Osądźmy katów z Mokotowa Domagamy się ścigania seryjnego zabójcy z więzienia na Rakowieckiej w Warszawie – Piotra Śmietańskiego. Apelujemy też o odnalezienie zastępcy Naczelnego Prokuratora Wojskowego, pułk Henryka Podlaskiego i majora NKWD/UB Bronisława Szymańskiego. Chcemy też osądzenia zastępcy naczelnika więzienia mokotowskiego Ryszarda Mońki, oraz brutalnych śledczych: Eugeniusza Chimczaka, Zbigniewa Kiszela i Edwarda Zająca. Piotr Śmietański był na Mokotowie dowódcą plutonu egzekucyjnego. Sądząc z podpisów na protokołach wykonania wyroków śmierci – ledwo piśmienny. W praktyce żadnego plutonu nie było. Zabijał tylko on. W latach 1944 – 1956 w więzieniu przy ul. Rakowieckiej stracono ponad tysiąc osób. Wiele z nich było ofiarami Śmietańskiego. Miał jedną, wypróbowaną metodę – zabijał strzałem w tył głowy, metodą sowiecką. W ten sposób zostali zamordowani polscy oficerowie w Katyniu. Zabijał żołnierzy AK, NSZ, WiN, działaczy niepodległościowych – wszystkich, którzy nie podobali się “ludowej” władzy. Wśród najbardziej znanych więźniów, od kuli Śmietańskiego zginęli:
Witold Pilecki – 25 maja 1948 r.,
Hieronim Dekutowski, “Zapora” – 7 marca 1949 r.,
Adam Doboszyński – 29 sierpnia 1949 r.,
Ich nazwiska można dziś znaleźć na pamiątkowej tablicy umieszczonej na więziennym murze. Zostali pogrzebani prawdopodobnie na “Łączce” – dzisiejszej kwaterze “Ł” cmentarza wojskowego na Powązkach.
Izrael powinien go wydać Aż do dziś nie wiedzieliśmy, jak ten etatowy morderca wygląda. Po raz pierwszy zdjęcie st. sierż. Piotra Śmietańskiego opublikowano w albumie Jacka Pawłowicza “Rotmistrz Witold Pilecki 1901 – 1948″ (Wydawnictwo Instytutu Pamięci Narodowej, 2009). Namówiłem historyka IPN, aby prócz materiałów ikonograficznych przedstawiających rotmistrza, jego rodzinę i współpracowników, pokazać także twarze morderców – od przywódców komunistycznej partii i państwa, szefostwa Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, po “oficerów” śledczych bezpieki, sędziów, prokuratorów, w końcu Śmietańskiego. Jacek Pawłowicz najdłużej szukał właśnie jego fotografii. Ale jest, udało się. Po opublikowaniu albumu rozdzwoniły się telefony – wreszcie, po latach mogliśmy zobaczyć twarz (w bardziej dosadnych słowach: mordę) tego oprawcy. Ale zaraz pojawiło się pytanie: co się z nim dzieje? Nikt nigdy go nie odszukał. Wiadomo tylko, że wyjechał do Izraela. Adam Cyra, historyk z Muzeum Auschwitz, napisał: “Na temat tego zbrodniarza, wykonującego wyroki śmierci w majestacie komunistycznego prawa, niewiele można ustalić. Urodził się prawdopodobnie około 1921 r., lecz jak przebiegała jego młodość i jakie były jego losy w czasie wojny, nic nie wiemy. Podobno za pozbawienie życia więźnia otrzymywał tysiąc złotych. Pensja nauczycielska w tym czasie wynosiła sześćset złotych. (…) Obecnie powinno się ustalić jego losy, o ile tam [w Izraelu – przyp. TMP] żyje. Polska powinna zażądać jego wydania celem należytego osądzenia i ukarania”.
Mońko i “Poniatowski” W egzekucji rotmistrza, prócz Piotra Śmietańskiego, brali udział: ks. Wincenty M. Martusiewicz (zmarł w 1969 r. w Warszawie), prokurator Naczelnej Prokuratury Wojskowej Stanisław Cypryszewski (zmarł w 1983 r. w Warszawie), lekarz Kazimierz Jezierski (zmarł w 1994 r. w Podkowie Leśnej). Z tej grupy żyje tylko zastępca naczelnika więzienia mokotowskiego Ryszard Mońko (dwa zawody: technik rolniczy i mechanik, do 1962 r. był m.in. naczelnikiem więzienia w Częstochowie). Pięć lat temu, podczas procesu Czesława Łapińskiego oskarżonego przez IPN o udział w mordzie sądowym na Witoldzie Pileckim, zeznawał (jako świadek!!!): – Egzekucja Pileckiego to był jedyny przypadek w mojej karierze. Zastępowałem naczelnika Mokotowa Alojzego Grabickiego, który takimi sprawami zajmował się rutynowo, ale akurat, wyjątkowo, wyjechał. 25 maja 1948 r., między godz. 21 i 21.30 do mojego gabinetu zgłosiło się czterech panów, dwóch w mundurach wojskowych, dwóch po cywilnemu. Byli z bezpieki. Na polecenie prokuratora [Cypryszewskiego - red.] rozkazałem doprowadzenie Pileckiego na miejsce straceń. To był mały, oddzielnie stojący budynek za X Pawilonem, którym rządził MBP, a oficerowie służby więziennej nie mieli tam wstępu. Widziałem, jak prowadzili Pileckiego pod ręce, a on poprosił ich, żeby go puścili, bo chce iść sam. Weszli do środka, ja zostałem na zewnątrz. Słyszałem jeden strzał. Lekarz w wojskowym mundurze wszedł do budynku i stwierdził zgon. Przed wykonaniem wyroku z Pileckim rozmawiał ksiądz Martusiewicz”. Mońko zapamiętał też Śmietańskiego, ale nie wiedział, co teraz robi. Informacji o kacie z Rakowieckiej nie ma w polskiej ewidencji: Wydziale Kadr Centralnego Zarządu Służby Więziennej, Centralnym Departamencie Kadr MON, Archiwum Wojsk Lądowych i jego trzech filiach, Biurze Ewidencji i Archiwum UOP, Biurze Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów IPN w Warszawie. Śmietański nie figuruje również w rejestrze PESEL. W związku z brakiem jakichkolwiek danych o mordercy śledztwo przeciwko niemu zostało w 2004 r. umorzone. Ze skąpych relacji wiemy jedynie, że więźniowie Mokotowa nazywali go “Lodziarz” lub “Poniatowski”, ze względu na długie bokobrody.
“Dziadziuś” z “przedsiębiorstwa” Nie żyje już żaden z funkcjonariuszy stalinowskiego wymiaru “sprawiedliwości” ze sprawy Pileckiego, sędziowie – Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie: Józef Badecki, Jan Hryckowian, Stefan Nowacki (delegowany z Informacji Wojskowej), II instancji – Najwyższego Sądu Wojskowego: Kazimierz Drohomirecki, Leo Hochberg, Roman Kryże. Prokurator Czesław Łapiński zmarł 6 grudnia 2004 r. w trakcie procesu, jaki wytoczył mu IPN. Nie żyje także “góra”, która nadzorowała śledztwo – szefowie MBP: Stanisław Radkiewicz i jego zastępca Roman Romkowski (Natan Kikiel), Jacek Różański (Józef Goldberg), dyrektor Departamentu Śledczego MBP i Józef Czaplicki, dyrektor Departamentu III. Ich losy są na ogół znane. Inaczej ze śledczymi. Wymieńmy ich w kolejności alfabetycznej (w nawiasach data i miejsce śmierci). Stefan Alaborski (1972, Warszawa, pod zmienionym 12 lat wcześniej nazwiskiem Malinowski), Tadeusz Bochenek (1994, Warszawa), Henryk Buza (1970, miejsce nieznane), Walenty Chmiel (1952, Nieporęt – na skutek postrzelenia), Józef Dusza (1993, Warszawa), Władysław Fabiszewski (1987, Warszawa), Jan Janicki (1997, Toruń), Jerzy Kroszel (1989, Gdańsk), Stanisław Łyszkowski (1978, Radom), Stefan Skrzypiec (1988, Tarnowskie Góry), Tadeusz Słowianek (1993, Łódź, jako podpułkownik, na przebieg jego kariery nie wpłynęła surowa nagana, potem zatarta, którą otrzymał w 1962 r. za upicie się), Ludwik Woźnica (1988, Łódź). Jak widać, po odejściu z MBP, rozproszyli się po całym kraju. Rok temu zmarł Marian Krawczyński (rocznik 1920), jeden z najbardziej “zasłużonych” w sprawie, podpisany pod aktem oskarżenia. Przed wojną skończył zawodówkę, po wojnie pułkownik. Na Mokotowie pracował przez 1,5 roku, w bezpiece do 1955 r. Po ujawnieniu kilka lat temu roli Krawczyńskiego w sprawie rotmistrza Pileckiego dostałem list od osoby, która znała ubeka: “Spotykałem go podczas urodzin mojej koleżanki, jego wnuczki (gdy byliśmy dziećmi). Wiem, że ona go bardzo kochała, zawsze zwracała się do niego »dziadziuś«. Ostatnio rozmawiałem z nim w 2006 r., ok. kwietnia. Opowiadał o podróżach służbowych do Turcji z lat 60-70 [nieźle, jak na byłego śledczego – TMP]. Wtedy już wiedziałem, że miał do czynienia z »bezpieką«, choć wyraźnie tego nie sprecyzował. Mówił o »przedsiębiorstwie« jako pracodawcy. Podczas tej rozmowy zrobił na mnie dosyć dobre wrażenie, umiarkowanie miłego starszego Pana, choć był bardzo jak na swój wiek surowy i zdystansowany. Bardzo mało wychodził z domu, pomimo nienajgorszego zdrowia”.
Napluć w twarz - Z Pileckim miałem dobry kontakt, rozmawialiśmy dużo i szczerze – mówił 83-letni Krawczyński na procesie prokuratora Łapińskiego (też jako świadek). – Pracowałem z nim 1,5 – 2 miesiące. Czasem dzień po dniu – z własnej inicjatywy lub na polecenie przełożonego. Przy okazji ubek ujawnił swój dzień “pracy”: od 9.00 do 24.00, z trzy – czterogodzinną przerwą po południu. Na pytanie sądu o zawód odpowiedział: urzędnik. Z dalszej lektury listu można “zrozumieć”, czemu nikt go dziś nie ścigał: “Podczas jednego ze spotkań towarzyskich jego córka wspomniała o obecności Krawczyńskiego w sądach i z przekonaniem przekazywała jego słowa, że »może spać spokojnie«. Ponoć zarzekał się, że nie ma sobie nic do zarzucenia. Mówił, że zna okrutnego kata, który mieszka w bloku obok i że »tamten to świnia«. Domyślam się, że chodziło o Chimczaka”. Sąsiad Krawczyńskiego – Eugeniusz Chimczak (rocznik 1921 r.), nadal żyje w centrum Warszawy, niedaleko ul. Madalińskiego. Najpierw był śledczym PUBP w Tomaszowie Lubelskim, w końcu pułkownikiem w Warszawie, w bezpiece do… 15.06.1984 r. Tak jak Krawczyński skończył Centralną Szkołę MPB w Łodzi. Tak samo zeznawał przed prokuratorem IPN: żadnego przymusu fizycznego i psychicznego nie było. Nie biliśmy, nie słyszeliśmy również, aby robili to inni. Wykonywaliśmy tylko polecenia przełożonych. Chimczak był jednak bardziej wylewny: “O tym, w co był zamieszany Pilecki, mogłem się zorientować z wyjaśnień, jakie mi złożył. Moich zwierzchników interesowały wyjątkowo »sprawy szpiegowskie«”.
– Metody miał szczególne. Kiedy bicie nie skutkowało, krzyczał: “My wiemy, że masz twardą dupę, ale w celi obok jest twoja żona, z której wszystko wyciśniemy” – wspominał Chimczaka mój ojciec, Tadeusz Płużański, skazany razem z Pileckim na karę śmierci. – Kiedy w latach 70. spotkałem go na Nowym Świecie, mogłem mu tylko napluć w twarz, ale tego nie zrobiłem. Po wyjściu z więzienia w 1956 r. ojca pochłonęła filozofia chrześcijańska. W procesie Adama Humera (wicedyrektora Departamentu Śledczego MBP, zmarł w 2001 r. w Warszawie), Chimczak został skazany na siedem i pół roku więzienia, ale za kratki, “ze względu na stan zdrowia” – podobnie, jak pozostali sądzeni wówczas ubecy – nie trafił. A powinien również odpowiedzieć za inne swoje zbrodnie. Niedaleko Krawczyńskiego i Chimczaka, na ul. Spacerowej, mieszkał inny ober-oprawca Jerzy Kaskiewicz. Przez nikogo nie nękany zmarł w 1999 r. To on prowadził pierwsze przesłuchania grupy Pileckiego i wnosił o zastosowanie tymczasowego aresztowania, do czego “przychylił się” zastępca Naczelnego Prokuratora Wojskowego do spraw szczególnych, ppłk Henryk Podlaski. Ten sam Kaskiewicz wydał postanowienie o wszczęciu śledztwa, w oparciu o art. 7. dekretu z 13 czerwca 1946 r. (o przestępstwach szczególnie niebezpiecznych w okresie odbudowy państwa – szpiegostwo).
Do ZSRS, do siostry Podlaski to jedna z kluczowych osób w stalinowskim systemie bezprawia. Po 1948 r., kiedy odszedł ze stanowiska zastępcy Naczelnego Prokuratora Wojskowego, był kierownikiem Departamentu Nadzoru Prokuratorskiego Ministerstwa Sprawiedliwości, a w latach 1950 – 1955 zastępcą Prokuratora Generalnego. Funkcja zastępcy jest myląca. To on faktycznie rządził. We wszystkich miejscach pracy nakazywał, w porozumieniu z bezpieką, stosowanie brutalnych represji, prowadzenie spraw bez dowodów winy, w ścisłej tajemnicy. Wiemy o tym z raportu komisji powstałej na fali “odwilży”, dla zbadania “przejawów łamania socjalistycznej praworządności”. W dokumentach czytamy: Podlaski Hersz, syn Mojżesza i Szpryncy Austern, ur. 7 marca 1919 r. w Suwałkach. Później zmienił imię na Henryk, ojciec Mojżesz został Maurycym, a matka Szprynca Stanisławą. Jego zdjęć nie ma jednak na wystawach przedstawiających komunistycznych oprawców. Powód? W 1956 r., kiedy wspomniana komisja postawiła mu zarzuty, najpierw zaczął używać imienia Bernard, a potem zniknął (tak jak Śmietański). Jego ostatni adres w Warszawie to ul. Lądowa 5 m. 91. Tu zameldowana była również jego córka Swietłana (ur. 1948 r., w 1974 wyemigrowała do Szwecji) i syn Włodzimierz (ur. 1949 r.). Przez dłuższy czas Podlaskiego szukała KG MO, ale bezskutecznie. Mówiło się, że utonął w nurtach Bugu, podczas nieudanej ucieczki na Wschód, albo o samobójstwie. W ostatnim (?) liście do żony napisał, że nie może znieść ciężaru nieprawdziwych zarzutów. W 1967 r., po 10 latach starań, Zyta Podlaska uzyskała sądowe potwierdzenie zgonu męża, który miał nastąpić 31 grudnia 1956 r. Tą informacją zadowolił się również pół wieku później IPN i zaprzestał poszukiwań krwawego prokuratora. W 1974 r. pani Podlaska też podążyła na północ, ale nie do córki – do Szwecji, ale do Danii, gdzie zmieniła nazwisko na Jansen. Istnieją jednak relacje, że cała sprawa została sfingowana, a Podlaski… zamieszkał w swojej drugiej, po Izraelu, ojczyźnie – ZSRS, u boku siostry, która wyszła za mąż za wysokiego funkcjonariusza NKWD. W Urzędzie Stanu Cywilnego w Suwałkach, gdzie się urodził, nie ma informacji o jego zgonie.
Rozpracowywał NSZ i WiN Podlaski to nie jedyny funkcjonariusz stalinizmu, który zapadł się pod ziemię. Przytoczmy jeszcze raz zeznania ubeka Krawczyńskiego: – Sprawę Pileckiego kończyłem razem z mjr. Szymańskim. To on przyniósł mi gotowy akt oskarżenia. Był razem z Serkowskim, który zlecił mi śledztwo i nadzorował je. Pismo pachniało jeszcze maszyną. Nawet go nie przeczytałem – nie było po co, bo wytyczne przyszły z KC. Ludwik Serkowski zmarł w 1990 r. w Warszawie. Był naczelnikiem Wydziału II Departamentu Śledczego MBP, razem z Różańskim odpowiedzialnym za stworzenie systemu wymuszania zeznań za pomocą fizycznego i psychicznego przymusu. Dziś bardziej interesuje nas Bronisław Szymański – podwładny Serkowskiego, a zarazem bezpośredni przełożony oprawców z Mokotowa. Urodził się w 1922 r. w Omsku. Oddelegowany przez NKWD do 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki, trafił następnie do centrali MBP. W 1954 r. odwołany do ZSRS. Szymański został objęty śledztwem IPN, ale “pomimo podjęcia wielu działań nie ustalono miejsca jego pobytu. Otrzymano również z Komendy Głównej Straży Granicznej odpowiedź, że przeprowadzone w jej zasobie sprawdzenia nie wykazały faktów kontroli granicznej”. Jednak według wiarygodnych źródeł może żyć nadal w Rosji, tak jak Podlaski. “Ludowej” władzy Szymański zasłużył się nie tylko pracą na Rakowieckiej. We wrześniu 1946 r., jako członek grupy operacyjnej MBP, uczestniczył w zbrodni ludobójstwa na co najmniej 167 żołnierzach Narodowych Sił Zbrojnych kpt. Henryka Flame, “Bartka” – największego ugrupowania niepodległościowego na Śląsku Cieszyńskim. Kilka lat później brał udział w rozpracowaniu oddziałów partyzanckich WiN działających na ziemi chełmsko-włodawskiej. 6 października 1951 r. ich dowódca – Edward Taraszkiewicz “Żelazny” – zginął w walce z 800-osobową grupą UB i KBW w Zbereżu nad Bugiem.
Bił, kopał, dusił Prócz Eugeniusza Chmiczaka żyje jeszcze dwóch śledczych ze sprawy Pileckiego. Ze śledztwa IPN: “Edward Zając zeznał, że nie pamięta przebiegu okazań podejrzanym dowodów rzeczowych w śledztwie w 1947 r., w których to czynnościach uczestniczył i że nic mu nie jest wiadomo o stosowaniu wobec Witolda Pileckiego i aresztowanych z nim osób przemocy”. Na Mokotowie Zając prowadził również ciężkie, wielomiesięczne śledztwo wobec Jerzego Woźniaka, osadzonego w celi izolacyjnej X Pawilonu. Ten żołnierz AK, NIE, 2 Korpusu gen. Andersa i Zrzeszenia WiN w listopadzie 1948 r. został skazany w tzw. procesie kiblowym na karę śmierci, zamienioną na dożywocie. W wolnej Polsce był m.in. kierownikiem Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych. Zając torturował też, razem ze wspomnianym Jerzym Kaskiewiczem, Stanisława Sędziaka, cichociemnego, szefa sztabu Okręgu Nowogródek AK, któremu również udało się uniknąć strzału w tył głowy z rąk Piotra Śmietańskiego. Na proces Łapińskiego Edward Zając nie stawił się. Podobnie, jak Zbigniew Kiszel. Prokuratorowi IPN mówił, że “nie przypomina sobie sprawy rotmistrza Witolda Pileckiego i innych z nim zatrzymanych osób. Ww. po okazaniu mu sporządzonych przez niego protokołów przesłuchań podejrzanych (…) potwierdził, że dokonywał czynności przesłuchania wymienionych osób, jednakże nie pamięta przebiegu tych przesłuchań”. Kiszel stwierdził oczywiście, że żadnego przymusu nie stosował i nie słyszał, żeby robili to inni. Dziwnie przypomina to tłumaczenia Zająca, Krawczyńskiego i Chimczaka. Władysław Minkiewicz w książce “Mokotów, Wronki, Rawicz” wspominał, jak Kiszel – jego “główny oprawca” bił go gumową pałką, kopał, kazał siedzieć na nodze odwróconego stołka i robić w nieskończoność przysiady: “Lubił również, kiedy byłem już zupełnie wyczerpany, dusić mnie, ściskając za gardło. Podczas śledztwa dwa razy zemdlałem”.
W charakterze świadków… Wobec wszystkich śledczych postępowanie zostało umorzone. Uzasadnienie: “Analiza zgromadzonego w postępowaniu karnym matriału dowodowego pozwala na ustalenie w sposób nie budzący wątpliwości, iż funkcjonariusze MBP w 1947 r. znęcali się fizycznie i psychicznie nad przesłuchiwanymi podejrzanymi: Witoldem Pileckim, Marią Szelągowską, Tadeuszem Płużańskim, Makarym Sieradzkim, Witoldem Różyckim, Ryszardem Jamontt-Krzywickim, Jerzym Nowakowskim i Maksymilianem Kauckim vel Antonim Turskim. Stwierdzić należy jednakże, że w chwili obecnej w sytuacji, gdy nie żyją wszyscy pokrzywdzeni, a członkowie ich rodzin posiadają jedynie szczątkowe informacje o przebiegu przesłuchań ich bliskich, nie ma możliwości ustalenia, który (którzy) z kilkunastu funkcjonariuszy MBP (…) stosował (stosowali) przemoc wobec przesłuchiwanych (…), a więc nie da się zindywidualizować odpowiedzialności i przypisać sprawstwa konkretnej osobie. Pomimo podjęcia wielu działań, nie zdołano w oparciu o istniejące dowody przedstawić zarzutu popełnienia przestępstwa znęcania byłym funkcjonariuszom”. To niestety efekt braku deubekizacji i uznania całego ówczesnego systemu za przestępczy. Dzięki temu odpowiedzialności uniknął Zbigniew Kiszel, Edward Zając i żyjący jeszcze wówczas Marian Krawczyński. Dlatego prokurator IPN wzywał ich jako świadków. A propos “dowódcy plutonu egzekucyjnego”, może pójść za wskazówką z forum “Gazety Wyborczej”: “W sprawie Piotra Śmietańskiego, celem ustalenia jego losów w Izraelu, można byłoby napisać do Instytutu Pamięci Yad Vashem w Jerozolimie”. A w sprawie Henryka (Hersza) Podlaskiego i Bronisława Szymańskiego trzeba zwrócić się do Rosji. Tadeusz M. Płużański
Proces b. prezydenta Olsztyna: Zeznania świadków W procesie gospodarczym b. prezydenta Olsztyna Czesława Małkowskiego świadkowie zeznali w poniedziałek przed sądem, że wiele wniosków wpływało do urzędu miasta o odroczenie opłat za wieczyste użytkowanie gruntu, a prezydent ostatecznie sam podejmował w tych sprawach decyzje. Na następnej rozprawie, którą sąd zaplanował na 22 marca, zeznawać będzie obecny prezydent Olsztyna Piotr Grzymowicz, ówczesny zastępca Małkowskiego. B. prezydent Czesław Małkowski jest oskarżony o niedopełnienie obowiązków i działanie na szkodę gminy poprzez umorzenie 40 tys. zł podatku firmie Polmozbyt. Małkowski nie przyznał się do winy. Dyrektor wydziału geodezji i gospodarki nieruchomościami Józef Machnik powiedział przed sądem, że wnioski, które wpływały do ratusza od firm, opiniowane były przez odpowiednie wydziały i kierowane na posiedzenie kolegium prezydenckiego. Podkreślił, że przypomina sobie, iż Małkowski, umarzając opłatę za wieczyste użytkowanie gruntu mówił, że chce pomóc Polmozbytowi, który jest w złej sytuacji finansowej. Ówczesny zastępca dyrektora wydziału Dionizy Ławrynowicz pytany, czy pamięta inną taką firmę Skarbu Państwa wobec której umorzono opłatę powiedział, że był taki przypadek. Skarbnik miasta Wiesława Nawotczyńska podkreśliła, że była przeciwna umorzeniu opłaty za wieczyste użytkowanie Polmozbytowi. Dodała, że do ratusza wpływało wiele wniosków o zwolnienie z takiej opłaty, niektóre były oddalane przez prezydenta, a niektóre uznawane. Prokuratura Okręgowa w Łomży zarzuciła Małkowskiemu podejmowanie nieprawidłowych działań podatkowych, dotyczących firmy Polmozbyt. Akt oskarżenia stwierdza, że Małkowski "będąc prezydentem Olsztyna jako funkcjonariusz publiczny nie dopełnił swoich obowiązków służbowych przez to, że wydawał decyzje bez uwzględnienia interesów finansowych urzędu, które reprezentował, przy braku merytorycznego uzasadnienia i wbrew opiniom poszczególnych wydziałów Urzędu Miasta Olsztyna". Małkowski nie przyznał się do winy i przed sądem powiedział, że wydał decyzje o umorzeniu podatku z tytułu użytkowania wieczystego gruntu Polmozbytowi za 2006 rok, ponieważ firma ta była w kłopotach finansowych i chciał jej pomóc. Podatek umorzył jej, jak dodawał, w ramach pomocy publicznej. Zaznaczył jednak, że gdy z biegiem czasu nabrał przekonania, że decyzja ta jest błędna, to wycofał się z niej i ostatecznie Polmozbyt uiścił całą kwotę wraz z odsetkami. Przeciwko Małkowskiemu toczy się wciąż śledztwo w sprawie tzw. seksafery, gdzie przedstawiono mu zarzuty molestowania seksualnego kilku urzędniczek i zgwałcenia jednej z nich. Ponieważ prowadząca śledztwo w tej sprawie Prokuratura Okręgowa w Białymstoku zwróciła się do biegłych o kolejną opinię, postępowanie to zawieszono na najbliższe miesiące. Małkowski zgodził się na podanie jego nazwiska i wizerunku, bo jak stwierdził na poprzedniej rozprawie, nie ma sobie nic do zarzucenia. Ze stanowiska prezydenta miasta został odwołany jesienią 2008 roku w referendum, które rozpisano po ujawnieniu tzw. seksafery. INTERIA.PL/PAP
Były prezydent Olsztyna uniewinniony Sąd Rejonowy w Olsztynie uniewinnił w poniedziałek byłego prezydenta Olsztyna Czesława Małkowskiego, oskarżonego o przekroczenie uprawnień i działanie na szkodę gminy. Sąd uznał, że Małkowski nie miał zamiaru działać na szkodę interesu publicznego. Wyrok nie jest prawomocny. B. prezydent odpowiadał przed sądem za to, że umorzył 40 tys. zł opłaty za wieczyste użytkowanie gruntu firmie Polmozbyt. Prokurator żądał dla oskarżonego kary roku pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata. Obrońca i oskarżony wnieśli o uniewinnienie. Uzasadniając wyrok uniewinniający, sędzia Karol Beśka powiedział, że stan faktyczny w tej sprawie nie budził specjalnych wątpliwości. Dodał, że nie można zgodzić się z zarzutem prokuratury o działaniu ze z góry powziętym celem. - Oskarżony wielokrotnie zmieniał decyzje, więc nie może być mowy o tym, żeby był jakiś jeden powzięty zamiar. Nie może być też mowy o tym, żeby oskarżony - jak napisano w zarzucie - jako prezydent Olsztyna nie dopełnił swoich obowiązków służbowych przez to, iż wbrew opiniom poszczególnych wydziałów urzędu miasta podejmował określone decyzje - podkreślił sędzia. Jak wyjaśnił sędzia, obowiązkiem przełożonego nie jest podporządkowywanie się podwładnym. Nawiązał w ten sposób do tego, że przed decyzją o umorzeniu opłaty różne wydziały urzędu miasta wydawały w tej sprawie sprzeczne opinie. Jak powiedział sędzia Beśka, aby można było mówić o przestępstwie należałoby wykazać, że oskarżony działał umyślnie na szkodę interesu publicznego. - Skoro oskarżony był informowany, że spółka może w każdej chwili upaść, a pracę może stracić około 50 osób, to lepiej poświęcić było 40 tys. zł, żeby te osoby zachowały pracę i to jest w sposób jasny zgodne z interesem publicznym - ocenił sąd.
Podkreślił, że zgodne z interesem Skarbu Państwa jest także to, aby firma dalej działała i pracownicy płacili także podatki. Dodał, że o poprawie sytuacji finansowej firmy oskarżony dowiedział się już po wydaniu decyzji o umorzeniu 40 tys. zł opłaty, czyli w czerwcu 2007 roku. Wówczas anulował decyzję o umorzeniu opłaty, więc w opinii sądu nie można mówić o przestępstwie. Obrońca Małkowskiego mec. Ryszard Afeltowicz pytany, czy podobnego zakończenia spodziewa się w drugiej sprawie przeciwko Małkowskiemu - dotyczącej molestowania i gwałtu - powiedział, że będzie dążył do takiego rozstrzygnięcia. - Nie ma żadnych nowych okoliczności, czekamy na decyzję prokuratury. Myślę, że decyzja uchylająca zawieszenie postępowania jest wyraźnym sygnałem dla prokuratury, że nie powinna odkładać ostatecznej decyzji i albo sprawę umorzyć, albo skierować do sądu, by można było wykazać niewinność - ocenił. Przeciwko Czesławowi Małkowskiemu toczy się wciąż śledztwo w sprawie tzw. seksafery, gdzie przedstawiono mu zarzuty molestowania seksualnego kilku urzędniczek i zgwałcenia jednej z nich. Prokuratura Okręgowa w Białymstoku, czekając na kolejną opinię biegłych, zawiesiła w pewnym momencie postępowanie, ponieważ sporządzenie opinii może trwać nawet rok. Jednak sąd uznał, że decyzja o zawieszeniu jest niesłuszna. Sam Małkowski powiedział, że w sprawie molestowania i gwałtu jest niewinny. Małkowski zgodził się na podanie jego nazwiska i upublicznienie wizerunku, bo - jak stwierdził - nie ma sobie nic do zarzucenia. Ze stanowiska prezydenta miasta został odwołany jesienią 2008 roku w referendum, które rozpisano po ujawnieniu tzw. seksafery.
Ludzie mają problemy... W programie „Młodzież contra...” p. Tomasz Czeczótko zadał mi pytanie, czy JE Lech Kaczyński powinien na zaproszenie JE Dymitra Miedwiediewa jechać do Moskwy na defiladę zwycięstwa – skoro Prezydent Federacji zaprosił również p. gen. Wojciecha Jaruzelskiego. WCzc. Jarosław Gowin (PO, Kraków) zawyrokował, że to drugie zaproszenie to „policzek dla Polski”. Otóż: dla „Polski” na pewno nie – co najwyżej dla obozu, który jako główny sukces uważa rozwalenie PRLu – też przecież polskiego państwa. Nota bene: suwerennego i znacznie bardziej samodzielnego niż III RP, która w dodatku po 1-XII-2010 suwerenność utraciła zupełnie!! Zdumiewa mnie w tej sprawie to, że JE Lech Kaczyński skłania się do tego, by nie jechać na defiladę zwycięstwa, gdzie Go zaproszono – natomiast rozważa pojechanie do Katynia - gdzie Go nie zaproszono!!! Ja oczywiście bym do Moskwy pojechał. Ale tak w ogóle to: „Trzeba z żywymi naprzód iść Po życie sięgać nowe A nie w uwiędłych laurów liść Z uporem stroić głowę”! O! JKM
29 marca 2010 Nim słońce wzejdzie, rosa oczy wyjje.. W Polsce są eksperci. Eksperci od wszystkiego. Każda wpływowa grupa ma swoich ekspertów. Żeby ustalić prawdę powołuje się ekspertów. A i tak prawda leży gdzieś pośrodku jak twierdzi lewicowa propaganda, co nie jest prawdą. Bo prawda ma to do siebie, że leży tam gdzie leży i niekoniecznie po środku. Na przykład eksperci z Business Centre Club, organizacji reprezentującej przedsiębiorców, z tym, że nie na pewno, proponują, żeby obniżyć emerytury(???). Uważają, że skandalem jest coroczna indeksacja, czyli podnoszenie ich o wskaźnik inflacji i wzrostu płac. „Emerytury powinno się obniżyć, jeśli mamy taką dziurę w kasie państwa”- uważają mędrcy z BCC. No dobrze: ale kto skonstruował taki system emerytalny, w którym pracujący dzisiaj muszą łożyć na tych, którzy już są na emeryturze.?. W końcu, ci co dzisiaj są emerytami, płacili składki emerytalne przez ostatnie lata, ich pieniądze przepadły w czarnej dziurze budżetowej, w tym emerytalnej i dzisiaj zadani są na łaskę państwa, które je od siebie uzależniło. Skoro ich rabowało od czterdziestu lat, wzięło na siebie funkcję opiekuńcze- to nich się dzisiaj nimi opiekuje.. Teraz państwo chce porzucić własne dzieci..? Rosną koszty w państwie, ponieważ rosną podatki i rosną ceny.. Zmniejsza się siła nabywcza emerytur, co oznacza, że zmniejszają się emerytury. W tym systemie, bez indeksacji, czy rewaloryzacji- po iluś latach- co i tak następuje- świadczenie socjalne, jakim – według socjalistów wypłata emerytury, i tak się zmniejsza. Bo następuje pełzająca podwyżka cen.. W pewnym momencie emerytura nie starczy na życie emerytowi.. I co ciekawe: propagandyści i stronnicy socjalistycznego rządu, chcą kosztem emerytów załatwić wielki deficyt budżetowy i dług publiczny.. Oczywiście prawdziwa reforma emerytur jest jak najbardziej potrzebna, żeby w przyszłości każdy emeryt żył na emeryturze z własnej pracy, a nie z pracy innych, tak jak inni, żyli z jego pracy, gdy on pracował, a inni już przebywali na emeryturze.. To oczywiście zrobić trzeba! Ale dlaczego zmniejszenie wydatków państwa- nie zmieniając systemu- zaczynać od emerytów? Dwie stare panny, które razem mieszkają, położyły się wieczorem spać. W pewnej chwili jedna z nich mówi: - Czy nie wydaje ci się, że w pokoju słychać jakieś szmery? - Chyba tak- mówi druga, nasłuchując. - Czyżby dostał się do mieszkania jakiś mężczyzna? - Jeśli tak, to pamiętaj, że ja pierwsza go usłyszałam! No właśnie.. Pierwsze to odebrać emerytom, a pozostawić całą tę niepotrzebną biurokrację, która zżera olbrzymią część dochodów państwa. Pozostawić te setki pasożytujących fundacji, które spełniają rolę ideologiczną, propagując zło , wytyczne ideologiczne i narzucając nam , za nasze pieniądze zręby nowego, wspaniałego świata. Rozkręcić jeszcze bardziej marnotrawstwo państwa, w każdej miejscowości postawić muzeum sztuki nowoczesnej, powołać strażników miejskich i wiejskich, wybudować aqua parki, wielkie kompleksy rekreacyjne za państwowe pieniądze i topić, topić i jeszcze raz topić te miliardy złotych i koniecznie jeszcze zadłużyć.. A redukcję wydatków zacząć od emerytów , wprowadzając jak najszybciej eutanazję.. Biurokracja zawsze broni siebie, a BCC broni biurokracji.. Słowem nie wspomniano, że trzeba zmniejszyć koszty funkcjonowania państwa, ale zacząć od biurokracji, jako wroga państwa , wroga przedsiębiorców i wroga emerytów. A dopiero wtedy przystąpić do zmiany systemu emerytalnego, z kolektywnego i solidarnego, na indywidualny- liberalny. W czasie gdy BCC dyskutowało jak dobrać się do pieniędzy emerytów, Lwica ekologiczna zorganizowała, kolejną idiotyczną akcję pt” Godzina dla Ziemi”, w ramach której wyłączono światła, między innymi w Pałacu Kultury i Nauki im, Józefa Stalina. Nie wiem ile było problemów, w związku z wyłączeniem wszystkich świateł w Pałacu im Józefa Stalina, ale na pewno było nie mało.. Organizatorom akcji chodziło o zwrócenie uwagi, że ludzkość, bo lewica kocha ludzkość, ale nie kocha indywidualnego człowieka, że ta kochana przez nich ludzkość powoduje globalne ocieplenie poprzez zwiększenie dwutlenku węgla w atmosferze, co jest o tyle głupie, co niedorzeczne. Dziwię się, że w Krakowie, tamtejsi księża, w Kościele Mariackim – też dali się wciągnąć w tę ideologiczna hucpę! Widocznie nie mieli dość odwagi, żeby przeciwstawić się presji, albo naprawdę wierzą w te ideologiczne bajki.. Tzw. globalne ocieplenie to chyba największy zabobon dwudziestego pierwszego wieku. Wmówić ludziom, że ich pobyt na Ziemi, to największe zagrożenie dla… Ziemi. I jakieś wyłączania światła , może przyczynić się do zmniejszanie dwutlenku węgla, którego jak kania dżdżu , potrzebują rośliny. Istne wariactwo. Ale to wariactwo kosztuje! Szkoda, że Loża BBC nie zajmuje się zabraniem pieniędzy tego typu organizacjom ekologicznym, które propagują fałsz. Państwo byłoby tańsze. Do gabinetu chirurga plastycznego wchodzi kobieta w średnim wieku: - Chciałabym mieć większe oczy. - Trzydzieści tysięcy złotych. - Coooooooooo???!! Jak zgasili światło w Pałacu Kultur i Nauki im. Józefa Stalina, trwała akurat , kolejna lewicowa akcja” Sprzątaj po swoim psie”. Nie wiem jak właściciele psów sprzątali po ciemku kupy swoich czworonogów, ale jakoś chyba dali radę. BO służby miejskie nie mogą sprzątać wszystkiego za jednym razem, tylko musi być- według lewicy ekologicznej- sprzątanie indywidualne po każdym psie. I każdy sprząta sam! Na razie straż miejsca instruuje i poucza. Z czasem przyjdzie czas, na karanie mandatami.. Właściciele psów będą chodzić z torebeczkami, w które będą , przy pomocy szczoteczek, pakować psie kupy, a potem wyrzucać.. No właśnie.. Gdzie będą wyrzucać, żeby nie zaśmiecać i zanieczyszczać środowiska naturalnego? Najlepiej niech zanoszą sobie do domu, a tam segregując inne odpady, posegregują i kupy psie.. Wszyscy będą mieli dodatkowe zajęcie, chwalebne i pomagające środowisku, a do tego ta świadomość uczestniczenia w realizacji rzeczy wielkich.. Na skalę światową! A potem już tylko wprowadzić sprzątanie kup dla rolników po swoich krowach.. I ogłosić Wielkie Sprzątanie Świata Kup Zwierzęcych.. Będzie wesoło i jeszcze weselej.. Nowy Wspaniały świat coraz bliżej!
