się koszmarem. Do gdańskiego UB przywożono tygodniowo od jednej do dwóch grup żołnierzy AK. Przesłuchiwania prowadzili NKWD-ziści w formie łamania rak, nóg, wyrywanie paznokci itd. Ww. przesłuchania były nadzorowane przez Stolzmana. Następnie przesłuchanych „więźniów” wysyłano transportem samochodowym w kierunku Słupska. Od 1947 r. zaczęto stopniowo likwidować obóz Barkniewo, gdzie byli rozstrzeliwani żołnierze Armii Krajowej. W związku z tym część więźniów była kierowana do podziemi przy ulicy Jaracza w Słupsku, gdzie była mordowana, następnie zasypywana wapnem, gdzie do tej pory leżą ich prochy. W związku z tym, że Stolzman znał mego ojca, z którym uzgodnił, ze w rezerwie zawsze będzie wyprasowany mundur. Gdy był w Gdańsku, dzwonił do Konsumu, żeby wysłać mundur, wtedy ojciec posyłał mnie z mundurem do Stolzmana. Wziąłem mundur i poszedłem do urzędu bezpieczeństwa w Gdańsku. Niosąc mundur dla Stolzmana nie spodziewałem się, ze w przeciągu 48 godzin znajdę się w przedsionku piekła. Gdy wszedłem do pomieszczenia, gdzie znajdował się Leebe Bartkowski, który przygotował narzędzie do torturowania ludzi, zamiast zameldować swoje przybycie, to ja stanąłem i przyglądałem się, co Bartkowski robi. Tenże nie zastanawiając się uderzył mnie w twarz. Natychmiast odwzajemniłem Bartkowskiemu. Z opresji wybawił mnie Stolzman, który wszedł prowadząc dwie kobiety, jedna młodsza, druga starsza. Okazało się, ze to była żona i córka jednego z uciekinierów, który przyznał się, że u niego w domu przechowywana jest część narkotyków – zabrano narkotyki i obie panie. Przez pół dnia Szwedzi i Polacy byli przesłuchiwani przez Stolzmana i Bartkowskiego. Interesowało ich, kto i skąd dostarczył opium na statki, gdzie znajduje się miejsce składowania na terenie Trójmiasta, Ustki, Słupska. Gdy skończono ustne przesłuchiwanie i Stolzman nie dowiedział się, skąd brano tak duże ilości narkotyków, wtedy przystąpiono do fizycznego przesłuchania. „Na tapetę” wzięto więźnia, który na piersi miał zawieszony krzyż. Bartkowski kazał zdjąć krzyż, lecz przesłuchiwany odmówił. Stolzman kazał Bartkowskiemu powiesić go na haku na łańcuszku od krzyża. Postawiono delikwenta na taborecie i ręce i nogi miał związane, głowę przełożono za łańcuszek powieszony na haku. Następnie Bartkowski raptownie wyrwał ławkę spod nóg. Łańcuszek pękł pod naprężeniem i jednocześnie przeciął prawdopodobnie tętnicę. Krew zaczęła lać się jak z „kranu”. Po kilku minutach człowiek nie żył. Kazano mi pomóc wynieść zwłoki oraz zmyć podłogę. Krzyż zmywał NKWD-zista. Osobiście słyszałem jak Stolzman mówił do Bartkowskiego, ze krzyż ten weźmie do domu na pamiątkę. Następnym do przesłuchania był młody Polak. Związano mu ręce i nogi oraz powieszono jak świniaka na haku. Obnażono dolną część ciała i Bartkowski szczypcami zaczął ściskać przyrodzenie. Nastąpił niesamowity krzyk bólu torturowanego człowieka. Stolzman kazał przerwać tortury i zapytał czy już sobie przypomniał, skąd mieli na statku narkotyki. Młody człowiek wskazał na małżeństwo z córką, którzy prawdopodobnie mieli się zajmować transportem narkotyków na statki. W pierwszej kolejności wzięto seniora rodu. Żonę i córkę ze związanymi rękoma posadzono w bliskiej odległości od ojca i męża. Zaczęto mu zrywać paznokcie z rak i nóg, żeby nie krzyczał zaplombowano mu usta. Torturowany człowiek kilkakrotnie mdlał. Łamano mu palce u rąk i nóg, i ręce. Gdy zdjęto opaskę z ust Bartkowski zapytał go czy będzie zeznawał, odpowiedział, że tak. Narkotyk – opium został przywieziony do miasta Ustka samochodem MO, a eskortę stanowili milicjanci. Gdy samochód pojechał pod statki, żołnierze, którzy pilnowali statki szwedzkie zniknęli na czas rozładunku towaru. Izaak Stolzman zagroził, ze, jeżeli nie będzie mówił prawdy, to żona i córka zostaną zgwałcone a później zastrzelone. Torturowany mężczyzna ‘przypomniał sobie’, że narkotyk był przywieziony z Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Szczecinie. Stolzman jak to usłyszał, to się wściekł, zawołał dwóch NKWD-zistow, tez żydów, którzy zgwałcili 15-letnią córkę oraz żonę. Po