Fragment książki Mariana Kałuskiego “Cienie które dzielą”
Wydawnictwo von borowiecky – Warszawa 2000, str. 113-121.
Publikacja ta jest niejako odpowiedzią Autora na wydaną w 1997 roku w Warszawie książkę Henryka Grynberga “Drohobycz, Drohobycz…”, która z pozoru obiektywna i bezstronna wprost zionie namiętnym żalem do Polaków za ich “grzechy” wobec Żydów. Nawiasem mówiąc podczas niemieckiej okupacji Polski, Grynberg wraz z matką, korzystając z pomocy polskich chłopów, ukrywali się w lesie , a od 1943 roku , uzyskawszy również dzięki polskiej pomocy aryjskie papiery na nazwisko Krzyżanowski – w Warszawie i na Podlasiu. Nie przeszkodziło mu to jednak później w wypowiadaniu stwierdzeń odnoszących się do jego wyjazdu z Polski w 1967 roku, w rodzaju – “Tu zaznaczam, że nie uciekłem od komunizmu … Ja uciekłem od antysemityzmu…” Po tym wyjeździe zamieszkał w Stanach Zjednoczonych i wydał kilkanaście książek o tematyce żydowskiej i polskim antysemityźmie.
Czy Żydzi byli dyskryminowani w międzywojennym Drohobyczu (całej Polsce), jak utrzymują Lustig i Grynberg? Na pewno nie. To prawda, że niepodległa Polska, jak sama nazwa na to wskazuje, nie należała do Żydów. Podobnie rzecz się miała np. we Francji czy Anglii, l z powodu Żydzi nie twierdzą, że byli tam dyskryminowani. A jeśli tam nie byli dyskryminowani, to także i w Polsce. Bowiem sytuacja społeczno-polityczna Żydów w Polsce była na pewno podobna do sytuacji Żydów we Francji i w Anglii. Według Małego rocznika statystycznego 1937, w Polsce w 1931 roku było 3.113.900 ludzi wyznania mojżeszowego, którzy stanowili 9,8% ogółu ludności Polski. Żydzi stanowili w tymże roku 9,1% ogółu uczniów szkół podstawowych (na Kresach dużo religijnych Żydów nie posyłało dzieci do „gojowskich” szkół), 18% uczniów szkół średnich, 16,2% szkół zawodowych i 14,8% szkół wyższych, z tym, że na Uniwersytecie Warszawskim stanowili 23,7% ogółu studentów, na Uniwersytecie Jagiellońskim 25,8%, Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie 29,7% i Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie 31,8% oraz na Politechnice Warszawskiej 10,1% i Politechnice Lwowskiej 12,2% studentów. Pan Grynberg zakochany w Stanach Zjednoczonych, w których mieszka („Wprost” 22.3.1992), powinien wiedzieć, że to w przedwojennej Ameryce wiele renomowanych uniwersytetów w ogóle nie przyjmowało na studia Żydów. Jak widać z powyższej statystyki, Żydzi na pewno nie byli w Polsce dyskryminowani? Jest faktem, że katolicy żydowskiego pochodzenia, jak i Polacy wyznania mojżeszowego a wiec Żydzi, którzy uważali się za patriotów polskich, mieli możność zajmowania najwyższych stanowisk w państwie polskim, l tak dla przykładu:
— ministrami i wiceministrami byli: Henryk Floyar-Rajchman (Reichman) w latach 1933-34 wiceminister i w latach 1934-35 minister przemysłu i handlu, Hipolit Gliwic (Gliwitz) w roku 1926 minister przemysłu i handlu, Tadeusz Grodyński w latach 1927-31 i 1935-39 wiceminister skarbu, Ignacy Matuszewski w latach 1929-31 minister skarbu, Franciszek Sokal w latach 1924-25 minister pracy i opieki społecznej, Ignacy Wienfeld w latach 1920-22 wiceminister skarbu;
— w ministerstwach na wysokich stanowiskach pracowali: Włodzimierz Adamkiewicz -naczelnik wydziału w Ministerstwie Spraw Zagraniczynych (MSZ), Stefan Frankenstein-Sieczkowski w Ministerstwie Sprawiedliwości, Tadeusz Gwiazdowski (Grostern) — w latach 1934-39 wicedyrektor departamentu politycznego w MSZ, Stefan Kramszytyk — w Ministerstwie Zdrowia, Adolf Langrod — w Ministerstwie Komunikacji, Witold Langrod w latach 1932-35 naczelnik w MSZ, Melania Łychowska (Bornstein) – w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, Ignacy Matuszewski — dyrektor departamentu MSZ, Stanisław Pozner w latach 1919-20 naczelnik wydziału w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej, Alfred Rundo w latach 1937-39 kierownik Instytutu Hydrograficznego Ministerstwa Komunikacji, Wiktor Skiwski — do 1939 roku naczelnik wydziału w MSZ, Henryk Tennenbaum w latach 1920-25 dyrektor departamentu w Ministerstwie Przemysłu i Handlu, Franciszek Wiedeń w latach 1936-39 dyrektor departamentu w Ministerstwie Komunikacji, Herman Wiesenberg — generalny inspektor Ministerstwa Skarbu, Helena Winawer — do 1932 roku w Ministerstwie Pracy i Opieki Społecznej;
— Hipolit Gliwic (Gliwitz) był w latach 1928-30 wicemarszałkiem Senatu; dyplomatami byli: Jerzy Adamkiewicz, Szymon Askenazy, Karol Bader, Hipolit Gliwic, Leon Goldstand, Ignacy Matuszewski, Anatol Muhlstein, Władysław Neuman, Karol Poznański, Rudolf Rathaus, Franciszek Sokół, Leon Berenson był w latach 1920-23 radcą prawnym poselstwa polskiego w Waszyngtonie;
— Wojsko Polskie: gen. Jakub Krzemieński był do 1930 roku prezesem Najwyższego Sądu Wojskowego, a w latach 19.30-39 prezesem Najwyższej Izby Kontroli; generałami Wojska Polskiego byli Bernard Mond, Juliusz Zulauf i Wilhelm Ruckeman; Mieczysław Birnbaum był szefem wydziału politycznego II Oddziału Ministerstwa Spraw Wojskowych, płk-lekarz Mieczysław Kowalski był podczas kampanii 1939 roku szefem służby zdrowia 10 Dywizji Piechoty, płk Feliks (Efraim) Kwiatek był szefem sztabu Dowództwa Okręgu Korpusu X w Przemysłu i następnie dowódcą 19. Dywizji Piechoty we Lwowie, Maksymilian Landau był pułkownikiem WP i brał udział w przygotowaniu zamachu majowego przez marsz. Józefa Piłsudskiego w 1926 roku Edmund Rosenhauch był w latach 1918-35 lekarzem-pułkownikiem WP;
— Policja Polska: jedną z czołowych postaci w Komendzie Głównej Policji Państwowej od chwili jej założenia był insp. Ignacy Koral; nadinspektorem, czyli prawą reką komendanta głównego Policji Państwowej był do 1939 roku dr Leon Nagler, a Żydzi stanowili 7% kadry oficerskiej Policji Państwowej (Adam Hempel, Pogrobowcy klęski, Warszawa 1990);
— Emil Rappaport był w latach 1924-32 sekretarzem generalnym Komisji Kodyfikacyjnej RP, a jej członkami prof Maurycy Allerhand i Henryk Etłinger; Jakub Krzemieński był w latach 1930-39 prezesem Najwyższej Izby Kontroli; Włodzimierz Orski był w latach 1924-34 prezesem Najwyższego Trybunału Administracyjnego;
— w sądownictwie np.: Maurycy Karniol był w latach 1926-30 sędzią powiatowym w Drohobyczu i od 1930 do 1931 roku podprokuratorem Sądu Okręgowego w Piotrkowie i w Częstochowie, Jan Jakub Litauer był sedzią Sądu Najwyższego, Stanisław Lubodziecki-Libkind był w latach 1931-39 prokuratorem Sądu Najwyższego, Artur Miller był także prokuratorem Sądu Najwyższego;
— Ignacy Wienfeid był w latach 1922-24 wicedyrektorem Głównego Urzędu Statystycznego; Jan Hołyński był wiceprezesem Komisji Kontroli Długów Państwa, Alfred Lauterbach był w latach 1928-37 dyrektorem Państwowych Zbiorów Sztuki, Ignacy Matuszewski był w latach 1932-36 redaktorem rządowej „Gazety Polskiej”, Anatol Minkowski byt w latach 1937-39 dyrektorem Polskiego Instytutu Rozrachunkowego, Stanisław Muszkat był do 1939 roku wicedyrektorem Głównego Urzędu Miar, Ludwik Rajchman był w 1926 roku założycielem Państwowej Szkoły Higieny w Warszawie;
— banki państwowe: Henryk Gruber był do 1939 roku prezesem Pocztowej Kasy Oszczędności (PKO) i Banku PKO; Piotr Minkowski był zastępcą dyrektora Banku Gospodarstwa Krajowego; Marcin Szarski był prezesem rady Banku Polskiego;
— Stefan Drzewicki (Bernard Mandelbaum) był w latach 1934-36 wiceprezesem Zarządu Głównego Związku Nauczycielstwa Polskiego, Mieczysław Ettinger był sekretarzem Naczelnej Rady Adwokackiej, Stefan Groitern byt w latach 1932-35 wiceprezesem Związku Dziennikarzy RP, Henryk Konie byt w latach 1919-32 prezesem Naczelnej Rady Adwokackiej, Bolesław Leśmian (Lesman) był od 1933 do 1939 roku członkiem Polskiej Akademii Literatury, Mieczysław Maplicki był prezydentem Krakowa, Józef Sare był wiceprezydentem Krakowa;
— czołowymi działaczami politycznymi w Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS) byli m.in: Herman Diamand, Daniel Gross, Herman Lieberman, Feliks Perl, Adam Pragier, Eugenia Pragier;
— czołowymi działaczami w Narodowej Demokracji (endecji) byli: Rudolf Gali (oboje rodzice byli Żydami) – w latach 1919-22 poseł na Sejm Ustawodawczy RP, Stanisław Stroński (matka z domu Lewi była wyznania mojżeszowego) – czołowy publicysta pism narodowych i w latach 1930-35 poseł na Sejm, Wojciech Wasiutyński (matka była córką neofity, malarza Józefa Buchbindera); od 1928 do 1933 roku działacz Obozu Wielkiej Polski, w roku 1934 działacz Obozu Narodowo-Radykalnego, a w latach 1935-38 jeden z przywódców Ruchu Narodowo-Radykalnego „Falanga” i kierownik propagandy. Po zerwaniu z „Falangą” zrewidował wiele swoich dotychczasowych zapatrywań i był działaczem Stronnictwa Narodowego; jeden z czołowych dziennikarzy i publicystów skrajnie prawicowych w międzywojennej Polsce: w latach 1930-37 redaktor „Akademika Polskiego”, od 1933 do 1934 roku kierownik działu krajowego dziennika „ABC”, w latach 1935-37 sekretarz redakcji tygodnika „Prosto z mostu”, redaktor „Ruchu Młodych” (1935), dziennika „Jutro” (1936-37), „Wielkiej Polski”, „Szczerbca” (1939), współpracownik „Gazety Warszawskiej” i „Wieczoru Warszawskiego”.
— Obóz Narodowo-Radykalny (ONR): Stanisław Piasecki (matka Gizela z domu Silberfeld, córka Izraela i Szajndli z Austerweilów, była Żydówką, która przeszła na katolicyzm); od 1930 roku w Warszawie związany ze Stronnictwem Narodowo-Demokratycznym, następnie z Obozem Narodowo-Radykalnym; w latach 1930-35 współpracownik dziennika „ABC” i „Wieczoru Warszawskiego”, w latach 1935-39 założyciel i redaktor tygodnika społeczno-kulturalnego „Prosto z mostu”.
— Na każdym polskim państwowym uniwersytecie i w wielu innych uczelniach i instytucjach naukowych profesorami lub docentami byli Polacy pochodzenia żydowskiego lub Żydzi, jak np.:
Ignacy Abramowicz, Maurycy Allerhand, Maurycy Altenberg, Szymon Askenazy, Herman Auerbach, Marian Auerbach, Majer Bałaban, Adolf Beck, Leon Biegeleisen, Ludwik Bruner, Leopold Caro, Leon Chwistek, Samuel Dickstein, Ludwik Ehrlich, Marian Eiger, Filip Eisenberg, Aleksander Elkner, Henryk Elzenberg, Feliks Erbrich, Adam Ettinger, Józef Feldman, Ludwik Finkel, Wilhelm Friedberg, Zygmunt Fuchs, Hipolit Gliwic, Tadeusz Grodyński, Leon Gruder, Alfred Halban, Henryk Halban, Leon Halban, Marceli Handelsman, leodor Heryng, Aleksander Hertz, Tadeusz Hilarowicz, Ludwik Hirszfeid, Henryk Hirszfinkel, Roman Ingarden, Marian Mojżesz Jacob, Juliusz Kleiner, Henryk Kuna, Kazimierz Kurnatowski, Jan Hilary Lachs, Ludwik Landau, Adolf Lindanbaum, Stanisław Loria, Joachim Metallmann, Władysław Natanson, Marian Nunberg, Wiktor Orlicki (Nusbaum), Jakub Parnas, Eleonora Reicher, Michał Reicher, Henryk Reinhold, Karolina Reisowa, Józef W. Reiss, Maksymilian Rose, Alfred Rosenblatt, Izaak Rosenzweig, Jakub Rostowski (Rothfeid), Zygmunt Rozen, Stanisław Saks, Julian Schauer, Mojżesz Schorr, Marian Serejski, Piotr Słonimski, Stefan Srebrny, Hugo Steinhaus, Leon Sternbach, Stanisław Stroński, Rafał Taubenschlag, Izaak Wajnberg, Ignacy Weinfeid, Ludwik Wertenstein, Zygmunt Zalcwasser, Juliusz Zweibaum, Ferdynand Zweig.
Także Polacy żydowskiego pochodzenia lub wyznania mojżeszowego pochodzący z Ziemi Drohobyckiej wysoko zaszli w życiu społeczno-polityczno-kulturalnym Polski, l tak, dla przykładu drohobyczanin Herman Wiesenberg (1876— po 1939) będąc skarbowcem, był w latach 1917-18 pracownikiem Departamentu Skarbu Tymczasowej Rady Stanu Królestwa Polskiego; 1 XI 1918 roku został delegowany przez Radę Regencyjną Królestwa Polskiego do przejęcia austriackich urzędów skarbowych w Królestwie Polskim; od 7 do 17 XI 1918 roku był zastępcą ministra skarbu w polskim Rządzie Ludowym w Lublinie Ignacego Daszyńskiego; następnie organizował skarbowość polską na terenach byłej okupacji niemieckiej i był do 1939 roku generalnym inspektorem Ministerstwa Skarbu, opracował szereg projektów ustaw sejmowych z dziedziny podatków bezpośrednich. Jego brat Leon Wiesenberg (1873- po 1939) był literatem tworzącym w jezyku polskim;
W latach 1914-15 był członkiem Polskiego Towarzystwa Demokratycznego, a po wojnie długoletnim współpracownikiem „Nowej Reformy” i „Głosu Narodu” w Krakowie, gdzie mieszkał. Herman Lieberman (1870-1941), również drohobyczanin, był czołowym działaczem Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS) i ministrem rządu polskiego. Profesorami uniwersytetów byli: filolog klasyczny Leon Sternbach (1864-1940) i geolog i paleontolog Wilhelm Friedberg (1873-1941). W literaturze polskiej zaznaczyli się: pisarz Bruno Schulz (1892-1942), literat Leon Wiesenberg (1873— po 1939) i poeta Juliusz Wit (1901-1942) – wszyscy z Drohobycza. Inną sprawą jest, że Polacy starali się nie dopuszczać do współrządzenia Polską ludzi, którzy nie uważali się za Polaków, a Polski za swoją ojczyznę, którzy źle mówili po polsku, (co było nagminne wśród polskich Żydów!). To jednak jest całkiem naturalne i zrozumiałe. Jak człowiek niewładający dobrze językiem polskim mógł zostać np. nauczycielem w polskiej szkole czy być urzędnikiem w polskim urzędzie?
To nie Polacy byli głównymi winowajcami zaognionych stosunków polsko-żydowskich w okresie międzywojennym. Byli nimi często sami Żydzi! Stosunek Polaków do Żydów przez wieki był pozytywny, czemu nie mogą zaprzeczyć uczciwi historycy żydowscy. Sam fakt, że w XVIII wieku mieszkało w Polsce aż 70% Żydów europejskich mówi za siebie. To na ziemiach polskich kwitła żydowska wiara, kultura i literatura. Bez tego, bez tej pomocy ze strony Polaków, nie wiadomo jak wyglądałby dzisiaj naród żydowski. Henryk Grynberg i większość Żydów – przez ignorancję – utrzymuje, że w międzywojennej Polsce Żydzi byli dyskryminowani w szkolnictwie wyższym (przypominam: na polskich wyższych uczelniach w 1931 roku Żydzi stanowili 14,8% ogółu studentów, podczas gdy stanowili 9,8% ludności kraju). Sytuacja ta uległa diametralnej zmianie po roku 1939, gdy Kresy Wschodnie RP znalazły się pod okupacją sowiecką. Wówczas liczba studentów według narodowości przedstawiała się następująco: Uniwersytet – na 1.617 studentów było 362 Polaków (22,4%), 540 Ukraińców (33,4%) i 715 Żydów (44,2%); Politechnika Lwowska – 2.058 studentów: 547 Polaków (26,6%), 345 Ukraińców (16,7%) i 1.166 Żydów (56,7%); Instytut Medyczny – 1.400 studentów: 375 Polaków (26,8%), 433 Ukraińców (30,9%) i 592 Żydów (42,3%); Instytut Weterynarii – 566 studentów: 303 Polaków (53,5%), 192 Ukraińców (39,9%) i 71 Żydów (12,5%); Instytut Pedagogiczny – 558 studentów: 88 Polaków (15,7%), 184 Ukraińców (33%) i 286 Żydów (51,3%); Akademia Handlowa – 1.470 studentów: 94 Polaków (6,4%), 81 Ukraińców (5,5%) i 1.295 Żydów (88,1%). Dane te są podane w pracy Zbysława Popławskiego Dzieje Politechniki Lwowskiej 1844-1945 (Ossolineum, Wrocław 1992). Tymczasem w sowieckiej Galicji Wschodniej, zwanej teraz Zachodnią Ukrainą, wśród tamtejszej ludności było wówczas ok. 50-55% Ukraińców, 35-40% Polaków i 10% Żydów. Czy zatem nowa sytuacja narodowościowa na sowieckich uczelniach Lwowa była sprawiedliwa i nikogo nie dyskryminowała? Z powyższej statystyki jasno wynika, komu służyło przyuczenie Małopolski Wschodniej do Związku Sowieckiego. Wielu Żydów nie zawiodło Stalina. W „Polish Kurier” (nr 136, kwiecień-maj 1999) czytamy: „Poproszony o ocenę roku 1968 w Polsce, Henryk Grynberg powiedział, że był to rok upadku kultury politycznej, ale także wielki cios dla kultury w ogóle, ponieważ niszczono wtedy inteligencję, a żydowską w szczególności, zmuszając tysiqce ludzi do emigracji, ludzi, którzy nie mieli żadnych innych powodów (poza tym, że byli Żydami), by emigrować”. Według Jerzego Poksińskiego (Pomarcowa emigracja, 1991) z Polski wyjechało w latach 1968-69 11.185 Żydów, w tym m.in. 18 wysokich rangą działaczy partyjnych i 729 aparatczyków partyjnych, w tym były minister (Fryderyk Topolski), kilku byłych wiceministrów; 28 dyplomatów i pracowników MSZ; 176 pracowników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i byłego Urzędu Bezpieczeństwa (UB); 55 oficerów (głównie politycznych) Ludowego Wojska Polskiego; 200 dziennikarzy, w tym 15 redaktorów naczelnych; 61 dziennikarzy i wysokich urzędników Polskiego Radia i telewizji; 26 ludzi, w tym reżyserzy filmowi, związanych z Kinem Polskim; 25 profesorów, 27 docentów i 217 innych akademików wyższych uczelni; 4 profesorów, 13 docentów i 258 innych pracowników instytutów naukowych, jak np. PAN; 91 artystów; 9 pisarzy; 364 doktorów i 944 studentów wyższych uczelni. Z 9 pisarzy żydowskich, którzy wówczas wyjechali, żaden, nie był znany. Juliusz Katz-Suchy (1912-1971) został profesorem, nie mając nawet doktoratu (Słownik biograficzny działaczy polskiego ruchu robotniczego, t. 3, Warszawa 1992). Jawną kpiną ze strony Grynberga jest natomiast przypuszczenie, że krzywda spotkała żydowskich partyjniaków komunistycznych i ubowców, którzy w latach 1968-69 wyemigrowali z Połski. Niech pan Grynberg nam powie, czy Polacy powinni płakać czy cieszyć się, że w 1969 roku wyjechał z Polski do Izraela pochodzący z Drohobycza Oskar Szyja Karliner (1907-1988). Z jego biogramu zamieszczonego w Słowniku biograficznym działaczy polskiego ruchu robotniczego (t. 3, Warszawa 1992) dowiadujemy się, że był synem kupca Chaima z Drohobycza. Tam ukończył gimnazjum (polskie czy żydowskie?) i tam od 1924 roku był działaczem Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy, która dążyła do oderwania od Polski Małopolski (Galicji) Wschodniej. W 1932 roku został skazany na 6 lat wiezienia za szpiegostwo na rzecz Związku Sowieckiego podczas służby wojskowej. Wysługiwał się władzom sowieckim podczas okupacji Drohobycza w latach 1939-41. Po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w czerwcu 1941 roku uciekł do Związku Sowieckiego, nie myśląc walczyć z hitleryzmem. W okresie międzywojennym walczył o oderwanie Drohobycza od Polski, tymczasem, kiedy Stalin w 1944 roku przyłączył Drohobycz do Związku Sowieckiego, Karliner, zamiast osiąść w tym mieście i budować komunizm, raptownie poczuł się Polakiem, i wyjechał do Polski, tj. na terytoria zajęte przez Armię Czerwoną, na których przystąpiono do organizowania komunistycznej władzy Człowiek, który co prawda w 1926 rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale ich nie ukończył, gdyż w 1932 roku relegowano go z uczelni za działalność komunistyczną (później pokazywał dyplom magistra prawa, który rzekomo otrzymał w 1952 roku na Uniwersytecie Warszawskim, ale w aktach uczelni brak danych o odbywaniu studiów!) został „oficerem śledczym w prokuraturze II Armii, potem 1. Okr. Wojskowego; rozkazem Naczelnego Dowództwa z 31 XII 1945 roku awansowany do stopnia majora. Od marca 1946 roku kierował Rejonową Prokuraturą Wojskową w Poznaniu, następnie w Krakowie. Był jednym z oskarżycieli w procesie przeciw kierownictwu Polskiej Partii Socjalistycznej – Wolnosć-Równość-Niepodległość, który odbywał się od 5 do 15 XI 1948 roku w Warszawie. W listopadzie 1949 roku mianowany l zastępcą prezesa Najwyższego Sądu Wojskowego (NSW), od 1953 roku pracował w Generalnej Prokuraturze Wojskowej, w marcu 1954 roku powołany na szefa Zarządu Sądownictwa Wojskowego. Z jego udziałem były ferowane niemal wszystkie wyroki śmierci na oficerów, był autorem uzasadnienia wyroku w procesie gen. S. Tatara. Powołana w 1956 roku Komisja do zbadania odpowiedzialności byłych pracowników Głównego Zarządu Informacji, Naczelnej Prokuratury Wojskowej i NSW ustaliła, że Karliner ponosi odpowiedzialność m.in. za: wprowadzenie praktyki przedłużania aresztów, zapoczątkowanie w NSW, bezzasadnego zaostrzenia represji karnej i wyrokowanie na podstawie niepewnych dowodów, wywieranie nacisku na wyrokujący sąd w kierunku skazania na określone wysokie kary (wg sugestii organów bezpieczeństwa jak również z własnej inicjatywy) oraz za nastawienie sądów wojskowych na jak najdalej idącą uległość wobec żądań organów śledczych i prokuratury, z pogwałceniem prawa oskarżonych do obrony W Związku z powyższymi ustaleniami Komisja wnioskowała w odniesieniu do niego: degradacje’ do stopnia majora rezerwy, zakaz pracy w wymiarze sprawiedliwości na 5 lat, zakaz wyjazdu z kraju i piastowania kierowniczych stanowisk, tymczasem Karliner 13 XII 1956 roku został zdemobilizowany w stopniu pułkownika, w 1957 roku objął stanowisko dyrektora Zespołu Współpracy Międzynarodowej w Biurze Pełnomocnika Rządu d/s Wykorzystania Energii Jądrowej. Dopiero w 1968 roku stracił to stanowisko i został wydalony z PZPR, co skłoniło go do złożenia podania o wyjazd z Polski. Otrzymał je. Tymczasem w każdym demokratycznym państwie tak wielki bandyta stanąłby przed sądem i zawisłby na szubienicy lub gniłby w wiezieniu do końca życia. Ratowało go żydowskie pochodzenie. Dzisiaj przemilcza się zbrodnie jego i jemu podobnych. Zbrodnie popełnione na narodzie polskim. Często przemilcza się je tylko, dlatego, że dokonał ich Żyd. Trzeba wiedzieć, że Karliner wcale nie był wyjątkiem. Oto inni: stalinowiec Bronisław Baczko, którego dygnitarz partyjny pochodzenia żydowskiego Roman Werfel nazwał „straszliwym terrorystą”: Adam Bromberg, który zsowietyzował Państwowe Wydawnictwo Naukowe (PWN); Włodzimierz Brus, który w 1967 roku określił bezzasadnie ówczesnego prymasa Polski, kard. Stefana Wyszyńskiego jako „przywódcę najbardziej reakcyjnego episkopatu w Europie”; ]ózef Kapliński (właść, nazw. Izrael Kapłan), który jako delegat na l Zjazd PPR w grudniu 1945 roku domagał się usunięcia z wszystkich stanowisk administracji terenowej niekomunistów; Juliusz Katz-Suchy, o którym, jako dyrektorze Instytutu Spraw Międzynarodowych, zbiegły na Zachód prof. Marek Korowicz pisał w książce “W Polsce pod sowieckim jarzmem” (Londyn 1955): „Poczynał sobie ze starszymi profesorami i innymi pracownikami naukowymi w sposób tak arogancki i bezczelny, że wkrótce zdobył sobie ogólną ich pogardę i obrzydzenie. Uczucia swoje musieliśmy jednak tłumić, przecież żyliśmy w niewoli, a Katz-Suchy miał za sobą Urząd Bezpieczeństwa. Stykanie się z nim i słuchanie ohydnego głosu było istną męką… Gdy mówi spokojnie polszczyzna znośna, ale gdy się podniecił, pożal się Boże. Gdy bez czytania przemawia w dyskusji, ustawicznie wykazuje brak wykształcenia, nawet średniego, niemniej jest “profesorem SGSZ” i używa tytułu doktorskiego…”; Leszek Kołakowski, który w okresie stalinowskim należał do grona filozofów marksistowskich zajadle atakujących filozofię niemarksistowskq, szczególnie katolicką; ]ózef (Szyja) Krakowski, po wojnie bandyta z UB, a od 1957 roku szef produkcji zespołu „Kamera” w Państwowym Przedsiębiorstwie „Film Polski”, który 9 II 1959 roku, decyzją Zespołu Orzekającego CKKP PZPR, został ukarany naganą z ostrzeżeniem m.in. za wykorzystywanie stanowiska służbowego w celu osiągnięcia osobistych korzyści, kumoterską politykę kadrową (faworyzującą osoby pochodzenia żydowskiego) i brak nadzoru nad gospodarką podległych przedsiębiorstw (SDzPRR); Zygmunt Kratko, który tak gorliwie kierował akcją skupu (czytaj kradzieży) zboża od chłopów na terenie województwa białostockiego, że doszło aż do buntu chłopów Zmusiło to Sekretariat Biura Politycznego KC PZPR do udzielenia mu nagany za „tolerowanie niewłaściwych metod” podczas skupu (SDzPRR); Samuel Sandler, stalinowski historyk literatury polskiej, autor osławionego Wstępu do stalinowskiego wydania Potopu Henryka Sienkiewicza w 1953 roku; Kalman Segal — „mierny, ale wierny” partii literat; Dawid Sfard — komunistyczny pisarz żydowski, tworzący w języku jidysz; Arnold Słucki — socrealistyczny literat; Adam Taran — autor takich socrealistycznych kiczów jak: Zwykła sprawa, Zebranie w Piotrkowicach, Ortega, Stajnia Augiasza, Eda Werfel — publicystka komunistycznej “Trybuny Ludu”, lub tacy bandyci z Urzędu Bezpieczeństwa (UB) jak m.in.: płk Maksymilian Darewski; płk Józef Jurkowski — morderca Polaków w Bydgoszczy (1945-48), Gdańsku (1948-50) i Katowicach (1951-55); płk Józef Kratko — morderca Polaków w Katowicach (1945-47); ppłk Marian Stecki; ppłk Stefan Tewel, ppłk Henryk Zamorski czy Helena Wolińska — bandytka w stopniu pułkownika, która w okresie stalinowskim była zastępcą Naczelnego Prokuratora Wojskowego (trzęsła ówczesną Prokuraturą). Odpowiedzialna za wiele morderstw politycznych, m.in. spreparowała „dowody” winy generała Armii Krajowej Emila Fieldorfa „Nila” i doprowadziła do jego śmierci, za co dzisiaj jest ścigana przez polską prokuraturę. Na osobną uwagę zasługuje Adam Kornecki (Dawid Kornhaendler) (1917-1986). Był działaczem komunistycznym w przedwojennej Polsce, a podczas wojny w szeregach Armii Czerwonej bronił Kraju Rad. Zaraz po wojnie został szefem Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Kielcach. Prawdopodobnie przygotowywał i współodpowiadał za tzw. kielecki pogrom Żydów z 4 lipca 1946 roku. W latach 1946-48 pełnił stanowisko szefa Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Poznaniu, a od 1948 do 1949 roku we Wrocławiu. W latach 1950-52 był attache wojskowym w Sztokholmie, skąd odwołano go za brak dyscypliny Zachowanie jego potępił Oficerski Sąd Honorowy, przed którym stanął (Jerzy Fronczak), a w 1953 roku został zwolniony z wojska. Został wówczas wicedyrektorem Zarządu Okręgu Poczt i Telegrafów w Szczecinie, w latach 1953-57 był zastępcą dyrektora fabryki traktorów w Ursusie. Od II 1957 do VII 1958 roku ponownie w WP w randze podpułkownika. l tym razem lekceważył sobie dyscyplinę wojskowa. 3 V 1958 roku Komitet PZPR Jednostki Wojskowej ukarał go naganą z ostrzeżeniem „za brak dyscypliny i poczucia odpowiedzialności, systematyczne lekceważenie rozkazów i poleceń przełożonych”. Jednak Komisja Kontroli Partyjnej LWP 9 VII 1958 roku uchyliła tę karę, biorąc pod uwagę jego zasługi w walce o komunistyczną Polskę oraz jego długą przynależność do partii, udzielając mu jedynie upomnienia. Niemniej 10 VII 1958 roku został zwolniony z wojska. Pracował w Polskich Liniach Oceanicznych w Gdyni, a w latach 1960-62 był starszym inspektorem w Ministerstwie żeglugi, zgodnie z zasadą, że dla Żydów i partyjniaków wszystkie stanowiska były do wzięcia. Po wydarzeniach marcowych 1968 roku został wydalony z PZPR i otrzymał zgodę na wyjazd emigracyjny do Izraela. Po wyjeździe z Polski, ten wróg Polaków oskarżał nie tylko gen. Moczara w audycjach Radia Wolna Europa, ale także Polskę i Polaków, przedstawiając się, jako niewinna ofiara polskiego antysemityzmu. Nawiązał także współpracę z paryską „Kulturą”. Czy wyjazd z polski takich osób rzeczywiście był tragedią i stratą dla narodu polskiego? Marzec 1968 roku nie był tragedią narodu polskiego, lecz komunistycznych kacyków żydowskiego pochodzenia. W historii Polski wydarzenie to (walka wewnętrzna w znienawidzonej powszechnie partii komunistycznej) jest mało znaczące. Ileż prawdy było w tej oto cynicznej wypowiedzi jednego z wysoko postawionych Żydów w Łodzi zaraz po wojnie: „Dużo nas zginęło, to prawda, ale tych, co zostali wystarczy, aby wami (Polakami) rządzić” (Problem antysemityzmu, „Kultura” nr 1-2/1957, Paryż). Rządy ich były wyjątkowo krwawe i antypolskie!