WJR
O sytuacji w Grecji pisałem parę dni temu w „Dzienniku Polskim” tak: Unia udaje Greka Nie minęły trzy miesiące od powstania Unii Europejskiej, a już stanęła ona przed problemem zasadniczym. Otóż cały "acquis communautaire" to prawa socjalne. Bruksela - gdzie na zmianę rządzą socjaliści "pobożni" zwani "chadekami" i zwykli, bezbożni - naciska na pogłębianie socjalizmu, wprowadzenie zabójczej wręcz "Karty Praw Podstawowych"... I oto Grecja to wszystko wprowadziła. Jest nawet w czołówce. Efekt: państwo w ruinie, kraj pogrążony w zamęcie - i nikt nie wie, co robić. To znaczy: na pewno są tacy, którzy wiedzą, że trzeba motłoch związkowy ostrzec - a jeśli nadal będzie robił burdy na ulicach: posłać czołgi i karabiny maszynowe. Po czym zlikwidować socjalizm - a jeśli trzeba: przy okazji 1500 prowodyrów - i po problemie. Za 20 lat Grecja byłaby najbogatszym krajem Unii Europejskiej. Ale właśnie cała propaganda "unijna" to potępienie takich rozwiązań, pochwała "d***kracji", "praw Człowieka", związków zawodowych... Aż miło patrzeć, jak to się sypie! Oczywiście: Grecji można pomódz. Zresztą UE na to stać. Tyle, ze wówczas natychmiast po pomoc ustawia się kolejne państwa, nie umiejące rządzić w okupowanych przez siebie krajach. JKM
Będzie meczet? Będzie. Bo tu już nie ma Polski. Budowa meczetu w okolicach słynnej z Powstania Listopadowego Reduty Ordona wzbudza kontrowersje. Ich wyrazem były sobotnie demonstracje zwolenników i przeciwników tej inwestycji. Jednak obawy wiążą się nie tylko z naruszeniem historycznej symboliki tego miejsca. Równie ważne jest pytanie, czy w ten sposób nie otworzymy wrót przed ekspansją radykalnego islamu, finansowanego z zagranicy. ”Tolerancja nie naiwność”, “Ślepa tolerancja zabija rozsądek” – takie hasła wznosiło kilkadziesiąt osób w Warszawie przeciw budowie meczetu nieopodal ronda Zesłańców Syberyjskich. Demonstrację zorganizowało Stowarzyszenie Europa Przyszłości. Jego prezes Jan Wójcik poinformował, że budynek ma wznieść Liga Muzułmańska. Jego budowa – jak przypomniał – będzie finansowana ze środków pochodzących z Arabii Saudyjskiej, gdzie zabronione jest np. wznoszenie świątyń chrześcijańskich i eksponowanie chrześcijańskiej symboliki. – Boimy się radykalnego islamu i mamy takie prawo – powiedział Wójcik. Stowarzyszenie domaga się od społeczności muzułmańskiej podpisania specjalnej karty, w której wyrzeknie się ona m.in. stosowania przemocy i użycia siły [Bua ha ha ha, tu człowiekowi nie chce nawet już się śmiać, a jedynie rzygać z powodu tak kretyńskiej naiwności... jakby taka "karta" miała jakiekolwiek znaczenie - admin] Mimo protestów okolicznych mieszkańców zgodę na rozpoczęcie inwestycji – Ośrodka Kultury Muzułmańskiej – wydały władze dzielnicy Warszawa Ochota. Będzie to trzykondygnacyjny obiekt o wysokości 12 metrów. Miałby służyć nie tylko jako miejsce kultu. W budynku zaplanowano także bibliotekę, salę multimedialną, galerię sztuki, kawiarnię, restaurację i sklepik. Nad bryłą obiektu będzie górować 18-metrowa wieża – nowoczesna wersja minaretu. Podczas sobotniego protestu na rondo przybyła także grupka zwolenników budowy. Byli to członkowie m.in. Pracowniczej Demokracji. Wznosili hasła: “Stop rasizmowi”, “Stop nietolerancji”. Obie strony konfliktu oddzielał szpaler policjantów. [Gdy miało się nieprzyjemność spotkać osobiście z szumowinami-przedstawicielami różnych tego typu grupek - "antyfaszystów", "antyrasistów" czy "anty-antysemitów" - to wierzcie mi Państwo, nabiera się sympatii do rasistów, faszystów, antysemitów itp. - admin] Liga Muzułmańska zaapelowała na swojej stronie internetowej do Polaków i polskich muzułmanów o zachowanie spokoju i unikanie prowokacji. “Projekt budowy Ośrodka Kultury Muzułmańskiej w Polsce przechodził wszystkie procedury prawne obowiązujące w odpowiednich instytucjach państwowych” – zapewniła organizacja. Polscy Tatarzy wyrażają zdziwienie, że licząca ok. 180 osób Liga Muzułmańska dostała szybko zgodę na budowę meczetu. Tomasz Miśkiewicz z Muzułmańskiego Związku Religijnego w RP żalił się, że mimo iż jego organizacja gromadzi 5 tys. członków, miasto Warszawa i Ministerstwo Spraw Wewnętrznych odmówiły im zwrotu działki, która jeszcze przed wojną była przeznaczona pod meczet. [Niestety, pieniężna siła przebicia Ligi Muzułmańskiej w Polsce nie może się mierzyć ze "środkami pochodzącymi z Arabii Saudyjskiej", które to środki potrafią przekonać najbardziej opornego decydenta do racji petenta. Ciekawi nas tylko, ile trzeba było wyłożyć - admin] Z kolei Tymoteusz Pruchnik (PiS), radny dzielnicy Ochota, wskazuje na dokumenty dotyczące budowy OKM, w których brak sformułowań “meczet” i “minaret”, a zamiast tego pojawiają się określenia “sala modlitewna” oraz “niewielka dominanta w formie wieżyczki”. - Przecież gdybym chciał wybudować kościół z dzwonnicą, nie pisałbym w projekcie, że stawiam na swojej działce domek z dzwonkiem – oznajmił portalowi Fronda.pl samorządowiec. Jacek Dytkowski
Nasz Dziennik Z prof. Marianem Markiem Drozdowskim, historykiem i varsavianistą, rozmawia Jacek Dytkowski
Jak Pan ocenia plan wybudowania na Ochocie Ośrodka Kultury Muzułmańskiej? - Mówiąc szczerze, to wyznanie jest uprzywilejowane, ponieważ za tą inwestycją stoją środki finansowe z Arabii Saudyjskiej i Zjednoczonych Emiratów Arabskich, czyli pochodzące od ludzi, którzy prowadzą biznes z dostaw ropy naftowej na świecie. Jest ono dosyć dynamiczne i niestety nietolerancyjne w stosunku do innych wyznań, m.in. do naszego, katolickiego. Uważam więc, że trzeba być bardzo ostrożnym pomimo wydźwięku sobotniej kontrdemonstracji, podczas której głoszono, że kto się sprzeciwia tej inwestycji, jest ksenofobem itd. Trzeba powiedzieć całą prawdę – nie jest to obiekt sakralny finansowany ze środków miejscowej ludności arabskiej, ale budynek wznoszony z pomocą bogatych państw arabskich, w ten sposób tworzy się ośrodki ich kultury w Europie Zachodniej. Jesteśmy oczywiście tolerancyjni i uznajemy prawo do praktykowania kultu przez ludzi różnych wyznań. Ponadto popieramy wzajemny dialog, czego przykładem był Papież Jan Paweł II, a teraz Benedykt XVI. Natomiast musimy patrzeć na rzeczywistość taką, jaka ona jest. To znaczy szukajmy szczerej odpowiedzi na pytanie, czy mamy tutaj do czynienia z potrzebą wewnętrzną lokalnej społeczności czy raczej ekspansją kulturową tego wyznania. Wielu ludzi boi się tego w Europie i trzeba ich zrozumieć.
W Polsce żyją potomkowie Tatarów, którzy też wyznają islam… - Tak, są oni nawet zasymilowani, ich proweniencja sięga m.in. czasów księcia Witolda. Zresztą trzeba im oddać hołd w związku ze zbliżającą się rocznicą bitwy pod Grunwaldem, gdzie mieli istotny wpływ na nasz wspólny sukces. Reasumując, budowa meczetu jest uzasadniona wtedy, kiedy odpowiada na wewnętrzną potrzebę społeczności. Natomiast w sytuacji, gdy jest ona finansowana z zewnątrz, oznacza to oczywiście ekspansję kulturową, w szczególności bogatych krajów arabskich. I trzeba się temu wszystkiemu dokładnie przyjrzeć.
Meczet miałby zostać wzniesiony w pobliżu Reduty Ordona. Czy Polacy nie mają prawa czuć się tym urażeni? - Jako historyk uważam, że miejsce powinno szanować naszą tradycję. Przecież Reduta Ordona została pięknie utrwalona w wierszu Adama Mickiewicza, chociaż, jak wiadomo, Julian Konstanty Ordon tam nie zginął. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to historia naszego Powstania Listopadowego i pewien dokument tożsamości miasta. Nie jest to dobre miejsce na lokalizację meczetu. Dziękuję za rozmowę.
Zwycięzca bierze wszystko Ugrupowanie Donalda Tuska przygotowało projekt ustawy dotyczący jednomandatowych okręgów wyborczych do Senatu. Zgodnie z nią zmiany w ordynacji miałyby wejść w życie podczas przyszłorocznych wyborów parlamentarnych. Do czego Platformie Obywatelskiej potrzebne są okręgi jednomandatowe? Obecnie senatorowie są wybierani według ordynacji większościowej, ale wyborcy wybierają 2, 3 lub 4 senatorów zależnie od wielkości okręgu. Mandat uzyskują ci kandydaci, którzy otrzymali największą liczbę głosów. Obecnie Platforma proponuje utworzenie stu jednomandatowych okręgów wyborczych, przy czym granice tych okręgów nie naruszałyby granic powiatów. Cztery miasta na prawach powiatu: Kraków, Warszawa, Wrocław i Łódź, będą podzielone na dwa lub więcej okręgów wyborczych. Nowe, jednomandatowe okręgi mają być wyznaczone na podstawie dotychczasowych. Ich granice będą się pokrywały z granicami okręgów w wyborach do Sejmu oraz z granicami województw. Takie rozwiązanie pozwoli uniknąć zbędnego zamieszania z wytyczaniem zupełnie nowych granic okręgów wyborczych. PO proponuje też obniżenie liczby wymaganych podpisów dla zgłaszanej kandydatury senatora z 3 tysięcy do 2 tysięcy. Mandat uzyskałby ten kandydat, który otrzyma największą liczbę głosów. Mariusz Witczak - senator Platformy Obywatelskiej, a zarazem autor nowelizacji, następująco uzasadniał proponowane zmiany w prawie: "Te zmiany przybliżą politykę ludziom. Dzięki naszej ustawie wyborcy zyskają większy wpływ na swoich przedstawicieli. Senatorowie będą musieli jeszcze mocniej angażować się na rzecz swoich okręgów. W każdym z nich będzie przecież toczył się pojedynek o jeden tylko mandat. Po wprowadzeniu okręgów jednomandatowych cały system stanie się bardziej czytelny i przejrzysty. Tym samym realizujemy kolejny element programu Platformy Obywatelskiej".
Za, a nawet przeciw Senatowi Faktycznie PO od początku swojego istnienia lansuje koncepcję reformy systemu wyborczego w Polsce. Prezentowany opinii publicznej powód jest zazwyczaj zawsze ten sam: odejście od ordynacji proporcjonalnej w wyborach do Sejmu na rzecz systemu większościowego, uproszczenie - dla wygody obywateli - procedury wyborczej oraz lepsze związanie parlamentarzysty z okręgiem wyborczym i wyborcami. W 2004 r. Platforma zebrała ponad 700 tys. podpisów pod żądaniami m.in. jednomandatowych okręgów w wyborach do Sejmu oraz likwidacji Senatu, co swego czasu również postulował SLD. W lutym tego roku w ramach pakietu zmian konstytucyjnych zaproponowano między innymi zmniejszenie liczby posłów z 460 do 300 i senatorów ze 100 do 49. Miesiąc później mamy z kolei propozycję pozostawienia 100 senatorów... Trudno nie zauważyć, że zgłaszane co jakiś czas przez Platformę zmiany znacznie różnią się między sobą. Raz jest zgłaszany postulat likwidacji Senatu, a następnie jego utrzymania, raz zmniejszenia liczby senatorów, a następnie pozostawienia obecnej ich liczby, a jedynie zmiany sposobu wybierania senatorów. Te zmieniające się jak w kalejdoskopie propozycje są czymś w rodzaju balonu próbnego i służą sondowaniu reakcji. Zmiana ordynacji wyborczej do Sejmu i odejście od systemu proporcjonalnego wymaga bowiem zmiany Konstytucji, a to oznacza konieczność uzyskania dla nowelizacji poparcia przynajmniej 2/3 posłów. Wszyscy wiedzą, że Platforma Obywatelska nie jest w stanie samodzielnie przeforsować takich zmian, bo nie dysponuje w Sejmie nawet zwykłą większością. Potrzebna jest współpraca z innymi ugrupowaniami, a te nie palą się do popierania zmian proponowanych przez polityków PO, gdyż obowiązujący system jest dla nich wygodny a jego zmiana w obecnej sytuacji mogłaby jeszcze bardziej zwiększyć przewagę PO nad nimi. Dlatego Grzegorz Schetyna, przewodniczący Klubu Parlamentarnego Platformy, prezentując na konferencji prasowej projekt zmian ordynacji do Senatu, podkreślił, że o ile zmiana ordynacji wyborczej do Sejmu wymagałaby nowelizacji Konstytucji, o tyle jednomandatowe okręgi wyborcze do Senatu można wprowadzić, zmieniając jedynie ordynację wyborczą - co można uczynić zwykłą większością głosów. W Konstytucji zapisano jedynie, że wybory do Senatu są powszechne, bezpośrednie i odbywają się w głosowaniu tajnym, natomiast nie ma tam zapisu, że wybory są proporcjonalne, która to reguła dotyczy wyborów do Sejmu. "Chcemy - oświadczył Schetyna - zbudować większość dla tego projektu w Sejmie i w Senacie. Liczymy na wsparcie koalicjanta, ale mamy też sygnały z Prawa i Sprawiedliwości, że to jest temat, nad którym chcą pracować". PSL ustami Stanisława Żelichowskiego, szefa Klubu Parlamentarnego PSL, nie mówi "nie", a przedstawiciel PiS Adam Hofman nie wykluczył współpracy z PO w tym obszarze. Jednak skrytykował Platformę za to, że chce przeforsować swój pomysł w roku wyborczym, w którym nie powinno się zmieniać reguły gry.
Déja vu Do połowy lipca ubiegłego roku kluby parlamentarne miały czas na ustosunkowanie się do popieranego przez PO pomysłu wprowadzenia jednomandatowych okręgów wyborczych do Sejmu. Wówczas problem polegał na tym, że poza Platformą większość sejmowa wraz z koalicyjnym PSL była tak naprawdę przeciwna odejściu od tzw. systemu proporcjonalnego, który w obecnym kształcie daje gigantyczną władzę aparatom partyjnym. Również sama PO niezbyt do końca chyba szczerze jest zdeterminowana, by przeforsować wprowadzenie w Polsce systemu większościowego. Platforma z jednej strony wychodzi naprzeciw oczekiwaniom społecznym - szumnie zapowiada kolejne projekty zmiany ordynacji, które nie mają szans na uchwalenie, bo większość sejmowa nie chce zmian, z drugiej strony kierownictwo PO czerpie z takiej akcji profity propagandowe, bo "my chcemy, ale tamci blokują". Przy okazji uzyskuje również korzyści polityczne, bo w oparciu o obecne przepisy łatwiejsze jest prowadzenie wewnątrzpartyjnej polityki kadrowej i dyscyplinowanie swoich parlamentarzystów. Rodzi się jednak pytanie natury ogólniejszej. Czy jednomandatowe okręgi wyborcze zmieniłyby jakościowo politykę polską? Tak uważają ich zwolennicy, niekoniecznie popierający PO. Twierdzą, że system wyborczy obowiązujący w Polsce jest niekonstytucyjny, gdyż, po pierwsze, fikcją jest bierne prawo wyborcze, bo istnieją restrykcje w ordynacji i obywatel jest ograniczony w możliwości zgłoszenia swojej kandydatury w wyborach. Po drugie, zgodnie z Ustawą Zasadniczą władza powinna należeć do Narodu, a tak naprawdę należy do partii politycznych, które zrzeszają bardzo niewielki procent społeczeństwa. I dlatego wielu wyborców zamiast uczestniczyć w wyborach, wybiera absencję, w efekcie następuje spadek wiarygodności instytucji demokratycznych w Polsce. Wybory większościowe zwiększają poczucie podmiotowości wyborcy. Obywatel czuje się dowartościowany, gdyż wie, że głosuje na konkretnego kandydata i rzeczywiście go wybiera. Zastosowanie systemu JOW powoduje odpowiedzialność posła przed wyborcami; następuje ścisły związek posła z obywatelami. Wreszcie system jednomandatowy osłabia patologię partiokracji. Zwiększa siłę mocnego kandydata w stosunku do partii politycznej i powoduje, że partie, aby mogły efektywnie działać, muszą współdziałać z kandydatami popularnymi w społeczeństwie i mającymi swoje zdanie, a nie prowadzić politykę personalną zgodnie z regułą bmw: bierny, mierny, ale wierny.
Szerszy plan naprawy Polska pod "rządami" obecnych ordynacji wyborczych od lat jest pogrążona w kryzysie systemu politycznego oraz w permanentnej kampanii wyborczej. Od 2005 roku mieliśmy wybory prezydenckie, dwukrotnie wybory parlamentarne, wybory samorządowe i wybory do Parlamentu Europejskiego, które ukazały w pełni absurdy ordynacji, czyli fakt, że mandaty zdobywały osoby z poparciem 5 tys. głosów, a kandydaci uzyskujący ponad 50 tys. głosów nie zostawali eurodeputowanymi. Zwieńczeniem tego serialu politycznego będą tegoroczne wybory samorządowe, a przede wszystkim prezydenckie oraz kolejne wybory parlamentarne w 2011 roku. Gra toczy się o pełnię władzy w państwie. Coraz większa część opinii publicznej dystansuje się od toczonej od 2005 r. socjotechnicznej wojny między PiS i PO. Wielu wyborców ma dość obecnego stylu uprawiania polityki i nierozwiązywania realnych problemów politycznych, dlatego nie uczestniczy w wyborach. Jest to spowodowane między innymi tym, że obecny system wyborczy sprzyja oderwaniu polityków od wyborców, co powoduje, że wybierane władze nie liczą się z ich poglądami i potrzebami. Dlatego ruch na rzecz jednomandatowych okręgów wyborczych zdobywa coraz większe poparcie społeczne. Jego zwolennicy stawiają dość trafną, choć zbyt generalizującą diagnozę. W jednym ze swoich oświadczeń napisali: "Partie przypominają bardziej związki zawodowe polityków niż organizacje przejętych losem wspólnoty obywateli. Polityka nie jest traktowana jako troska o dobro wspólne, lecz jako narzędzie zabiegów o własny - grupowy lub indywidualny - interes. Państwo paraliżuje siatka korupcyjnych powiązań między światem polityki i biznesu. (...) Nie ma cudownego sposobu, który z dnia na dzień zaowocuje naprawą Rzeczypospolitej. Są jednak kroki, jakie można - i trzeba! - podjąć zaraz. Jesteśmy przekonani, że należy do nich zmiana trybu, w jakim obywatele wybierają swoich przedstawicieli, czyli - ordynacji wyborczej". Trudno się nie zgodzić, że obecna praktyka kreowania tzw. elit politycznych jest patogenna. W sytuacji, w której mniej więcej wiadomo, jakim poparciem cieszy się dana partia, wybór posła jest wyborem aparatu partyjnego decydującego o sposobie i trybie umieszczania na liście danego kandydata. Przy obecnym systemie wybory następują w momencie układania list wyborczych i są dokonywane przez decydentów partyjnych, a nie przez obywateli w dniu wyborów. Oczywiście wprowadzenie jednomandatowych okręgów wyborczych nie stanowi panaceum na wszystkie problemy Polski. Konieczna jest gruntowna modernizacja państwa, w tym zmiana sposobu kreowania elit politycznych. Słuszny skądinąd postulat zmiany ordynacji i określenia jasnych i przejrzystych reguł powinien być fragmentem wielkiego planu naprawy, a nie przejawem doraźnej koniunktury politycznej i receptą na zmonopolizowanie sceny politycznej. Bez przecięcia chorych procedur, układów, zależności, powiązań, kryminogennych sposobów podejmowania decyzji, nawet gdyby byli wybierani ludzie kryształowi, niewiele będą w stanie zdziałać. Źle skonstruowany silnik nie będzie lepiej działał, nawet gdy będzie napędzany paliwem najwyższej jakości. Jan Maria Jackowski
Komorowski tłumów nie porwie Choć dziś pozycja marszałka Sejmu wydaje się niezwykle mocna, to jego zwycięstwo w wyborach prezydenckich nie jest ani takie pewne, ani oczywiste – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”. Bronisław Komorowski, zgodnie z przewidywaniami, został kandydatem Platformy Obywatelskiej w wyborach prezydenckich. To on stanie w szranki z Lechem Kaczyńskim. Jakim będzie rywalem dla obecnego prezydenta? Wiele wskazuje na to, że będzie trudniejszym przeciwnikiem, niż byłby Radosław Sikorski. Początkowo się wydawało, że szef MSZ dzięki swojej wyrazistości i młodzieńczemu wizerunkowi mógłby być atrakcyjnym kandydatem, szybko się jednak okazało, że ta żywiołowość i antykaczyńska agresja nie są dobrze odbierane ani przez działaczy Platformy, ani – co wykazały sondaże – przez ogół wyborców. Można założyć, że Sikorski z dużą łatwością atakowałby Lecha Kaczyńskiego, jednocześnie sam wystawiając się na łatwy cel ataków przeciwników.
Silny mandat Z Komorowskim sprawa będzie trudniejsza, choć marszałek Sejmu nie jest wolny od wad. Jednym z jego najsłabszych punktów jest – mówiąc delikatnie – szczególna troska o Wojskowe Służby Informacyjne. Zapewne będzie to przedmiotem badań dziennikarzy oraz zainteresowania konkurencyjnych sztabów wyborczych. W prywatnych rozmowach nawet posłowie Platformy Obywatelskiej się dziwią, skąd u Komorowskiego wzięła się taka sympatia do WSI. Tyle że sprawa ta jest w stanie wywołać emocje przede wszystkim twardego elektoratu Prawa i Sprawiedliwości, a więc zdeklarowanych wyborców Lecha Kaczyńskiego. A z punktu widzenia strategii kampanii Komorowskiego ci wyborcy i tak są nie do zdobycia, nie ma więc sensu specjalnie przejmować się ich reakcjami. Dla marszałka Sejmu ważni są wyborcy Platformy, a ci dali mu już mocne poparcie w quasi-prawyborach. Bo niezależnie od ocen, jakie wystawiamy samej imprezie, bez wątpienia dała ona Komorowskiemu silną pozycję startową. Niejasna sprawa WSI nie powinna być tu więc znacząca. Natomiast ta część wyborców PO, dla której stosunek do przeszłości jest ważny, będzie pamiętać Komorowskiemu przede wszystkim jego twardą antykomunistyczną działalność w latach 70. I dla Lecha Kaczyńskiego, i dla Bronisława Komorowskiego – bo tylko oni tak naprawdę liczą się w grze – kluczowe będzie zachowanie wyborców, którzy w pierwszej turze zagłosują na Jerzego Szmajdzińskiego, Andrzeja Olechowskiego czy Waldemara Pawlaka. Mówiąc najogólniej: wyborców, którzy o PRL nie myślą z nienawiścią i którzy chcieliby jak najszybciej pogrzebać sprawy lustracyjno-historyczne. Tym wyborcom znacznie bliżej zaś jest do Bronisława Komorowskiego niż Lecha Kaczyńskiego. Słowem, nadzieje części zwolenników PiS i samego prezydenta, że sprawa WSI może w kampanii „zagrać”, są, moim zdaniem, płonne.
Medialna ofensywa kontra cicha kampania Na rzecz Komorowskiego zdecydowanie przemawia to, że sprawuje funkcję marszałka Sejmu i nie jest członkiem rządu. To ważne, zwłaszcza dziś. Wiele wskazuje bowiem na to, że kończy się czas ogólnego zadowolenia. W coraz większej grupie wyborców narasta obawa przed dalszym zadłużeniem państwa oraz przed pogorszeniem ich osobistej sytuacji ekonomicznej. Wielu ludzi zaczyna poważnie obawiać się utraty pracy, niemożliwości spłaty zaciągniętego kredytu, pogorszenia poziomu życia rodziny. W takiej sytuacji rząd (choć utrzymuje ciągle kraj na plusie, ale jest też oskarżany o brak reform) może stać się łatwym celem. A Bronisława Komorowskiego trudniej będzie atakować za to, czego rząd nie zrobił. Lech Kaczyński i jego sztab zatem na narastających lękach społecznych mogą wiele nie ugrać. Co nie znaczy wcale, że wszystko już zostało rozstrzygnięte, i Bronisław Komorowski prezydenturę ma w kieszeni. Obecne sondaże – pokazujące dużą przewagę marszałka nad prezydentem – dość szybko mogą się zmienić. Trzeba bowiem pamiętać, że ostatnie dni to był czas wielkiej i niezwykle intensywnej medialnej ofensywy Platformy Obywatelskiej. Obecny prezydent pozostawał w cieniu. Teraz można założyć, że na pewien czas zniknie Komorowski. Musi przecież sformować sztab, opracować strategię, która – jak się wydaje – jeszcze nie jest gotowa. A po stronie obecnego prezydenta ten etap pracy jest już wykonany. Tam wszystko było jasne: i założenia kampanii, i jej główne punkty są już mniej więcej gotowe. Kaczyński już za chwilę będzie mógł przejść do ofensywy. Komentatorzy zdają się nie doceniać również tego, że obecny prezydent od dłuższego czasu prowadził cichą kampanię. Odbył ponad 100 spotkań w kraju, które słabo relacjonowały ogólnopolskie media. Ale nie znaczy to, że nie miały one żadnego znaczenia i że mieszkańcy odwiedzanych miast ich nie zauważyli. Te spotkania mogą wywrzeć wpływ zarówno na właściwą kampanię, jak i na jej ostateczny wynik. Na pierwszy rzut oka największą zaletą Komorowskiego jest jego wizerunek poważnego polityka, wręcz męża stanu. Wpływ na to miał cały przebieg jego kariery. Tym też będą pewnie chcieli zagrać marketingowcy Platformy. Możemy się więc spodziewać pojedynku na to, kto jest bardziej odpowiedzialnym politykiem i kto godniej będzie reprezentować Polskę. Ale wbrew pozorom na tym polu Lech Kaczyński wcale nie jest z góry skazany na klęskę.
