822

Prawdziwe oblicze islamu Tytuł oryginału: “Le vrai visage de l’islam” Niedawno ukazala się i dalej cieszy się wielką popularnością ksiażka pt “Prawdziwe oblicze islamu”. Jej autor, który islam i chrześcijaństwo zna z autopsji, z duża precyzją i jasnością przedstawia, czym jest islam z punktu widzenia chrześcijańskiego, oraz przyczyny jego obecnej ekspansji. W okresie ożywionych na Zachodzie dyskusji nt integracji Turcji z UE – jej roli “konia trojanskiego” dla islamu i w aspekcie gwałtownie rosnącej liczby imigrantów z Afryki Północnej oraz coraz częściej wybuchających i coraz bardziej gwałtownych walk ulicznych młodzieży pochodzenia “arabskiego” z policją francuską narasta w społeczeństwie zainteresowanie tą grupą narodowościową, która na pytanie o pochodzenie odpowiada: “jestem muzułmaninem”. Jeśli można mówic o ewentualnej jakiejś integracji Arabów ze społecznościa krajów zachodnich, to na pewno ich asymilacja z kulturą europejska jest juz z obszaru abstrakcji. Nie jest, bowiem możliwe współistnienie tych dwóch cywilizacji mimo wielu zabiegów ze strony liberalnych oszołomów, budowniczych państwa światowego głoszących “otwarcie się na wszystko”, przepaść pomiędzy nimi a rdzenna ludnością pogłębia się wzbudzając coraz wiekszy niepokój (by nie powiedzieć strach) u Francuzów. Wspólnota islamska dąży, nie starając się nawet tego ukrywać do wyodrębnienia się jako islamska mniejszość (czyt.większość) narodowa. Poczucie strachu rodzi oczywiście poczucie niechęci skierowanej również do sprawców takiego stanu rzeczy – do klasy rządzącej. Polityka globalizacji, liberalizacji wszystkiego co się da z jednej strony – totalna ignorancja potrzeby zachowania tożsamości narodowej – zachęty do życia rodzinnego i rozwoju demograficznego rdzennej ludności, przy przymrużaniu oka na poligamię i tzw łaczenie rodzin arabskich (ojciec z wszystkimi dziecmi tutaj a żony – matki przybywają rotacyjnie – okresowo: jedna na raz) powoduje narastające w sile przekonanie, że coś się stanie – coś stać się musi, bowiem trzymany jest “kierunek biegu historii narodu “na mur”, a prędkość wzrasta!!!!. Kilka rozdziałów tej książki przetłumaczyłem i zachęcam do lektury.

Pochodzenie islamu, prawdziwa tożsamość muzułmanów. Islam – religia, która od wieków stwarza światu niemało problemów. Klucz do zrozumienia jej agresywnego charakteru można odnaleźć w jej korzeniach. Kim zatem byli “pierwsi muzułmanie”? – według wielu historyków religii byli nimi adepci jednej z herezji judeo-chrześcijańskich, które pojawiły się po śmierci Chrystusa – wraz z narodzeniem się Kościoła – w łonie ugrupowania “ebionitów”.

Święty Hieronim na początku V go wieku w korespondencji ze św Augustynem wspomina o tej chrześcijańskiej herezji – jej wyznawcach zwanych ebionitami lub nazarianami (w języku arabskim – “nasara”): “uważają się za żydów lub chrześcijan, ale nie są ani jednymi ani drugimi”.

Inaczej mówiąc:
- Nie są żydami – ponieważ akceptują Mesjasza – Jezusa odrzuconego przez żydów, praktykując jednak żydowskie zwyczaje i tradycję.
– Nie są też chrześcijanami mimo, że uznają Chrystusa jako Mesjasza jednak odrzucają jego boskość, twierdząc że był zwykłym prorokiem. Judaizm oficjalny, który odrzucił chrześcijańskie Objawienie do tego stopnia, że skazał Jezusa na śmierć krzyżową oczywiście nie mógł uznać żadnego z ugrupowań, dla których Chrystus był bądź Mesjaszem, bądź prorokiem. Swiadczą o tym prześladowania żydów, którzy po Zmartwychwstaniu Chrystusa stali się chrześcijanami.

Do dnia dzisiejszego Judaizm oficjalny przestrzegając skrupulatnie wszystkie reguły żydowskie odrzuca systematycznie każdą grupę religijną, której duchowość odnosi się do Jezusa. Ebionici zatem odrzuceni byli w takim samym stopniu przez żydów jak i przez chrześcijan:
- przez żydów ponieważ uznawali Jezusa jako Mesjasza,
- przez chrześcijan ponieważ nie uznawali Jego boskości.

Z tych względów ruch ten własną tożsamość budował na fundamencie sprzeciwu wobec tych, którzy go odrzucali.

Nie były to oczywiście jedyne grupy dysydenckie pierwszych wieków naszej ery – było ich wiele, jednakże dominowały wśród nich tylko dwie znaczące tendencje:
- duchowa lub inaczej nazywana tendencją “gnostyczną” oraz
- tendencja “podbojowa” nazywana “mesjanistyczną”.

Pierwsza skupiała herezje charakteryzujące się ideologią typu spirytualistycznego, poszukującego Boga zasadniczo w duchowości – zdeformowanej lub fałszywej bądź nasyconej koncepcjami pochodnymi gnozy. Druga tendencja obejmowała herezje o ideologiach zawierających “element siły” dążące do ustanowienia “królestwa Bożego” na ziemi z użyciem przemocy, podbojów, lub wprost przygotować poprzez akcje zbrojne ponowne przybycie Mesjasza. Liczni historycy religii zgodni są w poglądzie, że islam pochodzi od jednego z ugrupowań o tendencjach mesjanistycznych – w szczególności od ebionitów.

Ideologia mesjańska Słowo mesjanizm pochodzi od hebrajskiego słowa Meshiah (Mesjasz) i oznacza “oint”, “konsekrowany” przez Boga i od czasów proroków Starego Testamentu określa kogoś wyjątkowego posłanego przez Boga a oczekiwanego przez naród żydowski. Chrześcijanie oczekiwanego Mesjasza rozpoznali w Jezusie Chrystusie.

“Mesjanizm” wyraża także ideę oczekiwania przybycia Mesjasza w chwale. Żydzi nie uznali Jezusa, ciągle oczekując nadejścia Mesjasza uważają że będzie ono jedyne i decydujące o ustanowieniu królestwa Bożego na ziemi. Każdy chrześcijanin, podobnie , zgodnie z tym co głosi Kościół oczekuje ponownego przyjścia Chrystusa w chwale i Jego Królestwa – tak jak to zapowiedział:

(Jan, 14,18) “Nie zostawię was sierotami: Przyjdę do was.” Albo: (Dz.Ap.1,2) “…Ten Jezus, który od was został wzięty w górę do nieba, tak przyjdzie, jak go widzieliście idącego do nieba”. Każdy chrześcijanin, po dzień dzisiejszy z nadzieją oczekuje tej Paruzji o czym przypominaja słowa Anamnezy podczas Mszy sw: “… i oczekujemy twego przyjścia w chwale”. Niestety, pojęcie oczekiwania Królestwa Bożego i Chrystusa zostało przekształcone w pewnych grupach sekciarskich – np ebionitów tak, aby stanowiło podstawę do podbojów, do usprawiedliwienia wojen, które nazywano “wojnami świętymi”, jako że ich celem rzekomo miało być ustanowienie “w imię Boże” nowej ery pokoju na świecie! Paradoks, który stał się częścią składową ideologii totalitarnych: “ustanawiać pokój za pomocą wojny”. Tak, jak wiele herezji judeo-chrześcijańskich ebionizm (lub nazareizm) był zatem nacechowany rozgorzałym mesjanismem a dokładniej – pseudomesjanizmem za którym kryła się ideologia podbojów i “świętych wojen” , sprzeczna z nauczaniem Chrystusa. Istotnie, Chrystus przyrzekł uczniom swój powrót w chwale i ustanowienie Królestwa pokoju, nigdy jednak nie zwracał się do kogokolwiek o sprowadzanie jego Królestwa na ziemię za pomocą sił zbrojnych; jedynym “orężem”, którego zalecał była zawsze modlitwa. Czyż nie udzielił surowej reprymendy św. Piotrowi który z mieczem w ręku usiłował bronić swojego Mistrza? Tymczasem ebionici uważając się za powołanych do “ułatwienia”, Chrystusowi jego ponownego przyjścia podjęli kilka działań militarnych, które miały umożliwić zajęcie Jerozolimy i rekonstrukcję świątyni. Istotnie, odbudowa świątyni, jak podają Pisma będzie znakiem przyjścia Królestwa Bożego – stąd idea mesjanistów: zdobyć Jerozolimę, odbudować światynię – by przyspieszając bieg historii spowodować wcześniejsze przyjście Mesjasza, móc oglądać go schodzącego cudownie na ziemię i chwalebne ustanowienie jego Królestwa niebieskiego.

Badania historyczne wykazują, że pierwsze podboje krajów wokół Jerozolimy: w 634r a następnie w roku 638 samego miasta przez kalifa Omara, dokonane były przez Arabów kierowanych przez grupy mesjanistów z Medyny w Arabii, żydowskiego pochodzenia wywodzących się spośród ebionitów. Nazywali siebie “Mouhadjiroun” (wygnańcy; nazwa “muzułmanie” pojawiła się dopiero w połowie XVII w) i występowali zawsze w imię jakiegoś – bliżej nieokreślonego messianizmu. Ta dysydencka grupa ebionitów zakładała swoje istnienie na tak długo dopóki nie zostanie ustanowione Królestwo niebieskie i jeśli będzie trzeba – z użyciem siły. Oczywiście taka wizja ustanawiania Królestwa pokoju zaprzeczała jego pokojowemu charakterowi – gwałt może rodzić tylko gwałt. Zatem była to wizja przybycia Mesjasza w Chwale zdeformowana i zgoła fundamentalistyczna. Niemniej jest to wciąż ten sam procesus, którego odnajdujemy do dziś w islamie. Islam, na wzór ebionitów nigdy nie zmienił swojego wrogiego nastawienia wobec judaizmu i chrześcijaństwa. Odrzuca judaizm za nie przyjęcie mesjańskiej misji Jezusa, jako Mesjasza, chrześcijaństwo zaś za wyznawaje jego boskości. Ponadto odrzuca jednocześnie obydwa dodatkowo za to, że nie przyjęły Mahometa, jako proroka!

Islam uważa siebie, jako prawdziwego spadkobiercę Abrahama – bardziej autentycznego spadkobiercę od żydów i chrześcijan, gdyż uznaje Mesjasza – potomka Abrahama, którego ci pierwsi odrzucili, a w odniesieniu do chrześcijan – islam, tak jak Abraham wyznaje “jednoosobowość” Boga. Z tych właśnie względów: “podwójnego dziedzictwa” po Abrahamie i wiary przodków (ebionitów), muzułmanie czują się powołani do misji ustanowienia prawdziwego królestwa Bożego na ziemi, by w ten sposób zadośćuczynić Bogu za ten podwójny dług sprawiedliwości mu wyrządzony.

W odróżnieniu od innych, licznych herezji judeo-chrześcijańskich, w szczególności spirytualistów, którzy do judaizmu i chrześcijaństwa nie manifestowali wrogości a jedynie tylko dystans, ebionici o tendencji podobojowej przyjmowali w stosunku do nich pozycję napastliwą. To właśnie ugrupowanie przyjmując w drugiej połowie VII wieku nazwę “islam”, do dnia dzisiejszego trwa w opozycji w stosunku do żydów i chrześcijan.

Przedwieczny(?) Koran i jego nauczanie Słowo koran w języku arabskim oznacza “lektura”, “recytowanie”. Wg teorii muzułmańskiej, koran przedstawiony był Mahometowi bezpośrednio przez allaha w postaci księgi “kitab” a następnie z jego treścią we fragmentach zapoznawał proroka anioł Gabriel ( ten sam, który wcześniej zwiastował Maryi…dop tłum.). Dlatego też koran uważany jest przez muzułmanów jako “słowo objawione”, “słowo samego Boga” a zatem quasi przedwieczne. Kwestia “objawienia” jest zatem w “sercu” islamu, bowiem muzułmanin opiera swoją wiarę całkowicie na “objawionym” charakterze koranu. W każdym razie, taka jest teoria, którą niewzruszenie podtrzymuje islam. Tylko, czy można przyjąć tezę “przedwiecznego”, “niestworzonego” koranu zesłanego z nieba? …czy koran rzeczywiście wnosi na tyle nowe elementy, by go uważać za nowe objawienie?

Źródła biblijne Odwołania do Biblii są w koranie liczne: do Księgi Mądrości (psalmy, przypowieści, itp.), do reguł starotestamentowych (dotyczących pokarmów, ubioru, rytuałów, reguł religijnych itp.), proroków (Mojżesza, Eliasza, Zachariasza, itp.), patriarchów (Abrachama, Izaaka i Jakuba), którzy żyli prawie dwa tysiące lat przed Chrystusem, czyli około trzech tysięcy lat przed Mahometem i zaistnieniem islamu! Jeśli chodzi o Jezusa i jego Matkę Maryję (dla muzułmanów arabskich “Aissa” i “Myriam”) cytowanych często w koranie, byli oni bardzo dobrze znanymi postaciami w okresie “narodzin” islamu, bowiem Środkowy Wschód był wówczas już schrystianizowany od czterech wieków.

Islam, by wyróżnić się od dwóch wielkich religii istniejących wówczas na Wschodzie: judaizmu i chrześcijaństwa, by wykazać swoją wyższość, musiał głosić coś radykalnie nowego. Analizując szczegółowo koran i całą tradycje muzułmańską nie sposób znaleźć coś naprawdę nowego. Wprost przeciwnie: źródła te w sposób niezaprzeczalny ukazują swoje pochodzenie biblijne, tak neo jak i wetero-testamentowe.

Tradycje o korzeniach judeo-chrześcijańskich

1. Tradycje muzułmańskie o korzeniach żydowskich

Przepisy dotyczące żywienia np. zakaz spożywania mięsa wieprzowego lub z wielbłąda są typowo żydowskie i pochodzą z biblii (III.11). Żaden inny naród poza żydowskim aż po obecne czasy nie stosował takich reguł. Podobnie z obrzezaniem, o którym niezliczoną ilość razy wspomina Tora (I.17,12; III. 12.3 itd.), praktykowane było tak w historii jak i dzisiejszych czasach (poza muzułmanami) wyłącznie przez żydów. W krajach Maghrebu obrzęd obrzezania jest traktowany, jako wielkie święto z muzyką, fotografowaniem, filmowaniem itp. Rytualne ablucje, stosowane wyłącznie przez muzułmanów są tak samo rytuałami żydowskimi (II.40,30; III.14,9). Głębokie pokłony muzułmanów podczas modlitw, egzaltujące ich gorliwość, zapożyczone są od tradycji hebrajskiej: w pięcioksięgu, patriarchowie Abraham, Izaak, również lud odpowiadający Mojżeszowi skłaniali się do samej ziemi by uwielbiać ich Boga. (I.24,26; II.4,31; V.9,18). Wielkie postacie biblijne: patriarchowie i prorocy jak: Adam i Ewa, Noe, Abraham, Izaak, Jakub, Józef, Mojżesz, Eliasz i inni są również cytowani w koranie, jednakże teksty, które są z nimi związane są upiększone lub po prostu zdeformowane. Chusta islamska czy zasłona jest taka sama jak żydowska, o których tradycja biblijna donosi, że żydówki nosiły je w obecności osób spoza kręgów rodzinnych, (I. 24,65; 38,14). Tradycja ta przeniosła się również do chrześcijaństwa i trwa do dzisiejszych czasów – mantyla (koronkowa chustka nakładana na głowę na czas uczestniczenia we mszy św. Muzułmańskie święta, oczywiście poza świętem narodzenia Mahometa zapożyczone są od tradycji żydowskiej – “święto barana” “id el kebir” (dzień w którym zabija się barana na pamiątką ofiarowania Izaaka) (I. 22); przy okazji: “dla potrzeb” islamu Izaaka przemianowano na Ismaela! Liczne reguły i przepisy religijne muzułmanów pochodzą również od dawnych tradycji hebrajskich np. “loi du Talion” – prawo odwetu (“oko za oko, ząb za ząb”), o którym powszechnie wiadomo, że pochodzi z tekstów biblijnych (III.24, 19-20). W koranie jest ono przytoczone w nie zmienionym brzmieniu (S. 5,45). Lista praw, przepisów i tradycji muzułmańskich pochodzenia żydowskiego zawartych w koranie jest długa. Omawianie ich nie jest przedmiotem niniejszego opracowania, którego celem jest wykazanie dawnego charakteru reguł i tradycji muzułmańskich.

2. Tradycje muzułmańskie o korzeniach chrześcijańskich.

Jeśli chodzi o tradycje, które nie są typowo żydowskie, były one zaczerpnięte wprost z tradycji chrześcijańskiej, co tym bardziej świadczy o judeo-chrześcijańskim pochodzeniu islamu.

a) Postacie z Nowego Testamentu cytowane są w koranie: Pan Jezus uważany jest za najwiekszego po Mahomecie proroka a Maryja jego Matka uznawana jako Dziewica. Dowodzi to, że biblia była znana i używana przez pierwszych muzułmanów! Zresztą, koran niezliczoną ilość razy odwołuje się do biblii; wiele z tych treści jest “dopasowanych” do potrzeb islamu.

b) Oczekiwanie na przyjście Jezusa w Chwale pozostaje nadal żywą tradycją u muzyłmanów, tylko, że jest ono bladym odbiciem a wręcz karykaturą Nadziei chrześcijańskiej, która nie polega tak jak w islamie na ustanowieniu królestwa ziemskiego i materialistycznego, ale na oczekiwaniu Królestwa chwalebnego Chrystusa Zbawiciela. On, który nas uwolni definitywnie od śmierci i grzechu – w konsekwencji od wszelkich trudów i wszelkiego cierpienia. W islamie tą cnotę Nadziei zamieniono na mesjanizm polityczny, w rodzaj mitu o powrocie – Jezus ma “wylądować” na minarecie wielkiego meczetu w Damaszku…

c) Różaniec muzułmański – czyż nie przypomina w sposób zadziwiający różańca chrześcijańskiego? – oczywiście nie ma przy nim krzyża. Nawet jeśli modlitwy na nim odmawiane różnią się zasadniczo (muzułmanie odmawiają na 99 paciorkach tyleż imion allaha) pochodzi on wybitnie od orientalnej tradycji chrześcijańskiej, w której różaniec składa się z 99 ziaren symbolizujących trzykrotny wiek Chrystusa, czyli 3 x 33 i jest używany do dnia dzisiejszego przez ortodoksyjnych mnichów i całą Tradycję wschodu.

Pięć filarów islamu

1. Wyznanie wiary.
2. Modlitwa rytualna.
3. Jałmużna
4. Post (ramadan)
5. Pielgrzymka do Mekki

Judeo-chrześcijańskie pochodzenie pięciu dogmatów (filarów) islamu???

Pierwszy filar: wyznanie wiary (po arabsku : “el chachada”) , którego zasadniczym artykułem jest potwierdzenie “jedyności bożej” (zaprzeczenie Boga Trójjedynego dop.tłum) (po arabsku :”el wahid”). Dogmat ten wyznawany był od początków judaizmu przez Abrahama i stanowił i do dziś stanowi specyfikę religii żydowskiej – jej tożsamość. Mojżesz, tak jak i prorocy bronili z wielką gorliwością tej “jedyności Boga” w swoich kazaniach do wielbicieli niezliczonej ilości bogów i innych idoli (V. 6,4); itp.). Wiara chrześcijańska jako wypełnienie się Pisma nigdy nie porzuciła dogmatu o Świętej Trójcy: “Jeden Bóg w trzech Osobach”.

Drugi filar: modlitwa rytualna (po arabsku: “el salat”), czyli pięć modlitw, które muzułmanin musi odmówić każdego dnia. Ich rytm jest “kopią” pięciu modlitw wschodnich mnichów chrześcijańskich. Modlitwy te są praktykowane do dziś przez wiele wspólnot na Wschodzie i Zachodzie do których dołaczała się i wciąż dołącza ogromna liczba wiernych.

Trzeci filar: jałmużna (po arabsku: “el zakat) – bardzo spokrewniona z jałmużną judeo-chrześcijańską , jest kontynuacją tradycji przodków, której ślady adnajdujemy na całej rozpiętości biblii.

Prorocy Starego Testamentu a potem sam Pan Jezus często “chłostali” zamożnych za to, że nie przychodzą z pomocą biednym, sierotom czy wdowom.

Czwarty filar: post ramadanu (po arabsku “el ramadan”) : zapożyczony jest od tradycji chrześcijańskiej – wielkiego postu. Okres postu przed “świetem zakończenia postu” (po arabsku “id el fitr”), przypomina post chrześcijański przed świetami Zmartwychwstania. Zwłaszcza, że słowo arabskie “ramad” znaczy “popiół”, co z pewnością nie pozostaje bez związku ze “środą popielcową” – pierwszym dniem okresu postnego podczas którego Kościół zaprasza wiernych do refleksji nad marnością życia ziemskiego człowieka wg biblijnego wyrażenia:
“z prochu powstałeś – w proch się obrócisz” (I. 3,19).

Piąty filar: Pielgrzymka do Mekki (po arabsku: “el hajj”) – na wzór pielgrzymki do Jerozolimy – z odwiecznej tradycji żydowskiej (V. 12,14; IV. 1,6), oraz chrześcijańskiej pielgrzymki do grobu Chrystusa po jego śmierci na Golgocie. Miejsce to, co skąd inąd wiadomo miało wielkie znaczenie dla pierwszych ugrupowań judeochrześcijańskich – w szczególności ebionitów, którzy z pomocą arabów dokonali podboju tego terytorium po raz pierwszy w kilka zaledwie lat po uformowaniu się pierwszych grup muzułmańskich. Podobnych przykładów moglibyśmy przytaczać tu wiele – powyższe wystarczająco dobitnie wykazują, że nie ma takich tradycji w islamie (poza świętem narodzenia proroka Mahometa: “mouled”), które nie pochodziły by z innych źródeł niż judeo-chrześcijańskich.

System apologetycznie zmodyfikowany. Substrat (podłoże,”gleba”) koraniczny pochodzi zatem zasadniczo od danych biblijnych. Jego wersety i suraty są rezultatem powolnej i progresywnej twórczości nasyconej opozycją islamu już od jego początków wobec judeo chrześcijaństwa. Jest oczywiste – widoczne w trakcie lektury koranu, że był on pisany etapami, jakby w odpowiedzi na stawiane zarzuty ze strony jego przeciwników: żydów i chrześcijan. Trzeba sobie uświadomić, że koran nie jest niczym innym jak tylko apologetyką walki z jednej strony z doktryną chrześcijańską a z drugiej strony z opozycją żydów i chrześcijan wobec błędów islamu, o których będzie mowa w części doktrynalnej. Zatem koran redagowany był etapami, przez sukcesywne dopisywanie jego części opracowywane w oparciu o substrat biblijny. Jeśli oryginalne teksty pokrywają się (co potwierdza wielu współczesnych badaczy źródeł koranu) z lekcjonarzem liturgicznym używanym przez dysydenckie grupy judeo-chrześcijańskie pierwszych wieków, to deformacje i “przeróbki”, które pojawiły się później miały na celu wyłącznie adaptacje do rodzącej się ideologii. Substrat koraniczny uwydatnia, zatem bardziej apologetykę – strukturalny system teologicznej obrony, niż teologię. Inaczej mówiąc – całość ukierunkowana jest bardziej na zwalczanie istniejących już teorii, niż na formowanie prawdziwej doktryny. Jest też dobrym przykładem systemu apologetycznego, bądź teologicznej walki i jednocześnie zapisem historii niesłabnącej opozycji wobec dwóch pozostałych wspólnot. Liczne poprawki w koranie dokonane z wielką zręcznością wg wymagań tejże apologetyki, pociągają za sobą bardzo poważne deformacje w substracie biblijnym.

Istnieją wersety skrajnie ze sobą sprzeczne oraz teksty biblijne z dziwacznymi zmianami:

Oto kilka przykładów:
- Myriam, siostra Mojżesza, staje się matką Jezusa!!! W tym “nie przeszkadza” dwunastowiekowa odległość czasowa pomiędzy okresów, w jakich te postacie żyły.
- Tym, który uniknął śmierci jako ofiara na ołtarzu nie był Izaak (syn Sary) ale Izmael (syn Agar – niewolnicy Abrahama ) !
- Duch Święty staje się aniołem Gabrielem, który ukazuje się Mahometowi!
- Trzecią Osobą Trójcy nie jest Duch Święty ale Maryja Dziewica!…
- To nie był Jezus, który zmarł na krzyżu, ale Judasz, albo Barabasz, albo sobowtór, którego “podstawiono” (w zależności od wersji) itd. itd. Czytając koran, albo “zanurzając” się w Sunnę (tradycje muzułmańską) odkrywa się niezliczoną ilość nieprawdopodobnych opisów czerpanych ze źródeł biblijnych – źródeł zdeformowanych aby nadać im sens nowy. Prowadzi to adeptów (czyż nie jest to celem???) do głębokiej dezorientacji!

Abraham: pierwszy muzułmanin. W tej totalnej mieszaninie pojęć, pod każdą “przeróbką” kryje się jedna i ta sama nić przewodnia. Przeanalizujemy tu przykład najbardziej znany, który przybliży istotę islamu i jego cele. Niech za przykład posłuży twierdzenie bardzo dziś rozpowszechnione wśród muzułmanów (a coraz bardziej wśród nie muzułmanów na Zachodzie) o ich etnicznym pochodzeniu od Ismaela. Islam z racji swojego monoteistycznego charakteru reklamuje się, jako duchowo powiązany z Abrahamem – z czym ewentualnie można się zgodzić…, chociaż Abraham prawdopodobnie nie miał tej samej koncepcji monoteizmu i jego “propozycji” dla świata co spadkobiercy. Natomiast tym, że ze względu na związki z Abrahamem uważa się za “pioniera” posiadającego prawa wyłączności twierdząc, że Abraham uważałby siebie, jako “pierwszego muzułmanina” islam przekroczył próg realizmu! W tym punkcie – trzeba to podkreślić – islam swoje pragnienia utożsamia z rzeczywistością, bowiem przez swoją wiarę zamanifestowaną obrzezaniem Abraham jest przede wszystkim “pierwszym żydem”. Islam nie posiada ani wyłączności ani pierwotnego charakteru monoteizmu. To właśnie judaizm go wyznaje od ponad czterech tysięcy lat, czyli od prawie trzech tysięcy lat przed islamem!

Odwieczny anachronizm. Twierdzenie, że Abraham był “pierwszym muzułmaninem” jest nie tylko przestarzałe, ale świadczy o pewnego rodzaju “przebiegłości” islamu, który w zależności od potrzeb prezentuje swoje pochodzenie albo w kontekście duchowym albo czasowym. Nie istnieją żadne przesłanki przemawiające za tym, że (jak twierdzi) pochodzi od Ismaela a zatem, że Abraham był pierwszym muzułmaninem. Jakże byłoby to możliwe, aby Ismael – patriarcha, który żył 2000 lat przed Chrystusem był przodkiem muzułmanów, podczas gdy historia islamu zaczyna się od VII wieku naszej ery?… Przestrzeń czasowa ponad 2500 letnia pozostaje pusta… Ten notoryczny anachronizm wcale nikogo nie niepokoi – nawet muzułmańskich mędrców. Amalgamat arabsko- islamski przydaje się tutaj do “podwójnej gry”: na zarzut, że muzułmanie istnieją od VIIw można zawsze odpowiedzieć:, „ale niezaprzeczalnie Arabowie są rasą bardzo starą, a więc jest możliwe, że pochodzą od Ismaela”…??? Rzecz miała się inaczej, o czym świadzczy fakt, że liczne potomstwo przyrzeczone Hagar (służącej Saraj – żonie Abrama) (I, 16.10) poprzez Ismaela tak przed islamem jak i po nazywane było Ismaelitami. Ten ismaelicki naród znany był zawsze, jako zdecydowanie różniący się od Arabów i to do tego stopnia, że niejednokrotnie toczylii ze sobą walki. Zresztą, jakim sposobem Ismael miałby mieć, choć kroplę krwi arabskiej skoro po ojcu Abrahamie był Chaldejczykiem i Egipcjaninem po matce Hagar, urodzony w Kanaan (I. 16,3), gdzie spędził całe swoje życie?… Tak grubiański przekręt, bez żadnego podłoża historycznego utrwalił się dzięki ignorancji ale również przez zaciemnianie obrazu historycznego tak, by wprowadzić wiernych w system mityczny – wynik procesusu legendologicznego ignorując logikę!

Ismael – syn adoptowany. Powoływanie się islamu na swoje etniczne pochodzenie od Ismaela – podtrzymywane przez dostojników jest czystą iluzją. Zachodzi pytanie: dlaczego za wszelką cenę utrzymuje się w niej muzułmanów? Zważywszy na fakt, że koran naucza, że to właśnie Ismael a nie Izaak – jak podają źródła biblijne (I. 22,1-24), był przez Abrahama przeznaczony na ofiarę? Przede wszystkim, dlatego, że judaizm i chrześcijaństwo legitymują się pochodzeniem od Abrahama poprzez jego prawowitego syna Izaaka. Otóż w części historycznej widzieliśmy, że islam traktuje te dwie religie, jako przestarzałe i skazane przez Boga za odmowę tak przyjęcia przesłania mahometanskiego jak i samego proroka. W tej sytuacji Bóg zdecydował odsunąć od siebie tych, którzy okazali się niegodni być jego narodem i “zaadoptował” inny naród. Z tej to racji lud muzułmański uważa się za potomków Abrahama poprzez Ismaela – również “syna adoptowanego”. W ten oto sposób wspólnota muzułmańska “zaadoptowana” przez Boga oraz dzięki pochodzeniu od syna “adoptowanego” Ismaela stała się prawdziwym i nowym dziedzictwem Abrahama. Z innej zaś strony, by usprawiedliwić swoją “bojową” naturę islam musi jawić się jako poszkodowany, jako ofiara. Dla muzułmanów najlepszym przykładem takiej ofiary jest właśnie Ismael. Abraham, bowiem (jak twierdzą muzułmanie) za sprawą swojej żony Saraj odesłał służącą Hagar wraz ze synem Ismaelem. Dlatego ten ostatni postrzegany jest przez islam, jako “dziecko odrzucone”, “dziecko niekochane”, ofiara zazdrości kobiety: Saraj. Ismael poniósł bezpośrednie konsekwencje tej zazdrości: został odrzucony przez Abrahama do tego stopnia, że gdyby nie boska interwencja stałby się niewinną ofiarą złożoną na ołtarzu przez własnego ojca.

Muzułmanie : naród poszkodowany. Modyfikacja tekstu biblijnego jest tu ewidentna a interpretacja wprowadza tezę wyimaginowaną! Tak jak już wspominaliśmy – przede wszystkim to Izaak a nie Ismael był składany w ofierze (I. 1-18) i to jedynie z miłości do Boga, a nie z powodu jakiejś zazdrości ze strony Abrahama. Ismael zaś absolutnie nie był adoptowany przez Abrahama, ale był synem jego i służącej Hagar. W sposób analogiczny tłumaczone są początki Islamu:

Mahomet, na skutek zazdrości ze strony braci żydów i chrześcijan, (tak jak Ismael z powodu zazdrości Saraj) jest postrzegany, jako “odrzucony” i przez nich ścigany (tak jak Ismael i jego matka Hagar z powodu Saraj), zmuszony był do ucieczki z Mekki (według tradycji muzułmańskiej…) gdzie jego nauka nie była przyjęta; znalazł schronienie w Medynie (jak Ismael musiał uciekać przed Saraj i ukryć się na pustyni) skąd poszedł na oczywiście “sprawiedliwy podbój”. Uzasadnienie koniecznosci podbojów wobec owczesnych Arabów z Medyny, tak jak aktów djihad muzułmanom dzisiejszych czasów ma ta sama naturę: “podejmowanie działań w imię sprawiedliwości” – jest to tylko zadośćuczynienie za krzywdę wyrządzoną prorokowi Mahometowi: odrzucenie go przez tych, do których był posłany, by głosić nowe orędzie. Muzułmanie od początków islamu uważają się za “naród odrzucony”, „nie kochany”, tak jak Ismael: “syn odrzucony”, nie kochany; oto pretekst, aby narzucać siłą “mahometański message”. W tym świetle wybór Ismaela na przodka muzułmanów wydaje się wyśmienity!. Ten ofiarny aspekt islamu stanowi siłe napędową i jednoczącą muzułmanów w każdej akcji z użyciem przemocy.

Od poprawki do poprawki Substrat koraniczny jest – jak to już wykazaliśmy – w wiekszej części złożony z elementów pochodzenia biblijnego, jednakże bardzo często zdeformowanych tak, aby islam jawił się jako “religia nowa”. W praktyce, przekonywanie chrześcijan lub judeo-chrześcijan o autentyczności “nowego objawienia” nie było dla pierwszych muzułmanów rzeczą łatwą a nawet często powodem konfliktów. Opozycja teologiczna ze strony niektórych judeo-chrzescijan niezbyt skłonnych by uwierzyć w “nowinki” sprawiała, że teksty koranu bądź biblijne teksty składające się na lekcjonarz liturgiczny ulegały “poprawkom” i “readaptacjom”. Transformacje substratu biblijnego, jeśli nawet okazywały się “użyteczne” i sprawiały, że fundamenty propagowanej ideologii stawały się bardziej solidne, to jednocześnie osłabiały spójność tekstów bazowych koranu, co było przedmiotem nowych opozycji i ostrej krytyki, na które odpowiedzią były kolejne korekty. W końcu, w oczach “nawracanych” w szczególności judeo-chrześcijan obraz realiów biblijnych w zestawieniu z “zawartością” wiary, stopniowo stawał się absurdem podobnie jak teksty, które przestały być zrozumiałe. Siłą rzeczy, zatem, “poprawki w różne strony”, adaptacje wszelkiego rodzaju, “dopasowania” do wszelkich okoliczności, sprawiły, że spójność tekstu, który stosunkowo szybko przybrał nazwę “Qor’ân” (“tekst przeczytany”, “proklamowany”, dziś nazywany “koranem”) zmalała do minimum aż w końcu zaniknęła a on sam przestał być zrozumiały.

Allach: autor niezrozumiały Przeciwnicy islamu, nie ustawali w krytyce zarzucając islamowi liczne anomalie, wieloznaczność i niespójność tekstów koranu; trzeba było znaleźć “racje bytu” tej nie do określenia gmatwaniny!. Wypracowany “argument szok” okazał się równie prosty co skuteczny: “Niedostępność boskiego języka”!… Zgodnie z tą doktryną nierozumienie tekstów koranicznych jest rzeczą zupełnie normalną – tekst ten przekazał bezpośrednio allach – byt najwyższy, nie do poznania, nie do zgłębienia i niedostępny. Zatem jego język nie może być zrozumiały, bowiem jest on do tego stopnia “boski”, że zwykli śmiertelnicy pojąć go nie mogą… Krótko mówiąc: oto tworzywo do zasilania teorii pewnych islamologów popadających w ekstaze wobec “muzułmańskich myślicieli” posługujących się do określenia allacha teologią negatywną. Zachodzi, zatem pytanie: czy wzorem wszystkich muzułmanów nie podejmując ryzyka podważania prawdziwości religii nie należałoby przyjąć, że “nieprawdopodobieństwo” koranu jest rzeczywiście pozorne, bo w istocie jest wytworem boskiej inteligencji, która wykracza poza granice naszego rozumowania? Argument ostateczny i jedyny, którym posługuje się islam “przyparty do muru”. Zresztą cóż innego mógłby wynaleźć by wyjaśnić zawiłości tekstu, który na skutek modyfikacji stał się po prostu hermetyczny?

Autentyczna falsyfikacja koranu. Istotnie, dawne wersje koranu zawierają wiele “wariantów” tekstów. Niektóre z nich są bardzo oddalone od jego współczesnych wersji! Ostatni antyczny koran znaleziony w 1972 roku w jednym z meczetów w Syrii i będący obecnie przedmiotem badań, rażąco różni się od wersji aktualnych, co jest kolejnym dowodem dokonywanych w przeszłości poważnych zmian i transformacji. Wiadomo dziś, że okresie pierwszej islamizacji proponowane nowe “adaptacje” napotykały na opór ze strony pewnych “zatwardziałych” grup wyznawców – dlatego wprowadzano je siła. Pierwsze wersje koranu były po prostu niszczone przez kalifów i zastępowane nowymi – “lepiej odpowiadającymi” potrzebom politycznym… Słynna totalna destrukcja pierwszych ksiąg koranu przez trzeciego kalifa Uthman’a, który w ten sposób narzucił wszystkim swoją własną “nową wersję” tłumaczy dobitnie w jaki sposób dokonywano ich falsyfikacji: za ukrywanie starej wersji groziła kara śmierci… Teza o falsyfikacji Biblii przez chrześcijan jakże często wysuwana przez muzułmanów, bez trudności mogłaby być odwrócona ku jej autorom. “Prawdziwość” koranu bowiem odnosi się raczej do “prawdziwej falsyfikacji tego pisma”. Ostatecznie nie jest pozbawiona sensu następująca kwestia:

”Ze wszystkich sfałszowanych koranów, która z wersji jest najbardziej autentyczna, tzn najbardziej autentycznie sfałszowana?…”

Ukryć przeszłość islamu Ilość poprawek dokonanych w koranie przez pierwszych kalifów była ogromna. Ich liczbą historia islamu nigdy się nie zajmowała. Wprowadzanie zmian polegało na wymianie ksiąg i paleniu poprzednich wersji – jeśli nie całych bibliotek. W ten sposób zniszczona była słynna antyczna biblioteka w Aleksandrii na rozkaz kalifa Omar’a. O ilości spalonych wówczas ksiąg świadczą zapisy: “posłużyły one, jako opał dla czterech tysięcy miejskich łaźni podczas sześciu miesięcy”. Skarb w postaci świadectw źródeł kultur i religii antycznych “poszedł z dymem” w ciągu kilku tygodni… Ich brak odczuwalny jest do dziś, bowiem wiedza na temat początków islamu z tego powodu jest stosunkowo niewielka. Taki był zresztą cel – chodziło o rozpowszechnienie tezy o “objawieniu nowym”, którego głoszenie “przypadło” Mahometowi. Inaczej – gdyby okazało się, że “objawienie” miało polegać na kontynuacji antycznej herezji, nie zawierałoby ono, zatem niczego “nowego” – nie byłoby to żadne “objawienie”. Gdyby natomiast wyszło na jaw, że “nowe objawienie” ma korzenie judeo-chrześcijańskie, objawienie nie miałoby absolutnie charakteru “nowości”, tak jak nie byłoby w nim nic “objawionego”… Oto co powiedział historyk religii i dziennikarz M.Markovitch, (cf. książka Mme Annie Laurent “Vivre avec islam?”) podczas pewnego wykładu w Paryżu, wygłoszonego dla audytorium złożonego ze specjalistów w tej dziedzinie:

“Zatajenie “ludzkich” źródeł koranu, tzn biblijnych, jest dla islamu nakazem. Bez tego, islam nie mógłby głosić że jest depozytorem “nowego, boskiego objawienia!”.