WYDAWNICTWO von borowiecky
"Niebezpieczny flirt z fanatyzmem" - Stawianie sprawy na zasadzie kontrastowania, że u nas jest dobrze, u nich źle, zaś wszystko zależy od tego, jakiego rodzaju mszału używamy i w jaki sposób przyjmujemy Komunię świętą, zakrawa na pewien niebezpieczny flirt z fanatyzmem. Fanatyzmem, który polega na przekonaniu, że ma się prawdę na własność - mówi portalowi Fronda.pl ks. Robert Skrzypczak. Albo patrzymy na SV II w duchu wiary (...), albo bawimy się w rozstrzygnięcia typu lewica - prawica... Postać abp Lefebvra jest jedną z najbardziej dramatycznych w Kościele XX wieku. Z jego nazwiskiem na wieki będzie się wiązała najnowsza schizma w Kościele. Autor biografii Lefebvra, Bernard Tissier de Malerais, nie tylko chciał zaprezentować sylwetki arcybiskupa, który w wyniku niezaakceptowania rozstrzygnięć Soboru II Watykańskiego znalazł się za burtą Piotrowej łodzi, ale poczynił różne refleksje natury teologicznej, do których nie sposób się nie odnieść. To refleksje, jak choćby porównanie abp Lefebvra do Atanazego, Ojca Kościoła pierwszych wieków. Trudno zgodzić się na taką analogię. Za czasów Atanazego pojawiła się w Kościele poważna herezja teologiczna, dotycząca kerygmatu chrześcijańskiego, tzw. arianizm. Polegał on na twierdzeniu, że Jezus Chrystus nie jest drugą Osobą Trójcy świętej, nie jest współistotnym Ojcu, ale jedynie doskonałym stworzeniem. Herezja rozprzestrzeniała się bardzo mocno w kościele pierwotnym. Jednym z najaktywniej zwalczających błąd, stojących na straży wierności kerygmatowi, był właśnie biskup Atanazy. Porównywanie abp Lefebvra do Atanazego jest, co najmniej nadużyciem z wielu względów. Według autora publikacji „Marcel Lefebvre. Życie” poza burtą ortodoksji chrześcijańskiej znalazł się nie tylko papież z dużą większością biskupów Kościoła, ale także cała idea Soboru Watykańskiego II. Są to stwierdzenia, których nie można nazwać inaczej, jak tylko ideologia. Sobór Watykański II zwołał Jan XXIII, który samą ideą tego wydarzenia zaprezentowaną w 1959 roku zaskoczył wszystkich. Potrzebę zwołania soboru odczuwano jednak jeszcze za poprzednich pontyfikatów, Piusa XI czy Piusa XII. Niestety, papieże nie czuli się wystarczająco na siłach, by to przeprowadzić. Brakowało również pewnego potencjału duchowego i intelektualnego. Dopiero Jan XXIII ocenił, że taki kairos, moment uprzywilejowanej łaski nadchodzi. Sobór zwołano z kilku powodów, m.in. dlatego, że pojawiły się bardzo poważne znamiona kryzysu. Odczuwano je w Kościele już wcześniej. Kryzys był związany z takimi wydarzeniami jak dwie wojny światowe, wielka rewolucja bolszewicka, ogromne zło fizyczne i moralne, które dotknęło większą część ludzkości. Zwołanie soboru było też spowodowane pojawieniem się na świecie wirusa humanizmu ateistycznego, którego początki sięgają Oświecenia i Rewolucji francuskiej. Wirus ten, zmutowany, przybrał później postać zorganizowanego komunizmu, który zawłaszczył mentalnością, świadomością, polityką, a także etyką wielu krajów świata. Wirus absolutnie antychrześcijański, który zwalczał w ludziach świadomość Ewangelii. Świat, który do tej pory stanowił część składową Kościoła, przedmiot działalności misyjnej, w pewnym momencie wyemancypował się, stanął naprzeciw. Jak dorosły syn, który zbuntował się przeciw rodzicom i postanowił wystawić im rachunek, bardzo krytycznie się do nich odnosząc? Kościół miał być wyeliminowany, zepchnięty z pola działania. Doszło, więc do wielkiego napięcia między szybko rozwijającym się progresywnym światem, a Kościołem, który – zepchnięty i marginalizowany – zaczął przypominać oblężoną twierdzę umacniającą się na pozycjach apologetycznych. Do tego doszedł poważny kryzys autorytetów, zapoczątkowany w 1793 roku egzekucją króla Ludwika XVI. Zgilotynowany publicznie król stał się symbolem ojcobójstwa, grzechu, który spowodował uderzenie w pozostałe autorytety, a idąc jeszcze dalej – kontestację autorytetu Boga Ojca. Później biesy i rewolucja 1905 roku dokonywała się m.in. pod hasłami duszy, jako komórki nerwowej i „Boga nie ma”. Wszystko to stanowiło o konieczności zwołania XXI soboru w historii Kościoła. Trzeba było szukać nowego sposobu dotarcia z Ewangelią do ludzi, nie tylko tych bezpośrednio spolaryzowanych ideologicznie, ale przede wszystkim ludzi, którzy padli ofiarą przemian mentalnościowych. Dla przeważającej większości uczestników SV II, stał on się jakby nową Pięćdziesiątnicą. W ten właśnie sposób wyraził się papież Jan XXIII otwierając obrady soborowe. Dla Karola Wojtyły to również było wielkie wydarzenie, mówił o nim nawet, jako o „seminarium Ducha świętego”. Ojcowie soborowi przede wszystkim bardzo dużo się modlili, obrady codziennie rozpoczynali Eucharystią, odbywali rekolekcje. Konsultowali swoje postanowienia z ekspertami, a także obserwatorami zaproszonymi na sobór, przedstawicielami różnych środowisk chrześcijańskich. Sobór stał się więc wydarzeniem komunii i jedności. Wszystkie soborowe decyzje zapadały w oparciu o niemal absolutną większość głosów. W każdym przypadku szukano nie zwykłej, arytmetycznej większości, ale możliwie niemalże jednomyślności. Jeśli dany projekt dokumentu soborowego takiej jednomyślności nie uzyskiwał, odsyłano go do dalszych konsultacji i przeredagowania. Po zakończonym soborze, jednym z najbardziej prężnych ośrodków teologiczno – historycznych, który jako pierwszy opisał to wydarzenie, był ośrodek w Bolonii, związany m.in. z profesorem, Giuseppe Alberigo. To właśnie boloński ośrodek narzucił interpretację soboru, z której niestety do dziś korzysta się w wielu publikacjach. Forsował tezę, że ojcowie soborowi zostali spolaryzowani, a obrady odbywały się przy udziale dwóch zwalczających się frakcji. Na soborze miała być pewna mniejszość tradycjonalistów i większość progresistów. Potem w interpretacji tzw. recepcji soboru, czyli wprowadzania go w życie, w ślad za bolońskimi autorami zaczęto rozpowszechniać teorię, jakoby cała odnowa soborowa odbyła się na zasadzie polaryzacji, dialektyki, ścierania się dwóch opozycyjnych frakcji. Niestety, do dziś w podobny sposób przedstawia się samą istotę kryzysu w Kościele. W moim przekonaniu to narzucanie na Kościół, który jest rzeczywistością boską, kategorii polityki. Jakby istniała jakaś lewica i prawica, republikanie i demokraci. Posoborowy kryzys próbuje się przedstawić, jako efekt starcia tych dwóch frakcji, a to wprowadza zamęt, bo któraś z nich musi przecież wygrać. Wydawać by się mogło, przynajmniej na początku, że górę bierze frakcja progresistów, ale teraz to ich obarcza się odpowiedzialnością za kryzys, szala zaś zaczyna przesuwać się w stronę przyznania racji konserwatystom. Taka logika nie przybliża nam ani odrobiny z tego, czym był sobór. Nie pomaga nam także w znalezieniu remedium na kryzys. A dziś kryzys jest nie tyle związany z samym soborem, co z faktem, że Kościół, będąc zakorzenionym w świcie, odzwierciedla pewien głębszy kryzys cywilizacji zachodniej, kryzys osoby ludzkiej, autorytetów. Zaraz po zakończeniu soboru objawiło się to rewolucją seksualną 1968 roku. Rebelia 1968, która przetoczyła się przez świat zachodni, w Europie oznaczała przede wszystkim rewolucję obyczajowo – seksualną. W imię wydumanej wolności człowieka uderzono we wszystkie do tej pory funkcjonujące struktury (państwa, rodziny, szkoły, tradycji moralnej, religii, a więc także i Kościoła). W Ameryce Południowej rewolta przybrała postać walki o ubogich i objawiła się tzw. teologią wyzwolenia. Faktem jest również to, ze duża część młodzieży (to głównie studenci byli protagonistami rebelii), także ze środowisk katolickich, zaangażowała się w rewolucję w imię walki z hipokryzją, z kulturą burżuazyjną, która niesie obłudę i ogranicza wolność jednostki. Dramat polega na tym, że – posługując się błędną logiką - zgubne skutki rewolucji seksualnej zostały przypisane soborowi. Dziś większość badaczy SV II zgodnie twierdzi, że to nie sam sobór spowodował kryzys w Kościele. Był on raczej próbą szukania środków zaradczych na kryzys, który już istniał. To raczej pewien sposób wprowadzania niektórych uzgodnień soborowych, który pomieszał się z mentalnością 1968 roku, mógł być jedną z, wielu, ale nie jedyną(!) przyczyną kryzysu. Przede wszystkim trzeba pamiętać, że kryzys zawsze powoduje cierpienie. Dziś mamy kryzys utożsamiania się z własnym narodem, rodziną, płcią, kryzys przynależności do Kościoła, wierności przykazaniom, zwłaszcza pierwszemu. Jest to bolesne, bo związane jest z odchodzeniem ludzi od Kościoła. Coraz popularniejsza wśród młodych ludzi staje się apostazja. To wszystko powoduje ból, a ból zawsze prowokuje różne skrajne interpretacje. Wracając do sztucznego podziału na tradycjonalistów i progresistów – obie frakcje gromadzą ludzi niezadowolonych. Tzw. progresiści są niezadowoleni, bo ich zdaniem reformy soborowe zatrzymały się w połowie drogi, rozbiły o zbyt powolne wprowadzanie lub brak wyobraźni ze strony hierarchii kościelnej, która nie chciała na wszystko się zgodzić. Są przekonani, że dokumenty soborowe, będące wynikiem pewnego kompromisu, nie odzwierciedlają w pełni tzw. ducha soborowego. Pod tym pojęciem ludzie rozumieją różne rozwiązania, czerpiące wzorce z tego świata, a więc zdemokratyzowanie Kościoła (tu pojawia się dyskusja na temat roli kobiety w Kościele, parytetów, etc). Środowisko progresistów wyraża swoje niezadowolenie coraz wyraźniejszymi postulatami zwołania Soboru Watykańskiego III, który zająłby się kwestią celibatu, etyki seksualnej etc. Często domaga się wyraźnych zmian w doktrynie chrześcijańskiej, niejako dostosowania się do mentalności współczesnego człowieka. Z kolei, tzw. frakcja konserwatywna jest niezadowolona, bo w jej przekonaniu sobór spowodował odpływ ludzi, puste seminaria i puste klasztory. Ich zdaniem, jedynym remedium jest włączenie wstecznego biegu, powrót do czasów przedsoborowych. Tutaj wracamy do Lefebvra. Takie prezentowanie sylwetki arcybiskupa, jakoby miał być nowym Atanazym, w którym zachowało się właściwe rozumienie Kościoła, a wszyscy inni są jakby poza burtą, jest postawieniem sprawy do góry nogami. Od wieków w patrzeniu na Kościół obowiązywały, co najmniej dwie zasady. Ubi Petrus, ibi Ecclesia; tam, gdzie jest Piotr, tam jest Kościół. Piotr z kolegium apostolskim jest zaś po stronie SV II. Po drugiej znalazła się mała grupa ludzi, którzy kontynuują sposób myślenia abp Lefebvra. Znaleźli się oni poza Kościołem, przede wszystkim na drodze ekskomuniki ipso facto, zaciągniętej automatycznie w przypadku, kiedy jakikolwiek biskup na świecie chciałby przekazać sukcesję apostolską bez zgody Piotra. Tak się dokonało w 1988 roku, kiedy abp Lefebvre, wyświęcając nowych biskupów, automatycznie zerwał z papieżem. Druga zasada to tzw. powszechny zmysł wiary, sensus Ecclesiae, która wyraża się tym, że nawet, jeśli Kościół jest trapiony schizmami, herezjami, to zachowuje jedność. Znakiem trwałej obecności Ducha świętego w Kościele jest to, że nawet, jeśli jedna czy druga frakcja pobłądzi, nigdy nie pobłądzi cały lud Boży. Dowodzenie, jakoby w Kościele Pawła VI, Jana Pawła II czy Benedykta XVI dokonywało się samo-spustoszenie i kryzys, podczas w kościele abp Lefebvra są pełne seminaria, dużo księży, nowe powołania, jest ideologią. Mógłbym powiedzieć, że dziś takie stawianie sprawy na zasadzie kontrastowania, że u nas jest dobrze, u nich źle, zaś wszystko zależy od tego, jakiego rodzaju mszału używamy i w jaki sposób przyjmujemy Komunię świętą, zakrawa na pewien niebezpieczny flirt z fanatyzmem. Fanatyzmem, który polega na przekonaniu, że ma się prawdę na własność. Dyskusja o SV II to również dyskusja na temat reformy Kościoła. Dlatego muszę jeszcze powiedzieć o dwóch rzeczach. Lefebryści, czyli szeroko pojęte środowisko tradycjonalistów, nie chce przyjąć postanowień soborowych, dlatego, że w ich odczuciu papieże pielęgnujący ducha soborowego odcięli się od tradycji Kościoła. Ich zdaniem, sobór miał być przełomem, który nie potwierdza, a co więcej – zrywa z dotychczasową Tradycją. Tu pojawia się delikatna kwestia teologiczna, bo żywa Tradycja Kościoła jest tym, czym Kościół żyje, w co wierzy i co wyznaje. Jest wciąż wprowadzaną w życie Dobrą Nowiną Jezusa Chrystusa. Żywa tradycja Kościoła wyraża się także poprzez Magisterium, czyli urząd nauczycielski Kościoła, to znaczy powierzenie depozytu prawdy objawionej w ręce Piotra oraz Apostołów. Twierdzenie lefebrystów, że SV II jest nie do przyjęcia, bo sprzeciwia się lub zrywa z Tradycją, jest postawienie na jednej szali Tradycji, a na drugiej Magisterium Kościoła. Reforma Kościoła jest zawsze postrzegana, jako pewne zło. Już najstarsza tradycja apostolska, czy także Ojców Kościoła, wiązała zło w Kościele z obecnością grzechu. Dlatego reforma (od słowa reformatio) była zaproponowaniem na nowo formacji chrześcijanina, by na nowo wrócił do Chrystusa. To jest właściwy sens odnowy soborowej – okazywanie wierności soborowi, jakiemukolwiek, każdemu z dwudziestu jeden. Bo każdy z nich jest pewnego rodzaju interwencją Boga w życie i funkcjonowanie Kościoła. Dlatego, albo patrzymy oczyma wiary na SV II, a także na to, w jaki sposób dziś, po pięćdziesięciu latach, żyć tym, co sobór zostawił nam w dziedzictwie, albo nie (jest to także troską Benedykta XVI, który zbliżający się Rok Wiary połączył z rocznicą rozpoczęcia się SV II). Albo patrzymy na SV II w duchu wiary, szukając przede wszystkim nawrócenia chrześcijanina, albo bawimy się w rozstrzygnięcia typu lewica - prawica, konserwatyści - progresiści i bierzemy udział w intelektualnej partyjce szachowej, kibicując jednym bądź drugim. A chyba nie tylko w moim przekonaniu, nie to było istotą tego wielkiego wydarzenia, jakim był XXI sobór powszechny. Rozmawiała Marta Brzezińska
„Dług Grecji w 2020 r. 160% PKB” – utajniony raport Według tajnego raportu eurogrupy po przyjętym dzisiaj pakiecie „pomocy” dla Grecji zadłużenie tego kraju w 2020 nadal będzie wynosiło 160% PKB Martin Wolf powiedział, wprost że albo Grecja wyjdzie z euro albo EU będzie „pomagać” przez następne 20 lat W związku z powyższym polecam dzisiejszy artykuł Małgorzaty Goss, oraz link do popołudniowej wypowiedzi Martina Wolfa w programie Johna Authersa analizujących dane upublicznionego raportu:
http://video.ft.com/v/1463580367001/Wolf-and-Authers-on-Greece
„Jak skończyć z Grecją Dalsza pomoc dla Grecji w wysokości 130 mld euro jest uzależniona od utworzenia przez rząd w Atenach specjalnego konta na spłatę należności wobec wierzycieli. Będą na nie trafiały w pierwszej kolejności właśnie pieniądze na spłatę długów przed wydatkami na inne cele, takie jak wynagrodzenia czy emerytury. Plan ratunkowy dla Grecji uzyska akceptację eurostrefy pod warunkiem zgody Aten na utworzenie odrębnego konta, na które będą wpływać środki gwarantujące terminową spłatę greckich długów - podały nieoficjalnie źródła niemieckie przed wczorajszym spotkaniem ministrów finansów strefy euro w Brukseli w sprawie pomocy dla Grecji. Specjalne konto w celu ściągania należności na rzecz wierzycieli jest pomysłem niemieckim, który został zgłoszony wspólnie z Francją. Do ustalenia pozostaje, czy na to konto mają trafiać wszystkie wpływy rządu greckiego, czy tylko niektóre, np. podatkowe lub z prywatyzacji. Utworzenie konta oznacza, że Grecja nie będzie już samodzielnie decydować o własnych wydatkach budżetowych - będą to robić jej wierzyciele. - Z nieoficjalnych informacji wynika, że na tym koncie mają się znajdować płatności za okres od 9 do 12 miesięcy, a jeśli środków na spłatę wierzycieli będzie za mało, pieniądze będą automatycznie ściągane z dochodów podatkowych. Nikogo nie będzie interesowało, czy rządowi wystarczy na płace i emerytury oraz inne wydatki państwowe. Grecy zgadzają się "pluć krwią" i spłacić długi w pierwszej kolejności. To niewyobrażalne dotychczas żądanie ograniczające suwerenność kraju względem jego wierzycieli, jednak wróciło - komentuje dr Cezary Mech, były wiceminister finansów. Analitycy JP Morgan wyliczyli, że przyjęcie międzynarodowego planu dla Grecji tylko nieznacznie zmniejszy jej aktualne zadłużenie - ze 163 proc. PKB do 154 proc. PKB. Poważnie natomiast zmieni się struktura tego zadłużenia, a mianowicie zadłużenie wobec prywatnych instytucji, zwłaszcza banków, spadnie z 73 do 43 proc., natomiast zadłużenie wobec instytucji publicznych, tj. UE i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, wzrośnie z 34 proc. do 74 proc. długu. - Plan polega w istocie na zamianie zadłużenia prywatnego na publiczne, którego konsekwencje ponoszą podatnicy z innych krajów. To bardzo konfliktogenne rozwiązanie, które przeciwstawia np. Greków Niemcom i vice versa - ocenia dr Mech. Stany Zjednoczone będące głównym udziałowcem Międzynarodowego Funduszu Walutowego zadeklarowały wczoraj poparcie dla programu ratowania Grecji. W Niemczech, które mają w eurostrefie najwięcej do powiedzenia, doszło na tym tle do podziału: kanclerz Angela Merkel chce dalej finansować Ateny, zaś minister finansów Wolfgang Scheuble wolałby skłonić grecki rząd do ogłoszenia bankructwa. Według prasy brytyjskiej Scheuble "miał wpaść w rozpacz" po zapoznaniu się z wynikami tajnego raportu "trojki" na temat możliwości wyciągnięcia Grecji z długów. Z raportu wynika, że nawet, jeśli wszystkie elementy planu międzynarodowego wobec tego kraju zostaną wdrożone, nie uda się wyciągnąć go z długów do 2020 roku. Zadłużenie Grecji spadnie przez najbliższych 9 lat niewiele - ze 160 do 129 proc. PKB. Z raportu wynika, że państwa euro muszą liczyć się z koniecznością finansowania Grecji przez ponad dekadę. Alternatywą, zdaniem Scheublego, jest wstrzymanie dalszej pomocy i nakłonienie rządu w Atenach do ogłoszenia bankructwa już teraz. W takim wypadku konieczne byłoby podjęcie przez Grecję negocjacji z wierzycielami w związku z koniecznością uzyskania głębszej niż dotychczas redukcji zadłużenia. Jednocześnie oznaczałoby to wystąpienie tego kraju ze strefy euro. Społeczeństwo greckie nie do końca zdaje sobie sprawę z sytuacji. Z jednej strony protestuje na ulicach przeciw oszczędnościom, a z drugiej sondaż opublikowany przez jedną z gazet wykazał, że tylko niespełna 20 proc. mieszkańców kraju chce powrotu drachmy. Za kryzys zadłużenia przygniatająca większość Greków wini "greckie rządy". - Grecy podchodzą do tej sprawy bardzo praktycznie: skoro emerytury i płace mają wypłacane w euro, to nie chcą, aby zamieniono je na drachmy, walutę, której wartość względem euro spadnie. Chcą zachować dotychczasową wartość świadczeń. Dlatego pytanie ich, czy chcą powrotu do drachmy, nie ma sensu, chyba, że zadane łącznie z pytaniem, czy chcą spłacać długi tak wysokim kosztem - komentuje dr Mech. Najgorsza wiadomość jeszcze do Greków nie dotarła:, jeśli zbankrutują i opuszczą strefę euro, ich majątek, płace i emerytury zostaną przeliczone na drachmy, ale długi do spłacenia pozostaną... w euro. Okazuje się, że banki, instytucje europejskie i MFW podczas trwających wiele miesięcy negocjacji z rządem w Atenach zagwarantowały sobie... zmianę jurysdykcji dotyczącej spłaty długów: zadłużenie zagraniczne zostało wyjęte spod jurysdykcji greckiej i przekazane pod jurysdykcję brytyjską! To zaś oznacza, że w przypadku wyjścia ze strefy euro Grecy nie będą mogli przeliczyć długów na drachmy. Gdyby długi nadal podlegały greckiemu prawu, to tak jak cały ich majątek zostałyby zdewaluowane, a więc byłyby znacznie niższe. Wierzyciele zadbali o swoje interesy, więc teraz Grecja w strefie euro nie jest im już potrzebna, a społeczeństwo greckie zostało oszukane. Drugi pakiet pomocy dla tego kraju, w przeciwieństwie do pierwszego, ma być finansowany nie tylko przez wierzycieli publicznych, którzy dostarczą Grecji 130 mld euro w formie kredytów i gwarancji na spłatę długów, ale także przez wierzycieli prywatnych, tj. prywatny sektor bankowy, który obiecał zredukować grecki dług o 100 mld euro. Trzecim elementem planu jest kolejny drakoński program cięć na kwotę 3,3 mld euro zaaplikowany społeczeństwu przez greckie władze, który przewiduje m.in. likwidację 150 tys. miejsc pracy w sektorze publicznym, obniżkę świadczeń emerytalnych oraz płacy minimalnej o 22 proc. (z 740 euro do 576 euro), likwidację trzynastej i czternastej pensji oraz cięcia wydatków w resortach obrony, zdrowia i pracy. Plan wzbudza ostry sprzeciw społeczny, zwłaszcza, że wynagrodzenia w Grecji już wcześniej uległy zmniejszeniu o 25 proc., a emerytury o 10 proc., a dodatkowo nastąpił wzrost obciążeń podatkowych. Grekom coraz bardziej dają się we znaki wzrost bezrobocia spowodowany zwolnieniami z sektora publicznego oraz upadkiem kilkudziesięciu tysięcy małych greckich firm oraz wzrost cen i kosztów utrzymania.” Małgorzata Goss
Dorota Kania o dokumentach z teczki "Bolka" Ikona lustracji pastor Joachim Gauck kilka dni temu został kandydatem na prezydenta Niemiec. Poparła go już większość niemieckich polityków i jest niemal pewne, że Gauck, który cieszy się także ogromną społeczną popularnością, zostanie prezydentem. Czy wyobrażają sobie Państwo, że w Polsce na najwyższy urząd lub kluczowe stanowisko w państwie startuje osoba, która zajmowała się lustracją? Ktoś, kto ujawnił archiwa bezpieki i wykazał, że kluczowa część polskiej klasy politycznej i elit była uwikłana w kontakty ze służbami specjalnymi PRL?
Medialny jazgot Gdy w Niemczech trwała lustracja, a pastor Gauck na swoim urzędzie, przy aprobacie mediów i społeczeństwa, ujawniał akta Stasi i jej tajnych współpracowników, w Polsce toczyła się batalia o niepamięć. Lustracji miało nie być, a dane tajnych współpracowników służb specjalnych PRL miały na zawsze pozostać w ukryciu. Głównym przeciwnikiem lustracji był ówczesny prezydent RP Lech Wałęsa – jak się później okazało – figurujący w archiwach Służby Bezpieczeństwa, jako tajny współpracownik o pseudonimie Bolek. W antylustracyjny chór wpisały się wówczas niemal wszystkie media i tzw. autorytety, i ten stan trwa do dziś. Wystarczy przypomnieć wściekłe ataki „Gazety Wyborczej” na śp. prof. Janusza Kurtykę, prezesa IPN. To właśnie za jego kadencji pod auspicjami Instytutu ukazała się książka „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” autorstwa dr. Sławomira Cenckiewicza i dr. Piotra Gontarczyka. Książka, w której opublikowano dokumenty dotyczące TW „Bolka” i która wywołała furię w prorządowych mediach.
Urzędnicza paranoja Teraz po raz kolejny obserwujemy antylustracyjną kampanię, w której znów głównym aktorem jest Lech Wałęsa. „Nasz Dziennik” i „Uważam Rze” napisały, że w tajnej Kancelarii Sejmu są przetrzymywane dokumenty dotyczące TW „Bolka”. I natychmiast odezwały się głosy o „fałszywych esbeckich kwitach”, „niewiarygodnych źródłach” i „oczernianiu bohatera narodowego Lecha Wałęsy”. Jednocześnie władze Sejmu stwierdziły, że dokumenty są tajne i dziennikarze nie mogą mieć do nich dostępu. Okazuje się jednak, że te dokumenty według ustawy o dokumentach niejawnych z 1999 r. od dawna są jawne. Na dodatek powinny się znajdować w IPN. Dlatego zasadne jest pytanie: co takiego znajduje się w tych dokumentach, że sejmowi urzędnicy za przyzwoleniem marszałek Sejmu Ewy Kopacz nie chcą przekazać ich IPN i bronią przed dziennikarzami? Od razu nasuwa mi się skojarzenie z 1990 r., kiedy do tajnych archiwów MSW weszli członkowie tzw. komisji Michnika: poseł Adam Michnik wraz z historykami Henrykiem Samsonowiczem i Jerzym Holzerem. Szef „Gazety Wyborczej” był przerażony tym, co tam zobaczył, i uznał, że archiwa specsłużb powinny zostać na zawsze zamknięte dla obywateli.
Apel bohaterów O natychmiastowe przekazanie dokumentów dotyczących Lecha Wałęsy z sejmowej kancelarii do IPN zaapelowali Józef Szyler, ofiara donosów TW „Bolka”, a także Krzysztof Wyszkowski, współzałożyciel WZZ Wybrzeża, i Henryk Jagielski, współorganizator sierpniowego strajku w Stoczni Gdańskiej. Ten apel pokazuje, w jakim stanie jest polska demokracja: trzeba walczyć o podejmowanie działań, które już dawno powinny być zrealizowane, co zresztą wynika z ustawowych zapisów. Ta sytuacja pokazuje jeszcze jedno: lustracja, która od dawna powinna być jedynie tematem prac historyków i publicystów, nadal stanowi temat niebezpieczny, który burzy spokój autorytetów i bywalców salonu. Dorota Kania
Kwity na „Bolka” są jawne Sejm bezprawnie przetrzymuje dokumenty dotyczące TW „Bolka”. Chociaż prawo zobowiązuje archiwa do przekazania IPN dokumentów wytworzonych przez bezpiekę, szef Kancelarii Sejmu Lech Czapla robi wszystko, by ich nie ujawnić. Sprawa dotyczy kopii dokumentów SB zwiazanych z TW „Bolkiem”. Z doniesień „Naszego Dziennika” i „Uważam Rze” wynika, że materiały, które miałyby świadczyć o współpracy Lecha Wałęsy z PRL-owskimi organami bezpieczeństwa trafiły do Sejmu w 1992 r. Wówczas tzw. komisja Ciemniewskiego badała przebieg lustracji przeprowadzonej przez ówczesnego szefa MSW Antoniego Macierewicza. Tam też mają się znajdować do dziś. Lech Czapla nie chce ich ujawnić, a nawet przekazać do wglądu posłom opozycji. Tymczasem miejsce tych materiałów jest w IPN. Gdyby tam trafiły, mogłyby już dawno zostać ujawnione społeczeństwu, gdyż nie są tajne.
Sejm łamie prawo – Nie rozumiem, dlaczego dokumenty te nie trafiły do Instytutu – mówi poseł PiS Marek Opioła. Podkreśla, że archiwum Kancelarii Sejmu, podobnie jak inne tego typu instytucje, są na mocy prawa zobowiązane do przekazania dokumentów IPN. Ustawa o Instytucie Pamięci Narodowej z 18 grudnia 1998 r. mówi o tym wprost. Rozdział 3, par. 25, pkt 7 stanowi, że „dyrektorzy: Archiwów Akt Nowych i innych archiwów państwowych” są zobowiązani do przekazania Instytutowi dokumentów, zbiorów danych, rejestrów i kartotek wytworzonych oraz zgromadzonych przez organa bezpieczeństwa komunistycznego państwa. Opinię tę potwierdza prof. prawa z Uniwersytetu Warszawskiego Piotr Kruszyński. – Z ustawy wynika, że przekazanie dokumentów wytworzonych przez organa bezpieczeństwa, a znajdujących się w archiwum Sejmu, jest jego obowiązkiem – mówi Kruszyński. O natychmiastowe zabezpieczenie i przekazanie do Instytutu Pamięci Narodowej odnalezionych w archiwum Kancelarii Sejmu RP dokumentów dotyczących TW „Bolka” w specjalnym oświadczeniu zaapelowali w poniedziałek Józef Szyler, ofiara donosów TW „Bolka”, a także Krzysztof Wyszkowski, współzałożyciel WZZ Wybrzeża, i Henryk Jagielski, współorganizator sierpniowego strajku w Stoczni Gdańskiej. Także prezes Instytutu dr Łukasz Kamiński zapowiedział, że wystąpi do Kancelarii Sejmu o przekazanie dokumentów. Ale szef kancelarii Czapla nie zamierza się spieszyć. W specjalnym komunikacie przekazanym PAP napisał, że powoła specjalną komisję, która najpierw ma zbadać, czy jest to możliwe. Argumentował, że istnieje potrzeba ustalenia, „czy – w związku z licznymi zmianami w przepisach dotyczących ochrony informacji niejawnych, które miały miejsce od momentu wytworzenia tych dokumentów – nadane im klauzule nadal obowiązują”.
Dokumenty są jawne Tymczasem zdaniem posła PiS Antoniego Macierewicza dokumenty te są jawne i niepotrzebna jest w sprawie ich ujawnienia żadna specjalna procedura. Sprawę tę rozstrzyga ustawa o informacji niejawnej z 1999 r. Zobowiązuje ona odpowiednie organa państwowe do przejrzenia wszystkich dokumentów niejawnych i – jeżeli zajdzie taka potrzeba – nadania im klauzuli zgodnych z nowymi przepisami. Ustawa stanowiła – w sprawie „kwitów” „Bolka” jest to najważniejsze – że materiały niejawne, które nie zostaną przejrzane w ciągu dwóch lat od wejścia jej w życie, tracą klauzule, a tym samym stają się jawne. Na tym jednak nie koniec. W myśl przepisów jawne są wszystkie dokumenty dotyczące agentury zarejestrowanej przed 1989 r. W tej sytuacji poseł Opioła nie ma wątpliwości, że tak naprawdę Czapli chodzi o to, by sprawę jak najdłużej przeciągnąć. Na początku stycznia Opioła zwrócił się do Kancelarii Sejmu o udostępnienie materiałów z komisji Ciemniewskiego, które znajdują się w tajnym archiwum sejmowym. Z lektury sprawozdań komisji (są one jawne) wynikało, bowiem, że wśród utajnionych dokumentów mogą się znajdować kopie „kwitów” dotyczących Lecha Wałęsy.
– Szef Kancelarii Sejmu odmówił mi dostępu do dokumentów. Argumentował, że moje podanie nie spełnia wymogów formalnych – mówi Opioła. Lecha Czapli nie przekonało nawet to, że poseł PiS, jako członek sejmowej komisji ds. służb specjalnych ma certyfikat dostępu do materiałów niejawnych. Kiedy Opioła po raz kolejny złożył podanie, odpowiedzi nie otrzymał? Czego boi się Czapla, a właściwie jego szefowa marszałek Sejmu Ewa Kopacz? Chcieliśmy ją o to zapytać. Niestety, choć spacerowała po korytarzach sejmowych, dziennikarz „Codziennej” nie został do niej dopuszczony. Uniemożliwili mu to funkcjonariusze straży marszałkowskiej. – Kiedy się przedstawiłem i zadawałem pytanie, zostałem zwyczajnie odepchnięty – relacjonuje Samuel Pereira. Wojciech Kamiński
Paczka z aktami Wałęsy otwarta w Sejmie Lech Czapla, szef kancelarii Sejmu przyznał, że paczka z dokumentami dotyczącymi Lecha Wałęsy została rozpakowana.
- O ile się orientuję są cztery takie paczki, które są rozpakowywane. Teraz pierwsza jest w czytaniu - stwierdził w rozmowie z naszym reporterem.
- Powołałem 26 stycznia 3 osobowy zespół złożony z naszych pracowników. Jego zadaniem jest, by w sytuacji daleko idących zmian w przepisach dotyczących ochrony informacji niejawnej, dokonać sprawdzenia tej części, która dotyczy tzw. komisji Ciemniewskiego i sprawdzenia możliwości zmiany klauzuli czy też wyzerowania klauzul i uczynienia z nich dokumentów łatwo dostępnych dla badaczy, publicystów – mówi nam Lech Czapla
- Dokumenty są w paczkach Każdy element, który w takiej paczce ma klauzulę określonego stopnia tajności powoduje, że całe kompendium jest klauzulowane w najwyższym stopniu tajności. Działania tego zespołu mają doprowadzić, jeśli będzie taka możliwość formalna, do tego żeby stwierdzić, że takie klauzule nie obowiązują, albo zwrócić się do wytwórcy dokumentów albo do jej spadkobiercy prawnego, żeby takie klauzule usunąć – stwierdził Czapla, który nie chciał ujawnić składu zespołu a powiedział jedynie, że nastąpi to po zakończeniu prac. Jego zdaniem "są to ludzie o wielkiej moralności, apolityczni, wieloletni pracownicy sejmu".
- Wykonamy kopię protokołów i tzw. oryginały załączników. Cała dokumentacja składa się przede wszystkim z protokołów, ale elementem integralnym protokołów są załączniki. W ramach tych załączników może być dokumentacja byłych służb bezpieczeństwa przekazana przez UOP, a której następcą prawnym jest ABW – dodał w rozmowie z nami Lech Czapla.