zgwałceniu kobiet, Stolzman wziął ze stołu aparat, rozerwał pochwę a Bartkowski wepchnął nagrzany pręt do czerwoności w skrwawiona pochwę dziewczyny. Nastąpił niesamowity krzyk bólu. Tak samo postąpiono z matką dziewczyny. Niepotrzebne kobiety wyniesiono do następnego pomieszczenia, gdzie zostały zastrzelone. Stolzman Izaak w dalszym ciągu prowadził śledztwo w stosunku do torturowanego mężczyzny, nie wierzył jego zeznaniom, że ten z uporem maniaka powtarzał, że narkotyki zostały przywiezione z UB w Szczecinie. W pewnym momencie kazał nagrzać pręt, a Bartkowski z cała siła wepchnął w odbytnicę, powtórzył się ten sam scenariusz – ryk człowieka mordowanego. Po zakończeniu „eksperymentu” został zastrzelony, w tył głowy. Wykonawca był Leebe Bartkowski. Izaak Stolzman zarządził przerwę na obiad. Gdy chciałem opuścić przybytek zbrodni zapytałem czy mogę pójść do domu. Stolzman powiedział, że zostanę i pójdę, gdy przyjdzie czas. Po jakimś czasie powrócił z obiadu Leebe Bartkowski, stanął w rozkroku i powiedział do mnie: „Nu ty Goj, czy wiesz, że nasze kamienice a wasze szubienice, za chwile zawiśniesz na tym haku!!!”. Po chwili przyszedł Izaak Stolzman i zarządził przesłuchanie pozostałych Polaków przez Bartkowskiego, a mnie kazał pozostać w pokoju. Natomiast Stolzman wziął dwóch pomocników i rozpoczął przesłuchania marynarzy szwedzkich, zastosował stopniowa metodę torturowania, zaczęto od zdzierania paznokci z rak i nóg oraz łamania palców. Następnie rozgrzanym prętem – prętami ciągnięto po całym ciele, plecach, nogach, brzuchu, piersiach itd. Krzyki bólu, rozpaczy męczonych marynarzy szwedzkich. Gdy torturowano Szwedów i Polaków, Izaak Stolzman stał i przyglądał się, gdy torturowani ludzie krzyczą.
On uśmiechał się, wydawało się, ze Stolzman znajduje się w jakiejś „ekstazie”, która dawała mu niesamowita przyjemność. Leebe Bartkowski podczas przesłuchania uciekinierów polskich nie uzyskał żadnych dodatkowych wiadomości. Stolzman kazał odprowadzić i rozstrzelać. Dla mnie dano siennik i koc do spania i tak przesiedziałem całą noc do następnego ranka. Rano następnego dnia Stolzman kazał Bartkowskiemu załadować do samochodu rozstrzelonych Polaków, zawieźć do Brzeźna i zakopać. Sam natomiast przy pomocy dwóch NKWD-zistow rozpoczął kontynuację wczorajszych przesłuchań marynarzy szwedzkich, dochodzenie przeprowadzone było w języku niemieckim tak, że nic nie rozumiałem. Tyle mogłem zrozumieć, że gdy nie było po myśli Stolzmana, to wzmogło się znęcanie. Gdy przyjechał Bartkowski, polecił, aby przygotować do drogi samochód, jeżeli będą pytać, dokąd zabiera – powiedzieć, że Szwedzi są wiezieni na statek, który ich zawiezie do Królewca-Kalingradu. Było to kłamstwo i wyprowadzenie wszystkich „zainteresowanych” w pole. Następnie wszystkich porwanych Szwedów wsadzono do samochodu uprzednio wiążąc ręce i nogi. Konwojenci siedli razem z więźniami. Natomiast Naczalstwo w Gaziku, a ja z nimi ruszyliśmy w stronę Gdynia-Lębork-Słupsk. W Słupsku po kilku minutach pojechaliśmy pod budynek. Na zewnątrz budynku kształty półokrągłe, od podwórka wklęsłe. Po chwili stania na zewnątrz wyszło kilku ludzi. Bartkowski na czele ze swoimi ludźmi zaczął wyładowywać Szwedów. Po wyładowaniu ustawiono ich „gęsiego” i poprowadzono do budynku. Gdy ostatni zniknął w drzwiach, Stolzman kazał mi przejść na siedzenie obok niego. „Dominik” – zwrócił się do mnie: „Przekroczyłeś próg swojego bezpieczeństwa. Zobaczyłeś i usłyszałeś to, co nie powinieneś… widzieć i usłyszeć. W związku z tym musiałbym ciebie zabić, ale tego nie zrobię. Zawdzięczasz swoje życie Dyrektorowi Konsumu, panu Kamińskiemu, który wstawił się za tobą. Jeżeli zaczniesz rozpowiadać, co słyszałeś i widziałeś, to zginie cala twoja rodzina i ty w podziemiach. Teraz zejdziemy na dół do podziemi to zobaczysz, ze ja ciebie nie okłamuję.” Rozkazał, abym szedł za nim, tak mnie sprowadził do podziemia. W pierwszej kolejności poczuło się niesamowity zapach rozkładających ciał ludzkich oraz zobaczyłem leżących pokotem marynarzy szwedzkich, którzy przed kilkoma minutami zeszli do podziemi.