Isnad’y “à la łańcuch transmisyjny” Czy można w poszukiwaniu autentyczności islamu “wesprzeć” się na hadiths (zapisy słów i czynów Mahometa lub jego następców)? Księga hadiths jest częścią składową tradycji muzułmańskiej zwanej Sunna, jest dla nich bardzo ważna gdyż wraz z koranem stanowi elementy bazowe charia (prawa islamskiego) i dlatego są one “nierozłączne”. Wg tradycji muzułmańskiej zawiera słowa “proroka” Mahometa i jego następców zebrane i zapisane przez ich uczniów.

Jest to zbiór ogromny a autentyczność zapisanych tam aktów czy słów absolutnie nie jest poparta żadnym dowodem naukowym, lecz “świadectwami” osób z danej epoki, których z kolei istnienia nikt poświadczyć nie może! Każdy hadiths posiada “certyfikat” w postaci “łańcucha transmisyjnego” (po arabsku “isnâd”) w rodzaju:

“wiadomo o tym dzięki Farouk’owi, który otrzymał tą wiedzę od Rachid’a, który dowiedział się od Mourad’a, któremu przekazał Moustafa, który usłyszał z ust Ahmeda o tym, co mu powiedział ben Ali, który wiedział od Bechir’a, wuja Youssef’a, któremu to właśnie prorok Mahomet powiedział, że…” Oczywiście, w islamie wierzy się że każda z osób tego łańcucha “realnie” istniała i każda z nich “rzeczywiście” otrzymała “prawdziwy” przekaz “proroka”… Nie ma jak tylko cudzysłowia – przypuszczenia czysto hipotetyczne! Absolutnie nie jest możliwe w większości przypadków udowodnienie istnienia chociażby tylko jednego “ogniwa” takiego łańcucha! (…)

Autor M.Alcader. Tłumaczenie z francuskiego M. Ostrowski

Zyberotwicz: III RP w osnowie niewiedzy Z prof. Andrzejem Zybertowiczem rozmawia Bartłomiej Radziejewski Odpowiedź na pytanie, czy w Polsce zakulisowi aktorzy o potencjale hegemonicznym faktycznie nie występują, nie jest dla mnie jasna. Problem polega m.in. na tym, że w ostatnich latach pogłębił się uwiąd dziennikarstwa śledczego. System odsłaniania patologii jest tak słaby, że wielu zaniepokojonych obywateli, biznesmenów, pracowników administracji, ba, funkcjonariuszy policji, tajnych służb, uważa, iż drażliwymi informacjami nie ma z kim się podzielić. I w rezultacie wiele poważnych schorzeń staje się tajemnicą poliszynela, ale nie przecieka na zewnątrz klientelistycznych sieci. Badacze nie mają dostępu do wiarygodnych informacji, na bazie których można modelować pewne procesy.

Z prof. Andrzejem Zybertowiczem rozmawia Bartłomiej Radziejewski W piątym roku rządów Platformy Obywatelskiej możemy chyba ponownie powiedzieć, że Polska znów „nie rządem stoi”. PO piastuje stanowiska kojarzone z władzą, ale nie rządzi, jeśli rozumiemy przez to definiowanie i realizację strategicznych dla państwa celów. Czy zgadza się Pan z tą diagnozą? Częściowo. Mówienie, że nikt nie rządzi, należy traktować z dystansem. Bo nawet w przestrzeniach daleko posuniętej anarchii, chaosu wyłaniają się węzły władzy. Od zawsze ludzie organizują się na rzecz swoich interesów i gdy już jakaś grupa interesów się uformuje, to stara się jakoś kontrolować otoczenie. Nawet w najbardziej chaotycznych przestrzeniach społecznych są ogniska władzy i wpływów. Po drugie, nawet jeśliby się zgodzić z tym, że PO nie rządzi w interesie narodu czy raczej potencjalnej– jesteśmy narodem zdewastowanym, potrzebującym rekonstytucji –  wspólnoty politycznej, to nie znaczy to jeszcze, że nie rządzi w żadnym interesie, że w ogóle nie istnieje wymiar strategiczny jej rządów. Platforma stabilność swojego ograniczonego rządzenia m.in. zawdzięcza temu, że sporą, może kluczową, część swych zasobów zogniskowała na odgrywaniu roli klienta innych niż wspólnota polityczna podmiotów –wewnętrznych i zewnętrznych. Czyli mielibyśmy, w uproszczeniu, trio: sami rządzący z PO, politycy widoczni na scenie, jako bezpośredni beneficjenci, dalej oligarchowie wewnętrzni jako figury mniej widoczne, wreszcie zagraniczne grupy interesów, którym bieg spraw w Polsce odpowiada.

Wynikałoby z tego, że – pomijając penetrację zewnętrzną – III RP jest oligarchią. Czujemy potrzebę drogi na skróty, żeby porządkować sobie obraz rzeczywistości. I być może wywód powinien zmierzać do tego,  by móc w jednym zdaniu pewne złożone rzeczy uchwycić. Jednak zaczynając od tego typu podsumowań, możemy zgubić wiele istotnych spraw. Przykładowo w teorii władzy odróżnia się dość precyzyjnie władzę od wpływów. Donald Tusk ma władzę w tym sensie, że bezpośrednio podejmuje np. decyzje o składzie rządu i decyduje, czy jakaś ustawa będzie szła przez Sejm, czy nie. Ale, oczywiście, działa w polu różnych wpływów. Czy znamy odpowiedź, które z nich są najważniejsze? Jeśli jakiś oligarcha ma instrumenty oddziaływania na partię rządzącą, to nie znaczy że on ma władzę nad społeczeństwem. Może mieć władzę nad rządzącymi, ale sprawowanie władzy zawsze wiąże się z kosztami i innymi problemami. Na potrzeby debat o Polsce proponuję zmianę heurystyki. Mianowicie, w ostatnich latach – nie tylko w obozie patriotycznym – sformułowano mnóstwo niezłych diagnoz. Ale 98% z nich to diagnozy bez konsekwencji. Poważne problemy są opisane, ich przyczyny wskazane, ale strukturalnych zmian nie ma. Pytanie „Kto rządzi Polską?” uczyńmy więc częścią większego zadania, np. takiego: gdyby istniał podmiot chcący działać w interesie wspólnoty politycznej i przyspieszyć rozwój Polski, to z jakimi innymi istotnymi aktorami, podmiotami władzy i wpływu musiałby się liczyć? Ogólnie rzecz ujmując, każdy podmiot chcący przeprowadzać reformy, musi się liczyć z dwoma typami oporu: zogniskowanego, ze strony zorganizowanych grup interesów, oraz rozproszonego, wynikającego z naturalnych inercyjnych właściwości tkanki społecznej. I może należy przede wszystkim postawić metapoziomowe pytanie: jacy są obecnie główni aktorzy utrudniający wyłonienie się podmiotu zdolnego do skutecznego reformowania Polski? Tak sformułowane pytanie, z jasną intencją praktyczną, od razu ogniskuje nam poszukiwania tak, żebyśmy nie ekscytowali się setkami wymiarów odpowiedzi na pytanie, kto rządzi w Polsce, które mogą być zupełnie nieistotne praktycznie.

Oligarchowie wyłaniają się w każdej gospodarce rynkowej, jeśli przez oligarchów rozumiemy podmioty dysponujące dużymi zasobami gospodarczymi i potrafiące dzięki nim wywierać stały wpływ na władzę polityczną, w tym przekształcać strukturalne reguły gry. W literaturze odróżnia się tak zwane małą i dużą korupcję. Mała jest wtedy, kiedy lokalny biznesmen korumpuje urzędnika, żeby ten przymknął oczy na łamanie przepisów. Jak np. pewien pan, który nie tak dawno budując wyciąg w Zieleńcu, mógł liczyć na to, że – mimo łamania przezeń prawa – władza lokalna nie zareaguje. A duża korupcja, zwana czasem władzą strukturalną bądź przechwyceniem państwa (state capture), polega na tym, że oligarchowie wywierają wpływ na prawodawstwo bądź na wykładnię prawa, tak by reguły gry sprzyjały ich partykularnym interesom. Przypomnijmy niedawną zmianę, w nietypowym trybie, art. 585 Kodeksu spółek handlowych – po to, by jeden z oligarchów mógł mieć lepszy sen.

Warto jednak pytać, kto naprawdę Polską rządzi, bo bez odpowiedzi nie będziemy wiedzieć ani kto blokuje reformy, ani jakie są realne możliwości władzy demokratycznej, a więc i jakie są szanse pokonania tych blokujących. Jak zatem opisałby Pan system władzy – czy może raczej politycznego bezwładu – w Polsce? Przeprowadźmy eksperyment myślowy: jest Pan podmiotem ważnej gry, np. premierem Donaldem Tuskiem. Fakt, iż przez dłuższy czas utrzymuje się Pan w grze, oznacza, że umie Pan nieźle rozpoznać zasadnicze uwarunkowania tej gry. Słowem, ma Pan dostatecznie trafną mapę mentalną pola, na którym premier działa. Zasada jest taka, iż i oligarcha, i premier myślą podobnie: konstruują sobie mapy pewnych strukturalnych, postrzeganych przez nich jako faktyczne, uwarunkowań. Z mapy tej wynika m.in., że są wielkie międzynarodowe korporacje, których interesów rządząc krajem takim jak Polska, nie można ignorować. A więc ten nasz eksperymentalny premier wie, że wielkie korporacje mają interes w podtrzymywaniu połowicznej praworządności, wie też, że jesteśmy w strefie wpływów rosyjsko-niemieckich, które swoje interesy mają chyba zdefiniowane podobnie. Nie chcą nas podbić, nie chcą Polską na co dzień zarządzać, ale oczekują, byśmy w polityce europejskiej nie byli podmiotem, lecz uległym, przewidywalnym wasalem. Z kolei dla USA priorytetem jest, byśmy nie „wchodzili im na radar”, tj. nie robili problemów. Wydaje się, że każda ekipa rządząca Polską, funkcjonująca zgodnie z waszyngtońskimi wyobrażeniami stabilności regionalnej, może liczyć na pewne poparcie Waszyngtonu. Polityk III RP, który rozumie rolę premiera, lepiej lub gorzej sobie te warunki uświadamia (a jeśli ma z tym kłopot, to ktoś mu pomaga). I może np. uznać, że maksimum tego, co można zrobić dla Polski w tej grze – jeśli postrzega ją zbyt deterministycznie, bezalternatywnie – jest zwasalizowanie się wobec Niemiec i dołączenie naszego, polskiego wagonu do innego pociągu w ruchu. A w obliczu zadania zachowania władzy wszystko inne staje się trzeciorzędne – każda sfera może być niesprawna: infrastruktura, służba zdrowia, edukacja, armia, tajne służby – tak długo, jak nie wywołuje konwulsji zagrażających stabilności systemu.

Postawił Pan kiedyś tezę o dominacji w Polsce antyrozwojowych grup interesu, czyli lobbies, pasożytniczych z pespektywy dobra wspólnego. Ile może wytrzymać organizm zaatakowany przez pasożyty? To frapująca kwestia. Najpierw trzeba by odpowiedzieć, czy w modelu wykreowanym przez ekipę Tuska, modelu wielopiętrowego klientelizmu i z dużymi sferami gospodarki rabunkowej, sięgnięto już po rezerwy nieodnawialne. Kluczowym elementem jest tu zapewne to, na czym się nie znam, czyli system finansowy. Czy utrzymywanie w ostatnich latach wzrostu polskiej gospodarki i konsumpcji, a co za tym idzie nie tylko społecznych przyzwoleń, ale nawet zadowolenia niemałych części elektoratu, jest wynikiem kreatywnej księgowości, wobec której nieuchronnie przyjdzie moment „sprawdzam”? Czy też, z różnych powodów, rozwój będzie mógł być utrzymywany? W istocie zdolność – z punktu widzenia rządzących – do stabilizacji jest wypadkową bardzo prostych relacji pomiędzy oczekiwaniami tych grup społecznych, które mają potencjał buntu, a poziomem zaspokojenia ich oczekiwań. Wiele grup społecznych nie ma potencjału buntu i przez to często są w rachunku politycznym po prostu pomijalne. Socjologowie dawno pokazali, iż grupy najbardziej pokrzywdzone często mają tak niskie kompetencje kulturowe i organizacyjne, że nie stanowią zagrożenia dla rządzących. Przykładowo, podaje się, że na początku transformacji w Państwowych Gospodarstwach Rolnych pracę w krótkim czasie straciło jakieś czterysta tysięcy osób. Czy słyszał ktoś o jakimkolwiek zagrożeniu rewoltą z ich strony? Dynamika ubytku miejsc pracy w górnictwie była o wiele niższa, a ile było przy tym okazji do protestów i zamieszania! Bunt nie zaczyna się wtedy, gdy poziom zaspokojenia potrzeb schodzi do jakiejś tam kreski. Jeśli da się obniżyć poziom oczekiwań, to bunt nie następuje. Pytanie: czy system III RP się wyczerpał? Sztywnymi danymi umożliwiającymi odpowiedź na to pytanie są dane finansowe, choć kreatywna księgowość potrafi je uelastycznić i zaburzyć obraz. Nawet gdy się rozmawia z ludźmi z wielkich korporacji – pomijam biurokrację, która z natury ma miękkie finansowanie i miękkie warunki brzegowe funkcjonowania – to pokazują oni, jak wiele zasobów jest tam marnowanych. Przypomina się dowcip, w którym jeden oligarcha pyta drugiego: „Ile osób pracuje w twoich firmach?”. „Połowa”. „To czemu nie zwolnisz tej, co nie pracuje?”. „Bo nie wiem, którzy to”. Jest taka standardowa teza, oczywista dla fundamentalistów rynkowych, iż rynek selekcjonuje niezdrowe organizmy, w których znajduje się nieracjonalna alokacja zasobów. Jeśli w jakiejś firmie zatrudnia się np. za dużo osób na synekurach, niegenerujących wartości dodanej, to – w myśl tej tezy – ta firma powinna tracić konkurencyjność. Tymczasem specjaliści od teorii organizacji znają wiele przypadków narastania takich ogonów w wielu firmach, które przez długi czas utrzymują się w grze. Zastanawiam się, czy nie jest tak, iż rozwój naukowo-techniczny dał już niektórym sektorom gospodarki tak duży bufor rozwojowy, że poziom nieracjonalności zarządczej może być dość wysoki, a jeśli firma ma dobrze rozlokowane inne aktywa i jest na rynku, to pole tolerancji dla błędów jest w dalszym ciągu spore.

W przypadku wielkich korporacji nieracjonalność zarządcza wynika jednak chyba głównie z tego, że są one zbyt blisko władzy, zmieniając reguły gry na swoją korzyść. Przykładowo, problem oligarchizacji amerykańskiego systemu politycznego jest już nieźle opisany. Opisany, ale nic się nie dzieje. To właśnie przykład diagnozy bez konsekwencji. Po sprawie bankructwa Enronu rozpoczęła się dyskusja, czy jest to dowód słabości gospodarki rynkowej, czy państwa, którego regulacyjne uprawnienia są – jak to się mówi w literaturze –  przechwytywane. Wskazuje się, że Enron współtworzył fikcyjne uniwersum symboliczne, którym przysłaniano obraz nieracjonalnych decyzji finansowych i nielegalnych oddziaływań na państwo[1]. Uzyskiwano preferencyjne traktowanie podatkowe, bezkarność prawną i niską rozliczalność kierownictwa firmy przez akcjonariuszy. Takie oligarchiczne deformowanie reguł gry rynkowej i procesów politycznego decydowania jest stałym fragmentem gry kapitalistycznej, chociaż – co istotne – w różnych krajach w rozmaitym stopniu nasilone.

Ostatnio mieliśmy w Polsce infoaferę – miliardy publicznych złotych zostały wytransferowane do prywatnych kieszeni z udziałem lokalnych oddziałów wielkich koncernów typu IBM czy HP. „Rzeczpospolita” postawiła m.in. hipotezę o tworzeniu specjalnych funduszy na korumpowanie polskich urzędników.

  Myślę, że prawdziwą infoaferę to my dopiero możemy mieć; czy tak się stanie – wątpię. Mam na myśli dwie rzeczy: ewentualne odsłonięcie, jakie były najwyższe szczeble politycznych korzyści lub/i przyzwoleń w Polsce oraz faktyczny poziom zaangażowania w tę korupcyjną grę ze strony obcych korporacji orazpaństw. Niezależnie od uwikłań naszych polityków trzeba zrozumieć ogólny mechanizm. Przez lata firma Siemens realizowała w Grecji zamówienia publiczne, o wartości łącznie ponad dwu i pół miliarda euro, korumpując przy tym urzędników publicznych. Po nagłośnieniu sprawy, w bieżącym roku zawarto ugodę, w efekcie której Siemens nie tylko zrezygnował z części należnych płatności, ale jeszcze przekazał miliony euro państwu greckiemu na… walkę z korupcją. To klasyczny mechanizm pogoni za tzw. rentą polityczną: dzięki korupcji podmiot gospodarczy za ułamek zysków osiągniętych dzięki specjalnemu traktowaniu uzyskuje nienależne korzyści, przy okazji degradując standardy relacji między polityką a gospodarką. Wyśmienita jest rentowność „inwestowania w politykę” – nie da jej żaden biznes (może poza narkotykowym i handlem bronią). Trzeba więc spojrzeć na infoaferę w heurystyce globalnej i postkolonialnej. Wątpię, czy opinia publiczna dowie się, jaką rolę w polskiej polityce gospodarczej (i czy tylko w niej) odgrywają dyplomaci z krajów firm, które brały udział w infoaferze? Czy wywierając wpływ na polską politykę, zarazem skutecznie nie troszczą się o to, aby obraz tych prawdziwie postkolonialnych relacji nie został dobrze zamazany?

Przykład wielkich korporacji jest znamienny, bo one przez lata uznawane były za czynnik jednoznacznie rozwojowy, niosący wielkie inwestycje, nowe miejsca pracy, zaawansowane technologie itd. Po infoaferze chociażby można by sądzić, że te korporacje są raczej skłonne dostosowywać się do warunków gangsterskiego kapitalizmu, wzmacniając go swoim potencjałem... Dostosowują się czy kreują? Jak myśliwy z grubą strzelbą wchodzi do ekosystemu, to nie tyle się dostosowuje do warunków otoczenia, co sam stara się narzucić swoje reguły gry. Proszę przypomnieć sobie, co powiedział Józef Oleksy na nagraniach z taśm Aleksandra Gudzowatego: „Gangi kosmopolityczne rozkradły Polskę”. Kompletne zignorowanie tej wypowiedzi, było nie było, wcześniej szefa partii, marszałka Sejmu, premiera, ministra spraw wewnętrznych, odsłoniło jedną ze strukturalnych cech elit III RP – przyzwolenie na rozkradanie Polski. Rozsądne wydaje się, że przyzwolenie to ma swoje źródła w poczuciu współuczestnictwa[2].

Czy twierdzi Pan zatem, że to wielki zagraniczny kapitał zainicjował nieuczciwą deformację polskiego kapitalizmu? To tylko fragment szerszej układanki systemowej. Najogólniej rzecz biorąc, jakie strukturalne warunki leżą w interesie wielkiego kapitału wchodzącego na nowe, tzw. wschodzące, rynki? W Polsce rzecz wyglądała podobnie jak w innych krajach postkolonialnych: chodzi o to, aby władza państwowa zapewniała pewną minimalną stabilizację, bez której biznes nie może się rozwijać; czyli potrzebny jest pewien poziom praworządności – ale, jednocześnie, chodzi o to, by działało tylko połowiczne państwo prawa. Dlaczego? Bo np. system podatkowy „pełnowymiarowego” państwa prawa traktowałby wielką firmę tak samo jak małego przedsiębiorcę – jednolicie uczciwie. Mówiąc inaczej, chodzi o to, aby istaniała minimalna stabilizacja, niezbędna do tworzenia biznesplanów, ale zarazem, aby było to „miękkie państwo” – w sensie szwedzkiego noblisty Gunnara Myrdala. Państwo, którego reguły można dość swobodnie modyfikować działaniami zakulisowymi i rozmiękczać – np. poprzez system cen transferowych nie płacić należnych podatków. Zatem z jednej strony wielki kapitał cywilizował reguły gry w politykę i gospodarkę, ale z drugiej nie miał i nie ma interesu, by zaistniało w Polsce pełnowymiarowe demokratyczne państwo prawa.

Gdy administrowało państwem PiS, skupiło się – do czego Pan się bardzo przyczynił – na walce z „układem”. Czy z perspektywy czasu nie sądzi Pan, że diagnoza leżąca u podstaw tej polityki (a ściślej rzecz ujmując: głównie politycznej retoryki) była zbyt wąska? Pomijała systemowy wymiar postkomunizmu, opisany przez Jadwigę Staniszkis, i stojącą za problemami rozwojowymi o wiele szerszą i bardziej policentryczną strukturę interesów. Definiując przeciwnika zbyt wąsko i zbyt konkretnie, opowieść o „układzie” wygenerowała chybioną politykę. Aż „bardzo” się przyczyniłem? To raczej artefakt medialny. Ale przeskoczmy ten motyw. Można przyjąć heurystykę mówiącą, że każda diagnoza, która nie prowadzi do sukcesu, jest ułomna. Można rozważyć, czy przy innej, „nieukładowej” heurystyce, proces budowania IV RP nie byłby owocniejszy. Testem takiej diagnozy również może być tylko ocena działań opartych na danych założeniach. Patrząc jednak na moje własne rozumienie patologicznych mechanizmów III RP, zgodzę się z Panem. Jestem gotów rozważać hipotezę, iż do porażki wyborczej Prawa i Sprawiedliwości w wyborach 2007 r. tyleż przyczyniły się skoordynowane działania owego „układu”, co niewłaściwe odczytanie przez PiS tego, jak głęboko w tkance społecznej wtopione są przyzwolenia na łamanie prawa i – zatem – jak rozległe, sięgające daleko poza świat dużych, agenturalnie zakotwiczonych graczy, były środowiska zaniepokojone kampanią antykorupcyjną. Dopiero w ostatnich latach próbuję nieco bardziej systematycznie uchwycić wchodzące tu w grę mechanizmy[3]. Z drugiej strony, chociaż społeczeństwo demokratyczne i rynkowe jest policentryczne, to zawsze wyłaniają się w nim większe, zorganizowane grupy interesu. By skorzystać z analogii: do opisu pewnych właściwości Internetu używane jest pojęcie sieci bezskalowych. Większość węzłów sieci, przez które przepływają informacje, różni się ilością względnie nieznaczne, lecz istnieją również takie, gdzie tych informacji przepływa znacznie większa ilość, ale także węzły, gdzie tych informacji przepływa kolosalnie więcej. I np. paraliżując te największe, można już wstrząsnąć całym, tak zdawałoby się policentrycznym, zatem i odpornym na zaburzenia, systemem. W policentrycznej demokracji ma rzekomo nie być takich megacentrów wpływów, czyli aktorów o potencjale hegemonicznym. Odpowiedź na pytanie, czy w Polsce tacy zakulisowi aktorzy faktycznie nie występują, nie jest dla mnie jasna. Problem polega m.in. na tym, że w ostatnich latach pogłębił się uwiąd dziennikarstwa śledczego. System odsłaniania patologii jest tak słaby, że wielu zaniepokojonych obywateli, biznesmenów, pracowników administracji, ba, funkcjonariuszy policji, tajnych służb, uważa, iż drażliwymi informacjami nie ma z kim się podzielić. W tej instytucji są koledzy tamtych, tamta gazeta jest zależna od reklam z tych firm, ta od tamtych, ta jest czyjąś własnością… i w rezultacie wiele poważnych schorzeń staje się tajemnicą poliszynela, ale nie przecieka na zewnątrz klientelistycznych sieci. Badacze nie mają dostępu do wiarygodnych informacji, na bazie których można modelować pewne procesy. Nie wiem np., na ile może być dziś trafna teza Antoniego Macierewicza sprzed kliku lat, wedle której nasi czołowi oligarchowie są w istocie jedynie depozytariuszami majątków uzyskanych w toku transformacji dzięki operowaniu na styku „publiczne-prywatne”, a faktyczni właściciele są gdzieś w cieniu.

Polscy oligarchowie jako Chodorkowscy przed aresztowaniem? W jakimś sensie. I na ile ktoś ich kontroluje, a na ile się usamodzielnili i z tzw. słupów stali się nie tylko partnerami, ale nawet rozdającymi karty w poważnej grze. Pamiętajmy wszakże, iż nie jest tak, że Putin może sobie dowolną ilość Chodorkowskich wsadzić do łagru. Robiąc tak z jednym, wysyła dyscyplinujący sygnał pozostałym. Ale gdyby postąpił tak z pięcioma oligarchami tego kalibru, to reszta z nich, zaniepokojona, zorganizowałaby się i obaliła dyktatora. Władza zawsze działa w polu pewnej równowagi społecznej; nawet autorytarna władza nie może sobie pozwolić na wszystko. Nie znamy odpowiedzi na ważne pytanie: czy i jaki wpływ na polską oligarchię i część elit polityki mogą mieć np. nielegałowie zadaniowani z Moskwy, posiadający dostęp do danych o dawnej agenturze Służby Bezpieczeństwa i służb Ludowego Wojska Polskiego? Czy w odpowiednich momentach są oni w stanie pewne, nie tylko poszczególne decyzje, ale nawet zjawiska, procesy blokować, a inne inspirować? Nie sposób odpowiedzieć na takie pytania bez sprawnego kontrwywiadu, chcącego pracować dla Polski. Tymczasem ze służb raz po raz wychodzą sygnały, iż panuje polityka nic nierobienia; bo jeśli coś znajdą, to będą musieli to sprawdzić, pociągnąć i jeszcze komuś ważnemu nadepną na odcisk.

Jaka jest dziś polityczna rola służb, po rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych i marginalizacji formacji postkomunistycznej? Sądzę, że odgrywają one obecnie raczej rolę tzw. veto playera (gracza zdolnego do blokowania istotnych zmian status quo) aniżeli podmiotu samodzielnie kreującego złożone sytuacje społeczne. Niezależnie od faktycznych wpływów samego środowiska byłych Wojskowych Służb Informacyjnych politycy Platformy obawiali się jednak objąć ustawą zmniejszającą emerytury funkcjonariuszom służb PRL-u także służby wojska. I mam wrażenie, że w tym przypadku PO bardziej dmuchała na zimne, niż było to potrzebne. Ważny jest jednak negatywny wpływ środowiska służb na standardy funkcjonowania różnych sfer życia społecznego. Przykładowo: w pewnych sektorach służby zdrowia są środowiska służb działające tak, aby tylko pewne firmy dostawały zlecenia na usługi informatyczne. Takich nieformalnych grup interesów, zapewniających sobie nienależne korzyści, uzyskiwane przez omijanie lub naginanie procedur, jest wiele. Ale na wielu polach dzieje się tak również bez istotnego „wkładu” środowiska tajnych służb. Najważniejsze jest jednak to, iż w sumie takie grupy wywierają negatywny wpływ makroekonomiczny, obniżając dynamikę naszej gospodarki i ograniczając pole manewru dla reformatorów. By użyć prostego przykładu: znajoma opowiada: jej siostra pojechała do Irlandii na krótko, ale została tam pięć lat. Najpierw założyła jedno solarium, a teraz ma już cztery. Aby ktoś z zewnątrz, czyli bez układów, mógł odnieść taki sukces, rynek musi być przejrzysty, z dobrym oprzyrządowaniem prawnym, bez grup mafijnych, którym trzeba płacić haracz za przyzwolenie za sam udział w grze. W krajach takich jak Rosja lub Ukraina rynki są dławione przez grupy biznesowe często powiązane ze służbami. Tam ważniejszego przetargu nie wygra nikt spoza układu. U nas jest to mniej nasilone, ale liczne strefy rynku są nieformalnie reglamentowane przez rozmaite nieformalne powiązania środowiskowe. Kilka lat temu znajomy chciał wejść na rynek sprzętu antypodsłuchowego – po zorientowaniu się, że sprzęt na Zachodzie jest o wiele tańszy, co rokowało zyski. Ale pewni ludzie związani ze środowiskiem służb nie pozwolili mu samodzielnie na ten rynek wejść, sugerując, że mu się to „nie opłaci”. Mówiąc ironicznie: wcześniej musiałby zbudować własną firmę ochroniarską, aby na tym rynku przeżyć.

Jakie inne grupy interesów odgrywają w Polsce rolę veto players? Myślę, że na pewnych polach taką rolę pełni środowisko „Gazety Wyborczej”. W mojej ocenie ono tak oddziałuje na uniwersum symboliczne, by w naszej tkance kulturowej patriotyzm nie stał się aktywnym zasobem, na którego bazie można np. budować rodzime grupy kapitałowe. O ile małe projekty biznesowe mogą powstać na bazie czystej kalkulacji ekonomicznej, to w przypadku dużych projektów, wymagających współpracy i zaufania, gdzie zyski mogą się pojawić dopiero po latach, a ryzyko jest spore, potrzebne jest pewne spoiwo kulturowe, dzięki któremu można obniżyć poziom nieufności. Jeśli środowisko „GW” przez krytykę patriotyzmu, piętnowanie pewnych inicjatyw służących rekonstytucji narodu, utrudnia wykorzystanie polskiej tradycji patriotycznej, jako zasobu, wokół którego mogą się tworzyć rodzime grupy kapitałowe, to odgrywa rolę kulturowego veto playera. W jakimś zakresie taką rolę pełni też w odniesieniu do naszych nauk społecznych, które nie podejmują wielu tematów ważnych dla rozumienia faktycznych wyzwań rozwojowych, przed którymi stoi Polska. Pamiętajmy, że nie jest to środowisko jedynie medialne i kulturowe, ale także gracz rynkowy i polityczny aktywnie starający się współtworzyć kształt społecznej tkanki przyzwoleń.

Czy nie przecenia Pan znaczenia „GW”? Od lat 90. ono znacznie zmalało – z jednej strony „salon” się zdecentralizował, z drugiej, na najsilniejszy ośrodek w jego obrębie wyrósł  ITI, z trzeciej, wzmocnił się „antysalon”. Można być na tyle słabym, iż nie jest się w stanie świata aktywnie przekształcać, kreować, ale nadal posiadać spory potencjał blokowania wielu inicjatyw społecznych. Można być veto playerem na jednych polach i być pozbawionym instrumentów oddziaływania na inne pola. Tak zwany antysalon czy drugi obieg to właśnie próba ominięcia pola negatywnych oddziaływań środowiska „GW”.

A inni veto players? Spośród zewnętrznych graczy instrumenty do odgrywania roli veto playerów posiadają Berlin, Moskwa i Waszyngton. W dzisiejszym świecie w odniesieniu do wielu krajów taką rolę pełnią też tzw. rynki finansowe – wyznaczają one pewne warunki brzegowe dla uprawiania polityki przez rządzących. Być może niektóre, poszczególne wielkie korporacje międzynarodowe. Każdy z graczy ma pewne pola, na których się koncentruje, a inne pomija. Między nimi występują napięcia i szczeliny, z których korzystać powinniśmy, aby wyrastać pod bokiem. Istnieje teza – nie wiem, na ile potwierdzona  – iż rewolucje częściej wybuchają na peryferiach, bo tajne służby monitorują zagrożenia władzy przede wszystkim w centrum, a inicjatywom lokalnym łatwiej umknąć ich uwadze.

Wynikałoby z tego, że aby nie drażnić veto playerów, należy dokonywać zmian powoli albo udawać, iż się zgadzamy, a „robić swoje” po cichu. Także. Nie każdy długofalowy projekt musi od początku mieć odsłonięte intencje. Jak w biznesie – gdy ktoś wchodzi na rynek, jest małym nieznaczącym graczem, nie informuje, że ma biznes plan i finansowanie, dzięki któremu za pięć lat zdobędzie 30% rynku, bo niebawem konkurencja spróbowałaby go zdławić lub przejąć.

Wróćmy na koniec do metafory III RP jako organizmu zaatakowanego przez pasożyty. Taki osobnik może żyć stosunkowo długo, choć jego stan ustawicznie się pogarsza, grozi mu też przyplątywanie się innych chorób. Jak zmieniać Polskę, wykorzystując momenty niestabilności systemu, a nie – czekając, jak obecnie polityczni kontestatorzy III RP – na wielkie polityczne tąpnięcie, czyli na mannę z nieba?

 Odpowiedź jest prosta. Trzeba mobilizować poparcie dla tych podmiotów, które mają potencjał reformatorski. Trzeba rozprzestrzeniać wśród ludzi zdolnych do myślenia strategicznego patrzenie w kategoriach szczelinowych. Postrzeganie systemów społecznych w kategoriach czysto deterministycznych jest błędne, bowiem gdy różne takie systemy się „zazębiają”, wyzwalają się nowe przestrzenie kreatywności instytucjonalnej. Klasyczny przykład to nasze odzyskanie niepodległości po I wojnie światowej. Czyli odrzucamy myślenie bezalternatywne i tworzymy ścieżki pracy, którą trzeba nazwać turboorganiczną, nad tworzeniem podmiotów, jakie, gdy wspomniane szczeliny powstaną, będą zdolne w nie wchodzić. To m.in. projekt konsolidacji archipelagu polskości. Ten archipelag inicjatyw i instytucji patriotycznych wyłonił się sam i jest pewnym żywym pulsowaniem. Ogniska polskości, mówiąc językiem Wojciecha Wencla, rozpalają się z potrzeby odzyskania godności.

A jaka droga jest lepsza: dążenie do wielkiego przesilenia w wielu sferach jednocześnie czy żmudne wyszarpywanie pojedynczych spraw? Rewolucja czy ewolucja? Po pierwsze, nie widzę rozłączności. Wyobraźmy sobie, że jakiś wstrząs oddaje władzę PiS-owi, dodatkowo zmieniając nastroje społeczne tak, że rządy reformatorskie nie są już wiosłowaniem pod prąd. Czy to unieważni stare nawyki, jawne i niejawne powiązania i grupy interesów? Nie, reformowanie zawsze staje naprzeciw jakimś splotom nawyków i interesów. I jeśli do tego wstrząsu dojdzie, zanim ów archipelag polskości się skonsoliduje, zanim praca organiczna wytworzy podglebie, to po serii wstrząsów system wróci do wcześniejszego stanu. Trzeba tworzyć wielowymiarową przeciwwagę dla grup interesów i powiązań, które blokują rozwój Polski.

To prawdopodobnie zadanie na wiele pokoleń... W normalnych warunkach tak, ale pracę organiczną można przyśpieszyć, jeśli skłonności konsolidacyjne zostaną inteligentnie sprofesjonalizowane – to właśnie nazywam pracą turboorganiczną. Na przykład wykorzystując potencjał sieci społecznościowych. Badania psychologii poznawczej i społecznej umożliwiły nam dość dobre rozkodowanie natury takich zjawisk, jak przywództwo, samoorganizacja, ruchy społeczne. Ta wiedza leży niejako na ulicy. Jeśli z tej wiedzy nie skorzystamy, to naród będzie próbował się reorganizować przez wiele dekad. Ale jeśli elita patriotyczna skorzysta z tej wiedzy i przyswoi ją w przyśpieszonym trybie, to rekonstytucja narodu może nastąpić szybciej niż w czasie jednego pokolenia.

Bartłomiej Radziejewski 

[1] Zob. np. R. L. Bradley Jr., Capitalism at Work: Business, Government, and Energy¸ Salem: M&M Scrivener Press 2009

[2] A. Zybertowicz, Zła wiara, czyli My jako skandalTematy z Szewskiej, nr 2(6), 2011, ss. 69–82

[3] Zob. A. Zybertowicz, Garwolińska Polska – czego nie wiemy o regułach kulturowych III RP: ćwiczenie z zakresu instytucjonalnej socjologii interpretatywnej, „Forum Socjologiczne”, t. 1, ss. 93–115

Funkcjonariuszki w sądzie W sprawie Dukaczewski vs Macierewicz decyzję podejmowały trzy hurysy mające w dorobku wyroki w głośnych procesach: Kwaśniewski kontra "Życie Warszawy" (korzystny dla prezydenta), "Gaz. Wyborcza" przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu (wygrana "Agory"). Postbolszewicka mafia w sądach w PRL-bis ma się znakomicie. Red. Jerzy Jachowicz był jednym z tych wielu uczciwych Polaków, którzy wyroki postkomunistycznej mafii działającej w sądach PRL-bis — odczuli na własnej skórze. Red. Jerzy Jachowicz tak o tym pisał (portal wPolityce.pl):

"W odwecie za krytyczny tekst płk Bieszyński oskarżył mnie o naruszenie jego dóbr osobistych i wytoczył mi proces – nie z Kodeksu Cywilnego, lecz z art. 212 Kodeksu Karnego, wprowadzonego do polskiego prawa w stanie wojennym w 1984 r. Polski sąd, który latami nie jest w stanie wydać wyroku w wielu głośnych sprawach związanych z działalnością byłych funkcjonariuszy SB – m.in. w procesie, w którym oskarżony jest sam płk Bieszyński (proces o przekroczenie uprawnień) – szybko i sprawnie skazał mnie. Wyrok ten jest skandalem. Nie dość, że sąd uznał mnie za winnego, to w dodatku nałożył na mnie drakońską karę finansową w wysokości ponad 16 tys zł!" Na pomysł upublicznienia skutków tego kuriozalnego, przegranego przed postbolszewickim sądem procesu z esbekiem płk. Bieszyńskim wpadło Radio Wnet i jego szef Krzysztof Skowroński — którym wstrząsnął nakaz komornika o zajęciu honorarium skazanego. W 2012 roku Sąd Okręgowy w Warszawie skazał płk Bieszyńskiego w sprawie zatrzymania b. prezesa PKN Andrzeja Modrzejewskiego, na karę 10 miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na 3 lata. 

Funkcjonariuszki w sądzie W sprawie gen. Dukaczewski przeciwko Macierewiczowi decyzję podejmowały trzy hurysy, które mają w dorobku wyroki w głośnych procesach. Ileż już wyroków wydały polskie sądy, w których opowiadały się po stronie byłych funkcjonariuszy służb specjalnychPRL. Niezmierna życzliwość polskich sędziów do ludzi dawnego aparatu represji stała się prawie regułą. Dzięki sądom nowej, odrodzonej Polski dawni oficerowie, wysługujący się komunistycznemu reżimowi, stali się „świętymi krowami”, wziętymi pod specjalną ochronę.  Czy można się dziwić, że z takiej postawy sędziów korzystają byli funkcjonariusze służb, żeby brać odwet za najmniejszą krytykę ich działalności? Wedle tej obowiązującej w polskim wymiarze sprawiedliwości zasady, warszawski  sąd  apelacyjny wziął stronę oskarżyciela, gen. Marka Dukaczewskiego, byłego szefa Wojskowych Służb Informacyjnych, wieloletniego oficera tajnych służb PRL, który poczuł się dotknięty oceną przewodniczącego komisji likwidacyjnej WSI Antoniego Macierewicza. Sąd nakazał Macierewiczowi przeprosić gen. Dukaczewskiego na łamach „Gazety Wyborczej” i „Rzeczpospolitej” oraz wpłacić dwa tysiące zł. na cel charytatywny. No pięknie. Ważne, że w tym sądzie do odpowiednich spraw kompletuje się skład, gwarantujący właściwy wyrok. W sprawie gen. Dukaczewski przeciwko Macierewiczowi decyzję podejmowały trzy hurysy, które mają w dorobku wyroki w głośnych procesach. Aleksander Kwaśniewski kontra „Życie Warszawy” (decyzja korzystna dla pana prezydenta), „Agora” – Gazeta Wyborcza  przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu (wielka wygrana „Agory”). O dwóch z tych sędzin można powiedzieć, że to wiekowe panie. Nadzieja w tym, jeśli idzie o ambicje wymiaru sprawiedliwości, że zanim odejdą na emeryturę, zdążą wyszkolić godne następczynie, do których będzie można mieć pełne zaufanie, takie, jakimi darzone są dzisiejsze ostoje polskiego sądu. Prawdziwe funkcjonariuszki wymiaru sprawiedliwości. Jerzy Jachowicz

Dwa post-sowieckie gangi w naszym post-PRL-u: gang byłych esbeków, wśród którego ludzie pokroju Czempińskiego i Petelickiego wiedli prym w transformacji ustrojowej i gang WSI – bezpieki wojskowej. Między nimi toczy się wojna o Polskę. Grzegorz Braun: "I ja skorzystam z okazji, by zaznaczyć, że zdrowie mi dopisuje, cieszę się dobrym samopoczuciem i mam plany twórcze, jeśli Pan Bóg pozwoli, zakrojone na lata."