- Z tego nie wynika bezpośrednio, że otwarto paczkę z kopiami dokumentów SB na przykład dotyczącymi "TW Bolek", natomiast za groźne należy uznać stwierdzenie, że trzeba dokonać odtajnienia dokumentów poprzez zwrócenie się do tak zwanego następcy prawnego, gdyż w ustawie o IPN z 2010 r. nie ma o tym mowy. Akta wytworzone przez bezpiekę w latach 1944-1990 r. są z definicji jawne i nie trzeba zwracać się do ABW o ich udostępnienie - stwierdził Sławomir Cenckiewicz. Samuel Pereira
Konfrontacji nie będzie - świadek nie żyje Historia, która z powodzeniem mogłaby być scenariuszem do szpiegowskiego filmu, wydarzyła się naprawdę. Jest w niej tajemnicza śmierć żołnierza służb specjalnych, tajne dokumenty kompromitujące obecnego prezydenta RP Bronisława Komorowskiego oraz intryga wymierzona w osoby, które je znają. Otwarte pozostają wciąż pytania: co było przyczyną śmierci płk. Tobiasza, dlaczego prokuratura bada nieumyślne spowodowanie śmierci emerytowanego żołnierza i z jakiego powodu na jego pogrzebie nieoczekiwanie pojawili się Rosjanie oraz polscy dyplomaci z naszej ambasady w Moskwie? Na razie w tej historii jedno jest pewne: nie żyje człowiek, który swoimi zeznaniami przed sądem mógł pogrążyć prezydenta. We wtorek, 14 lutego, portal Niezalezna.pl podał informację, którą natychmiast podjęły inne media: nie żyje płk Leszek Tobiasz, jeden z głównych bohaterów „afery marszałkowej”, jedyny świadek oskarżenia w sprawie rzekomej korupcji przy weryfikacji żołnierzy byłych Wojskowych Służb Informacyjnych. 1 marca miał on po raz pierwszy złożyć zeznania przed sądem, miało także dojść do konfrontacji płk. Tobiasza z Bronisławem Komorowskim.
Śmierć na parkiecie Sprawa zgonu płk. Tobiasza była przedstawiana w mainstreamowych mediach jeden dzień. „Gazeta Wyborcza” obwieściła nawet, że pułkownik zmarł z powodu problemów z krążeniem, a jego śmierć nie ma żadnego znaczenia dla przebiegu procesu. Co innego mówią jednak śledczy.
– Śmierć świadka przed jego przesłuchaniem w postępowaniu sądowym zawsze stanowi utrudnienie procesu. W takiej sytuacji zostaną odczytane jego zeznania złożone podczas śledztwa, a ten dowód zostanie oceniony przez sąd – stwierdził prok. Zbigniew Jaskólski, rzecznik prasowy Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie, która prowadzi dochodzenie. Leszek Tobiasz zmarł w Zwoleniu tuż po północy 11 lutego, na imprezie integracyjnej pracowników Mazowieckiej Wojewódzkiej Komendy OHP, na którą przyjechał autokarem razem z kilkudziesięcioma osobami. Był zatrudniony w OHP, jako fachowiec od obronności i spraw niejawnych. Po obiedzie uczestnicy imprezy pojechali do Kazimierza na wycieczkę. Wieczorem, po powrocie, rozpoczęła się zabawa karnawałowa, która trwała do późnej nocy. Z oficjalnej wersji wynika, że ok. godz. 23:40 Tobiasz podczas tańca z partnerką nagle upadł, uderzył głową o parkiet i stracił przytomność. Wezwano pogotowie – lekarz stwierdził zgon, który nastąpił o godz. 0:10, a ponieważ okoliczności śmierci były dla niego niejasne, zawiadomił policję i prokuraturę, która zarządziła sekcję zwłok. Tyle komunikat oficjalny. Reporterzy „Gazety Polskiej”, którzy pojechali do Zwolenia, usłyszeli jednak inną wersję wydarzeń.
– Kiedy pogotowie przyjechało na miejsce, większość towarzystwa była już mocno wstawiona. Mówili, że w czasie wieczoru płk Tobiasz stał z jakimś mężczyzną przy oknie i nagle przewrócił się, uderzając głową w parapet. Niewykluczone, że został popchnięty – powiedziała nam jedna z osób przebywająca w ośrodku, w którym odbywała się impreza OHP. Przeprowadzający sekcję zwłok anatomopatolog stwierdził „ranę w okolicach zausznych, która powstała przed śmiercią” i „rozległą niewydolność krążenia”. Nie są znane okoliczności powstania rany. Do dziś prokuratorzy czekają na oficjalne wyniki sekcji zwłok oraz badanie zawartości alkoholu we krwi zmarłego. Większość pracowników i mieszkańców ośrodka OHP w Zwoleniu nie jest zbyt rozmowna.
– O co chodzi? Nie udzielamy żadnych informacji – krzyczy do nas od progu mężczyzna, który znajdował się na sali podczas feralnej imprezy.
– Po informacje trzeba się zgłosić do rzecznika mazowieckiego OHP. Żegnam! – stwierdza rozmówca, który wyprowadził nas z sali. Inni pracownicy OHP nie chcą z nami rozmawiać. Rzucają tylko, że mają zakaz rozmawiania z kimkolwiek na temat imprezy integracyjnej.
– Nie możemy nikomu nic mówić – mówią nam młode kobiety pytane, co się stało w nocy, kiedy zmarł płk Tobiasz. Idziemy do kierownika zwoleńskiego ośrodka Jerzego Pietrzyka. Mówi, że był na pogrzebie Tobiasza. Jego odpowiedzi są zdawkowe i nerwowe. – Bawił się, tańczył, upadł nagle. Nic więcej, nic ciekawego – mówił o zmarłym. Na pytanie, ile osób bawiło się tego wieczora, stwierdza: – Takich informacji nie wolno ujawniać. Próbujemy pytać o sprawę dziewczęta z obsługi. Uniemożliwia to kierownik, który wyszedł za nami ze swojego gabinetu. Sugeruje, że nic tu po nas. Żadnych informacji od nikogo nie uzyskamy – denerwuje się Pietrzyk. Jeden z siedzących dalej pracowników ośrodka dopytuje, o co chodzi.
– Co ciebie to obchodzi! Nie odzywaj się! – upomina go z irytacją kierownik. I powtarza jak mantrę, że informacje możemy uzyskać jedynie w siedzibie wojewódzkiej OHP w Warszawie. Udajemy się tam, ale wojewódzka komendant Elżbieta Popczuk jest nieobecna. Rozmawiamy, więc z rzecznik prasową MWK OHP Dorotą Siemiatycką.
– Mam państwu przekazać, że nie udzielamy żadnych informacji w tej sprawie – stwierdza pani rzecznik. Nie chce nam jednak powiedzieć, co jest powodem informacyjnego embarga.
Pogrzeb z honorami Przy kościele parafialnym w Starych Babicach na długo przed ceremonią pogrzebową płk. Leszka Tobiasza zbierali się ludzie i zajeżdżały limuzyny. Wśród nich samochód na moskiewskich numerach rejestracyjnych przeznaczonych dla korpusu dyplomatycznego. Gdy żałobnicy gromadzili się przed mszą św. w intencji płk. Tobiasza, w jednej z pustych ławek kościoła pojawił się były szef Wojskowych Służb Informacyjnych gen. Marek Dukaczewski. Nikt nie siadł obok niego, mimo że do kościoła wchodzili jego służbowi podwładni. Po jakimś czasie do ławki Dukaczewskiego dosiadł się Marek Mackiewicz, były funkcjonariusz oddziału Y w WSI, absolwent kursów GRU. Mackiewicz z rekomendacji Samoobrony był doradcą Andrzeja Leppera oraz sejmowej komisji ds. służb specjalnych, gdzie recenzował raport o weryfikacji WSI. Dukaczewski i Mackiewicz zaczęli dyskutować. Ich rozmowę, co chwila przerywał dzwonek telefonu gen. Dukaczewskiego. Po zakończonej rozmowie dyskusja w ławce toczyła się dalej. Tymczasem kościół zapełnił się. Przy trumnie zasiadła rodzina zmarłego, w tym umundurowany syn pułkownika, Radosław Tobiasz, także żołnierz byłego WSI. Mszę św. koncelebrowało dwóch księży. W kazaniu ks. Mariusz Zaorski stwierdził, że Tobiasz był wspaniałym człowiekiem – świetnym w roli żołnierza i głowy rodziny.
– Leszek Tobiasz poświęcał się dla innych, zapominał o sobie, myślał o rodzinie i ojczyźnie – mówił. Dziwił się, że zmarły odszedł tak nagle. – Jeszcze trzy tygodnie temu przyjmował księdza z wizytą duszpasterską w domu – przypomniał. Ksiądz porównał dwa pogrzeby. Obraz licznie zebranych na pogrzebie Leszka Tobiasza przypomniał mu widok zebranych na placu Świętego Piotra w Rzymie podczas pogrzebu papieża Jana Pawła II. Po mszy św. i wyprowadzeniu trumny uformował się kondukt żałobny, który przeszedł ulicami Starych Babic na pobliski cmentarz. Znajomi zmarłego rozmawiali na temat przyczyny śmierci Tobiasza. – Oficjalnie to zawał, a tak naprawdę, kto to wie? – mówili. – Przecież to był okaz zdrowia – mówiła dalsza krewna pułkownika. W trakcie pochówku płk. Tobiasza rozległa się salwa honorowa.
Człowiek z Moskwy Leszek Tobiasz, jeden z najbliższych współpracowników byłego szefa WSI Marka Dukaczewskiego, był bardzo ważną osobą w strukturze WSI. „Gazeta Polska” ujawniła mało znany etap z życia pułkownika, dotyczący jego pracy w Moskwie. W latach 1996–1999 był tam ekspertem w ataszacie wojskowym. Co ciekawe, w tym samym czasie w polskiej ambasadzie w Moskwie przebywał Tomasz Turowski, słynny nielegał cywilnego wywiadu? Na przyjęciach w ambasadzie często gościł wówczas Władimir Grinin, który w 2010 r., gdy przygotowywano wizytę prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu, był ambasadorem Rosji w Polsce. Wątek moskiewski powróci w życiu Tobiasza blisko 10 lat później. Już po jego udziale w aferze marszałkowej Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego miała zaproponować, by Tobiasz objął jeden z wojskowych ataszatów. W grę wchodziły Turkmenistan i Uzbekistan, czyli kraje leżące blisko Gruzji, których atutem jest potencjał energetyczny. Wyjazd nie doszedł jednak do skutku. Nie zgodził się na niego ówczesny szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego, Grzegorz Reszka, kiedy zapoznał się z teczką ochrony kontrwywiadowczej płk. Tobiasza z czasów, gdy był on ekspertem ataszatu wojskowego w Moskwie. Nie dziwi, więc obecność na pogrzebie płk. Tobiasza zarówno polskich dyplomatów z naszej ambasady w Moskwie, jak i zaprzyjaźnionych z nim Rosjan.
– Ich obecność była jednocześnie demonstracją i pokazuje, że płk Tobiasz był dla nich niezwykle cenną osobą – mówi nam były oficer służb specjalnych.
Proces bez głównego oskarżyciela 1 marca płk Tobiasz po raz pierwszy miał zeznawać przed sądem w sprawie rzekomej korupcji przy weryfikacji żołnierzy WSI, miała się też odbyć jego konfrontacja z Bronisławem Komorowskim. Pułkownik był najważniejszym świadkiem w całej sprawie – na podstawie jego zeznań doszło do przeszukania domów członków komisji weryfikacyjnej: Piotra Bączka i Leszka Pietrzaka. Od chwili wszczęcia śledztwa do momentu tego przeszukania ABW prowadziła działania operacyjne, podsłuchiwała rozmowy i stosowała obserwację m.in. historyka Sławomira Cenckiewicza i politologa Piotra Woyciechowskiego. Śledztwo zostało wszczęte „w sprawie ujawnienia pracownikom spółki akcyjnej Agora informacji stanowiących tajemnicę państwową w postaci treści aneksu do raportu w sprawie działalności Wojskowych Służb Informacyjnych” – ten zapis zniknął jednak w późniejszej fazie śledztwa. Afera marszałkowa zaczęła się jesienią 2007 r. od wizyty płk. Leszka Tobiasza w gabinecie ówczesnego marszałka sejmu Bronisława Komorowskiego. Żołnierza WSI z parlamentarzystą skontaktowała posłanka Platformy Jadwiga Zakrzewska, która dziś zasłania się niepamięcią. – Nie wiem, o czym pan mówi – powiedziała zdenerwowana i rozłączyła się. Kilka miesięcy później okazało się, że płk Leszek Tobiasz nagrywał swoich rozmówców – część nagrań z afery marszałkowej trafiła do Prokuratury Apelacyjnej w Warszawie. Ostatecznie okazało się, że wszczęte śledztwo było prowokacją wymierzoną w Komisję Weryfikacyjną i jej szefa Antoniego Macierewicza, a w związku z rzekomą korupcją oskarżono dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego i pułkownika byłych WSI Aleksandra L., który dobrowolnie poddał się karze.
– Jestem niewinny, a cała sprawa jest prowokacją. Zamierzałem to wykazać podczas przesłuchania płk. Tobiasza i podczas jego konfrontacji z Bronisławem Komorowskim. Była ona konieczna, ponieważ są istotne rozbieżności w ich zeznaniach – podkreśla Wojciech Sumliński. Dorota Kania, Maciej Marosz
„Euro – maszyna z piekła rodem, której nie można wyłączyć” Co uważają elity Niemiec i Anglii o walucie, którą na siłe chcą nam wprowadzić nasi przywódcy? Financial Times zdradził, co tak naprawdę myślą o pomyśle euro elity brytyjskie i niemieckie. W artykule „Germany faces a machine from hell” Gideon Rachman zrelacjonował swoje nieformalne rozmowy podczas kolacji z niemieckimi decydentami. Okazuje się, że Niemcy w przeciwieństwie do polskich władz, mają jednoznaczną opinię na temat funkcjonowania euro w nieoptymalnym obszarze walutowym. A oto kluczowa relacja Rachmana: „Dwa razy w zeszłym roku siedziałem na obiedzie koło wysokich urzędników niemieckich, którzy powiedzieli mnie, że ta cała wspólna waluta była straszną pomyłką. Mówiąc o euro, jeden z nich powiedział: "Wydaje mi się, że wynaleźliśmy maszynę z piekła rodem, której nie możemy wyłączyć." Obraz był tak posępny jak Dr Strangelove, że się zaśmiałem. Ale obawiam się, że to naprawdę nie jest wcale zabawne.” (“It seems to me that we have invented a machine from hell that we cannot turn off.”). Grecja cierpi z powodu euro i pomocy, jaką wydają europejscy podatnicy spłacający jej długi niemieckim i francuskim bankierom. Według odtajnionego raportu eurogrupy po przyjętym wczoraj pakiecie „pomocy” dla Grecji zadłużenie tego kraju w 2020 nadal będzie wynosiło 160% PKB. A Martin Wolf wprost obciążył euro odpowiedzialnością za bolesność greckiego kryzysu mówiąc, że albo Grecja wyjdzie z euro albo EU będzie jej „pomagać” przez następne 20 lat. Niemniej w sytuacji, kiedy deficyt pierwotny (primary deficyt) w Grecji wynosi zaledwie 2,4% i w przyszłym roku ma zniknąć, oznacza, że dyskusja o olbrzymim deficycie finansów publicznych tego kraju jest jedynie spowodowana obsługą jego długu. A w chwili zawieszenia płatności kraj może zignorować rynki kapitałowe gdyż nie musi się zadłużać na bieżąco. Podobnie jest z bilansem płatniczym, o ile jest on olbrzymi obecnie to po zawieszeniu obsługi długu jest równy jedynie wysokości importowanej ropy naftowej, nie wchodząc nawet głębiej w prywatne rozrachunki na rynku kapitałowym. Dlatego rozważenie innej opcji polegające na „wyłączeniu maszyny z piekła rodem” mają sens dla Grecji. My w swoim własnym interesie powinniśmy wspierać solidarnościowe działania, aby podjęto konieczne decyzje przy jak najmniejszym dla Greków koszcie społecznym i to jak najwcześniej. I aby czasem nie dano Grekom pokazowej nauczki, aby inni się nie ważyli w przyszłości na kontestowanie decyzji Merkozego, lub innego oświeconego gremium. W artykule Financial Times Tony Barber „Greeks direct cries of pain at Germany” rozpoczyna relację tym, że w jednej z greckich gazet Kanclerz Niemiec przedstawiona jest w nazistowskim mundurze, a pod zdjęciem tytuł “Memorandum macht frei”. Kończąc zaś przypomina, że na relacjach Niemiecko-Greckich nadal są niezabliźnione rany braku rozliczenia się Niemiec ze zbrodni w Grecji, o czym świadczy fakt że nawet w sytuacji kiedy w 1957 r. „administrator” Salonik Maximilian Merten został skazany na 25 lat więzienia to zaraz został uwolniony, gdyż było to warunkiem podpisania umowy gospodarczej z Niemcami. Jak jest doprecyzowane w książce „After the war was over. Reconstructing the family, nation, and state in Greece, 1943-1960” nastąpiło to na mocy tajnego aneksu (ujawnionego w 1990 r.) umowy gospodarczej z 13 listopada 1958 r. Problem poruszony jest zresztą głębszy, gdyż na mocy porozumienia z 1952 r. i roku 1956 około 900 przypadków zbrodni wojennych zostało przez Grecję przekazanych do ścigania przez niemiecki wymiar sprawiedliwości, który uznał przekazanie tych spraw jako ich zamknięcie (s.295). Nic dziwnego, że w takiej atmosferze nierozliczonych spraw dążenie do ratowania pieniędzy inwestorów środkami podatników, prowadzi do rozniecania konfliktów narodowych. Sprzyja temu unikanie procesu demokratycznego jak i oddziaływanie na jego wyniki poprzez wspieranie „właściwych” z punktu widzenia bogatszych krajów polityków. Kiedy w zeszłym miesiącu niemiecka partia rządząca oficjalnie ogłosiła, że w tegorocznych wyborach będzie wspierać reelekcję prezydenta Sarkozego we Francji, w Europie zapanował popłoch. Niemniej okazało się że to nie była pomyłka gdyż wg Financial Times’a „Kanclerz wydaje się niewzruszona: uważa taką transgraniczną akwizycję i kooperację jako normalną w nowej, zintegrowanej Europie.” Jak jednak zauważa cytowany Ulrike Guérot z Europejskiej Rady Stosunków Międzynarodowych "wybory we Francji są istotne dla Niemiec" jednocześnie dodaje, że niemiecki przywódca nie powinien ograniczać swoje aktywności jedynie do Francji: "Uważam, że Merkel powinna jechać do Grecji", gdyż obecnie "Gramy Grecją przeciwko Niemcom. Nie powinno tak być.” Podczas gdy śledząc wypowiedzi medialne prasy niemieckiej od miesięcy trudno nie dojść do konkluzji, że może właśnie na tym polega owa „gra”? We wpisie w Wall Street Journal “German Impatience With Greece Puts Merkel in a Corner” wprost zawarta jest przestroga przed zbyt ultymatywnym stawianiem sprawy dalszego uczestnictwa Grecji w strefie euro. Gdyż wszelkiego typu twarde stanowiska utrudniają późniejsze znalezienie innego optymalniejszego rozwiązania. Z tej perspektywy Thomas J. Sargent może się znacząco mylić, że doświadczenia tworzenia władzy centralnej w USA na przełomie XVIII/XIX wieku mogą być przydatne dla obecnej Europy, gdyż obecna „gra” staje się bardziej niemieckocentryczna. Przestroga z Wall Street Journal rzed zbyt ultymatywnym stawianiem sprawy względem Grecji w strefie euro w świetle analizy FT wskazuje, że WSJ nie do końca właściwie odczytuje politykę europejską. Gdyż jest prawdą, że wszelkiego typu twarde stanowiska utrudniają późniejsze znalezienie konsensusu, ale jedynie, gdy się do niego dąży. A nie zamierza np. przetestować możliwość bardziej bezpośredniego sprawowania kontroli nad krajem peryferyjnym, kiedy bardziej właściwe staje się wysłanie własnego gubernatora. W świetle greckich protestów do elit politycznych Europy coraz bardziej dociera, że rozwiązanie problemu w dotychczasowy sposób się nie uda. Zwłaszcza, że zaproponowana metoda poprzez ograniczenia budżetowe jest błędna, gdyż istotą kryzysu jest deficyt na rachunku bilansu płatniczego. I właśnie niekończąca się „grecka tragedia” jest przyczyną z powodu, której nie spotykają się przywódcy Eurostrefy w celu zatwierdzenia ostatnich ustaleń, rozważając czy kryzys w Grecji nie wymknął się spod kontroli i czy inne rozwiązania niż dotychczasowe bezpośrednie zmuszanie Greków do oszczędności nie są wygodniejszym politycznie rozwiązaniem. Z uzgodnień wynika, że Grecy muszą się przygotować na kolejne drastyczne cięcia w sektorze publicznym (redukcja zatrudnienia w sektorze publicznym o 150 tys. osób do 2015 roku), ale nie tylko. Płaca minimalna ma zostać zredukowana o 22 proc., do 590 euro miesięcznie, a w przypadku ludzi w wieku poniżej 25 lat jeszcze ostrzej. A płace w sektorze prywatnym mają zostać zamrożone do czasu, aż stopa bezrobocia, która wynosi 19 proc., spadnie do 10 proc. Przewidziano też kuriozum obcięcia o 15 proc. emerytur wypłacanych przez fundusze emerytalne banków, towarzystwa telefonicznego i przedsiębiorstwa energetycznego, co musi budzić niepokój. Czy nie oznacza to, że szykujące się do przejęcia prywatyzowanych przedsiębiorstw koncerny zagraniczne już obecnie chcą zaoszczędzić na wydatkach emerytalnych w przyszłości. Współbrzmi z tym krytyka zawarta w artykule FT Kerin Hope i Joshua Chaffin „Thousands protest in Athens over cuts” mówiąca o brakach we wdrożeniu prywatyzacji na skalę €50 mld. (“Evangelos Venizelos, the finance minister, came under attack at the Brussels meeting not only on the budget cuts but over Greece’s sustained failure to deliver on structural and fiscal reforms, from improving tax collection to implementing a €50bn privatisation plan[!cm], according to Athens media.”) Przy jednoczesnym dążeniu do ograniczenia nakładów na dokapitalizowanie banków, z której konieczności już się obecnie zdaje sprawę. Nie jest również do końca jasne, w jaki sposób obniżki świadczeń finansowanych przez fundusze emerytalne przełożą się na oszczędności budżetowe i to w wysokości €600 mln, o czym napisano w artykule WSJ „Greek Finance Minister Heads to Brussels; Loan Talks Stall”. Cezary Mech
Chcemy elektrowni jądrowych to musimy usunąć Tuska Opcja niemiecka w odwrocie.Wbrew nadziejom ekologów ekonomii nie da się oszukać, a rozwoju cywilizacji opierać tylko na wiatrakach, słomie i krowim łajnie – Opcja niemiecka w energetyce to opcja pozbawienia Polaków elektrowni jądrowych .
··Bez elektrowni jądrowych, dostępu do dużych ilości energii elektrycznej nie rozwiniemy się cywilizacyjnie, nie zbudujemy ekologicznego społeczeństwa opartego na transporcie samochodami elektrycznymi, nie zbudujemy opartych na tych właśnie e -samochodach zielonych miast, nie zbudujemy w końcu żadnych smart city.
·· Kto i zdaje sobie sprawę o jakościowym skoku cywilizacyjnym , uzależnionym jednak od dostępu do dużych ilości energii elektrycznej związanym z rozwojem ekologicznego transportu energetycznego. Ponieważ samochody elektryczne nie spalają tlenu drogi będą przypominały linie metra. Wcześniej czy później schowa się je pod ziemię. Na miejscu brudnych, otulonych obłokami spalin dróg miejskich i alei powstaną parki . Ogłuszający hałas miejski ustąpi miejsca ciszy. ··Przebudowa pod względem transportowym miast napędzi gospodarkę, ekonomię i technologię i naukę. Budowa inteligentnych miast, osiedli, czy tylko przebudowa sektorów tradycyjnych miast to kolejny cywilizacyjny krok do przodu.
··Tusk to największy oszust wyborczy II Komuny, III RP. Mistrz kłamstwa wyborczego. Przypomnę tylko niektóre kłamstwa Tuska i jego ferajny. Okręgi jednomandatowe, VAT w wysokości 15 procent. Podatek dochodowy 15 procent. Obietnica nie podnoszenia podatków. Ukrócenie korupcji. Tanie państwo Sprzyjanie przedsiębiorczości. Ograniczenie biurokracji. No i oczywiści elektrownie jądrowe. Tylko osoba naiwna mogłaby wierzyć temu oszustowi wyborczemu. Nie wierzy mu nawet Rokita . Już dwa lata temu ostrzegał nas przed Tuskiem. Tusk, szef tak zwanego stronnictwa pruskiego realizuje interesy polityki niemieckiej. Tusk jest niedojdą, jeśli chodzi o zarządzanie państwem. Wystarczy przyjrzeć się prymitywnym z technologicznego punktu widzenia przedsięwzięciom typu drogi, czy stadion narodowy. Aż strach takiemu niedojdzie i jego różnie niekompetentnemu rządowi powierzyć budowę elektrowni jądrowych. Lub tezą Tusk jest jak to sugeruje Rokita ślepcem. Jedno jest pewne nie ważne, czy Tusk to po prostu zwykła niedojda, czy też „ślepiec„ kierujący stronnictwem, czy już raczej obozem pruskim w Polsce. Nie mamy, co marzyć o elektrowniach jądrowych, zielonych miastach, inteligentnych miastach, samochodach elektrycznych, jeśli nie usuniemy całkowicie Tuska i całego stronnictwa pruskiego od władzy. Tusk jedynie obiecuje, że zbuduje elektrownie. Praktycznie robi wszystko, aby opóźnić ich budowe. Słynne niszczenie polskiej gospodarki metoda „ na stocznie„. Co mówi Różyński 'Teraz nie możemy się doczekać, kiedy największa, kontrolowana przez państwo, grupa energetyczna PGE ogłosi przetarg na dostawcę reaktorów? Brakuje przepisów prawnych, kadr, a nawet prezesa. Problemem może być zdobycie pieniędzy w bankach, a państwo nie kwapi się z gwarancjami,” Zresztą nie, kto inny jak żona Sikorskiego, jak by ktoś nie wiedział ministra spraw zagranicznych III RP Anne Applebaum forsuje publicznie opcje niemiecką w polskiej energetyce. Rokita „Narastają niebezpieczeństwa, których nie było widać. A Tuskowy paradygmat polityki jest na nie ślepy.” ...”Polska szkoła wchodzi w okres degradacji, a uniwersytety nie pełnią misji cywilizacyjnej, gdyż tak bardzo zapadły się już w drugorzędność. Eksperci mówią, że od 2013 roku zacznie się trwały okres deficytu energetycznego. Dobrze, że Tusk podjął kwestię elektrowni atomowych, ale powstaną one za 15 – 20 lat, a po drodze jest 15 lat próżni „....(więcej)
Świat już wybrał. Wybrał rozwój cywilizacyjny, wybrał energetykę jądrową. Przytoczę parę Danych Pawła Różyńskiego z artykułu „ Opcja niemiecka w odwrocie„ Świat otrząsa się z traumy po katastrofie w Fukushimie i przeprasza z energią jądrową. Wbrew nadziejom ekologów ekonomii nie da się oszukać, a rozwoju cywilizacji opierać tylko na wiatrakach, słomie i krowim łajnie – „...”Kilka ostatnich dni zwiastuje prawdziwy przełom. W piątek Hiszpanie przedłużyli o pięć lat działanie swojej najstarszej siłowni nuklearnej w Santa Maria de Garona na północy kraju. Uznali, że w obecnej trudnej sytuacji ekonomicznej nie stać ich na pozbawienie się taniej energii. Francuzi i Brytyjczycy zapowiedzieli z kolei rychłe podpisanie umowy w sprawie m.in. wspólnej budowy na Wyspach nowej elektrowni atomowej. Brytyjczycy wiedzą, że bez dywersyfikacji źródeł energii długo nie pociągną. Ale prawdziwa sensacja przyszła zza oceanu. Po raz pierwszy od 34 lat rządowy regulator od badań i energetyki nuklearnej wydał zezwolenie na budowę elektrowni jądrowej. Powstanie ona w Vogtle w stanie Georgia. W planach są już kolejne inwestycje.”....”Choć kolejne ekipy podkreślały, że bezpieczeństwo energetyczne jest priorytetem, nigdy nadzwyczajnego pośpiechu u nas nie było. Teraz nie możemy się doczekać, kiedy największa, kontrolowana przez państwo, grupa energetyczna PGE ogłosi przetarg na dostawcę reaktorów. Brakuje przepisów prawnych, kadr, a nawet prezesa. Problemem może być zdobycie pieniędzy w bankach, a państwo nie kwapi się z gwarancjami, bo te dolicza się do długu, a z nim mamy poważny problem. „....( źródło)
Smart City „The Economist „ Living on a Platform „…„ Projekty Inteligentnego miasta powielają się na całym świecie.”..” Najbardziej znanym inteligentnym miastem jest Masdar, całkowicie nowe przedsięwzięcie architektoniczne w Abu Dhabi, które właśnie przywitało pierwszych mieszkańców, w planach ma mieć 40 tysięcy mieszkańców. Miasto Masdar jest zbudowane w całości na wznoszących się do góry platformach, co czyni budowanie zarządzanie instalacjami dużo łatwiejszym. Poniżej platform znajduje się inteligentna infrastruktura, włączając instalację wodną zer znajdującymi się w niej sensorami, i sieć światłowodową.. Powyżej ma być pokaz dla wszelkiego rodzaju zielonych technologii. Energooszczędne budynki, małe moduły, które będą krążyć wokoło na ścieżkach ( żadne samochody nie są dozwolone. Znajduje się tam system, który wychwytuje wodę deszczową.”’...” Cisco próbuje zademonstrować coś takiego w Sengdo City, niedaleko Seulu w Korei Południowej”..” Projektowany koszt 35 miliardów dolarów i ma mieć 65 tysięcy mieszkańców.„’…”Mieszkańcy ,p[pierwszego ukończonego zespołu apartamentów już mogą cieszyć się korzyściami z wszystko ogarniającymi połączeniami .Inteligentne telefony otwierające drzwi. Klimatyzacja, żaluzje, i system bezpieczeństwa jest kontrolowany i pokazywany na we wszystkich apartamentach, a także pozwala na dostęp do wszelkiego rodzaju usług serwisowych on line. Kilka kliknięć i użytkownik może wziąć udział w wideokonferencji z lekarzem, załatwić lokalne sprawy urzędowe i znaleźć jak najłatwiej dostać się do pracy. „...(więcej )
Samochody Elektryczne „„Na całym świecie (m.in. Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Japonia, czy Australia) rządy krajowe i lokalne zachęcają do tej podróży w nieznane sowitymi subsydiami i ulgami podatkowymi dla samochodów emitujących zero lub niewiele zanieczyszczeń, które wejdą na rynek w najbliższych trzech latach.”…” Podczas inauguracji Leafa Ghosn stwierdził, że do 2020 r. czysto elektryczne samochody będą stanowić ok. 10% sprzedaży wszystkich nowych aut.” …Aby złagodzić nieco koszty pionierskim nabywcom, Wielka Brytania, jako jeden z kilku krajów planuje od 2011 r. wprowadzić ulgi podatkowe o wartości do 5 tys. funtów (8,225 tys. dolarów). Amerykańscy nabywcy samochodów podłączanych do gniazdka – np. Chevroleta Volt produkowanego przez GM, który trafi na rynek w przyszłym roku – skorzystają na zwolnieniu podatkowym o wartości 7,5 tys. dolarów.”.. W Izraelu obie firmy łączą siły z Better Place, amerykańskim przedsiębiorstwem budującym krajową sieć punktów ładowania baterii. Na stacjach będzie również wymieniać zużyte baterie na pełne. Projekt zyskał poparcie izraelskiego rządu, który wprowadził hojne zachęty podatkowe.”… Wielka Brytania i Portugalia udzielają firmom pożyczek i grantów o nieujawnionych wartościach z przeznaczeniem na budowę nowych fabryk mających produkować litowo-jonowe baterie.”.. W Stanach Zjednoczonych Nissan stał się pierwszym producentem spoza USA, który zakwalifikował się do programu grantów dla czystych technologii w motoryzacji prowadzonego przez Departament Energii. Koncern uzyska 1,6 mld dolarów niskooprocentowanej pożyczki na modernizację swojej fabryki w Smyrna w Tennessee. Produkcja aut elektrycznych miałaby tam ruszyć od 2012r.” …. (więcej)
Żona Radosława Sikorskiego Anne Applebaum napisała artykuł pod wiele mówiącym tytułem „Koniec nuklearnego renesansu?„tezy, którego powinno zaniepokoić wszystkich zwolenników modernizacji Polski Anne Applebaum „W sposób nieunikniony ogromne koszty utylizacji odpadów spadają na barki podatników, a nie branży energetycznej. Koszty oczyszczenia terenu ze skażeń, nawet w przypadku relatywnie małego wypadku, w końcu ponosi budżet. Również koszty leczenia poniesie w ten czy inny sposób społeczeństwo. Jeśli w Japonii dojdzie do naprawdę wielkiej katastrofy, cały świat zapłaci za to cenę. Mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie. Czuję podziw dla japońskich inżynierów walczących ze skutkami trzęsienia od wielu dni. Jeśli ktoś w ogóle może zapobiec katastrofie, to na pewno Japończycy dadzą radę. Ale mam też nadzieję, że fakt, iż o mały włos nie doszło do tragedii, spowoduje, że ludzie na całym świecie zastanowią się dłużej, jaka jest prawdziwa cena energii nuklearnej, i zatrzymają ruszający pełną parą nuklearny renesans.””... (więcej) Marek Mojsiewicz
GRECJA I ISLANDIAPo kolejny 12-godzinnym posiedzeniu w Brukseli o 4 nad ranem ciężko spracowani ministrowie finansów strefy euro zatwierdzili drugi pakiet pomocy dla Grecji w wysokości 130 mld euro. Kiedy będzie trzeci? Bo że być musi, to pewne jak amen w pacierzu. No chyba, że nie będzie i Grecja sobie spokojnie powróci do drahmy, przed czym drugi pakiet ma ją „uratować”. Grecje próbuje się odstawić od najlepszego lekarstwa, jakie jest dla niej obecnie dostępne. O czym świadczy przykład z Północy. Z Islandii. Właśnie podwyższono jej ratingi. Ratingi oczywiście nie ważne, ale miło, że agencje ratingowe doceniły efekty działań sprzecznych z ich własnymi zaleceniami. Po wybuchu kryzysu Islandczycy chronili rodzimych depozytariuszy, a nie banki, czy ich akcjonariuszy. Skutek pozytywny. Plan ratunkowy dla Grecji przewiduje ochronę wierzycieli. Co prawda ze zredukowanym poziomem wierzytelności i to, o 75% - ale jednak ochronę? A przecież banki nie poniosły tam takich strat, o jakich myślą laicy. Banki pożyczały Grekom nie pieniądze w bankach zgromadzone – bo aż tyle to w nich nie ma – tylko pieniądze kredytowe, wyemitowane na podstawie zobowiązań innych rządów do spłaty wcześniej zaciągniętych przez nie kredytów. W zamian ma nastąpić wzmocnienie nadzoru nad Grecją i ustanowienie w Atenach stałej misji Komisji Europejskiej, MFW i EBC, której zadaniem będzie udzielanie pomocy (sic!!!) rządowi Grecji przy modernizacji państwa. Ciekawe, czy będzie to misja doraźna, czy może już stała? Bo nazwa od razu budzi skojarzenia. Przykład mamy dobry: we wrześniu 1939 roku Niezwyciężona Armia Czerwona udzieliła pomocy Białorusinom, Ukraińcom i Litwinom przekraczając granicę Polski, a od maja 1945 roku udzielała pomocy już nam wszystkim. Utworzone zostanie nawet specjalne konto, na którym znajdować się będą środki na obsługę zadłużenia przez trzy miesiące! Czyli „misja” będzie pilnowała, aby Grecy spłacali banki i nie wydali na nic innego. No, ale Islandia ma koronę, a nie euro. Gwiazdowski
Starsi do roboty, młodzi za granicę
1. Wczoraj odbyło się spotkanie posłów ekspertów klubu parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości z Premierem Donaldem Tuskiem w sprawie projektu ustawy o podniesieniu wieku emerytalnego, który już trafił do konsultacji społecznych. Uczestniczyłem w tym posiedzeniu i chcę się podzielić z Państwem kilkoma refleksjami. Ogólny przekaz wystąpień Premiera Tuska z tego spotkania można spokojnie określić stwierdzeniem ”starsi do roboty, młodzi za granicę”, bo takie będą naszym zdaniem prawdziwe skutki projektu rządowego. Nie są także jasne przyczyny, dla których ten projekt pojawił się tak gwałtownie, zawiera tylko i wyłącznie propozycje zwiększenia wieku emerytalnego kobiet o 7 lat i mężczyzn o 2 lata (bez żadnych propozycji okołoemerytalnych) i ma być uchwalony w iście sprinterskim tempie 3 miesięcy, przy czym na konsultacje społeczne przeznaczono zaledwie 30 dni.