Dobijano z pistoletów tych, którzy dawali oznaki życia. Gdy chciałem opuścić przedsionek piekła, Stolzman złapał mnie za ramię, mówiąc mi, że muszę jeszcze zobaczyć krematorium i zwłoki, które są zasypane wapnem: „Jak ty nie będziesz posłuszny, to spotka ciebie to samo, co tamtych.” Podszedłem bliżej do zwłok zasypanych wapnem. Widok był straszny, usta otwarte, powieki niezamknięte, wyraz twarzy wykazywał grymas – obraz był niesamowity. Do tej pory mam obraz tego nieboszczyka. Gdy tak przyglądałem się twarzy nieboszczyka, która mnie zafascynowała, do Stolzmana podeszło dwóch ludzi, którzy okazali się prokuratorami prokuratury powiatowej w Słupsku. Przyszli do Stolzmana, aby uzgodnić ilu mają przysłać więźniów do zamordowania, spalenia lub zasypania wapnem. Po uzgodnieniu z nimi, ilu ludzi-więźniów mają dostarczyć, pociągnął mnie za NKWD-zistami, którzy ciągnęli zwłoki szwedzkiego marynarza. Raptownie trafiliśmy na kotłownie, piece krematoryjne. Widok wkładającego ciała do pieca oraz drugiego palącego ciała marynarza szwedzkiego spowodował, że straciłem przytomność, dopiero odzyskałem ją w samochodzie, w drodze powrotnej do Gdańska.
http://hej-kto-polak.pl/wp/?p=2362
Gospodarką rządzą spekulanci?
Znak zapytania w tytule jest całkiem zbędny – admin.
W środku wakacji światowe rynki finansowe zostały zdestabilizowane potężną falą spekulacji. Bezpośrednią przyczyną był polityczny konflikt w USA wokół zgody na zwiększenie zadłużenia państwa. W ostatniej chwili osiągnięto porozumienie, ale podsycane napięcie skoordynowane z innymi działaniami wywołało lawinę spadków. Dotknęły one także polską giełdę oraz spowodowały osłabienie kursu złotówki w stosunku do euro i szwajcarskiego franka. Zaczęto mówić o kolejnej fazie kryzysu, który szybko ze sfery finansów przeniesie się na realną gospodarkę. Ponownie pojawia się pytanie, czy rządy poszczególnych państw, w tym Polski, robią to, co do nich należy.
Ciągła destabilizacja prowadzi do chaosu W ciągu kilku dni spółki notowane na światowych giełdach straciły na wartości ponad 7 bilionów dolarów, czyli znacznie powyżej 10 proc. W tym samym czasie kurs franka szwajcarskiego zaczął równie gwałtownie zyskiwać w stosunku do wszystkich walut. Licząc w złotówkach, skoczył z poziomu ok. 3,4 zł do ponad 4 zł, a w apogeum nawet do 4,12 zł. Po mniej więcej 2 tygodniach sytuacja zaczęła się stabilizować. Na giełdach nastąpiły wzrosty rekompensujące w większości wcześniejsze spadki, a za franka trzeba było płacić ok. 3,6 zł. Takie zjawiska były wynikiem silnego ataku spekulacyjnego, wykorzystującego zaniepokojenie drobnych ciułaczy podsycanymi w mediach, zupełnie nieprawdziwymi informacjami o możliwym szybkim bankructwie USA i groźbie rozpadu strefy euro. Po raz kolejny dały znać o sobie wpływowe ośrodki, które świadomie destabilizują globalną ekonomię, aby na tym zarabiać krocie. Nie nastąpiły w tym czasie żadne istotne wydarzenia, które uzasadniałyby taką reakcję. Ale strach ma wielkie oczy. Wystarczyło podsycenie za pośrednictwem mediów wrażenia nadchodzącej katastrofy, aby indeksy zaczęły spadać. Wielu drobnych inwestorów, którzy ulegli panice, straciło duże pieniądze. Przepłynęły one do wielkich graczy, którzy ten proces nakręcili i w pełni go kontrolowali. Można by tę sytuację zlekceważyć stwierdzeniem, że kto nie zna się na mechanizmach rządzących giełdą, niech nie lokuje tam swoich pieniędzy. Ale ta zabawa może nas wszystkich drogo kosztować. Rozchwianie rynków finansowych odbije się negatywnie na budżetach państwowych oraz prawdziwych gospodarkach. Ponad 700 tys. kredytobiorców w Polsce musi ograniczyć konsumpcję, aby zapłacić wyższe raty kredytów zaciągniętych we frankach. A dodatkowo rządy państw muszą stać na straży uczciwości obrotu gospodarczego, bo inaczej chaos będzie się nasilał, burząc cały dotychczasowy porządek światowy. Nie można, więc całej sprawy skwitować zwykłym wzruszeniem ramion.
Raport bez konsekwencji Dlatego w tym kontekście warto przypomnieć pewien raport. Sporządziła go Komisja Dochodzeniowa ds. Kryzysu Finansowego (FCIC), powołana przez amerykański rząd wiosną 2009 r. W prawie 600-stronicowym materiale opartym na przesłuchaniu ponad 700 świadków czytamy, że największą tragedią byłaby akceptacja twierdzenia, że kryzysu nikt nie mógł przewidzieć i wobec tego nie dało się mu zapobiec. Jeśli przyjmiemy takie stanowisko, sytuacja się powtórzy – stwierdził FCIC. Za główne źródło kryzysu z lat 2007-2008 uznano „zaniechania w dziedzinie nadzoru i zarządzania ryzykiem w wielu systemowo ważnych instytucjach finansowych”. Instytucje te postępowały nieodpowiedzialnie, nadmiernie angażując się w papiery oparte na kredytach hipotecznych i pokładając zbyt dużą wiarę w innowacjach finansowych. Przykładem podstawowych błędów po stronie regulatorów było tolerowanie szybkiego wzrostu podaży toksycznych kredytów. W ogniu krytyki znalazł się Alan Greenspan, były prezes Rezerwy Federalnej, która jest w USA najważniejszym organem nadzorującym sektor bankowy. FCIC zarzuca mu ślepą wiarę w to, że rynki mogą regulować się same. Raport zwraca uwagę na jeszcze jedno bardzo istotne, a być może decydujące źródło braku właściwej reakcji władz państwowych, które doprowadziło do kryzysu. Sektor finansowy przeznaczył w latach 1999-2008 około 2,7 miliarda dolarów na lobbing, a związane z nim jednostki i komitety przekazały ponad 1 mld USD na kampanie polityczne. Chodzi o pieniądze wydane tylko w USA. Są to olbrzymie środki, które sprawiają większą podatność polityków na postulaty wielkiej finansjery. Rodzą się wręcz pytania: Czy w takim stanie rzeczy państwo jest w stanie właściwie nadzorować rynek finansowy? Czy już nie jesteśmy w sytuacji odwrotnej, że przez różne formy lobbingu to korporacje kontrolują politykę, podporządkowując ją swoim interesom? To by wyjaśniało, dlaczego wnioski, do których doszła Komisja, pozostały na papierze, a – zgodnie z jej przepowiednią – sytuacja bardzo szybko się powtarza.