WOJNA GANGÓW Grzegorz Braun komentuje śmierć gen. Petelickiego Anna Łabieniec: – Prosząc o komentarz w sprawie śmierci gen. Petelickiego, nie sposób nie zacząć od pytania, czy ta śmierć nie wpisuje się w długą listę tajemniczych seryjnych „samobójstw”, które w ostatnich latach mają miejsce w Polsce? Grzegorz Braun: – Rzeczywiście, zanim zaczniemy oceniać to co się wydarzyło, przypomnijmy kontekst: w III RP samobójstwo jest szczególnie popularną przyczyną zgonu. W ostatnich latach, pomijając  świadków koronnych, którzy jeden po drugim popełniali samobójstwa w celach więziennych pod specjalnym nadzorem, mieliśmy do czynienia z serią rzekomych samobójstw osób z kręgu władzy, takich jak: Grzegorz Michniewicz, dyrektor Kancelarii Premiera Tuska, który jakoby powiesił się pod koniec 2009 roku na kablu od odkurzacza, mamy przypadek szyfranta Zielonki wprowadzonego w tajniki łączności Paktu Północno-Atlantyckiego, który zawieruszył się gdzieś, a następnie wypłynął w Wiśle; a w zeszłym roku rzekome samobójstwo Andrzeja Leppera, należącego w swoim czasie do pierwszych osób w państwie i z pewnością dobrze poinformowanego (zwróćmy uwagę, choćby na jego kontakty w Mińsku). (...) Jaki z tego wniosek? Pozostający jeszcze przy życiu postsowieccy generałowie, oficerowie milicji, esbecy powinni uprzytomnić sobie tę sytuację, że w tej wojnie gangów, która się rozkręca mogą spaść także ich głowy i powinni w porę przejść na stronę Polski i opowiedzieć w czym brali udział. Są dwa post-sowieckie gangi w naszym post-PRL-u: gang cywilnej bezpieki, byłych esbeków, wśród którego ludzie pokroju Czempińskiego i Petelickiego wiedli prym w transformacji ustrojowej i gang WSI – bezpieki wojskowej. To między nimi toczy się wojna o wpływy, o ten sienkiewiczowski „postaw sukna”, którym jest dla nich Polska. Te gangi też zabiegają o względy swoich zagranicznych mocodawców. 

Andy-aandy

Złowieszczy backcasting: likwidacja Polski Backcasting, jedna z najnowocześniejszych metod przewidywania przyszłych wydarzeń, ma nieoczekiwane zastosowanie. Wspomniana metoda polega na identyfikacji scenariusza realizacji jakiejś wizji przyszłości. Nic więc dziwnego, że w ogólnym chaosie intelektualnym i dotkliwym poczuciu niepewności jutra, znany profesor, ekonomista (Włodzimierz Bojarski) sformułował pytanie: czy można wykorzystać tę metodę do wyjaśnienia zachodzących w naszym kraju procesów społecznych, gospodarczych i politycznych?

Wizja przyszłości Polski Spośród wielu wizji przyszłości Polski, które są tworzone i propagowane, tylko jedna umożliwia odcyfrowanie scenariusza realizacji, co oznacza, że prawdopodobieństwo spełnienia się tej wizji jest dostatecznie wysokie, aby jej nie lekceważyć. Niestety, jest to wizja szokująca: wizja likwidacji Polski, a dalej – potężnej redukcji (lub wynarodowienia) populacji Polaków. Przez pewien czas obawy i ostrzeżenia (najczęściej intuicyjne) przed istnieniem takiego scenariusza likwidacyjnego były skutecznie niwelowane przez tzw. kretynizm antyspiskowy, czyli przekonanie (rzeczywiste, a może udawane), że rozwój gospodarczy i polityczny przebiega żywiołowo lub spontanicznie, zaś przywiązywanie choćby najmniejszej wagi do wielkich, długofalowych projektów ekonomicznych, politycznych czy militarnych jest przejawem skłonności paranoicznych. Zaciekłość, z jaką tępiono „teorie spiskowe” dawała dużo do myślenia. Czas jednak płynie nieubłaganie. Puzzle pozornie przypadkowych zdarzeń stopniowo układają się w logiczną całość. Identyfikacja podstawowych elementów scenariusza likwidacji kraju oraz eksterminacji ludności raczej nie powinna nastręczać trudności. Chodzi, bowiem o podważanie podstaw egzystencjalnych społeczeństwa i nieodzownych dla egzystencji przyszłych pokoleń warunków materialnych oraz o wyeliminowanie czynników umożliwiających skuteczny opór polityczny i zbrojny. Dalej wszystko idzie już jak po maśle. Pewnym problemem są nasze subiektywne wyobrażenia, które podobne wizje przyszłości klasyfikują, jako niemożliwe do spełnienia lub nawet absurdalne. Toteż warto gruntowniej przypatrzeć się zjawiskom zachodzącym we współczesnym świecie. Szczególnie warto przypatrzeć się Grecji, która na naszych oczach ulega likwidacji i wynarodowieniu, a także ujawnia mechanizmy i interesy geopolityczne likwidacji. Pouczające może być również przyjrzenie się zaskakującym kombinacjom sojuszy likwidatorów (Goldman Sachs, MFW, Niemcy) i znikomej wrażliwości państw europejskich. To jakby szczególne memento mori.

Jakie więc podstawowe elementy Polski układają się dzisiaj w jedna logiczną sekwencję likwidacji Polski? Wywłaszczenie Pozbawienie któregokolwiek narodu własności jest najistotniejszym elementem scenariusza umożliwiającego przejęcie kontroli. Toteż nieprzypadkowo przejęcia kapitałowe określa się w literaturze ekonomicznej terminem „rynek kontroli”, gdyż własność jest synonimem kontroli działalności ekonomicznej. Niezależnie od takich czy innych poglądów dotyczących procesu tzw. prywatyzacji oraz innych działań rządów w ponad dwudziestoletnim okresie funkcjonowania III Rzeczypospolitej jeden fakt jest bezsporny. Polacy zostali wyrugowani ze swojej własności w sferze finansów, przemysłu, handlu i w większości pozostałych sektorów gospodarki. Tutaj nie ma miejsca na dyskusję. Pozostałości polskich aktywów majątkowych nie pozwalają na żadną słowną woltyżerkę: stanowią obszary nieatrakcyjne ekonomicznie lub niemożliwe do przejęcia. To oczywiście mogło zostać uchwycone dopiero po dłuższym czasie, kiedy wywłaszczenie osiągnęło stan krytyczny. Ten stan krytyczny został właśnie dzisiaj osiągnięty. Ekonomiczne konsekwencje wywłaszczenia są nadal bardzo słabo eksponowane. Po części, dlatego, że wiele środowisk społecznych kręci się wyłącznie wokół problemów duchowych i „nie zniża się” do poważnego zainteresowania materialną sferą życia. Tego wątku nie będę szerzej rozwijał, lecz nie jest on bynajmniej drugorzędny. Po części, dlatego, że w Polsce od ponad dwudziestu lat krzewi się w społeczeństwie analfabetyzm ekonomiczny, a ściślej – jest on krzewiony przez system edukacji, środki masowego przekazu i czynniki polityczne (budujące analfabetyzm na osobistym przykładzie). W pewnym sensie jest to warunek powodzenia kampanii wywłaszczeniowych, gdyż małe zainteresowanie i brak kompetencji eliminują możliwość kontroli i nacisku opinii publicznej. Tak więc warto wspomnianym konsekwencjom poświęcić więcej uwagi.

Po pierwsze, wywłaszczenie wywołuje silny spadek dochodów kapitałowych zarówno ludności, jak też budżetu państwa, bez których żadne państwo na dłuższą metę nie może się obejść. Przez pewien czas ludność i budżet mogą ratować się zapożyczaniem, tworząc w ten sposób iluzję dobrobytu. Jednak w 100 procentach jest pewne, że taki stan musi skończyć się upadkiem gospodarczym.

Po drugie, narasta uzależnienie ekonomiczne od krajów trzecich i (nie miejmy złudzeń) zwłaszcza od kreatorów wizji likwidacji Polski. Uzależnienie ekonomiczne jest praktycznie biorąc jedyną drogą do narzucenia niekorzystnych dla kraju relacji gospodarczych, a także wysoce szkodliwych ekonomicznie i polityczne decyzji czy regulacji prawnych. W takich przypadkach wzmacnia się lekceważenie interesu publicznego i rozwijają się działania sprzeczne z tym interesem, co jest zgodne z długofalowym scenariuszem likwidacyjnym. Słabość gospodarki obraca się na niekorzyść państwa. Dzisiaj opinia, iż słabość gospodarki wynika ze źle lub naiwnie przeprowadzonej prywatyzacji jest przyjmowana powszechnie. Tkwi w niej jednak pewne nieporozumienie, gdyż w istocie rzeczy kompetencje prywatyzacyjne były dość znaczne (lecz nie ze strony polskich „specjalistów od prywatyzacji”, lecz doradców zagranicznych), tyle że służyły interesom zewnętrznym. Ponieważ proces tzw. prywatyzacji przebiegał w długim, ponad dwudziestoletnim horyzoncie czasowym, z upływem lat musiał ujawnić się jego prawdziwy charakter. To proces kreowania rosnących zagrożeń dla integralności terytorialnej państwa. Tutaj na szczególne podkreślenie zasługuje casus przemysłu stoczniowego. Likwidacja tego przemysłu była niejako obnażeniem istoty przekształceń własnościowych: wywłaszczenia Polaków. To nie tylko kwestia kapitału i pracy. To przejaw niewyobrażalnego cynizmu i bezczelności rządu, torującego drogę do wyrugowania „polskiego żywiołu” z ziem zachodnich. Wcześniej jednak słyszeliśmy preludium: sprzedaż STOENU niemieckiej firmie państwowej (co nie było prywatyzacją), która oddała w ręce niemieckie kompletny i stale aktualizowany system informacji adresowych o mieszkańcach Warszawy i centralnych instytucji państwowych. To wymowny przykład ignorowania podstawowych zasad bezpieczeństwa narodowego.

Utrata zdolności obronnych Utrata możliwości oporu zbrojnego jest warunkiem likwidacji państwa.

Bezbronna twierdza zachęca do agresji, zwłaszcza kiedy ukryto w niej bogaty łup. Agresorzy zrobią wszystko, by zracjonalizować wrogość, zresztą zawsze to robią” (Joseph Schumpeter). Obecnie mamy pod tym względem w Polsce jednoznaczną sytuację: likwidacja przemysłu obronnego oraz kuriozalna redukcja sił zbrojnych RP, to fakty niepodważalne. Przyznaje to nawet obecne kierownictwo MON, które walnie przyczyniło się do ostatecznej utraty zdolności obronnych państwa. Do podstaw ekonomiki obrony należy stwierdzenie, że współcześnie możliwości obrony narodowej są w prostej linii konsekwencją potencjału ekonomicznego kraju, w tym zwłaszcza przemysłu zbrojeniowego i ośrodków rozwoju zaawansowanych technologii. Jednakże przemysł i ośrodki badawcze były dławione i wyprzedawane, zaś wydatki związane z obroną kierowano na zakup uzbrojenia za granicą, w znacznej części – kosztownego w eksploatacji demobilu. W rezultacie Polska stała się w 2008 roku piątym (po Izraelu, Arabii Saudyjskiej, Korei Południowej i Egipcie) importerem amerykańskiego uzbrojenia (na kwotę 734 mln). W bliskiej perspektywie utrata zdolności obronnych tworzy niebezpieczną sytuacje także dla kadry wojskowej, która zawsze może być potraktowana jako potencjalne źródło organizacji oporu zbrojnego. Jest to niemal pewne, ponieważ kadra wojskowa, mimo wielu perturbacji i indywidualnych przejawów konformizmu, była ważnym ośrodkiem wychowania patriotycznego i kontynuacji tradycji niepodległościowych (co wynikało przede wszystkim z głębszego rozumienia potrzeby obrony Polski).

Eksterminacja elit Na ogół eksterminację polskich elit kojarzy się z okresem wojny oraz powojennymi represjami sowieckimi. Wielu słusznie upatruje w podejmowanych przeciw tym elitom barbarzyńskich i nieludzkich akcji celowego, długofalowego działania, co zresztą jest dobrze udokumentowane. Nie chodziło o sporadyczne akcje, lecz o realizację szczegółowo zaprogramowanych wizji przyszłości. W przypadku Niemiec decydowały motywy eksterminacji ludności polskiej, zaś w przypadku Związku Sowieckiego o wyeliminowanie faktycznego i potencjalnego oporu. Nie chodziło też wyłącznie o fizyczną eksterminację ludności, lecz również o represje wobec nieposłusznych, o usunięcie wielu wartościowych ludzi z życia publicznego i degradację społeczną środowisk ważnych dla życia publicznego. Dzisiaj musimy zastanowić się, dlaczego tak głęboko traumatyczne doświadczenie historyczne Polaków nie zaowocowało stworzeniem mocnego sprzeciwu wobec podobnych ekscesów w ostatnim dwudziestoleciu. Gdyż nie można już dalej zakrywać oczu przed licznymi faktami, że proces eksterminacji polskich elit ma dalej miejsce i co więcej – ostatnio ulega intensyfikacji. Jak poprzednio, nie zamierzam wikłać się w dociekania, jakie przyczyny czy decyzje doprowadzały do tej eksterminacji, zwłaszcza elity politycznej i wojskowej.

Katastrofy w Smoleńsku i wcześniej koło Mirosławca (śmierć polskiej elity wojsk lotniczych), mają przecież wszelkie znamiona eksterminacji. Wpisuje się ona w zagęszczający się coraz bardziej „klimat” agresji i proces bezwzględnego eliminowania z życia publicznego ludzi oraz organizacji działających z poświęceniem dla dobra Polski. Wymaga podkreślenia przede wszystkim olbrzymie skumulowanie faktów wskazujących na celowe, systematyczne i zorganizowane działania represyjne. Główną przyczyną „słabości” środowisk patriotycznych i propaństwowych nie są konflikty wewnętrzne, niezdolność jednoczenia się czy pasywność, lecz rozbijactwo i represyjność ze strony czynników realizujących wizję likwidacji Polski. Do tego używa się instytucji publicznych (prokurator, sądów, służb specjalnych).

Działania represyjne wobec ludzi i organizacji troszczących się o dobro publiczne są głęboko amoralne. To jest najbardziej niebezpieczne, gdyż oznacza brak hamulców przed wykorzystaniem nawet najbardziej haniebnych środków sprawowania władzy. W tym kontekście wizja likwidacji Polski nie wydaje się czymś niezwykłym, skoro jest to wizja skrajnie wroga wobec tendencji patriotycznych i państwowych. W tym kontekście wytężone działania represyjne wobec Radia Maryja i podejmowana obecnie próba jego likwidacji są przejrzyste i wytłumaczalne. Poza najbardziej jaskrawymi przykładami represji (nie wyłączając zabójstw na tle politycznym), które nie doczekały się niestety wyjaśnienia, mamy do czynienia z lawiną eliminacji z życia publicznego setek naukowców, duchownych, ludzi kultury, przedsiębiorców, rolników itp. Szczególnie bolesnym zjawiskiem jest uderzanie i usiłowanie skompromitowania potencjalnych przywódców duchowych Polaków. Po bardzo uważnym przyjrzeniu się sprawie, tak właśnie odczytuję wyrok śmierci cywilnej wydany  na arcybiskupa ks. prof. Stanisława Wielgusa.

Gipsowanie ust Trzecim ważnym elementem wpisującym się w scenariusz likwidacji Polski i eksterminacji Polaków jest forsowanie idei i propagandy wprowadzających chaos myślowy, nieuctwo oraz brak odpowiedzialności. Tej kwestii także tutaj nie chcę szerzej omawiać, ale nie jest ona słabo rozpoznana. Warto znowu podkreślić, że nie chodzi o splot przypadków czy spontaniczne działania, lecz o precyzyjnie opracowany program ideowo-polityczny, obecnie poddawany silnym zabiegom korygującym (wskutek zderzenia z realiami kryzysu globalnego). Program ten, o czym łatwo się przekonać czytając liczne zwierzenia i projekty czołowych postaci środowisk neoliberalnych, jest programem darwinizmu społecznego i ekonomicznego. Niewielu jednak zdaje sobie sprawę, co znaczy darwinizm społeczny, a zwłaszcza z tego, że zapala on zielone światło dla eksterminacji ludności świata. Jest to m.in. program przewidujący w duchu darwinistycznym redukcję ludności świata do 1-2 miliardów (polecam teksty Lesława Michnowskiego). Procesem mającym zapewnić skuteczność realizacji wspomnianej wizji (zarówno w wymiarze polskim, jak i globalnym) jest zablokowanie głosu opinii publicznej; zastąpienie go orwellowską prawdą. Ten długotrwały proces jest w naszym kraju bardzo widoczny, poczynając od przechwycenia koncernu medialnego PZPR (czyli RSW) przez środowiska neoliberalne, poprzez wprowadzanie na rynek antynarodowych mediów pochodzenia zagranicznego, a dalej przez okiełznanie mediów publicznych. Główną i wyjątkowo trudną do pokonania barierą do ostatecznego rozprawienia się z polską opinią publiczną jest Radio Maryja. Wcale nie chodzi o radio. Chodzi o zagipsowanie ust kilkunastu milionów Polaków, którzy dzięki dziełu Redemptorystów mają otwartą przestrzeń publiczną. Zamknięcie tej przestrzeni jest obecnie głównym problemem scenariusza likwidacyjnego, gdyż niweczy ona jeden z ważniejszych czynników totalitarnego sprawowania władzy: kontroli nad mediami. Jest wysoce prawdopodobne, że w realizacji scenariusza likwidacyjnego brakuje już tylko tego, takiej kropki nad i. Przyjmowanie za dobą monetę od dłuższego czasu wysuwanych „argumentów” za likwidacją Radia, a w ostateczności jego neutralizacji, byłoby dziś wręcz śmieszne. Tak samo śmieszne byłoby uznanie za bezstronną decyzję o nie przedłużaniu koncesji. Likwidacja Radia byłaby momentem kulminacyjnym: akcją likwidacyjną pod względem cynizmu i bezczelności przewyższającą likwidację przemysłu stoczniowego.

Ale jest coś jeszcze.

Totalitaryzm Niektórzy uciekają się do łagodnej perswazji sygnalizując, że nawet w interesie rządzących Radio Maryja należy zostawić w spokoju, może, bowiem stanowić swoisty wentyl bezpieczeństwa. Ja w to nie wierzę.

Bardziej prawdopodobny jest wariant wprowadzenia systemu rządów totalitarnych. Niektóre elementy tej dyktatury wyłaniają się z polskiej rzeczywistości (zaś bledną ich przeciwieństwa, takie jak: demokracja, wielopartyjność, wolność słowa). Głównym narzędziem totalitaryzmu jest terror, który łączy dwa pierwiastki: kult siły i brutalne traktowanie społeczeństwa. Zarówno kult siły jak i bezwzględność wobec społeczeństwa (a przynajmniej jego większości) w systemach totalitarnych jest usprawiedliwiany potrzebą skutecznej realizacji zadanej wizji. W ciągu minionego dwudziestolecia pojawiło się w Polsce wielu polityków, którzy demonstrują odpowiednie predyspozycje i zapatrywania, aby stosować totalitarne metody rządów. Teraz dotyka to szczytów władzy. Mam w pamięci wypowiedzi wygłaszane na krótko przed obaleniem rządu Jana Olszewskiego, które warto tutaj przytoczyć (są to relacje ze spotkania w warszawskim Klubie Dziennikarzy):
- autorytet może mieć ktoś, kto posiada siłę, która przekłada się na skuteczność działania;
- Nie ma co się „modlić do społeczeństwa o spokój”. Każda władza w tym kraju musi pogodzić się z tym, że będzie znienawidzona. Musi mieć tez odwagę podejmowania niepopularnych decyzji. Usuwa głodujących chłopów, bo ma cel; („coś do zrobienia”);

- potrzeba zintegrowanego układu władzy;

- demokracja nie jest wartością najwyższą. Jest bardzo ważna, ale ma przede wszystkim służyć transformacji i innym celom.

Są to fragmenty z artykułu A. Gutkowskiej, „Poglądy pana Tuska” („Życie Gospodarcze”, nr 23 z 7 czerwca 1992 r.). Chciałbym znaleźć choćby mało znaczące czyny obecnego premiera, które wskazywałyby na odejście od tak pojmowanego „liberalizmu”. Czyny a nie słowa, których nie brakuje. Ówczesne poglądy obecnego premiera i przywódcy partii rządzącej odczytuję jako ofertę bezwarunkowego „służenia transformacji”. Czy zatem „służenie transformacji” jest dobrym synonimem „służenia wizji likwidacyjnej”? Nie dla wszystkich odpowiedź jest oczywista. To zależy od tego, czy ludzie służący transformacji mają jasne pojęcie, komu służą. Zapewne niektórzy takie pojęcie mają. Jednak świadomie czy nieświadomie wszyscy oni służą wizji likwidacyjnej. Bo cynizm i głupota często idą w parze.

Prof. dr hab. Artur Śliwiński

Deprecjonować, osłabiać, wdrukować kompleksy Chciałbym wrócić do gwizdów i buczenia podczas składania wieńców przez oficjeli w rocznicę Powstania Warszawskiego. Mam wrażenie, że buduje się kolejną narrację „dla ludu”.

Niedawno uchwalono ustawę prawo o zgromadzeniach autorstwa prezydenta Komorowskiego, która raczej zwija to prawo niż rozwija. Kontekstu nie będę przypominał. Warto jednak pamiętać, kto sprowadził niemieckie lewackie bojówki na narodowe święto niepodległości Polski i jaki przekaz dawały wtedy media. Wcześniej prezydent jako znany miłośnik wolności słowa wraz z Janem Dworakiem i Hanną Gronkiewicz – Waltz otwierał Skwer Wolności Słowa na Mysiej, gdzie mieściła się cenzura. Wtedy też ludzie krzyczeli do prezydenta – „Dlaczego dyskryminujecie TV TRWAM?” Na co Bronisław Komorowski jako prezydent „wszystkich Polaków” z dumą odrzekł: „To, że pani może mówić w ten sposób, to jest dowód na zwycięstwo wolności słowa”. Łaskawca. Więc można sobie mówić, a oni i tak zrobią swoje… Gdy jednak w rocznicę Powstania Warszawskiego wybuczany został premier Donald Tusk, szef Kancelarii Prezydenta Jacek Michałowski, prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz – Waltz miarka się przebrała. Reżimowe media zaczęły grać larum. Hipokryzja podniesiona do potęgi n-tej. Oto okazało się, że reżimowe media stają na straży powagi i godności miejsca, władzy, uroczystości. To, że wieńce w czasie uroczystości mogli składać tylko przedstawiciele władzy dobitnie świadczy o monopolizacji święta. Opozycja w demokratycznym ponoć państwie tego prawa nie miała. A ludzie – jak to ludzie – powiedzieli co myśleli. Przyznaję, że składanie wieńców na grobach powstańców przez rządzących, którzy rugują z polskiej szkoły lekcje historii i języka polskiego może budzić oburzenie. A w powietrzu unosi się smród obłudy. Czy nie przez ich decyzje przeszła przez Polskę fala protestów głodowych dawnych opozycjonistów? Czy nie oni rugują z polskiej szkoły lekcje religii, zrzucając odpowiedzialność na samorządy? I jak w wielu innych sprawach nie przekazując pieniędzy. A co, niech się na dole nawzajem zjedzą, jak nie będzie pieniędzy. Przecież rząd nie wyrzuca lekcji religii, najwyżej samorządom zabraknie kasy. Ale to już nie jest zmartwienie Donalda Tuska. On w ogóle nie lubi się niczym martwić. Przecież „polskość to nienormalność”. Ciekawe, że na miejscach pamięci buczano i gwizdano na obłudną władzę, a na Stadionie Narodowym, gdzie w Godzinę „W” śpiewała podstarzała skandalistka – która nawiasem mówiąc bardzo lubi śpiewać w nasze narodowe święta – część zgromadzonych buczała i wygwizdywała powstańcze kroniki. Ot, jest Polska i polska. O tych gwizdach jednak w reżimowych mediach cisza. Dlaczego? Bo trzeba wskazać winnych. No wiadomo – kibole i pisowcy. Bogdan Borusewicz w stacji należącej do Agory poszedł jeszcze dalej, bo przecież czegoś w tym worku brakuje. Jasne! Trzeba dorzucić Radio Maryja. To są wrogowie święta demokracji. To oni buczą i gwiżdżą, to oni nie wiedzą, że cisza nad grobami. Ciekawe jak to marszałek Borusewicz sprawdził? Metoda weryfikacji jest zawsze ta sama: przecież wiadomo.Zresztą przypominam sobie scenę, jak to Bronisław Komorowski i Donald Tusk czekając na trumny ze Smoleńska śmiali się w najlepsze. Trzeba ludzi przygotowywać jak i co mają myśleć, gdy przyjdzie 29 września i manifestacja w Warszawie. W tych samych reżimowych mediach, które zapłonęły obłudnym oburzeniem w rocznicę Powstania Warszawskiego, w niby rzeczowych debatach kwestionuje się sens Powstania, sens walki, sens marzeń o wolności, którą młodzież międzywojnia chciała zawdzięczać sobie. Deprecjonować, osłabiać, wdrukować kompleksy, brudzić karty polskiej historii – to działanie systemowe, nie wierzmy w incydentalność zachowań. Widać jak arogancka władza odstaje od społeczeństwa. Premier dla asekuracji składa wieńce w towarzystwie Władysława Bartoszewskiego (no ale ten choćby przez „dyplomatołków” związał się z obozem PO), Bronisław Komorowski boi się marszu niepodległości więc proponuje 90-letnim weteranom stanięcie na czele tego marszu, tuż za nim samym oczywiście. Dzięki temu marsz będzie i krótki i wolny, i … „nasz”. Czy można dziwić się spontanicznym reakcjom ludzi? Zamiast ubolewać, że ludzie gwiżdżą i buczą na władzę, może czas zreflektować się dlaczego? Przez dwadzieścia lat media buczą i gwiżdżą na o. Rydzyka, dopadają go nawet w gabinecie zabiegowym – ale o. Rydzyka można – bo to taki chłopiec do bicia dla III RP. Można prowokować atmosferę, nienawiści, pogardy do o. Rydzyka, do Rodziny Radia Maryja, można zachęcać do obraźliwych, wyzywających telefonów do naszej rozgłośni. To wszystko w III RP można robić. Można robić reklamy „zimny Lech”, można organizować manifestacje i gwizdać w czasie rocznicy pogrzebu śp. prezydenta Kaczyńskiego, można sikać na palące się znicze, można wieszać pluszowe misie na krzyżu w miejscach publicznych, można robić krzyż z puszek po piwie, obrażać modlących się – to przejaw kreatywnej radości młodzieży (celowo sprowadzanej i nakręcanej), można pospiesznie wrzucać do śmietnika palące się znicze w rocznicę katastrofy smoleńskiej, można mówić o nekrofilii wobec tych, co szukają prawdy o Smoleńsku, usuwać krzyże z ulic miasta, dać 2 miliony na renowację pomnika okupantów sowieckich w Warszawie i równocześnie walczyć z pamięcią o Smoleńsku – bo pomnik już jest – na cmentarzu. Więc na cmentarzu są też gwizdy i buczenie. Chciałbym, żeby było inaczej, ale się nie dziwię. Rozdźwięk między świątecznymi gestami władzy a rzeczywistą polityką jest kolosalny. Codzienność nie gra, codzienność skrzeczy.

Blog o. Dariusza Drążka CSsR

Kibicom należą się głębokie podziękowania i brawa za ich postawę i edukację patriotyczną

http://www.fronda.pl/news/czytaj/tytul/ks._wasowicz:_kibicom_naleza_sie_glebokie_podziekowania_i_brawa_za_ich_postawe_i_edukacje_patriotyczna_-_slajder_23057/

Ks. Jarosław Wąsowicz:

- W wiadomej gazecie pisano o tym, że na pewno kibice zakłócą powstańcze uroczystości. Dzień wcześniej na Placu Krasińskich, masowo rewidowano młodzież w koszulkach przygotowanych przez kibiców, sprawdzano plecaki, spisywano. Czemu ma to służyć? Sam zostałem wylegitymowany i sprawdzono mi plecak dlatego że byłem ubrany w koszulkę ze znakiem Polski Walczącej i szalik Lechii z napisem "Bóg, Honor i Ojczyzna". Jak takie działania nie mają się kojarzyć z komunizmem?  - mówi portalowi Fronda.pl ks. Jarosław Wąsowicz, salezjanin, duszpasterz kibiców, kibic Lechii Gdański, były działacz Federacji Młodzieży Walczącej.

Jak ksiądz ocenia tegoroczne obchody Powstania Warszawskiego? - Dla mnie było to wspaniałe patriotyczne przeżycie. W tym roku tak zaplanowałem swój urlop, żeby móc cały dzień spędzić w Warszawie. Od rana wraz z kibicami Legii rozwoziłem okolicznościowe znicze w różne miejsca związane z Powstaniem Warszawskim i bohaterstwem walczących w nim mieszkańców stolicy. Brałem udział w uroczystościach w Parku Dreszera, później przyglądałem się mrówczej pracy kibiców Legii na Powązkach. Rozdawali tysiące okolicznościowych chorągiewek przygotowanych własnym kosztem, przystrajali nimi mogiły powstańców, wcześniej rozprowadzali okolicznościowe koszulki z powstańczymi symbolami. Na godzinę przed głównymi uroczystościami własnym transportem zwozili na Powązki kombatantów, gdzie przygotowali dla nich krzesełka i wodę. Podziwiałem niezwykłą sprawność organizacyjną setek młodych ludzi zaangażowanych w działania logistyczne związane z uroczystościami. Sam pobyt na Powązkach to czas zadumy i refleksji, modlitwy za tych co nie bali się podnieść z kolan i wbrew logice świata walczyć o najwyższe wartości, które budują naród i społeczeństwo. Logika świata się nie zmieniła i do dziś słychać głosy krytyki wobec ich ówczesnej heroicznej postawy. Odnotować muszę także wiele wzruszających dla mnie rozmów z powstańcami zgromadzonymi przy kwaterach kolegów i przyjaciół poległych w 1944 r. Wielokrotnie wyrażali wdzięczność za patriotyczną postawę kibiców i młodych ludzi, którzy nie dają zapomnieć o najlepszych synach naszego narodu. Cieszy mnie także, że uroczystości związane z wybuchem Powstania, przyjeżdża do Warszawy coraz więcej ludzi z całej Polski, którzy korzystając z urlopów chcą w tym szczególnym dniu być w sercu naszej Ojczyzny i oddać hołd bohaterom wolnej Polski. W tym roku przykładowo spotkaliśmy się na Powązkach i Powstańczym Kopcu w gronie byłych działaczy Federacji Młodzieży Walczącej z różnych ośrodków naszego kraju. W latach 80 - tych FMW było największą antykomunistyczną organizacją podziemną o niepodległościowych programie, która skupiała młodzież szkolną, robotniczą i studencką w kilkunastu miastach Polski i której udało się zbudować prężnie działające struktury ogólnopolskie. Odegrało ona wiodąca rolę w protestach roku 1988 r. i ulicznych manifestacjach 1989 r. Wydawał na terenie Polski ponad sto tytułów podziemnej prasy dla młodzieży. Teraz po latach spotykamy się przy różnych okazjach. W tamtych latach czuliśmy się spadkobiercami idei młodych ludzi walczących w Powstaniu Warszawskim, więc na obchodach nigdy nas nie brakuje. Ponadto pojawiły się delegacje kibiców różnych klubów z całej Polski. To kolejny dowód na to, że dla ważnych wartości środowisko to pomimo wzajemnych codziennych rywalizacji i animozji potrafi się łączyć. Pamięć o Powstaniu Warszawy łączy wiele patriotycznych środowisk i to jest piękne.

Czy wyrażanie głośnej dezaprobaty dla władzy, nawet jeżeli jest ona słuszna bo wyraziła np. zgodę na koncert skandalizującej Madonny, powinno czy nie powinno odbywać się podczas obchodów rocznicy Powstania Warszawskiego? - Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Z jednej bowiem strony stajemy wobec wydarzenia, które winno na wieki stać się narodowym misterium patriotyzmu i poświęcenia dla najwyższych wartości i trzeba je przeżywać jak najbardziej godnie. Z drugiej jednak strony rzeczywistość pokazuje, że niekoniecznie prowadzi się dzisiaj w Polsce właśnie taką politykę, która promuje takie wartości jak honor, cywilna odwaga, poświęcenie dla idei, obrona polskiej racji stanu, kult narodowych bohaterów. Przykładów pokazujących na wręcz odwrotne tendencje - są setki. Wobec systematycznego rugowania historii z programów nauczania, zdumiewających decyzji  związanych z polityką zagraniczną, lekceważenie głosu milionów Polaków domagających się równouprawnienia w mediach, zgoda na poniżanie, wyśmiewanie i przyzwolenie na zwykłe chamstwo, jakie miało chociażby swego czasu na Krakowskim Przedmieściu, odchodzenie od chrześcijańskich wartości i tradycji budzi sprzeciw tych, którzy czują się wykluczeni, ponieważ od kilku już lat pomimo ciągłych petycji, protestów, manifestacji ich głos jest ignorowany. I właśnie tak, a nie inaczej reagują na pojawienie się na uroczystościach upamiętniających tych, którzy w sercu i na sztandarach mieli wyryte hasło "Bóg, Honor i Ojczyzna", polityków którzy decydują dzisiaj o takiej a nie innej linii programowej realizowanej w sprawach, które powyżej przywołałem. Może zamiast rozdzierać szaty, wsłuchać się w krzyk tej nie małej grupy osób, którzy tak a nie inaczej wyrażali swój sprzeciw wobec rzeczywistości. Pomyśleć dlaczego słychać krzyki "Zdrajcy", "Hańba", po prostu wysłuchać racji tych ludzi i wyciągnąć wnioski, zrewidować swoje dotychczasowe poczynania. Koncert Madonny jest kolejnym dowodem na to, że nie bardzo chyba decydentom jest dzisiaj blisko do wartości, które dla patriotycznej części naszego narodu, a tacy ludzie ginęli w Powstaniu, są naprawdę ważne.

Ostro komentowane jest zachowanie na Kopcu Powstania Warszawskiego. Ksiądz był wtedy na Kopcu. Jak było naprawdę?  - Myślę, że częściowo udzieliłem już odpowiedzi na to pytanie powyżej. Analiza tego, co wydarzyło się na Kopcu, też wymaga pewnego czasu i pogłębionej refleksji wszystkich uczestników sporu jaki w pewnym momencie tam zaistniał. Warto wziąć wszystkie czynniki pod uwagę, nie tylko te, o których słyszymy dzisiaj z mediów głównego nurtu, bo wydają mi się tendencyjne.  Mogę jedynie wyrazić ubolewanie, że równie ostro nie reagują np. na wygwizdanie przez uczestników koncertu gwiazdy promującej pornografię i obrażającej uczucia religijne wielu milionów naszych rodaków filmu o Powstaniu Warszawskim. Słyszał pan gdzieś głosy oburzenia? Albo wtedy gdy pijana swołocz drwiła z krzyża, i gasiła pety na starszych ludziach, publicznie bluzgała i obrażała uczucia tych, którzy na modlitwie gromadzili się na Krakowskim Przedmieściu? Jeden z głównych polityków, który został na Powązkach wygwizdany, mówił wtedy o sympatycznym happeningu. Nie można też nie brać pod uwagę całej atmosfery, jaka wytworzono wśród kibiców przy okazji obchodów rocznicowych. W wiadomej gazecie pisano o tym, że na pewno zakłócą oni powstańczych uroczystości. Dzień wcześniej na Placu Krasińskich, masowo rewidowano młodzież w koszulkach przygotowanych przez kibiców, sprawdzano plecaki, spisywano. Czemu ma to służyć? Sam zostałem wylegitymowany i sprawdzono mi plecak dlatego że byłem ubrany w koszulkę ze znakiem Polski Walczącej i szalik Lechii z napisem "Bóg, Honor i Ojczyzna". Jak takie działania nie mają się kojarzyć z komunizmem? Podczas mojej rewizji powiedziałem zresztą policjantowi, że ostatni podobną sytuację przeżywałem 25 lat temu kiedy ZOMO i milicja rewidowały i spisywały wszystkich chłopaków w 'biało - zielonych" szalikach, którzy pojawiali się w okolicach kościoła św. Brygidy w Gdańsku, gdzie śp. ks. Henryk Jankowski co tydzień odprawiał Mszę św. w intencji Ojczyzny. Często bywali na nich ci, którzy dzisiaj sypią gromy z jasnego nieba na kibiców, którzy krzyczą "Precz z komuną!' czy "raz sierpem raz młotem czerwoną hołotę” i wydają rozkazy policji, żeby postępowały dokładnie tak samo jak w latach 80-tych działała milicja. Jak mają reagować kibice na prezydent stolicy, która zezwala rosyjskim kibicom na marsze i prezentowanie sowieckiej symboliki, czy koncert wspominanej już powyżej pani o niskiej reputacji moralnej?  Zresztą na Kopcu skandowano także w stronę Hanny Gronkiewicz -Waltz: "Dziękujemy za Madonnę!" i tego jakoś w mediach nie podają. Wątków tego wydarzenia jest naprawdę wiele, trzeba na nie spojrzeć z dystansu i przeanalizować. Jako uczestnik tych wydarzeń zamierzam to w najbliższym czasie zrobić i opublikować na łamach prasy.