2. W zasadzie Premier przedstawił 2 argumenty skłaniające go do determinacji w forsowaniu podniesienia wieku emerytalnego. Takie rozwiązania przyjmuje większość krajów UE, a także taki krok jest nam potrzebny do dokonania oszczędności w systemie wypłat z Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, co ma doprowadzić do poprawy stanu finansów publicznych. Posłowie uczestniczący w spotkaniu, zgłosili cały szereg wątpliwości do przedstawionego projektu, a także przedstawili propozycje, które naszym zdaniem w znaczący sposób, mogą poprawić stan finansowy systemu ubezpieczeń społecznych w Polsce. Przede wszystkim zwracano uwagę, na ogromne skrócenie czasu pobierania emerytury przez mężczyzn do zaledwie 4 lat (oczekiwana długość życia 71 lat) i kobiet do lat 12 (oczekiwana długość życia79 lat), przy czym te dane dotyczą ludzi urodzonych w 2010 roku. Dla tych urodzonych w latach 50- tych, 60-tych, 70-tych i 80-tych, ta przeciętna oczekiwana długość życia jest o od kilkunastu do kilku lat niższa. Podniesienie wieku emerytalnego dla tych roczników oznacza, więc, że znacznie więcej ludzi urodzonych w tych latach zwyczajnie żadnej emerytury nie doczeka.
3. Kolejnym poważnym zastrzeżeniem do przedstawionego projektu było niebezpieczeństwo wypychania z rynku pracy osób w wieku 50+ z rynku pracy i katastrofalnie niska efektywność dotychczasowego rządowego programu dla tej kategorii osób. Program zaczął być realizowany jeszcze w 2009 roku wydano na jego realizację do końca 2010 roku około 8 mld zł i zatrudnienie w tej grupie wiekowej wzrosło zaledwie o 2%, a więc przeciętnie zatrudnionych jest zaledwie 37% osób z tych roczników. Zapowiadanie, więc teraz kolejnych programów aktywizacji zatrudnieniowej, np. 60+ jest swoistą próbą mydlenia oczu ludziom, którzy po 50 -ce stracą pracę i na swoje świadczenie emerytalne będą musieli w tej nowej sytuacji, czekać kilkanaście lat. Nie było także odpowiedzi Premiera Tuska na pytania o ograniczenie już ponad 2 milionowego bezrobocia w tym przede wszystkim wśród ludzi młodych, gdzie w grupie wiekowej 18-34 lata, przekracza ono 50%.
4. Pewne zainteresowanie Premiera Tuska wzbudziły tylko propozycje dobrowolności ubezpieczeń w OFE i dojście do tej sytuacji bez żądania odszkodowań od Skarbu Państwa przez towarzystwa emerytalne. Prawo i Sprawiedliwość ma projekt ustawy w tej sprawie i ponownie złoży go do laski marszałkowskiej. Podobnie szef rządu odniósł się do propozycji „ozusowania” niektórych rodzajów umów o pracę nazywanych umowami śmieciowymi, powiązania składek na ZUS z rzeczywistymi dochodami szczególnie w przypadkach tzw. samozatrudnienia i zniesienia blokady poboru składki ZUS od wynagrodzeń przekraczających 100 tys. zł rocznie.
5. Mimo tego zainteresowania i deklaracji, że projekty złożone w tych sprawach przez Prawo i Sprawiedliwość mogą liczyć na życzliwe zainteresowanie Platformy w pozostałych kwestiach premier Tusk pozostał niewzruszony. Chce szybkiego uchwalenia rządowego projektu ustawy o podwyższeniu wieku emerytalnego mimo tego, że jego konsekwencją będzie najprawdopodobniej sytuacja która doskonale opisuje stwierdzenie „starsi do roboty, młodzi za granicę” Zbigniew Kuźmiuk
Opowieść Joahima Gaucka Przyszłego prezydenta poznałem w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Pełnił wtedy funkcję prezesa Federalnego Urzędu ds. Akt Stasi. Prezydenta Niemiec - gdy piszę ten felieton Joachim Gauck jest kandydatem na stanowisko głowy państwa, ale wobec deklaracji poparcia tej kandydatury przez wszystkie liczące się partie polityczne jego wybór przez Zgromadzenie Federalne wydaje się przesądzony - poznałem w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Pełnił wtedy funkcję prezesa Federalnego Urzędu dz. Akt Stasi zwanego potocznie Instytutem Gaucka. Przyjechał do Warszawy, gdzie toczyła się zażarta dyskusja w sprawie lustracji, a nie było jeszcze Instytutu Pamięci Narodowej, żeby podzielić się doświadczeniami kierowanej przez siebie placówki. Przypomnę, że w tamtych latach Polska była w ogonie krajów byłego obozu socjalistycznego, jeśli chodzi o próby uporania się z ponurym dziedzictwem funkcjonowania komunistycznej bezpieki. Dziedzictwem tym były „teczki”, w Polsce mocno przetrzebione w latach 1989-90 przez funkcjonariuszy Czesława Kiszczaka, w których bezpieka gromadziła materiały operacyjne przeciwko prawdziwym, czy domniemanym wrogom socjalistycznego państwa.
Na pytanie:, dlaczego obywatel Niemiec, Czech, Słowacji czy Węgier może poznać zawartość swojej „teczki”, a Polak już nie? - zamiast odpowiedzi - słyszało się pytanie: po co?
Joachim Gauck świetnie zorientowany w tenorze toczącego się wówczas nad Wisłą dyskursu i jakby odpowiadając mi na pytanie, „po co?”, opowiedział mi następującą historię. W jednym z zakładów metalurgicznych Drezna pracował przez kilkadziesiąt lat, jako ślusarz Wolfgang Schmidt. Gdy nastąpiło zjednoczenie Niemiec był już na emeryturze, koniecznie trzeba dodać - bardzo niskiej, o jedną trzecią mniejszej, niż otrzymywali jego koledzy. Przyczyna? Przez cały okres swojej pracy praktycznie nie awansował, najczęściej nie otrzymywał premii i miał niższe od kolegów zarobki, na podstawie, których wyliczono mu wysokość emerytury. Z tego powodu przez całe lata słyszał od swojej nieco gderliwej żony, że jest życiową ofermą, że innych stać było na wakacje w Bułgarii, a sąsiad z przeciwka kupił nawet trabanta. Poddany tak wieloletniej „obróbce” nasz bohater przestał reagować na gderanie żony, zamknął się w sobie i w końcu sam uwierzył, że jest nieudacznikiem. Co więcej - jakoś się z tym pogodził. Będąc już emerytem, zapewne z ciekawości, ale i z nudów – udał się do Instytutu Gaucka. Okazało się, że była tam jego „teczka”, całkiem zresztą gruba. Po lekturze jej zawartości, wrócił do domu rozpromieniony.
- Słuchaj głupia babo, nie jestem jakimś tam nieudacznikiem, jestem kozakiem, a moja „teczka” puchnie od donosów, że opowiedziałem, a wiesz, ze lubię, taki czy inny dowcip polityczny. I jest tam wniosek fabrycznego opiekuna ze Stasi, że jako osobnika niepewnego politycznie, należy mnie zwolnić. W odpowiedzi kierownik zmiany napisał, że wolałby tego nie robić, gdyż jestem znakomitym fachowcem, słyszysz - znakomitym. I jeszcze ci powiem, żeby wszystko było jasne - na rogu tego dokumentu funkcjonariusz napisał odręcznie: „Zgoda, ale nie awansować”. Od tej chwili - kończył tę opowieść Joachim Gauck - życie Wolfganga Schmidta stało się jak nigdy szczęśliwe. Wyprostował się, odmłodniał, żona w domu jakby mniej gderała, a sąsiedzi zaczęli odnosić się z szacunkiem. I nawet dwaj z kilkunastoosobowej grupy donosicieli przyszli z przeprosinami – i Wolfgang im wybaczył. Joahim Gauck
Gwiazdowski: Amerykańskie regulacje niepokojące Wydaje się, że nie możemy nic zrobić, w momencie, gdy w Ameryce powraca komunizm – tak o przyjęciu przez Waszyngton regulacji dot. inwigilacji kont bankowych mówi portalowi Stefczyk.info Robert Gwiazdowski z Centrum im. Adama Smitha. Stefczyk.info: Amerykanie chcą uzyskać dostęp do danych bankowych wszystkich, którzy prowadzą inwestycje w USA – pisze „Rzeczpospolita”. To powinno nas niepokoić? Robert Gwiazdowski: Myślę, że to przede wszystkim powinno niepokoić samych Amerykanów. Ja nie czytałem jeszcze oryginalnej ustawy amerykańskiej. Jeśli jednak jest ona taka, jak opisują media w Polsce, to właśnie dla amerykańskich obywateli jest ona najmniej korzystna. Oczywiście restrykcje zapisane w FATCA grożą również innym, ponieważ USA to centrum finansowe świata. Jeśli banki będą chciały robić coś w Ameryce, a na pewno będą chciały, i robią coś w Polsce, to wtedy będą musiały się dostosować do tych przepisów.
Co Polska powinna zrobić w związku z regulacjami USA? Pytanie, co może. Wydaje się, że nie możemy nic zrobić, w momencie, gdy w Ameryce powraca komunizm. To oczywiście przesada, ale te przepisy pokazują, że jeśli coś może pójść źle, to pójdzie. Władza publiczna wykorzysta każdą okazję, by zakres władzy i kontroli obywateli zwiększać. I Amerykanie to robią.
Dziwić może, że to właśnie USA przyjęło takie rozwiązania Rzeczywiście, do tej pory kraj ten liderował w rankingach wolności. Obecnie jednak ingeruje w jej ograniczanie. Przecież głośna sprawa z ostatnich dni, czyli traktat ACTA również otrzymał impuls od USA. Gdyby nie ich wsparcie, być może nie byłoby tego dokumentu. I teraz ta nowa ustawa dot. banków. Co zdumiewa najbardziej, ona zyskała akceptację Kongresu, który jest zdominowany przez niby konserwatywną Partię Republikańską?
Dlaczego część krajów europejskich (m.in. Niemcy, Wielka Brytania, Francja) zdecydowały się już na przyjęcie amerykańskich regulacji? Każdy rząd jest zainteresowany zwiększaniem kontroli nad własnymi obywatelami. W pewnym momencie widać było na świecie wykwit wolności. Ostatnio jednak postępuje powolne zwiększanie kontroli.
Sprzyja temu rozwój technologiczny Oczywiście. Pamiętam swoją działalność opozycyjną w stanie wojennym. Wtedy UBek, żeby się dowiedzieć, gdzie ja zarabiam, musiał się za mną nachodzić. Dziś służby wpisują mój PESEL w specjalny program i wiedzą. Kiedyś, żeby mnie podsłuchać służby też musiały się nachodzić. Tymczasem nasza rozmowa jest nagrywana pro forma, a operator komórkowy, pośrednio za moje pieniądze, mnie kontroluje. Instrumenty techniczne, które miały zwiększyć zakres kontroli, zaczynają być instrumentami, które tę wolność ograniczają.
Rozmawiał saż
Kłamstwa Grasiów umorzone! Rzecznik rządu nie odpowie za złamanie ustawy antykorupcyjnej, a jego żona za składanie fałszywych zeznań Żona rzecznika rządu, Dagmara Graś, zeznała w prokuraturze, że podrabiała podpisy męża na dokumentach spółki Agemark, w której zarządzie oboje zasiadali - podaje "Super Express". Ekspertyzy grafologiczne wykazały jednak, że podpisy złożył sam Paweł Graś, a jego żona prawdopodobnie kłamała, by bronić męża. Żadne z małżonków nie usłyszało jednak zarzutów. Wszystko zgodnie z prawem. Cała sprawa dotyczy afery spółką Agemark, w której władzach zasiadał Paweł Graś. Ustawa antykorupcyjna zabrania ministrom zasiadania we w zarządzie prywatnych spółek. Jednak jak ustaliło CBA, podpisy składane były przez Grasia na dokumentach firmy już po jego rzekomej rezygnacji z zarządu.
Prokuratura Okręgowa w Warszawie wszczęła śledztwo. Graś zeznał, że nie pamięta, by podpisywał jakieś papiery. Potwierdzeniem jego wiarygodności miały być zeznania żony, która twierdziła, że to ona podrabiała podpisy męża, nie informując go o tym. Jak informuje „SE” krakowscy śledczy i biegli grafolodzy przez rok badali podpisy i orzekli, że ich autorem jest Paweł Graś. Warszawska prokuratura umorzyła jednak postępowanie w sprawie Grasia. Wszystko wskazuje, iż mimo wykazania, że rzecznik rządu skłamał w kwestii podpisów, nie ma zamiaru wszcząć go na nowo. Wiadomo też, że Dagmara Graś, mimo że złożyła fałszywe zeznania, broniąc męża, nie usłyszy zarzutów – pisze SE. Dlaczego? Świadek, który skłamie w obawie przed zaszkodzeniem bliskiej osobie, nie podlega karze. Schowanie się za fartuchem żony jest jak widać niezwykle skuteczne. Pozostaje mieć nadzieję, że przy okazji studniówkowej rewizji resortów, Donald Tusk wezwie do siebie na przegląd również rzecznika Grasia. Super Ekspress
Rusza kolejny niepokojący proces. Roman Graczyk: Czuję się celem nagonki, środowiskowej zemsty. "Zmusić do milczenia" Dziś w Krakowie rozpoczyna się kolejny proces, który budzi niepokój o stan wolności słowa w Polsce i który prowokuje do postawienia pytania czy część elit III RP nie dąży do objęcia ich ochroną niespotykaną w państwach demokratycznych? Osobą pozwaną jest dziennikarz i publicysta Roman Graczyk, który w książce „Cena przetrwania? SB wobec tygodnika Powszechnego”, jako jeden z wątków, opisał postać Mieczysława Pszona, legendy "Tygodnika". W odpowiedzi na Graczyka spadła lawina pomówień, oskarżeń i środowiskowego ataku. Jacek Pszon, syn opisanej postaci, pozwał Graczyka. Nie do końca wiadomo, dlaczego, bo Graczyk nie stwierdził, że Pszon był tajnym współpracownikiem komunistycznej SB. Odwrotnie - delikatnie i w stonowany sposób opisał skomplikowane relacje łączące publicystę z organami władzy. Zadał pytanie o granice kompromisu i zaangażowanie w rozmowy z SB.O co więc chodzi? Graczyk mówi nam:
Pozew jest sformułowany w ten sposób, że choć rzekomo nie piszę, iż Pszon był tajnym współpracownikiem SB, to w istocie to piszę. A skoro tak to rzekomo naruszam dobra osobiste Jacka Pszona polegające na możliwości czci pamięci ojca. Taka jest ta konstrukcja. Publicysta podkreśla, że w książce używał bardzo precyzyjnych sformułowań i czuje się celem ataku i zemsty środowiskowej:
Chcą by pamięć o nich była nieskalana. Nie interesuje ich wiedza o jakiejkolwiek skazie na tych wizerunkach. A po co ten proces? Chodzi o ukaranie mnie. To element represji indywidualnej. Ale chodzi też o represję ogólną, by nie znalazł się nikt inny, kto podniesie rękę na ich świętości. Mój przypadek wpisuje się w ogólną atmosferę, jest kolejnym procesem w serii tego typu represyjnych wydarzeń. Chodzi o to by zmusić wszystkich by nie szargali panteonu III RP. Ten proces jest dla mnie niezrozumiały, jestem wielkim zwolennikiem dorobku Mieczysława Pszona, ale nie można zamykać oczu na pewne rzeczy. Ta miłość nie może być ślepa, a tego się ode mnie żąda. Tymczasem w życiu nie ma ludzi, którzy nie popełniają błędów. Mamy prawo to opisywać. Niestety, jak mówi nam Graczyk, Instytut Pamięci narodowej, choć książka powstała w ramach jego prac, nie zainteresował się sprawą pozwu, nie zaoferował żadnej pomocy. Temat będziemy kontynuowali. Gim
W SPRAWIE "TECZEK BOLKA" - KRÓCIUTKO. "Nie zamieszczałbym tego wpisu, gdybym nie musiał"
W wydanej w 2008 roku książce SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii. autorstwa panów Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka na stronie 43 pada stwierdzenie: Z kolei odtajnienia i skopiowania dokumentacji wytworzonej w 1992 roku przez tzw. komisję Ciemniewskiego odmówił w 2007 r. marszałek Sejmu Ludwik Dorn. Kiedy po publikacji książki trafiłem na to zdanie, zdziwiłem się; całego zdarzenia nie pamiętałem, a domyślałem się, że podejmowałem decyzję po 6 lipca 2007 r., czyli po wybuchu tzw. afery gruntowo-przeciekowej, w której wyniku rozpadła się ówczesna koalicja rządowa, a ja skupiony byłem na dwóch powiązanych ze sobą zadaniach: jak nie dopuścić do stworzenia rządu odwetu na PiS, co wydawało mi się możliwe tylko poprzez jak najszybsze rozwiązanie Sejmu. Nie badałem wtedy sprawy dokładniej, bo uznałem, że nawet, jeśli stwierdzenie panów Cenckiewicza i Gontarczyka jest, co najmniej nieścisłe, to nie ma wystarczającego powodu, by z nim publicznie polemizować. I obaj autorzy i ich książka, którą uważam za rzetelna pracę historyczną byli wówczas przedmiotem zmasowanego ataku ze strony tzw. przemysłu pogardy (copyright by Piotr Zaremba), w którym funkcje majstra objął ówczesny premier p. Donald Tusk. Zdawałem sobie sprawę, że ewentualna polemika z mojej strony zostanie wmontowana we wrogi rzetelnym badaniom historycznym kontekst polityczny. Ostatnio jednak sprawa mojej decyzji z 2007 roku wróciła na szerokie forum debaty publicznej za sprawą publikacji w Naszym Dzienniku oraz Uważam Rze, których autorzy powtarzają - o co nie mam do nich pretensji - twierdzenie panów Cenckiewicza i Gontarczyka. Jestem w tej sprawie indagowany przez dziennikarzy. Chodzi o moje dobre imię. Zwróciłem się, zatem do szefa Kancelarii Sejmu o udostępnienie mi stosownego, podpisanego przeze mnie pisma lub decyzji. Prośba moja została spełniona. Poniżej podaję In extenso moje pismo ( znak: LD-182-12692) 07) z dnia 12 lipca 2007 do Prezesa Instytutu Pamięci Narodowej śp. Janusza Kurtyki. W odpowiedzi na pismo Pana Prezesa, z dnia 12 czerwca 2007 roku ( Znak: BU 070-4(2) 2007), w sprawie odtajnienia i przekazania Instytutowi Pamięci Narodowej kopii dokumentacji tzw. komisji Ciemniewskiego ( badającej realizację uchwały sejmu z dnia 28 maja 1992roku), uprzejmie informuję, że na podstawie art. 28 ust. 2 ustawy z dnia 18 grudnia 1998 roku o Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, wyrażam zgodę na udostępnienie ww. dokumentacji w celu sporządzenia z niej kopii. W tym celu proponuję skontaktować się z Biblioteką Sejmową, gdzie w zasobach Archiwum Sejmu znajduje się dokumentacja wskazana przez Pana Prezesa. Jednocześnie pragnę poinformować Pana Prezesa, że dokumentacja tzw. komisji Ciemniewskiego oznaczona została klauzulą „ściśle tajne” bądź „tajne”, a na gruncie ustawy z dnia 22 stycznia 1999 roku o ochronie informacji niejawnych, Marszałek Sejmu nie ma możliwości „odtajnienia” do0kumentów stanowiących tajemnice państwową. Ludwik Dorn
Otóż, jak widać panowie Cęckiewicz i Gontarczyk nie napisali prawdy, całej prawdy i tylko prawdy. Nie twierdzę jednak, że kłamali, czyli świadomie podali nieprawdę. Być może było tak, że żaden z nich nie miał uprawnienia do dostępu do dokumentów oznaczonych klauzulą tajności. Być może w owym czasie w całym IPN-ie nie było nikogo, kto miałby takie uprawnienia i mógłby pobrać z Archiwum Sejmu uwierzytelnioną kopię, ( choć trudno mi w to uwierzyć). Być może wykładnia ustawy o ochronie informacji niejawnych przywołana w cytowanym piśmie, a sformułowana przez służby prawne Kancelarii Sejmu, była nietrafna lub tez możliwa była inna wykładnia.
Wszystko to „być może”, ale rzecz w tym, że:
Nikt z IPN nie skontaktował się z Archiwum Sejmowym;
Po moim piśmie z 12 lipca 2007 roku Prezes IPN nie korespondował ze mną dalej w tej sprawie.
Nie zamieszczałbym tego wpisu, gdybym nie musiał. Ludwik Dorn
Autorzy książki „SB a Lech Wałęsa” odpowiadają Ludwikowi Dornowi. "Nasze sformułowanie oparte było na prawdzie" W związku z wpisem na blogu marszałka Ludwika Dorna (m. in. http://wpolityce.pl/artykuly/23510-w-sprawie-teczek-bolka-krociutko-nie-zamieszczalbym-tego-wpisu-gdybym-nie-musial)
w sprawie dostępu do akt tzw. Komisji Ciemniewskiego przez autorów książki „SB a Lech Wałęsa” wyjaśniamy, co następuje:
1. Pismo Marszałka Sejmu do Prezesa IPN z 12 lipca 2007 r., które przywołał p. Dorn, jedynie potwierdza treść informacji zamieszczonej w książce „SB a Lech Wałęsa” na stronie 43: odtajnienia i skopiowania dokumentacji wytworzonej w 1992 r. przez tzw. komisję Jerzego Ciemniewskiego odmówił w 2007 r. marszałek Sejmu RP Ludwik Dorn;
2. Stanowi o tym wprost ostatni akapit w/w pisma:
Jednocześnie pragnę poinformować Pana Prezesa, że dokumentacja tzw. Komisji Ciemniewskiego oznaczona została klauzulą „ściśle tajne” bądź „tajne”, a na gruncie ustawy z dnia 22 stycznia 1999 roku o ochronie informacji niejawnych, Marszałek Sejmu nie ma możliwości „odtajnienia” dokumentów stanowiących tajemnice państwową;
3. Prośba śp. Janusza Kurtyki nie tyle dotyczyła możliwości wglądu do akt tzw. Komisji Ciemniewskiego w Bibliotece Sejmowej, co przekazania kopii tej dokumentacji w całości do IPN w oparciu o przepisy ustawy o Instytucie. Prezes uznał, że skoro Komisja Ciemniewskiego oceniała sposób wykonania uchwały lustracyjnej Sejmu z maja 1992 r. i gromadziła związane z tym dokumenty, których wytwórcą były komunistyczne tajne służby, to w związku z tym, że problematyka ta mieści się w zadaniach ustawowych IPN, istnieją podstawy, by w formie kserokopii spuścizna archiwalna po Komisji Ciemniewskiego trafiła do IPN. O takim obowiązku prawnym wyraźnie mówi ustawa o IPN. Art. 28 ust. 2 ustawy o IPN stanowi, że właściciel lub osoba mająca inny tytuł prawny (w tym wypadku chodzi o Marszałka Sejmu) do posiadania dokumentów związanych z działalnością IPN jest obowiązana do ich udostępniania prezesowi na jego żądanie w celu sporządzenia kopii. Ponadto w ustawie o IPN czytamy:
Art. 27. 1. Prezes Instytutu Pamięci może, po zawiadomieniu właściwego organu administracji rządowej lub samorządu terytorialnego albo zawodowego, uzyskać wgląd w dokumenty, jeżeli istnieje uzasadnione przypuszczenie, że zawierają one informacje z zakresu działania Instytutu Pamięci. [...] 4. Prezes Instytutu Pamięci może zażądać wydania także innej dokumentacji niż wskazana w art. 25, niezależnie od czasu jej wytworzenia lub zgromadzenia, jeżeli jest ona niezbędna do wypełnienia zadań Instytutu Pamięci określonych w ustawie. 5. Jeżeli dokumenty są niezbędne organowi, o którym mowa w ust. 3, do wykonywania jego zadań ustawowych, można poprzestać na przekazaniu Prezesowi Instytutu Pamięci ich kopii.(art. 27 ustawy z dnia 18 XII 1998 r. o Instytucie Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, Dz.U. z 2007 r., nr 63, poz. 424, nr 64, poz. 432, nr 83, poz. 561, nr 85, poz. 571 i nr 140, poz. 983);
4. W obowiązującym w 2007 r. (również obecnie) porządku prawnym dysponentem dokumentów klauzulowanych przez Sejm w 1992 r. (np. protokołów z posiedzeń Komisji Ciemniewskiego) był Marszałek Sejmu, w którego gestii leżała również decyzja o ich odtajnieniu. Natomiast decyzje w zakresie odtajnienia dokumentów wytworzonych przez komunistyczny aparat bezpieczeństwa stanowiące przykładowo załączniki do protokołów z posiedzeń Komisji Ciemniewskiego (np. uwiarygodnione przez ówczesne MSW kopie doniesień TW ps. „Bolek”) znajdowały się w tamtym czasie – w świetle interpretacji prawnej ustawy o IPN – w gestii szefa ABW. Niestety nikt wówczas nie miał świadomości, że takie materiały mogą znajdować się w aktach Komisji Ciemniewskiego.
5. W powyższym kontekście istniała wprawdzie – na co obecnie zwraca uwagę p. Dorn – możliwość wykonania w Sejmie „uwierzytelnionych kopii”, ale nawet w IPN pozostawałyby one wciąż „tajne” lub „ściśle tajne”, co i tak uniemożliwiałoby nam ich wykorzystanie w książce. Co więcej, w kontekście naszych doświadczeń po 2008 r., kiedy prokuratura i ABW prześwietlały proces badawczy i wydawniczy książki „SB a Lech Wałęsa” oraz kwestię naszego dostępu do informacji niejawnych, korzystanie z tych materiałów naraziłoby nas na dodatkowe kłopoty, gdyż zapewne próbowano by dowieść, że wiedza wykorzystana w książce pochodzi ze źródeł niejawnych (w domyśle z akt Komisji Ciemniewskiego);
6. Stanowisko Marszałka Sejmu odbiegało w tym zakresie od postępowania kierownictwa innych instytucji w tym czasie – prokuratury i ABW, które zgodnie współpracowały z IPN w kwestii odtajniania i przekazywania dokumentów dotyczących okoliczności kradzieży archiwaliów dotyczących Lecha Wałęsy w latach 1992-1995.
W świetle powyższego sformułowanie zawarte przez autorów książki „SB a Lech Wałęsa”, że marszałek Dorn odmówił odtajnienia i skopiowania dokumentacji wytworzonej w 1992 r. przez tzw. komisję Jerzego Ciemniewskiego polegało na prawdzie. Prezes IPN nie podzielał zaprezentowanej przez marszałka Dorna wykładni prawnej. Uznał, więc prawdopodobnie, że w świetle kategorycznej odmowy "możliwości „odtajnienia” dokumentów stanowiących tajemnicę państwową" prowadzenie dalszej korespondencji w tej sprawie mija się z celem. Mamy wciąż nadzieje, że powzięte wówczas decyzje ostatecznie nie zaprzepaściły szansy na odzyskanie choćby części akt TW „Bolka”, które w wolnej Polsce systematycznie ukrywano, kradziono i niszczono nawet wówczas, gdy powierzane były pieczy najwyższych urzędników państwowych. Nasze wyjaśnienie w żadnym wypadku nie ma na celu oskarżanie marszałka Ludwika Dorna o jakikolwiek współudział w tym procederze, a ma na celu wyłącznie wskazanie niezamierzonego, urzędniczego błędu, opartego na przygotowanej przez prawników sejmowych wadliwej analizie prawnej. Zbyt dobrze znamy i szanujemy wkład Ludwika Dorna w walkę o suwerenną Rzeczpospolitą, by w całej sprawie doszukiwać jego złej woli.
Dr hab. Sławomir Cenckiewicz Dr Piotr Gontarczyk
Znany lobbysta Marek D. odpowie za unikanie podatków Do 10 lat więzienia grozi znanemu lobbyście Markowi D. oraz jego pełnomocnikowi Krzysztofowi P. za nielegalne unikanie opodatkowania pieniędzy uzyskanych w związku z prywatyzacją Polskich Hut Stali. Bankowcowi Peterowi V. może grozić do 15 lat więzienia. Akt oskarżenia w tej sprawie przesłała w środę do Sądu Okręgowego w Warszawie Prokuratura Apelacyjna w Katowicach. Była to zasadnicza część katowickiego śledztwa przeciwko lobbyście. Do zakończenia pozostanie tylko jeden z wyłączonych wątków. Sprawa w katowickiej prokuraturze była prowadzona od 2007 r. W 2003 i 2004 r. Marek D. w porozumieniu z inwestorem - firmą LNM Holdings - lobbował na rzecz sprzedaży Polskich Hut Stali i Huty Częstochowa, za co miał otrzymać kwotę 20,9 mln dolarów (wówczas ok. 81 mln zł) prowizji od ich sprzedaży. Transakcja została zawarta, inwestor zapłacił D. za usługi doradcze. Jak poinformował podczas środowej konferencji prasowej rzecznik prokuratury prok. Leszek Goławski, przestępstwo polegało na tym, że Marek D. wykorzystując niuanse szwajcarskiego prawa chciał uniknąć opodatkowania, które w tym przypadku wynosi 60 proc. W tym celu kwota należna D., zamiast na konto należącej do niego firmy Blue Aries Capital, została przekazana na jego prywatny rachunek, dzięki czemu nie została opodatkowana. W mechanizmie kluczowy był udział ówczesnego pracownika szwajcarskiego banku Petera V., który koordynował tę akcję, a także pełnomocnika należącej do D. firmy, Krzysztofa P., który za namową pozostałych oskarżonych przygotował dokumenty. Choć na fakturach odbiorcą pieniędzy za usługi była firma D., zamiast jej konta umieszczono tam numer prywatnego konta lobbysty. Jak mówił Goławski, prosty mechanizm przestępstwa przygotował Peter V., który był wówczas w szwajcarskim banku kierownikiem działu pozyskiwania klientów z Europy Wschodniej. On również zaakceptował przelew tych pieniędzy, mimo że - niezgodnie z przepisami - nie zgadzał się odbiorca. Prok. Goławski zaznaczył, że przestępstwo nie do końca się udało, ponieważ część tych środków D. przelał później na inne swoje konta w Polsce i w innych bankach. Te pieniądze - dzięki współpracy prokuratury z Urzędem Kontroli Skarbowej - udało się opodatkować. W toku śledztwa Markowi D. zarzucono przywłaszczenie mienia (za przywłaszczenie przelanych na jego rachunek pieniędzy) i poświadczenia nieprawdy w dokumentach (za nakłonienie swego pełnomocnika do przygotowania dokumentacji). Przed sądem będzie groziło mu za to do 10 lat więzienia. Podobna kara będzie groziła Krzysztofowi P. - m.in. za poświadczanie nieprawdy w dokumentach. Zarzuty postawione Peterowi V. są zagrożone karą do 15 lat więzienia. Śledztwo wymagało m.in. przesłuchania przez stronę szwajcarską przełożonych Petera V. i innych osób z nim związanych. Prokurator zaznaczył, że o ile początkowo współpraca z tamtymi instytucjami szła katowickim śledczym wolno ze względu na szwajcarskie procedury, z czasem okazała się bardzo owocna. Szwajcarzy nie prowadzą własnego postępowania w tej sprawie - śledztwo zostało po stronie polskiej. Własne postępowania wszczęły natomiast zainteresowane szwajcarskie banki. "Przełożeni Petera V. byli bardzo zdziwieni tym, co się wydarzyło" - zaznaczył Goławski. "Peter V. przedstawił jakąś swoją wizję obrotu dokumentów w tych bankach - niezgodną z jakimikolwiek zasadami" - wskazał prokurator. "Nie przyznaje się twierdząc, że w banku o wszystkim wiedziano" - dodał. Krzysztof P. utrzymywał w śledztwie, że nie był świadomy, na jakie rachunki były przelewane pieniądze. Również Marek D. nie przyznał się twierdząc, że nie ma takiego przestępstwa. Fragmentem tej sprawy - związanej z prywatyzacją PHS i Huty Częstochowa - jest proces trwający przed sądem w Pabianicach przeciwko Markowi D. i byłemu posłowi SLD Andrzejowi P., dotyczący łapówek sięgających 820 tys. - przekazywanych posłowi w postaci pieniędzy i różnych przedmiotów. W toku kilkuletnich prac prokuratury nad sprawami Marka D. powstało już sześć aktów oskarżenia obejmujących dziewięciu - częściowo powtarzających się - oskarżonych i 49 czynów. Dotąd prokuratura przeanalizowała i zwróciła ok. 110 tys. dokumentów. Wielokrotnie wnioskowała też o pomoc prawną przede wszystkim do organów ścigania Szwajcarii (kilkanaście wniosków), ale też Niemiec, Holandii, Litwy, Monako, Wielkiej Brytanii czy Francji. Ważna dla sprawy była m.in. dokumentacja firmy LNM. W pozostałych wątkach śledztwa prokuratura m.in. prześwietliła działania Marka D. związane z unikaniem podatków - większość z tych spraw toczy się przed Sądem Okręgowym w Warszawie. Inne wątki dotyczyły m.in. wręczania korzyści majątkowych, przywłaszczania pieniędzy, poświadczania nieprawdy czy fałszywych dokumentów. Prokuratura umorzyła tylko jeden z wątków ws. Marka D. - jak wyjaśnił Goławski - dotyczący pieniędzy przelewanych z firmy LNM na rachunek spółki Blue Aries Capital. Ostatni nadal prowadzony wątek dotyczy prania prawie 4 mln dolarów - jego zakończenie wymaga uzyskania pomocy prawnej z wysp Bahama. Część wątków z Katowic została też przekazana innym prokuraturom zgodnie z właściwością terytorialną, m.in. do Krakowa i Warszawy. W lutym 2009 r. Marek D. opuścił areszt po wpłaceniu w jego imieniu poręczenia majątkowego w wysokości 850 tys. dolarów. Wcześniej, do stycznia 2008 r., spędził w nim 3,5 roku; został aresztowany w sierpniu 2008 r. PAP
Ostatni taniec "Siwego" W nocy z czwartku (9 luty) na piątek zmarł nagle płk. Leszek Tobiasz, główny świadek w procesie oskarżanego o płatną protekcję dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego. W nocy z czwartku (9 luty) na piątek zmarł nagle płk. Leszek Tobiasz, główny świadek w procesie oskarżanego o płatną protekcję dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego. Tobiasz brał udział w zabawie zorganizowanej przez pracowników Ochotniczego Hufca Pracy w Zwoleniu k. Radomia. Po jednym z tańców zasłabł. Nie udało się go uratować. Sprawę śmierci bada radomska prokuratura, wstępne ustalenia wskazują na „niewydolność krążenia”. Wyniki sekcji zwłok nie są jeszcze znane. 1 marca Tobiasz miał zeznawać na procesie dziennikarza. Wcześniej nie stawiał się na rozprawy. Groziło mu przymusowe doprowadzenie. Jego zeznania (złożone w śledztwie) są kluczowe dla całej afery związanej z płatną protekcją, jakiej wobec niego miał dopuścić się Sumliński i jego bliski znajomy płk. Aleksander L. W tle tej sprawy jest prowokacja wobec członków Komisji Weryfikacyjnej Wojskowych Służb Informacyjnych i niejasna rola, jaką odegrał w niej obecny prezydent Bronisław Komorowski. To afera, która może zmusić Komorowskiego, do dymisji, podobnej, jaką złożył w ubiegłym tygodniu prezydent Niemiec Christian Wulff po postawieniu mu zarzutów.