Co może polski rząd? Podobne zjawisko występuje w Europie. Plany pomocy dla Grecji opracowane przez UE były podporządkowane potrzebom francuskich i niemieckich banków. Pierwsze odsłony tego programu przerzucały cały ciężar akcji ratunkowej na barki budżetów państw członkowskich, czyli wszystkich podatników. Dopiero w ostatnim podejściu pod naciskiem opinii publicznej zaczęto nieśmiało obarczać częścią kosztów prywatne instytucje finansowe, które wcześniej w sprawie kredytowania rządu w Atenach popełniły najwięcej błędów. Również w Polsce rząd Donalda Tuska bardzo niechętnie podejmuje inicjatywy ograniczające nadużywanie pozycji przez instytucje finansowe. Tak było w przypadku koniecznej reformy OFE i ostatnio przy wprowadzaniu tzw. ustawy antyspredowej, zmniejszającej prowizje banków przy wymianie złotych na szwajcarskie franki. Premier bardzo długo opierał się ich wprowadzeniu. Ustępował, gdy sprawa stawała się dla jego partii politycznie zbyt niebezpieczna. Ale przez to skuteczność tych działań jest osłabiona. W tym kontekście trzeba też widzieć ostatnie deklaracje premiera Tuska, że polski rząd w sprawie spekulacji walutowych nie może nic zrobić. Jest to nieprawda. Możliwości jest wiele, co pokazuje chociażby przykład Węgier, ale brakuje politycznej woli. Bogusław Kowalski
Przegraliśmy bitwę, ale nie wojnę Według obliczeń niezależnych ekspertów w latach 90-tych z górnictwa „wyprowadzono” ok. 50 mld złotych. To więcej, niż w tym samym czasie wynosiły budżetowe dotacje dla tej branży. W sejmowym raporcie tzw. komisji Blidy nie ma o tym ani słowa. Zamiast rozliczenia zbrodni III RP jest tylko atak na tych, którzy w czasie rządów PiS z patologiami usiłowali walczyć. Publikujemy fragmenty rozmowy z jednym z prokuratorów zajmujących się zwalczaniem mafii węglowej na Śląsku. W 2007 roku, po wygraniu wyborów przez PO, został odsunięty od śledztw.
Byliście ekipą, która próbowała nadrobić zaległości i wziąć się za mafię węglową. Jak bardzo ten rodzaj przestępczości był zakorzeniony na Śląsku? Naprawdę głęboko. To sięgało lat komuny i to bardzo głęboko. Powstawały prawdziwe fortuny. Geneza mafii węglowej to jest styk polityki, biznesu i na początku takiej mniejszej bandyckiej przestępczości. Potem te związki konsekwentnie się zacieśniały. Osłona polityczna i dostęp do majątku państwowego z biegiem czasu przekładało się na potężne pieniądze dla określonych osób. Mafia węglowa to jest celne pojęcie. Jestem o tym przekonany. W dodatku mówimy tutaj o mafii nie cofającej się przed niczym, mającej za nic ludzkie życie. Przypomnijmy sobie „Halembę” czy inne kopalnie, gdzie ginęli ludzie. Działo się tak dlatego, że ktoś zaniedbał kupienie odpowiednich urządzeń albo fałszował dane o stężeniu niebezpiecznych związków, byle tylko wydobywać jak najwięcej węgla. Nie liczono się z bezpieczeństwem ludzi. Wręcz oszczędzano na tym, bo chodziło o pieniądze, o zyski. Skutek był taki, że dochodziło do ludzkich tragedii. Drobnych przestępców zastąpiły potem grube ryby, gangi, zorganizowane grupy przestępcze takie jak grupa „Krakowiaka”. Ale uważam, że mafia węglowa nie mogłaby funkcjonować bez polityków, bez ich osłony. Związana z Barbarą Blidą, śląska „Alexis” czyli Barbara Kmiecik zeznawała przecież wprost, że polityk jest takim rodzajem „narzędzia” służącym do otwarcia przed przedsiębiorcą dotąd zamkniętych drzwi. To Blida miała jej gwarantować otwieranie drzwi w Warszawie, „uczyła ją Warszawy”. Tak przyznała sama Kmiecik. Po to była cała przyjaźń, to „obłaskawianie”, płacenie za wakacje w górach czy nad morzem, kupowanie drogich prezentów. To takie myślenie – polityk jest „hodowany” po to, by otworzyć mi dostęp do wpływów, do kasy, często wielkiej. A łapówki? Są niezbędnym kosztem, są normalne. Zresztą pani Kmiecik nawet nie używała takiego określenia. Mówiła o należnościach, świadczeniach, mecenacie. W latach dziewięćdziesiątych takie zachowania były uznane za standard w przemyśle węglowym. Ktokolwiek chciał czerpać, kasę musiał się opłacać politykom, decydentom. Nie chciałbym oceniać kolegów i siebie, ale wydaje mi się, że zespół stworzony za czasów ministra Ziobry był taką ekipą ludzi zgranych i dobrze ze sobą pracujących, a przede wszystkim zdeterminowanych, by uporządkować pewne rzeczy. Nie byliśmy uwikłani w żadne koneksje z osobami, które przed nami pełniły jakieś funkcje. A jednocześnie byliśmy zbulwersowani tym, jak funkcjonowała prokuratura do roku 2005. Patrzyło się wówczas, by jak najszybciej sprawę umorzyć i mieć kłopot z głowy. Przeciągano i „pielęgnowano” postępowania przez całe lata. Tak, by nic z nich nie wynikało.