Na patriotycznej nucie W kampanii dominuje taki przekaz, jaki narzuci sztab wyborczy kandydata, a nie jego wpadki i śmiesznostki, co obecnemu prezydentowi skwapliwie wytykały – zwłaszcza w pierwszych latach kadencji – nieprzychylne mu media. Ale pokazanie Lecha Kaczyńskiego jako godnego, odpowiedzialnego patrioty, któremu warto zaufać w trudnych czasach, dla jego strategów nie będzie zadaniem ani trudnym, ani niewdzięcznym. W podobnym świetle stratedzy Platformy będą pewnie chcieli pokazać Bronisława Komorowskiego. Ale to Lech Kaczyński jest urzędującym prezydentem i to jego umiejętnie wybrane dokonania można lepiej zareklamować w kampanii. Pamiętajmy, że to on, a nie marszałek Sejmu, wygłosił poruszające przemówienie na Westerplatte z okazji 70. rocznicy wybuchu drugiej wojny. To może być najmocniejszy punkt obecnej głowy państwa. Zwłaszcza że Lech Kaczyński ma przecież spore doświadczenie w prowadzeniu kampanii i – tak jak, gdy nie jest w formie, potrafi wygłaszać śmiertelnie nudne mowy w Pałacu Prezydenckim albo w studiu telewizyjnym, tak w momentach mobilizacji – np. w czasie kampanii wyborczej przed pięciu laty czy we wspomnianym przemówieniu, kiedy stał twarzą w twarz z Władimirem Putinem – umie być porywający. Jaki będzie Bronisław Komorowski, nie wiemy. W prawyborach nie pokazał się jako szczególny fighter, ale też nie musiał nim być. Z całą pewnością nie ma on jednak cech porywającego przywódcy. Choć dziś pozycja Komorowskiego wydaje się niezwykle mocna, to aby ostatecznie pokonać Lecha Kaczyńskiego będzie musiał ciężko się napracować i poprowadzić bardzo inteligentną kampanię. Czy to mu się uda? Czy starczy mu impetu? Ma duże szanse, ale moim zdaniem jego zwycięstwo nie jest ani pewne, ani oczywiste. Igor Janke
JAK IGOR JANKE KOMOROWSKIEGO ZDEMASKOWAŁ Przyznam z pokorą, że najwyraźniej nie doceniałem należycie wagi politycznych analiz Igora Janke. Do czasu, gdy przeczytałem dzisiejszy artykuł w Rzeczpospolitej - „Komorowski tłumów nie porwie”. Choć skonstruowany w typowej dla redaktora Janke konwencji „poprawnej neutralności”, zaskoczył mnie obecnością opinii, pod którymi, jako zadeklarowany oszołom i patentowany radykał skłony jestem oburącz się podpisać. Treści, które mnie uradowały, Igor Janke przemycił w sposób tak subtelny i zawoalowany, że tylko ludzie świadomi prawicowych sympatii pana redaktora potrafią je dostrzec i wydobyć. Tym większy urok czytania „między wierszami” i warto zadać sobie trud, by poznać autentyczne poglądy właściciela Salonu 24. Pisze oto Janke, że jednym z najsłabszych punktów Bronisława Komorowskiego jest „mówiąc delikatnie – szczególna troska o Wojskowe Służby Informacyjne”. Ponieważ i ja tak sądzę, z rosnącą ciekawością przeczytałem kolejny akapit tekstu, który ze względu na wagę zawartych w nim myśli, warto przytoczyć w całości: „Tyle że sprawa ta jest w stanie wywołać emocje przede wszystkim twardego elektoratu Prawa i Sprawiedliwości, a więc zdeklarowanych wyborców Lecha Kaczyńskiego. A z punktu widzenia strategii kampanii Komorowskiego ci wyborcy i tak są nie do zdobycia, nie ma więc sensu specjalnie przejmować się ich reakcjami. Dla marszałka Sejmu ważni są wyborcy Platformy, a ci dali mu już mocne poparcie w quasi-prawyborach.” Pierwsza myśl, którą wyczytałem w tych słowach dotyczy wskazania prawdziwych intencji Bronisława Komorowskiego i jego wizji prezydentury. Skoro redaktor Janke potwierdził nam, że platformiany kandydat na prezydenta nie ma zamiaru „przejmować się specjalnie” reakcjami twardego elektoratu PiS (zadeklarowanych wyborców Kaczyńskiego), czy nie należy sądzić, że miast „prezydenta wszystkich Polaków” i powszechnego przedstawiciela narodu mamy człowieka, który zamierza zostać partyjnym wybrańcem części polskiego społeczeństwa, a sama kampania ma być w istocie partyjną agitką? Spójrzmy bowiem na fakty. Owi „zadeklarowani wyborcy” Lecha Kaczyńskiego byli w roku 2005 grupą ponad 8 milionów Polaków, stanowiąc 54% wszystkich wyborców. Za przegranym w roku 2007 PiS-em, opowiedziało się powyżej 5 milionów obywateli, czyli ponad 32% wyborców. Zgadzam się zatem z redaktorem Janke, że stratedzy kampanii Komorowskiego mają zamiar zafundować nam partyjnego prezydenta, delegata interesów elektoratu Platformy Obywatelskiej, ślepego i głuchego na głos pozostałej, wielomilionowej rzeszy Polaków . Przejmowanie się ich reakcjami byłoby przecież niecelowe, a nawet zbyteczne, skoro można oprzeć prezydenturę na partyjnych zwolennikach rządu Donalda Tuska i zgodnie z dawną tradycją utożsamić partię z narodem. Po cóż zatem – zdaje się mówić nam Igor Janke – kandydat Komorowski ma zawracać sobie głowę zarzutami o wspieranie przestępczego układu wojskowych służb, czy udział w groźnej kombinacji, znanej jako afera marszałkowa? Z jakiej racji, miałby tłumaczyć się tym marnym kilku milionom Polaków z rozlicznych kłamstw, wypowiadanych publicznie i przed prokuratorem? Kogo może obchodzić niszczenie karier urzędników państwowych, lekceważenie prawa, czy osobiste tragedie ludzi skrzywdzonych w imię obrony prywatnych interesów pana Komorowskiego? Ma rację redaktor Janke, gdy podpowiada nam, że celem Platformy i prezydentury Komorowskiego jest wizja państwa, w którym tylko obywatele wierni partii i jej przywódcy mogą liczyć na profity, prawa i wysłuchanie. Państwa, opartego na przybocznej gwardii działaczy i funkcjonariuszach służb specjalnych, którzy w dobrze rozumianym „wspólnym interesie” zapewnią nam ład i porządek. Państwa - zatem, w którym, ci co zadają niewygodne pytania zostaną uznani za margines, skazani na przemilczenie, a z czasem zasłużą na pacyfikację, w ramach uszczęśliwiającej wszystkich bondaryzacji. Równie ważną myśl niepokornego dziennikarza Rzeczpospolitej, znajdziemy w następnym akapicie tekstu. Pisze Igor Janke: „Niejasna sprawa WSI nie powinna być tu więc znacząca. Natomiast ta część wyborców PO, dla której stosunek do przeszłości jest ważny, będzie pamiętać Komorowskiemu przede wszystkim jego twardą antykomunistyczną działalność w latach 70.”. Mając na uwadze wcześniejsze słowa dziennikarza, można się domyśleć, że wyraża tym samym żarliwą pochwałę elektoratu prawicowego, owych „zdeklarowanych wyborców Lecha Kaczyńskiego”. Czyni to – w zgodzie z konwencją tekstu - w sposób niemal niedostrzegalny, lecz nie dla ludzi biegłych w pereelowskiej sztuce „czytania między wierszami”. Wskazuje bowiem Janke, że ta część wyborców PO „dla której stosunek do przeszłości jest ważny”, to w istocie grupa cierpiących na amnezję historycznych analfabetów, którzy wiedzę o służbach wojskowych PRL-III RP czerpią z wykładów płk Kumosia i tefałenowskich pogadanek gen. Dukaczewskiego. W ich ułomnej i wybiórczej pamięci, kandydat Komorowski będzie twardym antykomunistą lat 70, lecz to, co robił i z kim przystawał po 1989 roku skrywa już zasłona milczenia, bądź niewiedzy. Na podobnej zasadzie „stosunku do przeszłości” można zbudować obraz rosyjskiego terrorysty Józefa Piłsudskiego, czy wizję uduchowionego seminarzysty z Tybilisi, niejakiego Dżugaszwili. Obie, będą miały tyle wspólnego z prawdą, co wizerunek Komorowskiego powstały w oparciu o działalność sprzed 40 lat, ignorujący poczynania tej postaci w początkach lat 90 i później. Jeśli pamiętamy, że według Igora Janke, związki kandydata Komorowskiego ze spadkobiercami formacji wsławionej prześladowaniem Polaków, której liczne przestępstwa wskazuje Raport z Weryfikacji WSI, są „w stanie wywołać emocje przede wszystkim twardego elektoratu Prawa i Sprawiedliwości” – czy trzeba wskazywać na bardziej sugestywny dowód uznania, wyrażonego dla tej części społeczeństwa, która pamięta o zasługach wojskowej bezpieki i zna jej rolę w budowaniu III RP? Oni wiedzą, (zdaje się sugerować publicysta Rzeczpospolitej) że kandydat Komorowski powinien zostać dokładnie rozliczony z okresu, gdy wspierał „czerwonych” generałów, awansował prześladujących opozycję pułkowników, blokował dekomunizację wojska, stawał w obronie Jaruzelskiego i tajemnic Układu Warszawskiego, nie cofając się przed wykorzystaniem służb państwa dla własnych, politycznych interesów. W odróżnieniu, od wskazanego palcem elektoratu PO – „zadeklarowani wyborcy Kaczyńskiego” pamiętają o zbrodniach Informacji Wojskowej i WSW i nie przyjmują do wiadomości „nawrócenia na niepodległość”, którego rzekomo dostąpili ludowi generałowie i sowieccy kursanci. Czy nie wskazuje nam Janke, na szczególną perfidię strategów kampanii Platformy, żerujących na niewiedzy elektoratu i zakłamaniu najnowszej historii, blokujących niewygodne dla kandydata pytania przy wsparciu mediów, wciąż retuszujących wizerunek Komorowskiego? Śmiem nawet przypuszczać, że swój dzisiejszy artykuł redaktor Janke zadedykował takim oszołomom, jak niżej podpisany oraz zadeklarowanym wyborcom Kaczyńskiego, którzy widząc obecny stan państwa i postawę wielu dziennikarzy, mają prawo czuć się wykluczeni z reguł demokracji i skazani na reakcje straceńców. Tym bardziej – wielka tu zasługa publicysty Rzeczpospolitej, gdy w skrytej – lecz przecież czytelnej formie, przemyca dla nas tak ważne i odważne treści. Ścios
Rosjanie zaprosili Jaruzelskiego do Moskwy Rosja zaprosiła generała Wojciecha Jaruzelskiego na paradę zwycięstwa 9 maja w Moskwie. Na tegoroczne obchody Rosjanie zaprosili również prezydenta Lecha Kaczyńskiego. - Wystosowano zaproszenia do dziewięciu byłych głów państw, którzy osobiście brali udział w bojowych działaniach przeciwko nazistowskim Niemcom - poinformował Władymir Kożyn z kancelarii prezydenta Dmitrija Miedwiediewa. - Wśród nich są: były generał gubernator Australii, były prezydent Albanii, były wielki książę Luksemburga, pierwszy prezydent Macedonii, generał armii Jaruzelski z Polski, były król Rumunii, były prezydent USA George Bush, były prezydent Francji Valéry Giscard d'Estaing i były prezydent Chorwacji - wyliczał. Jak zaznaczył, w tej chwili "otrzymaliśmy cztery potwierdzenia przyjazdu, pozostałych oczekujemy niebawem". Gen. Jaruzelski powiedział, że nie chce komentować tych informacji z Moskwy. - W tej materii obecnie wypowiadać się nie chcę - powiedział. Jaruzelski uczestniczył już w 2005 roku w Moskwie w obchodach 60. rocznicy zwycięstwa nad III Rzeszą. W tamtych uroczystościach wziął też udział ówczesny prezydent RP Aleksander Kwaśniewski. W tym roku na rocznicowe obchody do stolicy Rosji wybiera się także prezydent Lech Kaczyński. Szef wydziału administracyjnego kancelarii prezydenta Dmitrija Miedwiediewa wymienił polskiego szefa państwa wśród 14 prezydentów, od których w najbliższym czasie powinno wpłynąć potwierdzenie udziału. Według Kożina, uczestnictwo w uroczystości potwierdzili już liderzy Armenii, Francji, Kazachstanu, Łotwy, Niemiec, Mołdawii, Serbii, Słowacji, Słowenii, Tadżykistanu, Ukrainy i Wietnamu. W najbliższym czasie - jak podał - spodziewane są odpowiedzi od przywódców Azerbejdżanu, Białorusi, Chin, Czech, Estonii, Grecji, Izraela, Kanady Kirgizji, Polski, Turkmenistanu, USA, Wielkiej Brytanii i Włoch. Kulminacyjnym punktem obchodów 65. rocznicy zakończenia II wojny światowej w Europie będzie wielka defilada wojskowa na Placu Czerwonym. Wezmą w niej udział także żołnierze z czterech krajów koalicji antyhitlerowskiej - USA, Wielkiej Brytanii, Francji i Polski. Z Polski - jak poinformował minister obrony narodowej Bogdan Klich - do Moskwy pojedzie pododdział wojskowy i czterech kombatantów.
Święto sowieckiego imperializmu Pomysł, że kompania reprezentacyjna Wojska Polskiego miałaby wziąć udział w moskiewskiej paradzie, jest, delikatnie rzecz ujmując, chybiony – pisze dziennikarz „Rzeczpospolitej”. Na placu Czerwonym 9 maja odbędą się huczne obchody 65. rocznicy zwycięstwa Związku Sowieckiego nad Trzecią Rzeszą (Niemcy przed aliantami zachodnimi skapitulowały dzień wcześniej, 8 maja 1945 roku). A więc zwycięstwa jednej wrogiej Polsce totalitarnej dyktatury nad drugą. Zwycięstwo to przyniosło Rzeczypospolitej utratę połowy terytorium i suwerenności na pół wieku. Przyniosło również dorżnięcie tej części elit naszego narodu, która przetrwała pierwszą sowiecką okupację lat 1939 – 1941 i okupację niemiecką lat 1939 – 1945.
Pod portretami Stalina Zapewne, jak to miało miejsce w latach poprzednich, moskiewskie obchody „zwycięstwa nad faszyzmem” i w tym roku staną się festiwalem sowieckiego imperializmu. Rosyjscy żołnierze będą maszerować w „strojach z epoki”, czyli mundurach bojców Armii Czerwonej. Będą łopotać sztandary z sierpem i młotem, rozbrzmiewać rewolucyjne pieśni i warkot czołgów T-34. Mówcy będą opowiadać, jak to Związek Sowiecki przyniósł „wyzwolenie” Europie Środkowo-Wschodniej. Władze Moskwy ogłosiły, że zamierzają przystroić miasto podobiznami szefa NKWD Ławrientija Berii i Józefa Stalina. Największy plakat przedstawiający sowieckiego tyrana ma zawisnąć na placu Czerwonym. To właśnie przed nim mają prezentować broń żołnierze maszerujący w defiladzie.
Pomysł, że kompania reprezentacyjna Wojska Polskiego (o czym doniosły niedawno media) miałaby wziąć w tej paradzie udział, jest dla mnie, delikatnie rzecz ujmując, niezrozumiały. Wszystko wskazuje na to, że moskiewskie obchody nie będą bowiem obchodami rosyjskimi, w których Wojsko Polskie nie tylko mogłoby, ale nawet powinno wziąć udział, lecz obchodami sowieckimi. Będą gloryfikacją „bohaterskiej Armii Czerwonej”. A więc armii, która przez ćwierć wieku trzykrotnie podbijała Polskę (1920, 1939, 1944 – 1945). Za każdym razem był to podbój wyjątkowo brutalny, bezwzględny i krwawy. Trudno mi sobie wyobrazić naszych żołnierzy z orzełkami na czapkach pod biało-czerwonym sztandarem maszerujących krok w krok z ludźmi ubranymi w sowieckie mundury z czerwonymi gwiazdami. Jedyną osobą z Polski, której udział w uroczystościach 9 maja będzie uzasadniony, jest Wojciech Jaruzelski.
To rzeczywiście jego święto Niektórzy twierdzą, że bojkot tych obchodów przez Polskę pokazałby światu, iż jesteśmy „zakompleksionymi rusofobami”. W święcie wezmą przecież udział kompanie wojsk ze Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Francji, a rządy tych państw nie zgłaszają obiekcji. To złe porównanie. Nie przypominam sobie, żeby Związek Sowiecki anektował Nowy Jork i Chicago, Lyon i Strasburg czy Birmingham i Manchester. Nie przypominam sobie, żeby setki tysięcy amerykańskich, francuskich czy brytyjskich obywateli zostały wywiezione do obozów koncentracyjnych na Syberii. Nie przypominam sobie także, by korpus oficerski tych państw został eksterminowany strzałem w tył głowy przez NKWD.
Która tradycja „Gazeta Wyborcza”, donosząc, że polska kompania reprezentacyjna ma wziąć udział w tegorocznej moskiewskiej paradzie, przypomniała, że nie byłby to pierwszy taki przypadek. Polscy żołnierze maszerowali już bowiem w pierwszej „defiladzie zwycięstwa”, która odbyła się na placu Czerwonym 24 czerwca 1945 roku. Był to oddział ludowego Wojska Polskiego, na którego czele szli starzy sowieccy agenci Michał Rola-Żymierski i Karol Świerczewski. Jeżeli wojsko niepodległej III Rzeczypospolitej chce nawiązywać do tych tradycji, to rzeczywiście niech nasza kompania wsiada w samolot i leci do Moskwy. Jeżeli jednak chce nawiązywać do tradycji żołnierzy wojny 1920 roku, tradycji bohaterskich obrońców Grodna w roku 1939, tradycji AK-owców toczących beznadziejną walkę z nowym okupantem po 1945 roku czy wreszcie tradycji „rozstrzelanej armii z Katynia”, niech lepiej 9 maja zostanie w domu.
Jedyną osobą z Polski, której udział w moskiewskich uroczystościach będzie całkowicie uzasadniony, jest wypełniający przez lata rozkazy z Kremla Wojciech Jaruzelski, który w sobotę został zaproszony przez rosyjskie władze. To rzeczywiście jest jego święto.
Piotr Zychowicz
Jaruzela zaprosić do Katynia Jeszcze Kwieciński w swym tekście, który jest tak mądry (a już tytuł jak z „Trybuny Ludu”, słowo daję), że natychmiast na wyścigi zaczęli go cytować mądre chłopaki z „Sygnałów Dnia” i to jeszcze zanim zdążyłem dopić poranną kawę, cały swój tekst poświęca kwestiom wizerunkowym – zarówno jeśli chodzi o to, jak nas widzą i piszą „na świecie”, jak i o to, jak na prezydenta Kaczyńskiego patrzą peerelacy, czyli ludzie uznający wciąż „Ludową Polskę” za ojczyznę, a Jaruzela za męża opatrznościowego – konkluduje zaś, odwołując się do kwestii „naszych realnych interesów”. Tym interesom zaś nie poświęcił ani jednego akapitu, można więc sądzić, że albo traktuje je jako coś związanego z zabiegami wizerunkowymi, albo jako tak oczywistego, że każdy młot, taki także jak ja, domyśla się, o co może chodzić. Nie mogę sobie odmówić porównania właśnie z ludową ojczyzną peerelaków, kiedy to odwoływanie się do tego „jak nas widzą/piszą na świecie” (pech chciał, że wybierano zwykle prasę komunistyczną lub lewicową) należało do kanonu strategii argumentacyjnej propagandystów wszelkiej maści – Passentów i innych mędrców ówczesnego świata, których nazwisk może nawet nie warto przywoływać, by nie zapadły w pamięć młodszego pokolenia – w zależności więc od tego, czy nas „widziano/pisano” pozytywnie, czy też negatywnie, sypały się pochwały pod adresem „polskiego społeczeństwa” lub nagany i nawoływania do opamiętania i zaprzestania „pobrzękiwania szabelką”. Tymczasem już dziecko wie, że to, jak nas „widzą/piszą”, jest elementem oddziaływania na opinię publiczną danego (opisywanego) kraju i bardzo rzadko wiąże się z jakimś obiektywizmem, częstokroć stanowi wyraz jakiś pokracznych doprawdy stereotypów na temat danego kraju. Nie szukając daleko, niedawno natknąłem się na jednym z amerykańskich portali informacyjnych, na taki news dnia z naszego biednego kraju). Czy nie przypomina to wiadomości z obszaru Trzeciego Świata? Kolorowe gumioki dla dzieci i nauczycieli z jednego z polskich miast ze względu na paromiesięczne roboty wodociągowo-drogowe. Brakuje tylko zdjęcia chłopów sunących w błocie furmankami. No ale mniejsza z tym. Chcę tylko powiedzieć, że to, jak nas „widzą/piszą” może mieć niewiele wspólnego z rzeczywistością. W związku z tym wcale w naszym interesie nie musi być dbanie o to, jak nas będą życzliwi na świecie portretować, bo tak Bogiem a prawdą, nie mamy na to wielkiego wpływu. Zresztą nawet gdybyśmy mieli, to i tak istota rzeczy polega na tym, by nasze państwo było powodem do dumy dla polskich obywateli, a nie źródłem zgryzot i życiowych frustracji (tej dumy nie zapewni poklepywanie po plecach przez sąsiadów). Wtedy bowiem śmiać się będziemy z tego, jak nas „widzą/piszą”. Skwieciński natomiast wychodzi z założenia, iż „wizerunek przede wszystkim”, bo to jest jakiś klucz do sukcesu. Tak też zresztą myślą o polityce przedstawiciele gabinetu ciemniaków, co zęby już zdążyli zjeść na „polityce wizerunkowej”, a sami obywatele z tego wszystkiego mają jedynie zapowiedzi, że szykuje się kolejna podwyżka VAT-u w Irlandii 2, które to wieści, mam nadzieję, wyjątkowo ucieszą wyborców PO-PSL, którzy przecież hojną ręką będą wspierać swoich wybawicieli z kaczyzmu. No, nie ma zmiłuj, za cud gospodarczy trzeba przecież zapłacić – dokładnie tak, jak za balowanie za czasów pierwszej pięciolatki Gierka. Fajnie żyje się na kredyt, gorzej, gdy za ów kredyt trzeba jednak któregoś z dnia z nawiązką bulić. Na tym jednak polega socjalizm z ludzką twarzą, który nastał po 1989 r. Najpierw bal, a potem obowiązkowa i powszechna składka na biednego dziadka. Ze świętowaniem końca II wojny światowej jest tak, że kto jak kto, ale Rosja ma się czym szczycić. Nie tylko bowiem z militarną i żywnościową pomocą USA pokonała gitlerowców, ale i przy okazji zajęła sporą część Europy, urządzając sobie blok sowiecki z całą plejadą agenturalnych „rządów” wykonujących w podskokach wszystko, co Moskwa zarządzała, z torturowaniem i zabijaniem „wrogów ludu” włącznie. ZSSR zapewniło sobie więc status „supermocarstwa” i w tym sensie 9 maja 1945 to dzień sowieckiego zwycięstwa. Dla naszego kraju jednak był to dzień klęski, co tu dużo kryć, bo już było pozamiatane i powstawała na dobre i na złe „Polska lubelska”, gdzie promoskiewska agentura urządzała się z pomocą NKWD, wprowadzając komunistyczne porządki w na nowo okupowanym kraju. Do ludzi, co ochoczo się włączyli w te działania, należał młody Jaruzel, należy wspomnieć. Stary Jaruzel natomiast został ponownie zaproszony na tegoroczne majowe uroczystości na Placu Czerwonym i zaproszenie (jakżeby inaczej) przyjął, co całkowicie zmienia kontekst ewentualnego wyjazdu prezydenta Kaczyńskiego, który, gdyby nie to zaproszenie, mógł spokojnie jechać. Zewsząd dobiegają nas głosy (w tym chórze także Skwieciński), że obecność Jaruzela to właściwie nic złego ani szczególnego – autorom tychże poglądów proponuję, by za swojego reprezentanta właśnie potraktowali Jaruzela, było nie było prezydenta i peerelu, i neopeerelu, i nie domagali się wyjazdu Kaczyńskiego. Jeśli bowiem traktujemy Polskę i polskie interesy serio, to głoszenie tezy, że obecny prezydent powinien brać udział w uroczystościach niemalże u boku Jaruzela, stanowi wyraz wyjątkowej ślepoty. To że dla Rosji „Polsza nie zagranica” i wobec tego można z niej robić sobie jaja, nie znaczy, że i my powinniśmy patrzeć tak na nasz kraj. Nikt inny, ale właśnie Rosja ingeruje nieustannie w nasze interesy i ekonomiczne, i militarne, i polityczne, mimo że wojska sowieckie zostały w 1993 r. wyprowadzone znad Wisły. Rosja nie zgadza się na wzmacnianie naszego kraju przez zachodnich sojuszników, Rosja uzależnia nas energetycznie (to że z pomocą tutejszych, jak to mówi Michalkiewicz „mężyków stanu”, to osobna sprawa), Rosja straszy nas co jakiś czas swoją bronią nuklearną. W tej sytuacji zaś nasi rodzimi mędrcy uważają, że właśnie trzeba jeszcze bardziej się zginać, by rosyjska koza na nasze drzewo wyżej wskakiwała. Ciekawe, co by powiedzieli, gdyby zaproszono Jaruzela także do Katynia.
FYM
Jaruzelski przyjął zaproszenie Miedwiediewa Generał Wojciech Jaruzelski podziękował prezydentowi Rosji Dmitrijowi Miedwiediewowi za zaproszenie do Moskwy na obchody 65. rocznicy zwycięstwa nad hitlerowskimi Niemcami i poinformował, że przyjął je z wielkim zadowoleniem. Oświadczenie Jaruzelskiego opublikował dziś rosyjski dziennik "Wriemia Nowostiej". Generał potwierdził to także w rozmowie z polskimi mediami. "Jestem bardzo wdzięczny prezydentowi Rosji Dmitrijowi Miedwiediewowi za zaproszenie na obchody 65. rocznicy zwycięstwa nad faszyzmem i przyjmuję je z wielkim zadowoleniem" - oznajmił generał. Jaruzelski podkreślił, że uważa rocznicę zwycięstwa za ważną datę dla Rosji, Polski i całego świata. "Jestem dumny, że osobiście uczestniczyłem w bezpośredniej bitwie z faszyzmem. Jestem szczęśliwy, że dożyłem wspaniałej rocznicy Zwycięstwa i mogę ją uczcić" - wyznał. Generał oświadczył również, że do wszystkich - jak to ujął - wymysłów pod swoim adresem odnosi się z rezerwą. "Jestem dzisiaj osobą prywatną i decyzję o podróży do Moskwy mogę podjąć samodzielnie" - zaznaczył. "Wriemia Nowostiej" odnotowuje, że przyjęcie zaproszenia Miedwiediewa na majowe uroczystości w Moskwie rozważa też prezydent RP Lech Kaczyński. "Wcześniej Moskwa utrzymywała, że nie będzie wysyłała oficjalnych zaproszeń, jednak gościnnie przyjmie każdego szefa państwa, który zadeklaruje chęć udziału w obchodach Dnia Zwycięstwa. W Warszawie przyjęto pozę - bez zaproszenia nie ma tematu do dyskusji" - przekazuje gazeta. "Jednak kilka dni temu ambasador Rosji w Polsce Władimir Grinin złożył wizytę szefowi prezydenckiej kancelarii i przekazał zaproszenie dla Lecha Kaczyńskiego do Moskwy. Szef kancelarii Władysław Stasiak poinformował, że prezydent poważnie rozważa udział w uroczystościach w Moskwie" - dodaje "Wriemia Nowostiej". 86-letni Jaruzelski został zaproszony do Moskwy jako jeden z dziewięciu byłych szefów państw, którzy walczyli na frontach II wojny światowej w Europie. W gronie tym znaleźli się również m.in. byli prezydenci USA i Francji - George Bush-senior i Valery Giscard d'Estaing. Jaruzelski uczestniczył już w 2005 roku w Moskwie w obchodach 60. rocznicy zwycięstwa nad III Rzeszą. W tamtych uroczystościach wziął też udział ówczesny prezydent RP Aleksander Kwaśniewski.
Na placu Czerwonym być trzeba Prezydent Kaczyński powinien znaleźć się w Moskwie 9 maja. A jeśli on, to i Kompania Honorowa Wojska Polskiego Piotr Zychowicz uważa, że Kompania Reprezentacyjna Wojska Polskiego nie powinna jechać do Moskwy na rocznicę kapitulacji III Rzeszy ("Święto rosyjskiego imperializmu"). Bo ZSRR nas krzywdził. I bo z okazji święta mają w Moskwie zawisnąć plakaty ze Stalinem (nb. z tego władze rosyjskiej stolicy już się wycofały). Jednocześnie wyjazd do Moskwy rozważa Lech Kaczyński. I sygnały dobiegające z Kancelarii Prezydenta wskazywały, że jego decyzja będzie pozytywna, gdy sytuację zakłóciła informacja, iż na plac Czerwony zaproszony został też generał Jaruzelski (jako jedna z byłych głów państw koalicji antyhitlerowskiej osobiście walczących na wojnie). W tej sytuacji wielu zaczęło odradzać prezydentowi wyjazd. Uważam, że niesłusznie, że prezydent powinien polecieć do Moskwy, i że oddział WP też powinien się tam znaleźć.
Nienawidzący innych i siebie? Pięć lat temu w czasie dyskusji, czy do Moskwy na 60-lecie zakończenia wojny powinien jechać ówczesny prezydent, pisałem w "Rzeczpospolitej", że powinien, bo odmowa wizyty byłaby zachowaniem, "które wpisywałyby się w konsekwentnie lansowaną na Zachodzie wizję Polski jako kraju owładniętego antyrosyjską histerią aż do irracjonalności. Kraju przez to niebezpiecznego. Kraju, którego wizje i przemyślenia dotyczące polityki wschodniej nie powinny w związku z tym być przez tenże Zachód traktowane poważnie". Bo "czy tego chcemy, czy nie, demonstracyjna nieobecność polskiego prezydenta w Moskwie w dniu, w którym na Kreml zwrócone będą oczy świata (i to zwrócone pozytywnie, bo rocznica zwycięstwa nad III Rzeszą jest w świecie odbierana pozytywnie, bez niuansów), dałaby asumpt do postrzegania obecnych i ewentualnych przyszłych napięć między Warszawą a Rosją przez pryzmat wizji naszego kraju jako państwa prowadzącego nie politykę realną, tylko politykę historycznych resentymentów". Uważam te opinie za aktualne. Co więcej, teraz wizyta prezydenta w Moskwie stała się (właśnie ze względu na wizerunek naszego kraju) jeszcze ważniejsza. Po pierwsze – paradoksalnie – właśnie dlatego, że zaproszono Jaruzelskiego. Niezależnie bowiem od tego, co sądzimy o szefie WRON, to gdyby prezydent Polski postanowił nie jechać na uroczystości o międzynarodowej randze właśnie ze względu na obecność innego polskiego działacza państwowego, to w świecie byłoby to odebrane niedobrze. Bardzo pasowałoby do wizji kraju, w którym małostkowi politycy rozdzierani są wewnątrz polską nienawiścią do tego stopnia, że dyktuje im ona, co mają robić nie tylko w sprawach wewnętrznych, ale i międzynarodowych. A rosyjska propaganda z pewnością potrafiłaby intensyfikować tę – i bez tego trudną do odparcia – opinię. Po drugie ostatnie miesiące to czas odprężenia polsko-rosyjskiego. Kreml wykonuje ocieplające gesty, sugeruje, że może pójść dalej. Oczywiście nie za darmo – chce, by Polska ograniczyła wsparcie dla Ukrainy i Gruzji, żeby przestała odgrywać na Zachodzie rolę czołowego antymoskiewskiego lobbysty. Jest kwestią suwerennej polskiej decyzji, dokonywanej w chłodnej atmosferze i po analizie rachunku sił, zysków, strat oraz rzeczywistych i potencjalnych sojuszników, jak zachować się wobec tego rosyjskiego postulatu. Ale w tej sytuacji tym bardziej nie możemy sobie pozwolić na propagandowo niekorzystną nieobecność w Moskwie. Ze względu na dotychczasowe rosyjskie gesty byłaby ona bowiem zrozumiana jako odrzucenie wyciągniętej ręki. A to się nigdy nie podoba.
Gra o lewicę Względy wewnętrzne również powinny skłaniać prezydenta do decyzji "na tak". Przypomnijmy epizod z września. Kilka dni po przemówieniu Putina na Westerplatte rząd wykonał kontrolowany przeciek, jakoby kilka dni przed przylotem rosyjskiego premiera Lech Kaczyński miał żądać od Donalda Tuska odwołania tej wizyty. Było oczywiste, że spin doktorzy PO zagrali w ten sposób po zapoznaniu się z badaniami socjologicznymi. A te mówiły, że większości społeczeństwa wizyta Putina się podobała. Bo większość społeczeństwa jest sceptyczna wobec antagonizowania sąsiadów… Dlatego sądzę, że nie jadąc do Moskwy, prezydent straciłby punkty w rozgrywce z rządem. Poza tym za kilka miesięcy będą wybory, prezydent zabiega, żeby w drugiej turze wyborcy lewicowi poparli go, a co najmniej zostali w domu. Otóż patrząc z tego punktu widzenia, zbojkotowanie moskiewskich uroczystości byłoby kontrskuteczne. Ze względu na Jaruzelskiego właśnie. Elektorat lewicowy jest wciąż peerelowski. Spektakularna demonstracja obrzydzenia wobec ikony PRL, jaką jest generał, wyborcom lewicowym utrudniłaby taką decyzję. A tym, którzy z niechęcią i obawą patrzą na taką możliwość – czyli partii rządzącej, ale również wielu politykom SLD – ułatwiłaby rozgrywkę. Wreszcie – wszystko to ma miejsce tuż po zamachach w moskiewskim metrze. Ogłoszenie w tych okolicznościach decyzji o niejechaniu na plac Czerwony byłoby – i w Polsce, i w Rosji, i na wyczulonym na terroryzm Zachodzie – odebrane jako brak elementarnej empatii. Z wszystkich tych względów prezydent powinien znaleźć się w Moskwie. A jeśli on, to i Kompania Honorowa, bo jej nieobecność w sytuacji obecności prezydenta byłaby niezrozumiała. Zychowicz pisze, że w obchodach rosyjskich polscy żołnierze mogliby wziąć udział, ale w radzieckich – nie. Otóż rosyjska narracja historyczna jest narracją jednoczącą, łączącą carów, Lenina, Denikina i Armię Czerwoną. My tego nie zmienimy. Zwłaszcza gestami, które szkodzą naszym realnym interesom. Piotr Skwieciński
"Jaruzelski? To nie zmieni decyzji prezydenta" Prezydencki minister Paweł Wypych powiedział, że zaproszenie gen. Wojciecha Jaruzelskiego do Moskwy na obchody 65. rocznicy zwycięstwa nad hitlerowskimi Niemcami "nie ma decydującego znaczenia" w sprawie udziału Lecha Kaczyńskiego w tych uroczystościach. Szef Kancelarii Prezydenta Władysław Stasiak powiedział, że jutro - z jego inicjatywy - w prezydenckiej kancelarii odbędzie się spotkanie w sprawie moskiewskich obchodów. Wezmą w nim udział m.in. przedstawiciele ministerstw: spraw zagranicznych, obrony narodowej i kultury oraz Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych. - Jutrzejsze spotkanie to nie będzie spotkanie rozstrzygające, wymienimy się wiedzą, podzielimy zadaniami, ocenimy wspólnie sytuację - zapowiedział minister. Jak dodał, chodzi o to, by decyzja o ewentualnym udziale prezydenta w uroczystościach w Moskwie "to nie była decyzja jednego urzędu, tylko decyzja polska". - Wizyta w Moskwie to ważna rzecz, ma wiele znaczeń, wiele konsekwencji, dlatego w takiej chwili trzeba pracować razem, jako jedna polska administracja, taką mam intencję - powiedział Stasiak.- Musimy wspólnie ocenić sytuację, wymienić się informacjami, wspólnie też rozdzielić zadania, i wtedy mamy szansę osiągnąć efekt jako poważny kraj i podjąć odpowiedzialną, dobrą decyzję, nie decyzję tego czy innego urzędu, tylko decyzję polską - powiedział Stasiak dziennikarzom. Zaznaczył, że otrzymał przestrogi z instytucji rządowych przed pochopnym podejmowaniem decyzji. - Musimy zbadać o każdy aspekt sprawy, od drobnych rzeczy protokolarnych po bardzo poważne, mające konsekwencje polityczne - powiedział. - To jest poważna decyzja. Podejmiemy taką albo inną, ale na pewno nie po strzepnięciu palcami - zaznaczył. Wcześniej Wypych mówił, że spotkanie w Kancelarii Prezydenta służyć ma uzgodnieniu wszystkich szczegółów ewentualnej wizyty Lecha Kaczyńskiego w Moskwie. Minister podkreślał, że przy podejmowaniu decyzji w sprawie wyjazdu prezydenta do Moskwy trzeba wziąć pod uwagę "wszystkie inicjatywy i sygnały - w tym pozytywne - ze strony rosyjskiej, takie jak udział w defiladzie polskich żołnierzy i reprezentowanie przez nich Polaków, którzy walczyli na różnych frontach II wojny światowej", ale także "takie sygnały, jak zaproszenie generała Wojciecha Jaruzelskiego". - To oczywiście jest jeden z licznych sygnałów, który musi być brany pod uwagę, ale nie ma żadnego decydującego znaczenia; dopiero, kiedy będziemy znali wszystkie szczegóły tej ewentualnej wizyty, to pan prezydent będzie podejmował decyzję - tłumaczył Wypych. Odnosząc się do zaproszenia dla Jaruzelskiego minister powiedział: "Trzeba z jednej strony uszanować inicjatywę organizatorów, którzy postanowili zaprosić kilku byłych przywódców państw, którzy są kombatantami i brali udział w II wojnie światowej". - Generał Jaruzelski był czynnym żołnierzem w II wojnie światowej, to trzeba oddzielać od tego, co robił generał Jaruzelski, jako wojskowy czy jako polityk w czasach PRL - dodał Wypych. Dlatego - jak powiedział - zaproszenie dla Jaruzelskiego nie wyklucza wyjazdu Lecha Kaczyńskiego do Moskwy. - Wydaje się, że udział polskiego prezydenta w (uroczystościach-red.) w Moskwie to jest poważne wydarzenie i muszą być brane pod uwagę wszystkie elementy - mówił Wypych. Jak dodał, nie wyobraża sobie takiej sytuacji, "do jakiej doszło przed pięcioma laty", gdy w uroczystościach w Moskwie brał udział ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski. - Uważam, że pan prezydent Kwaśniewski został nie najlepiej potraktowany w Moskwie. Myślę, że udział Polaków w II wojnie światowej zasługuje na dużo większe docenienie niż to, co miało miejsce pięć lat temu w Moskwie - powiedział Wypych. W 2005 r. w swoim wystąpieniu w czasie moskiewskich uroczystości z okazji 60. rocznicy zakończenia II wojny światowej ówczesny prezydent Rosji Władimir Putin nie wspomniał o Polsce jako o uczestniku koalicji antyhitlerowskiej. Gen. Jaruzelski znalazł się wśród dziewięciu byłych szefów państw, którzy walczyli na frontach II wojny światowej w Europie i którzy zostali zaproszeni na majowe uroczystości do stolicy Rosji. W gronie tym znaleźli się również m.in. byli prezydenci USA i Francji - George Bush-senior i Valery Giscard d'Estaing. Jaruzelski uczestniczył już w 2005 roku w Moskwie w obchodach 60. rocznicy zwycięstwa nad III Rzeszą. W tym roku na rocznicowe obchody do stolicy Rosji zaproszony został prezydent Lech Kaczyński. Polskiego prezydenta zaprosił na uroczystości w Moskwie ambasador Rosji Władimir Grinin w rozmowie z szefem prezydenckiej kancelarii Władysławem Stasiakiem. W niedzielę szef prezydenckiego BBN Aleksander Szczygło ocenił, że na decyzję o udziale Lecha Kaczyńskiego w obchodach mają wpływ wszystkie szczegóły, w tym zaproszenie gen. Jaruzelskiego.