Czy kibice ze swoją specyfiką oddawania czci bohaterom, będą mieścić się w oficjalnych obchodach patriotycznych rocznic (1 sierpnia i 11 listopada), czy z każdym rokiem będą coraz bardziej piętnowani i marginalizowani? - Kibice w Polsce w wielu przypadkach ocalili w środowiskach młodzieżowych pamięć o naszej historii i narodowych bohaterach. Wobec takiej a nie innej polityki historycznej to właśnie stadiony i zaangażowanie kibiców pozwoliły przedrzeć się do świadomości młodego pokolenia wiedzy o Powstańcach Wielkopolskich, Warszawskich, Żołnierzach Wyklętych o zbrodniach stanu wojennego, komunistycznych zdrajcach i pachołkach Moskwy. Trzeba pamiętać, że działalność patriotyczna kibiców to nie tylko manifestacje, czy stadionowe oprawy. To także działalność edukacyjna, organizowanie wykładów historycznych, pokazów filmowych dzieł, których nie można doświadczyć w telewizji, całoroczna pomoc kombatantom, organizowanie paczek, wspieranie naszych rodaków na dawnych Kresach Wschodnich. Mógłbym w tym miejscu przytoczyć setki przykładów na taką właśnie działalność. Odsyłam do wielu artykułów, które na ten temat napisałem. Warto jednak przypomnieć, że 1 sierpnia w wielu miejscach Polski właśnie kibice organizowali uroczystości upamiętniające Powstańców Warszawskich. Chyba najbardziej znaną, z niezależnych oczywiście mediów, jest fantastyczna manifestacja i oprawa przygotowana podczas meczy Śląska: „Niech mówią, że klęska, że uczcić nie należy. Śląsk Wrocław jest dumny z Powstańczych Żołnierzy!”. Kibicom więc należą się głębokie podziękowania i brawa za ich postawę i edukację patriotyczną, którą niestety przyszło im dzisiaj zastępować polską szkołę, a ci którzy te działania napiętnują i próbują marginalizować sami o sobie wystawiają świadectwo.

Gen. Ścibor-Rylski zapowiedział wczoraj, że w związku z niewłaściwym wykorzystywaniem znaku Polski Walczącej zostanie on zastrzeżony i będzie prawnie chroniony. To bardzo smutna informacja puentująca obchody 1 sierpnia. Czy przez to "kotwica" przestanie być powszechnym emblematem patriotycznej tożsamości, również wśród kibiców? - Nie bardzo wiem na czym w związku z omawianymi przez nas wydarzeniami ma polegać niewłaściwe wykorzystanie znaku Polski Walczącej i po co zastrzegać symbol, który dla polskich patriotów zawsze i tak będzie najpierw wyryty w sercach, a nie na koszulkach czy innych gadżetach. Będzie kojarzył się z pozytywnym przesłaniem, że nawet wbrew nadziei, sytuacji politycznej, warunków zewnętrznych czy wewnętrznych, ważne jest to, że "Polska Walcząca" to Polska walcząca do końca.

Rozmawiał Jarosław Wróblewski

PO i PSL obsadziły swoimi ludźmi stanowiska w nawet 600 spółkach, agencjach oraz jednostkach budżetowych! PO i PSL kontrolują wspólnie blisko 600 spółek skarbu państwa, przedsiębiorstw państwowych, agencji oraz państwowych jednostek budżetowych. Prezesi-rekordziści zarabiają po kilka milionów złotych rocznie. Do tego dochodzą stołki w administracji państwowej i samorządach. “Granatowo-zielony” rząd nadzoruje obecnie 25 przedsiębiorstw państwowych, 236 jednoosobowych spółek skarbu państwa oraz 59 spółek z jego większościowym udziałem. Do tego dochodzi jeszcze blisko 500 spółek, w których państwo posiada co prawda mniejszościowe udziały, ale zachowało wpływ na obsadę części stanowisk. Pod nadzorem Ministerstwa Rolnictwa pozostaje ponad 40 agencji, ośrodków doradczych i różnego rodzaju fundacji oraz instytucji. Do największych należą Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, Agencja Rynku Rolnego, Agencja Nieruchomości Rolnych czy Kasa Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego (KRUS). W sumie we wszystkich spółkach i instytucjach całkowicie kontrolowanych przez rząd lub takich, w których Skarb Państwa ma udziały, pracuje ponad 200 tysięcy ludzi. Z danych Ministerstwa Skarbu Państwa wynika, że tylko w zarządach i radach nadzorczych, rządzący mają decydujący wpływ na obsadę blisko 8 tysięcy stołków. Około 30 procent tych stanowisk – jak wynika z szacunków opozycji – obsadzili ludowcy, cała reszta to łupy PO. Ludzie z Platformy lub przez nią popierani skolonizowali finanse i na przykład branżę górniczą. Ludowcy i osoby przez nich popierane, dominują przede wszystkim w spółkach i agencjach związanych z rolnictwem i z energetyką. W takich instytucjach, jak Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa czy Agencja Nieruchomości Rolnych, PSL jest praktycznie monopolistą. Zarobki w tych instytucjach znacznie przewyższają średnią krajową i wahają się od blisko 4 tysięcy złotych brutto do blisko 8 tysięcy złotych. To jednak tylko ułamek tego, co zgarniają kierujący największymi instytucjami. W zarządach i radach nadzorczych spółek z WIG20, kontrolowanych przez państwo, koalicjanci podzielili między siebie ponad 120 foteli. Pensje wahają się w nich od kilkudziesięciu tysięcy do ponad 6 mln złotych rocznie.

Na przykład Alicja Kornasiewicz w 2011 roku, jako prezes Banku Pekao SA, zarobiła łącznie ponad 6,2 mln złotych. Kornasiewicz jeszcze w latach 90. była działaczką Unii Demokratycznej, a później Unii Wolności. Z kolei Andrzej Klesyk, prezes zarządu PZU, w ubiegłym roku zarobił ponad 2,148 mln złotych. Nie sposób nie zaobserwować jego dobrych związków z Donaldem Tuskiem. Od blisko dwóch lat prezes Klesyk jest członkiem Rady Gospodarczej przy Prezesie Rady Ministrów. Kolejnym przykładem może być prezes KGHM Herbert Wirth, który zarobił w sumie 1,87 mln zł. Krytycy prezesa podkreślają, że swoją pozycję i niezatapialność na fotelu prezesa miedziowego giganta zawdzięcza poparciu Grzegorza Schetyny, niepodzielnie władającego dolnośląską Platformą, na której terenie znajduje się siedziba koncernu. Prezes spółki, o której ostatnio było szczególnie głośno, czyli Jerzy Marciniak, szef Zakładów Azotowych w Tarnowie-Mościcach S.A, zanim stanął na czele nawozowego potentata, był doradcą w gabinecie politycznym ministra skarbu Aleksandra Grada. Do konfitur w postaci stanowisk w spółkach, przedsiębiorstwach i rządowych agencjach trzeba dodać stanowiska w administracji państwowej i samorządowej. W sejmikach wojewódzkich radach miejskich czy gminnych, zarządach powiatów, najczęściej rządzą lokalne koalicje PO-PSL. Według Głównego Urzędu Statystycznego w urzędach wojewódzkich, ministerstwach, służbie cywilnej oraz samorządach pracuje blisko 440 tys. ludzi. Samych resortów jest teraz 18. Trzy – rolnictwa, pracy i gospodarki – kontrolują ludzie Waldemara Pawlaka. Reszta to domena Platformy. Pracujący tam urzędnicy mogą liczyć na spore profity. Średnio zarabiają blisko 7 tysięcy złotych i jest ich ponad 15 tysięcy. PO i PSL współrządzą też we wszystkich 16 sejmikach samorządowych, przez co decydują o obsadzaniu kontrolowanych przez nie stanowisk oraz decydują o wydawaniu wielomiliardowych kwot. W samorządach pracuje blisko 256 tys. urzędników. Zarabiają średnio 3,6 tys. złotych brutto.

Sommer: Prawdziwe piramidy finansowe Przy okazji kłopotów firmy Amber Gold znów w mediach pojawił się problem „piramid finansowych”, „schematów Ponziego” itp. Liczni „specjaliści” przekonują w gazetach i telewizji, jakie to strasznie niebezpieczne instytucje i że ich działalność może się skończyć tylko w jeden sposób: duża część klientów pójdzie z torbami, a właściciele albo wylądują za kratami jak słynny Ben Madoff, albo dokonają żywota incognito gdzieś na dalekich wyspach, korzystając z ukradzionych pieniędzy. Specjaliści ci (z jednym chlubnym wyjątkiem Andrzeja Sadowskiego z Centrum Adama Smitha) zapominają jednak, że te wszystkie „piramidy” to ledwie wystające z ziemi kurhaniki w porównaniu z prawdziwymi piramidami finansowymi, godnymi Cheopsa, jakimi są ZUS-y i budżety państw. W dodatku z tych gigapiramid bardzo trudno się wypisać. Bo na straży tego, by wszyscy w nich uczestniczyli, stoją państwowe prawo i aparat przemocy. Jak wygląda w praktyce to zmuszanie do udziału w państwowej piramidzie finansowej, testuje od początku roku przedsiębiorca z Radomia, Grzegorz Sowa. Pisaliśmy już o nim na wiosnę – teraz relacjonujemy jego walkę o wolność finansową w sądzie pierwszej instancji. Zgodnie z przewidywaniami, p. Sowa w pierwszej instancji przegrał – teraz da się wykazać sądowi apelacyjnemu. A przy okazji warto wspomnieć, że odkąd ZUS jest zasilany pieniędzmi z budżetu – obecnie niemal w jednej trzeciej – to jego funkcjonowanie całkowicie straciło już sens. Jeśli bowiem emeryci są już tylko w części finansowani z ZUS-owskich składek, to – zachowując logikę systemu repartycyjnego – emerytura (a przynajmniej jej jedna trzecia) należy się wszystkim ludziom, którzy płacą podatki. Jeśli takiej zasady się nie wprowadzi, to prędzej czy później ktoś w tej sprawie wygra w sądzie, zwracając uwagę, że jest rabowany na korzyść obecnych emerytów, samemu nie dostając żadnego zabezpieczenia! Jak więc rozwiązać problem ZUS-u? Bardzo prosto. Trzeba go jednym cięciem zlikwidować. Wszystkim ludziom powyżej jakiegoś limitu wieku (np. 70 lat) wypłacać z budżetu emeryturę minimalną na wzór kanadyjski. A resztę pieniędzy ludzie starsi powinni dostawać z odpisów podatkowych swoich dzieci. Co przy okazji stałoby się najlepszym chyba sposobem na rozwiązanie problemu demograficznego. Bo w takiej sytuacji ludziom zależałoby bardzo na tym, by po pierwsze – dzieci posiadać, a po drugie – na pewno staraliby się tak je przygotować do życia, by potencjalne odpisy od ich podatków były jak najwyższe. Sommer

Engelgard: Endecka krytyka Powstania Warszawskiego Powstanie Warszawskie od samego początku było uznane przez obóz narodowy za przedsięwzięcie, za które odpowiada „sanacyjna” Komenda Główna AK. Oceny te formułowano zarówno w czasie samego powstania, jak i tuż po jego zakończeniu. Także po latach, w różnych opracowaniach i enuncjacjach, rozwijano bardzo krytyczną ocenę polityczną i wojskową powstania. Można więc mówić o stałym poglądzie obozu narodowego na ten temat. Wiązało się to bezpośrednio z odziedziczoną po założycielach obozu narodowego filozofią polityczną, jak również z analizą sytuacji geostrategicznej Polski w roku 1944. Ocena ta była całkowicie sprzeczna z tym, co prezentowała KG AK. Nie oznacza to, że cały obóz narodowy myślał podobnie – różnice zaczęły się nasilać nie tylko w 1944 roku, ale już po zakończeniu wojny. Dotyczyły one jednak nie tyle oceny powstania, co tego, jak podchodzić do położenia Polski po zakończeniu wojny. Strategia polityczna obozu narodowego w roku 1944 zakładała kontynuowanie walki z Niemcami aż do zwycięstwa, ale także nasilenie walki z PPR i AL. Jeśli chodzi o kluczowy problem, jakim było ustosunkowanie się do zbliżającej się do granic Polski Armii Czerwonej, to nie zakładano żadnych ustępstw natury politycznej. Dominowało przekonanie, że nie należy pomagać zbrojnie Armii Czerwonej, nie należy ujawniać się przed nią (co np. zakładał Plan „Burza”), nie należy narażać ludzi tkwiących w konspiracji, cywilnej i wojskowej, na straty. Takie było przekonanie wszystkich odłamów obozu narodowego, tzn. konspiracyjnego Stronnictwa Narodowego, które wraz z NOW było integralną częścią Polskiego Państwa Podziemnego oraz NSZ (ONR), które działały poza jego strukturami. Tylko Konfederacja Narodu wraz z jej zbrojnymi oddziałami – Uderzeniowymi Batalionami Kadrowymi (UBK), scalonymi z AK od lata 1943 – była gotowa poprzeć czyn zbrojny, nawet po stronie Sowietów. Wyrazem tego był udział Bolesława Piaseckiego na czele III batalionu 77 pp AK w Operacji Ostra Brama. W przypadku NSZ wyciągano jeszcze dalej idące wnioski – postulowano wycofanie na Zachód najbardziej zagrożonych kadr i nie podejmowanie już walk z Niemcami. W opinii NSZ, Niemcy i tak już przegrały wojnę a zagrożeniem dla Polski staję się Rosja Sowiecka. Nie ma więc potrzeby wykrwawiania się w walce z przeciwnikiem, który i tak już nie jest groźny dla Polski. Podobne stanowisko zajęło Stronnictwo Narodowe. Prezes SN Tadeusz Bielecki, kontestujący w Londynie politykę Stanisława Mikołajczyka, pisał do Kraju (list z 20 marca 1944 r.): Gdyby się walec sowiecki miał przesunąć dalej w kierunku Wisły, trzeba by wycofać nasz aktyw na zachód lub nawet na Węgry. SN bezwzględnie popierał politykę nieprzejednania i protestu reprezentowaną przez Naczelnego Wodza, gen. Kazimierza Sosnkowskiego. On też mówił o potrzebie ewakuacji zagrożonych kadr na Zachód. Realizacja tej koncepcji nie była jednak łatwa, a w praktyce niewykonalna. Kiedy szef warszawskiego Okręgu SN, Tadeusz Prus-Maciński, sprzeciwił się w lipcu 1944 roku zmianom planów KG AK, które zakładały pozostanie w Warszawie oddziałów AK – nie znalazł posłuchu wśród kadry NOW-AK. Maciński chciał ewakuować oddziały NOW ze stolicy, by nie narażać ich na straty, jednak ich dowódcy słuchali rozkazów KG AK1. Przypadek ten pokazuje dobitnie, że w realiach konspiracji struktura wojskowa, czyli w tym przypadku KG AK, miała zdecydowaną przewagę nad strukturą polityczną reprezentowaną przez partie polityczne, Radę Jedności Narodowej czy Delegata Rządu na Kraj. Konspiracja cywilna de facto wypadła z gry, była niedoinformowana, zdezorientowana i zwyczajnie lekceważona. Reprezentanci SN w Radzie Jedności Narodowej przeczuwali, że zbliża się decydujący moment, ale nie byli w stanie nic zrobić, by zapobiec powstaniu. Jana Engelgard

Czas “paprotek” W ciągu zaledwie tygodnia odeszło dwóch Polaków, którzy trwale pozostaną w narodowej pamięci: wspaniały bokser Jerzy Kulej i wielki aktor Andrzej Łapicki. Nie chcę pisać o ich zasługach, by nie powtarzać tego, co napisano i powiedziano we wszystkich mediach. Chcę tylko przypomnieć, że obaj otarli się o politykę, zasiadając w parlamencie. Łapicki był posłem OKP w Sejmie “kontraktowym”, natomiast Kulej w latach 2001-2005 reprezentował na Wiejskiej SLD. Każdy z nich “odsłużył” swoją kadencję, nie wywierając jednak żadnego wpływu na kształt czy kierunek polskiej polityki. Można powiedzieć, że byli jedynie “paprotkami” na stole, przy którym karty rozdawali prawdziwi gracze. Takich “paprotek” polski parlamentaryzm widział już wiele. Pełno ich było w sejmach komunistycznych – począwszy od Zofii Nałkowskiej, która od razu po wojnie dała się wciągnąć do Krajowej Rady Narodowej. Szczególnie wiele znanych nazwisk wprowadzono do Sejmu PRL “wybranego” w roku 1985, czyli w połowie rządów gen. Jaruzelskiego: Halina Auderska, Jan Dobraczyński, Jerzy Kawalerowicz, Marian Konieczny, Robert Satanowski, Wojciech Siemion, Bogdan Suchodolski, Ryszard Szurkowski, Szymon Szurmiej, Jerzy Trela, Wojciech Żukrowski. Następną kadencję także ubarwiono “paprotkami”, tyle że już spod sztandaru “Solidarności”. Obok Łapickiego w Sejmie zobaczyliśmy więc senatorów: Gustawa Holoubka, Andrzeja Szczepkowskiego, Andrzeja Szczypiorskiego, Andrzeja Wajdę. Również i oni większej roli nie odegrali, za to w komplecie przeszli do Unii Demokratycznej, gdzie znacznie lepiej niż gdzie indziej czuli się ludzie, którzy nosili w sobie bagaż stalinowskiej młodości: byli lektorami Polskiej Kroniki Filmowej, kręcili socrealistyczne filmy albo pisali donosy na własnych ojców. Dzięki temu partia Mazowieckiego, Geremka, Kuronia i Lityńskiego od początku cieszyła się poparciem elit kulturalnych i naukowych. A jednak liderzy udecji już nigdy nie zdecydowali się wprowadzić do parlamentu drużyny “paprotek”, zapewne wychodząc z założenia, że kilkudziesięcioosobowy klub może być realną siłą tylko wtedy, gdy będzie się składał z prawdziwych polityków, a nie ze statystów. To myślenie zmieniło się w nowym stuleciu. Już Leszek Miller zdecydował się uczynić posłami nie tylko Kuleja, lecz i panią Gucwińską z wrocławskiego ZOO czy uczestnika programu “Big Brother” o nazwisku Florek. Ale to i tak niewiele w porównaniu z taktyką Donalda Tuska. Ten szczególnie upodobał sobie sportowców, których liczba w parlamencie rośnie z kadencji na kadencję właśnie dzięki Platformie (obecnie w Sejmie zasiadają: gimnastyk Leszek Blanik, kick-bokserka Iwona Guzowska, piłkarze Roman Kosecki i Cezary Kucharski, snowboardzistka Jagna Marczułajtis, pięcioboista Zbigniew Pacelt, żużlowiec Robert Wardzała – uff, porządna drużyna!). Tusk nie gardzi jednak aktorami (Jerzy Fedorowicz, Tadeusz Ross), ludźmi telewizji (Barbara Borys-Damięcka, Tadeusz Zwiefka, zwycięzca “Big Brothera” Janusz Dzięcioł) czy dziećmi znanych rodziców (posłanka Beata Bublewicz, poseł Arkady Fiedler, senator Andrzej Szewiński). Część z tych ludzi to typowe “gwiazdy jednego sezonu”, ale niektórzy mają rzeczywiste zasługi dla polskiej kultury czy sportu. Tyle że jako parlamentarzyści są typowymi “paprotkami”, które służą jedynie do ozdoby coraz brzydszej polityki swego przywódcy. Są więc dla Tuska tym samym, czym dla Bieruta była Nałkowska, dla Jaruzelskiego – Dobraczyński, dla Geremka – Łapicki, dla Millera – Kulej. Krótko mówiąc: takie posłowanie to żaden zaszczyt ani zasługa, tylko wstydliwa plama w życiorysie. Paweł Siergiejczyk

06 sierpnia 2012 Demokracja jajcarska Według badań Forum Obywatelskiego Rozwoju, organizacji tzw. pozarządowej powołanej w roku 2007 przez pana profesora Leszka Balcerowicza, gdzie ważną osobą - jak żył - był pan Jan Wejhert, współwłaściciel TVN, a teraz jego syn- pan Łukasz Wejchert- państwo polskie zatrudnia prawie 3,5 miliona osób- o około 80 ooo mniej niż w końcu 2010 roku i 150 000 mniej niż pięć lat temu. Między 2004 a 2010 rokiem liczba osób zatrudnionych w przemyśle spadła o 132 000. Kurczyło się też zatrudnienie w państwowych firmach świadczących usługi finansowe, transportowe czy handlowe. W niektórych działach sektora publicznego, przede wszystkim administracji publicznej, edukacji i ochronie zdrowia, liczba” pracowników „rośnie. No tak! To być może wszystko prawda, ale podczas rządów pana profesora Leszka Balcerowicza, jako przewodniczącego Unii Wolności i wicepremiera, ministra finansów- podobne zjawiska miały również miejsce.. Prywatyzowane zakłady państwowej pracy zmniejszały zatrudnienie, ale zwiększało się zatrudnienie w sektorze biurokracji państwowej.. Ten proces trwa od czasów tzw. przemian, czyli roku 1989.. Jeśli chodzi o przemiany dotyczące wzrostu biurokracji państwowej- to plan kolejnych ekip rządzących III Rzeczpospolitą na pewno się powiódł. Jest to naturalne w demokratycznym państwie prawnym, gdzie o przynależności do sektora państwowej biurokracji- decydują stosunki ma poziomie sitw okupujących nasz kraj.. Im lepsze, kto ma stosunki polityczno- towarzyskie, tym wyżej zajdzie, według wzoru rozpropagowanego przez pana Tadeusza Dołęgę –Mostowicza, w swoim bestsellerze” Kariera Nikodema Dyzmy”.. Oczywiście nie każdy musi zaczynać karierę w „administracji publicznej” od utrąconej sałatki warzywnej podczas przypadkowego przyjęcia, na którym znalazł się nasz bohater znajdując przedtem, przypadkowo bilecik wstępu.. Tory kariery mogą być bardziej banalne.. Po prostu” Wiesz stary! Zamknąłem bissnes,. bo podatki mnie wykończyły. Znajdź mi coś w urzędzie”. Jeśli jest dobry kolega i już w sferach urzędniczych jest nieźle osadzony,, to spełni prośbę kolegi. umacniając swoją pozycję w urzędzie, bo wszelkie sitwy urzędnicze żyjąc własnym życiem tworzą- w naturalny sposób koterie- które potem się zwalczają, mając swoich naturalnych przywódców wokół których gromadzą się różni poplecznicy zawdzięczający swój los przywódcy kokieteryjnego stada. I takie stada są we wszystkich urzędach ,co nie jest wynalazkiem współczesnego socjalizmu, ale od dawien dawna- przy jakiejkolwiek władzy, zawsze pojawiają się koterie, stronnictwa, frondy. I tak, dobry kolega zakotwiczony już w świecie biurokratycznym, może swojemu koledze z ławy szkolnej coś znaleźć., coś co zadowalałoby finansowo , emocjonalnie i prestiżowo.. Coś interesującego w Ministerstwie Środowiska na przykład, jakiś nowy dział, zajmujący się szczególnie rzadkim przypadkiem kury domowej. A jak na razie tam nie można, to można coś wymyślić w Narodowym Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej, bo to działalność bliska, bardziej pokrewna- jeśli delikwent miał coś wspólnego ze środowiskiem, oprócz tego, że w nim mieszka od wczesnego urodzenia. Jest też jeszcze Główny Inspektorat Ochrony środowiska jak też- Generalna Dyrekcja Ochrony Środowiska i odrębnie Krajowy Zarząd Gospodarki Wodnej(???) Czy to nie są kuriozalne jaja w demokracji jajcarskiej i środowiskowej? Oni wszyscy – w tych biurokracjach- chronią środowisko.. Tylko im dać naszych pieniędzy z naszych podatków, a będą naprawdę wyjątkowymi strażnikami przyrody i samego środowiska, w demokratycznym państwie prawnym. Dlaczego nie ma jeszcze Generalnego Inspektoratu Starażników Przyrody z siedzibą w Warszawie i odpowiednio rozbudowanymi kołami biurokratycznymi w terenie? Dlaczego nie ma oddzielnie Funduszu Ochrony Rzek i Jezior? I Krajowego Zarządu Gospodarowania Drzewostanem Sosnowym? Odrębnie od Krajowego Gospodarowania Drzewostanem Świerkowym? Podobnie wesoło jest w Ministerstwie Zdrowia, oprócz niego mamy Narodowy Fundusz Zdrowia, Urząd Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych oraz do tego jeszcze Główny Inspektorat Farmaceutyczny. Nie mamy jeszcze Głównego Inspektoratu Leków na Receptę, Urzędu Rejestracji Ziół i Grzybów oraz Narodowego Funduszu Chorych, bo zdrowych- już mamy.. No i nie mamy jeszcze Narodowego Funduszu Pogrzebowego.. Z odpowiednimi wydziałami dotyczącymi różnych wyznań zmarłych pacjentów.. Odrębnie natomiast działają Urząd Transportu Kolejowego, Urząd Lotnictwa Cywilnego, Urząd Komunikacji Elektronicznej, Główny Urząd Nadzoru Budowlanego,. A także Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad oraz Główny Inspektorat Transportu Drogowego. Nie mamy jeszcze Urzędu Lotni Cywilnych, Urzędu Transportu Rzecznego, Urzędu Transportu Jeziornego i Urzędu Barek Cywilnych. Urząd Komunikacji Elektronicznej powstał niedawno z inicjatywy samego premiera Donalda Tuska, bo jest bardzo potrzebny- tak ja przydatny jest w rządzie pan Michał Boni., specjalista od zasiłków, z teraz od postępu elektronicznego. Ciekawe, że w demokracji – wszyscy się na wszystkim znają i mogą zajmować dowolne stanowisko, byleby było dobrze płatne i satysfakcjonujące tego, który takie stanowisko zajmuje. Mniejsza o satysfakcję tych, którzy takie stanowisko utrzymują.. I mało tego. Utrzymują wiele takich niepotrzebnych stanowisk w demokratycznym państwie prawnym i biurokratycznym bezprawnie. I nie mają nic do powiedzenia. Władza powołuje- lud musi utrzymywać. Dobrze, że jak komuś się to nie podoba, to władza nie krzyczy, że jest przeciwnikiem demokracji.. Ale to na razie- póki co, tak jak z antysemityzmem. Jak ktoś tylko powie coś o Żydach- to jest antysemitą. Bo kiedyś antysemitą był ten, kto Żydów nie lubił… Dzisiaj jest ten, kogo nie lubią Żydzi... Mamy jeszcze Urząd Regulacji. Energetyki, Wyższy Urząd Górniczy , Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, Urząd ds. Cudzoziemców i wiele innych urzędów, które składają się na biurokratyczno- demokratyczne państwo prawne urzeczywistniające zasady społecznej i biurokratycznej sprawiedliwości.. Czy to nie jest demokracja jajcarska? Ale będzie z pewnością jeszcze wiele jaj.. WJR

Syn Tuska w aferze Amber Gold? - Pracowałem dla OLT Express – przyznał Michał Tusk w wywiadzie opublikowanym na portalu wyborcza.pl. Właścicielem OLT Express jest Amber Gold, która należy do Marcina Plichty.

- Spółki Amber Gold są prześwietlane m.in. przez ABW. Nie zastanawiasz się, czy jednak OLT Express nie zależało głównie na twoim nazwisku? – zapytał syna premiera Krzysztof Katka, dziennikarz "Gazety Wyborczej". - Tego się prawdopodobnie nigdy nie dowiem, faktem jest, że przez cały okres współpracy nigdy ze strony OLT nie padła prośba o jakąkolwiek pomoc związaną z tym, jak się nazywam. Natomiast zwolennicy teorii spiskowych z pewnością znajdą i tu pożywkę. Np. materiały do OLT wysyłałem z prywatnego maila, który założyłem 15 lat temu. Wtedy, jeszcze jako dzieciak, dla jaj, jako imię i nazwisko w ustawieniach skrzynki wpisałem „Józef Bąk”. Zaraz ktoś więc pewnie uzna, że to tajny kryptonim i nie będzie dla niego ważne, że we wszystkich mailach podpisywałem się z imienia i nazwiska – odpowiedział Michał Tusk. Afera Amber Gold zatacza coraz większe kręgi. Jej właścicielem jest 28-letni Marcin Plichta (poprzednio nazywał się Stefański – przyjął nazwisko żony) , ma już na koncie prawomocny wyrok za przestępstwa finansowe. Chodziło o wyłudzenia pieniędzy przy użyciu firmy Multikasa. Rachunki opłacane za pośrednictwem zorganizowanych przez tę spółkę punktów kasowych nie trafiały na konta wierzycieli (zakłady energetyczne, banki, firmy telekomunikacyjne itp.). W rezultacie konsumenci nie płacili świadczeń, a przez to byli narażeni na poniesienie dodatkowych kosztów ze niewywiązywanie się ze zobowiązań. Teraz spółką Amber Gold, która ma potężne kłopoty finansowe, zajmuje się Prokuratura Okręgowa w Gdańsku i Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Wojciech Mucha

OLT Express: Tusk puszcza bąka Michał Tusk, syn Donalda, został zatrudniony "po godzinach" przez OLT Express, z uwagi na jego wysokie kompetencje lotnicze, i używał do komunikacji konta emailowego na nazwisko "Józef Bąk". Witamy w republice bananowej nad zimnym morzem. Afera Amber Gold / OLT Express nabiera kolorów. Były dziennikarz "Gazety Wyborczej” Michał Tusk, przyznaje się na łamach swojego byłego pracodawcy,  że brał kasę od OLT Express, po godzinach:

http://wyborcza.pl/1,75248,12258691,Michal_Tusk__Pracowalem_dla_OLT_Express.html?as=2&startsz=x

OLT Express zapłacił młodemu Tuskowi za trzy wystawione faktury, młody Tusk nie przyznaje się jeszcze ile kasy dostał od OLT.  16,5 tys. PLN czy też więcej? Jakby mało było skandalu, młody Tusk przyznaje też że do komunikacji z OLT używał konta emailowego na inne nazwisko "Józef Bąk". Czego bał się młody Tusk aż tak aby schować się za pseudonimem, ABW czy CBA ? Przecież koledzy taty nic by mu nie zrobili. Syn premiera jest nietykalny. Oczywiście młody Tusk twierdzi, że tata o niczym nie wiedział, faktycznie Donald Tusk zdaje się nic o niczym nie wiedzieć w tej naszej Polsce. A podobno jest premierem. O dokonaniach młodego zdolnego Tuska juniora pisaliśmy już nie raz:  

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/69847,prywatna-spolka-tuska

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/69890,tusk-do-tramwaju

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/69673,elewarr-michala-tuska

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/59691,lotna-kariera-syna-premiera

Pisaliśmy też niedawno o tym czym pachnie cała afera OLT Express:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/70183,mafijny-skok-cywilizacyjny

Stanislas Balcerac

Józef Bąk wyznaje - czyli co łączyło syna Donalda Tuska z firmą Amber Gold i co z tego wynika Premier Donald Tusk może być dumny z syna. Jest skromny, szczery, nie wie co to chciwość. W dodatku słucha się ojca, a nawet, jeśli coś nabroi, szybko naprawia wskazane błędy. Takie wnioski można wysnuć po lekturze dzisiejszego wywiadu z Michałem Tuskiem w Gazecie Wyborczej. Chyba, że ktoś zada sobie trud czytania między wierszami... Syn premiera postanowił wyspowiadać się ze swoich perypetii zawodowych. Zrobił to na łamach gazety, dla której przepracował 7 lat. Po czym porzucił ją dla pracy w Porcie Lotniczym w Gdańsku. Nie bez oporów wszakże. Przez około rok odmawiałem, zarabiałem w "Gazecie" nie gorzej, miałem w redakcji znajomych, ale w końcu stwierdziłem, że trzeba spróbować czegoś nowego - mówi Tusk junior. Syn premiera twierdzi, że zarabia 3 300 na rękę. I podobnie jak latorośl nowego ministra rolnictwa ani myśli rezygnować z pracy w kontrolowanej przez skarb państwa spółce. Ciekawe, że nagle moja praca stała się problemem dla niektórych, a wiadomo było o tym od wielu miesięcy i nikomu to nie przeszkadzało - mówi Michał Tusk.  Ale jak twierdzi - w odróżnieniu od młodego Kalemby po wybuchu afery taśmowej i zamieszania wokół rodzinnych powiązań członków rządu - na wszelki wypadek oddał się do dyspozycji szefa. Ten jednak nie skorzystał z możliwości rozstania się z synem premiera. Ciekawsze są jednak perypetie Michała Tuska z firmą OLT Express. Tą samą, której właścicielem była nie schodząca obecnie z czołówek mediów, boksująca się z KNF i ABW, firma Amber Gold. Jak się okazuje firma intensywnie zabiegała  o współpracę z Michałem Tuskiem, ten zaś traktował to jako rzecz naturalną, mimo że zobowiązał się już wobec innego pracodawcy. Działo się to jeszcze przed podpisaniem przeze mnie umowy z lotniskiem, choć już wcześniej ustaliłem z nim warunki pracy - opowiada  Tusk. I tak relacjonuje przebieg negocjacji. Po pierwszym spotkaniu z Frankowskim byłem jednak sceptyczny. Interesowały go wyłącznie kwestie PR i naciskał, abym zrezygnował z pracy w porcie i pracował wyłącznie dla nich. Nie zgodziłem się. Po kilku dniach zmodyfikował ofertę. Miałem zdalnie zajmować się obsługą prasową oraz analizą ruchu lotniczego z Gdańska. To drugie zajęcie było efektem tego, że na spotkanie przyniosłem gotową prezentację na temat stworzenia regionalnego węzła w Gdańsku. Miałem za to dostawać miesięcznie 5500 zł plus VAT Jak wynika z jego dalszych słów propozycja została przyjęta. Niezależnie od pracy w porcie lotniczym.
Za co właściwie płaciła mu Amber Gold? Przez telefon bądź mailem Frankowski prosił o konkretne materiały: propozycje kierunków i ułożenie lotów, aby umożliwić przesiadki. Kilka razy siedziałem do białego rana i dłubałem w Excelu i PowerPoint. Początkowo uzupełniałem też i autoryzowałem wywiady z Frankowskim dotyczące OLT - tłumaczy Tusk, junior. Niezła fucha, można by pomyśleć. Choć nie akceptowana przez tatę, który ponoć o intratnej współpracy swojej latorośli dowiedział się dopiero po trzech miesiącach od jej zawiązania. Wtedy ojciec wyraźnie powiedział, że mu się to nie podoba, i mówiąc delikatnie, że to było niemądre - opowiada Michał Tusk. I co zrobił posłuszny syn po tym ojcowskim napomnieniu? Prosiłem OLT o rozluźnienie umowy - w taki sposób, by nie wiązała żadnej ze stron na stałe do żadnych działań. W tej sprawie nie było reakcji. Kolejnych faktur już po prostu nie wystawiałem. Łącznie wystawiłem trzy faktury. Za ostatnią, z połowy czerwca, zapłacili tydzień temu - twierdzi. A chwilę dalej uzupełnia:

Pierwszy raz w życiu byłem autentycznie wkurzony, że dostałem przelew. Stało się dla mnie oczywiste, że w sytuacji, w której OLT nie ma na nic pieniędzy, ktoś to wykorzysta przeciwko mnie. Poza tym źle się czuję z tym, że pewnie jako jeden z niewielu kontrahentów dostałem swoje pieniądze. Można powiedzieć: wzruszające. Jak na pasjonata dziedziny transportu młody Tusk wykazuje też rozbrajającą niefrasobliwość w kwestii rentowności firmy, z którą związał swoje losy. Nie zajmowałem się taryfami ani kwestią opłacalności. Mówiąc szczerze, niewiele z nadesłanych przez mnie materiałów zostało wykorzystanych - wyznaje. Najwyraźniej nie to go jednak dziś martwi. Obawia się raczej medialnej burzy wokół swojej osoby. Spółki Amber Gold są prześwietlane m.in. przez ABW. Nie zastanawiasz się, czy jednak OLT Express nie zależało głównie na twoim nazwisku? - pyta czujnie Gazeta.

Tego się prawdopodobnie nigdy nie dowiem, faktem jest, że przez cały okres współpracy nigdy ze strony OLT nie padła prośba o jakąkolwiek pomoc związaną z tym, jak się nazywam - odpowiada Tusk. I dodaje:

Natomiast zwolennicy teorii spiskowych z pewnością znajdą i tu pożywkę. Np. materiały do OLT wysyłałem z prywatnego maila, który założyłem 15 lat temu. Wtedy, jeszcze jako dzieciak, dla jaj, jako imię i nazwisko w ustawieniach skrzynki wpisałem "Józef Bąk". Zaraz ktoś więc pewnie uzna, że to tajny kryptonim i nie będzie dla niego ważne, że we wszystkich mailach podpisywałem się z imienia i nazwiska. Gdy wczytać się te wyznania trudno oprzeć się wrażeniu, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Donald Tusk przeważnie jest człowiekiem bezproblemowym. Ani kryzys finansowy, ani sprawa smoleńska nie spędzają mu snu z powiek. Jedynie wizerunek w mediach. Michał Tusk najwyraźniej dobrze przyswoił te zasady. Ansa/ Gazeta Wyborcza

Prezes Amber Gold obiecuje, że od jutra jego firma zacznie wypłacać pieniądze klientom Od wtorku Amber Gold zacznie wypłacać klientom ich środki pieniężne obiecał prezes Amber Gold Marcin Plichta. Poinformował, że wypłata może potrwać trzy dni robocze. Jeszcze dziś firma ma otworzyć rachunek bankowy, który umożliwi tę operację. Na zorganizowanej w Gdańsku konferencji Plichta oświadczył, że w tej chwili Amber Gold (AG) nie ma rachunku bankowego. Zapewnił jednak, że jeszcze dziś taki rachunek bankowy zostanie otwarty. Od jutra powinniśmy operacyjnie rozpocząć wypłatę środków klientom - powiedział Plichta. Dodał, że wypłata może zająć trzy dni.