Operacja „Kupcy” Cała afera rozpoczęła się jesienią 2007 r. płk. Tobiasz przekazał ówczesnemu marszałkowi Sejmu informacją, że jego były kolega z WSI płk. Aleksander L. wspólnie z dziennikarzem Wojciechem Sumlińskim oferowali mu pozytywną weryfikację i możliwość pracy w służbie kontrwywiadu wojskowego za 200 tys. zł. Sprawa miała mieć miejsce za rządów PiS, ale Tobiasz nie chciał jej ujawniać, dopóki nie zmienił się rząd. Dowodem, który miał Tobiasz było… nagranie jego dawnego kolegi z WSI płk. Aleksandra L. Ciekawe, że Tobiasz, zawodowy oficer, świetnie znający procedury, o całej sprawie postanowił zawiadomić marszałka Sejmu (drugą osobę w państwie), a nie pójść do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Po wizycie Tobiasza u Komorowskiego sprawą zajęło się ABW, rozpoczynając inwigilację dziennikarza i pułkownika (sprawie nadano kryptonim „Kupcy”). Tobiasz dobrze wiedział, że Komorowski jest zainteresowany w skompromitowaniu Komisji Weryfikacyjnej WSI, ponieważ badała ona jego działalność, jako Ministra Obrony Narodowej, a także dziwne nieformalne związki z WSI. Przez 7 miesięcy operacji „Kupcy” mimo inwigilowania członków Komisji Weryfikacyjnej nie znaleziono dowodów korupcji członków komisji. ABW dokonała, więc 13 maja 2008 r. przeszukania mieszkań u dwóch członków KW (także u dziennikarza i pułkownika) licząc, że znajdzie coś, co pozwoli powiązać ich z korupcyjnym procederem. Bezskutecznie. Miesiąc później na łamach „Wprost”, w którym wówczas pracowałem ujawniliśmy, że jesienią 2007 r. Komorowski spotykał się nie tylko z Tobiaszem, ale również z pułkownikiem Aleksandrem L. Tym samym, który oferował Tobiaszowi płatną protekcję!
Gry operacyjne Gdy zapytaliśmy wówczas Komorowskiego o spotkania z płk. L okazało się, że dotyczyły one… aneksu do raportu z weryfikacji WSI Antoniego Macierewicz. Pułkownik L. miał oferować marszałkowi Sejmu dostęp do tego dokumentu. Marszałek zaś miał być żywotnie nim zainteresowany, ponieważ duża część tego dokumentu – zdaniem mediów -miała dotyczyć jego działalności i stawiać mu konkretne zarzuty. Marszałek zapewnił wówczas, że do spotkania z płk. L. doszło "na dyżurze poselskim", a on powiadomił o tym fakcie odpowiednie organy. Jednocześnie odmówił nam podania informacji, kiedy dokładnie doszło do spotkania, a także, jaką państwową instytucję i kiedy dokładnie poinformował o spotkaniu z płk. L. A te spotkania są kluczowe dla oceny późniejszych faktów, gdyż również w listopadzie płk Lech T. złożył zawiadomienie o przestępstwie płatnej protekcji (pozytywna weryfikacja za opłatą), jakiego miał dopuścić się płk. Aleksander L. i Wojciech Sumliński. Kluczowe pytania brzmią: które zdarzenie było pierwsze: doniesienie płk. Tobiasza czy też spotkanie płk. Aleksandra L. z marszałkiem Sejmu? Dlaczego marszałek Sejmu, a obecnie prezydent nie chce podać nazwy instytucji, którą powiadomił po spotkaniu z płk L. i konkretnych dat spotkań? Jakież to dobro śledztwa w ten sposób chroni? Jeszcze bardziej zastanawiające jest, że prezydent odmówił udostępnienia aneksu Prokuraturze Apelacyjnej w Warszawie, która sprawę. Może to wskazywać, że aneks z weryfikacji jest czymś, co dodatkowo pogrążyłoby prezyzenta. Zeznania Komorowskiego w tej sprawie, ujawnione w mediach, nie wyjaśniły wątpliwości, bo grzeczni prokuratorzy, nie zadawali trudnych pytań. W całej sprawie jest jeszcze jedna tajemnica. Otóż przeszukania u weryfikatorów (a także dziennikarza i pułkownika) dokonano w oparciu o postanowienie prokuratury, w którym mowa jest o… sprzedaży aneksu do raportu Macierewicza Agorze (wydawcy) „Gazety Wyborczej”. Do dziś prokuratura nie komentuje faktu rzekomego handlu aneksem z Agorą przez osoby, którym postawiono zarzuty i te, u których dokonano przeszukania. Treść postanowienia sugeruje, że przeszukania powinny były także objąć wówczas Agorę. Co ciekawe informując o śmierci płk. Tobiasza „Gazeta Wyborcza” podała nieprawdziwą informację, jakoby już złożył zeznania podczas procesu, a więc jego śmierć nie wpływa na biega sprawy?
Główny świadek Płk. Tobiasz był jednym z wyróżniających się oficerów WSI. Powierzono mu m.in. inwigilację Kościoła Katolickiego (tak, takimi tematami zajmują się tajne służby III RP). Prowadził on akcję o kryptonimie „Anioł”, która polegała na zbieraniu kompromitujących materiałów na arcybiskupa Juliusza Paetza. Kiedy nie udało się ich wykorzystać do werbunku, cała sprawa została ujawniona w mediach? Wcześniej w latach 1996-1999 Tobiasz pracował w ambasadzie w Moskwie. Jak ujawniła „Gazeta Polska” kontrwywiad WSI prowadził sprawę jego podejrzanych kontaktów z oficerami rosyjskich służb specjalnych (kryptonim „Siwy). W Moskwie Tobiasz pracował razem z Tomaszem Turowskim (podejrzewany o współpracę ze służbami PRL i kłamstwo lustracyjne organizator feralnej wizyty prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Smoleńsku). Już po złożeniu zeznań w ABW Tobiasz starał się o powrót do wojska. Chciał zostać attache wojskowym – w Turkmenistanie lub Uzbekistanie. Zdaniem naszych informatorów nie zgodził się wówczas na to szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego Grzegorz Reszka, który po przeczytaniu dokumentów sprawy „Siwy” miał powiedzieć, że nominacja nastąpi „po jego trupie”. Posadę w prestiżowym Zarządzie Studiów i Analiz SKW dostał natomiast syn płk. Tobiasza (w służbach pracował od 2005 r.).
Śmierć w dobrym momencie Fakt, że płk. Tobiasz zmarł przed złożeniem zeznań w sądzie jest na rękę wielu osobom. Obecnemu prezydentowi, bo nie powie czegoś, co byłoby sprzeczne jego zeznaniami. A dodajmy, że wcześniejsze wyjaśnienia Komorowskiego złożone w prokuraturze były sprzeczne z zeznaniami innych świadków (m.in. Pawła Grasia). Ewentualne „dociśnięcie” Tobiasza przez oskarżonego dziennikarza i zadanie pytań, których unikali prokuratorzy było nieuchronne. „Oczywiście człowiekiem numer jeden, którego ta śmieć ucieszy jest sam Wojciech Sumliński. Jego żal i zapowiedzi, że nie będzie mógł teraz sprostować czy przeciwstawić się oskarżeniom płk. Tobiasza, nie będzie mógł ich zdyskwalifikować, nie będzie mógł wykazać kłamstw, jakie formułował płk Tobiasz wobec niego, myślę, że są wypowiadane tak "dla kurażu". A chyba w głębi duszy Wojciech Sumliński jednak się cieszy, bo teraz te zeznania płk. Tobiasza, jako człowieka, który już nie żyje, nie będą brane przez sąd pod uwagę” – skomentował Jerzy Jachowicz, znany dziennikarz śledczy. Trudno oprzeć się wrażeniu, że unikanie pojawienia się na sali sądowej było pewną grą płk. Tobiasza. Dopóki, bowiem nie pojawił się na sali sądowej i nie złożył zeznań miał w swoich rękach karierę polityczną prezydenta. Jak to skomentował satyryk rysując rozmowę dwóch osób: zeznawanie przeciwko prezydentowi, to samobójstwo – twierdzi pierwszy? Raczej zawał, odpowiada drugi.
Niebezpieczni świadkowie Dziś los Bronisława Komorowskiego leży w rękach dwóch ludzi. Płk. Aleksandra L. i Krzysztofa W. Obaj spotykali się z nim jesienią 2007 r. i prowadzili rozmowy na temat dostępu do aneksu do raportu Macierewicza. Jak ujawniliśmy na łamach „Najwyższego Czasu?” ABW szuka obecnie nagrania rozmów Krzysztofa W. z Bronisławem Komorowskim. Spotkali się jesienią 2007 r. Według „Gazety Polskiej Codziennie” Komorowski miał oferować w korzyści materialne w zamian za dostęp do treści aneksu do raportu Macierewicza.
W. od czerwca 2011 r. przebywa w areszcie pod zarzutem posługiwania się fałszywymi dokumentami. Podczas przeszukania w domu W. znaleziono szereg materiałów kompromitujących polityków z pierwszych stron gazet, były tam również informacje dotyczące prywatnego życia Komorowskiego. Płk. L spotykał się z Komorowskim jesienią 2007 r. także w sprawie dostępu do aneksu. Płk. L, ostatni szef kontrwywiadu komunistycznych wojskowych służb na Mazowszu znany był z faktu nagrywania swoich rozmówców. Ustalenie czy Komorowski po spotkaniu z płk. L zawiadomił organy ścigania jest kluczowe dla oceny późniejszych zdarzeń. Fakt, że główni bohaterowie afery uczynili sobie z biura poselskiego Marszałka Sejmu miejsce pielgrzymek i zwierzeń jest więcej niż zastanawiający. Stawiam, że śmierć płk. Tobiasz nie będzie ostatnim zgonem w tej aferze. Jan Piński
Tresura Ekscelencji Co tu ukrywać; nie wszystko, co mówił Włodzimierz Lenin, było takie głupie. Na przykład przykazanie o organizatorskiej funkcji prasy. „Odchodząc od nas nakazał nam towarzysz Lenin kultywować organizatorską funkcję prasy. Przysięgamy ci towarzyszu Leninie, że wiernie wypełnimy również i to twoje przykazanie” - obiecywał na pogrzebie Lenina Józef Stalin. Dzisiaj tę stalinowską obietnicę wypełnia „Gazeta Wyborcza”, a w ślad za nią - kontrolowane przez wojskową razwiedkę również inne media głównego nurtu. No dobrze - ale, na czym właściwie polega organizatorska funkcja prasy? Na tym, że o ile normalna prasa informuje o wydarzeniach ewentualnie je komentuje - o tyle prasa pełniąca wspomnianą leninowską funkcję, wydarzenia najpierw stwarza, a dopiero potem robi z nich użytek. Ostatnio poszła nawet krok dalej i informuje o wydarzeniach, których w ogóle nie było. Jest to tak zwany „fakt prasowy”, o którym z dumą mówił w swoim czasie nieboszczyk Bronisław Geremek. Więc kiedy w Poznaniu ukazało się wznowienie książki „Najświętsze trzy hostie” Mieczysława Noskowicza z 1926 roku - o profanacji hostii przez Żydów, „Gazeta Wyborcza” podniosła niebywały klangor, że „antysemityzm” i w ogóle. Jak wiadomo, wykrywanie przypadków antysemityzmu jest potrzebne „Gazecie Wyborczej”, jako jej wkład do prowadzonej wobec naszego nieszczęśliwego kraju żydowskiej polityki historycznej, której celem jest doprowadzenie naszego narodu do stanu psychicznej bezbronności i następnie - wyszlamowanie go z pieniędzy pod pretekstem „rewindykacji majątkowych”. Jak wiadomo, w początkach ub. roku Izrael do spółki z Agencją Żydowską utworzył specjalny zespół, którego celem jest operacja „odzyskiwania mienia żydowskiego w Europie Środkowej”. Nawiasem mówiąc, określenie: „mienie żydowskie” wskazuje na trybalistyczne podejście do zagadnień własnościowych, zupełnie obce cywilizacji łacińskiej, bazującej na zasadach wypracowanych przez prawo rzymskie. Więc kiedy „Gazeta Wyborcza” podniosła klangor w sprawie książki, natychmiast odezwały się nożyce w osobie JE abpa Stanisława Gądeckiego, który zapowiedział, iż zabytkowe freski w kościele przy ul. Żydowskiej w Poznaniu zostaną opatrzone tablicami informującymi, że historia o profanacji hostii jest zmyśloną legendą. Tak w każdym razie, z ogromną pewnością siebie twierdzi pani prof. Anna Wolff-Powęska - bo historyk sztuki, dr Ratajczak tylko jest oburzony. Pani prof. Wolff-Powęska „publikuje” w „Gazecie Wyborczej”, co rzuca na jej pewność siebie w tej sprawie snop światła. Dlaczego natychmiast uwierzył w jej zapewnienia JE abp Stanisław Gądecki - trudno powiedzieć, chociaż pewne światło na przyczyny tej skwapliwości rzuca fakt, iż JE abp Stanisław Gądecki jest inicjatorem obchodzenia w naszym nieszczęśliwym kraju Dnia Judaizmu, podczas którego duchowieństwo rzymskokatolickie promuje wśród katolickich mas żydowski przemysł rozrywkowy? Z tego też zapewne powodu Jego Ekscelencja w 2005 roku nakazał usunąć z tego poznańskiego kościoła zabytkową tablicę, która nie spodobała się Żydom. I chociaż przyjemnie popatrzeć, jak „Gazeta Wyborcza” tresuje Ekscelencje, które z roku na rok coraz skwapliwiej skaczą przed nią z gałęzi na gałąź - to nie zmienia to faktu, że zarówno usunięcie zabytkowej tablicy, jak i umieszczenie tablic „wyjaśniających” to tylko półśrodki. Ostateczny kres niebezpieczeństwu położyłoby dopiero usunięcie z wszystkich poznańskich kościołów wszystkich hostii - bo przecież od hostii wszystko się zaczęło. Rozumiemy, że Ekscelencja teraz jeszcze trochę się krępuje, ale i dialog z judaizmem dopiero się rozpoczyna, więc wszystko przed nami. SM
Mittal wyrywa cierń z nogi Proszę pamiętać: z Francuzami i Niemcami możemy wygrać – z Chińczykami i Indusami tak nie wygramy. A jak wygrać? Kapitalista to – jak wiadomo każdemu postępowcowi, z działaczami związkowym, i na czele – wyzyskiwacz żyjący z krwi robotników. A już najgorsi są kapitaliści z Chin, z Indyj, z Brazylii... Taki to wyciśnie z człowieka ostatnią kroplę potu – a zapłaci grosze, o ile w ogóle. Obecnie sporo stalowni we Francji posiada p. Lakszmi Mittal – Marwaryjczyk z Radżastanu, który postanowił wygasić „czasowo” kilka wielkich pieców. Związkowcy przeczuwają, chyba słusznie, że na długo, albo na zawsze... i czego się domagają? By p. Mittal nadal ich wyzyskiwał!
Jak widać było odwrotnie? To robotnicy pod wodzą związkowców wyzyskiwali trudne położenie p. Mittala. Bo robotnik może przejść do innej fabryki – a p. Mittal jest uwiązany do swoich stalowni. Więc oni domagali się coraz więcej i więcej... ale p.Mittal otworzył stalownie na Ukrainie, w Polsce, (która nie podpisała tej, przepraszam za wulgaryzm: „Karty Praw Podstawowych”) i w której związkowcy są bardziej umiarkowani w żądaniach – i ma żabojadów w spuście pieca! Stalownie francuskie, za które przepłacił – z bólem serca: zamknął. I proszę pamiętać: z Francuzami i Niemcami możemy wygrać – z Chińczykami i Indusami tak nie wygramy. A jak wygrać? O tym jutro. Będziecie Państwo troszkę poruszeni... JKM
Co w Nowym Rzymie? P. Jerzy Mędoń potwierdza: lobby izraelickie nadal prowadzi intensywną kampanię wmawiania Amerykanom, że wredni Persowie planuja uderzenie na Stany Zjednoczone AP. "Donoszę o kolejnej publicznej wypowiedzi z serii propagandowych usiłowań wmówienia Amerykanom, że mający nastąpić atak terrorystyczny w USA będzie dziełem Iranu. Tym razem poważny i poważany, (ale nie przez piszącego) neokonserwatywny polityk sugeruje atak na Statuę Wolności lub jakąś synagogę w Nowym Jorku. Za każdym razem opinie te są powielane i przytaczane przez główne media i komentatorów, ale już, jako pewniki, a nie tylko przepowiednie specjalisty. W razie zainteresowania (by nie zaśmiecać skypa przydługim wpisem) całość i dokumentacja na
http://freeamericatoday.pl/:
"Były boss CIA zapowiada zamach Iranu na Statuę Wolności" Potwierdza też to, co pisałem o roli alawitów w "konflikcie syryjskim". Alawici w Turcji grożą już kontrpowstaniem
http://freeamericatoday.pl/en/news/other-news/wayne-madsen-assads-fellow-alawites-in-turkey-pose-threat-of-counter-uprising.html
Powiedzmy jasno: mogą sobie grozić. Szefowie (pięcioosobowej...) A-Qa'idy też grożą zatopieniem Ameryki we krwi...
JKM
Coś się dzieje - czyli: jeszcze o Prawicy i Lewicy. Pan Tomasz Terlikowski w swoim „Przegladzie Prasy”
http://circ.nowyekran.pl/post/53388,ruchy-gurutworcze-na-lewicy
mówi wreszcie jak normalny prawicowiec – i relacjonuje treść niektórych pism tak, jakby i one stały się prawicowe.
Chyba nadchodzi wiosna. Przejdźmy ad rem. Przede wszystkim: odkrycia, że III RP jest zbudowana na GIGANTYCZNYM KŁAMSTWIE dokonałem jakieś 15 lat temu – i mówiłem o tym, i mówię nieustannie, ale do tej pory nikt nie chciał mi wierzyć. Ludzie chcą wierzyć, że nie mają do czynienia z marionetkami służb specjalnych, tylko z politykami. Tak gigantyczne oszustwo nie mieści im się w głowach. Tymczasem III RP jest świadomie i celowo wybudowana przez WSI i SB, celowo i starannie zaplanowana – i piszalem o tym obszernie wielokrotnie, przytaczając niezbite dowody. A konkretnie w (drobnej) sprawie p.Lecha Wałęsy: te donosy TW „Bolek” miałem (xerokopie, oczywiście) w ręku, były schowane w kasie pancernej w siedzibie UPR na Nowym Świecie; co się z nimi potem stało? Nie wiem. I, oczywiście, „prawa strona sceny politycznej” - czyli twór bezpieki – jest też tylko elementem dekoracji.Co do tego, że WCzc.Jarosław Kaczyński powiedział, że trzeba korzystać z post-komunistycznej bezpieki... Otóż akurat z tego wcale nie wynika, że nie jest On prawicowcem! Oczywiście – tych bezpieczniaków, którzy pracowali tam ideowo, bo chcieli budować socjalizm, trzeba z bezpieki wywalić; zresztą: sami by odeszli. Natomiast ogromna ich większość po prostu chciała służyć państwu – albo tylko zarabiać dobre pieniądze – i OCZYWIŚCIE nie należało wywalać ich z roboty, tylko wykorzystać! Kat ma dobrze wieszać – a lekarz ma dobrze leczyć - i poglądy polityczne leczonego względem wieszanego są obojętne. Nie mylmy dwóch rzeczy: przynależnosci do PZPR i do „Solidarności” - z byciem „prawicowcem” i „lewicowcem”. „Solidarność” była ruchem zdecydowanie bardziej lewicowym, niż PZPR – i jeśli ktoś tego nie widzi, to ma na oczach bielmo... celowo narzucone przez bezpiekę właśnie. Sapientii sat. JKM
Tajemnice cywilne i wojskowe Co tu ukrywać! Świat jest pełen nieprzeniknionych tajemnic. Na przykład - tajemnicza śmierć pułkownika Leszka Tobiasza. Miał 1 marca zeznawać przed niezawisłym sądem w sprawie „Aneksu” do Raportu o rozwiązaniu Wojskowych Służb Informacyjnych, ale w sytuacji, gdy zatańczył się na umór, niczego już nie powie. No i dobrze, bo i po co ma coś mówić, skoro „Aneks” został szczęśliwie przejęty przez zdrowe siły już następnego dnia po katastrofie smoleńskiej? A swoja drogą, niepodobna odmówić dowcipu Siłom Wyższym, które w karnawale stosują modus operandi w postaci zatańczenia na umór. Dzisiaj jednak mamy już pierwszy dzień Wielkiego Postu - więc jaki modus operandi zastosują w razie potrzeby Siły Wyższe w tym okresie? Znajoma Pani ze sfer dyplomatycznych znalazła rozwiązanie, które nie tylko wydaje się bardzo prawdopodobne, ale w dodatku - wyrażone zostało w postaci wierszyka, który chętnie z przyjemnością cytuję - „bo nie jest światło, by pod korcem stało”: „Gdy karnawał - to jest zawał. Teraz pość - więc w gardle ość! Mówienia dość!” Najwyraźniej znajomą Panią ze sfer dyplomatycznych wspierają proroctwa - zatem jeśli usłyszymy, że jakiś ważniak, albo nawet i ktoś skromny - bo Siły Wyższe interesują się również skromnymi - udławił się ością, to będziemy lepiej rozumieli, co się w naszym nieszczęśliwym kraju dzieje.
Wszystko jest, bowiem możliwe, gdy na górze trwa wojna między bezpieczniackimi watahami. Najlepszą ilustracją, że tak właśnie jest, stało się cudowne odnalezienie dokumentów dotyczących tajnego współpracownika SB o pseudonimie „Bolek” i to gdzie! W czeluściach gmachu Sejmu, a więc pod samą latarnią! Znalezisko szalenie wzburzyło byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju Lecha Wałęsę, który zaczął się odgrażać, że tym razem „nie daruje”. Czego nie daruje i komu nie daruje - tego nie wiemy - ale wzburzenie dowodzi, że jakaś umowa nie została dotrzymana. W spokojnych czasach taka rzecz na pewno nigdy nie miałaby miejsca, ale skoro toczy się wojna na górze, to wygląda na to, że żadne uzgodnienia nie są pewne. Doszło nawet do tego, że brylujący na gościnnych występach u pani Moniki Olejnik generał Czempiński nie tylko orzekł, że te wszystkie dokumenty, to fałszywki, co widać na pierwszy rzut oka, nawet bez czytania. Chodzi o to, że „w wywiadzie”, gdzie działał generał, fałszowano profesjonalnie, podczas gdy w SB - po partacku. Co prawda w życiorysie generała Czempińskiego w Wikipedii możemy przeczytać, że nadzorował on Polską Akademię Nauk nie z ramienia żadnego „wywiadu”, tylko starej, poczciwej, partackiej Służby Bezpieczeństwa - ale rozumiemy, że nie wszyscy muszą pamiętać swoje życiorysy. Zresztą ważniejsze jest, co innego - że oto, aby dogodzić agentowi „Bolkowi” - generał Czempiński denuncjuje nawet dawnych swoich kolegów z SB, obnażając ich brak profesjonalizmu. Co tu gadać - ten „Bolek” to musi być jakaś ważna persona, skoro na wieść o odkryciu wspomnianych dokumentów wszystkie autorytety moralne jak na komendę zaczęły skakać z gałęzi na gałąź. Warto w tej sytuacji zastanowić się, dlaczego odkrycie tych dokumentów nastąpiło akurat teraz. Wojną na górze wiele można wytłumaczyć, podobnie jak zbliżającą się 20 rocznicą nieudanej próby ujawnienia komunistycznej agentury z strukturach państwa 4 czerwca 1992 roku. Wszystko to oczywiście być może, ale chciałbym zwrócić uwagę na doniesienie jednej z izraelskich gazet, która poinformowała, że w marcu odbędą się wspólne, polsko-izraelskie manewry lotnicze nad pustynią Negew w pobliżu Morza Czerwonego. Gazeta poinformowała nie tylko o manewrach, ale również i o tym, że tubylczy rząd Donalda Tuska wolałby się z tym specjalnie nie afiszować. Nietrudno się domyślić - dlaczego. Jak dotąd, niepodobna się od rządu dowiedzieć, co obiecał rządowi izraelskiemu w sprawie rewindykacji majątkowych. Milczenie w tej sprawie może oznaczać najgorsze. Po drugie - nie jest tajemnicą, że Izrael szykuje się do uderzenia na Iran. Czy przypadkiem nie przy pomocy polskich samolotów F-16, które w tym celu będą manewrowały nad pustynią Negew? Wiele znaków wskazuje na to, iż Polska staje się powoli rodzajem terytorium zamorskiego Izraela, a wiadomo z czasów kolonializmu, że jeśli metropolia prowadziła wojnę, to kolonie dostarczały jej askarisów. To też nie byłaby okoliczność chwalebna, więc nic dziwnego, że tubylczy rząd premiera Tuska wolałby nałożyć na to surdynę. Ale jest jeszcze jedno niebezpieczeństwo w związku z tymi manewrami. Otóż lotnictwo izraelskie ma w nich udawać nieprzyjaciela. W takiej sytuacji może się zdarzyć, że któryś z naszych askarisów utraci poczucie rzeczywistości i rzekomego nieprzyjaciela zaatakuje. Wtedy oskarżenia Polaków o antysemityzm podniosłyby się dosłownie pod niebiosa! Jedynym sposobem zapobieżenia niebezpieczeństwu będzie zmuszenie naszych samolotów, by strzelały bez prochu. To oczywiście byłaby wielka tajemnica wojskowa - jedna z wielu tajemnic tajemniczego świata. SM
Skrywane tajemnice PO Nijak nie chce się poprawić sytuacja Donalda Tuska i jego rządu. Zewsząd płyną sygnały, że jest źle, ale też widać gołym okiem, iż sami politycy Platformy nie bardzo wiedzą, jak ratować się z osuwiska. W rankingach popularności Tuska przegonił nie tylko Bronisław Komorowski czy Radek Sikorski. Większym zaufaniem cieszy się już lider PSL Waldemar Pawlak. Jeśli Tusk nie opanuje sytuacji, PO czeka walka o przywództwo. A dzięki niej dowiemy się, być może, o skrywanych tajemnicach Platformy. Osią tych sekretów powinny być m.in. pieniądze. Pod warunkiem, że ktoś zechce mówić Rząd bije rekordy negatywnych ocen i choć jego szef jest na razie nieco lepiej oceniany niż jego gabinet, to i tak wyniki ma fatalne. Pokazują to nawet te ośrodki badania opinii publicznej, które miały znacznie zawyżone dla PO i premiera wyniki pomiarów –jak choćby CBOS. Gabinet Tuska zbiera tu złe oceny u 61 proc. badanych, pozytywnie ocenia go tylko 28 proc.
Upadek celebryty Podobnie dzieje się z notowaniami samego premiera – to wyraźny znak, że przestała udawać się sztuczka rządowych propagandzistów, by oddzielać premiera od odpowiedzialności za to, co robi rząd. Do Polaków dociera świadomość, że to nie tylko poszczególni ministrowie są słabi, ale także powołujący ich premier. Tusk został strącony z pozycji politycznego celebryty, a jego pomysły, by rząd wzbogacić kolejnymi popularnymi w kolorowych pismach postaciami, jak Joanna Mucha czy Sławomir Nowak, okazały się nieudane. Choćby zmiana decyzji w sprawie ACTA, zamiast ratować wizerunek, okazała się kolejnym dowodem słabości premiera. Zbyt świeże w pamięci Polaków były buńczuczne zapowiedzi premiera, że „nie ulegnie przed szantażem”, i że gdyby miał ustąpić w sprawie ACTA, musiałby się podać do dymisji. W umysłach wielu Polaków zrodziło się silne przekonanie, że premier nie bardzo nadaje się do rządzenia, skoro w tak ważnej sprawie umie zmienić stanowisko w ciągu kilku tygodni o 180 stopni. Zaufanie do premiera nawet najgorliwszych jego zwolenników musiało zostać nadwyrężone zwłaszcza, kiedy przyznał, że zmienił decyzję po przeanalizowaniu dokumentów. Najwyraźniej, więc zlecił podpisanie ACTA bez ich analizy. Szef rządu postanowił ostatecznie stanąć po stronie krytyków jego gabinetu – jest ich w końcu więcej niż obrońców. Ogłosił przegląd ministerstw, bo on sam i Polacy mieli wyższe oczekiwania. „Ja sam i Polacy” – tak, tę frazę pewnie będziemy słyszeć dość często, dla podkreślenia, że premier, tak jak przeciętny Kowalski, ma dość posunięć rządu. Dość komiczna jest ta próba pokazania się w opozycji wobec samego siebie, ale dzięki troskliwej opiece znacznej części mediów mogłaby się i tym razem udać, choć trochę podnosząc pozycję Tuska, gdyby nie to, że parasol ochronny telewizji, radia i „Wyborczej” jest coraz bardziej dziurawy. Zwłaszcza, że i sami politycy PO w obronie rządu i premiera potykają się o własne nogi.
Gdy minister boi się dymisji Co z tego, że premier zabiega, by skanalizować nastroje krytyki wobec władzy, a jego propagandyści puszczają w obieg plotkę o „możliwej rekonstrukcji rządu”, kiedy jeden z ministrów mówi do kamer, że nie może być tak, by obawa przed dymisją paraliżowała pracę ministrów. Kiedy zwykle obawiający się krytykować premiera doradca prezydenta Tomasz Nałęcz mówi ciepłym głosem w radiu, że „premier rozczarował Polaków” i porównuje rząd do stajni Augiasza? Co z tego, że uruchomiono linię obrony minister sportu pod hasłem, że każda jej krytyka to wyraz szowinistycznych, seksistowskich ataków na „kobietę, która przebiła szklany sufit”, gdy w tym samym czasie wychodzą kolejne kwiatki z przygotowaniem do Euro czy choćby odebraniem dotacji dla niepełnosprawnych sportowców, i są to informacje przewijające się przez wszystkie główne media? Tu nie płeć ma znaczenie, lecz raczej to, że osoba nieprzygotowana do pełnienia roli ministra została w tej roli obsadzona. Ale też – chyba jednak w sposób przemyślany – wmanipulowana w rolę zderzaka, na którym mają się skupić konsekwencje błędów i skandali poprzedników. Joanna Lichocka
Rostowski nie musi się martwić o emeryturę Premier przyznał, że „nie rozumie, co miał na myśli Waldemar Pawlak, mówiąc, że nie wierzy w ZUS”. A wystarczyło zapytać Jacka Rostowskiego, który przez całą konferencję siedział obok premiera. Minister finansów, bowiem również nie wierzy w ZUS i korzystając z dobrodziejstw podwójnego obywatelstwa, gromadzi pieniądze na emeryturę, płacąc składki do brytyjskiego funduszu. Dzięki temu może mieć nawet 12 tys. zł świadczeń miesięcznie. W środowej konferencji prasowej Donalda Tuska wziął udział m.in. Rostowski. Szef resortu nie odezwał się ani słowem, kiedy premier podawał w wątpliwość słowa szefa resortu gospodarki Waldemara Pawlaka nt. rzekomego głodowego systemu emerytalnego i tego, że szef PSL na starość bardziej liczy na pomoc dzieci niż państwa. Jacek Rostowski prawdopodobnie siedział cicho, bo najwyraźniej przyznaje Pawlakowi rację i również nie wierzy w polski Zakład Ubezpieczeń Społecznych. Na emeryturę odprowadza, bowiem składki nie tylko w Polsce, ale także w brytyjskim funduszu emerytalnym. Prawo mu na to pozwala, gdyż minister ma dwa obywatelstwa: polskie i brytyjskie. Jednak sam, korzystając z dobrodziejstw brytyjskiego systemu emerytalnego, równocześnie nie robi wiele, aby zrównać z nim ten nasz.