Antysemityzm w TVN Mówi się że chłop ze wsi wyjdzie, ale wieś z chłopa nigdy. Ze mnie najwidoczniej też nie wyszła, bo gdy nadchodzi wiosna, to mnie ciągnie go w pole. Stąd ostatnio tylko bym o rolnictwie pisał, a wiem przecież, że większość moich czytelników rolnictwo obchodzi tyle, co roztopiony niedawno zeszłoroczny śnieg. Nie mając własnego natchnienia do jakiegokolwiek pozarolniczego tematu, zrobię wyjątek i przepiszę cudzy tekst jednego z moich komentatorów - mieszczucha. Mam nadzieję, że mieszczuch nie będzie miał mi za złe, ze się u niego zapożyczam, ale czynie to, gdyż jego tekst jest wyjątkowo celny, a przedstawione w nim poglądy mógłbym uznać za własne. A oto, co napisał mieszczuch: Islam nie jest tak bardzo krwiożerczy, jak niektóre jego odłamy. -Tę przerażającą, szaloną opinię, sugestię o krwiożerczym islamie, wypowiedział ekspert od wszystkiego, Waldemar Kuczyński, w programie Jacka Żakowskiego w TVN2. Co to miało być? Miał to być inteligentny, błyskotliwy komentarz do konflikciku wokół budowy warszawskiego meczetu. Charakterystyczne, że prowadzący nie zareagował w żaden sposób na ten atak, który może być traktowany jako publiczne nawoływanie do nienawiści na tle religijnym, a nawet do bezpośrednich aktów rasistowskich, do antysemityzmu. Tak, z rozmysłem mówię o antysemityzmie, bo zarówno Żydzi, jak i Arabowie należą do jednej rodziny nacji semickich. Nastąpiło - przypomnijmy - zawłaszczenie tego pojęcia przez tylko jedną z tych nacji. Czemu nie pójść dalej w tej filozofii Kuczyńskiego? Czemu nie powie taki ekspert uczony: Protestantyzm nie jest tak bardzo krwiożerczy, jak niektóre jego odłamy, będące "pionierami" terroryzmu, przez starą, wieczną wojnę w Belfaście. Katolicyzm nie jest tak bardzo krwiożerczy, jak niektóre jego odłamy, np. terroryzm ETA w Hiszpanii i IRA w Irlandii Północnej. Buddyzmie jest tak bardzo krwiożerczy, jak niektóre jego odłamy, np. związane z buddyjską szkołą Agon Shu z Japonii, groźną organizacją, z której wywodził się Shoko Asahara, odpowiedzialny m.in. za rozpylenie śmiercionośnego gazu w tokijskim metrze w 1995 r. Judaizm nie jest tak bardzo krwiożerczy, jak niektóre jego odłamy, które doprowadziły do wyniszczenia narodu palestyńskiego, wojen z Syrią, Jordanią, Egiptem, terrorystycznych ataków na obiekty irackie - zbombardowanie reaktora "Osirak" 7-VI-1981 przez izraelskie szturmowce (bez wypowiedzenia wojny!), wreszcie powszechnie potępionego ataku na Liban w lipcu 2006 r. ... Czemu służy publiczne rozgłaszanie przez takie podróbki autorytetów, bezwstydnych ignorantów, kłamliwych tez, że to islam, i wyłącznie islam, jest religią ekspansywną? Nie jest, nikomu się nie narzuca. Do nikogo nie przychodzi nieproszony. Muzułmanie, jakich znam, są ludźmi niezwykłej łagodności, rodzinnymi, umiejącymi się cieszyć życiem. Bez naszego pośpiechu, bez przepychania się łokciami, bez tej europejskiej nerwowości... Czy w następnej audycji panowie Żakowski i Kuczyński, według znanego skądinąd wzoru, będą nawoływać "Wyrzucić Arabów z Polski!"... ? Tyle mieszczuch, a ja od siebie dodam: Wystarczył jeden czy dwa nierozsądne telefony od anonimowego słuchacza, żeby Radio Maryja na wieki wieków amen zostało uznane za radio antysemickie. Czy wypowiedź wcale nie anonimowego Waldemara Kuczyńskiego stanie sie powodem przypisania antysemityzmu TVN? Wszak, jak słusznie zauważył mieszczuch, Arabowie to też Semici. Janusz Wojciechowski
Kłamać na nowo Jeszcze nie tak dawno “Gazeta Wyborcza” i wtórujący jej główny opiniotwórczy nurt III RP oburzały się na kwalifikację “postkomuniści” w odniesieniu do działaczy SLD – Jacy z nas postkomuniści, skoro nigdy nie byliśmy komunistami – tłumaczyli Aleksander Kwaśniewski i jego otoczenie, Leszek Miller i Józef Oleksy, Mieczysław F. Rakowski, Jerzy Urban, Jerzy Szmajdziński i Jerzy Jaskiernia. Rzeczywiście: sprawy idei nie interesowały ich w ogóle, a karierę w PZPR robili motywowani wyłącznie apanażami, jakie ofiarowywała partia władzy. Funkcjonalnie w wymiarze politycznym byli więc komunistami, a po upadku PZPR – postkomunistami. “Ludzie tacy jak Kapuściński nie traktowali Polski Ludowej jako dopustu bożego, mniejszego zła czy czerwonego diabła, z którym trzeba się jakoś układać, żeby żyć. Nie zawierali z cynizmu czy konformizmu zgniłych kompromisów, żeby np. – tak jak Kapuściński – móc wyjeżdżać za granicę. Uważali PRL za swój kraj, ojczyznę, dobre miejsce na ziemi”– czytam w “Gazecie Wyborczej” uniesienia Artura Domosławskiego. Wyraźnie czas się zmienił. Zmieniły się też kłamstwa. Owszem, dla Kapuścińskiego PRL był dobrym miejscem, jego “ojczyzną”, jeśli rozumiał ją podobnie jak Bogusław Radziwiłł w “Potopie”. Pisze Domosławski, że dla “ludzi pokolenia Kapuścińskiego komunizm był po Wielkiej Hekatombie młodością świata, przyszłością ludzkości”. Otóż owszem, byli tacy (nieliczni) ludzie do połowy lat 50. A i wtedy uczciwsi z nich strzelali sobie w łeb tak jak Tadeusz Borowski. Inni za wierność komunistycznej (czy ogólnie lewicowej) idei płacili PRL-owskim więzieniem. Jeszcze inni staczali się w skrajny cynizm. I taki przypuszczalnie był przypadek Kapuścińskiego, gdyż dla każdego w Polsce współpraca z wywiadem polsko-sowieckim była podłością. Można było wierzyć w moskiewski komunizm w Ameryce Łacińskiej czy Afryce, ale nie w Polsce, gdzie nawet przywódcy tłumaczyli, że są najlepsi, gdyż najmniej komunistyczni z tych, których zaaprobuje Moskwa. Dziś kolejne pokolenie robi karierę, tłumacząc nam, że były to “ideowe” wybory. Bronisław Wildstein
Wielka Noc to czas na refleksje Księża na rekolekcjach co roku mówią to samo, więc i ja się powtórzę – tym bardziej, że (jak zauważyłem) moje argumenty spływają po moich Kochanych Rodakach jak woda po kaczkach. Jednak kropla drąży skałę, repetitio est mater studiorum – więc powtarzam. Z tego, co wydarzyło się niemal dwa tysiące lat temu w Jerozolimie powinniśmy wyciągnąć dwa wnioski:
(1) Nie jest prawdą, że lepszy swój, niż obcy: Piłat z Pontu, przedstawiciel okupanta, chciał Chrystusa uratować – a Żydzi (czy to L*d prosty, czy kapłani) chcieli Jego śmierci. Każdy, kto widział Chińczyków uciekających wpław z Chin Ludowych, okupowanych wtedy przez gang Za-Donga Mao i Bandę Czworga – do Hong-Kongu, okupowanego przez Brytyjczyków – ten wie. Zresztą jak Polską porządzi jeszcze trochę nasza Banda Czworga, czyli PiS, PO, PSL I SLD – to i my będziemy zwiewać. Choćby do Chin właśnie. Wielu już to robi...
(2) Nie jest prawdą, że d***kracja to dobry ustrój: Żydzi d***kratycznie wybrali Barabasza, a nie Jezusa. Kogo wybierają w Polsce – to widzimy sami. W Stanach Zjednoczonych wybrali najpierw tego nieudacznika, p. Jerzego W. Busha Jr – a potem pewnego Czerwonego Brunatnego, który był, niestety, na tyle sprawny, że przepchał właśnie przez Kongres rujnującą Amerykanów ustawę. Gdyby nie urodził się w Kenii, tylko w Polsce, i po korzystał trochę ze “służby zdrowia” utrzymywanej dla tubylców przez naszych okupantów – to by tego nie zrobił. Takie wybory jak w USA to w d***kracji reguła, od której bardzo rzadko są wyjątki. Jeśli, mam zamiar wystartować w wyborach prezydenckich to, oczywiście, liczę, że to będzie jeden z tych wyjątków. Ciekawa sytuacja jest w Szwajcarii. Helweccy Konfederaci w kolejnych referendach odrzucają (coraz wyraźniejszą większością – ostatnio ponad 75%!) pomysł Anschlußu do UE – ale do Parlamentu wybierają ichnią Bandę Czworga: SPS/PSS, FDP/PRD CVP/PDC I BDP/CDP. Na szczęście dla Szwajcarów p. Krzysztof Blocher – który jest, w odróżnieniu ode mnie, miliarderem – poprowadził piątą partię, UDC/SVP w takim kierunku, w jakim ja chciałbym poprowadzić Polskę – i choć w wyborach uzyskuje tylko ok. 30% głosów, wszystkie referenda (dlatego, że w Szwajcarii media są jeszcze wolne!) wygrywa. Co w połączeniu z przykładem Barabasza pokazuje, że wyborcy mogą czasem zagłosować z sensem – natomiast wybrać ludzi nie umieją. Czemu trudno się dziwić.. Kandydatów widzą głownie upudrowanych i uróżowanych – w telewizji. Czy w takich warunkach zgodziłby się ktoś wybrać sobie żonę? I wreszcie: nie jest prawdą, że tylko Polacy skłonni są utopić rodaka w łyżce wody. Żydzi też. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że jest to jedna z cech nabytych podczas paruset lat wspólnego zamieszkiwania krainy zwanej przez Żydów Polin. No, to koniec refleksyj: Wesołego Jajka! JKM
30 marca 2010 Demokratyczne obietnice coraz tańsze... Pan Zbigniew Hołdys, kiedyś muzyk, dzisiaj mieszający w polityce, o panu Jarosławie Kaczyńskim powiedział, że ”Jarosław Kaczyński powinien zatrudnić się w mięsnym”(???), mając na myśli upodobanie pana Kaczyńskiego do haków. Tak jakby tzw. haki obowiązujące w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości, jako argument dyscyplinujący - były czymś niezwykłym. W końcu jak rządzą służby specjalne, których mamy w Polsce już siedem, to trudno, żeby nie posługiwały się hakami. Pan Zbigniew Hołdys natomiast, jeśli już wyszedł z propozycją, żeby Jarosława Kaczyńskiego zatrudnić w sklepie mięsnym, to sam powinien zatrudnić się w jakimś supermarkecie parytetów, bo angażując się w działalność polityczną, popiera w reklamie tego typu lewicowy pomysł. Bo parytety, czyli sztuczne ustanawianie liczby kobiet i mężczyzn na listach wyborczych, jest niczym innym jak oddaniem Hołdysa, pardon- hołdu głupocie przez występek. Myślicie państwo, że jak lewicy da się przeforsować taką samą liczbę kobiet i mężczyzn na listach wyborczych do Sejmu i Senatu - to na tym poprzestaną? Nic bardziej błędnego! Walec równości demokratycznej nigdy się nie zatrzyma! Jak już raz zaczęło się wyrównywać nienaturalnie- tak proces ten będzie trwał aż do końca świata i o jeden dzień dłużej, jak twierdzi przyjaciel pana Zbigniewa, pan Juras Owsiak, twórca Wielkiej Socjalistycznej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Pan Zbigniew Hołdys, utworzył Akademię Sztuk Przepięknych, która swój program edukacyjny prezentuje na Przystanku Woodstock, organizowanym corocznie przez lewackiego guru pana Owsiaka, za pieniądze między innymi zebrane przez Wielką Socjalistyczną Orkiestrę Świątecznej Pomocy, a Przystanek Woodstock, to nic innego jak nawiązanie do hippisowskiej imprezy ze Stanów Zjednoczonych, którą przepięknie opisała amerykańska konserwatystka Ayn Rand, w książce „Powrót człowieka pierwotnego”. Przy okazji znajdę ten opis.. Ten hippis, mam na myśli pana Zbigniewa Hołdysa, założył swojego czasu hippisowską grupę „Kwiaty Warszawy”, co niechybnie kojarzy się z hippisami „Dziećmi kwiatami”, którzy latach sześćdziesiątych dewastowali mentalnie i świadomościowo Europę i Stany Zjednoczone swoim wyzwoleniem ze wszystkiego. Głównie ze spraw obyczajowych, czego owoców doświadczamy do dziś. Pan Hołdys ma w tym swój udział.. Tak jak ma udział w propagowaniu „Dnia Kotana”, kolejnego lewicowca, na naszej scenie ukształtowanej po roku 1989.. Był wielkim orędownikiem walki z piractwem, naprawdę wielkim, ale w 2000 roku znaleziono u niego, w jego firmie ….pirackie oprogramowanie(!!!!). Teraz propaguje ideę równości związaną z parytetami. Przypominam mu, że najlepszym narzędziem równości, podczas wylęgania się demokracji współczesnej podczas Rewolucji Francuskiej z roku 1789 (nie mylić z rokiem 1989!) - była….. demokratyczna gilotyna, wyrównująca wszystkich równo. Głównie arystokratów, konserwatystów, księży no i króla Ludwika XVI i jego żonę Marię Antoninę. To tak jak na lekcji polskiego nauczyciel pyta uczniów:’ - Czym będzie słowo ”chętnie” w zdaniu:” Uczniowie chętnie wracają do szkoły po wakacjach”? Zgłasza się Jasio: - Kłamstwem, panie profesorze… Tak jak parytet jest kłamstwem, kłamstwem ideologiczno – demokratycznym.. Natomiast nie jest kłamstwem, że od stycznia do marca bieżącego roku, ponad dwukrotnie, w stosunku do roku ubiegłego wzrosła liczba skarg przedsiębiorców, tych współczesnych wojowników, do Rzecznika Praw obywatelskich(!!!) - na nieprawidłowości w działaniach urzędów - oświadczyła Konfederacja Pracodawców Polskich. Urzędnicy doprowadzają do upadłości firmy, utrudniają działalność uciążliwymi kontrolami, a wymiar sprawiedliwości nie stosuje wobec przedsiębiorców domniemania niewinności. Tak twierdzi Konfederacja Pracodawców Polskich… Chwila wyjaśnienia… Urzędnicy działają według tego co uchwali im demokratyczny Sejm i potwierdzi demokratyczny Senat, instrumentem większości demokratycznej, albo innymi słowy demokratycznej gilotyny większości, która głównie ścina zdrowy rozsądek, ponieważ nie obowiązuje w demokracji prawo naturalne, które zawsze chroniło jednostkę przed tyranią demokratycznej grupy większości.. Prawo naturalne to prawo do wolności, własności , indywidualności i życia. Żadnego z tych praw demokracja nie respektuje! A ponieważ demokracja ściśle związana jest z biurokracją, to w demokracji mamy dyktaturę biurokracji, dla której demokracja jest instrumentem zniewalania człowieka. Biurokracja demokratyczna przegłosuje wszystko co służy biurokracji, a jest przeciw ludziom, którzy nie należą do kasty biurokratycznej, a są jej poddanymi.. Urzędnicy, jako wykonawcy demokratycznych idei sejmowych i senackich, są jedynie instrumentem państwowej grabieży, żyjąc jednocześnie z zagrabionych pieniędzy, bo sami niczego nie tworzą, a jedynie żyją… z owoców cudzej pracy, owoców zabranych pod przymusem ciężko pracującym ludziom. Urzędnicy podczas kontroli wynikających z demokratycznej idei większości, poszukują w prywatnych firmach pieniędzy, na sfinansowanie olbrzymiego obszaru biurokratycznego, który przygniata nas na co dzień, a głównie atakuje prywatne firmy, bo to one posiadają pieniądze i tworzą dobrobyt swoich właścicieli i ich pracowników.. Bez nich – koniec z nami! Ale to kasty biurokratycznej nie obchodzi, bo muszą przecież z kogoś żyć, a przy tym mają poparcie socjalistów europejskich, dla których prywatna własność już dawno nie jest „ święta”. Bo budują eurokomunizm. A że firmy pod ciężarem podatków i grabieżczych kontroli upadają? W końcu po to został wymyślony ten nieludzki system krępowania i dojenia własności! W interesie wszechwładnej biurokracji! Konfederacja Pracodawców Polskich pod złym adresem formułuje swoje zarzuty… Biurokratyczne kontrole są jedynie narzędziem rujnowania prywatnych firm, a prawdziwym sprawcą nieszczęść pracodawców jest demokratyczny Sejm, ciało ustawodawcze, gdzie zasiadają posłowie, którzy jednocześnie są ministrami, czyli ciałami wykonawczymi, a nawet powiązani z wymiarem sprawiedliwości, czyli ciałem sądowniczym. Wszystko w jednym. Jak w sowietach! I jeszcze powtarzają co jakiś czas, że musi być oddzielona władza wykonawcza, od sądowniczej i od ustawodawczej. No i jest? I jest stosowane nadal sowieckie domniemanie winy, a nie niewinności.. Urząd skarbowy najpierw zabiera firmie pieniądze i blokuje jej konta, a dopiero potem sprawy ciągną się przed „ niezależnymi” sądami.. Jak już najczęściej firmy nie ma! Najpierw niesprawiedliwość, czyli według propagandy- sprawiedliwość społeczna a potem możesz sobie dochodzić sprawiedliwości w „ niezależnych” sądach.. Nad całością czuwają służby specjalne, żeby takiemu modelowi państwa nic się nie stało.. I w takiej rzeczywistości żyjemy, i żyć będą nasze dzieci.. Prawda, że prawda jest ciekawa? Najlepszą ilustracja jak przepisy paraliżują nasze życie jest tzw. strajk włoski polegający jedynie na przestrzeganiu skrupulatnym już istniejących przepisów. Gdy ich zacznie się przestrzegać- życie zamiera! Do tego doprowadzili Polskę rządzący nią socjaliści od tzw. przemian, które miały być synonimem wolności i poszanowania własności.. „Serce demokracji” jest winne takiemu stanowi rzeczy.. To jest prawdziwe siedlisko zła! WJR
Miedwiediew woli Jaruzelskiego Kombatanci są zdziwienie niezaproszeniem do Moskwy na obchody 65. rocznicy zwycięstwa nad hitlerowskimi Niemcami Ryszarda Kaczorowskiego, ostatniego prezydenta RP na uchodźstwie. W ich opinii, to właśnie on, a nie Wojciech Jaruzelski, powinien otrzymać takie zaproszenie od prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa - pisze "Nasz Dziennik". - Jeżeli jedynym kryterium zaproszenia przez szefa Federacji Rosyjskiej Dmitrija Miedwiediewa byłych prezydentów na paradę z okazji 65. rocznicy zwycięstwa aliantów nad Niemcami jest rzeczywiście ich osobisty udział w działaniach bojowych przeciw III Rzeszy, to dlaczego nie dostąpił tego zaszczytu Ryszard Kaczorowski, żołnierz II Korpusu? - zastanawia się Jerzy Bukowski, rzecznik Porozumienia Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych. Jego zdaniem trudno zrozumieć pominięcie ostatniego prezydenta RP na uchodźstwie, służącego w jednostce wypełniającej rozkazy prawowitych władz swojego kraju, skoro zaproszenie wystosowano do prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego, którzy przemierzył szlak sowieckiego zwycięstwa w polskich oddziałach podległych dowództwu Armii Czerwonej. Według kombatantów Jaruzelski nie jest godzien reprezentowania suwerennej Polski podczas moskiewskich uroczystości.
Kancelaria prezydenta Miedwiediewa poinformowała kilka dni temu, że generał Jaruzelski otrzymał zaproszenie na paradę zwycięstwa 9 maja w Moskwie. Jaruzelski powiedział, że nie chce komentować tych informacji z Moskwy. Generał uczestniczył już w 2005 roku w Moskwie w obchodach 60. rocznicy zwycięstwa nad III Rzeszą.
Miedwiediew zapomniał (?) o Kaczorowskim - Jeżeli jedynym kryterium zaproszenia przez prezydenta Federacji Rosyjskiej Władimira Miedwiediewa byłych głów państw na paradę z okazji 65. rocznicy zwycięstwa aliantów nad Niemcami jest rzeczywiście ich osobisty udział w działaniach bojowych przeciw III Rzeszy, to dlaczego nie dostąpił tego zaszczytu Ryszard Kaczorowski - żołnierz II Korpusu Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie? Skoro zaproszenie wystosowano do prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego, który przemierzył szlak sowieckiego zwycięstwa w polskich oddziałach podległych dowództwu Armii Czerwonej, to doprawdy trudno zrozumieć pominięcie ostatniego prezydenta II Rzeczypospolitej na Uchodźstwie, służącego w jednostce wypełniającej rozkazy prawowitych władz swojego kraju. Pomijam tutaj biografie obu tych polityków, z których jeden jest symbolem zdrady polskiej racji stanu i zaprzedania się w służbę wrogiemu mocarstwu, a drugi niezłomności, wytrwałości oraz konsekwencji w staniu na straży legalizmu konstytucyjnego i narodowych imponderabiliów, bo są to rozważania na inny temat. Chodzi mi tylko i wyłącznie o sformułowaną na Kremlu formalną zasadę zapraszania byłych głów państw-członków antyniemieckiej koalicji. Podane przez administrację prezydenta Miedwiediewa kryterium jest bowiem całkiem proste i jednoznaczne. Dlaczego więc strona rosyjska dopuszcza się jawnego fałszerstwa historycznego w odniesieniu do prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego? Jerzy Bukowski
Prawda sądu, prawda ekranu Wyjaśnienia pana Czesława, twierdzącego, że to policjanci jego pobili, a nie on ich, sąd skwitował tak: „Sąd uwierzył wyjaśnieniom oskarżonego jedynie w zakresie ogólnego zarysu zajścia sensu largo i to o tyle, o ile twierdzenia oskarżonego pozostają w koherencji z wiarygodnym dla sądu materiałem dowodowym, poniżej omówionym”.
1. Pamiętacie państwo ten film z olimpijskiego miasta Vancouver, gdy czterech rosłych policjantów zabija paralizatorem bezradnego, bezbronnego, zagubionego na lotnisku Polaka? Gdyby nie ten przypadkowy film, śmierć tego człowieka pozostałaby tylko anonimowa tragedią jego matki i może jeszcze paru osób z bliskiej rodziny. Dzięki nagraniu śmierć tę zobaczył cały świat – i co z tego? Policjanci dotychczas nie ponieśli żadnej kary. Kanadyjska prokuratura uwierzyła policjantom, że: Polak był agresywny. Gdyby nie umarł, trafiłby do więzienia za czynną napaść na policjantów. Jego zeznania nie miałyby żadnej wartości, liczyłyby się jedynie słowa policjantów. Bo w Kanadzie tak jest, że jak człowiek założy policyjny mundur i opasze się skórzanym pasem z kaburą, to z jego ust płyną już tylko najczystsze słowa prawdy.
2. W nieco bliżej położonym Biłgoraju ktoś nagrał przypadkowo film, jak dwaj policjanci o posturze braci Kliczko poniewierają człowiekiem gabarytów Małysza. Na filmie widać, jak powalają go na maskę samochodu, wykręcają ręce, jeden z nich wali bezbronnego człowieka metalowymi kajdankami w głowę, a drugi przystawia mu pojemnik z gazem i rozpyla gaz z dziesięciu centymetrów prosto w oczy.
3. Dowodem w sprawie był nie tylko film. Był jeszcze obiektywny świadek, zresztą biłgorajski radny, który widział zajście od początku do końca i twierdził, że policjanci poturbowali Bogu ducha winnego człowieka bez zdania racji. I była obdukcja lekarska świadcząca, ze ów człowiek doznał obrażeń ciała. Jak państwo sądzicie, na jaką karę skazani zostali policjanci? Otóż nie zostali skazani na żadną karę. Skazany został, prawomocnym już wyrokiem, bity przez nich człowiek. Prokurator, a potem sądy dwóch instancji spijały słowa policjantów niczym wodę żywą, niczym objawienie najczystszej prawdy.
4. Bitym człowiekiem okazał się pan Czesław, 45 lat, spokojny obywatel, ojciec rodziny, pracujący, niekarany. Ale pan Czesław popełnił zły uczynek - przechodził przez ulicę w miejscu prawnie niedozwolonym. Za to został wylegitymowany, potem zaproszono go do „poloneza”, ale on nie chciał tańczyć, tylko uciekał, a w trakcie pościgu zaatakował policjantów parasolką. No i musiał być poturbowany w majestacie prawa.
5. Wyjaśnienia pana Czesława, twierdzącego, że to policjanci jego pobili, a nie on ich, sąd skwitował tak: „Sąd uwierzył wyjaśnieniom oskarżonego jedynie w zakresie ogólnego zarysu zajścia sensu largo i to o tyle, o ile twierdzenia oskarżonego pozostają w koherencji z wiarygodnym dla sądu materiałem dowodowym, poniżej omówionym”.
6. Pan Czesław został skazany na karę jednego roku pozbawienia wolności z łaskawym warunkowym zawieszeniem wykonania tej kary na okres 2 lat. Sąd orzekł też 60 stawek dziennych grzywny, a na rzecz pokrzywdzonych policjantów zasądził nawiązki – tysiąc złotych dla jednego, a dla drugiego trzysta. Wyrok jest już prawomocny i nie podlega zaskarżeniu. I tak w koherencji sensu largo prawda sądu wygrała z prawdą ekranu. PS. Napisałem w związku z tym następujący list to Rzecznika Praw Obywatelskich.
Rawa Mazowiecka, 29 marca 2010 roku Pan dr Janusz Kochanowski Rzecznik Praw Obywatelskich Proszę Pana Rzecznika o rozważenie wniesienia kasacji na korzyść skazanego Czesława W. skazanego wyrokiem..... (tu stosowne daty i sygnatury). Uzasadnienie
1. Sprawa dotyczy zajścia, jakie miał Pan Czesław W. – człowiek jak wynika z akt sprawy stateczny i nigdy nie karany, cieszący się znakomitą opinią. Został on zatrzymany przez policjantów podczas przechodzenia przez ulicę w miejscu niedozwolonym. Potem został przez policjantów poturbowany, a co do przyczyn i okoliczności tego zajścia istnieją sprzeczne relacje. Według policjantów p. W. najpierw uciekał, a podczas próby zatrzymania atakował policjantów parasolką i wyzywał ich. Według wersji Pana W. policjanci zastosowali wobec niego bezpodstawną przemoc, w wyniku której doznał on obrażeń ciała. Przemoc ta nie miała żadnego uzasadnienia, gdyż on wobec policjantów zachowywał się spokojnie.
2. Jest to jedna z wielu typowych spraw, gdy spotykają się naprzeciw siebie dwie relacje –policjantów i osoby przez nich zatrzymanej. Praktyka sądowa z reguły w takich wypadkach jest taka, że daje się wiarę zeznaniom policjantów. Często – to moja ogólna obserwacja – daje im się wiarę bezkrytycznie, co może być źródłem wielu pomyłek sądowych. Mundur policyjny jest bowiem godny szacunku, ale samo jego noszenie jeszcze nie czyni z nikogo krynicy prawdy.
3. Treść uzasadnienia wyroku wskazuje na jednostronność oceny materiału dowodowego. Wydaje się,że sąd podszedł do tej sprawy z powziętym z góry nastawieniem, że wiarygodna jest tylko i wyłącznie relacja policjantów, a relacja zatrzymanego przez nich obywatela jest odrzucana tylko z tego powodu, że policjanci mówią inaczej. Zwracam uwagę na charakterystyczny fragment uzasadnienia wyroku I instancji: „Sąd uwierzył wyjaśnieniom oskarżonego jedynie w zakresie ogólnego zarysu zajścia sensu largo i to o tyle, o ile stwierdzenia oskarżonego pozostają w koherencji z wiarygodnym dla sądu materiałem dowodowym....”Pomijam zawiłość języka i nieczytelność tego wywodu dla przeciętnego człowieka – lecz widać wyraźnie, że sąd sam przyznał, że zamiast obiektywnej oceny wiarygodności wyjaśnień oskarżonego, sąd oceniał te wyjaśnienia mając z góry założoną wizję wydarzeń zbudowaną na podstawie zeznań policjantów.
4. Sąd w w swojej ocenie zbagatelizował dowód niesłychanej wagi – otóż całe zajście zostało uwidocznione na przypadkowo dokonanym nagraniu filmowym, a na filmie jednoznacznie widać, że policjanci biją oskarżonego, mimo że jest on przez nich całkowicie obezwładniony i nie stanowi żadnego zagrożenia. Mało tego – na filmie widać też, jak jeden z policjantów używa wobec oskarżonego gazu, pryskając bezbronnemu człowiekowi prosto w oczy, z odległości kilku centymetrów!
5. Jest dowód z nagrania filmowego, jest też obiektywny świadek, który przypadkowo widział zajście i ten świadek twierdzi, ze agresywni byli policjanci, a nie oskarżony, który zachowywał się spokojnie. Są wreszcie obrażenia ciała, których doznał oskarżony, a które sąd próbuje usprawiedliwiać przy pomocy dość karkołomnych koncepcji, co do okoliczności, w jakich mogły one powstać.
6. Pragnę dodać, że w niniejszej sprawie prokuratura dostrzegała chyba jakieś wątpliwości, bo w innym postępowaniu oskarżyła jednego z policjantów o nadużycie władzy wobec oskarżonego, lecz policjant ten został uniewinniony(wyrok w sprawie II.K.24/098 Sądu Rejonowego w Biłgoraju z 24czerwca 2009 roku).
7. Panie Rzeczniku, w moim przekonaniu istnieje ogromne ryzyko, ze pan Czesław W. padł ofiarą niesprawiedliwego oskarżenia i nieobiektywnego procesu. Istnieje poparta poważnymi argumentami obawa, że będąc w rzeczywistości ofiarą nadużycia władzy przez policjantów, został uczyniony przestępcą. Ponieważ wyrok opiewa na karę pozbawienia wolności z warunkowym zawieszeniem jej wykonania, sam skazany nie ma prawa do wniesienia kasacji, stąd moja prośba do Pana Rzecznika o rozważnie wniesienia kasacji.
Jeszcze raz podkreślam – jest film, z którego jednoznacznie wynika, ze to policjanci bili pana W. a nie on ich. Z wyrazami szacunku
Janusz Wojciechowski
Niemiecki wywiad BND zatrudniał SS-manów 18 marca dziennik Frankfurter Allgemeine Zeitung ujawnił, że w latach 60. ubiegłego wieku w zachodnioniemieckim wywiadzie (BND) pracowało 146 byłych członków aparatu terroru III Rzeszy. Gazeta powoływała się przy tym na dokumenty BND znajdujące się w archiwach Centrali Badania Zbrodni Nazistowskich w Ludwigsburgu. Dotychczas znane były nazwiska niektórych członków nazistowskiego aparatu terroru, którzy po wojnie pracowali w wywiadzie czy policji RFN. Wiedza nigdy jednak nie pochodziła z tak wiarygodnego źródła. Lista pracowników wywiadu, do której dotarł FAZ, została sporządzona na początku lat 60., kiedy BND znalazł się w centrum zainteresowania opinii publicznej w związku z wykryciem wśród oficerów niemieckiego wywiadu dwóch sowieckich szpiegów. Podczas procesu okazało się, że oficerowie byli nie tylko agentami KGB, ale również byłymi członkami SS, którzy podczas wojny brali udział w pacyfikacji włoskich wiosek. Ówczesny szef BND Reinhard Gehlen polecił sporządzenie indeksu swoich podwładnych, którzy służyli w SS. Ze 146 osób, które znalazły się na liście (na 2450 ówczesnych pracowników BND) 70 zostało usuniętych ze służby. Nie wiadomo, ilu dawnym SS-manom udało się ukryć swoją przeszłość i nie znaleźli się w spisie. Ta i podobne sprawy (jak chociażby brak możliwości osądzenia żyjących członków Brygady Dirlewangera i byłego strażnika obozu koncentracyjnego w Bełżcu) świadczą o niedoskonałości stworzonego przez Niemcy systemu zasad i praktyk rozliczania się z nazizmem. Zapewniał on bowiem w wielu przypadkach nie tylko bezkarność członkom zbrodniczych organizacji, ale również pozwalał im – ze uwagi na ich umiejętności i wiedzę – na robienie kariery w nowo powstałych tajnych służbach RFN.Informację podajemy za Ośrodkiem Studiów Wschodnich. Nowa Myśl Polska
W Sejmie - Barabasze... Miałem pisać trochę o czym innym - ale zacznę od bombowej wiadomości z ostatnich dni. Otóż litewski tygodnik "Veidas" zamówił badania opinii publicznej - ale w niezależnym ośrodku "Prime Consultings", a nie w jakichś takich, które pracują jak, nie obrażając nikogo, ten, któremu szefowała p. Lena Kolarska-Bobińska. Wyniki były dość szokujące. Otóż prace ichniego Sejmu dobrze oceniało 0 proc. (słownie: ZERO procent) Litwinów. Znacznie lepiej wypadł rząd: dobrze oceniało go 0,02 proc. (czyli aż dwóch obywateli na 10 000), samorządy już 2 proc., a sądy aż 7 proc. obywateli Republiki. Ale przecież ci sami ankietowani przedtem wybierali i Sejm, i samorządy! Cóż to więc znaczy? Ano znaczy, że to nie obywatele chcą źle - tylko system, w jakim wyłaniany jest Sejm, samorządy i rząd, jest całkowicie do chrzanu. D***kracja to naprawdę najgłupszy ustrój na świecie. Nie mówię: najgorszy; czasem trafić się może autokrata gorszy od L**u. Ale najgłupszy - na pewno. Z okazji nadchodzącej Wielkiej Nocy pragnę przypomnieć, że L*d żydowski niemal jednogłośnie wybrał Barabasza, a nie Jezusa. Tak nawiasem: L*d polski sporą większością wybrał do PE p. Kolarską-Bobińską...Każdy z Państwa chce zapewne wybierać: senatorów, posłów, ministrów, burmistrzów, wójtów i radnych. Wierzę, że wybralibyście dobrych. Ale popatrzcie się Państwo po swoich sąsiadach: jeśli Wy macie prawo głosu, to oni, niestety, też. I takie są wyniki. Proszę zauważyć, że aż 7 proc. dobrze oceniło sądy. Dlaczego sądy oceniane są lepiej? Bo sędziowie NIE są wybierani w wyborach powszechnych, równych, tajnych, proporcjonalnych i bezpośrednich!!! Popatrzmy na Szwajcarię: 75 proc. obywateli nie chce Anchlußu do UE. Ale w wyborach równych, tajnych itp. wybrali posłów i ministrów, z których 70 proc. tego chce! To wybory są winne. To d***kracja jest winna. I trzeba ten kretyński system zlikwidować. Zanim ONI uchwalą, że trzeba wyrównać kratery na Księżycu - na co potrzeba 10 bilionów euro. Przy okazji: "NIE" powtórzyło eksperyment licealisty z Massachusetts, który od 80 proc. swoich sąsiadów zebrał podpisy pod petycją domagającą się zakazania używania bi-wodorku tlenu - niebezpiecznej substancji, która spożyta w nadmiarze powoduje śmierć, jeśli dostanie się do płuc, powoduje uduszenie, powoduje korozję metali (corocznie przynosi straty 10 mld dol.), a także występując w nadmiarze na powierzchni ziemi, powoduje kolosalne zniszczenia; krótko pisząc: ludzie zażądali zakazu... wody. I praktycznie wszyscy posłowie na "nasz" Sejm obiecali wysłannikom tego tygodnika, że podpiszą się pod projektem takiego zakazu. A radni Nowego Jorku chcą zakazu... solenia potraw! Dziwicie się Państwo, że ta banda idiotów ma takie notowania u ludzi? Dlaczego tak się dzieje? Bo wybierani są ci, którym na tym zależy. Mnie, na przykład, nie zależy. Ja - jeśli Państwo zechcecie, by stało się normalniej - mogę zostać senatorem czy prezydentem - ale to Wam musi zależeć. Mnie nie jest źle, więc nie będę wkładał swoich pieniędzy w takie wybory. A na posła pcha się za to każdy złodziej grosza publicznego, każdy idiota, który nie umie zarobić uczciwą pracą. To tacy ludzie wkładają ogromny wysiłek i kupę pieniędzy w to, by zostać wybranymi. I to im się - jak widać - udaje. I takie są potem wyniki. A potem ci wybrańcy stają się ONYMI. I ci ONI bez wahania obrabują Was z zarobków, z emerytur - byle były pieniądze dla nich - i dla całej rzeszy ich Krewnych-i-Znajomych, którzy pomagali w wyborach i których teraz "trzeba" poupychać na państwowych i samorządowych posadach. No, to zrobiłem Państwu rekolekcje Wielkanocne. Wesołego Jajka teraz cynicznie życzę... JKM
RMF: Bezpłatny urlop Drzewieckiego to fikcja Mirosław Drzewiecki będzie musiał pożegnać się z pieniędzmi otrzymanymi z Sejmu w czasie urlopu, który miał być bezpłatny - deklaruje szef klubu Platformy Obywatelskiej Grzegorz Schetyna. Jak ujawnili reporterzy RMF FM, były minister sportu dostaje miesięcznie prawie 13 tysięcy złotych, mimo że od tygodni liderzy PO zapewniali: urlop Drzewieckiego nie obciąża kieszeni podatnika. Poseł, który w Sejmie nie pojawia się od pół roku, pobiera ponad 10 tysięcy złotych uposażenia, a z powodu urlopu może najwyżej stracić dietę - 2,5 tysiąca złotych. Tymczasem na stronie internetowej Mirosława Drzewieckiego od 12 marca (dopiero!) można przeczytać komunikat: Biuro Poselskie Mirosława Drzewieckiego oświadcza, iż pan Mirosław Drzewiecki od lutego br. do dnia 19 marca br. pozostaje na bezpłatnym urlopie od wykonywania obowiązków poselskich. Określenie urlop bezpłatny niedwuznacznie sugeruje, że pracownik nie otrzymuje podczas jego trwania wynagrodzenia. Tymczasem zapytane o to Biuro Prasowe Sejmu przekazało informację, że poseł Mirosław Drzewiecki pobiera uposażenie poselskie od 1 lutego 2010 r. Co więcej, pobiera też dietę poselską. Mirosław Drzewiecki zrezygnował wprawdzie z diety i uposażenia, zrobił to jednak w piśmie, dotyczącym urlopu, choć wypłata uposażenia wymaga wypełnienia i podpisania odpowiedniego formularza. Rzeczywiście był na urlopie (nazywanie go "bezpłatnym" jest jednak nadużyciem) - z ważnych przyczyn poseł może zwrócić się o udzielenie urlopu od wykonywania obowiązków poselskich, nie powinien on jednak być dłuższy niż 14 dni. Z informacji RMF FM wynika, że Mirosław Drzewiecki z przysługującego mu "urlopu poselskiego" korzystał w tym roku już trzykrotnie. Akurat w dniach posiedzeń Sejmu: od 9 do 12 lutego - 4 dni, od 17 do 19 lutego - 3 dni oraz od 3 do 19 marca. Wtedy już suma wykorzystanych dni urlopu przekroczyła 14 dni, a art. 7 pkt. 10 Regulaminu Sejmu mówi wprost: Za czas trwania urlopu dłuższego niż 14 dni nie wypłaca się diety poselskiej. Jak dotąd jednak, jak informuje Biuro Prasowe Sejmu - dieta wypłacana jest w całości. Korzystanie z urlopu akurat w dni posiedzeń Sejmu wyraźnie świadczy o intencji mieszczenia się jak najdłużej w wymiarze owych 14 dni. Punkt 1 Art. 7 Regulaminu Sejmu mówi: Posła obowiązuje obecność i czynny udział w posiedzeniach Sejmu oraz organów Sejmu, do których został wybrany. Jedynym obowiązkiem poselskim Mirosława Drzewieckiego było uczestnictwo w posiedzeniach Sejmu, bo do żadnych organów Sejmu nie został wybrany - nie jest członkiem żadnej komisji. Wykorzystywanie urlopu w odcinkach, odpowiadających posiedzeniom Sejmu, pozwoliło mu więc spędzić miesiąc na Florydzie - bez żadnego wpływu na dochody: był przecież na urlopie poselskim. Mirosław Drzewiecki straci najwyżej dietę, która jest jedną czwartą uposażenia posła. Na razie jednak i dietę (ponad 2,5 tysiąca złotych), i uposażenie (ponad 10 tysięcy złotych miesięcznie) pobiera od lutego bez żadnych potrąceń.