Prowadzimy w chwili obecnej jeszcze rozmowy z bankiem (ws. założenia konta bankowego  i nie chcemy, żeby te rozmowy zostały zakończone fiaskiem. Jutro zostanie wydane stosowane oświadczenie - zapowiedział Plichta. Nie zdradził jednak, o jaki bank chodzi. Zapewnił, że jego firma jest w stanie spłacić wszystkich swoich klientów i zostanie to udowodnione we wtorek.
W piątek prezes tłumaczył, że Amber Gold nie ma rachunku bankowego, z którego mógłby wypłacać środki, i żaden polski bank nie chce go otworzyć. Twierdził, że banki zamknęły rachunki firmie po piśmie Komisji Nadzoru Finansowego. KNF umieściła Amber Gold na tzw. liście ostrzeżeń publicznych, ponieważ ma wątpliwości, czy spółka nie wykonuje czynności bankowych bez licencji. Prezes Amber Gold złożył w piątek do Prokuratury Okręgowej w Gdańsku doniesienie na KNF. W piśmie do prokuratury Plichta zarzucił m.in. KNF, że ta skierowała do banków pismo, iż Amber Gold została zidentyfikowana, jako podmiot prowadzący działalność z naruszeniem prawa, pomimo braku jakichkolwiek orzeczeń sądowych bądź prokuratorskich w tym zakresie. Od piątku firma nie wypłaca pieniędzy.
Plichta poinformował, że dziennie ok. 300 klientów zrywa umowy z AG. Dodał, że pieniądze, ze względu na zerwanie umowy, będą wypłacane bez odsetek i z potrąceniem 19,5 proc. złożonej kwoty. Powiedział, że AG ma ok. 7 tys. aktywnych klientów, którzy łącznie powierzyli ok. 80 mln zł. W ciągu całego okresu funkcjonowania firma miała ok. 50 tys. klientów. Zapowiedział, że we wtorek spółka poinformuje o wysokości swoich zobowiązań i zabezpieczeń. Na chwilę obecną nie jestem w stanie powiedzieć, muszę sprawdzić z księgowością

- mówił. Poinformował też, że spółka nie rozważa złożenia wniosku o upadłość, dodając, że przygotowuje się do sprzedaży posiadanego złota. Ze względu na to, że spółka nie jest w stanie w chwili obecnej zdobyć nowych klientów i ze względu na zrywane umowy, jesteśmy zmuszeni sprzedać - tłumaczył.
Prezes Amber Gold powiedział, że kłopoty AG wiąże z liniami lotniczymi OLT Express, których Amber Gold był głównym udziałowcem. Jego zdaniem OLT przeszkodziło w prywatyzacji Lot-u, która miała przynieść Skarbowi Państwa ok. 500 mln zł. W ub. tygodniu OLT Express Poland z grupy OLT Express złożył wniosek o upadłość. Tanie linie lotnicze OLT Express zaczęły mieć problemy kilka tygodni temu. W minionym tygodniu AG informowała, że wycofuje się z inwestycji w linie lotnicze. Powodem - jak informował AG - było zablokowanie przychodów ze sprzedaży biletów OLT przez operatora płatności. OLT w ciągu trzech miesięcy zdobyło 2/3 polskiego rynku i to 2/3 Polaków podróżujących po Polsce wybierało OLT. LOT do dnia dzisiejszego nie jest w stanie zbudować takiej silnej pozycji na rynku krajowym, jaką zbudowało OLT i to był główny powód, dlaczego Turkish Airline wycofał się z zakupu LOT-u - mówił Plichta w poniedziałek.
Plichta uważa, że "za nagonką na Amber Gold stoi KNF, ABW i Ministerstwo Skarbu Państwa przez utratę prywatyzacji LOT i to jest główny powód, dlaczego po 2,5 roku Komisja Nadzoru Finansowego rozpoczęła atak na Amber Gold".
Dodał, ze uważa, że "Komisja Nadzoru Finansowego postanowiła zabić Amber Gold od środka, ponieważ nie mogła udowodnić, że firma działa nielegalnie". Plichta pytał, dlaczego KNF doprowadziła do zablokowania operacyjnego działalności Amber Gold. Doniesienia medialne (...) spowodowały, że zostaliśmy zmuszeni w piątek do zamknięcia kilku oddziałów ze względu na bezpieczeństwo naszych pracowników, którzy tam pracują. W chwili obecnej wszystkie oddziały praktycznie są otwarte, chyba że pracownicy wzięli zwolnienia lekarskie w związku z obawą o własne życie. Czujemy się zaszczuci przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Komisję Nadzoru Finansowego - dodał Plichta.
Postępowanie dotyczące ewentualnych nieprawidłowości związanych z działalnością Amber Gold prowadzi ABW pod nadzorem Prokuratury Okręgowej w Gdańsku. W piątek do dziennikarzy dotarła rzekoma notatka ABW dotycząca akcji o kryptonimie Ikar prowadzonej - jak twierdzi szef Amber Gold - przeciw jego firmie. ABW oświadczyła, że to fałszywka i w piątek złożyła w tej sprawie zawiadomienia do prokuratury okręgowej w Warszawie. Zdaniem Plichty, zarówno przewoźnik lotniczy OLT Express, jak i Amber Gold zostały celowo zniszczone. Według jego słów OLT Express "zostało zabite" w trzy tygodnie, natomiast Amber Gold "jest zabijane" od trzech miesięcy. Czuję się, jakby zostało zabite moje dziecko. (...) Te firmy to są moje dzieci. Pracowało w nich ponad tysiąc osób. W chwili obecnej pracuje ok. 500 osób

- mówił Plichta na konferencji prasowej. Czy to jest normalne, że polskie prawo dopuszcza do czegoś takiego, do tego, żeby Komisja Nadzoru Finansowego działała w sposób nielegalny, ale w taki sposób, by było jak najmniej ujemnych skutków dla Komisji Nadzoru Finansowego z powodu jej nielegalnej działalności - pytał Plichta.
Prokuratura Okręgowa w Gdańsku prowadzi postępowanie pod kątem popełnienia ewentualnego przestępstwa z art. 171 ustęp 1 prawa bankowego, czyli prowadzenie tzw. działalności bankowej bez stosownego zezwolenia, za co grozi do 5 mln zł grzywny i do trzech lat więzienia. Jak poinformował Adam Borzyszkowski z gdańskiej prokuratury, do śledczych oraz funkcjonariuszy ABW, zgłosiło się w ostatnich dniach co najmniej czterech klientów Amber Gold uskarżających się na to, że firma nie wypłaciła im pieniędzy z lokat. Amber Gold to firma inwestująca w złoto i inne kruszce, działająca od 2009 r. Klientów kusiła bardzo wysokim oprocentowaniem inwestycji - przekraczającym nawet 10 proc. w skali roku, które znacznie przewyższało oprocentowanie lokat bankowych. Ansa/pap

Skrywana przeszłość Mazowieckiego Tadeusz Mazowiecki otrzymał właśnie nagrodę Złote Mosty Dialogu przyznawaną za wkład w polsko-niemieckie pojednanie. W laudacji wygłoszonej na jego cześć całkowicie pominięto rolę, jaką Mazowiecki odgrywał w stosunkach Polska–RFN w czasie PRL-u. Takich informacji nie przeczytamy także w jego oficjalnym biogramie na stronie Prezydent.pl. Dlatego warto przypomnieć, że Tadeusz Mazowiecki od 1953 r. był uczestnikiem prorządowej akcji szkalującej prymasa Stefana Wyszyńskiego. W 1965 r. Mazowiecki był posłem Frontu Jedności Narodu zrzeszającego posłów pod skrzydłem PZPR-u. Jednocześnie był aktywnym członkiem Klubu Inteligencji Katolickiej reprezentującym grupę działaczy wrogo nastawionych i otwarcie krytykujących postawę prymasa Stefana Wyszyńskiego. Krytykę tego środowiska wykorzystała władza, by stosować represje wobec Prymasa Tysiąclecia i Kościoła katolickiego po słynnym orędziu polskich biskupów do niemieckich „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”.

Jak wynika z akt Instytutu Pamięci Narodowej, po tym orędziu frakcja Mazowieckiego w warszawskim KiK-u ogłosiła, że postępowanie kardynała „nie może przynieść korzyści” środowisku katolickiemu. „Jest skandalem, że nie uzgodniono tego z rządem PRL” – uznali działacze na naradzie warszawskiego KIK-u z udziałem Mazowieckiego w grudniu 1965 r. „Jest kompromitujące, że orędzie napisano w porozumieniu z biskupami niemieckimi” – stwierdzili. Według działaczy KiK-u, biskupi Bolesław Kominek i Karol Wojtyła „dali się wciągnąć w autorstwo takiego kompromitującego orędzia”. Zaplanowano, zatem dalsze marginalizowanie i „utemperowanie” kard. Wyszyńskiego.

– Środowiska poselskiego koła Znak i warszawski KIK były na pierwszej linii frontu – mówi o tej krytyce historyk prof. Jan Żaryn. – Opowiedziały się z dużym zaangażowaniem po stronie Gomułki, a przeciwko prymasowi. Szczególnie pismo „Więź”, którego naczelnym był Tadeusz Mazowiecki, uznawało, że prymas Wyszyński jątrzy swoją niezłomnością władze komunistyczne. Jest również winien tego, że relacje Kościoła z władzą są złe. Zarzucali prymasowi, że wymusza konfrontację Kościoła z władzą, w której oni – katolicy świeccy – uczestniczyć nie zamierzali. Chcieli mieć jak najlepsze stosunki z ekipą Gomułki – podkreślił prof. Żaryn. Zapytaliśmy Tadeusza Mazowieckiego, dlaczego na użytek władz PRL-u krytykował pojednanie z RFN-em i szkalował prymasa Wyszyńskiego, zareagował gwałtownie.

– Proszę dać mi spokój, nie będę o tym mówił – stwierdził i zakończył rozmowę. Maciej Marosz

Odszkodowania Zydow w Sejmie ($65 miliardów) Autor wystpienia do SA w USA

Infonurt2: jest to informacja z sejmu w judeopolonii gdzie Żydzi polscy starali się zatwierdzić ustawę o wypłacie Zydom „odszkodowania” w ilosci tych słynnych $65 miliardów. W tym samym czasie Zydzi nie zrezygnowali w USA, ale Sąd najwyższy polecił Sądpowi Apelacyjnemu w sprawie Polski, aby podtrzymał wyrok niższej instancji – tj. Odrzucenia żadań zydowskich, jako nielegalne (a tym samym równoznaczne z wyłudzeniem - zobacz Obrona Skarbu Państwa w www.infonurt3.com).Cała watacha głosowała w Polsce jednogłośnie na TAK!!!

Zadymy sejmowe a sprawa odszkodowań dla Żydów Naród Polski jest niemiłosiernie manipulowany ze wszystkich możliwych stron. Tzw. polska polityka zagraniczna kolejnych ekip rządowych jest przez wszystkich skrzętnie ukrywana szczególnie w okresie wyborów. W masmediach nie publikuje się całości szczególnie ważnych oficjalnych przemówień i dokumentów najwyższych czynników państwowych RP, lecz wybiera się to co jest wygodne dla otumanienia Narodu Polskiego, no i w ten sposób można opowiadać ludowi - po swojemu - to co się wydarzyło, a nie jak się rzeczy faktycznie mają. Wielu w takich warunkach odkłada swój rozum na półkę ślepo zdając się na rozum cudzy. Zasadniczo chodzi o te przemówienia i o te dokumenty, z których Polacy mogliby wyciągnąć właściwe wnioski. Typowym przykładem jest expoze byłego premiera Kazimierza Marcinkiewicza. Wszędzie (bez wyjątku) drukowano fragmenty tego expoze, no i omówienia tych fragmentów, tak jakby Polacy czytać nie umieli, skrzętnie omijając fragmenty polityki zagranicznej będącej w istocie źródłem i przyczyną wszystkiego tego co od kilkunastu lat po dzień dzisiejszy dzieje się w Polsce, a Naród Polski na własnej skórze boleśnie doświadcza W dniach 10-12 września 2006r. Prezydent RP Lech Kaczyński przebywał z oficjalną wizytą w Izraelu, a w dniach 17-19 z oficjalną wizytą w USA. Wizyty te poprzedziło brzemienne w swych skutkach dla Narodu Polskiego wydarzenie jakie miało miejsce w Sejmie RP w dniu 8 września 2006r. (tuż przed wyjazdem Lecha Kaczyńskiego do Izraela), ale to zostało skutecznie przesłonięte przez zagraniczne wizyty Prezydenta, a zaraz po tym przez parlamentarnych zawodowych „zadymiarzy”. Uruchomiono identyczny mechanizm, jaki z powodzeniem zastosowano przy przeforsowaniu Układu Europejskiego w latach 1991- 1992, a opisany w artykule „Nocna zmiana, czy nocna zdrada?” – dostępnym na internetowych stronach - m.in. na http://polsza.zaprasza.net/a_y.php?mid=9798&&PHPSESSID=3ca992a1e7a2ec6aab1915234bab964e

Otóż 08.09.2006r. odbyło się w Sejmie pierwsze czytanie rządowego projektu ustawy o rekompensatach za przejęte przez państwo nieruchomości oraz niektóre inne składniki mienia – druk nr 133. Projekt owej ustawy ma ścisły związek z żądaniami środowisk żydowskich wypłaty im przez Polskę kwoty 60 – 65 miliardów dolarów za pozostawione mienie w Polsce po 1939r. – czego te środowiska nie ukrywają. Numer druku 133 też nie jest numerem przypadkowym, oznacza on, bowiem, że ustawa ma przejść w takiej formie, w jakiej została przez Rząd przedłożona. Naiwnością byłoby sądzić, aby ktoś sprzeciwił się przedłożonym zapisom ustawy zważywszy na zapewnienie Prezydenta Lecha Kaczyńskiego złożone w Izraelu (11 września 2006 roku, w drugim dniu oficjalnej wizyty w Izraelu), że: „Ja mogę powiedzieć z dużą satysfakcją, że zgodnie z tym, co stwierdził przed chwilą Pan Prezydent, te stosunki są dziś dobre. Te stosunki należy jednak pogłębiać na wszystkich możliwych płaszczyznach. Nie kryję, że niezmiernie istotne są stosunki polityczne między naszymi krajami.” –

http://www.prezydent.pl/x.node?id=1011848&eventId=6527351

W ustawie (projekt?) - http://orka.sejm.gov.pl/Druki5ka.nsf/($vAllByUnid)/DB0502C0D7DF38B3C12570D5002DD1BE/$file/133-ustawa.doc - czytamy:

- w art. 5.: „Rekompensata przysługuje osobie fizycznej, która była właścicielem mienia w dniu jego przejęcia lub jej spadkobiercom, zwaną dalej „osobą uprawnioną”. Osobą uprawnioną jest spółka handlowa, która była właścicielem mienia w dniu jego przejęcia.”

- w art. 9: „Stan prawny przejętych nieruchomości ustala się na podstawie księgi wieczystej lub zbioru dokumentów lub innych dokumentów potwierdzających prawo własności nieruchomości z chwili ich przejęcia.”

- w art. 10.: „Określenia wartości przejętych nieruchomości wraz z ich częściami składowymi dokonują rzeczoznawcy majątkowi, ...”

- w art. 15.: „organem prowadzącym postępowanie w sprawie o rekompensatę jest wojewoda właściwy ze względu na miejsce położenia przejętej nieruchomości, ....”

- w art. od 31 do 33 przewidziano odszkodowania za zabytki, a te oczywiście okażą się bezcenne, szczególnie dla strony żydowskiej.

Wpisano, że rekompensata będzie w wysokości 15% wartości przejętego mienia (art. 11), ale jest oczywiste, że taki zapis się nie ostoi. Zostanie on zaskarżony do wszelkich możliwych trybunałów i ostatecznie zostanie on uchylony. Podobnie będzie z zapisem, że następcom prawnym spółek rekompensata nie przysługuje (art. 6). Owe zapisy mają jedynie charakter uspakajający na użytek przyjęcia ustawy przez Sejm RP. Łatwo sobie wyobrazić, co się będzie w Polsce działo po wprowadzeniu w życie tej ustawy. Już obecnie widać pełną analogię postępowania z tym projektem ustawy ze sposobem opracowania i prowadzeniem w życie Układu Europejskiego z dnia 16 grudnia 1991r. ustanawiającym stowarzyszenie Polski z UE. Projekt ustawy „o rekompensatach za przejęte przez państwo nieruchomości oraz niektóre inne składniki mienia” został opracowany za rządów SLD i przekazany został do Sejmu 19 października 2005r. – tj. pomiędzy dniem wyborów 25.09.2005r. a 26.10.2006r., kiedy to Sejm wybrał Marka Jurka na Marszałka Sejmu RP. 09.12.2005r. już jako projekt obecnego Rządu Marszałek Marek Jurek skierowuje projekt ustawy do pierwszego czytania w Sejmie, a na dwa dni przed wizytą Prezydenta w Izraelu wprowadza do porządku obrad posiedzenia Sejmu w dniu 08.09.2006r. Podobnie jak w 1992r. przez ten cały okres czasu Polacy są świadkami różnego rodzaju zawieruch w Sejmie – robienia typowej wrzawy i jazgotu, z wciąganiem innych w sytuacje, z których nie ma żadnego dobrego wyjścia, aby nie narazić się na totalny brak zaufania u Polaków. Brnie, więc dalej w chocholim tańcu całe to towarzystwo ku zgubie Narodu Polskiego – usiłując wciągnąć w ten taniec Naród Polski.. Analogicznie jak w sprawie Układu Europejskiego zdecydowano o powołaniu komisji nadzwyczajnej, która ma zostać powołana. Ciekawe, czy będziemy świadkami dalszych różnorakich „zadym sejmowych” tak długo, aż ów projekt w praktycznie nie zmienionym stanie, w sposób niezauważalny przez Naród Polski, stanie się obowiązującą ustawą? Czy wzorem Układu Europejskiego z 1991r. zostanie ona opublikowana pod koniec kadencji Sejmu? Bo chyba nieprzypadkowo w art. 27 ust. 1 zapisano: „Rekompensata, o której mowa w art. 1, wypłacana jest w czterech równych ratach rocznych i podlega waloryzacji. Pierwsza rata rekompensaty wypłacana jest w terminie 6 miesięcy od zakończenia postępowania, jednak nie wcześniej niż 2009r.” - czyli po upływie kadencji tego Sejmu. Na uwagę zasługuje głosowanie posłów nad skierowaniem projektu omawianej ustawy do nadzwyczajnej komisji sejmowej. W głosowaniu tym nie wzięli udziału główni „aktorzy” koalicyjnych medialnych sporów, a to: Jarosław Kaczyński – prezes PiS, a jednocześnie Premier RP; Roman Giertych – prezes LPR; Andrzej Lepper – prezes Samoobrony. W głosowaniu nie wzięli też udziału: Wojciech Olejniczak – prezes SLD; Jarosław Kalinowski – przewodniczący Rady Naczelnej PSL, wicemarszałek Sejmu RP. Z całą pewnością w tym samym czasie, kiedy odbywało się głosowanie musieli mieć jakieś inne super ważne posiedzenie. Skoro podczas głosowania na sali sejmowej nie było szefów partii, to pewnie z tego powodu uzyskano - zaskakująco jednomyślne - następujące wyniki głosowań nad projektem omawianej ustawy:

PiS – 147 głosów „za”, 0 - głosów „przeciw”, nikt się nie wstrzymał, 8- nie głosowało,

PO – 116 głosów „za”, 0 - głosów „przeciw”, nikt się nie wstrzymał, 15 – nie głosowało,

SLD – 0 głosów „za”, 45 – głosów „przeciw”, nikt się nie wstrzymał, 10 – nie głosowało,

Samoobrona – 51- głosów „za”, 0 - głosów „przeciw”, nikt się nie wstrzymał, 2 – nie głosowało,

LPR – 28 głosów „za”, 0 - głosów „przeciw”, nikt się nie wstrzymał, 1 – nie głosował,

PSL – 20 głosów „za”, 0 - głosów „przeciw”, nikt się nie wstrzymał, 5 – nie głosowało,

Niezależni - 6 głosów „za”, 0 - głosów „przeciw”, nikt się nie wstrzymał, 1 – nie głosował,

NKP - 5 głosów „za”, 0 - głosów „przeciw”, nikt się nie wstrzymał, 0 – nie głosował0.

Uzyskane wyniki głosowań ostatecznie kładą kłam twierdzeniom, że w sprawach ważnych posłowie nie potrafią się porozumieć dla wspólnego dobra ... Wygląda też na to, że wszystkiemu winni są szefowie partii – no bo jak ich nie było, to widzimy co się wydarzyło. SLD zagłosowało, przeciw, bo chyba liczy na odbicie elektoratu i zrozumiało, że tę żabę przyjdzie im chyba pierwszym jeść w następnym rozdaniu kart – po 2009r. Jakoś się z tego trzeba będzie wytłumaczyć przed wyborcami. – Szczegóły po wejściu na stronę internetową: http://orka.sejm.gov.pl/proc5.nsf/opisy/133.htm

Na stronie

http://expatpol.com/index.php?mod=drukuj&druk_id=29635

pod datą 31 sierpnia 2006r. w artykule „Żydzi zrezygnowali z walki o zwrot mienia w Polsce przed sądami w USA” czytamy:

„Żydzi amerykańscy starający się o restytucję swego mienia w Polsce w sądach w USA zrezygnowali z wniesienia do Sądu Najwyższego odwołania od niekorzystnych dla siebie orzeczeń sądów niższych instancji. Poinformowało o tym PAP biuro Kongresu Polonii Amerykańskiej w Waszyngtonie. Adwokaci powodów powiadomili o ich decyzji na początku tego tygodnia dyrektora Komisji ds. Dokumentacji Holocaustu KPA, Charlesa Chotkowskiego. Tym samym jedyną drogą restytucji indywidualnego mienia żydowskiego - zrabowanego w czasie wojny przez Trzecią Rzeszę i przejętego potem przez rząd PRL - może być ewentualne wniesienie pozwu w sądzie w Polsce, albo uregulowanie sprawy w ustawie sejmowej o restytucji. W dniach 6-8 września Sejm ma zdecydować o losach projektu ustawy na temat rekompensat za majątki prywatne skonfiskowane przez hitlerowców. Projekt przewiduje rekompensaty w wysokości 15 procent wartości majątków na podstawie ich aktualnych cen. Obywatelstwo polskie nie jest wymagane w przypadku występowania o roszczenia. Organizacje żydowskie w USA szacują, że w razie uchwalenia ustawy około 20 procent roszczeń majątkowych - dotyczących także utraconych majątków innych obywateli przedwojennej Rzeczpospolitej - będzie pochodziło od ich żydowskich właścicieli lub ich spadkobierców. Zgłaszają jednak zastrzeżenia co do proponowanej w ustawie wysokości rekompensat.” Na oficjalnej stronie internetowej Prezydenta RP - http://www.prezydent.pl/x.node?id=1011848&eventId=6527369

- m.in. czytamy:

„18 września 2006 roku, w drugim dniu wizyty w Nowym Jorku, Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Lech Kaczyński wziął udział w śniadaniu z przedstawicielami diaspory żydowskiej. Głównymi tematami spotkania były: niedawna wizyta prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Izraelu oraz kwestia zwrotu mienia.

„Prezydent RP zapewnił, że w Polsce nie ma najmniejszego zagrożenia antysemityzmem. Powiedział, że w przypadku zwrotu mienia występuje problem trudnej reprywatyzacji. "Ten problem to jest napięcie między zasadą - nie mamy już wątpliwości, że tą zasadą może być fakt obywatelstwa polskiego z 1939 roku - a możliwościami budżetu państwa i ogromem przemian, które po wojnie się w Polsce zrealizowały w sensie infrastrukturalnym"” Trudno zakładać, że Prezydent RP wybierając się do Izraela nie wiedział lub aby Jego brat Jarosław nie poinformował Go, że wszystko jest już załatwione w przyjętym do dalszych sejmowych prac projekcie ustawy i że tam nie ma mowy o żadnej zasadzie, że podstawą roszczeń ma być fakt obywatelstwa polskiego z 1939r. Racje ma były marszałek Sejmu RP Wiesław Chrzanowski, kiedy po manifestacjach w dniu 07 października 2006r. mówi, że pomiędzy aktualnymi ugrupowaniami politycznymi w zasadzie nie ma różnic, co do generalnego celu, są jedynie różnice, co do sposobu jego osiągnięcia. Niektórym już się oczy szklą, niczego poza tym nie widząc, do obiecanych przez UE 60 – 65 mld Euro, która to UE ma rzekomo „dać” Polsce, po „dzielnych bojach” Kazimierza Marcinkiewicza. Nie chcą nawet dopuścić myśli, że: nie 60 – 65 mld Euro, a dolarów, i że nie dadzą, a zabiorą – a do tego nie Polacy, a Żydzi. Do tego ma się rozumieć, że w ramach zacieśniania współpracy z Izraelem polski wywiad i kontrwywiad będzie teraz bardzo ściśle współpracował z jego odpowiednikami w Izraelu w ramach zwalczania światowego terroryzmu w imię obopólnych interesów Izraela i Polski. Oczywistym też jest, że wszystko razem musi być ślicznie opakowane w stosowną retorykę narodową i patriotyczną. No i kto to wszystko ośmieli się skrytykować staje się automatycznie wrogiem obojga narodów, a i można by nawet pomyśleć o nasłaniu wojska, gdyby takich krytykantów znalazło się zbyt wielu, co też niektórzy w ramach profilaktyki już publicznie proponują. Józef Bizoń

Tworzenie miejsc pracy i inne ekonomiczne mity Tworzenie miejsc pracy jest niezbędne. Ale skąd jednak biorą się miejsca pracy? Ani gigantyczny plan stymulacyjny Obamy, ani działania podjęte przez Fed nie zdołały rozwiązać tego problemu. W rzeczywistości stworzą one tylko więcej problemów. Tworzenie miejsc pracy stało się dominującym tematem podczas obecnej recesji. Skupiają się na nim zarówno konserwatyści (w bardzo szerokim rozumieniu), jak i ekonomiści o skrzywieniu lewicowym. Co więcej, jeśli zapytasz kogoś na ulicy, jaki jest dzisiaj najpilniejszy problem gospodarczy, z pewnością usłyszysz: „bezrobocie”. Badanie przeprowadzone w marcu 2010 r. przez Instytut Gallupa pokazało, że amerykańska opinia publiczna uważa bezrobocie za największy problem w kraju. To odkrycie potwierdza ankieta przeprowadzona przez „Washington Post” w październiku 2010 r. Brak determinacji w tworzeniu nowych miejsc pracy był jednym z głównych powodów uzyskania tak wielkiego zwycięstwa wyborczego przez demokratów podczas ostatnich wyborów w 2010 r. Jest więc jasne, że tworzenie miejsc pracy jest niezbędne. Skąd jednak biorą się miejsca pracy? Ani gigantyczny plan stymulowania gospodarki administracji Obamy, ani luzowanie ilościowe dokonane przez Fed nie zdołały rozwiązać tego problemu. W rzeczywistości te działania stworzą więcej problemów, niż miały naprawić. Wysokie bezrobocie wciąż nęka gospodarkę. Dlatego musimy szukać innych rozwiązań tego problemu. Musimy zadać pytanie: jaka jest droga do stałego wzrostu gospodarczego, któremu nie towarzyszyłaby inflacja? By odpowiedzieć na to pytanie, proponuję cofnąć się nieco w czasie i przeanalizować prace klasyków ekonomii. Czyniąc to, przekonamy się, że zajmowali się głównie problemem produkcji dóbr i usług. Jean-Baptiste Say ujmuje to najbardziej zwięźle. Pisze on:

"W społeczności, mieście, regionie lub kraju, który produkuje w dużych ilościach oraz w każdej chwili dodaje coś do sumy swych produktów, niemal wszystkie gałęzie handlu, produkcji i generalnie przemysłu przynoszą godziwy zysk. Dzieje się tak, ponieważ popyt jest duży, a na rynku zawsze znajduje się duża ilość produktów, gotowych do wykorzystania w nowych produktywnych usługach. W sytuacji odwrotnej, za sprawą nieudolności narodu lub jego rządu, produkcja nie rozwija się lub nie nadąża za konsumpcją. Ogólny popyt wtedy maleje, wartość produktu jest mniejsza niż koszty jego wytworzenia i żaden wysiłek produkcyjny nie jest nagradzany. Zyski i płace maleją, a wykorzystanie kapitału staje się mniej opłacalne i bardziej niebezpieczne. Jest on po kawałku przejadany — nie za sprawą ekstrawagancji, ale z konieczności, a także ponieważ jego źródła wyschły[1]." Powyższy argument jest powszechnie znany jako prawo Saya. Jego sedno tkwi w fakcie, że wzrost możliwości produkcyjnych tworzy zatrudnienie i ogólny, naturalny wzrost popytu. Dlatego moce produkcyjne uważa się za podstawę tworzenia miejsc pracy i gospodarczego dobrobytu, który z kolei jest ich następstwem. Prawo Saya było przez dekady teoretycznym wytłumaczeniem wzrostu gospodarczego. Natomiast w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat stało się przedmiotem negacji i pośmiewiska wśród większości ekonomistów głównego nurtu. Prawo Saya zostało zastąpione zarówno takimi mitami ekonomicznymi, jak krzywa Phillipsa i stymulowanie „zagregowanego popytu”, jak i złowrogim widmem deflacji. Kto wyrządził takie szkody w ekonomicznym postrzeganiu świata?

Wszystkie drogi prowadzą do Keynesa John Maynard Keynes jest odpowiedzialny za zniekształcenie zdroworozsądkowego spojrzenia, jakie towarzyszyło wczesnej ekonomii. Zadziwiające jest, że — wbrew wszelkim dowodom empirycznym — ekonomiści głównego nurtu oraz rządy wciąż wyznają wyświechtane postulaty Ogólnej teorii. Pomimo że jego doktryny były wielokrotnie obalane, nauki Keynesa są ciągle odgrzewane przez intelektualnych „kuglarzy”, którzy okupują nasze instytucje „wyższego nauczania”. Potwierdzeniem powyższej tezy może być fakt, że Paulowi Krugmanowi, dzisiejszemu wcieleniu Keynesa, przyznano nawet Nagrodę Nobla! Podstawowym spoiwem iluzji Keynesowskiej ekonomii jest zanegowanie prawa Saya. Henry Hazlitt w elegancki sposób obalił ten Keynesowski mit. Nie ma potrzeby przytaczać jego argumentów w tym miejscu[2]. Zastosujemy jednak podstawową logikę, aby mieć na czym oprzeć naszą dyskusję. Biznesmen nie spędza dni, zastanawiając się, w jaki sposób tworzone są miejsca pracy. Przeciwnie, jeśli jest dobry w tym, co robi, spędza swój czas, myśląc o takich przedsięwzięciach, w które mógłby się zaangażować i osiągnąć zysk. Kiedy już ustali, jaka działalność będzie zyskowna, kieruje wszelkie swe zasoby, aby osiągnąć oczekiwany rezultat i zarobić pieniądze. To właśnie motyw zysku, potencjalny wzrost aktywności produkcyjnej, przyczyniają się do tworzenia miejsc pracy. Jako deweloper nie zatrudniam żadnego pracownika, zanim nie zdobędę zlecenia budowlanego, po którym spodziewam się przyzwoitego zysku. Zatrudniam pracownika, kiedy widzę rzeczywiste zapotrzebowanie na jego usługi. Jak zauważył to Say, to działalność produkcyjna kreuje zatrudnienie, napełniając przy tym kieszenie ludzi, którzy z kolei mogą je wydawać na zakupy różnych produktów.

Krzywa Phillipsa Krzywa Phillipsa jest kolejnym ekonomicznym mitem. Ów mit stanowi wygodną wymówkę dla inflacji — przecież dzięki obniżaniu wartości pieniądza tworzone są miejsca pracy. Próba wprowadzenia tego w życie, już raz niemal zrujnowała gospodarkę Stanów Zjednoczonych. Historia gospodarki lat siedemdziesiątych dostarcza empirycznych dowodów obalających zależności ukazane w krzywej Phillipsa. Podkreślam, że chodzi tutaj o dowody empiryczne, ponieważ jest to ulubiony termin ekonomistów głównego nurtu. To właśnie oni indoktrynują nas takimi mitami, kiedy przewijamy się przez ich sale lekcyjne. Próba zastosowania założeń krzywej Philipsa przez administracje Johnsona i Nixona zrujnowała gospodarkę do tego stopnia, że stworzony został nowy termin ekonomiczny, który określał równoczesną wysoką inflację i stojącą w miejscu gospodarkę: stagflacja. Hazlitt udowodnił, że nie istnieją historyczne dowody empiryczne wspierające mit krzywej Phillipsa. Nie jest to jednak właściwe miejsce na przytaczanie jego prac[3]. Możemy za to zwrócić się ku logice. Logika, bowiem zaprzecza temu, by działania mające na celu wykreowanie środowiska inflacyjnego mogły stworzyć miejsca pracy. Gdy weźmiemy pod uwagę publiczne oczekiwania podczas wzrostu cen, przekonamy się, że wzrost ilości miejsc pracy w środowisku inflacyjnym jest bliski zeru. Zdolności produkcyjne są ograniczane, ponieważ przedsiębiorcy — jednostki, których działania tworzą miejsca pracy — są niepewni co do przyszłości. Niepewność zaś najskuteczniej odstrasza działalność inwestycyjną. Ekspansja gospodarcza i wzrost ilości miejsc pracy bez inwestycji nie istnieją.Podnoszenie cen nie może przyczynić się do tworzenia miejsc pracy na dłuższą metę, ponieważ zniechęca do produktywnych inwestycji i utrzymuje stały relatywny poziom dochodów i aktywności gospodarczej. Powtórzmy to raz jeszcze, takie działanie zaprzecza logice. Najwyraźniej jednak nie zaprzecza ideologicznym poglądom ludzi, którzy podejmują takie „stymulujące działania”.

Złowrogie widmo deflacji Irracjonalny lęk przed deflacją jest jednym z głównych powodów kryzysu finansowego — wraz z jego wysokim tempem znikania miejsc pracy — którego skutków doświadczamy do dziś. Od roku 1998, w którym upadł Long Term Capital Management (LTC) — fundusz hedgingowy zarządzany przez noblistów z dziedziny ekonomii — szef Fedu, Alan Greenspan, zwalczał widmo deflacji niczym narkoman swój nałóg. Opanowała go na tym punkcie obsesja. Jego odpowiedzią na kryzys LTC było obniżenie stopy procentowej na rynku międzybankowym poprzez zwiększenie podaży pieniądza. W roku 2000 rynkiem finansowym wstrząsnął kolejny kryzys — pęknięcie bańki internetowej oraz spadek indeksu NASDAQ z jego szczytowej wartości 5132,52 10 marca 2000 r. Jaka była odpowiedź prezesa Greenspana? Ponownie zwiększył podaż pieniądza i obniżył oprocentowanie na rynku pożyczek międzybankowych. Należy odnotować interesujący fakt, że nigdy nie porównywał on swej ekspansywnej polityki monetarnej z „nieracjonalnym entuzjazmem”, który tak ostro krytykował. W grudniu 2001 r. stopa procentowa na rynku pożyczek międzybankowych została obniżona do 1,87%. Do końca 2002 r. wynosiła już 1,25%, co było najniższą wartością od 41 lat i ciągle zmierzała w kierunku zera[4]. Prezes Greenspan był tak przejęty deflacją, iż oświadczył, że inflacja jest pokonana i nie jest już żadnym zagrożeniem. W oświadczeniu przed Połączonym Komitetem Ekonomicznym Kongresu, Greenspan powiedział: „Inflacja jest teraz wystarczająco niska i nie jest już czynnikiem branym pod uwagę w kalkulacjach gospodarstw domowych i przedsiębiorstw”[5]. Prezes Greenspan sygnalizował w ten sposób nową bitwę na froncie deflacyjnym. Ponownie musimy posłużyć się logiką, by rozwiać mit deflacyjny. Po pierwsze, w ciągu ostatnich 15 lat większość cen nie spadała, a wzrastała. Jako deweloper byłem w tym okresie zszokowany wzrostem cen takich towarów jak miedź czy stal, których używałem w projektach budowlanych. Mogłem tylko pomarzyć o niższych cenach. Po drugie, jeśli wszystkie ceny mogą spadać razem, to deflacja jest korzystna dla gospodarki. Jeśli zyski zostają te same w porównaniu do dóbr i usług, które muszę kupić, finalna cena domu jaką uzyskam nie jest żadnym problemem. Martwią mnie tylko niższe zyski w zestawieniu z wyższymi cenami, które muszę płacić za potrzebne mi dobra. Jak podkreślał to Rothbard, jeśli pozwolonoby na spadek płac podczas wielkiego kryzysu, bezrobocie nie osiągnęłoby poziomu 25%[6]. Deflacja jest problemem tylko wtedy, jeśli nie pozwala się cenom dostosowywać do niej. Taki bieg wydarzeń ma miejsce, gdy wkracza rząd, utrzymując wysokie ceny towarów i pracy, jak miało to miejsce podczas wielkiego kryzysu. Politycy nie pozwalają na spadek cen, ponieważ chcą przypodobać się grupom nacisku, takim jak związki zawodowe, od których głosów i poparcia są zależni. Innym powodem jest brak zrozumienia dla problemu ilości pieniądza w społeczeństwie.

Wnioski Zobaczyliśmy więc, w jaki sposób ekonomiczne mity, niszczące produktywną działalność, są podtrzymywane przez ekonomistów i wprowadzane w życie przez decydentów politycznych. Musimy teraz ponownie zadać pytanie: jaka jest droga do stałego wzrostu gospodarczego, któremu nie towarzyszyłaby inflacja? Po pierwsze, musimy zdać sobie sprawę, że sztuczne tworzenie miejsc pracy nie jest rozwiązaniem. Jak przekonaliśmy się na przykładzie programów Great Society (Wielkie Społeczeństwo), rząd nie może stworzyć miejsc pracy, nie tworząc przy tym inflacji. Powód tego jest prosty: rząd nie produkuje dóbr. Nie przyczynia się do zwiększenia możliwości produkcyjnych narodu. Nie można powiedzieć, że rząd tworzy bogactwo, lecz je raczej niszczy poprzez opodatkowanie i redystrybucję. By zwiększyć zatrudnienie, nie doprowadzając do inflacji, musimy — jak Jean-Baptiste Say powiedział nam 200 lat temu — zachęcić do produkcji, a nie tylko konsumpcji dóbr. Pomysł Keynesa, polegający na stymulacji zagregowanego popytu, jest kolejnym ekonomicznym mitem. W żaden sposób nie przystaje on do zdrowej polityki gospodarczej. Jest on przyczyną inflacji i nie prowadzi do zrównoważonego wzrostu gospodarczego. Zacytujmy Johna Stewarta Milla:

„Tym, co przysparza krajowi bogactwa nigdy nie jest konsumpcja, a produkcja. Jeśli istnieje tylko to drugie, to z pewnością nie ma potrzeby wywoływać tego pierwszego”. By zwiększyć aktywność produkcyjną i w ten sposób stworzyć miejsca pracy, musimy przywrócić zaufanie w system. Jak wspomniałem już wcześniej, przedsiębiorcy niechętnie inwestują w niepewnych czasach, lub kiedy przeczuwają, że ich ciężko zarobione zyski będą skonfiskowane przez jakieś programy redystrybucji dochodu. Zaufanie do systemu może zostać przywrócone dzięki prostemu działaniu. Najważniejszą rzeczą jest to, aby pozwolić suwerennej jednostce podejmować własne decyzje. Działania jednostki, odzwierciedlające jej użyteczność na rynku, określą odpowiedni poziom inwestycji, produkcji i konsumpcji. Jest to jedyny niezawodny sposób na osiągnięcie gospodarczego wzrostu, zwiększenia ilości miejsc pracy i pozbycie się inflacji. Powyższy scenariusz odrzuca konieczność udziału centralnego planisty i rządowego bankiera. Jest to główny powód, dla którego taki scenariusz jest ciągle pogardzany przez ekonomistów głównego nurtu, ponieważ przy braku centralnego planisty niemożliwe staje się uzasadnienie istnienia samego ekonomisty. Ekonomiczne mity przedstawione powyżej muszą być wyeliminowane z podręczników, które indoktrynują legiony przyszłych ekonomistów przewijających się przez żarna przemysłu edukacyjnego. Niestety, ponieważ te mity dostarczają uzasadnienia dla działań tak wielu ludzi, pozostaną one z nami, wciąż nękając gospodarkę.

[1] John Baptiste Say, „Of the Demand and Market for Goods”, in The Critics of Keynesian Economics, red. Henry Hazlitt, (Foundation for Economic Education: 1993) s. 21–23.

[2] Zob. Henry Hazlitt, The Failure of the New Economics, (Auburn, Alabama: Ludwig von Mises Institute, 2007) s. 32–42.

[3] Zob. Henry Hazlitt, The Inflation Crisis and How to Resolve It, (Foundation for Economic Education, 1978).

[4] Federal Reserve Board of Governors.

[5] Peter Gosselin, Greenspan Paints Deflation Scenario, (Los Angeles Times, May 22, 2003).

[6] Murray Rothbard, America’s Great Depression, (Auburn: Ludwig von Mises Institute, 2006) s. 267–270. Polskie wydanie: Murray Rothbard, Wielki Kryzys w Ameryce, tłum. W. Falkowski I M. Zieliński, Warszawa 2010.