Szczęśliwego krótkiego życia Minister jedyne szanse na przyzwoite emerytury widzi wyłącznie w podniesieniu nam wieku emerytalnego. Choć i tak nie wróży współrodakom – jak sam powiedział w marcu 2011 r. „emerytury pod palmami”. Co więcej, raptem kilka dni temu dolał oliwy do ognia, poruszając w Radiu TOK FM temat podwyższenia i zrównania wieku emerytalnego: – Żeby emerytura była godziwa, to – jednak niestety mówmy o przykrych rzeczach, ale jest to konieczne – przejście na nią musi nastąpić na tyle późno, żeby oczekiwana przeciętna długość życia nie była bardzo długa – powiedział szef resortu finansów. Prezes PiS Jarosław Kaczyński, odnosząc się do tej wypowiedzi, ocenił, że „rządowi zależy na tym, aby życie na emeryturze było możliwie jak najkrótsze”.
– W wielu demokratycznych krajach byłaby to ostatnia wypowiedź czynnego polityka, bo później czynnym politykiem być już by nie mógł – podkreślił Kaczyński. Rostowski właściwie nie musi już pracować. Z jego oświadczenia majątkowego, które złożył w listopadzie 2011 r., wynika, że zgromadził już ok. 1,4 mln zł na koncie funduszu emerytalnego. Nie wiadomo, od kiedy, wiadomo natomiast, że jeśli dziś przeszedłby na emeryturę, miesięcznie mógłby liczyć na 12 tys. zł. Co ważne, ta kwota z pewnością się nie zmniejszy.
Rostowski nie popracuje dłużej Będzie nawet wyższa, jeśli 60-letni minister przepracuje jeszcze przynajmniej pięć lat. Zgodnie z planami rządu jest on w wieku, którego nie dotkną zmiany planowanej ustawy emerytalnej. Według niej mężczyźni będą musieli pracować do 67 roku życia.
– Przypomina mi to podobną sytuację, w której bohaterem był prof. Marek Góra, współautor reformy systemu emerytalnego wprowadzonej przez rząd Jerzego Buzka. Została tak napisana, że akurat prof. Góra znalazł się w określonej grupie wiekowej, która samodzielnie mogła wybrać fundusz, do którego chce przystąpić – przypomina poseł PiS Przemysław Wipler. Zarzuca ministrowi Rostowskiemu hipokryzję i stylizowanie się na polityka pochylającego się nad zwykłymi obywatelami, kiedy rzeczywistość jest zgoła inna. Katarzyna Pawlak
Wołyńskie Westerplatte Wydarzenia na Kresach mogłyby być scenariuszami wielu filmów i seriali, ale starsi twórcy boją się tej tematyki. Na szczęście nadchodzą młodzi W ubiegłym tygodniu spotkałem się z trójką młodych filmowców. Podjęli realizację dokumentu o bohaterskiej samoobronie w Przebrażu na Wołyniu. W czasie II wojny światowej uratowano w ten sposób od zagłady tysiące Polaków z okolicznych wiosek oraz ukrywających się w nich Żydów. Planowane przedsięwzięcie jest cenne, ponieważ twórcy filmowi, będący pupilami obozu władzy, panicznie boją się wszystkiego, co jest związane z Kresami Wschodnimi. Ta tematyka praktycznie jest nieobecna również w nauczaniu szkolnym. Młode pokolenie, choć uczy się o bohaterach Westerplatte czy Powstania Warszawskiego, to ze szkolnych podręczników nie dowie się niczego o polskich chłopcach i dziewczętach, którzy heroicznie bronili swoich miejscowości przed zbrodniarzami UPA i Bandery. Gdy wspomniany film będzie już gotowy, to napiszę jego recenzję i zajmę się jego promocją. Dziś natomiast przypomnę wydarzenia, które stały się jego kanwą. Przede wszystkim polecam wspomnienia Henryka Cybulskiego pt. “Czerwone noce”. Ich autor był postacią niezwykłą – podoficer rezerwy WP, z zawodu leśnik, z zamiłowania sportowiec. W lutym 1940 r. został zesłany na Sybir, skąd uciekł i po dwóch miesiącach – uwaga! – pieszej wędrówki powrócił do rodzinnego Przebraża. Była to duża polska wieś, liczącą prawie tysiąc mieszkańców. Leżała 25 km od Łucka, który w okresie międzywojennym pełnił funkcję stolicy województwa i diecezji rzymskokatolickiej. Było to, więc dokładnie centrum rozległej i ludnej krainy. Wokół były liczne osady, zamieszkałe także przez Polaków. W maju 1943 r. zaczęły docierać tutaj pierwsze przerażające informacje o masowych mordach dokonywanych przez dopiero, co powstałą UPA, która zamiast walczyć z Niemcami, zajęła się wyrzynaniem polskiej ludności. W miastach i miasteczkach stacjonowali Niemcy lub Węgrzy, co powstrzymywało banderowców przed atakami na nie. Natomiast wsie pozostały całkowicie bezbronne, bo AK na tym terenie była w powijakach. Brakowało nie tylko oddziałów partyzanckich, ale i struktur organizacyjnych. Wyjątek stanowiły tylko niektóre wsie, których mieszkańcy potrafili się zorganizować. Do nich należało Przebraże. Komendantem wojskowym został wspomniany Henryk Cybulski, który przyjął ps. Harry, a komendantem cywilnym Ludwik Malinowski, też barwna postać: ułan ochotnik spod Piotrkowa Trybunalskiego. Wraz z innymi zorganizowali oni zbrojne pododdziały. Broń kupowali od okupanta za bimber bądź zbierali ją w lesie po Rosjanach, którzy uciekali stąd w 1941 r. Założyli także własną rusznikarnię. Część obrońców była uzbrojona w kosy i pałki. Zbudowali też prowizoryczne fortyfikacje, co nie było łatwe, bo w skład systemu samoobrony wchodziły także okoliczne wioski i kolonie. Wszyscy byli zorganizowani na wzór wojskowy. Już 5 lipca 1943 r. samoobrona odparła pierwszy szturm UPA. Niestety, napastnicy zmasakrowali inne miejscowości, mordując w sumie 550 osób. To spowodowało, że do Przebraża napłynęło kilkanaście tysięcy uciekinierów. Ogromnym problemem był brak żywości. Aprowizacja, nazywana “bitwą o zboże”, była bardzo trudna, bo zmuszała do wysyłania żniwiarzy na dalekie pola. Wsparcie z zewnątrz było niewielkie. Pomimo tego, obrońcy nigdy nie dali się zaskoczyć. Odparli kilka kolejnych szturmów, w tym ten największy, rozpoczęty 31 sierpnia 1943 r., kiedy to kilka tysięcy banderowców zaatakowało z użyciem artylerii. Oddziały samoobrony przeprowadziły też wiele kontrataków. Podobnych punktów oporu było na Wołyniu ponad sto, choć nie wszystkie ocalały. Niektóre z nich organizowali też duchowni. Dla przykładu – o. Remigiusz Kranz, kapucyn, zorganizował kilka tysięcy osób w Ostrogu nad Horyniem. Podobnie uczynił o. Gabriel Banaś w Ożeninie i o. Honorat Jedliński w Mizoczy. Przebraże obroniło się. Po wojnie mieszkańców wywieziono na Śląsk. Dziś wsi o tej nazwie już nie ma, bo strona ukraińska zadbała, aby nazwę przypominającą o porażce UPA raz na zawsze wymazać z mapy. Na tym miejscu jest więc tylko mała osada Hajowe. Okoliczne kolonie polskie zostały zrównane z ziemią. Zburzono też kościoły, aby zatrzeć wszelkie ślady po Polakach. O bohaterstwie obrońców mówi jedynie niewielki cmentarz położony w szczerym polu. Z kolei w Niemodlinie na Opolszczyźnie znajduje się w kościele tablica pamiątkowa oraz obelisk i pomnik Ludwika Malinowskiego na cmentarzu. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
„Piłsudski wychodzi z kokpitu” Co pewien czas warto przekonać się co „piszczy” w obozie wroga, nie dając się tym samym zwieść popularnym hasłom w rodzaju „nie ma wroga na prawicy”. Zachęcony dodatkowo atrakcyjną okładką, przedstawiającą podobiznę Piłsudskiego na tle dymiącego wraku tupolewa, sięgnąłem po ostatni numer (1/2012) „Nowego Państwa”. Uśmiechając się w duchu na wspomnienie niedawnej polemiki na łamach „Myśli”, toczonej z pewnym działaczem usiłującym przekonać mnie o archaicznym charakterze sporu z wyznawcami legendy Piłsudskiego, zabrałem się do uważnej lektury pisma tworzącego zaplecze intelektualne partii, będącej współczesną emanacją piłsudczyzny (dla ułatwienia dodam, że od PPS-u różni ją w nazwie tylko jedna litera). Na początek otrzymujemy artykuł prof. Andrzeja Nowaka zatytułowany wymownie „Piłsudski wychodzi kokpitu”. Na wstępie autor stawia kluczowe pytanie „Co by zrobił premier Józef Piłsudski, gdyby miał do czynienia z sytuacją analogiczną do tej, jaka pogrążyła państwo polskie po smoleńskiej tragedii?”. Próbując na nie odpowiedzieć prof. Nowak stawia kilka hipotez: „Pierwsza, oczywista: Marszałek popierałby niewątpliwie aktywną politykę wschodnią, jaką prowadził prezydent Lech Kaczyński. Tylko tak Polska mogła zadbać o swoje miejsce w Europie. Druga: Piłsudski nie dopuściłby do takiej tragedii, do jakiej doszło pod Smoleńskiem. Liczył się, bowiem, jak przypomina o tym pierwsza jego zasada, z siłą, którą dostrzegał w poczynaniach wschodniego sąsiada. Nie ufał – jak to czasem pisywał – «Mochom»”. W odniesieniu zaś do okresu po katastrofie Nowak, próbując odgadnąć działania Piłsudskiego, pisze: „Wydaje mi się, że w sytuacji posmoleńskiej Piłsudski mógłby nie tylko przyjąć osobiście sygnatariuszy listu opozycji rosyjskiej, lecz także zaprosić (oczywiście poufnie) do Warszawy istotnych liderów antyputinowskich sił, np. Borisa Bieriezowskiego, jak również wpływowych adwokatów najsłynniejszego więźnia Putina – Michaiła Chodorkowskiego. Mógłby podjąć z nimi rozmowy o ewentualnym skorelowaniu polskich starań o wyjaśnienie tragedii smoleńskiej, niewątpliwie w taki czy inny sposób kompromitującej dla Putina, ze wzmożeniem działań antyputinowskiej opozycji w samej Rosji i na świecie (adwokaci Chodorkowskiego byli i są szczególnie wpływowi w Waszyngtonie)”.
Na postawione przez prof. Nowaka pytanie o ewentualny kierunek działań Piłsudskiego, z odpowiedzią kłopotów nie ma również Bohdan Urbankowski. Pisze on wprost i w jakże charakterystyczny dla całej formacji sposób: „Co zrobiłby dzisiaj Piłsudski? Przede wszystkim zamach majowy”. Ot, piłsudczykowskie panaceum na wszelkie zło – „po kawaleryjsku ściągnąć cugle i prać po pysku” (ciekawe jednak, że ten sam obóz oskarżenie o azjatyckie metody uczynił koronnym argumentem przeciwko rządom Putina w Rosji). W tekście Urbankowskiego poza standardową „laurką na Maderę” znajdują się sformułowania tyleż śmieszne, co naiwne, jak to o pomajowych rządach:
„Piłsudski wzmacniał państwo, ograniczał samowolę urzędników, lecz nie likwidował demokracji. Po przewrocie funkcjonował parlament z partiami opozycyjnymi, działały opozycyjne organizacje, ukazywały się gazety”. Ciekawe, czy autor tych słów zgodziłby się, gdyby dokładnie to samo napisać o PRL-u, w którym był także parlament i partie inne niż rządząca? Uznawanie istnienia fasadowych ciał i instytucji za przejaw demokracji to jednak pewne nadużycie. Momentami można jednak odnieść wrażenie, że Urbankowski zbytnio się zagalopowuje, ocierając się niebezpiecznie o zarzut „zdrady”: „Zasługą Piłsudskiego była militaryzacja społeczeństwa cywilnego, chorego, które swój patriotyzm wyładowywało głównie w pogrzebach i obchodach tragicznych rocznic”. Pisane o patriotyzmie „chorego społeczeństwa”, objawiającym się głównie w „pogrzebach i obchodach tragicznych rocznic” (prof. Andrzej Romanowski określa to zjawisko mianem „patriotyzmu trumiennego”), dla kogoś, kto obraca się bądź, co bądź w środowisku PiS-u, wydaje się wkraczaniem na grząski grunt… W dalszej części Urbankowski odnosi się do interpretacji wydarzeń współczesnych, czyni to jednak posługując się nadal „metodą Piłsudskiego”: „wschodni kierunek polityki pozostaje nadal aktualny i niewykorzystany. W grę wchodzi trzech partnerów. Rolę Japonii (analogie z wydarzeniami z lat 1904-1905 – przyp. M.M.) chwilami odgrywa Ameryka – o ile nie dochodzą w niej do władzy dość naiwni, choć barwni, demokraci. Prometeizm próbował realizować Lech Kaczyński; zorganizowane przez niego spotkanie prezydentów w Gruzji przyniosło mu międzynarodowe uznanie i wstrzymało rosyjską lawinę na sąsiadów”. To zapewne dzięki owemu „międzynarodowemu uznaniu” Lech Kaczyński pozostał w pewnym momencie sam na placu swojego boju z Rosją… Urbankowski jest jednak jak najdalszy od podobnych refleksji i ze zdwojoną pasją punktuje obecną ekipę: „Rządzące Polską ekipy wykazują brak charakteru także w sprawach mniej ważnych. Lokajskim gestem było zatrzymanie Ahmeda Zakajewa, kolejnymi kompromitacjami – ujawnienie władzom białoruskim konta Alesia Białackiego, (co umożliwiło jego uwięzienie!) i zatrzymanie opozycyjnego kandydata na prezydenta Białorusi Alesia Michalewicza”. Jako kolejny głos zabrał Ryszard Czarnecki, polityk znany we wszystkich niemal partiach. W tekście zatytułowanym „Piłsudski A. D. 2012”, który jest żenującą próbką political-fiction, Czarnecki opisuje m.in., jak to „Dziadek” smuci się z silnej pozycji Niemiec we współczesnej Europie i cieszy z dobrych relacji Polski z Czechami…, całość zaś kończy rzewną laurką: „Była późna noc, ale w Belwederze świeciły się światła. Jak co wieczór. Te światła były znakiem dla Polaków: gospodarz jest na miejscu, pracuje. Krzepiące było, że w czasach dekoniunktury czy – jak to określał Piłsudski: zawieruchy – Polska ma prawdziwego gospodarza”. Czytając współczesne wynurzenia Czarneckiego aż dziw bierze, że publikował on kiedyś na łamach chrześcijańsko-narodowej „Sprawy Polskiej”, która była jednym z ciekawszych pism odwołujących się do tradycji Narodowej Demokracji. Niektórzy mówią w takich przypadkach o „mądrości etapu”. Jeżeli mieliby rację, to w odniesieniu do Czarneckiego oznaczałoby to, że dla poszczególnych etapów swojej aktywności politycznej heroldem UE czyni bądź to Dmowskiego (jak kiedyś na łamach „Sprawy Polskiej”), bądź Piłsudskiego (współcześnie). W kolejce czekają jeszcze m.in. Witos i Daszyński, patronujący partiom, których europoseł członkiem jeszcze nie był. W artykule zatytułowanym „Warszawa – Pietuszki” Dawid Wildstein (drugiego Wildsteina „prawica” w Polsce może nie przeżyć) snuje niejasne paralele pomiędzy obrazem zarysowanym w poemacie Jerofiejewa (utrzymanym w poetyce pijacko-absurdalnej maligny), a Polską rządzoną przez Platformę. Kolejne przedziały pociągu zmierzającego do docelowych Pietuszek zapełniają, zdaniem Wildsteina juniora, „kolejne kozły ofiarne” władzy. W roli tej PO, jego zdaniem, obsadziła „kiboli, lekarzy i mohery”: „mohery – miały się kojarzyć przeciętnemu obywatelowi ze starością, obcością, przeszłością (…) w wypadku kiboli określały ich domniemane powiązania z mroczną stroną życia, przestępczością, agresją i mafią. Tymczasem lekarze okazywali się sługusami wielkich, międzynarodowych, chciwych koncernów. Za starych czasów pewnie okazałoby się, że problemem są Żydzi i wielki, mroczny kapitał oraz masońskie potęgi stojące za trzęsieniem ziemi”. Ostatnie zdanie wydaje się mieć dla tekstu kluczowe znaczenie, autor wiernie podążając za ojcem jednoznacznie wskazuje swoje lęki i fobie. Szkoda też, że autor nie pamięta, jaką „miłością” lekarze i pielęgniarki darzyły rządy PiS-u. Złudzeń, co do charakteru obecnych rządów pozbawia nas skutecznie w swoim tekście także Piotr Lisiewicz: „Od 10 kwietnia 2010 r. trwa osuwanie się Polski w moskiewską strefę wpływów (…) Smoleńsk, gdzie zginęli ostatni niepodległościowi politycy [sic! - admin] zajmujący państwowe stanowiska, przypieczętował sprawę”. Wskazówek na przyszłość „obóz niepodległościowy” powinien oczywiście szukać w życiu i działalności towarzysza „Ziuka”: „Nasze zamknięcie się jest więc odmową otwarcia na WSI, na brak prawdy o Smoleńsku, na osuwanie się w rosyjską strefę, na rezygnację z niepodległościowego programu. Potrzebne jest nam otwarcie (…) Tu właśnie sens ma odwołanie się do Piłsudskiego, ale nie tego z najbardziej znanych zdjęć, Marszałka, Dziadka, Zwycięskiego Wodza. Nasza sytuacja przypomina tę z jego młodości”, znamienne, że tuż po tym Lisiewicz dokonuje swoistej rehabilitacji KOR-u, czyni to jednak niejako tylnymi drzwiami, cytując wypowiedź jednego z jego członków: „Zbigniew Romaszewski scharakteryzował kiedyś w «Gazecie Polskiej» różnicę między 1980 a 1989 rokiem. W 1980 r. resztki inteligencji przedwojennej miały jeszcze dość sił, żeby pójść do robotników. W 1989 r. z powodów biologicznych już tej siły zabrakło. Smoleńsk musi być narodzinami nowej inteligencji, która pójdzie do zwykłych Polaków”. Po przeczytaniu tekstów Wildsteina i Lisiewicza musiałem niestety przerwać dalszą lekturę pisma, zbyt duża dawka piłsudczykowsko-smoleńskiej papki może, bowiem stanowić poważne zagrożenie dla zdrowia czytającego (potrzebne jest w takim przypadku szybkie podanie serum, najlepiej w postaci zebranych pism Dmowskiego). Na koniec jednak jeszcze kilka refleksji. Zygmunt Wasilewski w przypomnianym na łamach ostatniego numeru „MP” artykule poświęconym legendzie Piłsudskiego napisał słowa uderzające także i dziś swoją aktualnością: „Na co potrzebna była i komu legenda o posłannictwie męża opatrznościowego w duchu mesjanicznym według wzoru 44? Potrzebna była na to, aby Polakom łatwiej przełknąć było ideę permanentnej rewolucji. Tak złoczyńcy podrzucają psom truciznę w chleb owiniętą (…) Wszystkie instytucje i funkcje państwowe przybrały podwójny charakter. Na oko wszystko było po staremu nominalnie i w hierarchii, ale treść była rewolucyjna, zawierające działanie prawa, które miało być ich duszą”. W przenikliwy sposób redaktor naczelny „Myśli Narodowej” opisał charakter rządów sanacji, co więcej, słowa te jak ulał pasują do współczesnej mutacji piłsudczyzny, jaką jest środowisko PiS-u (zaliczam do niego także jego odpryski w postaci Solidarnej Polski i PJN). W lapidarny sposób Wasilewski w paru słowach zmieścił zarówno rewolucyjną w swej istocie zasadę budowy IV RP, jak i tak bardzo charakterystyczny dla neopiłsudczyzny polityczny mesjanizm, który znalazł swój najpełniejszy wyraz po katastrofie smoleńskiej.
Biorąc do ręki „Nowe Państwo” liczyłem mimo wszystko, że został w nim, chociaż drobny cień dawnego pisma. W latach 90 można w nim było znaleźć m.in. ciekawe analizy międzynarodowe i artykuły problemowe, zawiodłem się. Sprawdziły się natomiast obawy, co do ewentualnej zawartości, „Nowe Państwo” to wybór publicystyki nie najwyższych lotów, ocierającej się niebezpiecznie o tanią propagandę. Omawiany zaś numer pisma dowodzi, że współczesna piłsudczyzna, zarówno ta „świecka” („Gazeta Polska”), jak i ta ubrana w kostium narodowo-katolicki niezmiennie stanowi zagrożenie dla Polski, dla polskiej prawicy może zaś oznaczać przysłowiowy gwóźdź do trumny. Parafrazując wypowiedź Wojciecha Wasiutyńskiego, w której oceniał powstanie warszawskie, można uznać, że na współczesnej prawicy, a raczej tego, co za prawicę powszechnie się uważa (a co wcale nią nie jest), „duch Piłsudskiego zwyciężył nad myślą Dmowskiego”. Ton temu kierunkowi nadają zaś niestety pisma takie jak „Nowe Państwo”, które bez żadnej przesady nazwać można „okrętem flagowym” współczesnej piłsudczyzny. A z kokpitu wychodzi Piłsudski…, bo tak naprawdę to on cały czas siedział za sterami tupolewa. Maciej Motas
Cytowanie Marksa, kopulacje pawianów a Dogma CO2 Obecnie tchórzostwo i liżydupstwo stały się standardem. A może powodem do chwały. Na pewno znamieniem nowoczesności.
- Za czasów „zwycięskiego socjalizmu” z twarzą Lenina - Stalina wszyscy robiący kariery naukowcy, z dowolnych dziedzin, musieli okrasić swoje prace naukowe cytatami z Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina, ew. Róży Luksemburg (niektórych można było czasem, w zależności od etapu, pominąć). Oczywiście uczeni ci, członkowie Akademii i innych ważnych gremiów, dopilnowywali, by prace dyplomowe czy doktorskie ich uczniów też miały takie cytaty, wtręty i dyskusje. W przypadkach np. prac o hodowli świń dochodziło się do Klasyków poprzez cytowanie Akademika Łysienki z Jego wiekopomnymi doświadczeniami zamiany żyta w pszenicę w odpowiednich, komunistycznych warunkach. Lub przez Olgę Lepieszyńską, która, o ile pamiętam - zdaje się „stworzyła życie w chemicznym moździerzu”. W przypadku „socjologii” czy „filozofii” było to oczywiście łatwiejsze. Ale kariery naukowej „bez cytowań” tych i pomniejszych Autorytetów nie można było sobie wyobrazić. Nie wyjaśniali wtedy swych czynów „ukąszeniem heglowskim” (jeszcze nie!), ale prywatnie - wstydzili się. Przypominało nam to rytualne ruchy kopulacyjne pawianów, które (podobno) w ten sposób ustalały między sobą hierarchię ważności samców. Ostatnio dostałem sygnały z kilku źródeł, między innymi z Politechniki Warszawskiej, od studentów przygotowujących swe prace dyplomowe: Niezależnie od dziedziny i tematu, należy „oprzeć się” o Antropogenny Efekt Cieplarniany (oczywiście „grożący planecie”), o „szkodliwą emisję, CO2” itp. Studenci, którzy w prostocie swojej próbowali przekonać profesora, że taki „rytualny zaśpiew” niespecjalnie pasuje do uprawianej w Katedrze czy Zakładzie tematyki, a szczególnie do tematu pracy, otrzymywali pouczenie „Panie kolego, jeśli chce pan coś zrobić w nauce...”; „Przecież trzeba uwzględniać najnowsze trendy..”. Wreszcie nieodparte: „W UE są fundusze na te cele..” Z drugiej strony, ci sami profesorowie naśmiewają się przy wódeczce z ujawnionych oszustw luminarzy IPCC (International Panel on Climate Change) i bujd np. o „topniejących lodowcach w Himalajach”. Proszeni: „No to napisz coś na ten temat!” poważnieją, chmurzą się i ostrzegają przyjaciela: „Nie dość ci...[...]” oraz „Pamiętaj o X-ie i Y-ku...”. W latach 80-tych ludzie tchórzliwi z zawstydzeniem odmawiali, np. udzielenia lokalu na kolportaż prasy niezależnej, argumentując: „Wiesz, ja bym oczywiście bardzo chętnie, ale.. Teściowa chora, sam rozumiesz...” lub tp. Naprawdę się wstydzili. Obecnie tchórzostwo i liżydupstwo stały się standardem. A może powodem do chwały. Na pewno znamieniem nowoczesności. - Cytując stare powiedzenie Umiłowanego Przywódcy - zrobiliśmy ogromny krok do przodu. Dostałem...
„CZERWONA STRONA KSIĘŻYCA” – przełom ...tak jednak wygląda współczesna Polska po 10-tym Kwietnia - kwestionować raport Millera/MAK, obalać poszczególne twierdzenia tego raportu, ale nie zabierać się broń Boże za odkrywanie prawdy o 10.04.2010. Prawda miała być przez najbliższe 10-20 lat ukryta.
· „Zdumiona i jednocześnie zasmucona jestem tym, co dzieje się wśród dochodzących prawdy o Smoleńsku"
- myślę, że wyjaśnienie tej kwestii nie jest trudne: bo to Polska właśnie. Dla niektórych osób krytykowanie prac Zespołu, (do czego ma prawo każdy polski obywatel - tak jak do krytykowania każdej instytucji działającej w naszym kraju) jest jednoznaczne z atakowaniem min. Macierewicza, a nawet staniem po stronie agentury. (Wygląda, więc na to, że krytykować można jedynie komisję Burdenki 2 i komisję Millera - wtedy krytykowanie jest OK. Podobnie krytykować można jedynie ciemniaków Tuska, ale już nie urzędników z kancelarii Prezydenta z Sasinem na czele). Co więcej, dla tych osób już przestały być ważne kwestie samej zbrodni, a tylko to, by deprecjonować pracę blogerów twierdzących, że w Smoleńsku doszło do makabrycznej inscenizacji? Jest to doprawdy tak żałosne, że nawet nie warto tego komentować. Niestety, tak jednak wygląda współczesna Polska po 10-tym Kwietnia i musimy mieć tego świadomość - wcześniej może tego wszystkiego nie dostrzegaliśmy, bo zapewne nie było okazji do takiej erupcji głupoty i złej woli FREE YOUR MIND
@Kajka 00:26 "Zdumiona i jednocześnie zasmucona jestem tym, co dzieje się wśród dochodzących prawdy o Smoleńsku." To, „co się dzieje", to najwyraźniej komunikat. Następujący:
Wszystkie partie polityczne - podkreślam słowo wszystkie - zrezygnowały od samego początku z dochodzenia do prawdy o 10.04.2010. Była to - sądząc po tym, „co się dzieje" - rezygnacja jednoznaczna, stanowcza, zdeterminowana. Gdyby oceniać po towarzystwie zebranym na blogu Martynki, KaNo, kilku innych, po wszystkich komunikatach, jakie podskórnie zostały tam przekazane, decyzja jest nieodwołalna. Obejmuje również, a może zwłaszcza, Zespół Parlamentarny pod przewodnictwem Posła Antoniego Macierewicza. Gdyby oceniać po towarzystwie zebranym na blogu Martynki, po komentarzach, jakie tam się pojawiły, Zespół Parlamentarny miał od samego początku przypisaną rolę "wentyla bezpieczeństwa". To znaczy, organizatora emocji niepodległościowo nastawionych blogerów. Tych, dla których najważniejsze są wartości.
Czy taka hipoteza okaże się prawdziwa? Dowiemy się po zaledwie kilku miesiącach. Po wysłuchaniach w Brukseli, po rezultatach tych wysłuchań, po rezultatach, choćby propagandowych, konferencji w Pasadenie. Jeżeli będzie jak do tej pory, to będzie znaczyło - zrozumieją to w końcu wszyscy blogerzy poza agenturą - że była od samego początku zakreślona czerwona linia. Linia, której Zespół Parlamentarny, ani sam Poseł Antoni Macierewicz, nie mogli przekraczać. Oto ona - kwestionować raport Millera/MAK, obalać poszczególne twierdzenia tego raportu, ale nie zabierać się broń Boże za odkrywanie prawdy o 10.04.2010. Prawda miała być przez najbliższe 10-20 lat ukryta. Stąd bierze się szczególna rola "Czerwonej strony Księżyca", stąd ataki na "poszukiwaczy prawdy", stąd kompletny brak zrozumienia dla dwóch dróg równoległych, z założenia przyjaznych sobie - ścieżki obalania raportu MAK oraz bezkompromisowego odkrywania prawdy. Jeżeli powyższa hipoteza jest prawdziwa, to "Czerwona strona Księżyca" może być w niezwykle chamski sposób atakowana przez tzw "obrońców Zespołu Parlamentarnego". Właśnie przez nich. "Obrońcy Zespołu Parlamentarnego" otrzymali zadanie - w najbardziej brutalny, chamski sposób tłumić uczucia blogerów oraz dezintegrować środowisko; wszelkimi sposobami tłumić nasze emocje, gasić (nieprawdopodobnym chamstwem) naturalne dążenie ludzi uczciwych do poszukiwania prawdy. Wszelkimi sposobami zohydzać wartości. MAREKTOMASZ
Niemiecka Partia Piratów w drodze do Bundestagu! Czy w Polsce jest miejsce dla internetowych liberałów? W ubiegłorocznych wyborach do regionalnego parlamentu w Berlinie na liberalną Partię Piratów, głoszącą hasła totalnej internetowej wolności, głosowało 9 proc. mieszkańców stolicy Niemiec. Czy za dwa lata jej przedstawiciele zasiądą w Bundestagu? Czy ich sukces będzie inspiracją dla licznych – czego dowiodły wydarzenia z ostatnich dni – polskich przeciwników ACTA? Formalnie Piratenpartei powołana została we wrześniu 2006 roku. Początkowo kierował nią Christof Leng, a liczba członków nie przekraczała tysiąca osób. Formacja opowiada się za wolną wymianą plików. Jest zwolenniczką swobodnego dostępu do własności intelektualnej wytworzonej za pieniądze publiczne. Mocno akcentuje też kwestie uregulowania nadmiernej – jej zdaniem – inwigilacji jednostek za sprawą stale rozbudowywanego tzw. systemu bezpieczeństwa. Pod tym pojęciem kryją się wszelkie urządzenia techniczne, które monitorują każdy nasz krok, a mogą być pomocne w nadużyciach szeroko rozumianej władzy. Ugrupowanie występuje też przeciwko patentom i nadmiernym wpływom globalnych korporacji na system legislacyjny. Partia Piratów określa się mianem obywatelskiej i ucieka od tradycyjnego zaszeregowania na osi prawica-lewica. Jej pierwszym testem wyborczym było wystawienie w styczniu 2008 roku kandydatów do parlamentu Hesji. Chrzest bojowy zakończył się uzyskaniem niespełna 7 tysięcy głosów (0,3 proc.). W czerwcu 2009 roku w wyborach do Parlamentu Europejskiego Partia Piratów zdołała zebrać już ponad 220 tysięcy głosów w skali kraju (0,9 proc.). Trzy miesiące później odnotowała kolejny znaczący przyrost poparcia w głosowaniu do Bundestagu, zdobywając niespełna 850 tysięcy głosów (2,0 proc.). Dzięki temu wynikowi stała się największą partią opozycji pozaparlamentarnej, a tym samym szóstą siłą polityczną naszego zachodniego sąsiada. Liczba jej członków wzrosła lawinowo do 12 tysięcy. Na lokalnym szczeblu niemieccy Piraci zdołali też wprowadzić do rad miejskich ponad 150-osobową reprezentację. Wspomniany już na wstępie ubiegłoroczny berliński sukces sprawił, że Piratenpartei wspięła się o szczebel wyżej i przestała być traktowana przez niemiecką opinię publiczną, w tym niechętny jakimkolwiek zmianom establishment, jako zjawisko przejściowe. Kierujący partią Sebastian Nerz i Jan Huwald zdołali przyciągnąć pod swoje skrzydła kolejnych zwolenników, co spowodowało niemal podwojenie dotychczasowej liczby członków stronnictwa. Przyjrzyjmy się, więc, jak wyglądało poparcie w berlińskich wyborach dla wchodzących do wielkiej polityki nad Szprewą internetowych liberałów. Najmniej sympatyków Partii Piratów zamieszkiwało południowo-zachodnie dzielnice Steglitz-Zehlendorf i Charlottenburg-Wilmersdorf. Zbliżone do średniego wskazania dla tej formacji miały miejsce wśród wyborców zamieszkujących zachodnie dzielnice Spandau, Tempelhof-Schöneberg, Reinckendorf i Neukölln. Partia Piratów zdołała też przyciągnąć do siebie sporo sympatyków we wschodnich dzielnicach Pankow, Treptow-Kopenick, Marzahn-Hellersdorf oraz Lichtenberg. Bastionem Piratenpartei okazało się centrum stolicy Niemiec (Mitte) oraz Friedrichshain-Kreuzburg, a szczególnie jego dawna NRD-owska część, gdzie poparcie dla tego ugrupowania zamknęło się w przedziale od 17 do prawie 20 procent.