Politycy PO się tłumaczą. Dość pokrętnie Pikanterii sprawie dodaje fakt, że od kilku tygodni liderzy PO zapewniali, iż urlop byłego ministra nie obciąża budżetu państwa. Teraz na swoje usprawiedliwienie mieli niewiele, a to, co mówili, było dość dziwne. Sławomir Rybicki twierdził na przykład w rozmowie z dziennikarzem RMF FM Tomaszem Skorym, że Drzewiecki pewnie nie ma świadomości, że co miesiąc na jego konto wpływa z Sejmu kilkanaście tysięcy złotych. - Jestem głęboko przekonany, znając posła Drzewieckiego, że w jego przypadku nie chodzi o to, żeby mieć kolejny tysiąc złotych, tylko rzeczywiście potrzebuje tego urlopu - przekonywał.
Szef klubu Platformy zareagował z kolei dość gwałtownie - od negacji po potrzebę wyjaśnienia sprawy z byłym ministrem. - To jest kwestia jego deklaracji. Jeżeli te pieniądze rzeczywiście wpłynęły - a będę osobiście to sprawdzał - na pewno odeśle to i przekaże na jakiś cel charytatywny - zadeklarował Grzegorz Schetyna. Poselskie zarobki składają się z dwóch części; diety i uposażenia. Uposażenie otrzymują tzw. posłowie zawodowi, którzy nie zarabiają w inny sposób (np. otrzymując pensję ministra). Uposażenie jest określone jako równowartość zarobków podsekretarza stanu, i wg informacji ze strony internetowej Sejmu wynosi obecnie 10 278,10 zł.
Dietę (w wysokości 25 proc. uposażenia, a więc 2569,53 zł) otrzymują wszyscy posłowie, niezależnie od tego, czy są posłami zawodowymi, czy korzystają z innych dochodów. RMF
Samobójstwo Premiera 2 kwietnia 1939 roku samobójstwo popełnił Walery Sławek - jeden z niewielu prawdziwych przyjaciół Józefa Piłsudskiego, który ofiarowując mu na gwiazdkę 1924 roku egzemplarz "Roku 1920" napisał taką dedykację: "Kochany Gustawie! Jeszcze wczoraj widziałem twe rozdrażnione na mnie oczy i myślałem, ileż to razy mieliśmy na siebie w życiu rozdrażnione oczy. Jesteśmy jak dwa stare niezmęczalne konie, co chodząc często jakimiś wertepami osobno, spotykają się na prostym gościńcu swego życia raz po raz, by się przywitać wesoło i stanąć razem do ciągnięcia tej samej bryki. Ciągnęliśmy dawniej razem kałamaszki i bryczulki, ciągnęliśmy i ciężkie ładowne często błotem bryki – znane, stare, niezmęczalne konie! Na gwiazdkę, mój drogi, przyjmij wraz z książką przyjaciela przyjaźń i serca całej rodziny". Walery Sławek urodził się 2 listopada 1879 roku w Strutynce na Podolu, w zubożałej rodzinie szlacheckiej, pieczętującej się herbem Prus. Walery po skończeniu w 1894 roku gimnazjum w Niemirowie, rozpoczął studia w Wyższej Szkole Handlowej im. Kronenberga, gdzie zaangażował się w działalność Polskiej Partii Socjalistycznej. W 1902 roku po raz pierwszy spotkał się z Piłsudskim, który zwrócił od razu uwagę na młodego i przebojowego człowieka i spowodował jego wybór do kierownictwa partii - Centralnego Komitetu Robotniczego. Sławek kontaktował się z „Ziukiem” za pośrednictwem pasierbicy Józefa Piłsudskiego, Wandy Juszkiewiczównej. Dwoje młodych ludzi szybko zapałało do siebie uczuciem. Zaangażowanie w działalność spiskową doprowadziło w 1903 roku do pierwszego aresztowania Sławka i osadzenia go w więzieniu w Sieradzu, z którego udało mu się uciec. Po ucieczce, na początku roku 1904, Walery Sławek, noszący partyjny pseudonim "Gustaw", na polecenie Piłsudskiego rozpoczyna tworzenie wewnątrz partii tajnej organizacji, której celem ma być czynna walka z rosyjskim zaborcą. Przeprowadzane z powodzeniem akcje zbrojne spowodowały usankcjonowanie istnienia "bojówki" przez władze PPS. Jako Organizacja Bojowa podlegała powołanemu przez CKR Wydziałowi Spiskowo-Bojowemu, na którego czele stał Józef Piłsudski, a na jednego z jego zastępców powołano Sławka, który wielokrotnie osobiście brał udział w akcjach zbrojnych. W trakcie przygotowań do jednej z nich w czerwcu 1906 roku, Sławkowi wybuchła w rękach gotowa do użytku bomba. W wyniku wybuchu stracił lewe oko, słuch w jednym uchu, kilka palców, bomba poszarpała mu także twarz, piersi i obie ręce. Dotknęła go także tragedia osobista. W tym samym czasie zmarła jego wielka i jedyna miłość, 19-letnia Wanda Juszkiewiczówna. Tę śmierć przeżył tak mocno, iż do końca życia nie związał się na stałe z żadną kobietą. Od tej pory zajmował się finansami, a także działalnością kontrwywiadowczą i wywiadem w ramach PPS oraz Związku Walki Czynnej. Wziął jednak udział w słynnej akcji pod Bezdanami w 1908 roku, w wyniku której zdobyto ponad 200 tysięcy rubli. Po wybuchu I wojny światowej Sławek znalazł się w sztabie I Brygady Legionów, w którym kierował pionem wywiadowczym. Od 1915 roku tworzył siatkę POW w Warszawie i razem z Adamem Skwarczyńskim i Tadeuszem Święcickim wydawał „Rząd i Wojsko”. W lipcu 1917 roku, po tzw. kryzysie przysięgowym, Niemcy jako jednego z pierwszych aresztowali Sławka. Więziony był najpierw w warszawskiej Cytadeli, w Szczypiornie, by w końcu znaleźć się w twierdzy modlińskiej, z której zwolniono go 12 listopada 1918 roku. Po przejęciu władzy w listopadzie 1918 roku przez Piłsudskiego, kapitan Walery Sławek był od początku w najbliższym otoczeniu Naczelnika Państwa, będąc człowiekiem do zadań specjalnych. Przez kilka miesięcy stał na czele sekcji politycznej II Oddziału Sztabu Generalnego WP, spełniając jednocześnie rolę nieformalnego koordynatora całego nurtu niepodległościowego. Po latach Bogusław Miedziński napisał: "Każdy piłsudczyk przybywający z frontu czy też z prowincji do Warszawy, nie mówiąc już o warszawskich politykach z lewicy sejmowej, przychodził zazwyczaj do niego z krótkim zapytaniem: co słychać?" W maju 1919 Walery Sławek został szefem II Oddziału Frontu Litewsko-Białoruskiego, którego zadaniem była próba wcielenia w życie piłsudczykowskiej koncepcji federacyjnej. Wspólnie z kpt. W. Jędrzejewiczem był autorem tekstu polsko-ukraińskiej konwencji wojskowej, która uzupełniała podpisany 24 kwietnia 1920 r. traktat sojuszniczy. W kwietniu 1920 roku major Sławek został szefem "dwójki" Frontu Południowego oraz polskim przedstawicielem przy ukraińskim sztabie atamana Semena Petlury. Po zakończeniu wojny, ukończył w 1923 roku studia w Wyższej Szkole Wojennej, jako oficer dyplomowany w stopniu pułkownika. Jednak w 1924 roku złożył dymisję i odszedł z armii. Nadal pozostawał najbliższym współpracownikiem Marszałka i był - jak twierdził Wacław Jędrzejewicz - "najbliższym łącznikiem między Piłsudskim a akcją polityczną w Warszawie". Po zamachu majowym powrócił do czynnej służby wojskowej, pełniąc obowiązki oficera do zleceń specjalnych Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych. Równocześnie prowadził poufne rozmowy, mające na celu pozyskanie poparcia kręgów konserwatywnych dla Piłsudskiego. W tym celu między innymi spotkał się z przedstawicielami ziemiaństwa małopolskiego na zamku Tarnowskich w Dzikowie. Pod koniec marca 1928 roku ponownie przeszedł w stan spoczynku. Następnie został szefem Gabinetu Politycznego Prezesa Rady Ministrów przy rządzie Kazimierza Bartla. W tym samym mniej więcej czasie powstała tzw. grupa pułkowników (m.in. Aleksander Prystor, Kazimierz Świtalski, Bogusław Miedziński, Adam Koc, Bronisław Pieracki, Janusz Jędrzejewicz, Józef Beck), na której czele stał właśnie Walery Sławek. „Grupę pułkowników” spajały głębokie więzy. Tworzyli oni swoisty zakon polityczny – hierarchiczną wspólnotę, ufundowaną na określonej tradycji, przenikniętą ideą odbudowy etosu państwowego starego typu. Na przełomie 1927 i 1928 roku zbudowano Bezpartyjny Blok Współpracy z Rządem (BBWR), na którego czele stanął mało znany na ówczesnej scenie politycznej - Walery Sławek. Przez osiem lat Walery Sławek, jako prezes BBWR, był niekwestionowanym szefem obozu rządowego. Jednocześnie, mimo ogromnej władzy, był jedynie wykonawcą idei Marszałka Piłsudskiego. Jako człowiek zaufany i osobisty przyjaciel doskonale zdawał sobie z tego sprawę, znał swoje miejsce i uważał to za właściwe i słuszne. Zdeklarowany państwowiec, traktujący politykę i władzę jako misję i obowiązek nie bał się odpowiedzialności i aż trzykrotnie w latach 1930-1935 pełnił funkcję premiera. Był też jednym z twórców Konstytucji RP z 23 kwietnia 1935 roku, która w zamyśle autorów miała być narzędziem naprawy państwa. Po śmierci Piłsudskiego, Sławek, autentyczny przywódca obozu, depozytariusz idei Marszałka, autorytet dla większości piłsudczyków, w wyniku najróżniejszych intryg był coraz bardziej odsuwany w cień. Sławek nie próbował się bronić. Po doprowadzeniu przez Mościckiego do dymisji jego gabinetu, w październiku 1935 roku rozwiązał BBWR. Wierzył, że jego pozycja w środowisku pozostanie na tyle niezmienna, że będzie mógł nadal wpływać na jego postępowanie. Być może w tych decydujących dla jego kariery chwilach, zabrakło głosu i autorytetu Marszałka. Samodzielna konfrontacja z polityczną rzeczywistością przyniosła mu wiele bolesnych rozczarowań. Nie dbał nigdy o funkcje, stanowiska, splendory. Będąc na szczytach władzy niczego się "nie dorobił". Po jego śmierci cały jego majątek obejmował nieco ponad 600 złotych, których dorobił się w ciągu 20 lat służby dla kraju jako premier, poseł i marszałek Sejmu. Apartamenty premiera opuszczał z tymi samymi dwoma walizkami, z którymi się do nich wprowadził. W darze od przyjaciół dostał niewielki dworek w Racławicach-Janowiczkach. Jedna z bliskich mu osób powiedziała o nim: "Potrzeby miał minimalne, pieniędzy nie cenił, nie żądał dla siebie niczego". 24 maja 1936 roku Edward Rydz-Śmigły doprowadził do odwołania go ze stanowiska prezesa Związku Legionistów Polskich. Jego miejsce zajął płk Adam Koc. Dla Sławka był to potężny cios zadany mu przez środowisko, które współtworzył i któremu zawsze był wierny. Zmuszając Sławka do odejścia na polityczną emeryturę wybrano go na prezesa Instytutu Badań Historii Najnowszej im. Józefa Piłsudskiego. 11 listopada 1936 roku Edward Rydz-Śmigły został awansowany przez prezydenta Mościckiego na marszałka Polski. Zarówno sam Sławek, jak i niemal cała "grupa pułkowników" przyjęła to z niesmakiem. Sam Sławek uznał ten dzień za najsmutniejszy w swym życiu. Nie godził się z tym, że wbrew konstytucji Rydz w istocie współrządził wraz z prezydentem Mościckim, co znalazło wyraz w słynnym okólniku premiera Składkowskiego nakazującego urzędnikom państwowym traktowanie Rydza jako drugą osobę w państwie.
Walery Sławek nie poparł powstania Obozu Zjednoczenia Narodowego, który został powołany przez zaplecze polityczne Rydza-Śmigłego. Zaufanemu współpracownikowi powiedział: „Władze w Polsce obejmują zwolennicy dyktatury wojska, wodzostwa i totalizmu. Nie po to był przewrót majowy. To, co robi dziś OZN, Komendant mógł zrobić już w 1926 roku.” Pułkownik uważał, że życie państwa powinno być oparte na samorządach i organizacjach społecznych, w których wykonuje się konkretną pracę dla zbiorowości, nie zaś na partiach, które jego zdaniem prześcigały się w demagogii i były zdegenerowane przez korupcję i system protekcji. Wolał pozostać idealistą, odwołującym się do spuścizny i testamentu Józefa Piłsudskiego. Śmierć marszałka Sejmu Stanisława Cara w czerwcu 1938 roku spowodowała niespodziewany powrót Sławka do czynnego udziału w polityce. Sejm wybrał go na opróżnione stanowisko ku zaskoczeniu i niezadowoleniu Mościckiego i Rydza. Tym bardziej że Sławek zadeklarował: „Za pierwsze swoje zadanie uważać będę przestrzeganie praw ustrojowych w ustawie konstytucyjnej zawartych, a określających zakres prac, obowiązków i praw Izby”. Elita rządząca zrozumiała, że posłowie pod przewodnictwem Sławka nie będą już spełniali jej poleceń i nie zamierzają być posłuszną maszynką do głosowania. A w niedalekiej perspektywie były wybory prezydenckie w 1940 roku. Janusz Jędrzejewicz wspominał: „Zdecydowano, iż Sejmowi, który zaufał Sławkowi, nie można powierzać wyboru delegatów do Zgromadzenia Narodowego, które w niedalekiej przyszłości miało wybrać nowego prezydenta”. Wiadomo było, że do następstwa po Mościckim szykuje się Rydz. W ówczesnych realiach politycznych było właściwie pewne, że zostanie głową państwa. I nawet gdyby Sławek nie włączył się do walki o prezydenturę, i tak był zawadą i wyrzutem sumienia dla istniejącego układu władzy. W tej sytuacji prezydent po kilku tygodniach od wyboru Sławka na marszałka sejmu, we wrześniu 1938 roku rozwiązał parlament i rozpisał wybory, w których dawni koledzy i sojusznicy Sławka zorganizowali zmasowaną kampanię przeciwko jego kandydaturze i popierającej go grupie pułkowników. Stanisław Giza, pracownik naukowy Instytutu Józefa Piłsudskiego wspominał: „Mieszkając w śródmieściu Warszawy znajdowałem przed wyborami w swojej skrzynce pocztowej ulotki, zawierające tylko jedno zdanie: <Nie głosuj na Sławka>”. Sławkowi nie udało się zdobyć mandatu poselskiego. Klęska wyborcza była dla niego dramatycznym upokorzeniem, po którym wycofał się całkowicie z polityki. Wacław Sławek ostatnie miesiące życia spędził samotnie w Racławicach. Do Warszawy przyjechał w ostatnich dniach marca 1939 roku. Spotkał się z Józefem Beckiem, który jako jedyny usiłował go w swoim czasie bronić przed nie zasłużonymi atakami. O czym rozmawiali dwaj bliscy współpracownicy Marszałka nie wiadomo. Zamknęli się w pokoju i rozmawiali bez świadków. Beck zaraz potem pojechał do Londynu z zamiarem zatrzymania się w Berlinie. W niedzielę 2 kwietnia, w skromnie, wręcz ascetycznie urządzonym mieszkaniu Pułkownika w alei Szucha 16 od rana dzwonił telefon. Gospodarz umawia się z kilkoma osobami na spotkania w nieodległej przyszłości. Ze swoim przyjacielem, byłym sekretarzem generalnym BBWR Michałem Brzęk-Osińskim uzgadnia, że nazajutrz wspólnie wyjadą do Racławic. Uzgadnia także z zaprzyjaźnionym ziemianinem Wacławem Karwackim, u którego pozostawił zaprzęg, że odbierze go nazajutrz. Jego kalendarz pełen był planowanych spotkań i terminów. Tego dnia przed południem odwiedzali go przyjaciele, nie znajdując ani w jego zachowaniu, ani w stanie ducha niczego, co zapowiadałoby bliską tragedię. Z godzinnego monologu Sławka Bogdan Podoski zapisał tylko te słowa: „Ja to wiem, ja to czuję, że oni prowadzą Polskę do zguby i już nie wiem, jak mam przeciw temu reagować”. Podoski komentuje to następująco: „Pułkownik zdawał sobie sprawę doskonale z tego, że Polsce grozi najazd Niemiec hitlerowskich znacznie silniejszych militarnie od Polski. Swoją śmiercią samobójczą pragnął wstrząsnąć sumieniem rządzących i skłonić ich, by swoją politykę, zarówno zewnętrzną, jak i wewnętrzną, dostosowali do tej groźby wiszącej nad Polską”. Można to zrozumieć jako sugestię, że Walery Sławek politykę konfrontacji z Niemcami uważał za szaleńczą i był zwolennikiem porozumienia z Berlinem, które zapobiegłyby katastrofie. W południe do jego mieszkania doręczono depeszę, która najprawdopodobniej zmieniła jego plany. Przebrał się w wizytowe ubranie z baretkami orderów i zaczął porządkować a następnie palić papiery, także tę dziwną depeszę. Punktualnie o 20.45, dokładnie w godzinie śmierci Józefa Piłsudskiego, wziął do ręki swój stary browning i strzelił sobie w usta. Janusz Jędrzejewicz napisał o tej broni: „Niejednokrotnie widziałem ten stary browning, zawsze starannie utrzymany, dokładnie naoliwiony (...). Trzymałem go w rękach z pewnym wzruszeniem, jak się trzyma zasłużone, a już niepotrzebne narzędzie śmierci, z którego ostatni kula wypełniła już swoje przeznaczenie. Czyż wówczas mogłem przypuszczać, że właśnie z tej starej zasłużonej broni ostatni pocisk swego przeznaczenia jeszcze się nie doczekał? Tuż przedtem napisał list pożegnalny, w którym informował: "Odbieram sobie życie. Nikogo proszę nie winić. 2.IV.1939". I jeszcze niżej dopisek: "Spaliłem papiery o charakterze prywatnym, a także wręczone mi w zaufaniu. Jeżeli nie wszystkie, proszę pokrzywdzonych o wybaczenie. Bóg wszystkowidzący może mi wybaczy moje grzechy i ten ostatni". Informował także, między wierszami, że decydując się na ten dramatyczny krok, musiał działać w pośpiechu, skoro któryś z papierów, za co przepraszał, mógł zostać pominięty lub przeoczony. Tak jakby z tej depeszy dowiedział się o czymś, co go dotyczyło i spowodowało, że za jedyne wyjście uznał natychmiastowe samobójstwo. Mogła być to jakaś groźba lub szantaż. Sławek prosił, by nikt nie szukał winnych jego śmierci. Można to rozumieć i tak, że przewidywał, iż jego przyjaciele będą kogoś oskarżać za decyzję o samobójstwie, jaką podjął. A te oskarżenia mogły iść w kierunku ludzi związanych z ówczesną ekipą. Ponadto Sławek pozostawił także list zaadresowany do prezydenta Mościckiego oraz przyjaciół: byłych premierów Aleksandra Prystora i Kazimierza Świtalskiego. Czy trafiły one do rąk adresatów, nie sposób powiedzieć. Pewne jest tylko to, że ich treść nigdy nie dotarła do opinii publicznej. Około 22 gosposia znajduje go nieprzytomnego, natychmiast wzywa pogotowie, które zjawia się błyskawicznie. Zostaje przewieziony do szpitala wojskowego w Alejach Ujazdowskich. Kula nie przebiła jednak czaszki i utkwiła w podniebieniu niedoszłego samobójcy. Tam stwierdzono, że strzał został oddany z ukosa, a sama broń (pistolet Browning) była stara, co sprawiło, iż kula nie przebiła podniebienia. Pacjent przeszedł transfuzję krwi, po czym poddano go dwugodzinnej operacji. Jego stan chwilowo się poprawił, jednak 3 kwietnia o godzinie 6:45 Walery Sławek zmarł nie odzyskawszy przytomności. Ksiądz udziela mu ostatniego namaszczenia. Do sali operacyjnej wchodzi kilkudziesięciu przyjaciół i towarzyszy broni Walerego Sławka. Do tej pory stali na korytarzu. Są wśród nich płk Wacław Lipiński, płk Schaetzel, byli premierzy Aleksander Prystor, Kazimierz Świtalski, Leon Kozłowski. Wśród wielu hipotez dotyczących samobójstwa Sławka jest taka, że brał udział w spotkaniach, m.in. z dawnymi kolegami z PPS mającymi na celu odsunięcie od władzy Rydza i Mościckiego, a gdy rzecz się wydała, zagrożony aresztowaniem zabił się. Wedle relacji Teresy Perlowej Sławek miał nawiązać kontakt m.in. z Tomaszem Arciszewskim i Kazimierzem Pużakiem, wspólnie planując obalenie rządu SławojaSkładkowskiego. Z kolei inny członek PPS - Norbert Balicki wspominał: „Spotkałem, wyobraźcie sobie, Sławka. Zaczepił mnie, mówił, że jest rozgoryczony, wylewał żale pod adresem swoich przyjaciół i mówił o rozdźwiękach w sanacji”. O sprawie dowiedział się jednak marszałek Śmigły-Rydz, który polecił dowódcy Oddziału II Sztabu Generalnego, płk Józefowi Smoleńskiemu, aresztować Walerego Sławka. Marszałek miał planować oskarżenie go o zdradę stanu i wytoczenie pokazowego proces. Pułkownik Smoleński zdecydowanie zaprzeczył informacjom, pisząc: „Zmuszony jestem, w interesie prawdy, kategorycznie stwierdzić, że w akcji tej, opartej na «przypuszczeniach» p. Perlowej, nie brałem udziału. Do mojej kompetencji, jako szefa O. II Szt. Gen. należały wyłącznie sprawy zbierania wiadomości o rozwoju sytuacji wojskowej w Niemczech Hitlera, związany z tym kontrwywiad i organizowanie dywersji na tyłach armii niemieckiej. Sprawy charakteru polityki wewnętrznej, dotyczące rozgrywek międzypartyjnych czy personalnych, wchodziły w zakres zadań specjalnych organów prezesa Rady Ministrów i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. O samobójczej śmierci Walerego Sławka dowiedziałem się z prasy”. Smoleński przytoczył także artykuł z gadzinowego Nowego Kuriera Warszawskiego z nr 284 z 3 grudnia 1940 r. pt. Samobójstwo sumienia Piłsudskiego, w którym twierdzono, że Sławek został zamordowany, ponieważ opowiadał się za porozumieniem z Niemcami. „Zapowiadała się błyskawiczna akcja – pisano w NKW - przeciwko Sławkowi. Zdecydowano, że się go zniszczy, jeśli będzie w dalszym ciągu trwał przy zamiarze działania na rzecz bezkrwawego załatwienia sporu z Niemcami, że się uczyni zeń nawet agenta Berlina i hitlerowskiego najemnika (...). Dano Sławkowi do zrozumienia ponownie, aby zaprzestał mieszać się w nieswoje sprawy. Szef oddziału II płk Smoleński oraz jego zastępca płk Banach na kilka dni przed śmiercią Sławka odwiedzili go celem poinformowania, że posiadają możność skompromitowania go. Zażądano także od niego, aby podpisał list hołdowniczy do wodza naczelnego, ale Sławek kategorycznie odmówił. Walerego Sławka nie łatwo było złamać. (...) Ci, co znali Sławka bliżej, szeptali po cichu, że Sławek nie popełnił samobójstw”. Oskarżanie Sławka o spiskowanie jest całkowicie irracjonalne. Był to człowiek będący dla wielu Polaków symbolem bezinteresowności, uczciwości i bezgranicznego oddania ojczyźnie, bohater i jeden z współtwórców odzyskanej niepodległości. Jeden z byłych działaczy BBWR spotykał się ze Sławkiem kilka dni przed jego samobójstwem i powiedział mu, że Polska na niego patrzy i oczekuje ratunku. Sławek wtedy wybuchnął: „Czegóż wy chcecie? Żebym urządził zamach stanu?”. Wacław Jędrzejewicz stwierdzał: "W moim rozumieniu chciał się on zdecydowanie odciąć od tego, co się wówczas działo i co osłaniano tylko hasłami Piłsudskiego. Było to nadużycie nie mające nic wspólnego z ideologią Marszałka i śmierć Sławka była tego wyrazem". Można zgodzić się z Jerzym Markiem Nowakowskim , który napisał: "Jeśli można pozwolić sobie na snucie dowolnych hipotez, to wydaje się, że na decyzję Sławka złożyło się wiele, nakładających się na siebie w stosunkowo krótkim czasie, czynników. Załamanie psychiczne wywołane śmiercią Piłsudskiego i spotęgowane przez odsunięcie od władzy chyba nigdy do końca nie ustąpiło. Pogłębiały je szykany ze strony dawnych przyjaciół politycznych, poczucie niewypełnienia testamentu politycznego Marszałka”. Istotna była także świadomość nadciągającej katastrofy i braku szans Polski na skuteczną obronę w obliczu nieuchronnego ataku Hitlera. Został pochowany 5 kwietnia na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie. W pogrzebie brał udział Edward Rydz-Śmigły. Gdy trumnę zdejmowano z katafalku, najbliżsi przyjaciele Sławka otoczyli trumnę, nie dopuszczając do niej marszałka Polski, którego obwiniali o śmierć byłego premiera. Na lawetę trumnę przenieśli m.in. Aleksander Prystor, Janusz Jędrzejewicz, Michał Tadeusz Brzęk-Osiński i gen. Lucjan Żeligowski.. Pogrzeb Sławka stał się manifestacją piłsudczyków przeciwnych OZN. Na jego trumnie złożono wieńce m.in. z następującymi napisami: Waleremu Sławkowi – przyjaciele z PPS, Przyjacielowi Rodziny – Aleksandra Piłsudska, Ukochanemu chrzestnemu ojcu – Jadwinia Piłsudska. Walerego Sławka pochowano na środku głównej alei cmentarza wojskowego na Powązkach. Po wojnie władze komunistyczne przeniosły jego grób na ubocze. Prochy Walerego Sławka winny wrócić na miejsce, jakim uhonorowała go niepodległa Polska. W rok po jego śmierci Kazimierz Wierzyński napisał następujący wiersz: Rok temu echo samotnego strzału Każdy odpędzał niedbale od ucha Strzał się oddalał, rozwiewał pomału: Dziś go jak gromu z otchłani się słucha. Strzelec tragiczny wybiegł iskrą krwawą Naprzód przed palbę i szczękanie zbroi Gdy się żołnierze kładli pod Warszawą, W grobie ich czekał, na dnie klęski swojej. Wróżby pisane śród gwiazd i śród ptaków W nocy go ciemnej przed wszystkiem ostrzegły: Bezbronny, w ciżbie szalonych Polaków, Chciał jeszcze walczyć. Padł pierwszy poległy. Widział jak sława rozpierzcha się blada, Jak wodza ślepi zaparli się ucznie, Jak gnuśność chrobrą buławą owłada I jak zwycięskie kruszeją nam włócznie. I widział jeszcze przez mgłę Ukrainy Nie konia w Bugu, nie cień Wernyhory, Lecz pułk żelazny, co z pruskiej równiny W Wiśle ochładzać szedł zgrzane motory Naprzeciw gołe zaplotły się ręce, Stały u granic, u przejść i u brodu. W polu chrust leśny zbierano naprędce Na wici wojny i stos dla narodu. I wybuchł ogień, co świecić miał chwała A jeszcze teraz nam ziemie wyniszcza. ... Patrzył przez okno w tę noc struchlałą, W zdradę i zgubę, na rozgrom i zgliszcza. I wtedy strzelił do widm tych, do zjawy, By wróżbą ściany przerazić milczące, I biegł do grobu pod murem Warszawy... Dziś tam walecznych się zbiegło tysiące. I czekał w grobie, śród klęski swej ciemnej, I z poległymi przeliczał ruiny, Strzelec tragiczny, wróżbita daremny, Smutniejszy od nich, bo sam pełen winy. Godziemba
KREATORZY ‑"ZNACZĄCYCH FAKTÓW" Gdy przed trzema laty ukazał się artykuł Anny Marszałek „Aneks do raportu o WSI na sprzedaż” opatrzony nagłówkiem – „Każdy może kupić tajne dokumenty” – zapewne niewiele osób mogło się spodziewać, że mamy do czynienia ze zwiastunem akcji medialnej pt. „afera aneksowa”. Dzień później - 20 listopada 2007 r. ta sama autorka w tej samej gazecie opublikowała artykuł „Nocne gry i zabawy polityków PiS”, w którym mogliśmy przeczytać : „Takiego numeru jeszcze żadna odchodząca władza swoim następcom nie wycięła. Decyzja o skopiowaniu i wywiezieniu archiwów komisji weryfikującej żołnierzy zlikwidowanych Wojskowych Służb Informacyjnych oznacza, że przez następne lata czeka nas nieustanny wysyp "hakowych" informacji”. Zdolności profetyczne dziennikarki miały znaleźć wkrótce potwierdzenie w rozwoju kombinacji operacyjnej, znanej jako afera marszałkowa. Celem wielomiesięcznej gry było uzyskanie dostępu do aneksu Raportu z Weryfikacji WSI, a gdy okazało się to niemożliwe - zdezawuowanie zawartych w nim treści i uprzedzenie ewentualnych zarzutów dotyczących powiązań polityków PO ze środowiskiem byłych WSI. Priorytetem pozostawała osłona politycznego patrona wojskowych służb - Bronisława Komorowskiego. Te same intencje, przyświecają inspiratorom obecnych działań. Za akt pierwszy, można uznać wypowiedź Bronisława Komorowskiego z 8 lutego 2010 roku z programu „Kropka nad i” . Padły wówczas „prorocze” słowa - „Moi przeciwnicy będą szukali na mnie haków, ale ja się prawdy nie boję, bo ta jest dla mnie korzystna. Jestem przygotowany na walkę, również tę z użyciem haków”. Natychmiast zawtórował mu były szef WSI gen. Marek Dukaczewski i w wywiadzie dla „Polska The Times” z dn.15 lutego br. stwierdził: „Za chwilę wybory prezydenckie, jestem gotów się założyć, że w ciągu dziesięciu dni od naszej rozmowy skopiowane nielegalnie materiały WSI zostaną użyte przeciwko jednemu z kandydatów”. Dukczewski zakład przegrał, nie przeszkodziło to jednak Pawłowi Wrońskiemu z „Gazety Wyborczej” zadać wkrótce „dramatycznego” pytania - „Czy wrócą haki z WSI?” i informować, że „gen. Dukaczewski twierdzi, że materiały WSI mogą być nadal politycznie rozgrywane. Podlegające prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu BBN ma bowiem część tych dokumentów.” Kilka dni później Komorowski, mówiąc o Raporcie z Weryfikacji WSI nie krył, że obronę dobrego imienia tej formacji utożsamia z własnym, politycznym interesem. Ocenił bowiem, że „znaczna część tego dokumentu została wymierzona w niego, jako narzędzie do zwalczania go. "Na tej zasadzie, że jako były minister obrony w sposób naturalny musiałem się przeciwstawić próbie zlikwidowania, skutecznej niestety próbie zlikwidowania, wojskowego wywiadu i kontrwywiadu" – wyznał marszałek Sejmu. Usłyszeliśmy także - „Jestem przekonany, że papiery WSI nadal będą używane” oraz dowiedzieliśmy się, że „specjalnością PiS jest polityka hakowa”. Niezastąpieni w rezonowaniu głosów przyjaciół WSI - Agnieszka Kublik i Wojciech Czuchnowski w tekście „Co kryją lochy Lecha” stwierdzili zatem, że wiedzą, iż urzędnicy prezydenta Kaczyńskiego „ukrywają w czeluściach jego kancelarii nagrania zeznań oficerów WSI, polityków i innych osób składane przed komisją weryfikacyjną Macierewicza”. Skąd dziennikarze posiedli tajemną wiedzę – niestety, nie zechcieli nas poinformować. W artykule, powtórzono zużyte kłamstwa o rzekomych nieprawidłowościach dotyczących zwrotu archiwum Komisji. W 2008 roku ludzie PO i dyspozycyjne wobec władzy media twierdziły, że miało „zaginąć” kilkaset dokumentów. Te zarzuty nie zostały nigdy potwierdzone. Dziś zatem – GW twierdzi, że chodzi o „co najmniej 150 "jednostek archiwalnych". Nie tylko protokoły przesłuchań, ale przede wszystkim nagrania audio i wideo. I pięć dyktafonów cyfrowych Olympus z pełnymi dyskami”. Cel obecnych działań – stanowiących kontynuację afery marszałkowej jasno wyłożył przed kilkoma tygodniami Paweł Graś, formułując żądanie: „Prezydent powinien przekazać premierowi aneks do raportu WSI. - Nie może być tak, że ten dokument może czytać tylko ktoś o nazwisku Kaczyński”. Tym samym – Graś potwierdził, że ludzie Platformy mają realne podstawy obawiać się treści zawartych w aneksie, a celem obecnej kombinacji jest wydobycie dokumentu lub wyprzedzające zdezawuowanie jego treści.