Autor: Fred Buzzeo Tłumaczenie: Marcin Pasikowski

Niemiecki MF na urlopie - Europa nie ma nic do powiedzenia Nie mamy się z czego cieszyć, że nawet oligarchowie ukraińscy są bardziej przywiązani do swojej ojczyzny niż nasi. Okazało s,ię że jeśli niemieccy decydenci są na urlopie, to proces podejmowania decyzji w Unii Europejskiej również zamiera. O czym przekonali się inwestorzy licząc na jakikolwiek komunikat po czwartkowym spotkaniu premiera Monti’ego z premierem Rajoy’em w Madrycie. Sygnał o tyle istotny, że na przyszłość analitycy mogą uznawać wypowiedzi tych przywódców,  nie jako autentyczne stanowisko ich krajów, ale jako wyreżyserowane przedstawienie, które wcześniej zostało uzgodnione z przywódcami niemieckimi. Nic dziwnego, że w zaistniałej sytuacji czołowe informacje dotyczą ilości medali olimpijskich, jakie zdobywają poszczególne ekipy. Chiny jako wschodzące mocarstwo dominuje, Polska jako schodzący kraj prezentuje właściwy poziom mizerii, mimo że w komentarzach dominuje nurt rozliczeniowy. Słabość decydentów sportowych i związków słabością, ale ona jest nie od dziś. Ja zaś zadaję pytanie czy nikt nie zauważa, że ilość młodzieży spadła nam dwukrotnie, więc kto ma zdobywać te medale? Nie zmieni tego podnoszenie głosu przez redaktorów w sztucznie kreowanym scenariuszu napięcia, przerywanych hektolitrami reklam piwa – w odpowiedzi na ostatni apel Episkopatu dotyczący plagi alkoholizmu. Jedynie interesującym jest kiedy ktoś zauważy brak respektowania ustawy o strojach narodowych - brak orzełka na strojach siatkarzy. Ja obstawiam że dopóki będą wygrywali to nikt, analogicznie do przypadku Radwańskiej. Ostatnio o polityce prorodzinnej rozpisują się wszyscy, ale jak widać bez efektu. Wszyscy narzekają na brak pieniędzy i zastanawiają się czy miliardy wydane na Euro2012 nie przydałyby się bardziej polskim rodzinom wielodzietnym. Ale okazuje się, że nie wszyscy ten pogląd podzielają, o czym mimochodem przekonuje na łamach "Newsweeka" Wojciech Fibak. Na pytanie  „Pieniądze wydane na Euro 2012 bez sensu?” deklaruje, że „Rozpiera mnie duma, że jestem Polakiem” i zauważa, że dlatego bo "Polska nie kojarzy się już z drobnymi złodziejaszkami, ale raczej z solidnymi murarzami, hydraulikami i godnymi zaufania gosposiami". Pytany z kolei, czy pieniędzy wydanych na stadiony nie byłoby lepiej zainwestować np. w żłobki, odpowiada zdecydowanie: „Nie łudźmy się, te żłobki i tak by nie powstały.” Nic ująć ani dodać, polityki prorodzinnej w Polsce nikt nie wprowadzi, a dumnymi powinniśmy być z solidności naszych nisko wykwalifikowanych emigrantów. Ciekawe, że w Polsce można ględzić bez składu i ładu i nikt tego nie wytyka. Nie piszę tego opiniując wcześniejszą wypowiedź, lecz brak reakcji na późniejsze niekonsekwencje. Otóż według tej samej osoby coś co było sukcesem, o tak sobie za chwilę staje się klęską. Po awansie Agnieszki Radwańskiej do finału Wimbledonu cytowana jest taka oto buńczuczna wypowiedz dawnej sławy sportowej, a obecnie chyba zagubionego człowieka Wojciecha Fibaka: „Navratilova, Lendl mi gratulują Agnieszki. Jej sukces to rekompensata za klęskę na Euro!”. Skoro mamy posuchę w informacjach rynkowych, to w takim razie zatrzymajmy się chwilę nad ostatnimi głośnymi wydarzeniami w dziedzinie patriotyczno-sportowej. Za budowę stadionów żeśmy przepłacili, ratować finanse publiczne mają już nie kluby sportowe, których nie mamy, lecz eventy o które zabiegamy albo niezbyt fortunnie, albo są nam aplikowane. Świadczy o tym zachowanie polskich mediów według których przypominanie o rocznicy Powstania Warszawskiego staje się „Szantaż[em] moralny[m] na koncercie Madonny” wypowiedzi o dziwo opatrywanej zdjęciem skandalistki ubranej w kolorach narodowych, w których ta prowokatorka ukazuje w jakim poważaniu ma czerwony kolor. I dosadne stwierdzenia - pewnie dla daltonistów, lub ludzi niezbyt rozgarniętych - że „Doprawdy, powstańców pomiędzy angielskimi wykleństwami i gołym tyłkiem Madonny mogli wcisnąć tylko polscy katolicy” ukazujące skalę demoralizujących działań jakich podejmują się media. Wielu z nas się ucieszyło, że przy okazji Euro2012 nareszcie podwinęła się noga innego skandalisty profanującego polskie symbole narodowe. Ja uważam że nie ma z czego się cieszyć z faktu, że to najprawdopodobniej oligarchowie ukraińscy są bardziej przywiązani do swojej ojczyzny niż krajowi. Stadion Narodowy mieszczący się na terenie Pragi zbudowany jest na gruzach umęczonej Warszawy, najprawdopodobniej również i gruzów getta, co reklamujący koncert redaktorzy liberalnych mediów powinni wyznawczyni kabały przypomnieć, a czego nie uczynili. Dlatego w dniu rocznicy Powstania Warszawskiego to chociaż władze publiczne powinny uszanować krew setek tysięcy warszawiaków i zakazać występu na nim skandalistki bluźnierczo się promującej jako „Madonna”, a niewarszawiaccy uczestnicy z szacunku dla ofiar zbojkotować ten prowokacyjny występ. Zeszłoroczny prowokacyjny najazd niemieckich awanturników w dniu Święta Narodowego 11 listopada, będącego również rocznicą kapitulacji Niemiec powinien być wystarczającym ostrzeżeniem. W rocznicę stypy nie urządza się „orgii” na grobach ofiar nazywając to „wolnością”. Dziwnym jest to upokarzanie się setek tysięcy Warszawiaków, gdy nawet na wieść o znaczącym wypadku ogłasza się wielodniową Żałobę Narodową. Czyżby na siłę chciano zatuszować to kilkusettysięczne morderstwo dokonane przez Niemców przy pomocy Rosjan i przy braku właściwej reakcji Aliantów? A i poprzedni występ w dniu 15 sierpnia czy nie służył temu, aby ta data nie kojarzyła się młodemu pokoleniu z polskim triumfem nad Armią Czerwoną? Jednym z nielicznych decydentów, który właściwie zareagował na ten bezmiar głupoty i nihilizmu okazał się Ordynariusz Warszawsko-Praski  Arcybiskup Henryk Hoser, który nakazał wykonać proboszczom zarządzenie o: „godzinę wieczornej adoracji Najświętszego Sakramentu w intencji poległych, o przyszłość oraz kształt naszej wolności, i w tym roku, jako zadośćuczynienie Sercu Jezusowemu za grzechy bluźnierstwa”. Cezary Mech

Położyli kolej Tragedie pod Szczekocinami czy na przejeździe w Bratoszewicach to wierzchołek góry lodowej. Związki zawodowe działające na kolei od lat solidarnie alarmują rządzących, że z bezpieczeństwem w polskim transporcie kolejowym jest niedobrze. A przy obecnym podziale funduszy może być tylko gorzej. Od początku roku, oprócz poważnego wypadku pod Szczekocinami, doszło do 173 innych wypadków oraz incydentów kolejowych, w których łącznie zginęło 78 osób, 97 było ciężko rannych, a dalszych 11 odniosło lżejsze obrażenia. Dla dopełnienia obrazu wyliczmy, że złożyło się na to: 8 kolizji pociągów, 32 wykolejenia, 49 wypadków na przejazdach oraz 84 wypadki z ludźmi poza przejazdami kolejowymi.

Solidarność ostrzega przed katastrofą Czy to jakaś czarna seria, klątwa ciążąca na kolei? Nie, mówią związkowcy z sekcji krajowej kolejarzy NSZZ Solidarność, to są skutki wieloletnich zaniedbań oraz chronicznego niedoinwestowania. Polskie koleje, w przeciwieństwie do transportu samochodowego traktowane wciąż po macoszemu, wymagają realnych, systemowych działań naprawczych. Bez tego, a zwłaszcza bez zasadniczego zwiększenia wydatków na utrzymanie infrastruktury kolejowej, katastrof na torach nie da się uniknąć. Pytanie tylko, kiedy i gdzie zdarzy się następna. 

– Rządzący, posłowie z komisji infrastruktury, kierownictwa kolejowych spółek nie robią nic, aby zwiększyć bezpieczeństwo jazdy koleją – powiedział Henryk Grymel, przewodniczący kolejarskiej „S”, podczas zeszłotygodniowej konferencji prasowej, która zresztą zbiegła się z wypadkiem w Bratoszewicach.  Związkowcy przypomnieli, że „S” od trzech lat domaga się rozmów z władzami dla omówienia całego pakietu problemów, których zlekceważenie przesądzi o przyszłości polskiego kolejnictwa. Pociągi pasażerskie, przewozy regionalne, stan infrastruktury, system bezpieczeństwa na kolei. Naprawdę jest o czym mówić.  Wprawdzie w porozumieniu strajkowym, zawartym przed ostatnimi wyborami, udało się tzw. szczyt kolejowy powołać, ale od lutego br. wszelkie rozmowy zamarły, nic się w tym zakresie nie dzieje. A rzeczywistość na kolei skrzeczy coraz bardziej.

Łaciata sieć kolejowa O ile komfort podróżowania koleją zależy od stanu taboru oraz organizacji ruchu, o tyle poziom bezpieczeństwa podróżnych i załogi wiąże się bezpośrednio ze stanem kolejowej infrastruktury. A z tym nie jest u nas dobrze. 

– Urządzenia do sterowania ruchem kolejowym są przestarzałe, wymagają ciągłej konserwacji, a monterów do ich utrzymania jest coraz mniej – sygnalizuje problem Stanisław Kokot, sekretarz i rzecznik prasowy sekcji krajowej kolejarzy „S”. – Powstaje wręcz luka pokoleniowa. Jeśli ta tendencja się utrzyma, to z powodu niesprawności przestarzałych urządzeń może nam grozić wyłączenie z ruchu nawet do 30 proc. obecnych linii kolejowych.  I niewiele tu zmienia modernizacja wybranych odcinków, choć osiągają po niej nawet wysokie standardy unijne. Na tę cząstkową nowoczesność są przeznaczane spore środki, których niejednokrotnie skąpi się gdzie indziej. W ten sposób powstaje łaciata sieć kolejowa: nowoczesne odcinki umożliwiające rozwijanie prędkości w granicach 120–160 km/h sąsiadują z tymi przestarzałymi, na których brakuje dostatecznej liczby pracowników niezbędnych do utrzymania rozjazdów i torów we właściwym stanie. 

– Bez toromistrza, który sprawdzi stan podkładów kolejowych, często jeszcze drewnianych i tak starych, że można z nich wkręty palcami wyjmować, bez monterów nawierzchni kolejowej daleko nie zajedziemy – ostrzega rzecznik Kokot. – A zmniejszając zatrudnienie w zespole utrzymania nawierzchni kolejowej, bezpieczeństwa na torach z pewnością nie poprawimy. Firmy zewnętrzne wszystkiego tu nie załatwią, dlatego oszczędności trzeba szukać gdzie indziej.

Cud nad Popradem Wiesław Pełka, wiceprzewodniczący kolejarskiej „S”, przypomina, że ostatnią nową linię kolejową zbudowano w naszym kraju w roku 1987. Zaległości w utrzymaniu infrastruktury kolejowej są wielkie, a wydatki związane z odrobieniem opóźnień trzeba szacować na 47 miliardów złotych. 

– Dziś potrzeba nam na tory i obiekty kolejowe ponad 36 mld złotych, na automatykę i telekomunikację 8 mld, a kolejne 3 – na kolejową energetykę – wylicza Pełka. – Oprócz tych zapóźnień, a należy podkreślić, że urządzenia SRK na starszych liniach mają dziś często 30 i więcej lat, trzeba uwzględnić straty, jakie w kolejowej infrastrukturze spowodowała powódź w roku 2010, która m.in. zniosła most kolejowy na Popradzie. Odbudowa tego mostu dobrze ilustruje nieumiejętność korzystania naszych władz ze środków unijnych. Mimo że zatwierdzony przez UE kosztorys opiewał na 27 mln złotych, most wybudowano za niespełna połowę tej sumy. Cud nad Popradem? Nie, to proste konsekwencje polskiej ustawy o zamówieniach publicznych, która praktycznie jedynym kryterium wyboru oferenta czyni cenę. Kto zaproponuje najniższą, ten wygrywa przetarg. Konsekwencje są oczywiste: jeśli kosztorys był rzetelny, to zwycięski wykonawca kontraktu musiał oszczędzać na materiałach, technologii, jakości wykonania, co oznacza, że nowy obiekt może wkrótce wymagać remontu. Ministerstwo chwali się za to oszczędnościami w realizacji infrastruktury kolejowej i podejmuje walkę z urzędnikami w Brukseli, żeby tych kilkanaście „zaoszczędzonych” milionów złotych przesunąć na drogi. 

– Resort walczy bezskutecznie, bo środki unijne, niewykorzystane zgodnie z przeznaczeniem, podlegają zwrotowi, więc zamiast próbować niemożliwego, może lepiej przeznaczyć te pieniądze na bieżące utrzymanie zaniedbanej od lat infrastruktury kolejowej – sugeruje Wiesław Pełka.

Płacimy czasem i niewygodą… To tylko jeden z przykładów źle przygotowanych i niewłaściwie realizowanych inwestycji z funduszy unijnych. Ale związkowcy obawiają się, że opisany tu mechanizm powtarza się również w przypadku znacznie większych przedsięwzięć na kolei. Z drugiej strony, zwłaszcza przy wspomnianym wcześniej niedoinwestowaniu, szczególnie dziwi niefrasobliwość, z jaką władze rezygnują z możliwych do pozyskania środków z UE. 

Do roku 2013 mamy do wykorzystania 4 mld euro, czyli około 17 mld złotych. Można byłoby przecież kupić za nie nowoczesne, automatyczne systemy zabezpieczająco-ostrzegawcze, dzięki którym znacząco wzrósłby stan bezpieczeństwa na naszych torach. Dlaczego tego nie robimy? Dlaczego zgłoszone dotąd wnioski opiewają na kilka zaledwie procent możliwych do pozyskania środków?  Sieć linii kolejowych w Polsce mocno się kurczy. Dziś z 25 tys. km istniejących połączeń, wykorzystuje się tylko 19 tys., czyli 76 proc. sieci kolejowej. Ze względu na stan nawierzchni robi się to zresztą w różnym stopniu. Prędkość powyżej 160 km/h można rozwinąć jedynie na 5 proc. trakcji, na dalszych 15 proc. – trzeba podróżować z prędkością od 120 do 160 km/h. W kolejnej strefie obejmującej 37 proc. sieci dopuszczalna prędkość podróżna wynosi od 80 do 120 km/h. Stan nawierzchni 33 proc. naszych linii ogranicza prędkość do maksimum 80 km/h, a na pozostałych 10 proc. nie wolno jeździć szybciej niż 40 km/h.  Za utrzymanie właściwego poziomu bezpieczeństwa płacimy redukcją prędkości, czyli dłuższą jazdą. Jednak wydłużenie czasu podróży męczy pasażerów, a w ruchu towarowym naraża przewoźników na straty. Trzeba więc szukać innych, bardziej racjonalnych rozwiązań.

…bo bezpieczeństwo kosztuje – W tej sprawie wszystkie działające na kolei organizacje związkowe mówią jednym głosem: bezpieczeństwo kosztuje. Ale rządzący nie chcą o tym jakoś pamiętać – podkreśla Henryk Grymel. – My przecież domagamy się tylko tego, co się kolei należy. Unijna dyrektywa, mówiąca o podziale środków na transport, jednoznacznie wskazuje proporcje: 60 proc. na drogi, a 40 na kolej. Tymczasem dziś w Polsce z tych wspólnych środków na drogi przeznacza się aż 85 proc. Kolej zawsze dostawała mniej, widocznie lobby motoryzacyjnemu było bliżej do rządzących niż kolejarzom. Tylko w latach 2005–2007, po uchwaleniu 3 ustaw kolejowych, gdy u władzy było Prawo i Sprawiedliwość, środki podzielono sprawiedliwiej. Wtedy kolej dostawała ich 30 proc. Ale to było krótko i już dawno temu. 

– Jak poprawić bezpieczeństwo na kolei? Trzeba zwiększyć środki na utrzymanie i konserwację, a także zatrudnić więcej osób, zdolnych w należytym stanie utrzymywać zarówno nawierzchnię kolejową, jak i urządzenia sterowania ruchem kolejowym. Dziś innej drogi nie ma – mówi z przekonaniem Stanisław Kokot. Waldemar Żyszkiewicz

Rybiński: Nie da się latać za 99 złotych! Profesor Krzysztof Rybiński, były wiceszef NBP w rozmowie z portalem wPolityce.pl i Stefczyk.info twierdzi, komentując sprawę Amber Gold twierdzi, że Polacy zbyt łatwo dają się oszukać. wPolityce.pl, Stefczyk.Info: Jak Pan ocenia sprawę Amber Gold? To piramida finansowa czy spisek przeciw biznesmenowi? Krzysztof Rybiński: Tego nie wiem. Z całą pewnością mogę jednak powiedzieć, że po dwudziestu latach pracy na rynkach finansowych, w różnej roli: regulatora i uczestnika, dobrze wiem, że w dzisiejszych warunkach nie istnieje możliwość zaoferowania lokaty na 16 czy 20 procent. W związku z tym, taki produkt musi być obarczony znacznym ryzykiem. To może być ryzyko różnego rodzaju, ale że ono jest, tego jestem pewny. Jaki jest charakter tego ryzyka, tego nie wiem. Czy to jest piramida finansowa, czy spekulacja – nie umiem powiedzieć. Po to drugie sięgały i nadal sięgają wielkie banki. Ryzyko polega na tym, że gdy się uda, to one zyskują, a jak się nie uda, to klienci tracą pieniądze. Po ofercie Amber Gold było widać od początku, że to jest bardzo ryzykowna inwestycja.

Komisja Nadzoru Finansowego działała więc słusznie? Gdybym dziś był członkiem KNF (a byłem członkiem Komisji przez dwa lata), starałbym się doprowadzić do podjęcia działań dużo wcześniej i na dużo szerszą skalę. Choć Amber Gold nie podlega wprost nadzorowi KNF, to jednak uważam, że poprzez edukację i pokazywanie z jakim wielkim ryzykiem wiąże się lokowanie pieniędzy w tego typu instrumenty finansowe, Komisja powinna działać wcześniej.

Prezes Amber Gold tłumaczył na konferencji, że odbywa się atak instytucji państwowych na jego firmę, a OLT (którego Amber Gold był właścicielem) miało przeszkadzać LOT-owi. Przekonują pana te wyjaśnienia? Bardzo bym chciał, żeby prywatnemu biznesmenowi w Polsce udało się stworzyć prężną instytucję finansową czy prężną linię lotniczą, która z sukcesami latałaby po polskim niebie. Jednak w tym przypadku jest inaczej. Byliśmy z żoną jednymi z ostatnich klientów OLT. Lecieliśmy do Goleniowa i z powrotem. W samolocie zastanawialiśmy się jak to jest możliwe, że kupiliśmy bilety za 99 złotych, kiedy sama opłata lotniskowa na Okęciu wynosi 60 złotych, a jeszcze na pokładzie zaserwowano nam poczęstunek. Biznesowo po prostu nie mogło to funkcjonować. Nie wiem jak to miało zarabiać pieniądze i kiedy oraz jaka była strategia inwestycyjna, bo mnie to nie interesowało. Jednak jeśli ktoś jest starym wyjadaczem, jak ja, i spojrzy na kilka szczegółów, wie od razu, że taka inicjatywa nie ma szans funkcjonowania w dłuższej perspektywie. I nie mam pojęcia czy chodzi o oszustwo, błąd biznesowy czy może raczej głupotę lub ślepotę. Ale po prostu nie da się latać na polskim niebie za 99 złotych i jeszcze na tym zarabiać. Nie można także oferować bezpiecznej lokaty na 16 procent. Niestety wykształcenie finansowe na wysokim poziomie ma może promil osób, więc 99,9 procenta Polaków można nabić w butelkę. Rozmawiała DLOS

"Gazeta Wyborcza" pomaga Tuskowi. A gdzie było ABW? Dzisiejszy wywiad z synem premiera w "Gazecie Wyborczej" miał na celu kontrolowane zwodowanie niewygodnej dla premiera informacji. Fakt, że premierowicz pracował dla firmy o wątpliwej reputacji, jest kompromitacją przede wszystkim naszych służb. Jest wiele firm prywatnych, które marzą o zatrudnieniu dzieci premiera lub prezydenta. Rodziny najważniejszych osób w państwie teoretycznie znajdują pod tzw. zabezpieczeniem. Nie mamy co prawda guzika z bronią atomową, ale chodzi o uniknięcie sytuacji, w której osoba, która pełni ważny urząd publiczny będzie szantażowana. Tego typu procedury obejmują nie tylko najważniejszych urzędników, ale także szefów mediów publicznych i strategicznych firm kontrolowanych przez państwo (np. PGNiG). Próba zatrudnienia syna Tuska przez firmę, która wygląda na klasyczną piramidę finansową powinnia skończyć się na notatce ABW przestrzegającej premiera przed grożącym ryzykiem. Sam Tusk również powinien był w tej sprawie interweniować. Szczególnie, że - jak wynika z wywiadu - syn Michał powiedział mu o całej sprawie i Tusk był przeciwny. Oczywiście Tusk nie może synowi nakazywać wyboru miejsca pracy, ale wówczas powinien fakt takiego zatrudnienia podawać do publicznej wiadomości, wraz ze swoim stanowiskiem. Trudno dziś powiedzieć czy i jak był wykorzystywany przez Amber Gold fakt zatrudniania syna Tuska przez należące do tej firmy linie lotnicze Olt Express. Dla części partnerów biznesów nazwisko premiera wraz porozumiewawczym uśmiechem biznesmena mogło stać się decydującym argumentem o nawiązaniu współpracy z Olt Express, a nawet powierzeniu depozytu Amber Gold. "Wicice, rozumicie", pracuje dla nas syn premiera, nie możemy splajtować - chcąc nie chcąc takie atut młody Tusk dał do ręki przedsiębiorcy o wątpliwej reputacji. Dziś "Puls Biznesu" ujawnił, że Amber Gold brakuje około 40 mln zł na wypłatę depozytów dla wszystkich klientów. Pensji za lipiec nie otrzymała też część pracowników. W całej tej sprawie są dwa wątki, na które warto zwrócić uwagę. Pierwszy to żenujący wywiad w "Gazecie Wyborczej", w którym nie pada żadne trudne pytanie. A także fakt, że "GW" tonuje swoją publikację. Nie pierwszy i nieostatni to przypadek, w których media głównego nurtu de facto osłaniają polityka, zamiast maksymalnie wykorzystać "newsa". Druga, jeszcze ważniejsza, to kompromitacja ABW. Jak widać służba jest przeciążona ganianiem za dziennikarzami i nie daje sobie już rady z wykonywaniem obowiązków. Pytanie gdzie musiałabo znaleźć pracę dziecko polskiego premiera, aby służby uznały tę sytuację jako zagrożenie? Piński

Niestety będziemy się składali na bankrutów z Europy Zachodniej Wszystko wskazuje na to, że ekipa Tuska, a za nią parlamentarzyści Platformy i PSL-u, także chcą ten pomysł poprzeć.

1. Zupełnie niedawno sejmowa komisja ds. Unii Europejskiej mimo wyraźnego sprzeciwu posłów Prawa i Sprawiedliwości, pozytywnie zaopiniowała unijną dyrektywę, która jest podstawą do stworzenia europejskiego systemu nadzoru nad bankami. Niestety komisja ta podejmuje coraz częściej decyzje polityczne, przyjmując bez zastrzeżeń kolejne pomysły Komisji Europejskiej, bez badania jakie skutki spowodują one w gospodarce czy w systemie finansowym państwa. Okazało się, że już na posiedzeniu senackiej komisji ds. europejskich, mimo posiadania przez senatorów Platformy większości, ta sama dyrektywa została zaopiniowana negatywnie. Po prostu senatorowie, także ci z Platformy uznali, że ta dyrektywa może się przyczynić do osłabienia wpływu Krajowego Nadzoru Finansowego na system bankowy w Polsce. A ten jak wiadomo w ponad 70% jest w rękach inwestorów zagranicznych i tylko rygorystyczne zalecenia KNF dla bankowych spółek - córek, których właścicielami są zachodnie banki spowodowały, że nie było w ostatnich miesiącach, znaczących transferów środków finansowych do ich spółek-matek.

2. Niestety tworzenie unijnego nadzoru bankowego, który miałby przejąć część kompetencji nadzorów krajowych, krajów członkowskich UE, ma być wstępem do forsowanej głównie przez Niemcy tzw. unii bankowej. To już wprawdzie kolejny siódmy pomysł na ratowanie strefy euro, którego założenia zaprezentowała ostatnio Komisja Europejska. W propozycji stosownej nowej dyrektywy unijnej, (jeszcze jednak nie przyjętej ani przez KE ani przez Parlament Europejski), KE chce aby w całej UE obowiązywały jednakowe zasady restrukturyzacji i likwidacji banków. Banki wszystkich 27 krajów unijnych wpłacałyby składki na specjalny fundusz likwidacyjny, z którego później miałyby być finansowane programy restrukturyzacyjne banków, które popadły w tarapaty. Docelowo wpłaty te miałyby sięgnąć do 1% ich depozytów, a więc byłoby to bardzo wysokie obciążenie banków. Tyle tylko, że wiele banków krajów strefy euro już ma ogromne kłopoty i sugestia aby banki z krajów Europy Środkowo - Wschodniej je finansowały jest pomysłem dosłownie kuriozalnym.

3. Niestety mimo tego, że żaden z dotychczasowych pomysłów nie wyciągnął z kryzysu ani krajów które popadły w kłopoty, ani ich banków, to KE forsuje kolejne, prezentując je jako te, które już ostatecznie wyprowadzą Unię na prostą. Obawiam się, że także unia bankowa takim pomysłem nie jest, bo lekką ręką chcemy dofinansować tych, którzy do kryzysu doprowadzili, czyli największe banki Europy. Obawiam się także, że nasi rządowi euroentuzjaści, na ten kolejny pomysł, tak jak na te wcześniejsze, się niestety zgodzą i okaże się, że banki w Polsce zamiast udzielać kredytów, będą finansować podupadające banki w Europie Zachodniej.

4. Z punktu widzenia właścicieli zagranicznych banków w Polsce, tego rodzaju pomysły są oczywiście korzystne. Największe banki europejskie hiszpańskie, włoskie a ostatnio nawet francuskie i niemieckie, które poniosły straty na rynkach nieruchomości, ale także pożyczając krajom bankrutom, potrzebują pomocy finansowej jak powietrza. Pomaga im EBC udzielając tanich kredytów pod zastaw „śmieciowych” papierów wartościowych (EBC udzielił 1 bln euro takich kredytów), pomagają poszczególne kraje UE, udzielając gwarancji i poręczeń, przydałaby się także pomoc tych, którzy mają w tych bankach depozyty. Zagraniczni właściciele banków w Polsce z radością przyjmą rozwiązanie polegające na tym, że deponenci z Polski czy innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej, złożą na ratowanie ich banków, choć w żaden sposób do ich kłopotów się nie przyczynili. Wszystko wskazuje na to, że ekipa Tuska, a za nią parlamentarzyści Platformy i PSL-u, także chcą ten pomysł poprzeć. Kuźmiuk

Broń dla każdego Co zrobić, aby w Polsce nie doszło do takiej masakry, jak ostatnio w USA? Należy jak najszybciej zliberalizować prawo i umożliwić osobom niekaranym posiadanie broni. Amerykańskie statystyki dowodzą, że w tych stanach, gdzie każdy może legalnie posiadać broń (Arizona, Nevada) przestępczość jest znikoma. Jest znikoma dlatego, że każdy bandzior, gangster i żul wie, że obywatel ma się czym bronić i w sytuacji zagrożenia będzie strzelał. Co oznacza, że przy próbie włamania agresor zostanie bez ceregieli zastrzelony, a jedynym utrudnieniem dla napadniętego obywatela będzie złożenie zeznań na policji (w USA prawo jest bardzo surowe dla bandytów). Po bandycie nikt tam nie będzie płakał. I bardzo dobrze. Ktoś, kto zostanie zastrzelony przy próbie gwałtu, napadu czy rozboju na żaden żal nie zasługuje. Zasluguje co najwyżej na pogrzeb na koszt podatnika w dowód wdzięczności, że odszedł z tego świata i więcej już nikogo nie skrzywdzi. Przeciwnicy powszechnego dostępu do broni podnoszą, że taka sytuacja pozwoli każdemu bandycie na legalny zakup broni. Taki argument to oczywisty nonsens. Bandyci broń kupują na czarnym rynku niezależnie od tego czy jest to legalne czy nie. Jakoś nie słyszałem, aby gangsterzy z Pruszkowa, Wołomina, czy Mokotowa zaopatrywali się w broń w sposób legalny. Jeśli mogliby kupować broń legalnie - nie korzystaliby z czarnego rynku, a to byłby wielki cios w mafię. Problem jednak tkwi gdzie indziej: bandyta, który napada, zastrasza, porywa dla okupu - taki bandyta zawsze ma broń. Natomiast surowe prawo krępuje ręce obywatelom. Jak możemy się bronić, skoro prawo zakazuje nam posiadania broni? Mamy podnosić ręce do góry i prosić bandziora, aby nas nie zastrzelił?

Pewne ograniczenia są oczywiście konieczne. Nie można wszak pozwolić na to, aby broń mogli kupować niepełnoletni, skazani czy ludzie chorzy umysłowo. Wskazane byłoby też obowiązkowe ukończenie kursu strzeleckiego zawierające naukę posługiwania się pistoletem. Ale złe jest odgórne zakazywanie posiadania broni. Bo to jest właśnie na rękę bandytom. Szymowski

Duda. Kult Wałęsy wynika z politycznej poprawności wiceszef stoczniowej "S"... "Jarosław Kaczyński zawsze był z nami"- Nikt nie może nam narzucać, także Piotr Duda (przewodniczący Solidarności) kogo zaprosimy na obchody Duda „Przyjdzie taki czas, że wyjdą na ulice. Bogaci sądzą, że nikt ich nie znajdzie za ich murami, którymi się otoczyli. Czują się bezpiecznie i nie chcą się podzielić dobrami. Ale biedni ich znajdą.”. Duda jest według mnie jednym z najniebezpieczniejszych dla Polski polityków . Charyzmatyczny , ambitny, bezideowy lewak . Kiepsko wykształcony , łatwy dla manipulowania . Podobni jak Korwin Mikke wykorzystywany jest przez reżim II Komuny do rozgrywania polskiego społeczeństwa . Duda ma być biczem II Komuna na przedsiębiorców . Jestem przekonany ,że nomenklatura II Komuny spróbuje dodatkowo użyć Dudę i Solidarność przeciwko Obozowi Patriotycznemu , przeciwko stojącemu na jego czele Kaczyńskiemu. Zanim przejdę do tego wątku wart zwrócić uwagę na stosunek Dudy do Wałęsy. Dopiero kiedy okazało się ,że Wałęsa nie wesprze swoim autorytetem Duda zaczął go zwalczać. Dzięki temu dowidzieliśmy się teraz , że kult „Bolka„ jest częścią ideologi politycznej poprawności II Komuny . Drugim ważnym elementem wywiadu jest ujawnienie konstruktu kanalizującego nędzę ludzką , biedę i poniżenie nie w stronę winnej temu wszystkiemu oligarchii i nomenklatury II Komuny , ale w stronę wyniszczanej podatkami klasy przedsiębiorców. Socjotechnicy II Komuny wykorzystują Dudę i budują nowe pole konfliktu . Duda , podobnie jak Bolek staje się marionetką w rękach reżimu. To chciwi polscy przedsiębiorcy, gromadzący miliardy są winni istnienia umów śmieciowych , niskich płac i nędzy . W odpowiednim momencie jak ich określił Krasnodębski Właściciele III RP przychylą się do wołania stojącego na czele „ludu” dudy i rozpoczną nowy etap wzorowanej na Mao rewolucji kulturalnej .Wykończą polskich przedsiębiorców, co pozwoli im wynajmować za grosze Polaków koncernom . Bo już w tej chwili koncerny płaca nomenklaturze II Komuny po kilka tysięcy złotych miesięcznie. Formalna nazwa haraczu to podatek dochodowy i ZUS Fizycznie jest to jednak opłata za prawo do pracy nowego chłopstwa pańszczyźnianego w jakie zostali przekształceni Polacy . Trzecim elementem wywiadu jest wsparcie Dudy dla zawłaszczania przez nomenklaturę Platformy istotnych dla Polaków symboli. Duda jest pomagierem w tych aktach profanacji . Przypomnę tutaj serwilistyczna postawę Dudy w stosunku do Tuska sprzed roku . „We wtorek na prezydium Komisji Krajowej gościł były prezydent i pierwszy przewodniczący ''S'' Lech Wałęsa. Podczas spotkania został zaproszony na obchody Sierpnia '80. Szef NSZZ ''Solidarność'' Piotr Duda poinformował, że związek wysłał zaproszenia także do prezydenta RP, premiera, marszałków Sejmu i Senatu oraz byłych liderów związku. ''Solidarność przyjęła w tym roku zasadę: z uwagi na kampanię wyborczą nie zapraszamy szefów partii politycznych, tylko najwyższych urzędników. Dlatego m.in. zaproszenie dla Donalda Tuska i jego brak w przypadku wicepremiera Waldemara Pawlaka czy Jarosława Kaczyńskiego.”...(więcej)

„Komisja zakładowa "S" Stoczni Gdańsk zaprosiła na obchody 31. rocznicy podpisania Porozumień Sierpniowych do Gdańska prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. „...”"Jarosław Kaczyński zawsze był z nami"- Nikt nie może nam narzucać, także Piotr Duda (przewodniczący Solidarności) kogo zaprosimy na obchody. Zapraszamy na rocznicę wszystkich naszych przyjaciół, a takim przyjacielem jest Jarosław Kaczyński, który zawsze był z nami, ze stocznią i Solidarnością - powiedział wiceszef stoczniowej "S" Karol Guzikiewicz. „....(więcej)

Z wywiadu Elizy Olczyk z Dudą „ Politycy PO bardzo się oburzyli na ten list. Uważają, że podważa pan autorytet Wałęsy, a przecież bez niego nie byłoby ani „Solidarności", ani przewodniczącego Dudy. „....„Przeciwnie, politycy z dzisiejszej PO, ci sami, którzy dziś tak za nim stają, wówczas go krytykowali i obrażali. A teraz co? Poprawność polityczna wymaga, żeby tak się za nim wstawiać? „... „W liście do Lecha Wałęsy napisał pan, że premier i prezydent zwalczają związki zawodowe. Czy to nie przesada? Nie ma przecież zamachu na związki zawodowe. Jak to nie! A prezydencka ustawa o zgromadzeniach, która cofnęła nas do głębokiego PRL? Nie wiem, po co prezydent i premier stosują jakieś półśrodki i uchwalają takie ustawy. Niech pokażą, jakie są ich prawdziwe intencje, i zdelegalizują związki”....”A płaca minimalna na poziomie 1500 zł jest żenująco niska. Jesteśmy na trzecim miejscu w Unii Europejskiej pod względem ubóstwa ludzi pracujących. Ludzie pracują, a zarazem muszą korzystać z opieki społecznej. To jest najgorsze, co może ich spotkać „.....”To ja się pytam, czy rzeczywiście tak jest, skoro przedsiębiorcy mają za ubiegły rok ponad 100 mld złotych zysku na kontach, a z nami się kłócą, że płaca minimalna na poziomie 1,5 tys. złotych to jest za dużo. „.....”To ludzie są sfrustrowani podwyższeniem wieku emerytalnego i nie tylko. Przyjdzie taki czas, że wyjdą na ulice. Bogaci sądzą, że nikt ich nie znajdzie za ich murami, którymi się otoczyli. Czują się bezpiecznie i nie chcą się podzielić dobrami. Ale biedni ich znajdą. „.....”Niedługo rocznica podpisania Porozumień Sierpniowych. W ostatnich latach obchody dzieliły dawną „Solidarność". Jak będzie w tym roku? W tym roku mamy okrągłą rocznicę Solidarności Walczącej. Poza tym prawdopodobnie odsłonimy pomnik prałata Henryka Jankowskiego, kapelana „Solidarności", który miał wielkie zasługi dla związku. Ale jedno jest pewne – ani na mszę, ani na składanie kwiatów pod pomnikiem stoczniowców nie będziemy nikogo zapraszać. Kto się zechce dołączyć, przyjdzie bez zaproszenia.W stolicy na obchodach rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego politycy PO zostali przyjęci buczeniem. W Gdańsku będzie tak samo? My przez cały rok możemy buczeć na rządzących czy nawet ich wygwizdać. Cmentarze i pomniki to nie miejsce na buczenie.”...(źródło)

Marek Mojsiewicz

DOM WARIATÓW NA WALL STREET Wiecie Państwo, co „wywołało euforię na Wall Street” „napędziło wzrosty”? Otóż stopa bezrobocia w lipcu wzrosła w stosunku do czerwca z 8,2% do 8,3%!!! W piątek na Wall Street zwyżkowały główne indeksy. Dow Jones Industrial wzrósł o1,69%, S&P 500 o 1,9%, a Nasdaq Composite o 2%. Po oczach biły tytuły komentarzy: „Dane z rynku pracy wywołały euforię na Wall Street”. „Dane z amerykańskiego rynku pracy napędziły wzrosty na giełdach” Pomyślałem sobie, że skoro jest tak dobrze na rynku pracy to pewnie Obama wygra wybory. I to właśnie „wywołało euforię” i „napędziło wzrosty”! Pogorszenie sytuacji na rynku pracy skłoniło „inwestorów” do zakupów bardziej ryzykownych aktywów – takich jak akcje, ponieważ zwiększa się prawdopodobieństwo rozpoczęcia kolejnego programu „stymulacyjnego” FED. Niebywałe. Ci nowi bezrobotni, żeby się odkuć, powinni zacząć grać na giełdach! Wtedy wzrosty może będą przez jakiś czas jeszcze większe. Gwiazdowski