Nie sądzi pan, że instytucja państwa polskiego przegrała? Wy nie zdążyliście się w sprawie rozpędzić i wojna, być może, została przegrana. Wierzę, że tylko ważna bitwa, a nie cała wojna. Za czasów, gdy prokuratorem apelacyjnym w Katowicach był Tomasz Janeczek ta instytucja się odmłodziła. Ściągnięto ludzi ze świeżym spojrzeniem i zapałem do pracy. Postawiono na funkcję ścigania. Średnia wieku, licząca ponad 50 lat, wyraźnie spadła. Jedno, co pocieszające, że ci ludzie zostali i będzie kiedyś można wykorzystać ich potencjał, odwagę. Warto, by przykład szedł z dołu, a nie z góry, gdzie mówi się o apatii i takim programie na przetrwanie. Wierzę, że tym młodym, ambitnym prokuratorom delegowanym w 2006 czy 2007 roku uda się to zmienić. Wydawać mogłoby się, że to niemożliwe, bo góra jest zabetonowana. Ale pamiętajmy, że woda drąży skałę i potrzeba tylko czasu. Natomiast dzisiaj co do instytucji, to moja ocena jest jednoznaczna. Nie ma już woli do wyjaśniania takich spraw jak dotyczących mafii węglowej, do energicznego prowadzenia postępowań, eliminacji karygodnych zachowań i ochrony interesów państwa polskiego.
Co się dzieje z ludźmi, którzy zajmowali się sprawą, w której wystąpiła Blida? Każdemu zafundowano jakieś tłumaczenia w ramach, w mojej ocenie, bzdurnych postępowań, w tym służbowych i spuszczanie na stanowiska, gdzie czują się nieswojo. Muszą zajmować się papierkowymi czynnościami, nadzorem czy postępowaniem sądowym. Były Prokurator Apelacyjny Janeczek marnuje się w tzw. sądówce czyli przechowalni, jak to się określa w naszym środowisku. Dotychczas pracowali tam ludzie u schyłku kariery zawodowej, a teraz muszą to robić prokuratorzy pełni energii do pracy i chcący być „na pierwszej linii”. W ten sposób marnuje się ludzi, którzy mogliby zwalczać najgroźniejszą przestępczość. Zwłaszcza, że mieli w tym wprawę i zajmowali się tym wcześniej przez wiele lat. kra
Rządzi Tusk czy Jan Krzysztof Bielecki?
1. Jan Krzysztof Bielecki to formalnie tylko Przewodniczący Rady Gospodarczej przy Premierze, która została powołana na wiosnę roku 2010, zresztą prawie natychmiast po tym jak przestał on być prezesem włoskiego Banku Pekao S.A. Rada Gospodarcza przy Premierze to gremium doradcze dla szefa rządu z niejasnymi do końca kompetencjami, ale okazuje się, że jej przewodniczący to wręcz szara eminencja, która decyduje o najważniejszych na dla naszego państwa sprawach. To Jan Krzysztof Bielecki przeforsował kandydaturę Rostowskiego na ministra finansów w rządzie Tuska ( choć wtedy był prezesem włoskiego banku Pekao S.A ), mimo, że ten nie znał kompletnie polskich realiów, a i fachowcem od finansów nie był najlepszym, skoro jak pisały później gazety, dopiero po roku zorientował jakie oszczędności budżetowe przyniesie likwidacja emerytur pomostowych. Wygląda na to, że mimo pracy w zagranicznej bankowości już wtedy był głównym doradcą ekonomicznym Premiera Tuska i miał wpływ na jego najważniejsze decyzje personalne, a także decyzje gospodarcze.