Dlatego „gra hakami” – zapoczątkowana przez Komorowskiego i Dukaczewskiego, może nie skończyć się na pobrzękiwaniu medialną szabelką. Duża stawka, jaką jest prezydentura dla Komorowskiego i otwarte zaangażowanie ludzi WSI uprawnia do podejrzeń, że w zbliżającej się kampanii wyborczej zostaną zastosowane środki właściwe dla arsenału służb. Na taki zamiar, może wskazywać medialna ofensywa pomówień, jaką od wielu dni prowadzą politycy PO, wespół z gen. Dukaczewskim – oskarżając opozycję o zamiar posługiwania się wiedzą, uzyskaną podczas procesu likwidacji WSI. Jeśli formułuje się oskarżenie, że opozycja chce posłużyć się „hakami” skrywanymi w „lochach” Pałacu Prezydenckiego – czyż legalizacją poważnego zarzutu nie może być publikacja treści dokumentu pochodzącego rzekomo z aneksu, lub materiałów znajdujących się w posiadaniu Kancelarii? Nie od dziś wiadomo, że w III RP kreowanie rzeczywistości, a cóż dopiero jej faktyczne uzasadnienie - jest zadaniem, które tajne służby chętnie wykonują. Możemy sobie wyobrazić, że w odpowiednim momencie jedna z gazet ujawnia treść tajnego dokumentu, bądź nagrania, do którego mieli dostęp ludzie Komisji Weryfikacyjnej. Publikacja dotyczy któregoś z polityków, startujących w wyścigu do Pałacu Prezydenckiego. Reakcja mediów i polityków PO jest łatwa do przewidzenia. Następuje festiwal pełnych oburzenia wystąpień, przypuszcza się atak na prezydenta i opozycję, gromi „brudną grę hakami” i rozpacza nad likwidacją służby, która „dawała gwarancje ochrony tajemnic”. Czy taki scenariusz wydaje się nierealny? Niekoniecznie. Nie wolno zapominać, że wielu ludzi WSW/WSI może dysponować "prywatnymi archiwami", w tym materiałami z akt dotyczących rozpracowania polityków. Już w roku 2003, przewidując rozwiązanie tej formacji, na jednej z odpraw ścisłego kierownictwa poinformowano oficerów, że najprawdopodobniej służba zostanie zniesiona i należy się do tego przygotowywać. Można podejrzewać – bo taka praktyka była realizowana w trakcie rozwiązania SB, że wielu oficerów przygotowało dostatecznie rozbudowane archiwa, by zapewnić sobie spokojną starość i zabezpieczyć się przed skutkami likwidacji. One głównie, decydują dziś o roli, jaką środowisko WSI pełni w życiu publicznym. Ludzie WSI posiadają również wiedzę z przesłuchań przed Komisją Weryfikacyjną, potrafią zatem przewidzieć obszar tematów, o jakich mówi aneks do Raportu. Nie można też wykluczyć prowokacji ze strony obcych służb, zainteresowanych generowaniem konfliktów politycznych w okresie kampanii wyborczej. Przed kilkoma dniami, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Aleksander Szczygło, nawiązując do informacji medialnych o przechowywanych przez BBN dokumentach z prac komisji weryfikacyjnej WSI oskarżył Służbę Kontrwywiadu Wojskowego, że jest źródłem przecieku dla "Gazety Wyborczej". Jeśli takie, poważne oskarżenie padło - prawdopodobieństwo prowokacji z udziałem ludzi tajnych służb istotnie wzrasta.
Joseph Conrad w powieści „Tajny agent” przedstawił ciekawy dialog sekretarza ambasady rosyjskiej Vladimira z prowokatorem – anarchistą Adolphem Verlocem: „Czego sobie w obecnej chwili życzymy, to zaakcentowanie niepokoju… fermentu, który niewątpliwie istnieje… wyznaje Rosjanin. I stwierdza: „Obecnie potrzebne jest nie pisanie, ale spowodowanie jakiegoś określonego, znaczącego faktu, powiedziałbym niemal – faktu przerażającego”. Granica między opisem nieistniejącej rzeczywistości, a jej wykreowaniem, jest nieprzekraczalna dla pisarza. Również dla mediów – choćby najbardziej zaangażowanych w wspieranie rządzących. Doświadczenia z przebiegu afery marszałkowej uczą jednak, że tylko ludzie służb potrafią zrealizować to, co media zaledwie antycypują w oparciu o przecieki. Jeśli powtarza się kłamstwa o „lochach” skrywających tajemnice i straszy Polaków „hakami z WSI” – może się okazać, że fikcja ma przybrać całkiem realny kształt. Ścios
Tęsknota Ileż subtelnej ironii i mądrości przynoszą nam przysłowia! Oto na przykład Francuzi wymowni mają przysłowie, że „lepiej tęsknić, niż nie tęsknić wcale”. I rzeczywiście – człowiek tęskni za kimś lub za czym, czego nie ma – bo jeśli ma, to oczywiście już nie tęskni. Dlaczego jednak tęsknić jest „lepiej”, niż nie tęsknić wcale? Wyjaśnia to starożytny filozof Platon, przestrzegając przed pochopnym spełnianiem marzeń: „Nieszczęsny! Będziesz miał to, czegoś chciał!” Ciekawe, że w tym samym duchu wypowiadał się również Pan Jezus objawiając się św. Faustynie Kowalskiej. Pewnego razu opowiadał jej, jak postępuje z zatwardziałymi grzesznikami; upominam ich – powiada – głosem sumienia, głosem Kościoła, zsyłam na nich przygody mogące skłonić do opamiętania, a jeśli nic nie pomaga – spełniam wszystkie ich pragnienia. Ciekawe, czy słyszał o tym wszystkim artysta Rafał Betlejewski, który wpadł na pomysł, by w ramach autopromocji fotografować się z „warszawiakami” pod napisem „Tęsknię za tobą, Żydzie!” Podobno, gdy pan Betlejewski ten napis na ścianie malował, zatrzymała go policja pod zarzutem szerzenia antysemityzmu. Okazuje się, że w dobie politycznej poprawności trzeba bardzo uważać nawet na to, za czym, czy za kim się tęskni. Rzecz w tym, że w kołach policyjnych słowo „Żyd” najwyraźniej uchodzi za nieprzyzwoite. Wprawdzie policja nasza podobno stopniowo odchodzi od tradycji personifikowanej przez Feliksa Dzierżyńskiego, ale niełatwo zerwać z tradycją, która w międzyczasie zdążyła zejść do poziomu instynktów. Chodzi o to, że w swoim czasie słowo „Żyd” uchodziło za nieprzyzwoite również w miłującym pokój Związku Radzieckim, gdzie w rezultacie używano zastępczego określenia „Jewriej”. Żeby nawet mimowolnie nie wymówić zakazanego słowa „Żyd”, praworządni ludzie sowieccy unikali na przykład używania słowa „ażidat’” (oczekiwać), a zamiast niego mówili „ajewrieiwat’”. Okazało się, że ta sowiecka ostrożność przetrwała nie tylko w policji, ale również – na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie władze poradziły panu Betlejewskiemu, by tęsknił sobie ogólnie i jeśli już nie może wytrzymać, to żeby fotografował się z warszawiakami pod napisem „Tęsknimy za Wami”. „Czasami wyobrażam sobie, jak wyglądałby świat, gdyby nie było II wojny światowej i Holokaustu. Żydów byłoby pewnie ze 40 mln (...) w samej Polsce mieszkałoby pewnie ze 6, może 7 mln” – napisał w „Rzeczpospolitej” były ambasador Izraela w Warszawie, pan Szewach Weiss. Historycy powiadają, że snucie tego rodzaju fantazji nie ma większego sensu, chociaż oczywiście nie przeczą, że może fantazjującemu dostarczyć różnych inspiracji. Wydaje się jednak, że niekoniecznie muszą mieć rację, a już na pewno jej nie mają w przypadku fantazji snutych przez pana Szewacha Weissa. Okazuje się bowiem, że w sprzyjających okolicznościach tego rodzaju fantazje mogą stać się ważnym, a nawet kluczowym elementem tak zwanej „polityki historycznej”, która z kolei ma doprowadzić do osiągnięcia założonych celów. Zrozumiemy to łatwiej, gdy tę nostalgiczną fantazję uzupełnimy wcześniejszymi przemyśleniami pana Szewacha Weissa, sprzed kilku lat: „Mord na nich trwa nadal, przecież nie narodziły się dzieci tych zamordowanych rodziców, którzy tak marzyli o swoich synach i córkach. Gdyby nie doszło do Zagłady, teraz byłoby 30-35 mln Żydów. Niestety nie wolno mówić o Zagładzie w czasie przeszłym – ona trwa dalej.” Nawiasem mówiąc, warto zwrócić uwagę, że pan Weiss stanowczo sprzeciwia się porównywaniu holokaustu do aborcji, chociaż zaprezentowany sposób myślenia wydaje się skłaniać do całkiem odmiennego wniosku. No tak – ale nie chodzi przecież o wszystkie dzieci, tylko o dzieci „zamordowanych rodziców”, które w innych okolicznościach by się narodziły, a potem – miałyby własne dzieci, które z kolei miałyby następne – i tak dalej, aż do skończenia świata. W ten oto sposób pozorna nostalgiczna historyczna fantazja przekształca się w moralne, a nawet quasi-prawne uzasadnienie roszczeń finansowych, jakie organizacje przemysłu holokaustu mogą kierować pod adresem świata nie tylko pod pretekstem zadośćuczynienia rzeczywistym ofiarom prześladowań, ale również – zadośćuczynienia ofiarom potencjalnym, które wskutek tych prześladowań się nie urodziły. W tej sytuacji nietrudno się domyślić, że wymieniana również przez pana Szewacha Weissa kwota 65 miliardów dolarów, które Polska powinna by wypłacić tytułem realizacji żydowskich roszczeń finansowych, może okazać się zaledwie pierwszą ratą, bo – po pierwsze - roszczenia z tytułu nienarodzenia mogą być jeszcze większe od wartości opuszczonych nieruchomości, a po drugie – obejmują one nie tylko jedno pokolenie, ale niezliczony łańcuch przyszłych pokoleń nienarodzonych – a więc kolejne transze odszkodowań, kolejne dostawy łodzi podwodnych coraz to nowszych generacji, słowem – niezliczone kupony do obcinania! Kto by pomyślał, że pan Szewach Weiss ma taki znakomity dryg do interesów? Ciekawe, czy pan Rafał Betlejewski wziął te wszystkie okoliczności pod uwagę, kiedy podejmował decyzję, by w ramach autopromocji dać wyraz swojej nieutulonej tęsknocie za „Żydem”. Na jego usprawiedliwienie i usprawiedliwienie wszystkich, którzy gotowi są fotografować się pod tego rodzaju napisami można podnieść, że – po pierwsze – nie manifestują tego naprawdę, a tylko gwoli autopromocji lub w nadziei, że jakaś właściwa osoba ich zauważy, a po drugie i przede wszystkim - że chodzi im nie tyle o spełnienie pragnień co raczej o samą tęsknotę. A z dwojga złego „lepiej tęsknić, niż nie tęsknić wcale”, co już dawno zauważyli Francuzi wymowni i nawet podnieśli to spostrzeżenie do rangi przysłowia. SM
Czy PRL była państwem polskim? Ile jeszcze razy można na ten temat dyskutować? {~Jaroslaw QTM} wstawił następujący miły komentarz: "Bredzi Pan, Panie Mikke - ale w tylko w tym temacie: w którym momencie PRL staje się, dla Pana, Państwem Polskim? W epoce stalinizmu? Czyli jak określał to, tow. Berman po "rewolucji", a może w innym momencie; np. jak został Pan członkiem SD? Zawsze dziwi mnie pochwalanie bolszewizmu przez Pana, ale to jedyny Pański mankament, który kwalifikuje Pana, na drzewo obok liści; naturalnie po reformach gospodarczych, które Pan przeprowadzi". Otóż: na to by coś nazwać "państwem polskim" to coś musi być państwem - czyli: posiadać armię, policję, władzę nad terytorium, i suwerenność. Suwerenność oznacza możliwość uchwalenia na swoim terytorium dowolnego przepisu - i następnie dopilnowywania, by był on wykonywany. Otóż z całą pewnością PRL była państwem. Mogę nawet precyzyjnie określić, od jakiego momentu: od chwili, gdy komendę nad Ludowym Wojskiem Polskim przejął z rąk śp. marsz. Konstantego Rokossowskiego, mianowańca Moskwy, śp. gen. Marian Spychalski. Wymienione przeze mnie przykłady Albanii, Jugosławii, Rumunii – pokazują, że rządzące tymi państwami kliki komuchów mogły zerwać z Moskwą. To, że na takie dictum mogła nastąpić interwencja zbrojna – to prawda. Republika Iraku była suwerenna – a to, że Amerykanie ją rozwalili, to zupełnie inna sprawa! Interwencja następowała zresztą raczej z powodu chęci odejścia od socjalizmu – a nie: zerwania z Moskwa! Otóż żadna z klik rządzących „Demoludami” z socjalizmu rezygnować po prostu nie chciała – bo tylko ten ustrój zapewniał jej profity! Dlatego w 1956 roku PRL wyraziła zgodę na interwencję na Węgrzech: bo bała się, że jak uda się obalenie socjalizmu na Węgrzech, to następnym będzie obalenie go w Polsce... A co by ślusarz Gomułka robił w Polsce nie-socjalistycznej? Dorabiał klucze... A czy PRL była państwem „polskim”.. Przepraszam: a jaki język był urzędowy? NB. Królestwo Polskie też było "polskie", choć językiem urzędowym była łacina! Zarówno monarchia, jak i republika, jak i potem regencja w Hiszpanii – były państwami hiszpańskimi – choć nienawidziły się znacznie bardziej, niż III RP nie znosi PRLu. ChRL była państwem chińskim i za Ze-Donga Mao – i jest teraz. Podobnie Tajwan. Gdyby Tajwańczycy ogłosili jednak niepodległość – co trzy lata temu groziło - to Tajwan przestałby być państwem chińskim. Stałby się państwem taiwańskim. Wzywam (licznych) zwolenników tezy, że „PRL nie była państwem polskim” - by jasno napisali, jakie przyjmują kryterium? Tylko proszę nie pisać, że dlatego, że Władza nie pochodziła z woli Narodu – bo, np. w żadnej monarchii francuskiej władza nie pochodziła z woli narodu francuskiego – a przecież nikt nie twierdzi, ze nie były to państwa „francuskie”? JKM
Czy nieokreśloność może być nieokreślona? Zacznijmy od informacji (za „Naszą Polską”): Pierwsza osoba na świecie z oficjalnie “nieokreśloną” płcią Najpierw był mężczyzną, potem został kobietą. Teraz 48-letni Brytyjczyk, jako pierwszy na świecie, będzie mógł w dokumentach wpisywać sobie “płeć nieokreślona”. Norrie May-Welby urodził się jako brytyjski chłopiec. Kiedy miał 7 lat, przeprowadził się do Australii i 20 lat później zmienił tam płeć. Przez pewien czas był nawet prostytutką, ale – jak pisze „Rzeczpospolita” za „Paisley Daily Express” – nie czuł się dobrze w ciele kobiety. Nie chciał jednak też wrócić do poprzedniej płci. Raziło go podobno, gdy zwracano się do niego „on” lub „ona”. Wolał określenie, którego używają anglojęzyczni transseksualiści: „zie”. – Nie pasuje mi ani bycie kobietą, ani mężczyzną. Najprostszym rozwiązaniem byłoby w ogóle nie mieć płci – żalił się prasie. Zwrócił się więc do rządu Nowej Południowej Walii i poprosił o wydanie dokumentów, które nie określałyby jego płci. Rząd przychylił się do tej prośby. Głównym argumentem w sprawie miało być to, że nawet lekarze nie byli w stanie określić, kim naprawdę jest Norrie. Jak tłumaczyli, jego układ hormonalny nie jest typowy ani dla kobiety, ani dla mężczyzny, bo kilka lat po zmianie płci Welby zaprzestał terapii. Dlatego uznali, że jest płciowo „neutralny”. Na tej podstawie otrzyma dwa nowe dokumenty – świadectwo urodzenia i paszport. W obu będzie napisane „płeć nieokreślona”. No – i dobrze. Płeć nieokreślona. Niech będzie... Pójdźmy jednak dalej. Powiedzmy, że za parę lat z Norrie May-Welby (lub ktoś inne takie) powie, że nie jest pewne, czy Ziegjo płeć jest określona – czy nieokreślona. A poza tym to głupio mieć płeć „nieokreśloną”. Żadnej określonej jednak nie ma. W związku z czym zażąda papierów, że Ziegjo płeć nie jest ani określona ani nieokreślona. Ciekawe, czy do tego czasu rząd NSW dojdzie do takiego stopnia tolerancji, że wyda Ziejmu i takie papiery? JKM
PETER PODNIESINSKI O WYDOBYCIU GAZU W POLSCE rozmowa z Peterem Podniesinskim "To gra o ogromne pieniądze, ogromne wpływy oraz ogromne interesy". Z prezesem zarządu EurEnergy Resources Poland, Peterem Podniesinskim, rozmawia Teresa Wójcik ("Gazeta Polska").
Pańska firma pierwsza zainteresowała się niekonwencjonalnymi złożami gazu w Polsce. To prawda, Energy Resources w 2006 r. powołała w Polsce swoją spółkę zależną, zarejestrowaną jako EurEnergy Resources Poland. Najpierw interesowały nas złoża metanu w pokładach węgla kamiennego. Ale bardzo szybko numerem jeden stał się dla naszej firmy gaz z łupków sylurskich. W bieżącym roku prace poszukiwawcze nabrały tempa, a pierwsze odwierty próbne zamierzamy wykonać pod koniec tego roku.
Uważa pan, że te bardzo kapitałochłonne poszukiwania, a potem wcale niełatwa eksploatacja przyniosą opłacalne efekty? Tak, pierwsze wyniki badań są bardzo obiecujące. A jeśli chodzi o opłacalność wydobycia gazu z łupków na skalę przemysłową, nasze amerykańskie doświadczenia dowodzą jej bez żadnych wątpliwości. Dzięki wydobyciu gazu z łupków Stany Zjednoczone przestały być importerem dużych ilości błękitnego paliwa i stały się samowystarczalne. Cena gazu na naszym rynku wewnętrznym spadła o ok. 50 proc. I to jest dobra perspektywa, bo szacujemy, że w USA znanych i udokumentowanych zasobów gazu z łupków wystarczy na blisko 100 lat. Mamy tanie, krajowe, bezpieczne i ekologiczne paliwo na długi czas. A przecież wiadomo, że ogromnie dużo jest w naszym kraju jeszcze nierozpoznanych złóż łupków gazonośnych. Na razie nie będzie się ich eksploatować, bo na krajowym rynku gazu mamy nadmiar, a cena – jak wspomniałem – jest bardzo niska. EurEnergy Resources jest jednym z liczących się graczy w amerykańskiej branży paliwowo-energetycznej. Założona w 2005 r. korporacja EurEnergy Resources (ERC), z siedzibą w Dallas w Teksasie, jest znaczącym inwestorem i producentem gazu ziemnego. Jest też wśród liderów, jeśli chodzi o technologię wydobywania metanu z pokładów węgla kamiennego oraz ze złóż niekonwencjonalnych, przede wszystkim z łupków. Z naszego doświadczenia wynika, że jest to produkcja o stosunkowo niskim stopniu ryzyka, przewidywalna i opłacalna. Gaz niekonwencjonalny z łupków wydobywany jest obecnie wyłącznie w Stanach Zjednoczonych. Ostatnio jednak firmy amerykańskie interesują się także ewentualną eksploatacją takich złóż w innych krajach świata, prace poszukiwawcze prowadzone są zwłaszcza w Europie (w Niemczech, na Węgrzech i w Szwecji). Ale numerem jeden dla nas jest Polska. Niekonwencjonalne złoża gazu w Polsce oceniamy jako najbardziej obiecujące. Nie tylko korporacja EurEnergy Resources, ale również tacy potentaci jak Exxon, Chevron, Marathon Oil, ConocoPhilips.
Co to konkretnie znaczy dla EurEnergy Resources? Konkretnie – powołana przez naszą korporację z Dallas spółka zależna, EurEnergy Resources Poland, uzyskała od polskiego Ministerstwa Środowiska ok. 10 koncesji na poszukiwanie w Polsce gazu z łupków. Są to tereny w regionie nadbałtyckim, mazowieckim, lubelskim, na Podlasiu i Górnym Śląsku. Mamy koncesje na metan z pokładów węgla kamiennego. Próbne odwierty przewidujemy pod koniec tego roku. Oceniamy, że najlepsze perspektywy przedstawia złoże łupków niedaleko Warszawy, koło Mińska Mazowieckiego. Tam właśnie planujemy pierwsze odwierty badawcze jeszcze w tym roku. Mamy także w planie wspólne działania z wielkimi firmami amerykańskimi, których podjęcie przewidujemy w IV kwartale br. Razem z nami i innymi firmami amerykańskimi na polskie tereny wchodzi koncern Halliburton, specjalizujący się w obsłudze wierceń i dysponujący najcenniejszymi specjalistami tej branży. Bo do eksploatacji gazu niekonwencjonalnego niezbędne są specjalna technologia wierceń oraz doświadczeni specjaliści prac wiertniczych. Ci, którzy wykonują bezpośrednio odwierty. Jedno i drugie mają obecnie wyłącznie Amerykanie, więc nikt inny nie może im dorównać w poszukiwaniach gazu niekonwencjonalnego, a tym bardziej w jego eksploatowaniu. Jak ważna jest technologia, świadczy fakt, że koncern Exxon, aby na wielką skalę wydobywać gaz łupkowy, zainwestował 45 mld dol. w przejęcie firmy XTO, która się w nim specjalizuje.
Na czym polega ta technologia? Na wierceniu horyzontalnym (poziomym) szybów w skale łupkowej wyprowadzanych z otworu pionowego. Takich otworów wierci się nawet po kilkadziesiąt na jeden km kw. Nie są to ani duże, ani uciążliwe obiekty, zdarza się nawet, że mieszczą się w przydomowych ogrodach. Szybami horyzontalnymi wprowadza się do złoża wodę pod ciśnieniem kilkuset atmosfer z dodatkiem piasku i pewnych substancji chemicznych. W ten sposób kruszy się łupki i uwalnia z nich gaz. Jednak powtarzam, potrafią to tylko firmy amerykańskie, wszyscy inni wiedzą co, ale nie wiedzą jak, bo tego nigdzie indziej w świecie nie robią. Unikalne amerykańskie technologie wydobywcze są zresztą zaskakujące, dzięki nim stare złoża gazu i ropy, uznane za wyczerpane, są z powodzeniem znów eksploatowane. Np. w Polsce ponownie można będzie wydobywać gaz i ropę ze starych złóż na Podkarpaciu. Raport o możliwościach tych złóż został opracowany jeszcze w 1992 r. za cenę ok. 0,5 mln dol. I pozostał gdzieś w archiwach. Nikt się nim w Polsce nie zainteresował, PGNiG też nie? PGNiG to dość szczególna firma, mówi dużo o dywersyfikacji, ale jej zainteresowanie to głównie kierunek rosyjski. Stare nawyki, przyzwyczajenia, wygoda. Jeśli chodzi o gaz niekonwencjonalny – PGNiG nieoficjalnie wykazuje dużą powściągliwość co do możliwości jego wydobycia.
Bardzo duży spadek cen gazu na rynku amerykańskim, samowystarczalność Stanów Zjednoczonych w zaopatrzeniu w gaz ma chyba daleko idący wpływ na światowy rynek błękitnego paliwa? Naturalnie, zwłaszcza jeśli chodzi o ekonomiczne i geopolityczne interesy Rosji oraz relacje tego państwa z innymi krajami. Gazprom w jednym ze swoich ostatnich raportów przyznaje, że gaz łupkowy, który przekształcił rynek gazowy w USA z deficytowego w samowystarczalny, uderza w konkurencyjność rosyjskiego surowca. A rozpoczęcie jego poszukiwań na kontynencie europejskim mogłoby stać się poważnym ciosem dla rosyjskiej hegemonii.
I to już jest geopolityka. Rosjanie doskonale wiedzą, że gaz łupkowy to realna perspektywa uniezależnienia energetycznego Europy od Gazpromu. Pod znakiem zapytania stoi więc rentowność rozpoczęcia bardzo kosztownego wydobycia gazu ziemnego ze złoża Sztokman, znajdującego się na szelfie kontynentalnym Morza Barentsa. Z tego złoża zaś ma pochodzić większość surowca, który za pośrednictwem rurociągu Nord Stream przez Morze Bałtyckie ma płynąć z Rosji do Niemiec. Francuski „Total” już wstrzymał się z inwestycją z Gazpromem, bo potrzeba na nią ok. 25 mld dol. Program inwestycyjny i model biznesowy Rosjan przewidywał, że głównym odbiorcą skroplonego gazu będą USA i Kanada. Planowano nawet budowę w USA 20 terminali na odbiór LNG. Dziś to wszystko jest zupełnie nieaktualne z powodu gazu z łupków. Wszystko to będzie mieć również określone skutki polityczne. To gra o ogromne pieniądze, ogromne wpływy oraz ogromne interesy. Także państwowe, bo wydobycie gazu łupkowego jest realną alternatywą dla źródeł rosyjskich, zmieni nie tylko układ sił w branży energetycznej, ale również może istotnie przekształcić relacje polityczne między Rosją a partnerami z Unii Europejskiej.
W ostatnim czasie odbyło się spotkanie grupy firm, głównie ze Stanów Zjednoczonych, które poszukują w Polsce gazu. Utworzyli państwo jakąś wspólną strukturę? Nie, na tym spotkaniu podjęto decyzję o powołaniu formalnego stowarzyszenia firm – przede wszystkim amerykańskich – posiadających koncesje na poszukiwanie gazu w Polsce. Zainteresowane są też polskie firmy paliwowo-energetyczne, jak Orlen i Lotos. Nie ma obowiązku, aby każda z tych spółek przystąpiła do stowarzyszenia, będzie to zależało od decyzji każdej z nich. W przygotowaniu jest projekt statutu, który zgodnie z przepisami Unii Europejskiej i ich implementacją do polskich przepisów określi formę organizacyjno-prawną stowarzyszenia jako „Europejskie zgrupowanie interesów gospodarczych”. Będzie to przede wszystkim reprezentacja wspólnych interesów branżowych wobec władz państwowych i samorządowych. Nie ma natomiast mowy o uzgadnianiu cen, kosztów itp. Kolejne nasze spotkanie odbędzie się w maju br.
Na początku rozmowy wspomniał pan o eksploatacji metanu ze złóż węgla. EurEnergy Resources Poland przygotowuje się również do wierceń na terenach koncesyjnych jako przygotowawczych do wydobycia metanu z pokładów węgla kamiennego na Górnym Śląsku. Generalnie jest on trudniejszy do wydobycia niż gaz z łupków.