Literatura nauczycielką życia Któż nie pamięta, jak Mały Książę odwiedził planetę, którą zamieszkiwał Król? Król przedstawił się Małemu Księciu, jako władca absolutny i nieznoszący sprzeciwu, w związku z tym Mały Książę poprosił go, by zarządził zachód słońca. Król zajrzał do kalendarza, po czym rozkazał: zarządzam zachód słońca na godzinę 19,15! - I zobaczysz, jaki mam posłuch - powiedział Małemu Księciu. W ogóle Król wprowadzał Małego Księcia w arkana sztuki rządzenia. Na przykład pytał go: jeśli rozkażę generałowi, aby jak motylek przeleciał z kwiatka na kwiatek, albo zamienił się w morskiego ptaka, a generał nie wykona tego, to czyja to będzie wina? - Waszej królewskiej Mości - prawidłowo odpowiadał Mały Książę. Wreszcie Król zdradził Małemu Księciu tajemnicę, że planetę zamieszkuje jeszcze stary szczur. Król od czasu do czasu skazuje tego szczura na śmierć, ale zaraz potem go ułaskawia, dzięki czemu w jego państwie triumfuje i sprawiedliwość i miłosierdzie. Więc kiedy wydawało się, że wszyscy to pamiętają, zaś arkana sztuki rządzenia wydają się oczywiste, nagle ni stąd ni zowąd środowiskiem Umiłowanych Przywódców w naszym nieszczęśliwym kraju wstrząsnęła tak zwana afera taśmowa. Bo trzeba wszystkim wiedzieć, że za sprawą redaktora Adama Michnika, który zapoczątkował tę nową świecką tradycję, w środowisku dżentelmenów przyjęło się nagrywanie rozmów przynajmniej na magnetofon, a jeszcze lepiej - na magnetofon i ukrytą kamerę. Gość w dom - kamera w ruch - jak to między dżentelmenami. Więc Władysław Łukasik, który po utracie alimentów w Agencji Rynku Rolnego przyszedł wyżalić się przewodniczącemu Kółek i Organizacji Rolniczych Władysławowi Serafinowi, został w jego biurze nagrany, jak w rozgoryczeniu opowiadał o metodach dojenia Rzeczypospolitej przez różnych dygnitarzy, związanych z Polskim Stronnictwem Ludowym. Rozmowa miała miejsce w początkach stycznia, ale sensacją dnia stała się dopiero w lipcu, chociaż wszystko było znane naszym Umiłowanym Przywódcom „kilka miesięcy wcześniej”. A jednak - żaden bez rozkazu nie pisnął nawet słówka - co pokazuje, że w środowisku Umiłowanych Przywódców dyscyplina jest znacznie większa, niż myślimy i to zarówno w koalicji rządowej, jak i w opozycji. Krótko mówiąc - jak zachód słońca jest zarządzony na godzinę 19,15, to słońce zajdzie punktualnie - ani chwili przedtem, ani potem. Kiedy zatem padł rozkaz, że teraz można to ujawnić, oburzeniem zawrzał nawet pan red. Jacek Żakowski, biegający w mediach głównego nurtu za proroka mniejszego. Na takie dictum do dymisji podał się minister rolnictwa Marek Sawicki, który na jesiennym kongresie PSL miał rywalizować z wicepremierem Waldemarem Pawlakiem o stanowisko prezesa partii. Za ten pełen charakteru gest został natychmiast pochwalony przez rzuconą przez ścisłe kierownictwo „Gazety Wyborczej” na rolniczy odcinek frontu ideologicznego towarzyszkę Krystynę Naszkowską, zaś najpobożniejszy senator Rzeczypospolitej, Jan Filip Libicki był jeszcze bardziej szczodry w pochwałach zapowiadając, że jak tylko Marek Sawicki się „oczyści”, to będzie mógł nawet wrócić do ministerstwa. No to, dlaczego Marek Sawicki nie ma się oczyścić? On wypije oleju rycynowego, on się oczyści i on już będzie czysty, jak, nie przymierzając, sam świątobliwy Cadyk, nawet bez konieczności chronienia się za murami sławnej „tajemnicy dziennikarskiej”. Jak dotychczas - wszystko zgodnie z arkanami sztuki rządzenia, które próbował przekazać Małemu Księciu Król. Bo i Król wprawdzie skazywał starego szczura na śmierć, ale zaraz potem go ułaskawiał z prostego powodu: innego szczura nie miał. Niestety okazało się, że premier Tusk albo zapomniał o zbawiennych naukach, jakich udzielał Król małemu Księciu, albo zapomniał skąd wyrastają mu nogi. Przedstawiając, bowiem nowego ministra rolnictwa, jaki musiał być mianowany na miejsce Marka Sawickiego, czyli Stanisława Kalembę, oświadczył, iż oczekuje, że syn pana ministra zrezygnuje z posady w Agencji Rynku Rolnego. Minister Kalemba nawet nie skomentował deklaracji premiera Tuska, który najwyraźniej przeszedł do porządku dziennego nad uwagą Króla, że jeśli rozkaże generałowi, by jak motylek przeleciał z kwiatka na kwiatek, albo zamienił się w morskiego ptaka, a generał nie wykona tego, to będzie to wina rozkazodawcy. Czegóż, zatem oczekiwał premier Tusk, wydając ministrowi Kalembie rozkaz, by zamienił się w morskiego ptaka? Nic dziwnego, że natychmiast spotkała go zasłużona kara. Syn ministra Stanisława Kalemby oświadczył, że ani mu w głowie spełniać fantasmagorie premiera Tuska, a co gorsza - okazało się, że również syn premiera Tuska ma posadę w państwowym porcie lotniczym imienia Lecha Wałęsy w Gdańsku i też nie zamierza jej porzucić. Taki jest mniej więcej zakres władzy premiera Tuska, dzięki czemu lepiej rozumiemy również przyczyny, dla których nigdy nie odpowie on szczerze na pytanie, kto i dlaczego zabronił mu kandydowania w wyborach prezydenckich w roku 2010. Więc kiedy już „afera taśmowa” szybkimi krokami zmierza do zakończenia się wesołym oberkiem, nadszedł 1 sierpnia - a z nim - kolejna rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Niezależnie od kalkulacji politycznych, jakie towarzyszyły decyzji o jego rozpoczęciu, Powstanie było wyrazem nie tylko pragnienia niepodległości i wolności, ale również - gotowości do poświęceń. Dzisiaj poziom tego pragnienia, a zwłaszcza - tej gotowości zdecydowanie się obniżył, czemu skądinąd trudno się dziwić i dlatego rocznica wybuchu Powstania stwarza coraz liczniejszej w naszym nieszczęśliwym kraju rzeszy czcicieli knuta okazje do popisywania się „realizmem” i politycznym kunktatorstwem. W imię tego „realizmu”, domorośli statyści, jeden z drugiego prawdziwie kanclerskie głowy, spoglądają na celebrujących rocznicę oszołomów z pogardliwą wyższością - chociaż, powiedzmy sobie szczerze żadne sukcesy polityczne, ani osiągnięcia osobiste jej nie usprawiedliwiają. Wiadomo jednak, że czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty, o czym możemy się przekonać każdego roku 13 grudnia, kiedy to z coraz liczniejszym udziałem realistów obchodzone są uroczystości ku czci naszych okupantów, póki co upersonifikowanych w osobie generała Wojciecha Jaruzelskiego. Ciekawe, że generał Jaruzelski jest otoczony szczególnym kultem w środowisku tzw. „konserwatystów”, którzy nie zauważają w menażerii nawet takiego słonia, że generał Jaruzelski nie tylko był agentem sowieckim, ale i jest komunistą. Skąd u konserwatystów taki kult dla komuny? Trudno to zrozumieć, chyba, że zwrócimy uwagę na pewien szczególny rys konserwatywnej mentalności. Jest ona kaczocentryczna, to znaczy - ocenia wszystko przez pryzmat Jarosława Kaczyńskiego. Co ten cały Jarosław Kaczyński tym wszystkim konserwatystom zadał, że wszystko akurat z nim im się kojarzy, jak kapralowi z anegdoty z białą chusteczką - trudno zgadnąć. Wydaje mi się w związku z tym, że gdyby pewnego dnia Jarosław Kaczyński Powstanie Warszawskie pryncypialnie potępił, „konserwatyści” natychmiast jeden przez drugiego zaczęliby je wychwalać. Bardzo tedy możliwe, że ten cały „konserwatyzm” to jest tylko pseudonim agitatorskiego zaangażowania - tym dziwniejszego, że wyglądającego na bezinteresowne. Najwyraźniej Putin uważa, że bezinteresownej miłości do knuta nie warto deprawować jakimiś jurgieltami. O ile „konserwatyści”, na swój sposób, bo na swój - ale jednak rocznicę wybuchu Powstania obchodzą, o tyle dla „młodych, wykształconych” stworzono alternatywę w postaci występu na Stadionie Narodowym Ludwiki Weroniki Ciccone, starzejącej się skandalistki, którą w świat wysyłają sprytni Żydowie z firmy Live Nation w Kalifornii, żeby zarabiała dla nich pieniądze ekscytując młodzież - jak pisał generał Bolesław Wieniawa-Długoszowski - „czarem zwiędłych kras”. Najwyraźniej wśród postępactwa nie było pewności, jak wielu „młodych, wykształconych” da się na panią Ciccone nabrać, dlatego zarządzono mobilizację, która objęła również środowisko autorytetów moralnych. Z „Rzeczpospolitej” dowiedziałem się, że do stręczenia tubylcom Ludwiki Weroniki Ciccone zaangażowany został nawet pan prof. Szacki. No cóż; przynależność do grona „ludzi przyzwoitych” ma również swoje wstydliwe zakątki. „Gazeta Wyborcza”, opisując warszawski występ Ludwiki Weroniki Ciccone nie może się nacmokać, podkreślając zwłaszcza fakt, iż do każdego numeru zmieniała garderobę. Zapewne chodziło o majtki - bo pani Ciccone ma zwyczaj występowania w kostiumach raczej symbolicznych. Bardzo to podobne do anegdotki o uczniu, który w chederze pyta mełameda, jak często zmienia koszulę miejscowy bankier. - Ooo - odpowiada mełamed - on zmienia koszulę pewnie, co tydzień. - Ajajaj - zachwyca się malec - no a Rotszyld? Jak często zmienia koszule Rotszyld? - Roszyld - zamyśla się mełamed - Rotszyld to pewnie zmienia koszulę codziennie. - Ajajajajaj! - no a Najjaśniejszy Pan? Jak często zmienia koszulę Najjaśniejszy Pan? - Najjaśniejszy Pan - odpowiada mełamed - wkłada koszulę i zdejmuje, wkłada i zdejmuje. Tak samo, jak Ludwika Weronika Ciccone swoje majtki. Okazuje się, że „młodych, wykształconych”, podobnie zresztą jak i starych - bo pan prof. Jerzy Szacki ma - bagatela! - 83 lata - udelektować artystycznie można stosunkowo łatwo.

I dlatego, ledwo na Stadionie Narodowym zakończył się występ Ludwiki Weroniki Ciccone, w odległym Kostrzynie nad Odrą rozpoczął się festiwal Woodstock pod dyrekcją „Jurka” Owsiaka. Tym razem na uroczystość otwarcia przybyli prezydenci Niemiec i naszego nieszczęśliwego kraju, a swoje uczestnictwo w imprezie zapowiedział też Jego Ekscelencja bp Tadeusz Pieronek. Okazuje się, że „młodym, wykształconym” podlizuje się nie tylko państwo, ale i Kościół, a ściślej - ta jego część, która w odpowiednim momencie objawi się w postaci Żywej Cerkwi. Wypada, zatem odnotować, że w ramach podlizywania przedwyborczego odwiedził nasz nieszczęśliwy kraj prawdopodobny republikański kandydat na prezydenta USA Mitt Romney. Zaprosił go do Gdańska Lech Wałęsa, który po zakończeniu spotkania oświadczył, że między Romney’em a nim istnieje podobieństwo. Ciekawe, co miał na myśli - bo nie wiadomo, by Mitt Romney był konfidentem komunistycznej Służby Bezpieczeństwa, czy swoim własnym sobowtórem. Ale mniejsza o to, bo przecież najbardziej prawdopodobne, że Lech Wałęsa swoim zwyczajem nie miał na myśli niczego, a tylko tak sobie powiedział, żeby podtrzymać rozmowę. Wizyta Mitta Romneya w Gdańsku skłania do zastanowienia, czy aby napewno ma o dobrych doradców w sprawach międzynarodowych, skoro wmówili mu, iż pokazanie się właśnie z Wałęsą przysporzy mu głosów amerykańskiej Polonii. SM

07 sierpnia 2012 W Kancelarii Jaj W Kancelarii pana prezydenta Bronisława Komorowskiego też nie próżnują.. Też całą Kancelarią angażują się w budowę socjalizmu demokratycznego i przy okazji biurokratycznego. Przez okrągłe dwa lata pan prezydent napodpisywał ponad 400(!!!!) ustaw demokratycznych, od których cierpi całe nasze państwo i my razem z nim.. Tylko dwie zawetował, a mógł zawetować wszystkie, ale nie.. Lubi podpisywać i nie wie z pewnością, że im więcej praw- tym mniej sprawiedliwości- tak przynajmniej twierdził Arystoteles, jeden z największych mózgów naszej , kiedyś cywilizacji- dzisiaj jej resztek, które jeszcze talepią się na wietrze historii.. Jeszcze 400 ustaw!!!!!???? Ile ich nauchwalali demokraci przez ostatnich dwadzieścia dwa lata. A dlaczego nie 1000??? Byłoby jeszcze bardziej postępowo i do przodu. I przód demokracji szedłby do przodu- i tył demokracji posuwałby się do przodu.. Im ich więcej- takie wrażenie można odnieść z kierunku ustawionej propagandy- tym lepiej.. A jest oczywiście odwrotnie! Im ich mniej- tym mniej my cierpimy.. Poprzednia komuna nie uchwaliła tylu ustaw, co ta obecna neokomuna.. Nie wiem ile uchwaliła w ciągu swoich 44 lat istnienia.. Może jedną dziesiątą obecnego, demokratycznego szaleństwa.. Może jeszcze mniej.. No bo po co demokracja -jako narzędzie permanentnego przegłosowywania. ?Skoro jest- to czemuś służy.. Najprędzej to narzędzie Szatana.. Przecież Pan Bóg nie mógł czegoś tak kuriozalnego wymyślić, bo jest sędzią sprawiedliwym, który za dobre człowieka wynagradza- a za złe karze.. Nie po to stworzył człowieka, żeby go potem poddawać torturom ustawowym, pętać go przepisami, ujarzmiać biurokracją- przy pomocy narzędzia demokracji większościowej.. Stworzył go, żeby czynił Ziemię sobie poddaną.. A tu masz: demokracja czyni go poddanym samej siebie.. I człowiek się na to godzi, bo według demokratycznej sondażowni- popiera pana prezydenta w swoim działaniu ponad 70% respondentów(!!!))). Według innej- też prowadzonej przez oficerów prowadzacych- 62%- to i tak wiele. Albo lud kompletnie zwariował, albo oficerowie prowadzący prowadzą lud do szaleństwa.. Nie każda ustawa demokratyczna to głupota, ale każda głupota- to na pewno ustawa demokratyczna.. Może dlatego, że pan prezydent Bronisław Komorowski wypełnił Kancelarię swoimi kolegami z dawnej Unii Wolności, którzy mu tak doradzają, żeby podpisywał wszystko co Platforma Obywatelska Unii Obywatelskiej, dawniej Unia Wolności- przepchnie demokratycznie przez demokratyczny Sejm, w atmosferze napięcia demokratycznego I bezrozumnie demokratycznie,w laickiej Świątyni Rozumu, gdzie rozumu nie ma- i być nie może.. Skoro decyduje większość. W masońskiej ustawie rządowej z 1791 roku zapisano: „wszystko i wszędzie większością głosów decydowane być powinno”(????). No i jest! Rewolucja Francuska, masoneria, demokracja, prawa człowieka- to są złego początki.. I trwają do dziś z przerwami.. Mamy albo fałszywych patriotów, albo masonerię wschodzącego Wielkiego Wschodu.. Nie słyszałem, i nie mam żadnych źródeł żeby Gomułka, Gierek, Jaruzelski, Kiszczak czy Bierut należeli do jakiejkolwiek masonerii, tak jak ich ojciec duchowy- Stalin. Natomiast Lenin i Trocki- jak najbardziej.. Rządzą Polską spadkobiercy Lenina i Trockiego- a nie Stalina.. Duchowi spadkobiercy- przecież pomysł permanentnej rewolucji , żeby masy nie oderwały się od bazy- to pomysł Trockiego.. Cały czas permanentna rewolucja, żeby wciągnąć masy do tego wszechogarniającego hałasu, jako „obywateli” demokratycznego państwa prawnego.. Jako mięso obywatelskie, które ma sankcjonować ten demokratyczny bałagan.. A będzie jeszcze większy, wraz z budową socjalizmu demokratycznego i biurokratycznego, którego gmach rozrasta się na naszych oczach, rośnie jak na demokratycznych drożdżach.. Właśnie pan prezydent Bronisław Komorowski, kiedyś w Platformie Obywatelskiej .Unii Wolności czy Stronnictwie Konserwatywno jakimś tam, przymierza się do powołania nowego urzędu- tak planuje Kancelaria Prezydenta.. Będzie się nazywał dźwięcznie- Aktuariusz Krajowy. Na razie nie wiadomo ilu kolegów pana prezydenta będzie zatrudniał, ale widocznie nacisk jest niebywały, żeby tworzyć nowe urzędy, bo firmy upadają pod ciężarem podatków- to trzeba będzie znowu zwiększyć podatki. I znowu upadną kolejne firmy- to znowu trzeba będzie powołać nowy urząd. I tak w kółko Maciej- przepraszam wszystkich o imieniu – Maciej. Według projektu nowej ustawy ma on określać pożądaną wysokość optymalnych składek na ubezpieczenie społeczne i zdrowotne. W tym celu będzie dostarczał sektorowi publicznemu niezależnych analiz i prognoz- między innymi- demograficznych.(???) Czy to nie są jaja? No pewnie, że są.. Nie dość, że „ niezależny” pod okiem Kancelarii Prezydenta Bronisława Komorowskiego- to jeszcze określał pożądaną wysokość składek na ubezpieczenie zdrowotne i społeczne(???). Czy może być większa niezależność niż pod okiem pana prezydenta Bronisława KOmorowskiego? Ja sobie nie wyobrażam, a Państwo? Najlepsza niezależność jest wtedy, gdy człowiek i nowy urząd – związany jest ściśle z państwem i od państwa bierze pieniądze. Wtedy niezależność jest stu procentowa.. Bo jak bierze od kogo innego- to jest zależny od kogo innego. Tak jak Alpen Gold, pardon- Amber Gold- polska niezależna firma, zdolny młody człowiek- i zobaczcie Państwo jak kończy. Wszystkie media przeciw niemu. Po co wchodził w spór z państwem, które jest ponad nim? PO co wchodził w tanie linie lotnicze? Mówi, że winien jest Nadzór Finansowy bo sporządzał jakieś czarne listy, choć nie miał do tego prawa.. A bo potrzebne jest prawo? Potrzebna jest Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego ,żeby zabezpieczyła bezpieczeństwo od polskich firm.. W końcu pan Janusz Lewandowski , obecnie czerwony komisarz europejski-powiedział swojego czasu, że ”Polacy będą żyli z pracy, a nie z własności, bo własność przeznaczona jest dla kogoś innego”(????). A dla kogo jest przeznaczona własność w Polsce jak nie dla Polaków? Są jakieś plany? Na razie będzie nowy urząd dla znajomych królika, ciekawe, czy już wszyscy członkowie Unii Wolności zmieszczą się w tym urzędzie, czy będzie trzeba powoływać nowy? Aktuariusz Państwowy- bo Krajowy może nie wystarczyć? Będą sterty niezależnych papierów i kolejne koszty dla nas.. Socjalizm się utrwala- biurokracja szaleje. I czy to nie jest Kancelaria Jaj? Ile tam jajcrzy obecnie pracuje, bo przed wojną około 30… Teraz już z 700. A będzie jeszcze więcej! WJR

Szewczak: Autentyczny stan gospodarki pokazuje liczba bankructw Co lepiej opisuje polską gospodarkę? Wzrost PKB czy wzrastająca liczba bankructw? A także o tym, czy jesienią możemy spodziewać się krachu finansowego - w rozmowie ze Stefczyk.info mówi Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK.

Stefczyk.info: Korporacja Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych wydała dziś komunikat z którego dowiadujemy się, że w lipcu upadło kolejnych 70 firm, co jest o kilka procent wyższym rezultatem niż przed miesiącem czy przed rokiem. Z jednej strony mamy zapewnienia o wzroście gospodarczym, z drugiej upada coraz więcej firm, jak to pogodzić, by nie popaść w orwellowskie dwójmyślenie? - W Polsce wzrost gospodarczy nie przekłada się w ogóle ani na zasobność naszych portfeli, ani na większe wpływy podatkowe do budżetu, dlatego, że tworzą go w dużej mierze firmy zagraniczne: banki i inne instytucje. Toteż ten oficjalny wzrost gospodarczy trzeba by pomniejszyć o faktyczny wypływ pieniędzy z Polski za granicę; w postaci dywidend firm zagranicznych, czy też zysków banków. Wzrost nic nie mówi. Przypomnijmy też, że są dość istotne wątpliwości, co do prawdziwości wzrostu PKB. Wicepremier Pawlak jeszcze kilka miesięcy temu mówił o wzroście na poziomie 4 procent, w tej chwili minister finansów szacuje go na ok. 3 procent, a zagraniczne banki mówią nawet o tym, że grozi nam kwartał recesji. Realnie może się okazać, że zapisany wzrost PKB może okazać się nieosiągalny i być poniżej oczekiwań. Autentyczny stan gospodarki bardziej pokazuje ilość bankructw, a w tym roku mamy do czynienia wprost z lawiną takich sytuacji. I to nie są tylko firmy budowlane i turystyczne, ale także z innych branż, jak choćby w przemyśle, czy handlu. Myślę, że w tym roku upadnie rekordowa liczba firm, może to być nawet ok. tysiąca takich przedsiębiorstw. Ponad sto firm budowlanych już upadło.

Wielu ekonomistów i komentatorów sceny publicznej przewiduje na jesień mocne tąpnięcie w gospodarce i ostry kryzys, a Pan jak ocenia sytuację? Będzie aż tak źle? - Tak, ja od kilku lat ostrzegałem, również na łamach Stefczyk.info, że ten kryzys w nieunikniony sposób do Polski przyjdzie. Jeszcze przed kilkoma miesiącami sporo analityków finansowych twierdziło, że kryzys do Polski nie zawita, że jesteśmy odporni i mamy stabilny sektor bankowy. Dzisiaj widać wyraźnie, że zmieniają zdanie. Ten kryzys na jesieni będzie bardzo widoczny, ale prawdziwe tąpnięcie i krach gospodarczy i finansowy (bo to dotyczy także finansów publicznych) będzie w przyszłym roku. Nie znamy budżetu na przyszły rok, nie wiemy, na ile sytuacja się pogorszy. Mamy w tej chwili gigantyczną spekulację na polskim złotym. Wskaźniki się pogarszają, a złoty szybuje w górę, osiąga jakieś rekordy. To absurd z punktu widzenia ekonomicznych i rynków, pod warunkiem, że nie mamy spekulacji na polskim złotym, a Polska pod tym względem jest Eldorado; tu się zarabia podwójnie: na wysokich stopach procentowych, a z drugiej strony na silnym złotym.

Jakie ma Pan rady dla Polaków, skoro nadchodzi kryzys? Zaciskać pasa? - Przede wszystkim Polacy powinni wywierać wpływ na władzę, żeby łaskawie powiedziała, czy ma przygotowany plan awaryjny na wypadek kryzysu, czy też będzie dalej zaklinać rzeczywistość i stosować kreatywną księgowość, jak to miało miejsce dotychczas w wykonaniu ministra Rostowskiego. Polacy z pewnością będą reagować na kryzys mniejszymi zakupami, mniejszą konsumpcją, a to będzie się odbijać na dochodach budżetu i na wpływach z podatków. Dobrze by było, gdyby władza wyjaśniła, co się stało z obiecanymi wielkimi zyskami z Euro 2012. Warto wyjaśnić, dlaczego tak drogo budowaliśmy autostrady i gdzie są pieniądze z niektórych transakcji i inwestycji budowlanych, bo nie wszystko się zgadza z fakturami. A Polacy powinni być bardzo wyczuleni na niebezpieczeństwo tego, że w Polsce jest mnóstwo zagranicznych banków, których polityka uzależniona jest od innych krajów. I chyba to jest najważniejsze; żeby zapytać polskie władze, dlaczego tępią tak usilnie polskie instytucje finansowe jak SKOKi, i to w obliczu dużego zagrożenia finansowego na rynkach Unii Europejskiej, a co za tym idzie, w kontekście wielkich zagrożeń dla zagranicznych  banków. Rozmawiał sv

Cenckiewicz: Podwójność platformerskich elit Tusk i jego kompanii z "jedwabienskiej" szkoły historycznej uważają, że świetnym pomysłem na promocję Polski w świecie może być ukazanie nas jako pomocników Hitlera i "nazistów" w procesie Zagłady Żydów - pisze Sławomir Cenckiewicz. Niestety nie znam treści książki MSZ o "brakującym ogniwie Holocaustu", czyli o rzekomej polskiej odpowiedzialności za Zagładę. Z dostępnych informacji wynika, że bohaterami książki, która ma na Zachodzie przybliżyć polskie dzieje, są "szmalcownicy i Polacy szabrujący żydowskie majątki". Współautorem tych odkryć jest m. in. Marcin Zaremba, historyk z UW i publicysta "Polityki", którego pochwały pod adresem Jana T. Grossa, warsztat i dorobek dobrze znam, w tym również ostatnią jego książkę "Wielka trwoga". W swoich pseudostudiach nad międzywojennym "detektywistycznym antysemityzmem" i "wirusem" "giertychowskich lęków" dowodzi on, że odegrały one istotny wpływ na mordy w Jedwabnem i Radziłowie podczas wojny i późniejsze wyobrażenia o żydokomunie, które dały o sobie znać w Kielcach w 1946 r. Są to poglądy nie nowe i nie oryginalne, ale dość typowe dla tej specyficznej szkoły myślenia o historii. Przykładowo przed laty Krzysztof Persak, obecnie szef gabinetu prezesa IPN, zastanawiając się na łamach "Tygodnika Powszechnego" nad przyczynami mordu w Jedwabnem przypomniał, że "to właśnie Łomżyńskie zajmowało szczególne miejsce na mapie antyżydowskich ekscesów w Polsce w II połowie lat 30., co wiąże się z wyjątkowo dużą popularnością na tym terenie Stronnictwa Narodowego i jego ideologii, odwołującej się do antysemityzmu. W 1930 r. w gminach Wąsosz i Jedwabne głosowało na tę partię ponad 70 proc. wyborców; co ciekawe, w oddalonym o kilkanaście kilometrów od Jedwabnego Drozdowie spędził ostatnie lata życia Roman Dmowski". Tego typu bzdury, podparte zresztą zwykłymi konfabulacjami (np. Dmowski przebywał w Drozdowie nie kilka lat, ale dokładnie od 18 czerwca 1938 r. do dnia swojej śmierci 2 stycznia 1939 r.) stały się fragmentem owej pedagogiki winy i wstydu. W dyskusji o książce promowanej przez MSZ warto zwrócić uwagę na dość charakterystyczną podwójność platformerskich elit politycznych, jeśli idzie o naszą politykę historyczną. Otóż Tusk i jego kompanii z "jedwabienskiej" szkoły historycznej (rozsiani od IPN, przez PAN aż po Muzeum II wojny światowej) uważają, że świetnym pomysłem na promocję Polski w świecie może być ukazanie nas jako pomocników Hitlera i "nazistów" w procesie Zagłady Żydów. Dzięki wsparciu rządowych instytucji i systemu dotacji na siłę szuka się więc wszelkiego rodzaju polskich przewin wobec "sąsiadów", pomniejszając jednocześnie rolę Polski Podziemnej i Rządu RP na uchodźstwie w procesie pomocy Żydom i informowania świata o Zagładzie. Z drugiej strony ta sama ekipa wielokrotnie twierdziła, że nie powinniśmy przyglądać się zbyt uważnie przeszłości np. Lecha Wałęsy, gdyż naraża to na szwank wizerunek Polski w świecie. W związku z tym zastraszono wielu historyków, odebrano część funduszy IPN i zmieniono nawet kształt ustawowy Instytutu w taki sposób, by kontrolować pomysły badawcze historyków. Do rangi symbolu urasta z kolei fakt, że wydawcą "dzieła" MSZ jest oficyna Rytm, którą kieruje były oficer SB mjr Kotarski. Po raz kolejny okazało się, że minister Sikorski zbudował w MSZ prawdziwa "strefę skomunizowaną".

Sławomir Cenckiewicz

Esbeckie biedaczysko „Esbek Mieczysław K. dostanie zadośćuczynienie od państwa za to, że został ukarany za przedawnione zbrodnie komunistyczne. Toruński sąd przyznał mu (…) 1,6 tys. zł. – Niewiele wypłakałem, ale chociaż coś na otarcie łez – mówił z kwaśną miną po wyroku 63-latek, który domagał się 80 tys. zł” – czytamy w „Gazecie Wyborczej”.

Postępowcy bronią esbeka A co to za przedawnione zbrodnie? Skąd ten płacz esbeka i „Wyborczej”? Wspomniany organ pisze dalej, że ta „symboliczna kwota” jest rekompensatą za „straty, jakie zafundował [mu] IPN”. Mieczysław K. musiał ponosić konsekwencje wyroków, które wydawały na niego mściwe sądy III RP w ramach politycznego rewanżyzmu. Esbeckie biedaczysko. Polityczną zemstą tłumaczy dziś swoje zbrodnie większość ubeckich i esbeckich szumowin. Sądy sądami, a ile biedaczysko wycierpiało wcześniej od najbardziej nienawistnej instytucji – Instytutu Pamięci Narodowej. Ta ohydna IPN-owska hydra miała czelność oskarżyć niewinnego, statecznego obywatela, z tyloma zasługami dla kraju. Przecież ofiarnie służył legalnej władzy, uznanej przez wszystkich ważnych tego świata, stojąc na straży bezpieczeństwa ludu pracującego miast i wsi. IPN-owscy pseudohistorycy i pseudoprokuratorzy. Funkcjonariusze PiS-u! – oburza się cały postępowy świat.

„Okrutne” szykany Na Mieczysława K. ohydny IPN szczególnie się uwziął, bo oskarżał go aż dwa razy. I upolitycznione (oczywiście przez kaczystów) sądy musiały skazać esbeckie biedaczysko na dwa lata więzienia. Dobrze, że chociaż w zawieszeniu – odetchnęli zapewne postępowcy, z wiodącym organem na czele. Ale po co te grzywny? Za koszty postępowania Mieczysław K. zapłacił 2,5 tys. zł. To pewnie całość (część?) jego resortowej emerytury. Przez miesiąc biedaczysko nie będzie miał co do garnka włożyć. Organ z grubokreskową troską pochyla się dalej na smutnym losem Mieczysława K., tłumacząc szargającą jego dobre imię procedurę: „Skoro wyroki nie powinny zapaść, tym bardziej kary nie miały prawa być wykonane. O tym pierwszym zaś już dwa lata temu przesądził Sąd Najwyższy. Wydał wtedy uchwałę mówiącą, że zbrodnie komunistyczne, takie jak te, które przypisano m.in. 63-latkowi z Torunia, przedawniły się i ich sprawcy nie mogą już za nie odpowiadać. W konsekwencji oba skazujące go orzeczenia zostały uchylone, a postępowania umorzone. I ten właśnie zwrot pozwolił mężczyźnie żądać zadośćuczynienia – polskie prawo nakazuje bowiem zrekompensowanie niesłusznie poniesionych kar”.

Zbrodniczy IPN I tylko odszkodowawcze roszczenie – 80 tys. zł – za straty (moralne?) było ciut wygórowane: „Wyliczenie kwoty należnej esbekowi było chyba najtrudniejszym zadaniem dla sądu” – znów zafrasował się organ. Bo gdyby biedaczysko spędził w więzieniu choćby jeden dzień, mógłby dostać dużo większe odszkodowanie, niż „tylko” 1,6 tys. zł. I gdyby wystąpił z roszczeniami wobec Polski wcześniej. Jako prawnik (ta lepsza „ludowa” ojczyzna umożliwiła Mieczysławowi K. bezpłatną naukę) esbek powinien o tym wiedzieć. O większe pieniądze mógłby jeszcze się sądzić ze zbrodniczym IPN-em przed sądem cywilnym. Ale zatroskanemu organowi wyznał szczerze: – Nie mam już na to siły. Tak czy owak zbrodniczy pozostaje IPN, a nie esbek. Ten ostatni – według organu – właściwie niczego złego nie zrobił. Po prostu przesłuchiwał opozycjonistów w latach 80. Ale co dokładnie robił? Tego organ już nie precyzuje. Tymczasem Mieczysław K. torturował aktywnie – bił po twarzy lub karku, ciągnął za włosy, brodę, dusił, popychał, groził i szantażował, nie pozwalał pić, jeść, spać, korzystać z toalety, zmuszał do stania, wymuszał informacje. Tak maltretował również członków KOR-u. A „Gazecie Wyborczej” ta tradycja podobno jest bliska. Tadeusz Płużański

Syn premiera w złotym interesie Amber Gold to sponsor filmu Andrzeja Wajdy o Lechu Wałęsie, darczyńca gdańskiego zoo, partner internetowego wydania dziennika „Rzeczpospolita”, faworyt prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza i zleceniodawca usług dla syna premiera Donalda Tuska. Właścicielem firmy jest Marcin Plichta vel Stefański, skazany prawomocnym wyrokiem sądu za oszustwa. Jak to było możliwe, że przez ponad dwa lata na rynku finansowym działała parabankowa firma, która nie ujawniła ani sprawozdania, ani faktycznego majątku, a na dodatek jej szefem jest osoba skazana za przestępstwo finansowe? Amber Gold ma udziały w kilku innych spółkach, m.in. OLT Express. To właśnie z nią współpracował Michał Tusk, który w korespondencji z firmą Plichty posługiwał się e-mailem na nazwisko Józef Bąk. Zwolennicy teorii spiskowych z pewnością znajdą i tu pożywkę. Np. materiały do OLT wysyłałem z prywatnego e-maila, który założyłem 15 lat temu. Wtedy, jeszcze jako dzieciak, dla jaj, jako imię i nazwisko w ustawieniach skrzynki wpisałem „Józef Bąk”. Zaraz ktoś więc pewnie uzna, że to tajny kryptonim i nie będzie dla niego ważne, że we wszystkich e-mailach podpisywałem się z imienia i nazwiska – powiedział w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” Michał Tusk. Co ciekawe, rozmowa ukazała się na portalu Wyborcza.pl kilkanaście godzin przed konferencją prasową Marcina Plichty. W papierowym wydaniu można było ją przeczytać jedynie w trójmiejskiej mutacji „GW”.
Oszust z „Multikasy” 28-letni Marcin Plichta wcześniej nazywał się Marcin Stefański. W 2004 r. 20-letni Stefański był członkiem władz firmy Grupy Finansowo-Handlowej „Nova”, która pod nazwą „Multikasa” prowadziła sieć punktów przyjmujących opłaty m.in. za gaz, energię elektryczną i telefon. „Multikasa” oferowała zniżki dla emerytów i atrakcyjne opłaty, które były niższe niż np. na poczcie. Klienci chętnie korzystali z tych usług, ale ich pieniądze nie trafiały do miejsc przeznaczenia. W 2004 r. Urząd Kontroli Konkurencji i Konsumentów wszczął postępowanie w sprawie „Multikasy”, które zakończyło się nałożeniem kary finansowej na kierownictwo firmy „Nova” – Ewę Młodnicką i Marcina Stefańskiego. Stefański został także skazany prawomocnym wyrokiem sądu na karę roku i dziesięciu miesięcy więzienia w zawieszeniu na dwa lata za przywłaszczenie ponad 174 tys. zł, wpłaconych przez ok. 400 klientów „Multikasy”. Marcin Stefański przyjął nazwisko żony Katarzyny Plichty i jako Marcin Plichta został członkiem władz grupy Amber Gold. Po ujawnieniu jego kryminalnej przeszłości tłumaczył mediom: „Faktycznie zostałem skazany prawomocnym wyrokiem sądu. Broniłem się, ale sąd nie podzielił moich racji. Wyrok się uprawomocnił, należy go zaakceptować. Naprawiłem wyrządzoną szkodę wszystkim pokrzywdzonym”.
Złoty interes Amber Gold zajmowała się lokowaniem środków w metale szlachetne. Przedstawiciele firmy przekonywali klientów, że na złocie zawsze można dobrze zarobić. Jak w rzeczywistości wyglądała sytuacja finansowa Amber Gold, nie wiadomo, ponieważ spółka nie złożyła w sądzie sprawozdania ani za 2010, ani za 2011 r. Zawiadomienie w sprawie działalności Amber Gold wpłynęło w lipcu do Prokuratury Okręgowej w Gdańsku. Złożył je klient, któremu Amber Gold nie wypłaciła w terminie należnych pieniędzy. Wtedy też okazało się, że Prokuratura Rejonowa w Gdańsku od dwóch lat prowadzi postępowanie dotyczące podejrzenia prowadzenia przez Amber Gold nielegalnej działalności bankowej. Zawiadomienie złożyła Komisja Nadzoru Finansowego. Po nagłośnieniu afery Amber Gold sprawę przejęła Prokuratura Okręgowa w Gdańsku, a czynności powierzono Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Tymczasem już w 2009 r. KNF umieściła spółkę Amber Gold na liście ostrzeżeń publicznych. Jej celem jest informowanie klientów, że spółka nie posiada licencji na działalność bankową. Pieniądze ulokowane w takiej firmie nie są więc objęte gwarancjami Bankowego Funduszu Gwarancyjnego, czyli w przypadku bankructwa ich klienci mogą nie odzyskać swoich pieniędzy. Ostrzeżenia KNF nie przyniosły żadnego skutku. Polacy nadal powierzali spółce Amber Gold swoje oszczędności. 6 lipca 2012 r. Komisja wysłała pismo do banków, w którym zwróciła uwagę, że współpraca z podmiotami z listy ostrzeżeń publicznych może zaszkodzić reputacji banków. Finansiści potraktowali to ostrzeżenie bardzo poważnie i zaczęli zrywać umowy z Amber Gold i należącymi do tej spółki liniami lotniczymi OLT Express. Żaden polski bank nie chciał podjąć z nimi współpracy. To spowodowało błyskawiczny upadek linii, które przyniosły wyłącznie straty. OLT Express powstał w 2011 r., a pierwszy lot z Warszawy do Gdańska odbył się 1 kwietnia 2012 r. Trzy miesiące później przedstawiciele OLT Express złożyli wniosek do sądu o upadłość spółki OLT Express Regional sp. z o. o., która odpowiadała za połączenia krajowe. Od 31 lipca 2012 r. spółka OLT Express Poland zawiesiła także międzynarodowe przewozy czarterowe. W ostatnim czasie banki zaczęły wypowiadać w trybie natychmiastowym umowy Amber Gold. Prezes Marcin Plichta oskarżył KNF i służby specjalne o działanie na szkodę swojej firmy oraz jej klientów.
Ekspert Michał Tusk Michał Tusk przez wiele lat był dziennikarzem gdańskiego oddziału „Gazety Wyborczej”, gdzie zajmował się tematyką transportu. Kontrowersje wzbudził przy okazji wyjazdu do Chin, gdzie gościł za publiczne pieniądze z PKP, ale też na koszt właściciela skompromitowanej firmy budowlanej Covec, która budowała w Polsce autostradę A2. Jak ustaliła wówczas „Gazeta Polska”, brat prezesa PKP, który zabrał Tuska do Chin, wykonywał prace energetyczne i telekomunikacyjne na tej samej autostradzie. PKP tłumaczyła wówczas, że Tusk został w ten sposób nagrodzony jako laureat dorocznego konkursu „Człowiek roku – przyjaciel kolei” na najlepszy tekst dziennikarski związany z problematyką kolejową. Kilka dni później wyszło na jaw, że PKP kłamie, ponieważ syn premiera nigdy nie był laureatem konkursu, lecz jedynie brał w nim udział. Jak się jednak okazuje, młody Tusk jest bardziej przyjacielem lotnictwa niż kolei. Tak wielkim, że w bieżącym roku jest wręcz rozchwytywany przez konkurujące ze sobą firmy: Port Lotniczy im. Lecha Wałęsy w Gdańsku i upadłą OLT Express sp. z o.o. Sprawa wyszła na jaw w niedzielę (5 sierpnia) późnym wieczorem, kiedy na internetowych stronach „Gazety Wyborczej” pojawił się wywiad z Tuskiem juniorem. Sądząc po formie, przeprowadzony przez znajomego dziennikarza. Wypowiedzi Michała Tuska są pełne niejasności. Syn premiera mówi, że wykonywał dla OLT Express usługi, które polegały na analizie ruchu lotniczego z portu lotniczego z Gdańska. Co ciekawe, to dokładnie to samo, czym zajmował się na lotnisku. „Zajmuję się wszystkim, co wpływa na wzrost ruchu pasażerskiego. Utrzymuję kontakty z przewoźnikami i staram się, by zwiększali liczbę połączeń. Przygotowuję analizy ekonomiczne dotyczące nowych połączeń” – mówił Tusk pytany o pracę dla Portu Lotniczego im. Lecha Wałęsy.
– Sytuacja jest klasycznym konfliktem interesów – mówi „Gazecie Polskiej Codziennie” poseł PiS Przemysław Wipler. – Z lotniskiem w Gdańsku konkurują nie tylko np. lotniska niemieckie, ale i wszystkie podmioty, które pracują na rzecz tego lotniska, świadczą usługi. Również te, które płacą temu lotnisku – dodaje. Równie krytycznie oceniają sytuację politologowie. – Donald Tusk naciskał oficjalnie na kandydata na ministra rolnictwa, by wymógł rezygnację swojego syna z posady państwowej – mówi „Codziennej” dr Wojciech Jabłoński, politolog z Uniwersytetu Warszawskiego. – Gdy młodzieżówka PiS podjęła sprawę pracy syna premiera w Porcie Lotniczym w Gdańsku, premier zrezygnował z nacisków na Stanisława Kalembę i spokojnie go powołał. Można było przypuszczać, że za sprawą pracy Michała Tuska stoją jakieś dziwne okoliczności. Jeśli ten wywiad był rozbrojeniem bomby, to wybuchła ona rozbrajającemu prosto w twarz – dodaje politolog. Coś w tym jest. Opublikowany kilkanaście godzin przed konferencją Plichty wywiad bardziej gmatwa, niż tłumaczy sytuację. Młody Tusk mówi np., że uprzedzał OLT, iż „interesuje go lotnictwo, nie złoto”, choć obie spółki prowadzą rozłączne interesy. Co ciekawe, władze OLT Express miały naciskać na Tuska, by ten zrezygnował z pracy w porcie i pracował wyłącznie dla zbankrutowanej dziś linii. On sam przyznaje, że współpracę z OLT Express miał zakończyć po rozmowie z premierem. Dorota Kania, Wojciech Mucha, Tadeusz Święchowicz

TAblica pamiątkowa Andrzeja Leppera „Powiedział mianowicie, że jak ustaliła sekcja zwłok, A. Lepper zmarł przez uduszenie, a nie zerwanie rdzenia kręgowego. Ponieważ nie było śladów gwałtownych ruchów, to by znaczyło, że A. Lepper dusił się przez kilka minut w bezruchu. A to jest fizycznie niemożliwe w wypadku samobójstwa.” W pierwszą rocznicę śmierci lidera Samoobrony, na fasadzie budynku w Warszawie, gdzie mieściła się siedziba partii i gdzie znaleziono powieszone ciało polityka, odsłonięto tablicę upamiętniającą Andrzeja Leppera

"Przewodniczący partii i związku zawodowego rolnictwa Samoobrona, wicemarszałek Sejmu, wicepremier, minister rolnictwa i rozwoju wsi, poseł na Sejm Andrzej Lepper 1954-2011. Członkowie i sympatycy" - tak brzmi napis wykuty w granitowym kamieniu. Uroczyste odsłonięcie tablicy poprzedziła msza święta odprawiona w intencji Andrzeja Leppera w Kościele św. Aleksandra przy Placu Trzech Krzyży. Po nabożeństwie około stu osób przeszło w pochodzie ze sztandarami Samoobrony pod dawną siedzibę partii przy Al. Jerozolimskich 30. Były rzecznik Samoobrony, bliski współpracownik Leppera Mateusz Piskorski podczas odsłaniania tablicy, stwierdził, że Leppera brakuje w życiu politycznym.