2. Okazuje się jednak, że od momentu, kiedy został Przewodniczącym Rady Gospodarczej zaczął informować opinię publiczną o zamierzeniach rządzących z takim wyprzedzeniem, że ministrowie konstytucyjni byli bardzo często zaskakiwani tego rodzaju zapowiedziami. Na jesieni 2010 roku Bielecki powiedział na konferencji organizowanej przez agencję Reuters, że Bank PKO BP w ciągu najbliższych kilku lat powinien zostać całkowicie sprywatyzowany. Dopiero blisko rok później, bo w lipcu tego roku ministerstwo skarbu poinformowało, że przystępuje sprzedaży przynajmniej 15% akcji PKO BP S.A. To lider na rynku bankowości i jedno z ostatnich naszych sreber rodowych, którego kapitalizacja przed ostatnimi gwałtownymi spadkami na giełdzie, wynosiła ponad 50 mld zł. To ostatni duży bank, będący w rękach skarbu państwa, który przetrwał wcześniejsze szaleństwa prywatyzacyjne w sektorze bankowym, ale jak widać po namowach Bieleckiego, rząd Tuska zdecydował rozpocząć jego prywatyzację. Skarb Państwa ma w tym banku 41% akcji bezpośrednio i kolejne 10,25% poprzez Bank Gospodarstwa Krajowego, którego jest 100% właścicielem. Zdecydowano, że do sprzedaży przeznaczone zostaną akcje będące w posiadaniu BGK i 5% z zasobów skarbu państwa. Kiedy wszystko było już przygotowane, a sama transakcja miała nastąpić na przełomie III i IV kwartału tego roku, czyli tuż przed wyborami, resort skarbu ogłosił, że czasowo zawiesza ofertę publiczna sprzedaży akcji PKO BP, zdaje się ze strachu przed skutkami tej decyzji w kampanii wyborczej.
3. Kilka dni temu portal WikiLeaks doniósł, że Bielecki na wiosnę 2010 roku w rozmowie z ambasadorem USA w Polsce, zapraszał amerykańskich inwestorów do udziału w prywatyzacji polskiej ochrony zdrowia. Jest to informacja wręcz szokująca, bo od paru lat Platforma dystansuje się publicznie od tego, że zamierza prywatyzować zasoby ochrony zdrowia. Wprawdzie od 1 lipca tego roku weszła w życie ustawa pozwalająca przekształcać SPZOZ-y w spółki prawa handlowego, ale sugestia Prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego w kampanii prezydenckiej latem 2010, że Platforma chce prywatyzacji w ochronie zdrowia, skończyła się procesem w trybie wybiorczym i przegraną, bo Platforma wszystkiemu gorąco zaprzeczała. Ujawnione przez WikiLeaks doniesienia za amerykańskiej ambasady w Warszawie pokazują czarno na białym, że już na początku 2010 roku doradca Premiera Tuska mówi wprost do przedstawiciela innego państwa, ze zaprasza inwestorów do udziału w prywatyzacji w ochronie zdrowia. Dzieje się to na prawie 1,5 roku przed uchwaleniem ustawy, która na takie działania pozwala.
4. Wygląda, więc na to, że w rządzie Tuska strategiczne decyzje wcale nie są podejmowane podczas obrad konstytucyjnego organu, jakim jest Rada Ministrów, a na nieformalnych spotkaniach Premiera z jego najbliższymi doradcami, a szczególnie jednym z nich. Co więcej wszystko wskazuje na to, że wiodąca osobą podpowiadającą kierunek tych decyzji jest wcale nie Premier, ale jego doradca Jan Krzysztof Bielecki. To on ogłasza te decyzje, często wiele miesięcy wcześniej niż podejmą je uprawione do tego konstytucyjne organy naszego państwa. To ważna cecha rządów Platformy, polegająca na omijaniu demokratycznych procedur podejmowania najważniejszych decyzji w państwie i zastępowania ich decyzjami podejmowanymi w gronach nieformalnych, podobnie jak się to dzieje na południu Włoch.
Zbigniew Kuźmiuk
„Brak 3,5 mln dzieci tragedią 20-lecia” „[L]iczba ludności w Europie (...) spadnie w połowie przyszłego stulecia do 5 proc. Te dane skłoniły niektórych europejskich mężów stanu do mówienia o „samobójstwie demograficznym" Europy.” Jan Paweł II W tym tygodniu nastąpiła niesamowita konwergencja diagnozy sytuacji Polski między opinią konserwatywnej prawicy, a skrajną lewicą. Otóż Grzegorz Napieralski wypowiedział dwa kluczowe zdania: "Od sześciu lat nie było tak tragicznej informacji", oraz „Dziś najskuteczniejszym środkiem antykoncepcyjnym jest kredyt hipoteczny”, które jakże bliskie jest stwierdzeniom: „Brak 3,5 mln dzieci w polskich rodzinach tragedią dwudziestolecia” i „Raty kredytowe w budżetach polskich rodzin zastąpiły wydatki na dzieci”. Zgodnie z przedwakacyjną obietnicą w dzisiejszym artykule chciałbym poruszyć problem społecznych kosztów imigracji, w sytuacji kiedy jest ona lansowana jako remedium na kłopoty demograficzne. Chwilowe uspokojenie na europejskich ulicach pozwala na spokojne i merytoryczne przedyskutowanie tego zagadnienia. A analizując koszty imigracji warto oprzeć się na książce urodzonego na Śląsku Waltera Laqueur „The Last Days of Europe. Epitaph for an Old Continent” gdyż są one w miarę zobiektywizowaną opinią, którą autor poświęcił swoim dwóm najmłodszym wnukom Aviemu i Aaronowi. Są one napisane z punktu widzenia zdystansowanego obserwatora, który „Zazdro[ści] tym, którzy w ostatnim czasie pisali o jej [Europie-cm] świetlanej przyszłości. Chciałbym podzielać ich optymizm. Przypuszczam, że będzie to przyszłość skromna. Mam nadzieję, że czeka ją coś więcej niż los skansenu.” A w innym miejscu chłodno stwierdza: „prognozy, według których Europa wyłoni się, jako moralna potęga, niewątpliwie pozostaną urzekającym wytworem fantazji”(!). Europę jaką znamy czekają zaś dramatyczne przemiany za sprawą demograficzno-kulturowych czynników pociągających za sobą zmiany społeczno-polityczne. Głośny raport ONZ „Raplacment Migration: Is It a Solution to Declining and Aging Populations? przewidywał, że zaledwie do 2050 r. potrzeba będzie 700 mln imigrantów do przywrócenia wieku, ale przecież nawet gdyby oni przybyli to „nie jest oczywiste, że chcieliby pracować niejako dla dobra emerytów w społeczeństwie, w którym się nie utożsamiają.” W efekcie mimo wielorakich oporów Europa po zaabsorbowaniu społeczeństw wschodniej części kontynentu, znajdzie się w stadium silnej presji populacyjnej ze strony ludnych państw ją okalających. A według prognoz populacja Egiptu już obecnie 80 milionowa podskoczy do 114 mln w roku 2050, a Algieria z Marokiem będą liczyły po 45 mln obywateli. Turcja, której elity straciły nadzieję na wejście do UE, a która z 78 milionów przekroczy barierę 100 mln, krok po kroku szykuje się na lidera świata islamu. Po ustabilizowaniu kontroli cywilnej nad armią, która przez lata była postrzegana, jako gwarant świeckości Turcji, premier Tayyip Erdogan wykorzystuje uzależnienie władz krajów arabskich od USA i skutecznie kreuje się na przywódcę całego regionu. Świadczy o tym wtorkowe wystąpienie w Kairze, w którym ostrzegł Izrael, że będzie musiał „zapłacić cenę za agresję i popełniane zbrodnie”, zostało jak donosi Financial Times na pierwszej stronie 14-go września entuzjastycznie przyjęte przez kairską „ulicę”, oskarżającą własny rządu na brak adekwatnej reakcji na ostatnie krwawe incydenty graniczne. Nic dziwnego, że Paul Demeny, który w swoim artykule „Population and Development Review” zauważył, że nawet mały Jemen który w roku 1950 miał zaledwie 4 mln mieszkańców, obecnie liczy ok. 25 mln, a w r. 2050 ma osiągnąć 100 mln mieszkańców, a więc znacznie więcej niż najludniejszy kraj UE skonstatował, „że próżno doszukiwać się w całej historii ludzkości[!] Podobnego precedensu dla tak nagłego demograficznego załamania.” W tej sytuacji nie dziwmy się wielu dowodzi, że jeśli Europa zachowa się, jako kontynent liczący się w przestrzeni historycznej to „prawie na pewno będzie to czarny kontynent”, przepowiadają też, „że na koniec dwudziestego pierwszego wieku Europa będzie islamska.” Patrząc jednak na stale spadający udział w ludności świata z 25% na początku dwudziestego wieku do 12% w roku 1950 do 4-5% w połowie tego stulecia to można z dużą dozą prawdopodobieństwa wysnuć, że niezależnie od przyszłego koloru skóry i wyznania Europejczyków ich rola na Świecie ulegnie znaczącej redukcji. Wziąwszy pod uwagę kurczącą się populacje znaczne obszary Europy przemienią się w kulturowy park rozrywki, swoisty obszerny Disneyland. Atrakcję dla licznych turystów z Chin, Indii i innych ludnych krajów Wschodu, którzy będą oglądali mieszankę europejsko-islamską w taki sam sposób jak dzisiaj sami zwiedzamy Wenecję, Wersal, Madryt, Brugię, Stratford-upon-Avon czy Rothenburg ob. Der Tauber, tylko, że na większą skalę. Będzie to Europa przewodników turystycznych i tłumaczy, gdzie w Polsce wewnętrzny popyt globalny będą wspierały na równi usługi zdrowotne z pogrzebowymi. Już obecnie turystyka to ma pierwszorzędne znaczenie w wielu krajach europejskich w tym w Polsce, a turyści chińscy na Zachodzie należą do bardziej rozrzutnych. A to dopiero początek ich procesu bogacenia się a naszego upadku. Gdy patrzymy na koszty imigracji powinniśmy opierając się na opisach Waltera Laqueur zobaczyć przyszłą Polskę przyjmując autora propozycję, aby pominąć rozwlekłe wyjaśnienia i suche doniesienia i przejść się po tych dzielnicach miast Europy, które tą przyszłość przedstawiają. Ilustrującym byłaby wg niego spacer po Neukolln czy Cottbusser Tor w sąsiednim Berlinie lub Saint-Denis albo Evry w Paryżu. W Londynie należałoby zacząć spacer po Edgware Road od Marble Arch, a po nim pojechać do Tower Hamlets, Lewisham, czy Lambeth, w którym dotąd mieści się siedziba arcybiskupa. Odkrywając klimaty azjatyckie oprowadzilibyśmy gościa na północ od Brent, a afrykańskie w Peckham. Po pierwsze, co sarkastycznie Laqueur podkreśla komunikowanie może okazać się nawet łatwiejsze, gdyż gwara paryskich banlieues wg Le Mond składa się zaledwie z czterystu słów, podczas gdy Kanakensprach zaledwie trzystu i to o charakterze „częściowo fekalny[m], częściowo seksualny[m] z pochodzenia. Ci, co znają