31 marca 2010 "Najpierw żarcie, a potem zasady moralne".. (Bertold Brecht- marksista) Jeden z sygnatariuszy Deklaracji Niepodległości z 1776 roku, człowiek o nazwisku Carroll, powiedział, że: ”Czysta demokracja jest niczym innym, jak tylko władzą plebsu”. (???) Na szczęście nie mamy w Polsce jeszcze” czystej demokracji”, choć- jeśli chodzi o pozory- jak najbardziej, ale za pustką demokracji stoją zorganizowane siły, zorganizowane w służby, które zamiast służyć państwu i nam, służą sobie i swoim frakcjom. Niechby nawet sobie porządziły, ale w interesie polskim; niestety rządzą w różnych interesach - głównie niepolskich. W takiej na przykład Federacji Rosyjskiej rządzą służby - tam też jest demokracja, ale plebs nie rządzi - bo według służb, a ściślej KGB, kucharka nie może rządzić państwem, bo mogłaby wszystko poprzypalać. A państwo jest sprawą poważną i nie może pozostawać w rekach przypadkowych kucharek, czy chwiejnych nastrojów tłumu.. „Bo nie chwiejne wahania tłumów, lecz prawda i sprawiedliwość”- jak twierdził papież PIUS XII, może dlatego jest tak znienawidzony przez niektóre środowiska pozachrześcijańskie. A w demokracji - jak sama nazwa wskazuje, nie może być ani prawdy, ani sprawiedliwości. Prawdę się przegłosuje, a sprawiedliwość zastąpi sprawiedliwością społeczną.. Demokracja to symbioza tłumu z głupotą.. O mezaliansie nie ma mowy. I naprawdę nie ma nic gorszego, czego ludzkość by nie wymyśliła, w zakresie wyłaniania władz.. Bo albo demokracja, albo prawda i sprawiedliwość.. Oczywiście w Federacji Rosyjskiej są pozory demokracji, bo socjalistyczny Zachód naciskał, więc wprowadzili dla świętego federacyjnego spokoju, i prawa człowieka, sprzeczne z chrześcijaństwem i demokrację - też sprzeczną z cywilizacją europejską , w której od zawsze panowała monarchia, jako system sprawowania władzy. Niech sobie ludność pogłosuje, a prezydentem i premierem zostanie, albo pan Putin, albo pan Miedwiediew.. Taki rodzaj demokratycznego caryzmu.. No i wygląda, że rosyjskim władzom nerwy puściły.. Po terrorystycznym zamachu w Moskwie i czterdziestu niewinnych ofiarach w metrze.. Wygląda na to, że putinowska Rosja przywróci karę śmierci dla morderców i terrorystów, jako fundamentu chrześcijańskiej cywilizacji.. I w niej jeszcze nadzieja, na powstrzymanie barbaryzacji i degrengolady, naszej skorupy żółwia, jak cywilizację łacińską nazywał ks. profesor Poradowski. Bo cywilizacja jest dla nas, jak skorupa dla żółwia.. Musimy mieć gdzie się schować.. W razie niebezpieczeństwa. Ciekawe, jak na ten pomysł zareaguje prawo - człowiecza Europa opanowana przez socjalistów i wrogów cywilizacji łacińskiej, dla których kara śmierci dla morderców jest czymś - jak to mówią niehumanitarnym.. A „humanitarnym” jest zamordowanie cywili w cywilnym metrze? Dla każdego choć odrobinę myślącego człowieka, jest oczywistym, że kara śmierci, jako kara najwyższa musi w ustawodawstwie być, jako kara odstraszająca i sprawiedliwa, za popełnione przestępstwa z premedytacją. Bo ludzi zabijać bezkarnie nie wolno! Za zabicie z premedytacją człowieka, kara śmierci musi być.. Bo nie da się w końcu żyć! Kto dzisiaj prowadzi statystyki dotyczące morderstw z premedytacją po zniesieniu (nie wiadomo do tej pory przez kogo?) w Polsce kary śmierci i zawieszeniu prawomocnych wyroków śmierci wydanych przez sądy przed 1988 rokiem? Ile niewinnych osób przez ostatnich dwadzieścia lat straciło życie, po zniesieniu tej najwyższej kary? Czy nie należałoby postawić przed sądem, tych wszystkich, którzy przyczynili się do zniesienia w Polsce kary śmierci i spowodowali śmierć wielu osób? Pytanie, przed jakimi sądami.. Przecież nie przed obecnymi (???). Nie wystarczy wymienić rodziców, na ich dzieci w sądach, żeby zapanowała w nich sprawiedliwość. Tak jak chcą zrobić władze Ostródy, przerabiając pomnik ku chwale funkcjonariuszy MO i SB, na pomnik Bitwy Grunwaldzkiej..(???) To jest sprawa głębsza.. Jednak nie na tyle głęboka, co obecna dyskusja partyjno-demokratyczna w łonie Sojuszu Lewicy Demokratycznej na temat sytuacji polskiego rolnictwa. I tak w demokratycznych partiach ludowych obowiązuje sprawdzony przez Lenina, centralizm demokratyczny.. Znaczy się, na dole masy partyjne pohałasują demokratycznie jakiś czas, a i tak decyzja zapadnie demokratycznie w ramach centralizmu demokratycznego.. Mało już było programów rolnych począwszy od socjalisty Piłsudskiego i Państwowego Banku Zbożowego, poprzez Bieruta, Gomułkę, Gierka, Jaruzelskiego, Mazowieckiego, Bieleckiego, Olszewskiego, Suchocką, Millera, Oleksego, Buzka, Kaczyńskiego czy Tuska. Nic z tych programów nie wyszło i nie wyjdzie, oprócz zmarnowanych pieniędzy, o czym dokładnie można przeczytać w doskonałej książce Dołęgi Mostowicza”’ Kariera Nikodema Dyzmy”. Genialnego scenariusza dla postępowania wszelkich socjalistów, zarówno tych pobożnych, chowających się za krucyfiksem, jak i tych bezbożnych.. Którym krucyfiks przeszkadza wszędzie... Według socjalisty bezbożnego, Grzegorza Napieralskiego, mieszkańcy obszarów wiejskich mają utrudniony dostęp do edukacji, dóbr kultury, specjalistycznej (socjalistycznej) opieki zdrowotnej, a produkcja rolna się nie opłaca, bo ceny zboża i mięsa spadają, a koszty ich wytworzenia rosną. Ściślej byłoby - wyhodowania, a nie produkowania mięsa. Bo bydło się hoduje, a nie produkuje.. Produkuje się na przykład – armaty! Sojuszowi Lewicy Demokratycznej chodzi o: ”jak najszybsze zrównanie dopłat unijnych dla polskich rolników do poziomu krajów ”starej Unii”, przyznania państwom członkowskim Unii Europejskiej prawa do określania terminów interwencji na rynkach rolnych, które obecnie przysługuje Komisji Europejskiej, a także wypracowania szybszych mechanizmów reagowania UE na niekorzystne zjawiska wynikające z importu produktów rolnych spoza obszaru unijnego”(????). Uffffff…. O ile pamiętam, w PRL-u nie musieliśmy prosić sowieckiego Biura Politycznego o zgodę na interwencję w rolnictwie, dzisiaj musimy prosić Biuro Polityczne, czyli Komisję Europejską o zgodę.. To gdzie mieliśmy więcej wolności??? Połowa budżetu socjalistycznej Unii Europejskiej idzie na dopłaty do rolnictwa i tego budżet UE już nie wytrzymuje. Budżet, żadnego - nawet najbogatszego kraju świata - by tego nonsensu nie wytrzymał.. Bo dopłacanie - poprzez zbiurokratyzowane struktury - do rolnictwa, pochłania jedynie środki, karmiąc nimi biurokrację. I niszczy rynek rolnictwa! A SLD domaga się jeszcze więcej socjalizmu, co prawda socjaliści domagający się socjalizmu to nic sprzecznego ze sobą.. Natomiast ”prawica” domagająca się socjalizmu - to dopiero curiosum..(!!!) A koszty rosną, bo rosną podatki.. A te jak widomo - zrujnują wszystko! Nawet na pustyni zabraknie piachu.. Po jakimś czasie - oczywiście! Jak nie zdążą dowieźć. ”Darmowym transportem”. „Niekorzystne zjawiska wynikające z importu produktów rolnych spoza obszaru unijnego”..(???). Co to za ”niekorzystne zjawiska?”- panie Napieralski. Konsument zapłaci taniej i zyska! Trzeba działać na rzecz obniżenia kosztów, żeby tańsze produkty nas nie zalewały, bo nasze będą tańsze, i zaleją na przykład Chiny.. Ale do tego nie potrzebna nam była socjalistyczna Unia Europejska, do której Sojusz Lewicy Demokratycznej, tak strasznie przebierał socjalistycznymi nogami, żeby nas wciągnąć.. No i teraz mamy! Musimy o wszystko prosić.. Nawet, żeby się podrapać po d….e. Niemoralnym było wchodzenie do niemoralnej Unii, bo najpierw zasady moralne, a nie wielkie biurokratyczne żarcie.. Bo dobrobyt powstaje z wolnego rynku, a nie z redystrybuowania wytworzonego bogactwa. Z dzielenia nie ma dobrobytu. Dobrobyt jest z mnożenia! Czy to tak trudno zrozumieć? WJR
Wojny domowe Nie wiem dlaczego – ale na ogól ludzie obcy traktowani są u nas z większym szacunkiem, niż rodacy. Na przykład,
gdy komuniści skonfiskowali własność prywatną, to po 1956 roku oddano ją najpierw Amerykanom, potem Brytyjczykom i Francuzom, teraz mówi się o oddaniu Żydom i Niemcom – tylko jakoś własnych obywateli władze „naszego” państwa mają tam, gdzie słońce nie dochodzi. To samo jest na wojnach. Przeciwnika się, owszem, zabija, ale często z uszanowaniem. Natomiast własnych rodaków traktuje się bezlitośnie. Proszę przypomnieć sobie wojnę domową w Imperium Rosyjskim, albo wojny domowe w Niemczech. Albo w Hiszpanii – gdzie legaliści spod znaku Republiki gwałcili i mordowali zakonnice, okrutnie mordowali księży, a już co robili ze schwytanymi żołnierzami śp. gen. Franciszka Bahamointe Franco – to lepiej nie pisać. Wojska frankistowskie nie dopuszczały się takich okrucieństw – ale za to każdego republikanina schwytanego z bronią w ręku (a także takich, których miejscowi monarchiści wskazali, jako biegających z bronią w ręku…) rozwalali bezlitośnie. W Polsce wystąpiło zjawisko wyjątkowo cudaczne. Otóż właściciele PRL oddali ją dobrowolnie – co prawda: swojej agenturze. I teraz niektórzy właściciele III Rzeczypospolitej – a właściwie od 1–XII 2009 już polskiej republiczki, traktują PRL jako swego głównego wroga!!! W programie „Młodzież contra…” p. Tomasz Czeczótko zadał mi pytanie, czy JE Lech Kaczyński powinien na zaproszenie JE Dymitra Miedwiediewa jechać do Moskwy na defiladę zwycięstwa – skoro Prezydent Federacji zaprosił również p. gen. Wojciecha Jaruzelskiego. P. Jarosław Gowin zawyrokował, że to drugie zaproszenie to „policzek dla Polski”. Otóż: dla „Polski” na pewno nie – co najwyżej dla obozu, który jako główny sukces uważa rozwalenie PRL – też przecież polskiego państwa. Notabene: suwerennego i znacznie bardziej samodzielnego niż III RP, która w dodatku po 1 XII 2009 suwerenność utraciła zupełnie!! Zdumiewa mnie w tej sprawie to, że JE Lech Kaczyński skłania się do tego, by nie jechać na defiladę zwycięstwa, gdzie Go zaproszono – natomiast rozważa pojechanie do Katynia – gdzie Go nie zaproszono!!! Ja, oczywiście, bym do Moskwy pojechał. Ale, póki co (tak: wiem, że to rusycyzm – ale się przyjął!), to nie ja jestem prezydentem. Te parę linijek wyżej skreśliłem na gorąco – ale po namyśle widzę pewien powód, dla którego niektórzy właściciele polskiej republiczki tak nienawidzą PRL; bo jest to jedyne państwo, jakie udało im się pokonać! I podejrzewam, że najbardziej ujadają przeciwko PRL ci agenci, którym p. gen. Czesław Kiszczak przekazał władzę i kazał odgrywać „opozycję”, nierzadko „prawicową”: po prostu mają nieczyste sumienie i chcą się lepiej zamaskować. Co więcej: wrzeszczą o tym, że PRL nie była suwerenna – by zagłuszyć oczywisty fakt, że te łajdaki sprzedały suwerenność III Rzeczypospolitej za 200 zł od hektara plus parę obiadków w Brukseli. Plus zaszczyt uściśnięcia dłoni rządzących Unią Europejską aferzystów, malwersantów i pospolitych głupków od zakazów 100–watowych żarówek. Niechby polska republiczka spróbowała dziś uchwalić cokolwiek sprzecznego z „ustawodawstwem europejskim”! Jest to niemożliwe. Natomiast PRL była całkowicie suwerenna – i jeśli nie odchylała się z nadto od sowieckiego modelu socjalizmu, to dlatego, że elity rządzącej PZPR w taki socjalizm głęboko wierzyły. Jak zresztą widać, zdecydowana większość Polaków nadal wierzy w takie głupoty, jak „służba zdrowia”, „reżymowa oświata” czy inne głupoty. Nikt tego robić nie musiał. Jak śp. Józefowi Broz ps.”Tito” się ten model nie podobał – to odstąpił. ŚP. Mikołaj Ceauşescu (za co po latach został co prawda przez sowieckich agentów rozstrzelany!) też zawarł anty–sowiecki pakt z ChRL – i nic Mu się nie stało. Nawet maleńka Albania szczekała przeciwko ZSRS ze wszystkich sił – i nic. I pretensje do władców PRL – za to, np., w 1956 wyrazili zgodę na interwencję na Węgrzech – mamy właśnie dlatego, że PRL była suwerenna. Gdyby nie było – to jakie można by mieć do nich pretensje? To chyba oczywiste? JKM
Sommer: Impreza publiczna (PO) i prywatna (NCZ!) W piątek 26 marca odbyła się tradycyjna, urządzana co pięć lat impreza „Najwyższego CZASU!” – tym razem z okazji dwudziestolecia istnienia tygodnika. Nie zajmowałbym tą informacją wstępniaka, gdyby nie to, że kilka godzin później, w sobotę, w odległości nieco ponad 3 kilometrów (w linii prostej) od miejsca naszego bankietu, czyli Domu Polonii przy Krakowskim Przedmieściu, odbyła się wyborcza impreza Platformy Obywatelskiej – ogłoszenie wyników tzw. prawyborów. I gdybym dodatkowo nie dowiedział się, ile ona kosztowała. A mianowicie 150 tys. złotych. Suma ta trochę mnie zaszokowała, bo nasz wielogodzinny bankiet, w którym wzięło udział 170-180 osób, kosztował ok. 7 tys. złotych, które musieliśmy oczywiście wyłożyć z własnej kieszeni. Na podstawie informacji, jakie udało mi się zebrać podczas przygotowania naszej imprezy, jestem przekonany, że PO mogła się zmieścić z kosztami swojego wiecu w 20 tys. złotych. Zapłaciła jednak siedmiokrotnie więcej. Dlaczego? Oto kilka pomysłów, które mi się nasunęły. Otóż po pierwsze dlatego, że wydaje pieniądze podatnika i ma ich na tyle dużo, że suma 150 tys. złotych wydanych na jedno spotkanie już działaczy tej partii nie dziwi. Po drugie dlatego, że telewizja TVN, która za pieniądze realizowała przekaz z imprezy, będzie pewnie, po zainkasowaniu gotówki, patrzeć na PO jeszcze bardziej przychylnie niż dotąd. To w gruncie rzeczy forma opłacania mediów. Po trzecie dlatego, że – za przyzwoleniem Państwowej Komisji Wyborczej – PO nie musi uwzględniać kosztów prawyborów w rozliczeniu kampanii wyborczej, więc może teraz wydawać, ile chce, wzmacniając swojego kandydata. Jaki z tej sytuacji można wysnuć wniosek? Otóż taki, że system wyborczy oparty na finansowaniu partii z budżetu, zamiast przeciwdziałać korupcji i marnotrawstwu oraz rozmaitym przekrętom, w nieprawdopodobny wręcz sposób je wzmacnia. Wzmacnia także liderów partyjnych klik. I oto chyba dokładnie chodziło jego twórcom. Teraz oczywiście wydaje się, że wskutek podmurowania setkami milionów złotych ten system jest nie do ruszenia (dość powiedzieć, że jedno spotkanie PO kosztowało więcej niż kampania wyborcza UPR), ale święta, które właśnie obchodzimy wskazują, że… wszystko jest możliwe. Tak więc, jak powiedział klasyk: Alleluja i do przodu! Sommer
O PEŁZANIU I BUDZENIU DO WIELKOŚCI rozmowa z prezesem IPN Januszem Kurtyką "Powinniśmy tak działać, jakby Powstanie Warszawskie wygrało" – z prof. Januszem Kurtyką, prezesem Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Józef Darski ("Gazeta Polska"). Czy obejmując stanowisko prezesa IPN w grudniu 2005 r. na 5-letnią kadencję, zadawał sobie pan sprawę, że jest to w Polsce jedynie okres „pieriedyszki”? Najpierw należałoby zdefiniować termin „pieredyszka”. Kojarzy się on z okresem komunizmu i PRL. Wydaje mi się jednak, że obecna kondycja naszego państwa i społeczeństwa ma coraz więcej podobieństw z wiekiem XVIII. I przy wszystkich różnicach widziałbym działania IPN jako próbę budzenia narodu do wielkości poprzez przywracanie mu jego pamięci i odbudowę tożsamości. W moim rozumieniu był to okres wycofywania się z wszechogarniającego kłamstwa, w którym żyjemy od 1989 r., i pojawienia się możliwości przywracania pamięci narodowej, a więc również tożsamości Polaków, korzystania z wolności badań naukowych i osłabienia rzeczywistej cenzury. Termin „pieriedyszka” zakłada, iż jest to okres jedynie przejściowego rozluźnienia kontroli myśli, potrzebny, by system kłamstwa odzyskał równowagę i powrócił do stanu poprzedniego, z czym mamy teraz do czynienia. Pojęcie „wszechogarniającego kłamstwa” odnośmy jednak do okresu komunizmu. Teza o systemie kłamstwa kontrolującym obecnie myśli jest przesadna, zakłada bowiem funkcjonowanie dzisiaj sformalizowanej i agresywnej struktury posttotalitarnej. Wątpię, byśmy mieli do czynienia z alternatywnym rewersem oficjalnego państwa. Raczej jest to mieszanina rozmaitych posttotalitarnych elementów i uwarunkowań, oplatająca i skutecznie dusząca scenę publiczną. A więc: bezpieczniackich, partyjnych, i gospodarczych środowisk postkomunistycznych oraz nieprzekształconych po 1990 r. środowisk zawodowych, które wchodzą w zmienne sojusze z sobą i z częścią środowisk postsolidarnościowych (te też nie są jednorodne). Rywalizujące ze sobą środowiska postsolidarnościowe mogą współpracować z grupami postkomunistycznymi i uwodzić skostniałe środowiska zawodowe przeciwko solidarnościowemu rywalowi. Ceną takiej współpracy zawsze będzie prawda historyczna, tożsamość i spójność wizji niepodległego państwa. Na scenie publicznej nie toczą się dyskusje o rozumieniu racji stanu i interesu państwa i narodu, dominuje walka o wąsko rozumiany interes partyjny i środowiskowy. A interes ten może łączyć różne podmioty, zwłaszcza jeśli zyskały dominujący wpływ na ośrodki decyzyjne państwa, w mniej lub bardziej trwałe sojusze skierowane przeciwko tym niezależnym instytucjom państwowym, które temu partykularnemu interesowi nie służą. Wówczas istotne dla państwa budowanie silnych instytucji okazuje się mniej ważne od partykularnego interesu. W tych sojuszach ważną rolę odgrywa „mentalna wspólnota” ich uczestników, będąca dziedzictwem komunistycznych eksperymentów na świadomości społecznej, tylko werbalnie (a nie faktycznie) akceptująca oczywistą w demokracji wolność słowa i wolność badań naukowych. A uczestnikami tej „mentalnej wspólnoty” mogą być zarówno dominujący w wielu środowiskach starzy wyjadacze, jak i ich młodzi wychowankowie, weterani chcący zapomnieć o własnym uwikłaniu i oportunizmie, jak i robiący z ich poparciem kariery młodsi producenci przeraźliwego, ale „słusznego” naukowego i medialnego banału. Równie ważnym elementem sytuacji jest „bitwa o sztandar” ugrupowań postsolidarnościowych. IPN na mocy ustawy i z istoty swej działalności powinien działać bezkompromisowo w imię prawdy historycznej i dzięki wolności badań budować w ten sposób tożsamość narodu opartą na tradycji niepodległościowej. Całe państwo i każda partia może i powinna korzystać z tego dorobku. Jednak na naszych oczach odbyła się operacja, w której ramach zaczęto oskarżać IPN o sympatie propisowskie, dlatego że PiS w swoim programie akcentował kwestie, którymi zajmował się od dawna i nadal zajmuje się IPN. IPN nie miał na to wpływu, a PiS (podobnie jak każda inna partia) miał przecież prawo odwoływać się do spraw, którymi zajmuje się IPN. Być może istotne dla rozwoju sytuacji okazało się też to, iż IPN starannie pilnował swojej ustawowej niezależności, a próby budowania zdominowanych partyjnie alternatywnych instytucji zajmujących się historią nie okazały się udane. Bo też jest to zadanie trudne, i nawet celowe kierowanie dużych pieniędzy nie gwarantuje sukcesu. Tak więc nie nazwałbym okresu od 2006 r. okresem „pieriedyszki”. Raczej jesteśmy jak Żydzi po ucieczce z niewoli egipskiej, błąkający się po pustyni przez 40 lat w oczekiwaniu, aż wymrze generacja o mentalności niewolniczej i do Ziemi Obiecanej wprowadzą naród przywódcy, dla których wolność jest oczywistością, a niewola opowieścią. Problem w tym, że owo młodsze pokolenie powinno wzrastać w warunkach wolności – także wolności słowa i debaty nieskrępowanej wyzwiskami i groźbami. Dla wszystkich dobrze życzących naszemu państwu i społeczeństwu podstawową kwestią powinna być zatem walka o wolność tej debaty. I stąd rola IPN. Po 2005 r. miałem nadzieję, że dzięki IPN uda się zrównoważyć debatę publiczną. Zadaniem Instytutu Pamięci Narodowej jest takie opracowanie i udostępnianie zbiorów archiwalnych, aby jak najszerzej wykorzystywane stały się bardzo ważnym elementem tej debaty. Takie organizowanie i koordynowanie badań naukowych, aby ich wyniki były dyskutowane w czasie tej debaty. Ważne wreszcie było dążenie, aby przyspieszeniu uległy procesy ścigania zbrodniarzy komunistycznych, obok hitlerowskich. I wreszcie, aby dalej zdzierać zasłonę tajemnicy, personalizować zło komunizmu i poprzez lustrację w jakiejkolwiek formie podtrzymywać mechanizm blokowania lub ujawniania udziału komunistycznych funkcjonariuszy i agentów w instytucjach życia publicznego. Mimo że czasami wydaje się, iż to działanie staje się coraz mniej istotne dla partii politycznych, jestem przekonany, że jest ważne dla naszego państwa. Opisywanie i ściganie zbrodni komunistycznych, oprócz normalnych procedur osiągania sprawiedliwości, pełni olbrzymią rolę edukacyjną. Jest to zatem także ważny interes państwa polskiego – bo prosowiecki komunizm w Polsce jest tradycją zdrady narodowej.
Czy to znaczy, że uważał pan, iż zmiany rozpoczęte po wyborach 2005 r. mają charakter trwały? Tego nikt nie mógł zagwarantować. Jak zawsze wszystko zależy od umiejętności realizacji programu głoszonego werbalnie, determinacji i kompetencji, wpływów sił i środowisk wrogich, stanu świadomości społecznej (co decyduje o stopniu akceptacji wszelkich programów i ocenie ich realizacji), wreszcie od wymykającej się racjonalnym ocenom współzależności pomiędzy umiejętnością udowodnienia społeczeństwu, iż realizowany jest program odpowiadający jego marzeniom i potrzebom państwa, a zmiennymi nastrojami samego społeczeństwa (w Polsce przecież ta zmienność jest zjawiskiem trwałym i wzmacnianym przez kampanie medialne, i wprost stanowi konsekwencję zmian tożsamościowych w okresie komunizmu). Z całą pewnością zdawałem sobie sprawę z olbrzymich wyzwań stojących przed IPN. Nie mnie oceniać, jak Instytut im sprostał. Na pewno robił wiele, by poprzez intensywne prace zgodne z ustawą wzmacniać szanse na wolną debatę publiczną, w której wiedza i argumenty dotyczące totalitaryzmu i oporu w Polsce funkcjonowałyby w równoważny sposób, oparty na szerokim dostępie do archiwaliów badaczy, dziennikarzy i ofiar komunizmu.
Mówi pan o dość koniunkturalnych sojuszach, ale gdzie tu jest przypadek, skoro mamy bardzo konkretny kierunek działań. Ostatni wyrok sądu w Krakowie w sprawie książki Zyzaka i „Arcanów” zamyka wolność badań naukowych. Sąd nakazuje wykreślenie w publikacji informacji z historycznego dokumentu. Uznaje tym samym, że są takie informacje z historycznych dokumentów, o których nie wolno pisać. Jest to po prostu likwidacja nauki historycznej w ogóle. Wyrok ten uważam za kuriozalny. Na szczęście jest jeszcze nieprawomocny. Wielokrotnie mówiłem, że od jakiegoś czasu znajdujemy się w paradoksalnej sytuacji, w której prawda sądowa w drastyczny sposób rozmija się z prawdą historyczną, różne są bowiem porządki funkcjonowania tych dwóch rzeczywistości, a na rzeczywistość wymiaru sprawiedliwości w zbyt dużym stopniu wpływa jeszcze dziedzictwo posttotalitarne, niewiedza i mentalność odrzucająca prawdę o czasach komunistycznej dyktatury.
Z jednej strony mamy wyrok sądowy zamykający wolność badań naukowych, a z drugiej nową ustawę, która jasno stwierdza, że przyszły prezes IPN i członkowie Rady IPN będą lustrowani, ale wybierze ich Sejm zwykłą większością głosów spośród kandydatów wskazanych przez środowisko nielustrowane, któremu ton nadaje agentura. W skrajnej sytuacji to więc agentura będzie wskazywała Sejmowi kandydatów. Z tego, co pan powiedział, wynikałoby, że sąd jest częścią zorganizowanej struktury, która dąży do tego, by stłamsić wolność słowa. To zbyt daleko idące uogólnienie. Powtórzę – moim zdaniem problemem jest posttotalitarna mentalność, niewiedza, niechęć do zmierzenia się z prawdą o przeszłości, ucieczka od tej prawdy. Wszystkie te elementy kształtują dominujące nastroje w niektórych zamkniętych środowiskach zawodowych – a sędziowskie też nie jest od nich wolne. To problem mentalności społeczeństwa postkomunistycznego, które chętnie kamufluje go, wybierając sobie najwygodniejsze strony sporu politycznego. Same zaś propozycje nowelizacji ustawy o IPN grożą po prostu zakłóceniem procesu kierowania instytucją, czynią ustawowo zagwarantowaną niezależność prezesa czysto formalną, obciążają go odpowiedzialnością za nie jego decyzje (także finansowe), zamazują związek pomiędzy decyzją i odpowiedzialnością za nią, wreszcie zwiększają podatność władz IPN na naciski zewnętrzne. Istnieje duże ryzyko, że Instytut Pamięci Narodowej będzie pozbawiony stabilizacji i uzależniony od zewnętrznych sił środowiskowych i politycznych, nie tylko od partii rządzącej. Skoro prezesa będzie można odwołać co roku, zmienne nastroje tej samej większości sejmowej mogą wpędzić w chaos instytucję, jeśli prezes będzie chciał za nimi podążać. Chyba że prezes IPN będzie sprawnie wychwytywał i odgadywał sugestie zewnętrzne… Wydaje mi się jednak, że całkowite zniszczenie IPN nie byłoby łatwe. To jest instytucja, która jest także faktem społecznym – zarówno jako ponaddwutysięczne środowisko z własnym etosem, jak i w łączności z licznymi społecznościami i środowiskami zewnętrznymi z nią współpracującymi.
Liczy pan, że pracownicy stawią opór. Praktyka pokazuje, że mniejszość zostanie wyrzucona, a większość się ukorzy i przystosuje. Instytut pracuje na podstawie ustawy i prawa, które ściśle zakreślają ramy jego działania. Nie sądzę, żeby ktoś chciał je łamać.
Czy należy przestrzegać złego prawa, niezgodnego z interesem społeczeństwa? Czy pan chce, żebym stanął na czele buntu? Jestem szefem instytucji państwa polskiego, a nie przywódcą ruchu politycznego. IPN przez 10 lat istnienia robił wszystko, co do niego należało. Obawiam się, że jako jedna z niewielu instytucji okazał się udanym przedsięwzięciem organizacyjnym, realizującym dobrze to, do czego został stworzony. Do końca 2010 r. bilans dziesięciolecia sięgnie prawie 900 książek poświęconych historii najnowszej. Z całą pewnością zostały dokonane rewolucyjne zmiany w organizacji i rozpoznaniu zbioru archiwalnego ponad 88 km akt. Zbiór archiwalny jest obecnie bardzo dobrym narzędziem do prowadzenia badań naukowych i działań dziennikarskich, co jeszcze kilka lat temu absolutnie nie mało miejsca. Jako prezes wychodzę z założenia, że powinniśmy działać tak, jakby Powstanie Warszawskie wygrało – IPN musi być instytucją wolnych ludzi i instytucją niepodległego państwa.
Uważam, że obecnie przegraliśmy walkę o pamięć, która teraz będzie kontrolowana przez agenturę byłych władz zaborczych. Co w takiej sytuacji należy robić dalej? Nie wiem, czy przegraliśmy walkę o pamięć. Książki nie będą palone. One nadal będą istniały.
Mieliśmy już propozycje przemielenia książek. Ale najważniejsze jest to, czy będą one funkcjonowały w obiegu. Co z tego, że IPN wydał 900 pozycji historycznych, jeśli teraz nie będzie wolno ich cytować pod karą sądową, nie będzie można o nich pisać pod groźbą natychmiastowej utraty pracy na uniwersytecie czy w mediach, dorobek ten będzie więc mógł sobie istnieć, ale nie będzie miał żadnego wpływu na pamięć narodową, ponieważ nie będzie funkcjonował w obiegu społecznym, a nowi historycy napiszą obowiązujące prace, oparte tylko na źródłach zatwierdzonych przez agenturę. Zdaję sobie sprawę z tego problemu, ale pan wini mnie za klęskę wielkiego projektu z 2005 r. To błędny adres. Ja nie jestem przywódcą ruchu politycznego.
Nie winię, tylko wskazuję, że setki książek, 2 tys. pracowników, działalność edukacyjna mogą nie przynieść efektów, jakie powinny. W normalnej sytuacji ten dorobek powinien już wywołać rewolucję w świadomości narodowej. Ten ogromny wysiłek może pójść na marne i nie zafunkcjonować w świadomości społecznej. Jednocześnie pan niezależnie od swej woli stał się negatywnym symbolem dla tych ludzi, którzy chcą zniszczyć pamięć narodową Polaków. A symbol przeciwnika musi zostać zniszczony, by złamać jego ducha i by dać przykład młodym, iż opłaca się jedynie pełzanie, a postawa wyprostowana w Polsce jest niewygodna i nie daje żadnych perspektyw. Pełzanie nie jest moją ulubioną czynnością. Może ma pan rację. Ta nowelizacja jest przede wszystkim niemerytoryczna. Wprowadza chaos w mechanizm kierowania IPN, osłabia i uzależnia prezesa od zmiennej sytuacji politycznej i sytuacji w nowej Radzie, pozbawia go znacznej części kompetencji, ale pozostawia całkowitą odpowiedzialność, zmienia zasady dopuszczania funkcjonariuszy i agentów do akt pod hasłem ich otwarcia, łamie dotychczasowy mechanizm lustracji, łączy w katalogu osób rozpracowywanych ofiary i opozycjonistów oraz komunistów rządzących PRL – jeśli SB obserwowała tych ostatnich. Wbrew propagandowej tezie o „odpolitycznieniu” IPN, nie tylko uzależnia go od środowisk politycznych (wystarczy, że rządząca partia będzie miała w Radzie zaufanego, wpływowego człowieka z tytułem naukowym naprzeciwko słabego prezesa) i zewnętrznych czynników środowiskowych (mimo że nie ponoszą one odpowiedzialności za działania IPN), ale także wciąga w tryby mechanizmu politycznego środowiska naukowe (jest to zatem właśnie próba ich upolitycznienia), próbując w zamian kusić je grantami. Ta ostatnia kwestia – dotycząca przecież przekazywania pieniędzy budżetowych na rzecz podmiotów zewnętrznych – jest nowym zadaniem IPN (dublującym tu Komitet Badań Naukowych z Ministerstwa Nauki) bardzo enigmatycznie opisanym w projekcie nowelizacji. Charakterystyczne, że autorzy tych pomysłów bardzo starannie uchylają się od dyskusji. Nowelizację firmuje pan poseł Rybicki, człowiek o pięknej karcie opozycyjnej, w sprawach działalności IPN jednak niezbyt dobrze zorientowany. Paweł Machcewicz, doradca pana premiera i pomysłodawca tych koncepcji, jedynie bodaj raz w roku ubiegłym w czasie spotkania w Fundacji Batorego krótko je przedstawiał.
Kryminaliści i zakonnicy „Ja tiebie – ana skazała – Wasia, daragoje samoje atdam. A on skazał: za sto rubliej - sagłasje. A jeśli bolsze – s drugom papałam”. (Ja ci – powiedziała – Wasia, oddam wszystko najdroższe. A on na to: za sto rubli – zgoda. A jeśli więcej – to do spółki z kolegą). Ta ballada pokazuje, do jakich nieporozumień może dość nawet w sprawach, zdawałoby się, prostych, kiedy jednak płomienne uczucie zderza się z zimnym wyrachowaniem. Cóż dopiero w sytuacjach aranżowanych przez polityków, specjalizujących się w sztuce dyplomacji, która, jak wiadomo, polega nie tyle na wyrażaniu, co raczej na ukrywaniu prawdziwych myśli i zamiarów? Oto 18 marca Sejm uchwalił nowelizację ordynacji wyborczej do Sejmu i Senatu, wprowadzając zakaz kandydowania do parlamentu osób skazanych prawomocnymi wyrokami za przestępstwa ścigane z oskarżenia publicznego. Ta nowelizacja z pozoru wychodzi naprzeciw społecznym oczekiwaniom, bo rzeczywiście – wielu ludzie autentycznie ubolewało, że w Sejmie zasiadają kryminaliści. Inna rzecz, że wielu ubolewających było jednocześnie zwolennikami demokracji politycznej, której fundamentem jest przecież powszechne prawo wyborcze, czynne i bierne. Skoro tak, to czyż całkiem liczne u nas środowisko kryminalistów powinno zostać pozbawione politycznej reprezentacji? Im przecież też przysługuje „przyrodzona godność”, o której konstytucja stanowi, że jest „niezbywalna”, a więc nie uchybia jej również prawomocny wyrok skazujący za przestępstwo ścigane z oskarżenia publicznego – a przy tym pozostaje ona „źródłem praw” – również biernego prawa wyborczego. Skoro zatem kryminaliści mogą wybierać parlamentarzystów, to dlaczego właściwie nie spośród swego grona? Trudno na to pytanie udzielić jasnej odpowiedzi, chyba, że parlamentarzyści uważają, że lepiej unikać nadmiernej ostentacji w sytuacji, kiedy oni sami mogą reprezentować środowisko kryminalistów tak samo, a może nawet jeszcze lepiej niż kryminaliści już skazani. Chętnie w to wierzę zwłaszcza, że mechanizm selekcji negatywnej do organów przedstawicielskich naszego państwa jest już bardzo zaawansowany – w czym utwierdzają nas prace kolejnych sejmowych komisji śledczych. Sądzę jednak, że nowelizacja ordynacji wyborczej będzie miała konsekwencje znacznie głębsze, niż zwykła nieobecność kryminalistów w Sejmie i Senacie. Obawiam się, że jest to kolejny krok na drodze postępującej oligarchizacji sceny politycznej, którą sprawujące w Polsce rzeczywistą władzę tajne służby z jakiegoś powodu tak właśnie aranżują. Skoro bowiem osoba skazana prawomocnym wyrokiem za przestępstwo ścigane z oskarżenia publicznego nie będzie mogła kandydować, to oznacza, że ścisłe kierownictwa partii będą musiały podzielić się częścią swoich dotychczasowych przywilejów z konfidentami z prokuratury i sądów. Dotychczas bowiem to ścisłe kierownictwa partii – owszem, obstawione przez konfidentów tajnych służb – decydowały o personalnym składzie Sejmu i Senatu, od których – poza prezydentem – pochodzą przecież wszystkie inne organy państwowe. Skoro jednak o tym, kto zostanie oskarżony o przestępstwo ścigane z oskarżenia publicznego będzie decydował prokurator podlegający Prokuratorowi Generalnemu, zaś o tym, kto za takie przestępstwo zostanie prawomocnie skazany – niezawisły sąd, to znaczy, że tajne służby, które za pośrednictwem rozbudowanej sieci konfidentów kręcą zarówno prokuraturą, jak i niezawisłymi sądami, przechodzą na ręczne sterowanie również ścisłymi kierownictwami partii politycznych. Na taki właśnie cel pośrednio wskazuje zachowanie możliwości kandydowania dla kryminalistów skazanych za przestępstwa ścigane z oskarżenia prywatnego. Widać wyraźnie, że nie tyle chodzi o nieobecność kryminalistów – bo część z nich nadal będzie mogła kandydować – co o stworzenie dodatkowej możliwości dyscyplinowania mężyków stanu przez razwiedkę. Mało kto bowiem ma wątpliwości, że wśród naszego politycznego establishmentu nikt – jak to mówią pozbawieni złudzeń Rosjanie - nie jest bez grzechu wobec Boga i bez winy wobec cara, a w tej sytuacji wygotowanie aktu oskarżenia publicznego i skazanie może okazać się dla razwiedki sprawą dziecinnie łatwą. Wprawdzie działaczom politycznym pozostaje jeszcze immunitet i przykład pana senatora Krzysztofa Piesiewicza pokazuje, że za tym szańcem będą się próbowali desperacko chronić, ale z drugiej strony instytucje stworzone w czasach rządów PiS w postaci CBA i sławnego „aresztu wydobywczego”, mogą we wprawnych rękach konfidentów razwiedki stanowić groźne memento dla opornych, zwłaszcza, że za murami immunitetu można chronić się tylko do czasu wygaśnięcia mandatu, a ten wygasa z upływem kadencji. Od tego momentu każdy parlamentarzysta staje się bezbronny jak dziecko, bo któż zabroni prokuraturze, a nawet niezawisłemu sądu zastosować w takich sprawach stachanowskie tempo? Mając nad sobą taki miecz Damoklesa parlamentarzyści będą chodzić jak w zegarku, dzięki czemu nasza młoda demokracja stanie się jeszcze bardziej przewidywalna – ku niewątpliwemu zadowoleniu Naszej Złotej Pani Anieli i jej strategicznego partnera Włodzimierza Putina.