- Pomimo kontrowersji, które budził był postacią niepowtarzalną, nietuzinkową, jedyną w swoim rodzaju na polskiej scenie politycznej - mówił do zgromadzonych. Przypomnijmy szef Samoobrony został znaleziony martwy 5 sierpnia 2011 r. w warszawskiej siedzibie ugrupowania. Leppera - powieszonego w łazience na sznurze przymocowanym do worka bokserskiego - znalazł jego zięć. Za przyczynę śmierci prokuratura uznała "ucisk pętli na szyję". Podczas sekcji nie stwierdzono obrażeń, które by wskazywały na udział osób trzecich. Śledztwo w tej sprawie trwa. Pod koniec lipca przedłużono je do 5 października.

Dlaczego nie żyje Andrzej Lepper W „Rzeczpospolitej” z 13.02.2012 roku ukazał się krótki artykuł Izabeli Kacprzak i Grażyny Zawadki pod dwuznacznym tytułem “Śledztwo, które sięgnęło DNA”. Artykuł dotyczył przedłużającego się od pół roku śledztwa w sprawie śmierci Andrzeja Leppera, w związku z brakiem wyników badania DNA na okoliczność możliwości pojawienia się w pomieszczeniach, w których tragicznie zmarł, osób trzecich poza współpracownikami.

Znalazły się tam jednak cztery słowa, które nie tylko u autorek artykułu, ale i wyspecjalizowanych dziennikarzy śledczych w naszym kraju, powinny wywołać przynajmniej potrzebę dalszych wyjaśnień. A nic takiego się nie stało.

Dziwne samobójstwo 5 sierpnia 2011 roku w piątek o godz. 16.20 w pomieszczeniach partii „Samoobrona” znaleziono zwłoki Andrzeja Leppera, powieszonego w łazience na sznurze przymocowanym do worka bokserskiego. Andrzej Lepper był jednym z czołowych polityków polskich opozycyjnych wobec neokolonialnej transformacji polskiej gospodarki i jej neoliberalnych twórców i wykonawców. Był politykiem wyrosłym z autentycznych potrzeb politycznych polskiej prowincji. I był autentycznym politykiem. Stworzył politycznie sam siebie, wbrew zwalczającemu go bezwzględnie politycznemu i medialnemu establishmentowi. Był założycielem związku zawodowego „Samoobrona” i partii o tej samej nazwie. Poznałem go osobiście w 2001 roku, gdy jako dziennikarz i wydawca niezależnego tygodnika zrobiłem z nim obszerny wywiad. Sprawił na mnie wrażenie twardego człowieka i polityka o zdecydowanych poglądach. Był później wicemarszałkiem Sejmu oraz wicepremierem i ministrem rolnictwa w rządzie w latach 2006 -2007. W niejasnych po dziś dzień okolicznościach tzw. afery gruntowej został zdymisjonowany przez ówczesnego premiera Jarosława Kaczyńskiego, co oznaczało rozpad koalicji i przedterminowe wybory. „Samoobrona” zaś i on sam została skompromitowana w oczach opinii publicznej oskarżeniami o tzw. „seksaferę” i nie weszła już do parlamentu. Wersja o samobójczej śmierci tego twardego polityka była i jest dla mnie dziwna i niespójna. Przeczy jej zwarty ciąg poszlak wskazujących na możliwość morderstwa. Po pierwsze i najważniejsze A. Lepper nie miał żadnego powodu aby targnąć się na swoje życie. Jego sugerowane przez prasę kłopoty finansowe ze spłatą pożyczek były nie większe niż kilku milionów Polaków z zaciągniętymi zobowiązaniami pożyczkowymi. Ciężka choroba syna wręcz uniemożliwiała myśli samobójcze, gdyż stan syna zaczął się poprawiać. Toczący się proces sądowy przeciwko niemu był wręcz normą w jego działalności politycznej i to od 1992 roku. Po drugie, człowiek z myślami samobójczymi nie wraca do aktywnej polityki i nie angażuje się w rozpoczynającą się kampanię wyborczą. Po trzecie zaś to przedziwne zbiegi okoliczności wokół tej śmierci: rusztowania budowlane ustawione na zewnątrz budynku, otwarte okno w klimatyzowanym pokoju zamieszkiwanym przez niego, zatrzymany na godzinie 13.00 magnetowid z napisem „Początek kampanii wyborczej”, przedweekendowy piątkowy dzień tygodnia, gdy można liczyć na opóźnienia w szybkiej sekcji zwłok. Wreszcie po czwarte, odkryte w organizmie po śmierci ślady użycia standardowych leków przepisanych mu przez lekarza. Nikt, komu chodzą po głowie samobójcze myśli nie zażywa rano leków poprawiających mu zdrowie. Moja hipoteza morderstwa jest dość prosta. Mordercy wchodzą do pokoju przez uchylone okno korzystając z rusztowań. A. Lepper już jest odurzony środkiem farmakologicznym podanym przez któregoś z jego współpracowników, będących w zmowie z zabójcami. Mordercy wnoszą do łazienki nieprzytomnego Leppera i wieszają go na sznurze. Wracają do pokoju i w swej cynicznej bezczelności ustawiają na pożegnanie magnetowid z napisem o początku kampanii wyborczej. I wychodzą tak jak weszli, pewnie w strojach robotników. Jeśli tak lub podobnie było, to musieli to być zawodowi mordercy, jakich szkoliły i szkolą służby specjalne.

Cztery słowa konieczne do wyjaśnienia Kilka tygodni temu na portalu internetowym „Nowy Ekran” ukazała się wypowiedź bliskiego współpracownika A. Leppera, wręcz jego prawej ręki, Janusza Maksymiuka, który oprócz wskazania na znaczenie faktu zażycia przez A. Leppera codziennej dawki leków, powiedział rzecz, która mnie zmroziła. Powiedział mianowicie, że jak ustaliła sekcja zwłok, A. Lepper zmarł przez uduszenie, a nie zerwanie rdzenia kręgowego. Ponieważ nie było śladów gwałtownych ruchów, to by znaczyło, że A. Lepper dusił się przez kilka minut w bezruchu. A to jest fizycznie niemożliwe w wypadku samobójstwa. Ale ja nie mam żadnego zaufania do J. Maksymiuka, pamiętając go osobiście jako posła z II kadencji Sejmu. I to z różnych powodów. Dlatego początkowo zlekceważyłem tę wypowiedź. Kiedy jednak na drugi dzień chciałem tę wypowiedź jeszcze raz przeczytać i przeanalizować, zniknęła z portalu, albo przynajmniej ja nie mogłem jej już znaleźć, by ją skopiować. I w artykule „Rzeczpospolitej” pojawił się ponownie ten sam wątek. Pada tam następujące zdanie: „Za przyczynę śmierci prokuratura uznała „ucisk pętli na szyję”.” Te cztery słowa „ucisk pętli na szyję”, nie są jednoznacznie wskazujące na uduszenie i być może są wyrazem braku precyzji sformułowania przyczyny śmierci przez prokuraturę. I pewnie bez wypowiedzi J. Maksymiuka nie zwróciłbym uwagi na nie. Ale dziennikarze śledczy i piszące ów artykuł profesjonalne dziennikarki powinny były zwrócić. I wyjaśnić sprawę jednoznacznie co było medycznym, a nie technicznym powodem śmierci wicepremiera i wicemarszałka Sejmu. Bo jeśli było to uduszenie, to jest dowodem na morderstwo. Myślę, że o coś w tym przedłużającym się śledztwie chodzi, że tak trudno go zakończyć. Niby dowcipny, acz podskórnie głęboko cyniczny tytuł artykułu w „Rzeczpospolitej”, jest mylący. Pół roku w przypadku niejasnych okoliczności śmierci, to nie jest dno prokuratury. Dnem jest brak profesjonalizmu autorek, które zabrały się za ten temat. Wojciech Błasiak

Ilu sędziów współpracuje z polskimi tajnymi służbami Każdy sędzia w Polsce miał obowiązek wypełnić oświadczenie lustracyjne. Przyznając się mógł pozostać na stanowisku, nawet jeżeli współpracował. Problem w tym, że część sędziów współpracujących ze służbami PRL kontynuuje współpracę w III RP. Takie osoby nie muszą bać się lustracji. Wiedzą, że ewentualne kłamstwo lustracyjne nie może zostać udowodnione. A to z uwagi na fakt, że dokumentacja współpracy wciąż jest w tajnych służbach lub w zbiorze zastrzeżonym IPN. To nie jest problem fikcyjny. W 2005 r. do Jarosława Kaczyńskiego, po wygranych wyborach, dotarli żołnierze WSI. Złożyli ofertę: przekazanie wiedzy na temat wojskowych "aktywów" w sądach w zamian za odstąpienie od likwidacji WSI. Kaczyński ofertę odrzucił. Pytanie o liczbę wojskowej i cywilnej agentury w sądach jest więcej niż zasadne. Ciekawy jestem co Adam Michnik dowiedział się o polskich sędziach buszując od 12 kwietnia do 27 czerwca 1990 w archiwach MSW. Na szczęście Michnika i jego komisji nie wpuszczono do archiwów wojskowych, bo wygranie procesu z Agorą byłoby niemożliwością. Do dziś nikt nie wie czego szukała i jakie akta czytała (skopiowała, przepisała) komisja Michnika. Jak słusznie zauważył Janusz Korwin-Mikke, sprzeciw Michnika wobec lustracji jest naturalny. Jakby faktyczna lustracja miała miejsce, to jego wiedza pozyskana w archiwach MSW nie miałaby wartości. W Polsce zapada wiele kuriozalnych orzeczeń sądowych. Ewidentnie sprzecznych z prawem i zdrowym rozsądkiem. W Polsce sądy stały się aparatem represji niepokornych dziennikarzy i przedsiębiorców. Nie tyle liczy się wina co możliwości oskarżonych nagłaśniania i monitorowania procesów.

A służby werbują pracowników także wśród adwokatów. Znany jest mi przypadek pewnego adwokata o poglądach i kręgach znajomych zbliżonych do Platformy i SLD, który jest czynnym współpracownikiem Agencji Wywiadu. Jego ojciec, także prawnik, również współpracował ze służbami. Podobnie jak najbliższa rodzina. Prawnik ten w swojej pracy wygrywa sprawy niemożliwe. Nawet wtedy, gdy jego kancelaria sknoci pozew, to sąd potrafi mu w wyroku go poprawić (na to czego powinien żądać). Wspólnikiem tego prawnika jest adwokat, który pracę rozpoczynał w jako pracownik w kancelarii znanego adwokata - uwaga - współpracownika II Zarządu Sztabu Generalnego, a później WSI, także później polityka. Oczywiście został zwerbowany, ale w 2005 r. jego teczkę usunięto z archiwów WSI. Tej kancelarii powierzano obsługę firm płacących polskim służbom. Ewidentnie korzystała ona ze wsparcia służb w procesach sądowych. Jeden z adwokatów, który pracował z tą kancelarią mówił mi, że usłyszał nazwisko sędziego, który będzie sądził "jego" sprawę przed złożeniem pozwu. Mam wiarygodne informacje, że w najbliższym czasie jeden z zagranicznych serwisów opublikuje, być może na Nowym Ekranie, dane i szczegóły współpracy tej kancelarii ze służbami. Z wyroków sądu w Polsce salon robi "tabu". Z wyrokami ponoć się nie polemizuje itp. Dzieje się tak dlatego, że salon wspierany przez służby ma duży wpływ na sędziów i wyroki. Oczywiście nie 100 proc. Ale ma. Michnik wygrywający procesy ze swoimi adwersarzami za parafrazy lub twierdzenie publicystyczne jest tego dowodem. Oczywiście nie jest tak, że sądzący na rzecz Michnika sędziowie są agentami. Z racji pozycji i wpływów jest on jednak uprzywilejowany.

Jerzy Targalski (Józef Darski) opowiadał mi jak na procesach, które wytoczył "Gazecie Wyborczej" sąd zgadzał się ze stanowiskiem pozwanego, że kserokopia artykułu nie jest dowodem na jego publikacje, a także uznawał, że doręczenie pozwu na redakcję lub miejsce zameldowania dziennikarza "GW" sąd uznawał za nieskuteczne, skoro dziennikarz pozwu nie odebrał. W normalnym kraju sądy bronią obywatela przed państwem i rozsądzają obywateli. Dopiero niedawno zrozumiałem dlaczego w USA utrzymuje się system ławy przysięgłych. Żadna ława przysięgłych złożona ze zwykłych ludzi nie skazałaby by np. prof. Zybertowicza za słowa o Adamie Michniku. Ustawić 12 zwykłych ludzi jest znacznie trudniej niż sąd. Dlatego mimo wielu błędów ław przysięgłych system ten jest prawdziwą gwarancją wolności. Jan Piński

Syn Tuska wspiera interesy Amber Gold? Przypadek Amber Gold pokazuje dobitnie, że w państwie rządzonym przez ekipę Platformy, można prowadzić interesy (nawet podejrzane), pod warunkiem jednak, że przy okazji wspiera się także tę partię albo jej przedstawicieli.

1. Premier Tusk może jednak zawsze liczyć na wsparcie zaprzyjaźnionych mediów. Gazeta Wyborcza, która czasami się na niego dąsa, w trudnych dla niego sytuacjach, potrafi nie tylko go bronić, ba nawet go osłania. Tak stało się i tym razem, kiedy media coraz bardziej zaczęły się interesować zatrudnieniem Michała Tuska, ni z tego ni owego, Gazeta Wyborcza przeprowadziła z nim wywiad, w którym jak wyeksponowano w tytule wyjawił on ile zarabia w spółce samorządu województwa pomorskiego i Polskich Portów Lotniczych. Okazało się, że otrzymuje on tam 3,3 tys. na rękę czyli brutto około 5,5 tys. więc nie jest to suma, która może wywołać sensację ale przy okazji syn Tuska ujawnił, że pracował także dla linii lotniczych OLT Express, których właścicielem jest słynna spółka Amber Gold. Wprawdzie jak twierdzi wystawił za tę pracę zaledwie 3 faktury na 5,5 tys. + VAT każda ale nie ulega chyba wątpliwości, że firma zatrudniła na tak dogodnych warunkach młodego w końcu człowieka, bez specjalnych kwalifikacji, po to aby tym nazwiskiem podpierać swoje interesy. Michał Tusk jakby od niechcenia wyjawił informację, że materiały dla firmy wysyłał ze skrzynki mailowej na nazwisko Józef Bąk (ponoć założonej 15 lat wcześniej) co oznacza, że raczej nie chciał aby ta współpraca była jawna dla opinii publicznej.

2. Trzeba przypomnieć, że linie lotnicze OLT Express rozpoczęły z ogromnym rozmachem obsługę połączeń pomiędzy głównymi miastami naszego kraju oferując bilety po 99 zł i od marca tego roku pozyskały kilkaset tysięcy klientów, przy czym około 200 tys. z nich nabyło bilety i nigdzie nie poleciało, ponieważ 2 tygodnie temu zawieszono wszystkie loty, a zarząd firmy złożył do sądu wniosek o upadłość. Wprawdzie zapowiedziano klientom zwrot pieniędzy za niewykorzystane bilety ale skoro złożono wniosek o upadłość likwidacyjną, to wydaje się, że spółka nie ma ani zasobów majątkowych ani gotówki, więc te zwroty są palcem na wodzie pisane.

3. W ostatnich dniach okazało się, że ogromne kłopoty ma także właściciel OLT Express czyli słynna spółka Amber Gold, która jak klasyczna piramida finansowa przyjmowała lokaty od zainteresowanych, oferując im wysokie (kilkunastoprocentowe gwarantowane oprocentowanie rocznie) i przekonując ich do powierzenia oszczędności tym, że gwarancją zwrotu jest złoto, które za nie nabywała. Co ciekawe właścicielem spółki jest zaledwie 28-letni Marcin Plichta, który pod poprzednim nazwiskiem (Stefański), został skazany (wyrok w zawieszeniu) za przestępstwa finansowe polegające na wyłudzeniu pieniędzy przy użyciu firmy Multikasa od konsumentów, którzy za pośrednictwem tej firmy regulowali swoje zobowiązania wobec zakładów energetycznych, firm telekomunikacyjnych czy banków. Amber Gold właśnie przestał wypłacać pieniądze nie tylko tym, którym upłynęły już terminy lokat ale także tym, którzy chcą zerwać podpisane wcześniej terminowe umowy, godząc się przynajmniej z 20% stratami (jeżeli jeszcze okaże się że w dniu zerwania lokaty cena złota jest mniej korzystna dla klienta niż w dniu jej zawarcia, to straty mogą sięgać i 50%). Plichta wprawdzie twierdzi, że pieniądze zacznie zwracać wtedy kiedy założy rachunek w banku za granicą (wszystkie banki w Polsce po ostrzeżeniu KNF wypowiedziały Amber Gold umowy o prowadzenie rachunków) ale wydaje się, że są to deklaracje bez pokrycia.

4. Równie ciekawe jest to, że firma Amber Gold mająca swoją główną siedzibę w Gdańsku od wielu miesięcy jest głównym sponsorem przedsięwzięć kulturalnych, sportowych i wszelkich innych prezydenta Adamowicza z Platformy, a także wyłożyła kilka milionów złotych na realizację filmu Wajdy o Wałęsie. Wygląda więc na to, że do tej pory Amber Gold miała możnych protektorów (teraz okazało się także, że wykorzystywano do tego syna premiera Tuska) i mimo nieciekawej przeszłości właściciela mogła zbierać ogromne sumy lokat finansowych, będąc w istocie swoistą piramidą finansową. Dopiero niedawno KNF wciągnął firmę na czarną listę, ponoć zainteresowała się nią także ABW, a w momencie kiedy upadły linie OLT Express, wystraszeni klienci ruszyli szturmem do zamkniętych już kas i klęska dobrze zapowiadającego się interesu (oczywiście tylko dla właściciela), stała się nieuchronna. Przypadek Amber Gold pokazuje dobitnie, że w państwie rządzonym przez ekipę Platformy, można prowadzić interesy (nawet podejrzane), pod warunkiem jednak, że przy okazji wspiera się także tę partię albo jej przedstawicieli. Kuzmiuk

Kazik „Urząd prezydenta ...ni w ch..., ni w oko „Kazik "U nas panuje socjalizm etatystyczny...etaty obsadza się swoimi...fundusze emerytalne są nic niewarte....Lech Kaczyński był najlepszym prezydentem. .....Nie lekceważyłbym PiS,może doprowadzić do powrotu IV RP. Kazik "Coście, skurwysyny, uczynili z tą krainą" też jest aktualne. Wszystkie pasują do tej rzeczywistości. „.....”A my wszyscy jak te barany idziemy- konstatuje. „....”Po takich akcjach jak ta ostatnia czuję się jeszcze bardziej okradany. Przecież płacimy wielkie podatki i one są w zasadzie zabierane przemocą, bo ich niepłacenie jest obłożone sankcją karną. Zresztą wszędzie podatki to kradzież- uważa. „....”U nas panuje socjalizm etatystyczny. Większość kluczowych gałęzi przemysłu jest w rękach państwa, a etaty obsadza się swoimi. Myślę, że w innych krajach UE też się tak dzieje. Oczywiście, teraz skala inwigilacji obywateli jest większa niż za czasów komuny, ale to jest efekt postępu technicznego. Niedługo staniemy przed pytaniem, czy godzimy się na totalną kontrolę ze strony państwa- mówi. „....”Urząd prezydenta w Polsce jest pomyślany ni w chuj, ni w oko, że tak brzydko powiem. Nie może tworzyć prawa, a może je negować, ma siłę destrukcyjną- dodaje. „....”Sam też "tworzy sobie fundusz emerytalny", bo "państwo go nie utrzyma, a fundusze emerytalne są nic niewarte". - Jeśli spojrzeć na całą sytuację społeczną, nie tylko u nas, ale w całej Unii, to jak tu nie przyjadą cztery miliony Murzynów do pracy, to nie będzie komu zarabiać na emerytury- wróży. „...”Nadal uważa też, że Lech Kaczyński był najlepszym prezydentem. - Nie miał żadnej konkurencji w III RP. „...”Nie lekceważyłbym PiS, które, o ile dojdzie z ziobrystami do porozumienia, może doprowadzić do powrotu IV RP.„....”Przez jakiś czas byłem monarchistą, ale odkąd obejrzałem serial angielski "The Tudors" o Henryku VIII, to mi przeszło „....(źródło)

Synteza systemu III Komuny . Celebryta muzyczny tak trafnie zdiagnozował wspólne dzieło Geremka , Tuska, Komorowskiego, Kwaśniewskiego , Millera . Owoc ich orgii politycznej , bękarta postkomunistycznej konstytucji , urząd prezydenta , jego kompetencje i umocowanie konstytucyjne określił „celebrystycznie „ jako „ ni w chuj, ni w oko „..

Wielokrotnie pisałem o konstytucji III RP jako o celowej konstrukcji ustrojowej budującej słabe państwo z permanentnie rozbita , rozdrobniona scena polityczna. Śpiewak ustrój II Komuny nazwał oligarchiczno wodzowskim, instytucje międzynarodowe Komunę Tusak określają delikatnie jako demokracje ułomną. Jedną z celowych efektów konstytucji II Komuny , niepozwalających w Polsce zbudować silnych ośrodków władzy jest wpisany w nią strukturalny , permanentny konflikt pomiędzy urzędem prezydenta i premiera . Na szczęście Kaczyński doskonale sobie zdaje sprawę że konstytucję II Komuny należy obalić .Przypomnę tutaj furie pretorianina bękarta okrągłego stołu , jakim jest konstytucja , Waldemara Kuczyńskiego . Aż przyjemnie czytać skamlanie Waldemara Kuczyńskiego świadczące o ty ,że Kaczyński zdaje sobie sprawę z tego czym tak na prawdę jest konstytucja III RP . Kuczyński”Jeśli prezes PiS zostanie wybrany na prezydenta, będzie przysięgał na Konstytucję Rzeczypospolitej Polskiej. Pytam więc, czy ciągle uważa, że jest ona "konstytucją formacji państwowej oligarchicznej. W istocie za tymi przepisami kryje się oligarchia" (słowa wypowiedziane 2 września 2007 roku w programie TVN "Kawa na ławę")”…”Jeżeli Jarosław Kaczyński zostanie prezydentem, wówczas będzie najwyższym przedstawicielem państwa III Rzeczypospolitej, jak nazywa ją konstytucja. Pytam więc, czy nadal uważa on, że III Rzeczpospolita jest Rywinlandem (to są słowa szefa PiS wypowiedziane 28 maja 2005 roku na wiecu wyborczym partii), że jest "postkomunistycznym monstrum" (to słowa na kongresie PiS 4 czerwca 2006 roku), że u jej podstaw tkwi Ubekistan (to z wywiadu dla "Rzeczpospolitej" 29 września 2006 roku), że jest ona "jakimś gigantycznym skandalem, takim, powiedzmy sobie postkolonialnym, miękkim tworem" (to słowa z rozmowy w radiowych "Sygnałach dnia", 2 kwietnia 2007 roku).Jak prezydent mający taki pogląd o państwie może je reprezentować zgodnie z dobrą wiarą, wolą i sumieniem? A więc, panie prezesie, czym jest dla pana III Rzeczpospolita?” „....(więcej) Marek Mojsiewicz

Żyd przyznaje, że “holocaust” jest oszustwem i elementem wojny psychologicznej

http://johnfriendsblog.blogspot.com/2012/07/jew-admits-holocaust-is-fraud-and-psyop.html

Carolyn Yeager zamieściła naprawdę ciekawe wyjątki ze swego artykułu “On the Roads of Truth: Searching for Warwick Hester” autorstwa Klausa Schwensena, opublikowanego w najnowszej edycji „Inconvenient History”, w którym amerykański żyd przyznaje, że domniemany “Holocaust” sześciu milionów żydów w Europie z rąk Hitlera i NSDAP podczas II WŚ jest totalnym oszustwem. Carolyn pisze:

“Zdumiewające wyznanie ze strony amerykańskiego żyda, psychologa, znaleźć można w artykule z letniego wydania (2012) periodyka „Inconvenient History Journal”. Schwensen mówi o jakimś “Warwicku Hesterze”, który (w latach 50-tych) napisał „krytycznie na temat liczby 6 milionów i o rozmiarach żydowskiej ofiary w czymś, co odtąd wryło się w historię pod nazwą – Holocaust.’”Jest on zatytułowany “On The Roads of Truth: Searching for Warwick Hester”, a autorem jest Klaus Schwensen. Schwensen opowiada o jakimś “Warwicku Hesterze”, który (w latach 50-tych) napisał “krytycznie o liczbie 6 milionów i całej żydowskiej hekatombie ofiar w czymś, co odtad znane jest jako ”holocaust”.

“Warwick Hester” oblicza światową populację żydowską w okresie 1933 r. oraz około 1950 r., na 3 miliony, co jest oczywiście liczbą stojącą w rażącej sprzeczności wobec 6 milionów zamordowanych rzekomo przez nazistów. W związku z tym, opowiada on następującą historię:

Ostatnio podczas rozmowy z osobą pochodzenia żydowskiego, którą bardzo cenię, zwróciłem uwagę na dysproporcję (członków żydowskiej populacji). Zapytałem go, czy on sam wierzy szczerze w to, że naziści zabili 6 milionów ludzi. Odpowiedział: „Naturalnie, że nie. Oni nie mieliby na to ani czasu ani środków. To, co na pewno mieli – to zamiar zrobienia tego. Tutaj zaczyna się oczywiście polityka (tzn. psychologia propagandy). Stosując rozumowanie na temat zamiaru, możesz wtedy dojść do wykazania jakiejś liczby. Uważaliśmy, że 6 milionów to nie nadto wiele, aby wydawało się dopuszczalne, ale to wystarczało, aby ludzkość trzęsła się przez cały wiek. Taką szansę dał nam Hitler, a my zrobiliśmy całą resztę, aby to miało dobry efekt”. Powiedziałem, że on powinien brać pod uwagę, że kłamstwo polityczne takie, jak to, w świetle konsekwentnych badań, samo się zdemaskuje i obróci się w efekcie przeciw temu, kto to wymyslił. Lecz ten żyd, psycholog, zaprzeczył temu. To (propaganda) wniknęło tak głęboko w podświadomość mas, że to łgarstwo nigdy nie zostanie obalone. Człowiek ogólnie biorąc jest zupełnie bezkrytycznty. To, co zostaje zakorzenione w podświadomości, nawet u osobnika posiadającego zdrowy rozsądek, prawie nigdy nie może zostać wyrzucone z tej sfery psychiki. Jako dowód, zacytował fakt, że już obecnie [1954!], po relatywnie krótkiej kampanii propagandowej, to zagadnienie nie wymaga dalszej pogłębionej dyskusji. „Nie mamy z tym problemu, gdyż stworzyliśmy historyczny fakt, który teraz jest w podręcznikach szkolnych do historii, tak jak daty bitew”. Więc mamy tu niezły “pasztecik”, technika Wielkiego Łgarstwa oraz psychologicznej manipulacji połączonej z eksploatacją użyta przez międzynarodowe żydostwo po to, aby forsować swą rasistowską agendę światowej dominacji i podległości, co opisuje i przyznaje sam żyd. Przypomina mi się doskonałe podsumowanie całej tej taktyki żydowskiej przez Hitlera, która celuje w „bezkrytyczność” mas (w tym i żydów), grając na ich psyche i emocjach.

“Ale to przylgnęło do żydów tak mocno, wraz z ich niezmierzoną zdolnością do czynienia fałszów, oraz ich walczących towarzyszy, Marksistów, aby składać odpowiedzialność za upadek dokładnie na człowieka, który sam przed sobą okazał wolę i energię nadludzką w swych wysiłkach powstrzymania katastrofy, jaką przewidział, aby uchronić naród przed nadejściem godziny jego zupełnego rozpadu i hańby. Przez złożenie odpowiedzialności za przegranie wojny na barki Ludendorffa, oni odebrali broń prawa moralnego z rąk jedynego przeciwnika dość niebezpiecznego, który mógł odnieść sukces w zaprowadzeniu zdrajców przed oblicze Ojca Sprawiedliwości. A wszystko to brało się z zasady, jaka zresztą jest dość prawdziwa w swej istocie, że w wielkim kłamstwie jest zawsze pewna siła wiarygodności; z racji tego, że szerokie masy narodu zawsze są łatwiejsze do skorumpowania w głębszej warstwie swej natury emocjonalnej niż możnaby to osiągnąć środkami świadomymi albo dobrowolnie; w ten sposób w prymitywnym uproszczeniu takich umysłów, są one gotowe znacznie szybciej popaść w sidła wielkiego kłamstwa niż małego kłamstewka, gdyż częściej one same stosują małe kłamstewka w małych sprawach, lecz poczułyby się nieswojo, gdyby miały zanegować fałszerstwu na wielką skalę. Nigdy nie wpadnie im do głowy fabrykowanie kolosalnych łgarstw, a przez to, że nigdy nie uwierzyliby, że inni mogliby mieć tyle bezczelności, aby wypaczać prawdę w tak niesłychany i haniebny sposób. Nawet jeśli istnieją fakty, jakie dowodzą tego łgarstwa, a zatem mogłyby wnieść światło prawdy w ich umysły, oni nadal będą wątpić i wahać się i wciąż myśleć będą, że może istnieć jakieś inne wyjaśnienie. Bowiem nadmuchane bezczelne kłamstwo zawsze zostawia ślady za sobą, nawet po tym, jak zostanie przygwożdżone prawdą, jest to fakt znany wszystkim ekspertom od kłamania na całym świecie oraz wszelkiej maści konspiratorom zbierającym się w imieniu sztuki kłamania. Ci ludzie wiedzą nawet zbyt dobrze, jak używać fałszerstwa dla osiągania najbardziej zasadniczych celów. Od niepamiętnych czasów żydzi jednak wiedzieli lepiej od innych, jak prawidłowo wykorzystywać fałsz i kalumnie. Czyż całe ich jestestwo nie jest zbudowane na jednym wielkim kłamstwie, mianowicie, że są religijną społecznością, podczas gdy w istocie są rasą? I co to za rasa! Jeden z największych myślicieli, jakich wydała na świat ludzkość, określił żydow na wszystkie czasy etykietą, jaka do głębi jest odzwierciedleniem prawdy. On (Schopenhauer) nazwał żyda “Wielkim Mistrzem wszelkiego kłamstwa”. Ci, którzy nie zdają sobie sprawy, jak wygląda prawda oraz nie pojmują tego określenia, albo wierzyć mu nie chcą, nigdy nie będą zdolni użyczyć swej dłoni w wysiłku dowiedzenia prawdy”. Adolf Hitler, cytat z Mein Kampf (str. 184-185) – tłum. z j.ang. – przypis tłum.

Również niedawno ogłoszono, że 80 tysięcy kolejnych „ocalałych z holocaustu” otrzyma rekompensaty od rządu niemieckiego, w sumie 300 mln $:

“Niemcy zgodziły się na wypłatę odszkodowań dla dodatkowych 80.000. żydów, co urzędnicy Konferencji ds Roszczeń opisują jako historyczny przełom. Umowę zawarto po negocjacjach między urzędnikami niemieckimi i reprezentantami Konferencji ds Roszczeń, i będzie ona skutkować wypłatą dodatkowych odszkodowań na sumę w przybliżeniu 300 mln $. Większość środków trafi do ofiar nazistowskich z byłych republik Związku Sowieckiego, które nigdy wcześniej nie spełniały warunków uzyskania rent lub odszkodowań ze strony państwa niemieckiego.

„To już ostatnia grupa osób, które nigdy nie dostały żadnych odszkodowań”, powiedział Greg Schneider, wiceprezes Konferencji ds Roszczeń dla gazety JTA w rozmowie telefonicznej z Waszyngtonu, gdzie odbywały się te negocjacje.

„Dla ludzi, którzy tyle wycierpieli podczas Shoah, przyznanie się Niemiec jest bardzo ważne. Aby mogło do tego dojść, musiała zaistnieć 60 lat temu pierwsza umowa o odszkodowaniach, a to że zaspokojenie uzyska 80.000. ludzi jest wielkim świętem” powiedział. „Dla osoby ocalałej teraz w tak podeszłym wieku, ostateczne przyznanie się ze strony Niemiec jest niezwykle ważne”. Słowa nie są w stanie opisać w jak zacofanym i niesprawiedliwym świecie obecnie żyjemy. Żydowscy ocaleńcy z “holocaustu” na całym świecie (chwila, myślałem jednak, że Niemcy próbowali pozabijać wszystkich żydów? A więc dlaczego jest tylu ocaleńców?) otrzymali niewypowiedziane miliony dolarów od tych ludzi, którzy doświadczyli prawdziwego holocaustu podczas IIWŚ: od Niemców. W świecie sprawiedliwym, to żydzi musieliby zapłacić odszkodowania dla świata innowierców za wszystkie wojny, śmierć, zniszczenie, ludobojstwo i inne okrucieństwa i psychologiczne manipulacje, jakimi nas prześladowali. Plutokratyczni żydowscy kapitaliści, bankierzy, podżegacze wojenni i bandyci żerujący na ludzkim nieszczęściu, magnaci mediów i w ogóle wszelkiej maści oszuści w tym świecie zostaliby natychmiast aresztowani, pozbawieni swych majątków i zesłani do Guantanamo Bay na przesłuchania, skutecznie i na stałe odizolowani od społeczeństwa, i nigdy nie pozwolonoby im więcej zajmować stanowisk dających wpływ na sprawy nie-żydowskiego świata. Ale pewnego dnia…

http://stopsyjonizmowi.wordpress.com/


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
BŁOTNIKI PRZEDNIE DO CIĄGNIKÓW Z MOSTEM NAPĘDOWYM 822 23000020 (TYPU (2)
822
822
opis i analiza 822, dokumenty nauczyciela
822
20030831154959id#822 Nieznany
Zobowiązania, ART 822 KC, 2000
skrypt - wersja II, 822-831, ROZDZIAŁ X
822
822
822
DEC RADY WE 822 2003
822
(115) Budzanowska Drzewiecka KS nr 4id 822
BŁOTNIKI PRZEDNIE DO CIĄGNIKÓW Z MOSTEM NAPĘDOWYM 822 23000020 (TYPU (2)
Seinfeld 822 The Summer of George

więcej podobnych podstron