Czym należałoby tłumaczyć fakt nieco wyższego poparcia udzielonego Piratom przez mieszkańców wschodniej części stolicy Niemiec, (co pokazuje mapa po nałożeniu na nią dawnego podziału miasta?) Czy zdecydował o tym czynnik ekonomiczny? Niższy w porównaniu z Wessi status materialny Ossi, a co za tym idzie większa skłonność do „korzystania z dobrodziejstw” świata wirtualnego, takich jak programy czy pliki? A może, po nie tak odległych dla średniego i starszego pokolenia doświadczeniach wszechobecnej STASI, chęć opowiedzenia się za ograniczeniem postępującej „demokratycznej” inwigilacji? Albo powód zupełnie prozaiczny – poszukiwanie „świeżości” w polityce, coś na kształt kreującego się na novum Ruchu Palikota w zeszłorocznych polskich wyborach? Czy „stołeczna piratomania” znajdzie swoje potwierdzenie wśród mieszkańców bogatszych niemieckich landów? Pomocne w przynajmniej częściowym udzieleniu odpowiedzi na powyższe pytania mogą okazać się marcowe wyniki wyborów do lokalnego parlamentu w Kraju Saary. Najnowsze prognozy mówią o poparciu dla Piratów na poziomie 5 proc., co oznacza wzrost o 1 punkt procentowy w ciągu dwóch miesięcy. Dałoby to tej formacji dwu- lub trzyosobową reprezentację w Saarbrücken. Jeszcze lepiej wygląda perspektywa udziału kandydatów Piratenpartei w mających odbyć się w maju wyborach w Szlezwiku-Holsztynie. Ostatni sondaż daje tej partii 7-procentowe poparcie (pięć mandatów) – aż o 3 punkty procentowe więcej od współrządzącej Niemcami liberalnej FDP – i czwarte miejsce w rankingu,. Dobry wynik Partii Piratów zarówno w Kraju Saary, jak i w Szlezwiku-Holsztynie przybliżyłby jeszcze bardziej tę formację do 5-procentowego progu wyborczego w ogólnokrajowych wyborach do Bundestagu w 2013 roku. W najnowszych badaniach sympatii politycznych tylko jeden instytut demoskopijny plasuje Piratów na poziomie 4 proc. poparcie w poszczególnych landach. Pozostałe dają tej partii od 5 do 7 proc. wskazań. To więcej niż dla wspomnianego już FDP i na poziomie zbliżonym do Die Linke (skrajnej lewicy z udziałem postkomunistycznej NRD-owskiej Partii Demokratycznego Socjalizmu). A to – jeśli sympatie nie ulegną w ciągu roku większym zmianom – dawałoby Partii Piratów możliwość współtworzenia większościowej koalicji zarówno z CDU/CSU, jak i z SPD oraz Zielonymi. Ale nawet sam fakt zasiadania w Bundestagu czyniłby niemieckich piratów najsilniejszą partią internetowych liberałów w Europie. Ich szwedzkiej odpowiedniczce udało się jak dotychczas uzyskać ponad 7 proc. głosów w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2009 roku, co przełożyło się na dwa mandaty. Czy sukces Piratenpartei za Odrą, połączony z aktywnością sieciowej społeczności w wyniku przyjęcia przez Polskę ACTA, mógłby także nad Wisłą przynieść lekkie skruszenie zabetonowanej od lat sceny politycznej? Próbę powołania w Polsce Partii Piratów podjęto w 2006 roku, a formalnie została ona zarejestrowana w 2007 roku. Rok później odbył się zjazd członków. Jednak w 2009 roku ta polityczna inicjatywa została wykreślona z rejestru sądowego. Czy jej działalność zostanie reaktywowana? Czy na czele ugrupowania staną osoby zdolne do organizacyjnego przygotowania go do czekającego nas w latach 2014-2015 maratonu wyborczego (wybory do Parlamentu Europejskiego, samorządowe i prezydenckie)? Jeśli tak, to, komu polscy Piraci mieliby odebrać głosy? Wzrost siły Piratenpartei w Niemczech odbył się w dużej mierze kosztem elektoratu Zielonych i FDP oraz poprzez przyciągnięcie połowy niezdecydowanych wyborców. Spośród wszystkich liderów politycznych w Polsce Donaldowi Tuskowi i Januszowi Palikotowi powinno chyba najmniej zależeć, żeby pojawiła się u nas partia internetowych liberałów… Marcin Palade
Putinowi spada poparcie. Media spieszą z pomocą Centrum Lewady – najpoważniejszy rosyjski ośrodek badania opinii publicznej – twierdzi, że w pierwszej turze Putin otrzyma tylko 37 proc. głosów i w drugim głosowaniu spotka się z Genadiuszem Ziuganowem, liderem komunistów, na którego w pierwszej turze zamierza zagłosować 8 proc. wyborców. Słaba prognoza dla Putina świadczy, że oficjalna propaganda w publicznych mediach jest całkowicie nieskuteczna. W środkach masowego przekazu pojawia się on tak często, że wszyscy pozostali kandydaci razem wzięci nie zajmują nawet połowy jego czasu antenowego. W odróżnieniu od innych pretendentów jest on też bezceremonialnie popierany przez władze państwowe. Apogeum jego kampanii stanowić ma wiec, na którym po ulicy Twerskiej na plac Maneżowy przejdzie 200 tys. osób. Wiec ma przebiegać pod znamiennym hasłem „Obronimy Ojczyznę”. Wcześniej władze stolicy zabroniły przeprowadzenia na ulicy Twerskiej i placu Maneżowym wiecu opozycji. Dla moskiewskiego merostwa są, jak widać, równi i równiejsi. Putina wpiera też Centralna Komisja Wyborcza. Tak zaplanowała debaty telewizyjne kandydatów na prezydentów, że przeciętni Rosjanie nie mogą ich oglądać. Odbywają się one w godzinach, gdy przeciętni mieszkańcy Rosji wracają z pracy i nie mogą zasiąść przed telewizorami. Putin odmówił też udziału w debatach, kierując na nie swoich pomocników. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można zaryzykować tezę, że gdyby osobiście stanął do dyskusji ze swymi kontrkandydatami, to jego notowania jeszcze by osłabły. Szczególnie dwaj z nich – czyli wspomniany lider komunistów Genadiusz Ziuganow i wódz liberalnych demokratów Włodzimierz Żyrinowski – są do awantur na ekranie przygotowani. W swoich wystąpieniach nie zostawiają na rządach Putina suchej nitki. Strasznie bojowy stał się zwłaszcza Żyrinowski, który wcześniej był postrzegany, jako polityk proputinowski, obecnie mówi zaś o „reżimie Putina”. Zdaniem Żyrinowskiego, Rosja pod rządami Putina zaczyna przypominać „ruską trojkę”, tyle że ciągniętą nie przez trzy rącze rumaki, lecz przez upartego osła, którego żadne baty nie są w stanie zmusić do szybszej jazdy. Poza Ziuganowem wszyscy trzej pretendenci do fotela prezydenta odmówili spotkania się w trakcie debat z reprezentantami Putina. Ziuganow i Żyrinowski, co można wnosić z przebiegu debat, zawarli ze sobą nieformalny sojusz. Ich dyskusje nie polegają na prezentacji programów, ale na obrzucaniu błotem Putina, a także Prochorowa i Mironowa. Według tych dwóch polityków, zarówno Prochorow, jak i Mironow to kandydaci „fałszywi”, wystawieni przez Kreml w celu odebrania głosów prawdziwym opozycjonistom – Mironow to „fałszywy lewicowiec” mający odebrać głosy Ziuganowowi, a Prochorow to „fałszywy prawicowiec” mający być alternatywą dla Żyrinowskiego. Ziuganow spotkał się w toku jednej z debat z Prochorowem, ale merytorycznej dyskusji między nimi też nie było. Obaj politycy obrzucali się inwektywami. Z jednej wypowiedzi Prochorowa wynikało, że Ziuganow, jako komunista, który chce być z obdzierania bogatych, to zwykły nierób, któremu Prochorow po dojściu do władzy znajdzie zajęcie. Ziuganow odpowiedział swemu adwersarzowi, że dalej nie będzie z nim rozmawiał, bo jest on zwykłym chamem. Zarówno Ziuganow, jak i Prochorow twierdzą, że wybory zostaną sfałszowane, a głosy oddane na nich najzwyczajniej ukradzione – tak jak stało się podczas grudniowych wyborów parlamentarnych. Wzywają wszystkich swoich zwolenników, by stali się obserwatorami w komisjach wyborczych, bo inaczej wybory nie będą uczciwe. Swoistą ciekawostką jest, że debaty są przerywane ogłoszeniami wyborczymi – głównie urzędującego premiera. Wszystkie są redagowane pod hasłem „Jestem za Putinem”. Wypowiadają się w nich milicjanci, urzędnicy i robotnicy, twierdząc, że będą głosować na Putina, bo gwarantuje on Rosji stabilizację i kontynuowanie modernizacji kraju. Żyrinowski wyśmiewa taką stabilizację, twierdząc, że będzie ona przypominać „breżniewszczyznę”. Wytyka Putinowi, że w toku swoich 12-letnich rządów nie potrafił zatrzymać przynajmniej tak szkodliwych dla Rosji zjawisk jak korupcja, alkoholizm, narkomania, zapaść demograficzna, rozkład armii itp. Żyrinowski podkreśla, że w Rosji wciąż jest największa liczba samobójstw – i to nie tylko wśród dorosłych, ale również wśród dzieci. Atakując Putina, znakomicie wykorzystuje on bieżące zdarzenia. Putinowska propaganda nie pozostaje dłużna swym przeciwnikom. Konstruujący ją spece, wykorzystując kolejną rocznicę rewolucji lutowej, która utorowała bolszewikom drogę do zorganizowania następnego przewrotu, zaczęli dokonywać porównań sytuacji, jaka panowała w Piotrogrodzie przed jej wybuchem, do tej, która jest obecnie w Moskwie. Zdaniem autorów tej tezy, jeżeli nie da się obecnie należytego odporu ekstremistom, to wywołają oni rewolucję, która rozwali Rosję. Marek A. Koprowski
Szpitalne strategie przetrwania Narodowy Fundusz Zdrowia nie wypłacił szpitalom 2 mld 449 mln zł za tzw. nadwykonania, czyli ponadkontraktowe świadczenia za 2011 rok. Jak sobie w tej sytuacji radzą? Polskie szpitale zmagają się z coraz większym zadłużeniem. W sytuacji, gdy na te placówki nakłada się coraz więcej obowiązków, w ślad, za którymi nie idzie wsparcie finansowe, utrata płynności finansowej to tylko kwestia czasu. Dyrektorzy skarżą się też na brak pieniędzy z NFZ za nadwykonania za lata ubiegłe. Z dotychczasowych wyliczeń tylko za 2011 r. wynika, że NFZ nie wypłacił szpitalom 2 mld 449 mln zł za tzw. nadwykonania. Chodzi o ponadkontraktowe świadczenia dla chorych przyjętych do szpitali, którzy w innym wypadku zostaliby bez pomocy medycznej. Przyznał to na ostatnim posiedzeniu Sejmu wiceminister zdrowia Jakub Szulc, odpowiadając na pytania posłów Prawa i Sprawiedliwości. Ostateczna suma nadwykonań ma być jednak znana do końca lutego, kiedy oddziały wojewódzkie NFZ podsumują cały rok ubiegły. Za tego typu ponadlimitowe świadczenia Fundusz może według deklaracji zapłacić, co najwyżej 25-30 proc., przy założeniu, że taki ich odsetek to świadczenia ratujące życie. Jak podkreśla poseł Czesław Hoc (PiS) z sejmowej Komisji Zdrowia, szpital zobowiązany jest przyjąć pacjenta, dla którego każde zakwalifikowanie do hospitalizacji już samo przez się jest świadczeniem w zagrożeniu zdrowia i życia. W ocenie parlamentarzysty, podana przez wiceministra Szulca kwota jest ogromna i przekłada się na destabilizację pracy wielu szpitali. Bo w konsekwencji dochodzi do eskalacji zadłużenia w wielu obszarach, takich jak leki, wynagrodzenia czy środki czystości, nie wspominając o zahamowaniu inwestycji. Zobowiązania ogólne szpitali przekraczają 10 mld zł, z czego długi wymagalne to grubo ponad 2 mld złotych. Koszty utrzymania placówek rosną nieproporcjonalnie do wartości kontraktów z NFZ. - Obciążenia nakładane na szpitale są coraz wyższe chociażby z racji nowych obowiązkowych ubezpieczeń, które według fachowców będą kosztowały polskie szpitale około 850 mln złotych. Tymczasem kontrakty dla tego typu placówek wzrastają tylko minimalnie - zauważa poseł Hoc. Jak powiedział "Naszemu Dziennikowi" Marek Jakubowicz, rzecznik Podkarpackiego Oddziału Wojewódzkiego NFZ w Rzeszowie, oddział praktycznie uporał się z nadwykonaniami, z tym że za lata 2009 i 2010. - Zaległe kwoty zostały wypłacone szpitalom na podstawie umów dotyczących ugody bądź są jeszcze regulowane i finalizowane - zaznacza Jakubowicz. Natomiast, jeżeli chodzi o rok 2011, nadwykonania sięgają w tym regionie 58 mln złotych. - Nie dotyczy to usług onkologicznych, które wraz z chemioterapią zostały zapłacone w całości, podobnie jak porody i opieka nad noworodkami. Natomiast świadczenia na OIOM zostały zapłacone w 50 proc. - dodaje rzecznik. Jeżeli chodzi o tegoroczne kontrakty szpitali z NFZ, to choć nie mogą zadowalać placówek, w większości są nieco wyższe. Sytuacja na Podkarpaciu nie jest łatwa. Nadwykonania za ubiegły rok w największej placówce medycznej w regionie, Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie - oscylują w granicach 10 mln zł przy około 200-milinowym budżecie szpitala. To i tak mniej niż w latach ubiegłych. - Mamy nadzieję, że NFZ zwróci nam przynajmniej za zabiegi ratujące życie, które stanowią grubo ponad 80 proc. wszystkich świadczeń. Trudno odmawiać przyjęcia chorego, który wymaga hospitalizacji. Potem usiłujemy dochodzić płatności - informuje dyrektor placówki Janusz Solarz.
Część szpitali procesuje się z NFZ za nadwykonania z lat minionych, część podpisuje ugody, które choć nie rekompensują wszystkich strat, to przynajmniej w części je regulują. Niektóre placówki rezygnują z drogi sądowego dochodzenia swoich racji z uwagi na wysokie koszty procesów. Mariusz Kamieniecki
Samo "przepraszam" nie wystarczy Z mec. Bartoszem Kownackim, pełnomocnikiem Ewy Błasik, rozmawia Anna Ambroziak Były minister sprawiedliwości w rozmowie z "Tygodnikiem Powszechnym" uznał, że część raportu komisji Millera, w której zafałszowano rozpoznanie głosu dowódcy Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika, musi zostać zweryfikowana. "To ważna okoliczność ze względu na odczucia bliskich generała" - powiedział Krzysztof Kwiatkowski. Jak Pan ocenia tę deklarację? - Tu nie chodzi tylko o uczucia rodzinne, chociaż jest to bardzo ważne i dobrze, że pan minister zauważa i dostrzega, iż rodzina śp. gen. Andrzeja Błasika przez cały ten czas cierpiała. Chciałbym jednak zaznaczyć wyraźnie, że raport komisji Jerzego Millera, chociaż miałki, jest dokumentem urzędowym, w którym jednak - jak widzimy - została podana nieprawda. Skoro w raporcie znalazły się, i to z winy urzędników, informacje nierzetelne, to dokument ten, ze względu na powagę państwa, powinien zostać niezwłocznie sprostowany.
Kwiatkowski stwierdził jednak, że raport wskazał na kluczowe przyczyny katastrofy na Siewiernym, m.in. błędy załogi i kontrolerów. - Pan minister Kwiatkowski sprawował swój urząd w chwili katastrofy smoleńskiej i może jakąś wiedzę na ten temat mieć. Ale mam wrażenie, że pan Kwiatkowski nie ma pełnej świadomości, na podstawie, jakich dokumentów raport komisji Millera został sporządzony. Przecież ta komisja nie miała nawet dostępu do wszystkich dokumentów, na których opierał się Międzypaństwowy Komitet Lotniczy pani gen. Tatiany Anodiny, tworząc swój dokument. Rosjanie do chwili opublikowania raportu nie przekazali kilkudziesięciu kluczowych dokumentów. Ponadto są wątpliwości, co do oryginalności i rzetelności przekazanych przez stronę rosyjską dokumentów. Jakość wielu z nich jest tak mierna, że nie pozwalają one ustalić podstawowych faktów. Mówię to oczywiście na podstawie analizy materiałów śledztwa. Ale mam prawo przypuszczać, że tak samo było z komisją Millera. Dokumentacja jest niekompletna, nierzetelna, czasem sfałszowana, a czasem sporządzona w sposób urągający standardom cywilizowanych państw. W związku z tym budowanie tezy, że na pewno wszystko było tak i tak, jest na tym etapie nieuprawnione. Patrząc na to z punktu widzenia prawnego - nie zgadzam się z tezą pana Kwiatkowskiego.
"Wszyscy, którzy wypowiadali nieuprawnione opinie na temat gen. Błasika, powinni po ludzku powiedzieć: "przepraszam"" - mówi Kwiatkowski. Trochę późno. - To niewątpliwie reakcja ministra na kolejne fakty, które są ujawniane w sprawie gen. Błasika. Pan Kwiatkowski jest prawnikiem, wie, jak działa prawo, wie, jak ocenia się dowody, i zapewne orientuje się w przebiegu śledztwa. Najwidoczniej nie jest już w stanie bronić tych tez, które przez niemal dwa lata wysuwała głównie strona rządowa.
I prorządowe media... - Tak. Moim zdaniem, marne są szanse, by ktoś z tej strony przeprosił rodzinę. Widać, że nikt nie poczuwa się teraz do winy. Nagle wszyscy dziennikarze głoszący bardzo odważne, a dziś wiemy, że niedorzeczne tezy, schowali się. A wracając do Kwiatkowskiego - w świetle kolejnych informacji, które się pojawiają, jego zdanie ewoluuje. Jako prawnik nie może teraz mówić inaczej. I ma tego świadomość.
Jako prawnik Kwiatkowski miał chyba świadomość braku dowodów - i to przed publikacją ekspertyzy IES - na obecność gen. Błasika w kokpicie. I jako prawnik, na dodatek szef Ministerstwa Sprawiedliwości, mógł tak powiedzieć. Ale milczał. - Oczywiście. Powinien to powiedzieć wcześniej. Ale powinni wcześniej reagować także inni politycy, jak choćby pan prezydent czy też media. Mam wrażenie, że niektórzy czują jednak, że robili źle, ale nie mają na tyle odwagi cywilnej, wyczucia, kultury osobistej, by słowo "przepraszam" wypowiedzieć.
Jakie prerogatywy miał Krzysztof Kwiatkowski, jako minister sprawiedliwości w przypadku śledztwa w sprawie katastrofy? - Jestem przekonany, że musiał w porozumieniu z Ministerstwem Spraw Zagranicznych i Ministerstwem Obrony Narodowej przygotowywać analizę prawną. To, jakie umowy bilateralne między stroną polską a rosyjską powinny obowiązywać w wyjaśnianiu tej sprawy. Jestem przekonany, że taką analizę dla premiera stworzyło również Ministerstwo Sprawiedliwości. Inna sprawa, czy pan premier z tych analiz w pełni korzystał, kierując się dobrem postępowania i interesem strony polskiej. Dziękuję za rozmowę.
Niech Gawor przeprosi za Janickiego Do przeprosin za wypowiedzi byłych funkcjonariuszy BOR Tomasza Grudzińskiego i Roberta Tereli, którzy na posiedzeniu parlamentarnego zespołu smoleńskiego wypunktowali zaniedbania Biura w przygotowaniu wizyty prezydenta w Katyniu, posunął się Mirosław Gawor. Oficerowie, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik", są oburzeni jego zachowaniem Podpułkownik rezerwy Tomasz Grudziński, wiceszef BOR, odpowiedzialny za działania ochronne w latach 2006-2007, i pirotechnik mjr rez. Robert Terela podkreślili w piątek, że opinia biegłych wskazująca na kolosalne zaniedbania BOR przy zabezpieczeniu wizyt 7 i 10 kwietnia 2010 r. jest druzgocząca dla kierownictwa formacji. Wśród najważniejszych zaniedbań oficerowie wymienili przede wszystkim brak nadzoru nad działaniami ochronnymi, zaniżenie ich kategorii oraz brak właściwego rekonesansu i obecności funkcjonariuszy na płycie lotniska. Ich słowa spotkały się wczoraj z ostrą krytyką byłego szefa BOR gen. Mirosława Gawora. - Powiedziałbym ostro, ja mogę tylko za takie wypowiedzi i za tych dżentelmenów przeprosić i podsumować to w ten sposób, że no, niestety, nie udało mi się uniknąć błędów kadrowych. Trudno mi ich ostrzej oceniać, bo byli moimi podwładnymi - powiedział Gawor. - Pan gen. Gawor powinien raczej skupić się na osobie pana Pawła B., który ma postawione zarzuty. Nie powinien nikogo przepraszać i wstrzymać się całkowicie od jakichkolwiek komentarzy - ripostuje płk rez. Andrzej Pawlikowski, szef BOR w latach 2006-2007. I podkreśla, że Gawor wielokrotnie zapewniał, że i z Grudzińskim, i z Terelą bardzo dobrze mu się pracowało, a dziś twierdzi, że popełnił błędy kadrowe.
Manipulacja faktami Gawor manipuluje faktami, sugerując, że gen. Paweł Bielawny otrzymał zarzuty za spowodowanie katastrofy smoleńskiej. Prokuratura zarzuciła mu brak nadzoru nad zabezpieczeniem wizyt 7 i 10 kwietnia oraz poświadczenie nieprawdy w dokumentach. - Apeluję kolejny raz do pana gen. Gawora i innych oficerów z BOR, by swoje wektory zainteresowania skierowali bardziej w stronę obecnego kierownictwa Biura. Przecież to nie za naszej bytności w BOR - ppłk. Grudzińskiego, mjr. Tereli czy mojej - zginęło tyle osób w katastrofie, lecz za obecnego kierownictwa BOR - podkreśla Pawlikowski. - Cała Polska słyszała kłamstwo, które wypowiedział tuż po katastrofie smoleńskiej obecny szef Biura Ochrony Rządu gen. Marian Janicki. Jeżeli gen. Gawor przeprasza za nas, tych dwóch funkcjonariuszy, którzy dążą do prawdy, jaka by ona nie była - to dziwię się, że wcześniej nie przepraszał za tego, który kłamał. I tym kłamstwem urągał wszystkim Polakom - mówi poirytowany ppłk rez. Tomasz Grudziński. W jego ocenie, Gawor jest człowiekiem niewiarygodnym i kompromituje się swoimi wypowiedziami. - Żałuję, że gen. Gawor wypowiada bezpośrednio takie słowa o mnie. Dla mnie jest człowiekiem niewiarygodnym. Pan generał dziwi się, że tylko Bielawny usłyszał zarzuty. Uważam, że powinien je usłyszeć również gen. Janicki - kwituje Grudziński.
Zaprzeczenie - Na chwilę obecną, ja to też podkreślam, z informacji, które posiadamy, nic nie wskazuje na to, że do tej tragedii doszło w wyniku zaniedbań Biura Ochrony Rządu, bo nie mamy żadnych potwierdzeń ani przesłanek, że na samolocie, na pokładzie samolotu wybuchła bomba, że ten samolot został ostrzelany z terenu lotniska, że podczas załadunku bagażu na ten samolot ten bagaż nie został sprawdzony - mówił wczoraj Gawor. Pytany o swoje wyloty do Smoleńska z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim przyznał jednak, że borowcy byli na płycie lotniska, gdy ten lądował, i czekały na niego pancerne limuzyny. Gawor podkreślał, że kwestie ochrony prezydenta uzgadniało się ze stroną gospodarza i czuwało nad tym, by ta wywiązywała się ze swoich zadań. Dziwią, więc słowa Gawora, że nie ma przesłanek do twierdzenia, iż BOR nie dopełniło swoich obowiązków w Smoleńsku w kwietniu 2010 roku, tym bardziej, że opinia biegłych jest diametralnie inna. - To jest kwestia uzgodnień z gospodarzem. Jeżeli ja uzgadniam z nim, że on mi te rzeczy zabezpiecza, prawda, omawiam po kolei - bezpieczny pas, bezpieczne otoczenie, bezpieczne miejsce bazowania, transport, zabezpieczenie ludzi, no to oczywiście ja swoje służby wysyłam tylko i wyłącznie po to, żeby oni współpracowali z gospodarzem, a mówiąc nieformalnie, żeby nadzorowali czy kontrolowali gospodarza, czy wywiązuje się z tych ustaleń, które poczyniliśmy, i czy to robi w stopniu dobrym - podkreślił Gawor. Na pytanie, czy na prezydenta w Smoleńsku powinna czekać pancerna limuzyna, Gawor odpowiedział, że powinna. - Generał Gawor odniósł się do kwestii związanych z zabezpieczeniem technicznym lotniska i zaprzeczył sam sobie. Z jednej strony mówi, że BOR powinno zabezpieczyć płytę lotniska, powinny być samochody dla pana prezydenta. Mówił też, że jeśli przyjeżdża gospodarz do Polski, my gwarantujemy bezpieczeństwo, sprawdzamy trasę przejazdu, miejsca czasowego pobytu, lotnisko, też urządzenia na lotnisku, a w dalszej części wywiadu stwierdza, że BOR nie ma takiej możliwości, by te urządzenia sprawdzić - podkreśla płk Pawlikowski.
Czas na zmiany w BOR Według Pawlikowskiego, Biuro Ochrony Rządu przeżywa poważny kryzys. Remedium mogą być tylko głębokie reformy i reorganizacja formacji, której początkiem powinna być przede wszystkim zmiana ustawy o BOR. - Niestety, ta ustawa, o której wspomniał w wywiadzie gen. Gawor, mówiąc, że był jej współtwórcą, nie jest doskonała, jest obarczona poważnymi błędami i mankamentami, które trzeba poprawić - mówi Pawlikowski. Były szef BOR zapowiada, że pracuje nad propozycjami zmian w ustawie o Biurze Ochrony Rządu. - By Biuro funkcjonowało dobrze, musi być instytucją niezależną. Od dawna, jak pamiętam, BOR ulegało różnego rodzaju naciskom polityków, tak było za czasów gen. Mirosława Gawora i gen. Grzegorza Mozgawy. W czasach, gdy byłem szefem BOR, zdarzały się próby wpływania na jakieś moje decyzje, ale im nie ulegałem - mówi Pawlikowski. - Gdy pojawiały się próby nacisku, rozmawiałem z ministrem spraw wewnętrznych lub nawet bezpośrednio z premierem czy prezydentem i na bieżąco rozwiązywałem problemy, powołując się na konkretne przepisy prawne - dodaje. Poprawy sytuacji w BOR Pawlikowski upatruje m.in. w bezpośrednim podporządkowaniu formacji premierowi. - Podporządkowanie Prezesowi Rady Ministrów ograniczyłoby wpływ na BOR osób ochranianych posiadających status ministra. Obecnie pogodzenie sposobu realizacji zadań ustawowych przez BOR z oczekiwaniami osób ochranianych bywa bardzo trudne - zaznacza Pawlikowski. BOR - w opinii Pawlikowskiego - powinno posiadać status służby specjalnej i centralnego organu administracji rządowej, a szef Biura winien zostać wyposażony w prawo stałego uczestnictwa w posiedzeniach Kolegium ds. Służb Specjalnych. Przejrzystości i skuteczności procedur ochronnych posłużyłoby też wprowadzenie kadencyjności szefa BOR, prawo do wydawania wiążącego dla osób ochranianych stanowiska o stanie ich bezpieczeństwa, prawo do wydawania pozwoleń na wwóz i posiadanie na terytorium RP broni palnej przez funkcjonariuszy ochrony innych państw. Oficerowie BOR powinni też mieć prawo do podejmowania czynności operacyjno-rozpoznawczych i analityczno-informacyjnych, by móc pozyskiwać i przetwarzać informacje istotne dla zapobiegania zamachom na osoby, obiekty i urządzenia o szczególnym znaczeniu dla bezpieczeństwa państwa, znajdujące się pod ochroną BOR. W ramach Biura miałaby też powstać grupa wsparcia taktycznego działań ochronnych, odpowiednik jednostki antyterrorystycznej.
Piotr Czartoryski-Sziler
Rada kombinuje z kopertami Zaskarżenie odmowy koncesji dla Telewizji Trwam jest już w sądzie administracyjnym. Fundacja Lux Veritatis, właściciel Telewizji Trwam, złożyła wczoraj wniosek do sądu, wnosząc jednocześnie o wstrzymanie wykonania wadliwej decyzji przewodniczącego KRRiT o rozdziale koncesji.
- Dzisiaj, zgodnie z zapowiedzią, złożyliśmy skargę do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie za pośrednictwem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, odwołując się od decyzji KRRiT o odmowie Fundacji Lux Veritatis miejsca na multipleksie 1. Wnosimy też o wstrzymanie wykonania decyzji Krajowej Rady o przydziale koncesji na miejsce na multipleksie 1. firmom wyłonionym w postępowaniu na podstawie ogłoszenia przewodniczącego KRRiT z 5 stycznia 2011 r. - poinformowała wczoraj dyrektor finansowy Fundacji Lux Veritatis Lidia Kochanowicz. Liczba osób, które w odpowiedzi na apel o. Tadeusza Rydzyka aktywnie zaangażowały się na rzecz przyznania Telewizji Trwam miejsca na multipleksie naziemnym, przekroczyła już półtora miliona. Wczoraj około południa sięgała 1 mln 517 tys., a o godz. 15.00 przekroczyła 1 mln 540 tys. osób. Mimo zebrania ogromnej liczby podpisów akcja trwa. Do Radia Maryja napływa średnio około tysiąca listów dziennie. Zawierają one kopie listów z podpisami, których oryginały wysłano do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Wczoraj na przykład przyszło aż 1650 kopert. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji nie jest w stanie przeliczyć napływającej do niej codziennie lawiny podpisów z żądaniem przyznania koncesji dla Telewizji Trwam. Urzędnicy znaleźli jednak na to sposób: zamiast liczyć podpisy - liczą listy. Ile podpisów jest w każdym z nich? Nie wiedzą. Samych listów zaś do wtorku miało napłynąć do Rady ok. 35 tysięcy. Taką przynajmniej liczbę podała "Gazecie Wyborczej" rzecznik KRRiT Katarzyna Twardowska. Wczoraj "Nasz Dziennik" uzyskał od rzecznik Twardowskiej informację, że listów jest już 40 tysięcy, a więc 5 tysięcy napłynąć musiało w ciągu jednego lub dwóch dni. Rzecznik podała, że dzwonią do niej ludzie i pytają, co z tą koncesją, skoro już tyle protestów wysłali. - Z kontaktów telefonicznych ze skarżącymi wiem, że niektóre osoby podpisują po kilka razy ten sam protest - interpretuje te pytania Twardowska.
Manipulacja wyborcza "Listów, które przyszły do KRRiT jest 35 tysięcy. Część pisanych odręcznie, wtedy są podpisane przez jedną osobę. Czasem są to gotowe formularze podpisane przez większą liczbę osób. Nie liczymy podpisów, tylko listy, ale nie sądzę, żeby dało się z tego uzbierać ponad milion" - powiedziała "GW" rzecznik KRRiT Katarzyna Twardowska. Wypowiedź ta posłużyła gazecie do zdyskredytowania informacji podawanych przez Radio Maryja, z których wynika, że liczba podpisanych pod żądaniem koncesji dla Telewizji Trwam nie tylko dawno przekroczyła milion, ale sięgnęła już ponad 1,5 miliona. Z rozmowy "Naszego Dziennika" z Katarzyną Twardowską wynika, że udzielając "GW" wspomnianej wypowiedzi nie miała najmniejszego pojęcia o liczbie podpisów. Twardowska nie posiadała żadnych urzędowych danych na ten temat, ponieważ Krajowa Rada podpisów nie liczy. Co więcej - nie miała podstaw do własnej oceny, ponieważ listy nie przechodzą przez jej ręce i nigdy żadnego z nich nie otwierała. Mimo to, jako urzędnik państwowy, nie zawahała się zasugerować opinii publicznej, że podpisów jest... mniej niż milion. I tę wypowiedź - jak twierdzi - autoryzowała na potrzeby "Gazety Wyborczej". Przepytywana przez "Nasz Dziennik" chyłkiem się z tej wypowiedzi wycofuje. - Ja nie twierdzę, że do Krajowej Rady nie wpłynęło półtora miliona podpisów. Bardzo możliwe, że zostało zebrane, ale nie mogę powiedzieć, że wpłynęło, bo nie liczymy podpisów - twierdzi tym razem.
- Liczymy zarówno koperty, jak i podpisy, a następnie dane te archiwizujemy - wyjaśnia ojciec Marian Sojka CSsR, który sprawuje pieczę nad akcją. Ile podpisów zawierają listy?
- Kilkaset podpisów w jednym to norma. Niektóre liczą 500 do 1500 podpisów. Pamiętam list z 2555 podpisami, a w przesyłce z Kanady nadesłano kilka tysięcy podpisów - wyjaśnia zakonnik
Liczeniem zajmują się wolontariusze. - W Radiu Maryja codziennie stawia się w tym celu od 7 do 15 osób, w zależności od możliwości wolontariatu - mówi o. Sojka.
- Radio Maryja, które nie dysponuje budżetem, nie posiada środków finansowych, potrafi przeliczyć podpisy co do jednego, a nie potrafi tego Krajowa Rada, która dysponuje ogromnymi środkami z pieniędzy podatników? Jak to jest? - pyta redemptorysta.