niemiecki mogą „gwarę” poznać czytając w Kanakensprach internetowe wydania „Królewny Śnieżki” czy „Jasia i Małgosi” u Detleva Mahnerta. Z tego względu bardziej wskazana byłaby konwersacja w rodzimym języku imigrantów. W Wielkiej Brytanii użytecznym okazałby się mający swoje korzenie na Jamajce język hip-hopu. W swojej przechadzce wprawdzie niektóre z zaułków mogły się wprawdzie wydać niebezpieczne, ale jako ciekawe można byłoby uznać widoki i zapachy rodem z Karaczi czy Dakki jak i melodie orientu. Do tego egzotyka rzeźników wg rytuału halal, knajpek serwujących kuskus, czy bardziej swojsko prezentujących się Polakom budek z kebabem. Po spożyciu sałatek fattoush i kulek falafel bardziej szokującym może się okazać brak coca-coli wypartej przez mecca-colę. W bardziej zorientowanym korzystaniu z lokalnych usług może mu jednak brak wykształcenia lingwistycznego w sytuacji, kiedy znaczna część afiszy i napisów jest w językach i alfabetach o wyjątkowo obcym charakterze. To, co poniektórych „turystów” by zdziwiło to fakt, że już obecnie w dużych miastach angielskich takich jak Birmingham i Bradford meczetów jest więcej niż kościołów, a co gorsza o ile w meczetach „tętni życie” to kościoły świecą pustkami. W efekcie nawet Gazeta Wyborcza opisując ostatnie zamieszki w Wlk. Brytanii stwierdzała, że: „Najbardziej przypominają francuskich imigrantów z kolorowych przedmieść Paryża, którzy kilka lat temu palili samochody i bili się z policją. W odróżnieniu od nich nie żyją jednak w gettach. Trudno o bardziej wielokulturowe miejsce na ziemi niż Londyn.” „Większość to imigranci mający poczucie wykluczenia z racji koloru skóry, pochodzenia czy wyznawanej wiary. Wielu z nich to zapewne członkowie lokalnych gangów lub kibole klubów piłkarskich.” Tak jak obecne dzielnice imigrantów nie przypominają tych okolic z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych tak i przyszłe polskie miasta będą inne. O ile berlińska dzielnica Wedding była niegdyś bastionem komunistów i o jej klasowej walce śpiewały całe Niemcy o tyle dzisiaj jest nie do poznania i jak Laqueur pisze „nikt o zdrowych zmysłach nie odważyłby się samotnie spacerować tam nocą po ulicach.” Podobnie czerwone banlieue, które dawniej były bastionem komunistów obecnie na trwałe utraciły swój dawny charakter. Społecznie imigranci są w znacznym stopniu wyalienowani. Nie mają oni francuskich, włoskich, brytyjskich czy niemieckich przyjaciół, nie spotykają się z nimi, a i często nie są w stanie z nimi się porozumieć narzekają, że są społecznie wykluczeni. Jednocześnie ze względu na dekadencję kulturową Zachodu uważają że wyznawane przez nich wartości i tradycje są lepsze i wartościowsze pogłębiając brak identyfikacji z nową ojczyzną. Przy czym o ile dawniej ich zachowanie było wyjątkowo spolegliwe to obecnie staje się coraz bardziej roszczeniowe. Jak podaje włoski "Corriere Della Sera" około 30 osób, w tym w większości policjantów, odniosło obrażenia w rezultacie buntu imigrantów na południu Włoch w rejonie miasta portowego Bari tego lata. Wylegli oni na ulice i kamieniami zaatakowali policję. Niektórzy z nich byli z łomami w rękach, a obrzuceni zostali także przechodnie oraz filmująca zajścia ekipa telewizyjna, zablokowana została także linia kolejowa na trasie Bari-Foggia. A przyczyną całego zajścia były opóźnienia… „w procedurach przyznawania azylu”[!] w miejscowym ośrodku dla uchodźców, podczas gdy imigranci domagają się „natychmiastowego wydania dokumentów legalizujących pobyt”[!] We Włoszech. Rewolucja informacyjna doprowadziła nieoczekiwanych procesów, podczas których o ile imigranci wspólnie z „tubylcami” kibicują lokalnej drużynie piłkarskiej to dzięki telewizji satelitarnej i internetowi swoją kulturę, religię i poglądy polityczne konfrontują oglądając programy telewizyjne swojej starej ojczyzny. I jedynie, czego można oczekiwać to wywieszenia obok swoich barw narodowych tych z kraju osiedlenia w sytuacji meczu międzypaństwowego z przeciwnikiem względem, którego nie mają emocjonalnych sympatii. A Polska, która obecnie silnie opodatkowuje dzieci, już w najbliższej przyszłości, gdy Polki nie będą już mogły mieć dzieci, zostanie skłoniona przez KE do przyjęcia imigrantów i finansowego wsparcia ich dzieci ze wszystkimi konsekwencjami związanymi z przekształceniem w kraj wielokulturowy. Obecnie oszukujemy się myśląc, że imigranci tak po prostu będą na nas pracować. Podczas gdy ich wykształcenie musi być kosztowniejsze niż naszych dzieci, a osób nadzwyczajnie uzdolnionych w pierwszym pokoleniu nie uda się wyłowić. I co nam z tego, że wtedy wszyscy będą rozumieli, że bez dzieci nie ma przyszłości finansowej, sportowej i innowacyjnej? Czy my zawsze musimy zmądrzeć po czasie? I czy wtedy będziemy mówić o dokonanym „samobójstwie demograficznym” Polski. Cezary Mech