Podpisy zbierają rozmaite środowiska. - Oprócz osób prywatnych nadsyłają podpisy różne świeckie stowarzyszenia, struktury solidarności, samorządy, parafie, zgromadzenia zakonne, seminaria, grupy różańcowe, oddziały Akcji Katolickiej - mówi o. Marian Sojka. Małgorzata Goss
Mucha "Fucha" Minister Sportu Joanna Mucha po kolejnej porażce (tym razem ze Stadionem Narodowym, na którym nie da się grać w piłkę) zaproponowała bieg dookoła nowo otwartego obiektu. Przebieżka miała zastąpić tysiącom fanów futbolu mecz o superpuchar, który nie odbył się, pomimo solennych obietnic pani minister. Kibice drużyn Wisły Kraków i Legii Warszawa nie pałają do siebie sympatią, a "narodowy" nie spełnia kryteriów bezpieczeństwa. Przy tej okazji minister Mucha narobiła sobie maksimum obciachu, pytając: "Kto wybrał drużyny do tego meczu?". Muszko droga, nikt nie wybrał! Te drużyny musiały cały sezon walczyć o możliwość gry o superpuchar! - Nie znam tych drużyn i piłkarzy, dopiero się uczę - mówiła później ładna minister i aż mi się jej żal zrobiło... Kto ją posadził na tym stołku!? Przecież ta kobietka nie ma zielonego pojęcia o sporcie! No ale nie ma tego złego. Przynajmniej definitywnie runęło kłamstwo Tuska o rządzie fachowców. Panie Donaldzie, nie znam się na ekonomii, ale z chęcią zostanę ministrem gospodarki. W trakcie sprawowania urzędu nauczę się prawideł rynku, tak samo jak Mucha uczy się elementarza sportowego.
Kariera über alles Ale wróćmy do "pani ładnej" i jej historii. Joanna Mucha odnotowała więcej "sukcesów" medialnych niż “wtopy” ze Stadionem Narodowym. Zacznę od początku. W 2001 r. nasza bohaterka ukończyła studia i pracowała, jako nauczyciel akademicki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Pierwsze szlify polityczne zdobyła w Unii Wolności. Później wstąpiła do Platformy Obywatelskiej. Współtworzyła i koordynowała projekt "Akademia Janusza Palikota". Mucha założyła też rodzinę i urodziła dwóch synów. W 2007 r. została posłem. Wiedziała, że nie pogodzi roli matki z karierą, ale nie bardzo jej to przeszkadzało. - Czas się nie rozciąga. Jeśli robię jedną rzecz, to jednocześnie nie robię innych. Gdybym chciała być matką idealną, jeszcze jakiś czas byłabym tylko dla nich (synów - przyp. red.). Ja wybrałam inny model. Moje dzieci to akceptują. Ale jest tego cena: kontakt, który się traci - mówiła wówczas Mucha. W Sejmie została okrzyknięta jedną z najseksowniejszych posłanek. Prasa zaczęła rozpisywać się o jej domniemanych romansach. Platforma oddelegowała Muchę do pracy w sejmowej komisji zdrowia, gdzie późniejsza minister sportu zaliczyła wypowiedź godną nazistowskiego speca od eugeniki. Tłumaczyła w partyjnej gazetce, jak najefektywniej wydawać pieniądze na leczenie Polaków. Problem w tym, że nie widziała sensu w robieniu operacji biodra u 85-latka, gdyż taka osoba "nie chodzi i nie będzie chodzić, bo się nie zrehabilituje". Szkoda czasu na takiego... Zresztą w ogóle według posłanki starsi ludzie to kłopot, bo "chodzą do lekarza, co dwa tygodnie dla rozrywki". Gdyby Mucha po takiej wypowiedzi posiadała honor przedwojennego oficera Wojska Polskiego musiałaby bez wątpienia palnąć sobie w łeb. Tymczasem w 2011 r. pani Joanna ponownie wystartowała w wyborach, a lud ponownie ją wybrał. Ładna buzia, dobry PR, poparcie Tuska et consortes - i wynik był! Tuż po wyborach Mucha rozwiodła się i zostawiła dwójkę synów w Lublinie z ojcem. Sprzedała też swoje mieszkanie w tym mieście. Sama wyjechała do Warszawy i tu związała się z o 19 lat starszym znanym ekonomistą Januszem Jankowiakiem. Z punktu widzenia kariery Mucha zostawiła męża z dziećmi dla nie lada partii. Jankowiak pełnił funkcję doradcy wicepremiera Jerzego Hausnera i premiera Donalda Tuska. Był też głównym ekonomistą BRE Banku. Prowadzi także prywatną firmę doradczą pod nazwą JJ Consulting. Zresztą pieniądze też ich trochę połączyły, bo - jak wynika z oświadczenia majątkowego - pani minister pożyczyła od Jankowiaka 100 tysięcy złotych na zakup mieszkania.
Resort zer Ministerstwo Sportu od dawna nie ma szczęścia do swoich ministrów. Zacznę od rządów PiS. W latach 2005-2007 resortem kierował Tomasz Lipiec, który, będąc sportowcem, został złapany na stosowaniu niedozwolonych środków dopingujących. 2 lipca 2007 Centralne Biuro Antykorupcyjne zatrzymało pod zarzutem korupcji przy budowie Stadionu Narodowego dyrektorów Centralnego Ośrodka Sportu, którzy przyznali się do winy. Lipiec podał się do dymisji, a ta została przyjęta przez premiera Jarosława Kaczyńskiego. Niedługo potem Lipca zatrzymało CBA. Trafił do aresztu z zarzutem przyjęcia łapówki (100 tysięcy zł). Na fotelu ministerialnym Lipca zastąpiła Elżbieta Jakubiak, która - mówiąc krótko - na sporcie znała się tyle, co Joanna Mucha. Później ze stajni Grzegorza Schetyny wytypowano Mirosława Drzewieckiego, znanego w całym kraju, jako "Miro". Po skandalu z aferą hazardową minister podał się do dymisji. Po nim za sterami sportu zasiadł kolejny polityk, Adam Giersz, w latach 90 związany z Kongresem Liberalno-Demokratycznym. Giersz - trzeba przyznać - ze sportem miał styczność zawodową przez całe życie, ale jako minister niewiele zrobił. Po nim nastały rządy Muchy i kolejne afery związane z budową Stadionu Narodowego. Obiekt otwarto z poślizgiem, bez murawy i z niedziałającym zadaszeniem. Do tego wróciła sprawa własności gruntów, o które dopominają się przedwojenni właściciele. Za błędy pani minister odpowie jednak ktoś inny (tzw. kozioł ofiarny), Rafał Kapler, prezes Narodowego Centrum Sportu, który podał się już do dymisji. Na odchodne - co przyznała sama Mucha - prezes NCS otrzyma 570 tysięcy złotych premii... Do historii przejdzie też sprawa, o której ktoś zrymował "Fryzjer Muchy łapie fuchy". Chodziło o Marka Wieczorka, członka jury wyborów Miss Polski Nastolatek oraz właściciela salonów fryzjerskich, a przede wszystkim znajomego Muchy, która zatrudniła go na stanowisku wiceprezesa Narodowego Centrum Sportu. Co prawda Wieczorek ze sportem miał tyle wspólnego, co Mucha, ale według pani minister miał odświeżyć NCS... A więc Mucha "Fucha" - tak ją zapamiętamy! Robert Wit Wyrostkiewicz
23 lutego 2012 "Czy to, bowiem zwyczajne, że w dużym domu, w którym nie brak odpowiedniego miejsca i wysokości, człowiek wiesza się niemal na klamce, jak w więziennej celi? Za drzwiami pomieszczenia zobaczyłem przewrócony odkurzacz. Po lewej stronie odkurzacza zobaczyłem Grzegorza Michniewicza w dziwnej pozycji, niby klęczącego, siedzącego jednocześnie na piętach. Wokół szyi Grzegorza Michniewicza widziałem zaciśniętą pętlę ze sznura odkurzacza, który zawiązany był na ukośnej belce w przejściu z kuchni do pokoju”- zeznawał w sprawie samobójstwa pana Grzegorza Michniewicza jego kierowca. Przypomnijmy, że pan Grzegorz Michniewicz był szefem Kancelarii Premiera Donalda Tuska i powiesił się w swoim domu w przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia 2009 roku. Jak donosiła prasa, szef Kancelarii Premiera powiesił się na kablu od elektrycznego odkurzacza? Nie wiemy natomiast, czy ten odkurzacz odciął, czy też powiesił się wykorzystując dodatkowo odkurzacz do samobójstwa. Ja mam na przykład w domu kilka tzw. przedłużaczy, na których powiesić się jest łatwiej niż na sznurze od odkurzacza, do którego uczepiony jest odkurzacz. Do przedłużacza uczepione jest jedynie pięć gniazdek tzw.złodziejek czy rozgałęźników i nie przeszkadzają one w samobójstwie. Odkurzacz jednak przeszkadza: stanowi dodatkowy ciężar. A mimo tej niedogodności samobójca wybrał odkurzacz.. To tak jakby powiesił się na sznurze elektrycznym od lodówki.. Jeszcze jedna wiadomość pojawiała się na forach internetowych, którą należałoby sprawdzić prowadząc śledztwo: pan Grzegorz Michniewicz zdolny był do deszyfrowania tajnych kodów NATO i Unii Europejskiej. I samobójstwo stało się w dziwnym momencie: stało się to, bowiem tego dnia, gdy z Samary - po remoncie - wylądował w Warszawie Tupolew, którym następnego roku poleciała do Smoleńska delegacja polskich parlamentarzystów i nie tylko, na uroczystości katyńskie. Na blogu pana Janusza Palikota pojawił się anonimowy wpis następującej treści: „Panie Januszu, czy to prawda, że szef Kancelarii Donalda Tuska, Grzegorz Michniewicz wiedział, że w czasie remontu w Smarze rosyjscy terroryści zainstalowali ładunek bomby termobarycznej i dlatego musiał zginąć w dniu, w którym TU154M przyleciał do Warszawy po remoncie?” Czy to wszystko nie jest ciekawe? Bo prawda zawsze jest ciekawa, jak pisał jeden z największych pisarzy XX wieku, Józef Mackiewicz. Przemilczany i celowo zapominany. A napisał tyle ciekawych książek.. Na przykład „ Lewą wolną”.. ”Dziwne powieszenie”.. Na drzwiach z „ nogami opartymi o podłogę”. Na sznurze od odkurzacza, razem z odkurzaczem.. Bo mógłby się powiesić na sznurze od telewizora razem z telewizorem.. Albo na sznurze od żelazka – razem żelazkiem i razem z duszą żelazka.. Ale akurat wybrał sznur od odkurzacza razem z odkurzaczem.. Chciało mu się targać ten przeklęty odkurzacz, jako korpus delicti? A nie lepiej było wyskoczyć z jakiegoś piętra warszawskiego wieżowca? Ale tak, żeby na nikogo niewinnego nie spaść podczas samobójczego lotu? Samobójcza śmierć na sznurze od odkurzacza.. Brzydkie samobójstwo, tak jak w ogóle samobójstwo.. Bez żadnej wstępnej próby samobójczej.. Ale przejdźmy do innego tematu, też jakby samobójczego.. We Włoszech ukazał się raport opublikowany przez organizację obrony praw konsumentów Cadacons.. W raporcie napisano: „W ciągu 10 lat, jakie minęły od wprowadzenia euro, siła nabywcza pieniędzy włoskich rodzin klasy średniej spadła o 39,7%”(!!!!) 10 lat - i spadek siły nabywczej o prawie połowę.. Jest to sygnał dla nas.. Polacy euro nie chcą- i słusznie, ale władza euro chce- i to jest niesłuszne.. Wprowadzenie przez Polskę euro jest zapisane w Traktacie Lizbońskim, który podpisali i premier Donald Tusk i pan prezydent Lech Kaczyński.. Biesiadnicy Okrągłego Stołu.. Jest jedynie kwestią czasu, kiedy wprowadzimy tę polityczną walutę..Bo nie jest to waluta normalna - ale polityczna..Instrument niemieckiej dominacji w Europie z Bankiem Centralnym Europy we Frankfurcie nad Menem.. Takie jest moje zdanie.. W sprawozdaniu, przygotowanym w związku z przypadającą w styczniu 10 rocznicą wprowadzenia wspólnej europejskiej waluty podkreślono, że w ciągu dekady doszło do licznych podwyżek, między innymi cen paliw i wielu artykułów. „To prawdziwa masakra dla kieszeni włoskich rodzin”- stwierdza dosadnie organizacja Cadacons. I przypomina, że to ona w styczniu 2002 roku ujawniała masowe zjawiska ogromnych podwyżek cen opartych o spekulację przeliczania lira na euro przez handlowców. „Zostaliśmy wówczas oskarżeni o eurosceptycyzm i medialny terroryzm, podczas gdy dzisiaj wszyscy przyznają nam rację, ponieważ dowody tego, co się wtedy stało, każdy ma przed oczami”. No tak.. Tak stało się w Niemczech, na Słowacji i w innych krajach strefy euro.. Wszędzie podwyżki. Bo, na jakiej podstawie nierynkowej przeliczano wartości walut narodowych w stosunku do wartości waluty ponadnarodowej - jaką jest euro? Drogą losowania stosunków walutowych? Czy drogą zbliżoną od wartości rynkowej waluty narodowej do wartości nierynkowej politycznej waluty euro? W każdym razie według przedstawionych obliczeń przeciętna włoska rodzina straciła w tym czasie- średnio 10 850 euro(!!!!). Czyli około 50 000 złotych. Ładna sumka pomnożona przez miliony Włochów, daje zupełnie przyzwoite dochody socjalistycznemu państwu, na przykład z większego podatku VAT.. Socjalizm - jak wiadomo – opiera się we współczesnym europejskim świecie socjalizm- głównie na rabowaniu poddanych państw demokratycznych. I temu nie ma końca- jak na razie - chociaż koniec nieuchronnie się zbliża.. Bo musi być przecież w końcu koniec postępującego systematycznie rabunku? Wszystko na tym Bożym Świecie ma swój początek, ma także swój koniec.. Jedynie sam Stwórca jest wieczny.. Euro nie będzie wieczną walutą, bo jest walutą wymyśloną politycznie przez hegemona europejskiego - Niemcy. Mając Bank Centralny i mając możliwość wpływania na walutę całej Europy, można kształtować politykę europejską zgodną z interesem niemieckim, a niekoniecznie z interesami państw europejskich.. To jest sedno sprawy! Z niej na razie wyłamuje się Wielka Brytania, Szwecja i Dania.. Pozbawienie państwa jego własnej waluty, jest elementem pozbawienia go suwerenności.. Bo o sprawach finansowych danego państwa będą decydowali inni, spoza terytorium danego państwa.. Dla Polski przyjęcie euro będzie gwoździem do trumny naszej gospodarki, Tylko w styczniu bieżącego roku z polskiego rynku zniknęło tymczasem 250 000 firm, które zawiesiły swoją działalność..(????) Dlaczego zawiesiły swoją działalność? Może, dlatego, że nie są w stanie utrzymać się obecnej sytuacji gospodarczej wytworzonej przez rządy socjalistów, których rządzenie opiera się głównie na rabunku.?. Podniesione koszty w Nowym Roku Pańskim - powodują nieopłacalność prowadzenia działalności gospodarczej.. A mamy przed sobą jeszcze przyjęcie euro i wprowadzenia podatku katastralnego, zwanego przeze mnie – katastroficznym. To chyba będzie nasz zupełny koniec.. Taki piękny kraj doprowadzić do bankructwa? I nie przypadkiem propaganda informuje nas, że Polacy w bankach i na różnych rachunkach mają - uwaga! - 1000 miliardów złotych(???) Akurat starczy na spłacenie ¼ naszego długu? Czas nacjonalizować, panowie socjaliści…. WJR
Cyrk z rozliczaniem ministrów ruszył
1. Wczoraj odbyły się dwa pierwsze spotkania Premiera Tuska z cyklu rozliczania ministrów po 100 dniach rządu. Wprawdzie ten rząd funkcjonuje nieprzerwanie już 1500 dni, a tylko niektórzy ministrowie 3 miesiące, ale dobrze jest utrwalać w głowach Polaków przekonanie, że trudno było zrobić cokolwiek znaczącego w tak krótkim czasie. Na pierwszy ogień poszli dwaj jak się wydaje najbardziej zaufani ministrowie konstytucyjni, spraw zagranicznych i finansów. Radosław Sikorski jak posumował po spotkaniu na konferencji prasowej Donald Tusk, prowadził nas od sukcesu do sukcesu na forum unijnym, nasze przewodnictwo w UE zakończyło się sukcesem, nawet miejsce przy stole na posiedzeniach krajów strefy euro wprawdzie raz do roku, ale jednak zostało załatwione.
2. Najważniejszym „sukcesem” Sikorskiego w ostatnich miesiącach było jednak jego listopadowe wystąpienie w Berlinie, które jak wówczas ujął to Premier Tusk, uratowało Unię Europejską przed rozpadem. Przypomnijmy tylko, że Sikorski, zaprezentował tam koncepcję federacyjnej Unii Europejskiej, a więc związku państw o mocno ograniczonej suwerenności z silnym politycznym centrum, które przecież tylko przejściowo ma mieścić się w Brukseli, a nieuchronnie musi się przenieść do Berlina. Same Niemcy z taką koncepcją przynajmniej na razie, wyjść nie mogły. Ciągle jeszcze publicznie mitygują się jak ktoś je wskazuje, jako politycznego lidera Europy. Sikorski (za przyzwoleniem Premiera Tuska) zdecydował się być adwokatem ich kompletnej dominacji w Europie chyba z nadzieją, że o takich sprzymierzeńcach przy dzieleniu unijnych stanowisk w przyszłości nie zapomną. Nie sądzę, bowiem, żeby ta propozycja złożona Niemcom, miała na celu długofalową pomyślność naszego kraju.
3. Drugi z ocenianych minister Rostowski, wsławił się w ostatnich miesiącach przeprowadzeniem przez parlament projektu budżetu, który ma wprawdzie niewiele wspólnego z rzeczywistością, ale na papierze wygląda nieźle. Udało się mu zresztą już kolejny rok z rzędu zamieść pod dywan spore zobowiązania Skarbu Państwa. Na rok 2012 można je oszacować na 4-5% PKB, czyli od 60 do 75 mld zł. Te, które udało się zidentyfikować na podstawie uzasadnienia do projektu budżetu wymienię tylko pobieżnie. Tak jest z deficytem budżetu środków unijnych, który na koniec 2011 roku wyniósł 12,1 mld zł (na koniec 2012 roku ma wnieść około 5 mld zł) i oznacza, że takich rozmiarów środków Rostowski użył do zmniejszenia deficytu sektora finansów publicznych. Podobny charakter ma czasowe przejęcie części środków Funduszu Pracy i Funduszu Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych. Szacuje się, że jest to już na około 10 mld zł. O przejmowaniu środków z Funduszu Rezerwy Demograficznej już nawet nie wypada wspominać, bo formalnie nie jest to ukrywanie deficytu, ale wcześniejsze niż przewidywano wykorzystanie jego środków na wypłatę emerytur i rent (rozpoczęcie jego wykorzystywania miało nastąpić około roku 2020). W sumie w latach 2010-2012 wykorzysta się z niego już 14 mld zł. No i na koniec ZUS, a dokładnie Fundusz Ubezpieczeń Społecznych. Na rok 2012 przewiduje się 40 mld zł dotacji budżetowej i to oczywiście wydatek, który ma rezultat w saldzie budżetu, ale jest jeszcze ponad 9 mld zł kredytów w bankach komercyjnych i ponad 16 mld pożyczek budżetowych. Ani kredyty ani pożyczki ze względu na ich zwrotny charakter w ramach sektora (tzw. pod kreską) nie są zaliczane do deficytu sektora finansów publicznych.
4. Jak widać z powyższego zarówno Sikorski jak i Rostowski, ze względu na swoje „zasługi” w ostatnich 4 latach jak i 100 dniach nowej kadencji, są wręcz podporami rządu Tuska, dlatego można się tylko zachwycać ich sukcesami. Pewnie podobnie będą wyglądały oceny kolejnych ministrów tego rządu i tak pod dyktando następnych konferencji prasowych Premiera Tuska, będą przebiegały najbliższe dwa tygodnie. Zbigniew Kuźmiuk
TO RYSUJMY TE GRANICE Najbliższe miesiące zadecydują o kierunku dalszego rozwoju Polski na lata. Tuż po żałobie narodowej przyszły kształt polityczny Europy wydawał się być przesądzony. Postępujące integracja wewnątrz samej Unii, i pogłębiające się związki Unii z Rosją, których motorem napędowym były Niemcy, a Polska poligonem doświadczalnym. Donald Tusk przyswajał sobie nauki Angeli Merkel, a polski korpus dyplomatyczny nauki Siergieja Ławrowa. Sprawa smoleńska była arcyboleśnie prosta, a opozycja sparaliżowana ogromem straty, ale również zdaniem sobie sprawy z oczywistego faktu, że pomimo dostępu do olbrzymiej ilości nieznanej wcześniej wiedzy o mechanizmach, strukturach i zależnościach, nie była w stanie choćby nawet w przybliżeniu przewidzieć zakresu i możliwości tych struktur i mechanizmów, oraz odtworzyć mapy tych zależności. Dodatkowo miała małą wiedzę o swoich własnych strukturach skoro w najważniejszych politycznie momentach ze statku odpływały szalupy ratunkowe zabierające bądź spanikowanych, bądź tych, których odwołano z „placówki”. Wielki wysiłek odbudowy służb wywiadu i kontrwywiadu, jakkolwiek nie byłby warty podkreślenia i docenienia, zakończył się 10 kwietnia 2010, bo państwo ponownie nie miało ni oczu ni uszu. Zginęli kluczowi ludzie – mózg polskiej armii, i ten fakt zapisuje się na konto formacji wojskowych. Klimat się zmienia, to fakt, ale źródła tej zmiany nie tkwią w Polsce. Ktoś nakleił sobie na drzwiach zdjęcie azjatyckiego satrapy, i mruknął: „you, you son of the bitch, you are a dead man!”. A cała reszta to pochodne. Reprezentujący rosyjskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych Aleksander Łukaszewicz obwieścił swoje zastrzeżenia wobec zwołanej z inicjatywy Francji na 24 lutego 2012 roku konferencji w Tunisie, do której przyłączyły się kraje europejskie i arabskie zaangażowane w rozwiązanie konfliktu w Syrii. „Nie znamy planu spotkań i nie wiemy, kto jest zaproszony” pożalił się. Otóż wiecie, kto nie jest – wy nie jesteście. „Niezaproszenie oficjalnych władz z Damaszku oznacza, że na konferencji reprezentowana będzie tylko opozycja, a cała konferencja będzie służyła wypracowaniu metod pomocy jednej tylko stronie”. Dokładnie tak, Aleksandrze, tak właśnie będzie – po Sadamie, Kadafim, Mubaraku zniknie kolejny wychowanek „arabskiego socjalizmu”. Nie wiem, czy był to socjalizm z ludzką twarzą, ale na pewno z garbem sowieckich służb specjalnych i z budżetem obciążonym koniecznością realizowania zakupów w rosyjskim Ministerstwie Obrony Narodowej. Możecie się żalić, ale przecież zamiast wyjeżdżać na konferencje powinniście siedzieć na pupie, Aleksandrze, bo nie tylko, że wam po Moskwie maszerują, co miesiąc setki tysięcy ludzi, to w ciagu jednego lutowego tygodnia straciliście siedemnastu ludzi na pograniczu dagestańsko-czeczeńskim; w Abchazji ktoś ostrzelał przy użyciu granatników i broni maszynowej waszego własnego muppeta (a gdzie było FSB, się pytam?), a w Osetii Południowej zwyciężczyni wyborów prezydenckich, pomimo pobicia i internowania w szpitalu udziela wywiadów coraz to prężniej działającym wolnym mediom. Został Iran, ale wszystko wskazuje na to, że nie na długo. Skąd Iran ma broń masowego rażenia? „Zajumał z Bagdadu tuż przed amerykańskim atakiem, który nastąpił w celu jej wykrycia i przechwycenia w Iraku” brzmi najprostsza odpowiedź. Gdzie powędruje dalej? Tam, gdzie będzie absolutnie niezbędny. W takich chwilach, „gdy wiatr historii wieje”, sami wiecie, co dzieje się z portkami pętaków. Nowe rozdanie w działaniu i wielka niewiadoma. Ci, którzy myśleli, że obstawili na czarnego konia, zostali z kucem; a „nowe” przyjdzie i wskaże na swoich przyjaciół. Wrogów zostawi nam do wykończenia. Waląca się w posadach Unia Europejska (zwróćcie uwagę jak rynki finansowe zareagowały na wielki rzekomo sukces, jakim był grecki „bailout” – obniżeniem ratingu, a to znaczy, że może jeszcze raz uda się zmusić frajerów, żeby oddali część długu Grecji niemieckim i francuskim bankom, ale potem finito), i przygotowania do wymiany ekipy na Kremlu, spowodowały faktyczne „przestawienie wajchy” w polskich mediach, a to one są przecież głównym ośrodkiem władzy, kreując na „mężów” bądź „strącając z piedestałów”. Nie ma i nie było od 28 września 1939 roku czegoś takiego jak polska polityka międzynarodowa. Są wypadkowe polityki niemieckiej, rosyjskiej lub amerykańskiej. Już raz kiedyś zadeklarowałem, ale powtórzę: wybierając pomiędzy rosyjsko-niemiecką rampą przeładunkową, a amerykańską bazą wojskową z całym zapleczem militarnym, logistycznym, ale również rozrywkowym i kulinarnym, wybieram to drugie. Ale to drugie nie może być kresem aspiracji, ale środkiem wiodącym do celu, jakim jest odbudowa państwa. „Nowe” pobudziło do działania dotychczas pogodzone z losem formacje polityczne, które przestały zwalczać jedynego, polskiego sojusznika Ameryki (ktoś coś słyszał?), bo zajęły się zwalczaniem nowo-narodzonego sojusznika Ameryki w Polsce, który obok europejskich bankrutów przyłączy się w ramach pierwszego „podlizu” do antyirańskiej (i antyrosyjskiej) demonstracji siły na pustyni Negev. Ten i inne gesty naszego politycznego Pelego spotkały się ze zrozumiałym oburzeniem w środowisku przyjaciół generała Petruszewa (on woli siatkówkę), bo odebrane zostały, jako ewidentne działanie piątej kolumny i chęć uratowania własnego tyłka, stąd nikt już nie strzela w PiS, wszyscy walą w Tuska, bo teraz to on jest niebezpieczny. Zachęcony wezwaniem do rysowania granic zamierzam to robić konsekwentnie, również w sprawie smoleńskiej, która przestała być jedynie kolejnym narodowym, roztrząsanym nieszczęściem, a stała się narzędziem geopolityki z przełożeniem na przyszły układ polityczny w Polsce. Jaka jest prawda o Smoleńsku? Tę znają w Waszyngtonie, Moskwie, i paru innych stolicach. My mamy dwie hipotezy. W następnej odsłonie postaram się odpowiedzieć na pytanie, jakie skutki w polityce międzynarodowej i wewnętrznej może mieć przyjęcie każdej z nich za udowodnioną, a w tego rodzaju analizach – jak sądzę, kryje się odpowiedź na pytanie o powstanie kompletnie niezrozumiałego sporu, z całym tym koncertem na falsety, basy, tenory, soprany, alty, przy akompaniamencie trąb, trąbek i trombit. ROLEX
Dlaczego zarzucanie komuś zdrady – aluzyjnie albo wprost – ma być złamaniem dobrego obyczaju? Dlaczego ma być, to brzmi jeszcze poważniej, złamaniem „norm demokratycznej debaty”? W naszej publicystyce istnieje niedobry obyczaj spierania się z wydumanymi przeciwnikami, wciągania inaczej myślących do swojego monologu wewnętrznego zamiast wychodzenia im naprzeciw. Mamy krytykę nie tyle czyichś zapatrywań, ile naszych wyobrażeń o nich. Sposobem na uniknięcie takiego lipnego dyskutowania jest zacytowanie poglądu, który wydaje się nam niewłaściwy. Wtedy jest szansa na rzeczowy spór. Oto cytat, od którego zaczynamy wywód.
„Nazywanie w mediach o. Tadeusza Rydzyka własnego państwa okupantem, insynuowanie przeciwnikom politycznym inspiracji szatana, zdrady narodowej albo ukrytej przynależności do mniejszości etnicznych – jest złamaniem dobrego obyczaju, a nawet podstawowych norm demokratycznej debaty” („Newsweek”, 23–29 stycznia 2012 r.). Autorem tych słów jest Cezary Michalski, publicysta tyleż utalentowany, co pogubiony. Zostawmy wszakże tę postać na uboczu, chodzi o sposób myślenia. I tu najpierw rzecz drobna, ale ilustrująca ów niedobry obyczaj, o którym wspomnieliśmy. Dziennikarz „Newsweeka” nie przywołuje żadnych przykładów owych, jak pisze, „insynuacji”. Dalej ograniczymy się do problemu zarzucania zdrady narodowej.
Nielegalny zarzut Dlaczego zarzucanie komuś zdrady – aluzyjnie albo wprost – ma być złamaniem dobrego obyczaju? Dlaczego ma być (i to brzmi jeszcze poważniej) złamaniem „norm demokratycznej debaty”? Jakie jest uzasadnienie takiego poglądu? Cezary Michalski zapewne jakąś odpowiedź wymyśli. Zanim to uczyni, przedstawię powody, dla których posługiwanie się takim zarzutem jest w demokratycznej debacie dopuszczalne. Ale tu znów komentarz. Zakładam (to elementarne), że zarzuty wszelkie – i małej, i wielkiej rangi – powinny być solidnie podbudowane. W Polsce ze strony wszelkich obozów politycznych i ideologicznych często padają zarzuty gołosłowne. W ustroju noszącym etykietkę „demokracja” polityk, który wygrał wybory, idzie na utrzymanie obywateli, nas, podatników. Dostaje pensję za pracę na rzecz interesu publicznego. Kłopot w tym, że w świecie tak dynamicznym, ba płynnym jak współczesny, można się spierać, jakie są granice tego interesu. Ale nie można rozsądnie zaprzeczać, że niekiedy elity polityczne działają na szkodę swoich wyborców.
Profesorowie o zdradzie elit W III RP, co najmniej dwóch profesorów socjologii (i nie mam na myśli Zdzisława Krasnodębskiego ani siebie) publicznie mówiło o zdradzie elit. Socjolog z Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk prof. Włodzimierz Pańków pisze: „W 1963 r. zacząłem studiować na UW, więc znam te nasze elity, wywodzące się często z rodzin »nomenklaturowych«, KOR-owskie i inne, od początku. Ci ludzie jeszcze na studiach mieli w sobie dużo fajnych rzeczy, byli nosicielami ważnych wartości i głosili piękne idee. Ale równocześnie mieli w sobie poczucie wyższości. Do dzisiaj pamiętam, jak traktowali takich spoza Warszawy, a już nie daj Boże ze wsi. Ten typ postawy trwa. (...) Część polskich elit, także te wywodzące się z dawnej opozycji KOR-owskiej, solidarnościowej, ma nieczyste sumienie. Oni pobudowali sobie kariery, a robotników zostawiono na ulicy. Jak potem można im spojrzeć w oczy? Lepiej to maskować pogardą lub wrzaskiem” (wypowiedź na blogu z 2006 r.). Prof. Piotr Gliński z tego samego instytutu tak komentuje obecną sytuację: „To skutek zmęczenia społeczeństwa, wycięcia elit, odcięcia społeczeństwa od standardów moralnych i kulturowych, od tego, co wydaje się niezbędne dla suwerennej i mądrej wspólnoty politycznej. Dlatego jesteśmy tak strasznie zagubionym społeczeństwem. Ale jest to także wina obecnych elit. W jakimś sensie zmarnowaliśmy dwadzieścia lat wolności. Zwłaszcza w sferze budowy demokracji partycypacyjnej i edukacji oraz wychowania młodego pokolenia. Może nie wszyscy chcieli, żebyśmy byli wolni i zdolni do rozwiązywania swoich kwestii społecznych, ale nawet ci, którzy chcieli, zrobili bardzo dużo nierozsądnych rzeczy. Patrząc z tej perspektywy, można powiedzieć, że nasze elity opozycyjne z lat 70. w jakimś sensie zdradziły polskie społeczeństwo” („Nasz Dziennik”, 11–12 lutego 2012 r.).
Zarzut zdrady, jako mechanizm obrony wspólnoty To właśnie te środowiska elit, na których zdradę wskazują dwaj profesorowie, próbują nas przekonać, że na zarzut zdrady nie ma miejsca w demokratycznej debacie. Ale rezygnacja z posługiwania się zarzutem zdrady wobec osób, których postępowanie się do tego kwalifikuje, to niezły sposób na pozbawienie danej zbiorowości zdolności do bycia wspólnotą. To także próba wmówienia nam, że zdrada nie istnieje tak samo, jak – rzekomo – mają nie istnieć spiski i manipulacje tajnych służb. A skoro czegoś nie ma, to rozsądna opinia społeczna nie może na to reagować. A jak wyborcy na coś krytycznie nie reagują, to można ćwiczyć to bezkarnie. Proste. Równie proste jest jednak i to, że skoro demokracja stanowi pewną formę umowy społecznej, to umowy można nie dotrzymać, zatem czasem zdradza się „kontrahentów”. Zdrada to opuszczenie wspólnie budowanego świata, danie do zrozumienia, że ten świat nie jest tak ważny, jak obie strony deklarowały. W polityce to odejście od przestrzegania wspólnie ustalonych zasad gry, wspólnie deklarowanych planów.
Zdrada – tabu przeciwników wszelkich tabu Jeśli ktoś nie ma wyraźnej tożsamości wspólnotowej, nie może czuć się zdradzony; podobnie nie będzie się czuł zdradzony obywatel, który nie potrafi określić swoich interesów. Cezary Michalski występuje (czy w pełni świadomie?) w drużynie policjantów myśli, którzy mówią, jakimi słowami posługiwać się nam nie wolno. Akurat tymi, które są potrzebne do obrony naszych interesów. Jak możemy naszym elitom zarzucać zdradę, skoro w czasach postpolityki, skoro w Tuskokraju one faktycznie nie rządzą Polską, te elity przecież są jedynie grupami celebrytów od pogaduszek przy „Kawie na ławę”. Wyrzucić z debaty publicznej pojęcie „zdrada” w narodzie, który doświadczył zaborów, okupacji niemieckiej, sowieckiego komunizmu, państwa policyjnego i zdrad setek działaczy "Solidarności", którzy byli tajnymi współpracownikami SB, to odebrać Polakom instrumenty obrony naszej tożsamości. Bo przecież kłamstwo smoleńskie – o rzekomych naciskach i doskonałej współpracy z Rosjanami przy śledztwie – nie ma w sobie ani cienia zdrady. Ani, ani. Andrzej Zybertowicz