Ale nasi strategiczni partnerzy, podobnie jak zadaniowana przez nich razwiedka interesują się nie tylko parlamentarzystami. Interesują się również środowiskami pozornie od życia politycznego odległymi, niemniej jednak poprzez swój opiniotwórczy charakter na nie wpływającymi – co zresztą w przeszłości przysparzało strategicznym partnerom wielu zgryzot. Oczywiście takiego zainteresowania nie wypada zbyt ostentacyjnie okazywać wprost – również ze względów traktatowych i konstytucyjnych, ale jak jest rozkaz, żeby stworzyć pozory legalności dla kontrolowania tych środowisk, to od czegóż są szlachetne preteksty? Jednym z takich szlachetnych pretekstów jest ochrona zdrowia. Nie ma rzeczy, której nasi dobroczyńcy nie uczyniliby dla ochrony naszego zdrowia, zwłaszcza w sytuacji osłabienia wiary w życie pozagrobowe. Im bardziej słabnie wiara w życie wieczne, tym silniejsze pragnienie życia przynajmniej długiego, co oczywiście sprzyja zwiększeniu politycznej roli lekarzy, a nawet pielęgniarek. „Musimy dbać o życie całych rodzin, które coraz częściej przychodzą do restauracji (...) Jako pielęgniarka widziałam w szpitalu, jak papierosy niszczą zdrowie ludzi” – powiedziała pani senatoressa Janina Felińska z Prawa i Sprawiedliwości, podobnie jak dr Bolesław Piecha (PiS), zwolenniczka najsurowszych restrykcji wobec palaczy. Wykorzystując te obsesje lekarzy i pielęgniarek Senat zaproponował daleko idące zaostrzenie sejmowej ustawy „tytoniowej”, obejmując całkowitym zakazem palenia nie tylko jednostki wojskowe, ale również – domy zakonne. Jeśli po ewentualnym wprowadzeniu tych przepisów wojsko się nie zbuntuje, to będzie tylko potwierdzeniem podejrzeń, że armia zeszła na psy, że to nie żadna armia, tylko grono poprzebieranych w wojskowe mundury urzędników, grzejących fotele w rozmnożonych do granic budżetowej wytrzymałości „dowództwach” oraz dekowników próbujących jakoś dotrwać do emerytury. Natomiast w całkiem innych kategoriach wypada spojrzeć na zamiar objęcia zakazem palenia również domów zakonnych. Po pierwsze dlatego, że tego rodzaju regulacja nasuwa wątpliwości, czy aby nie narusza zagwarantowanej w konkordacie i konstytucji autonomii Kościoła katolickiego oraz w konstytucji - autonomii Cerkwi Prawosławnej, która też ma w Polsce klasztory. Z tego punktu widzenia bowiem dom zakonny jest rodzajem domu prywatnego (bo przecież nie publicznego, no nie?), do którego władze publiczne nie powinny mieć żadnego interesu. Po drugie – i to jest jeszcze ważniejsza konsekwencja – wprowadzenie zakazu palenia tytoniu w domach zakonnych będzie musiało być jakoś egzekwowane, a co za tym idzie – również kontrolowane. Oznacza to, że pod pretekstem kontroli, czy mieszkańcy domu zakonnego nie naruszają aby tytoniowego zakazu, przedstawiciele władzy publicznej będą mogli według własnego uznania wchodzić na teren domu zakonnego – również do pomieszczeń objętych klauzurą. Takie rzeczy wprawdzie zdarzały się w okresie stalinowskim, ale było to oczywiste złamanie prawa. Tymczasem teraz senatorowie próbują ubrać tę praktykę w pozory legalności pod pretekstem ochrony zdrowia zakonnic i zakonników. Jest to oczywisty pretekst, bo przecież każde dziecko wie, jak publiczna ochrona zdrowia w Polsce wygląda. Zatem tak naprawdę może chodzić tylko o jedno – by pod tym pretekstem otworzyć drzwi klasztorów przed inspektorami, którym później razwiedka na żądanie strategicznych partnerów znajdzie bardziej interesujące zajęcia. SM
Joanna Senyszyn w zasadzce? Dialog z judaizmem obfituje w zasadzki. Doświadczył tego nawet sam Benedykt XVI. W odwecie za stwierdzenie heroiczności cnót Piusa XII, który przez starszych i mądrzejszych został właśnie wytypowany na sprawcę holokaustu, oskarżony został przez siły nieubłaganego postępu o tolerowanie pedofilii, czy może molestowania. Wychodząc naprzeciw społecznemu zapotrzebowaniu, różne skrzywdzone dzieci, a nawet wyzwolone panie przypominają sobie, niekiedy aż po 30 latach, jak to były molestowane – niczym pani Aneta Krawczykowa, która w odpowiednim momencie przypomniała sobie, jak napastowały ją „knury”, a niezawisły sąd w podskokach jej uwierzył. Skoro jednak padł taki rozkaz, to w szeregach sił postępu ogłoszona została mobilizacja. Do walki stają nawet ostatnie ciury, na dowód czego zabrała głos pani europosłanka Joanna Senyszyn z SLD. Kierując się dyrektywą Klucznika Gerwazego („gdy wielki wielkiego dusi, my duśmy mniejszych, każdy swego”) oskarżyła polskie duchowieństwo, że też gwałci i molestuje. Oskarżenie brzmi wprawdzie bardzo pryncypialnie, ale można wyczuć w nim nutkę zawodu i rozżalenia. Trudno się dziwić; pani europosłanka Senyszyn stara się jak może. Stosuję dietę, fitnessy, walczy z cellulitem – wszystko w nadziei, że ktoś ją jeszcze pomolestuje, a może nawet zgwałci. Tymczasem – „daremne żale, próżny trud, bezsilne złorzeczenia” – przestają się na to nabierać nawet niedoświadczeni młodzieńcy. „Nie pomoże puder, róż...” W takich okolicznościach o frustrację nietrudno, więc nic dziwnego, że pani europosłanka Joanna Senyszyn daje wyraz swemu rozgoryczeniu, kto wie, czy nie podszytym nadzieją, że wchodząc duchowieństwu na ambicję, jakiegoś księdza przecież sprowokuje. SM
Ujawniamy raport Pitery o aferze hazardowej Prace nad projektem ustawy o grach i zakładach wzajemnych były prowadzone przez ministerstwa nierzetelnie, nieprzejrzyście, przewlekle i z naruszeniem przepisów - wynika z raportu Julii Pitery o aferze hazardowej, który został przygotowany na polecenie premiera. Do tajnego na razie dokumentu dotarł reporter TOK FM. Na dwudziestu stronach rządowego dokumentu opisano wyniki kontroli przeprowadzonej zaraz po ujawnieniu tzw. afery hazardowej w trzech ministerstwach - Finansów, Sportu i Turystyki oraz Gospodarki. Kontrolerzy na polecenie premiera Donalda Tuska dokładnie prześledzili wszystkie etapy prac nad nowelizacją tzw. ustawy hazardowej w tych resortach. W ramach prawie trzymiesięcznych kontroli przejrzeli kilka tysięcy dokumentów i przesłuchali kilkudziesięciu urzędników. Wnioski nie są dla urzędników korzystne.
Wyjaśnienia "dziewczyny od Drzewka" mało wiarygodne Tajny raport, który poznał reporter TOK FM, największą odpowiedzialnością za nieprawidłowości przy pracach nad ustawą obarcza urzędników Ministerstwa Sportu. W czasie kontroli dyrektorzy departamentów resortu mieli składać sprzeczne zeznania. Zwłaszcza wtedy, gdy byli pytani o to, w jaki sposób powstawało kluczowe pismo do ministra finansów z 30 czerwca 2009 roku, w którym resort sportu zrezygnował z dopłat do gier (a tak właśnie chciała branża hazardowa). Jako "mało wiarygodne" uznano wyjaśnienia dyrektor generalnej Moniki Rolnik, znanej z podsłuchów CBA biznesmena Ryszarda Sobiesiaka jako "dziewczyna od Drzewka". Dlaczego? Kontrolerzy nie uwierzyli w jej zeznania, w których wyjaśniała im m.in., że nie chodziło wcale o rezygnację z dopłat, a jedynie o zmianę uzasadnienia do projektu. A to, że stało się inaczej tłumaczyła "niezrozumieniem polecenia", które wydała dyrektorowi departamentu prawno-kontrolnego Rafałowi Wosikowi. Rolnik mówiła kontrolerom - podobnie jak przed komisją śledczą - że po dostaniu gotowego dokumentu z departamentu przeczytała go "pobieżnie" i nie sprawdziła naniesionych na nim zmian. Czy rzeczywiście? Kontrola w resorcie wykazała coś zupełnie odmiennego. Z raportu wynika, że Monika Rolnik wiedziała o tym, że w piśmie do Ministerstwa Finansów znajduje się postulat rezygnacji z dopłat od gier hazardowych. Dowodem na to są e-maile za pośrednictwem, których dyrektor Rafał Wosik wysyłał jej projekty pisma. Tytułował je: "Ustawa o grach losowych - rezygnacja z dopłat". Podobnie nazywał pliki z treścią pisma, np.: grylosowerezygnacjazdodatkowychdoplatncs.doc). "Zarówno okoliczności, jak i treść przygotowanego pisma jednoznacznie wskazują, że jego autor, jak i osoby opiniujące mieli świadomość, że dotyczyło ono rezygnacji z dopłat, a nie wyłącznie zmiana uzasadnienia" - napisano w raporcie Julii Pitery. W dalszej części raportu czytamy: "Wątpliwości co do faktycznych intencji pogłębia fakt, że dyrektor DPK [Rafał Wosik - red.] w sposób zdecydowany stwierdził, iż nie miał wątpliwości co do otrzymanego od pani Moniki Rolnik polecenia i przygotował pismo zgodnie z jej poleceniem. Tymczasem dyrektor generalna [Monika Rolnik - red.] w złożonych w trakcie kontroli wyjaśnieniach nie potrafiła precyzyjnie określić polecenia wydanego jej przez Ministra".
Ministrowie spotykali się z lobbystami, ale spotkań nie dokumentowano Kontrola wykazała także, że w dwóch ministerstwach - Sportu i Turystyki oraz Finansów - organizowano spotkania z lobbystami zainteresowanymi ustawą hazardową, ale w żaden sposób ich nie dokumentowano (tak jak nakazują to przepisy ustawy lobbingowej). "Działania te można uznać co najmniej za nierozważne, bowiem w celu zachowania transparentności działań w tak wrażliwym obszarze, jakim jest lobbing, zasadne i pożądane było sporządzenie dokumentacji z odbytych spotkań. Tym bardziej, że te spotkania odbywały się w okresie kontrowersyjnej zmiany stanowiska Ministerstwa w sprawie dopłat" czytamy we wnioskach z kontroli. Z branżą hazardową spotykał się nawet obecny minister sportu Adam Giersz (gdy toczyły się prace nad ustawą był w randze wiceministra). Kontrolerzy zastrzegają jednak, że nie był on bezpośrednio odpowiedzialny za ustawę hazardową, ale wskazują, że o tych spotkaniach powinien informować i sporządzać z nich odpowiednią dokumentację. Z kolei w Ministerstwie Finansów kontrolerzy zauważyli, że nie udokumentowano spotkań z przedstawicielami firm z branży hazardowej. "Należy ocenić to jako działanie niewłaściwe, bowiem nie sprzyjało to przejrzystości procesu legislacyjnego" - napisano w raporcie. Dokumentowane były jedynie spotkania z zawodowymi lobbystami. "Ministerstwo nie agregowało również danych dotyczących zastrzeżeń i propozycji tych podmiotów, jak również nie było w stanie przygotować takich zestawień na potrzeby kontroli. W związku z tym nie jest możliwe ustalenie, które z propozycji podmiotów i kiedy zostały wprowadzone do projektu ustawy" - czytamy dalej w rządowym dokumencie.
Działania Ministerstwa Finansów "nierzetelne" W raporcie Julii Pitery krytykowany jest także Jacek Kapica, wiceminister finansów, który odpowiadał w resorcie za prace nad projektem. Kontrolerzy wskazali, że nie miał on dostatecznie wypracowanej koncepcji ustawy, a szczegółowych rozwiązań do końca nie udało się dopracować i uzgodnić. Zarzucono mu także błędy merytoryczne, jak np. to, że nie zadbał o notyfikację i nie przestrzegał procedur wewnętrznych dotyczących procedury legislacyjnej. To - jak wynika z raportu Pitery - wpływało na przewlekłość prac nad projektem, które trwały niemal 18 miesięcy. Ale za to odpowiedzialne są także pozostałe ministerstwa: Gospodarki (bo nie dość, że przesyłało swoje stanowiska po terminie, to zgłaszało wiele poprawek, w tym kilkakrotnie - pomimo ich odrzucania na posiedzeniu Stałego Komitetu Rady Ministrów - dotyczących rezygnacji z dopłat) oraz Sportu i Turystyki (zgłaszano uwagi sprzeczne z wcześniej zajętym stanowiskiem).
Urzędnicy na razie bezpieczni. Będzie jeszcze jeden raport Pitery Czy po kontroli ministerialni urzędnicy poniosą jakąś odpowiedzialność? Jak się dowiedzieliśmy nieoficjalnie na razie są bezpieczni. - Dopiero po zakończeniu postępowania prokuratorskiego w tej sprawie najprawdopodobniej zostaną podjęte wobec nich jakieś decyzje - usłyszeliśmy w Kancelarii Premiera. Raport, który przygotowała Julia Pitera, pełnomocnik rządu do spraw walki z korupcją, podpisał wczoraj Tomasz Arabski, szef Kancelarii Premiera. Zostanie ujawniony za około dwa tygodnie na stronach internetowych szefa rządu. Później ma trafić do posłów z komisji śledczej wyjaśniającej aferę hazardową. Z kolei minister Pitera na podstawie wnisoków z raportu opracuje propozycje zmian w przepisach dotyczących lobbingu oraz procesu legislacyjnego. Razem z nimi przedstawi także w osobnym raporcie własne wnioski wynikające z kontroli w trzech ministerstwach. Łukasz Antkiewicz
Miażdżący raport Pitery na temat ministerstwa Działania ministerstw: sportu i finansów w trakcie prac nad zmianami w ustawie hazardowej w latach 2008-2009 były nierzetelne - wynika z raportu minister ds. walki z korupcją Julii Pitery. Resort sportu już zapowiada odwołanie od raportu. Przeprowadzenie kontroli w sprawie przebiegu prac nad zmianami w ustawie hazardowej zlecił Piterze premier Donald Tusk po ujawnieniu w październiku zeszłego roku tzw. afery hazardowej. Wnioski pokontrolne dotyczą trzech ministerstw: sportu, finansów oraz gospodarki. Najwięcej zarzutów jest pod adresem resortu sportu, najmniej - pod adresem ministerstwa gospodarki, którego działania - według Pitery - "nie sprzyjały sprawnemu przebiegowi" prac legislacyjnych. Z kolei działania ministerstwa sportu - jak czytamy w raporcie - "były nierzetelne oraz nieprzejrzyste pod względem rzeczywistych intencji i celów podejmowanych decyzji, a w najistotniejszych aspektach wykraczające poza przyjęte zasady uzgadniania aktów normatywnych". Efektem tych działań - napisała minister - było zgłaszanie propozycji zmian do projektu noweli ustawy hazardowej sprzecznych z wewnętrznymi ustaleniami, nieuzgodnionych z kluczowymi, odpowiedzialnymi departamentami ministerstwa bądź też takich, co do których nie można przedstawić wiarygodnego uzasadnienia. W raporcie podkreślono jednak, że ujawnione w kontroli nieprawidłowości nie zakłóciły w sposób istotny przebiegu procesu legislacyjnego. Według Pitery działaniem nieprzejrzystym, nie znajdującym pełnego i wiarygodnego uzasadnienia było kierowanie przez resort sportu do Ministerstwa Finansów, w krótkich odstępach czasu, odmiennych stanowisk wobec projektu zmian w ustawie hazardowej. Zwraca uwagę w raporcie, że od kwietnia 2008 r. do października 2009 r. minister sportu czterokrotnie zmieniał swoje stanowisko w sprawie dopłat do gier. W raporcie zaznaczono, że największe wątpliwości co do faktycznych zmian stanowiska MSiT budzi pismo z 30 czerwca 2009 r. do MF w sprawie rezygnacji z dopłat. W piśmie tym - zwraca uwagę Pitera - jako przyczynę zmiany stanowiska podano kontrowersje dotyczące znacznego poszerzenia katalogu gier objętych dopłatami i licznymi wystąpieniami na tym tle kierowanymi do MSiT oraz rezygnację z budowy II etapu Narodowego Centrum Sportu."To uzasadnienie nie znajduje potwierdzenia w ustaleniach kontroli, a sprzeczne wyjaśnienia dyrektorów departamentów ministerstwa biorących udział w przygotowaniu pisma (...) utwierdzają w przekonaniu, że rzeczywista przyczyna decyzji o odstąpieniu z dopłat nie została ujawniona" - napisano w raporcie. Pitera jako mało wiarygodne oceniła wyjaśnienia dyrektor generalnej ministerstwa sportu Moniki Rolnik w tej sprawie. Rolnik zeznała przed hazardową komisją śledczą, że treść dokumentu z 30 czerwca była wynikiem niezrozumienia przez dyrektora Departamentu Prawno-Kontrolnego MSiT Rafała Wosika polecenia, które wydał ówczesny szef resortu Mirosław Drzewiecki. Były minister mówił sejmowym śledczym, że nie chodziło mu o wykreślenie zapisów dotyczących dopłat, a jedynie zmianę uzasadnienia dotyczącą tego fragmentu ustawy. Argumentował, że skoro pieniądze z dopłat miały być przeznaczone na sfinansowanie II etapu budowy Narodowego Centrum Sportu, a resort rezygnował z tej budowy, to należało poinformować o tym Ministerstwo Finansów. Z kolei z raportu Pitery wynika, że e-maile Wosika w sprawie przygotowywanego pisma zawierały w tytułach sformułowanie "rezygnacja z dopłat", co - jak napisała Pitera - wskazuje, że "autor (pisma), jak i osoby opiniujące mieli świadomość, że dotyczyło ono rezygnacji z dopłat, a nie wyłącznie zmiany uzasadnienia". Minister zwraca uwagę, że także pliki, które Wosik przesłał Rolnik (z projektem pisma z 30 czerwca) nazywane były: grylosowerezygnacjazdodatkowychdoplatncs.doc oraz Ustawa o grach losowych rezygnacja z doplat.doc. Zastrzeżenia Pitery budzi też fakt, że Wosik w swoich wyjaśnieniach, przedstawionych kontrolerom, w sposób zdecydowany stwierdził, że nie miał wątpliwości w sprawie polecenia wydanego mu przez Rolnik i przygotował pismo zgodnie z nim. Raport podważa też tezę, że pismo z 30 czerwca zostało wystosowane w związku z odstąpieniem od budowy II etapu NCS. Pitera zwróciła uwagę, że z wyjaśnień byłego szefa resortu sportu, a także dyrektora Biura ds. EURO 2012 Dariusza Buzy wynika, że już na przełomie marca i kwietnia trwały zaawansowane rozmowy na temat rezygnacji z budowy II etapu NCS, a mimo tego resort sportu nie zasygnalizował tego 20 maja na konferencji uzgodnieniowej w sprawie projektu noweli ustawy hazardowej. Minister ds. walki z korupcją nie zgodziła się też z oceną Drzewieckiego, że pozostawienie w uzasadnieniu zapisów o przeznaczeniu środków uzyskanych z dopłat na budowę kompleksu NCS oznaczałoby, że nie mogłyby one być wykorzystane na inny cel. "Podstawą wydatkowania środków nie jest bowiem uzasadnienie projektu ustawy, a przepisy prawa" - napisała. W raporcie zaznaczono, że w resorcie sportu nie udokumentowano zainteresowania pracami nad projektem żadnych podmiotów zewnętrznych, mimo że miały miejsce działania o charakterze lobbingowym. Pitera ujawniła, że obecny minister sportu Adam Giersz, gdy był sekretarzem stanu, spotykał się z przedstawicielami branży hazardowej i to w okresie kontrowersyjnej zmiany stanowiska resortu ws. dopłat. Resort sportu nie zgadza się z dokumentem przygotowanym przez Piterę. - Mamy poważne zastrzeżenia do tego raportu i na pewno będziemy się od niego odwoływać, na co mamy dwa tygodnie - powiedział rzecznik prasowy Ministerstwa Sportu i Turystyki Jakub Kwiatkowski. Według niego, raport Pitery jest mało konkretny, a zastrzeżenia co do pracy resortu sportu są nieuzasadnione. Oceniając prace nad projektem zmian w ustawie hazardowej w resorcie finansów Pitera stwierdziła, że należy je uznać za przewlekłe i nieskuteczne. Jak zaznaczyła, po 18 miesiącach prac projekt noweli nie został przedłożony Radzie Ministrów. W jej ocenie wpływ na to miały zarówno okoliczności niezależne bezpośrednio od resortu finansów, jak i "nieprawidłowości i zaniedbania" w działaniach samego ministerstwa. Według Pitery prace nad nowelizacją ujawniły "wiele słabości systemowych dotyczących zarówno procedury legislacyjnej, jak i przepisów w sprawie lobbingu". Napisała, że nie dopatrzyła się "istotnych naruszeń" ustawy o działalności lobbingowej, jeśli chodzi o działanie resortu finansów, ale zaznaczyła, że "stwierdzono luki w wewnętrznych regulacjach dotyczących lobbingu". "Spotkania przedstawicieli MF z zawodowym lobbystą zostały należycie zaprotokołowane, natomiast nie udokumentowano spotkań z podmiotami nie będącymi zawodowymi lobbystami, co należy ocenić jako działanie niewłaściwe, bowiem nie sprzyjało to przejrzystości procesu legislacyjnego" - napisała. Pitera zarzuciła Ministerstwu Finansów i odpowiedzialnemu za projekt wiceministrowi Jackowi Kapicy, że zabrakło wypracowanej w należytym stopniu koncepcji nowelizacji. "W okresie październik 2008 - marzec 2009 powstały aż 4 nowe wersje projektu" - zwraca uwagę w raporcie. Zdaniem Pitery taka sytuacja wynikała m.in. z tego, że prace nad projektem odbywały się na poziomie departamentu merytorycznego, bez wsparcia departamentu legislacyjnego MF, co - jej zdaniem - było niezgodne z przepisami wewnętrznymi resortu. Według Pitery "działaniem nierzetelnym" było też to, że resort finansów wśród przyczyn podjęcia prac nad nowelą podawał konieczność zapewnienia dodatkowych środków na organizację Euro 2012, podczas gdy w przekazanym do uzgodnień międzyresortowym projekcie nie zamieszczono rozwiązań zapewniających środki na ten cel. "Wynikało to z faktu, że opracowanie założeń odbyło się bez uprzedniej konsultacji z Ministerstwem Sportu i Turystyki, które już na pierwszym etapie podważyło zasadność takiego rozwiązania" - oceniła. Zastrzeżenia Pitery budzi również to, że przebieg dwóch konferencji uzgodnieniowych w MF z udziałem przedstawicieli różnych ministerstw nie był dokumentowany, lecz sporządzono z niego jedynie protokół rozbieżności. Ministerstwo Finansów na razie nie skomentowało raportu Pitery. - Takiego raportu osobiście nie widziałam i nie mam wiedzy, czy wpłynął on do Ministerstwa Finansów. Jeśli wpłynął, to na pewno się do niego wkrótce odniesiemy - powiedziała rzecznika resortu finansów Magdalena Kobos W raporcie Pitery zarzut przewlekłości pada też w kontekście oceny prac nad projektem w resorcie gospodarki. Pitera napisała, że działania tego resortu nie sprzyjały sprawnemu przebiegowi prac legislacyjnym nad propozycjami zmian w ustawie hazardowej. Wynikało to - jak oceniła - z przesyłania stanowiska do projektu po terminie; zgłaszania tych samych uwag do kolejnych wersji propozycji oraz zgłaszania w końcowej fazie procesu legislacyjnego wyjątkowo licznych uwag. Dział prasowy Ministerstwa Gospodarki nie chciał w środę komentować dokumentu. Pitera przekazała wystąpienia pokontrolne do szefów wszystkich trzech opisanych w dokumencie resortów. Poprosiła ich o przekazanie w ciągu 14 dni informacji o sposobie wykorzystania uwag i wykonania zaleceń. Raport Pitery jako pierwsze omówiło radio TOK FM.
Świat według Ławrowa Minister spraw zagranicznych Rosji w wywiadzie dla rosyjskiej telewizji uznał Ukrainę i Gruzję za terytoria znajdujące się w „przestrzeni postsowieckiej”. Zapowiedział, że Moskwa ma zamiar odzyskać nad nimi kontrolę. Ławrow stwierdził, że Rosja uczciwie omawia wszystkie kwestie z Zachodem. Wyraził nadzieję, że w stosunkach na linii Rosja–Ameryka oba kraje jak najszybciej dojdą do porozumienia o redukcji zbrojeń strategicznych. Rosja oczekuje też poprawy stosunków z Unią Europejską, a ruch bezwizowy pomiędzy UE a Rosją byłby, według Moskwy, owocnym elementem tworzenia jednolitej Europy.
Propagandowa wojna Rosji Szef gruzińskiej dyplomacji Grigoł Waszadze oskarżył Rosję o próbę skompromitowania Gruzji w opinii międzynarodowej. Waszadze zaprzeczył jakoby jego kraj przygotowywał się do wojny i w tajemnicy prowadził zbrojenia. Według słów gruzińskiego ministra, Moskwie zależy na utwierdzaniu międzynarodowej opinii publicznej, że to Tbilisi jest agresorem. Tymczasem to Rosja, a nie Gruzja, nie zgadza się, aby obserwatorzy OBWE kontynuowali misję obserwacyjną newralgicznych trenów na pograniczu rosyjsko-gruzińskim. Jedyną misją, która sprawuje kontrolę na Kaukazie pozostaje misja Unii Europejskiej, ale i jej mandat wygasa 14 września 2010 roku. Szef MSZ Gruzji poinformował, że Micheil Saakaszwili rozmawiał z wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych Joe Bidenem na temat eskalacji napięcia w strefie konfliktu. Biden miał potwierdzić, że Waszyngton traktuje Gruzję jako strategicznego partnera w tej części świata. Rosja nie pozostaje dłużna: oskarżyła Stany Zjednoczone o kontynuowanie dostaw broni do Gruzji i zachęcanie jej prezydenta Micheila Saakaszwilego do ponowienia „agresji”.
Rosjanie szukają pretekstu do wojny Gruzińskie media alarmują, że Rosja chce ponownie zaatakować ich kraj. Powołują się na oświadczenia rosyjskiej FSB, która zarzuciła władzom w Tbilisi wspieranie terrorystów z Al Kaidy. Według gruzińskich dziennikarzy, stawiając takie zarzuty władzom w Tbilisi Kreml chce, by od Gruzji odsunęli się dotychczasowi sojusznicy: USA i Unia Europejska. Ekspert do spraw Kaukazu Mmuka Araszidze twierdzi, że Rosjanie, chcąc zdyskredytować na arenie międzynarodowej współpracę gruzińsko – amerykańską, zarzucili również oficerom armii Stanów Zjednoczonych szkolenie na terytorium Gruzji terrorystów, którzy działają na Północnym Kaukazie. Zdaniem innego eksperta Iraklii Sesiaszwilego, Rosjanie -zrzucając na Gruzje odpowiedzialność za zamachy terrorystyczne w Dagestanie i Inguszetii - szykują się do operacji zajęcia Wąwozu Pankijskiego i rejonu Kazbegi.
FSB: Gruzini szkolą terrorystów z Al-Kaidy Szef rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa oskarżył Gruzję o to, że szkoli terrorystów z Al-Kaidy oraz dostarcza broń i pieniądze terrorystom z Dagestanu. Gruzja uczestniczyła w szkoleniu i przerzucaniu terrorystów na terytorium Czeczenii. Podsłuchy dowodzą, że współpracujący z Al-Kaidą bojownicy utrzymywali kontakty z gruzińskimi służbami wywiadowczymi – twierdzi Aleksander Bortnikow. Twierdzi też, że Gruzini wielokrotnie dostarczali broń i materiały wybuchowe oraz finansowali akty sabotażu przeciw ważnym instytucjom w Dagestanie - przede wszystkim ropo i gazociągom. Wiceszef parlamentu Gruzji, Paata Dawitaja powiedział, że takie niczym nie udokumentowane oświadczenia padły celowo w trakcie wizyty w Moskwie amerykańskiej sekretarz stanu Hillary Clinton, aby Rosja miała jakiekolwiek - nawet wymyślone-argumenty w kwestii gruzińskiej, która różni Moskwę i Waszyngton . Według gruzińskiego polityka, Tbilisi wypełnia wszelkie wzięte na siebie zobowiązania międzynarodowe.
ROSJA OSKARŻA GRUZJĘ Sekretarz Rady Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej, Nikołaj Patruszew podejrzewa, że za zamachami stoi Gruzja. W wywiadzie dla dziennika "Kommiersant" generał Patruszew przyznał, że wszystkie wersje trzeba rozważyć, tym bardzie, że - jego zdaniem - Micheil Saakaszwili jest "nieobliczalny". Patruszew poinformował, że do działającej przy prezydencie Rosji Rady Bezpieczeństwa Federacji dotarły informacje, że niektórzy funkcjonariusze gruzińskich służb specjalnych mają kontakty z terrorystami. Moskwa tę wersję musi zweryfikować. Patruszew, który w czasie prezydentury Władimira Putina kierował Federalną Służbą Bezpieczeństwa (FSB), wyraził ubolewanie, że niektóre kraje udzielają Sakaszwiliemu poparcia. Urzędnik nie skonkretyzował jednak, kogo konkretnie ma na myśli. Patruszew podkreśla, że prezydent Gruzji "już raz wywołał wojnę i może to zrobić ponownie". Jak ustaliła stacja RMF FM, gruziński resort dyplomacji przygotowuje specjalne oświadczenie - odpowiedź na sugestie Kremla, z których wynikała, że zamachami w Moskwie może stać Gruzja. Władze w Tbilisi są mocno poruszone tymi oskarżeniami. Szefostwo gruzińskiego MSZ od rana pracuje nad odpowiedzią na sugestie Moskwy. Wciąż nie wiadomo, jakie będą szczegóły oświadczenia. Szykuje się zatem nowy konflikt na linii Rosja-Gruzja. W poniedziałkowych zamachach w moskiewskim metrze śmierć poniosło co najmniej 39 osób, a ponad 70 zostało rannych.
CZY TERRORYŚCI ZAATAKUJĄ GRUZJĘ? Istnieją poważne przesłanki, by w sprawie ostatnich zamachów w Rosji dostrzec możliwość prowokacji ze strony rosyjskich służb specjalnych. Szczególnie - po dzisiejszym oświadczeniu sekretarza Rady Bezpieczeństwa FR gen FSB Nikołaja Patruszewa, w którym poinformował, że służby rosyjskie posiadają informacje, iż funkcjonariusze gruzińskich służb specjalnych mają kontakty z terrorystami. Moskwa tę wersję musi zweryfikować – orzekł Patruszew, do niedawna szef FSB. Nie sądzę, by Moskwa musiała poświęcić wiele czasu na weryfikację tej informacji. Już na początku października ub. roku obecny szef rosyjskiej Federalnej Służby Bezpieczeństwa Aleksandr Bortnikow oskarżył Gruzję o to, że szkoli terrorystów z Al-Kaidy oraz dostarcza broń i pieniądze terrorystom z Dagestanu. Zdaniem Bornikowa, Gruzja uczestniczyła w szkoleniu i przerzucaniu terrorystów na terytorium Czeczenii. Powołując się na informacje uzyskane z podsłuchów szef FSB twierdził, że współpracujący z Al-Kaidą bojownicy utrzymywali kontakty z gruzińskimi służbami wywiadowczymi. Oskarżył również Gruzję, że dostarcza broń i materiały wybuchowe oraz finansuje akty sabotażu przeciw ważnym instytucjom w Dagestanie - przede wszystkim ropo i gazociągom. Jak w przypadku wszystkich tego rodzaju zarzutów – Bortnikow nie wskazał żadnych dowodów na prawdziwość swoich słów. Wkrótce po oświadczeniu Bortnikowa gruzińskie media pisały, że Rosja dąży do realizacji planu ponownego ataku na Gruzję. Według gruzińskich dziennikarzy, stawiając takie zarzuty władzom w Tbilisi Kreml chce, by od Gruzji odsunęli się dotychczasowi sojusznicy: USA i Unia Europejska
Ekspert do spraw Kaukazu Mmuka Araszidze twierdzi wówczas, że Rosjanie, chcąc zdyskredytować na arenie międzynarodowej współpracę gruzińsko – amerykańską, zarzucili również oficerom armii Stanów Zjednoczonych szkolenie na terytorium Gruzji terrorystów, którzy działają na Północnym Kaukazie. Zdaniem innego eksperta, Rosjanie - zrzucając wcześniej na Gruzje odpowiedzialność za zamachy terrorystyczne w Dagestanie i Inguszetii - szykują się do operacji zajęcia Wąwozu Pankijskiego i rejonu Kazbegi. O prowadzenie propagandowej wojny i zamiar skompromitowania Gruzji w oczach opinii międzynarodowej oskarżył Rosję już w sierpniu 2009 roku szef gruzińskiej dyplomacji Grigoł Waszadze. Poinformował wówczas, że Micheil Saakaszwili rozmawiał z wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych Joe Bidenem na temat eskalacji napięcia w strefie konfliktu. Biden miał potwierdzić, że Waszyngton traktuje Gruzję jako strategicznego partnera w tej części świata. Na zarzut szefa gruzińskiej dyplomacji natychmiast zareagowała Rosja, oskarżając Stany Zjednoczone o kontynuowanie dostaw broni do Gruzji i zachęcanie jej prezydenta do ponowienia „agresji”. Ten sam zarzut, powtórzył w listopadzie ub. roku szef GRU (wywiadu rosyjskiego) Aleksandr Szlachturow zapowiadając jakoby Gruzja planuje agresję na Abchazję i Osetię Południową. Według Szlachturowa, kierownictwo Gruzji jest „nieprzewidywalne”, zaś państwa NATO, przede wszystkim wschodnioeuropejscy członkowie Sojuszu, dostarczają Gruzji broń palną i sprzęt wojskowy, a USA prowadzą szkolenia z zakresu natowskiej taktyki, Izrael dostarcza bezzałogowe aparaty latające, a Ukraina - ciężki sprzęt, m.in. czołgi i środki obrony powietrznej. By nikt nie miał wątpliwości, że Rosja nie zamierza zrezygnować z ataku na Gruzję, warto przytoczyć słowa Siergieja Ławrowa ministra spraw zagranicznych Rosji, który w wywiadzie udzielonym rosyjskiej telewizji w grudniu 2009 roku uznał Ukrainę i Gruzję za terytoria znajdujące się w „przestrzeni postsowieckiej”. Zapowiedział również, że Moskwa ma zamiar odzyskać nad nimi kontrolę. Nietrudno dostrzec, że zamachy w Moskwie i w Dagestanie wpisują się w scenariusz rozgrywany przez FSB. Szczególnie drugi z zamachów, przeprowadzony w mieście Kizlar w Dagestanie na Kaukazie Północnym nawiązuje wyraźnie do zarzutów, jakie w październiku ub. roku stawiał szef FSB Bornikow, oskarżając Gruzinów, że dostarczają broń i materiały wybuchowe i finansują akty sabotażu przeciwko dagestańskim instytucjom. Ostentacyjne reakcje Putina i Miedwiediewa i wypowiedzi o „unicestwianiu zwierząt” oraz dzisiejsze słowa Patruszewa, mogą stanowić zapowiedź rozwinięcia prowokacji w kierunku gruzińskim i wykorzystania jej jako pretekstu do ostatecznej „rozprawy z terrorystami”. Ścios
UMAROW PRZYZNAJE SIĘ DO ZAMACHU Przywódca organizacji Emirat Kaukaski, Doku Umarow przyznał się do zamachów na moskiewskie metro. W poniedziałkowym zamachu zginęło 39 osób. Według zapowiedzi czeczeńskiego komendanta Doku Umarowa Rosja nie może spać spokojnie, bo szykowane są kolejne ataki. Umarow oświadczył o tym w nagraniu wideo zamieszczonym na stronie internetowej rebeliantów islamskich. Umarow twierdzi w nim, że osobiście nakazał przeprowadzić ataki na metro. Zapowiedział, że w Rosji dojdzie do kolejnych zamachów. Zaledwie kilka godzin wcześniej Umarow powiedział, że Czeczeni nie byliby w stanie przeprowadzić ostatnich ataków, a odpowiedzialność zrzucał na Federalną Służbę Bezpieczeństwa. (Radio Zet)
Doku Umarow – bohater polskich rusofobów Taki był tytuł jednego z wpisów polskiego internauty komentującego niektóre komentarze, jakie ukazały się w naszych mediach. Prym wiodła uchodząca za „specjalistkę w sprawach rosyjskich” Krystyna Kurczab-Redlich. Pani ta nie raz sugerowała, że za wszelkimi zamachami w Rosji stały… rosyjskie służby specjalne. Tym razem też dała to do zrozumienia, choć wahała się by stwierdzić to stanowczo. W jednej z wypowiedzi mówiła tak: „Nie wykluczam udziału Czeczenów, ale wykluczam udział bojowników. Powód? Nie mają armat. Są już bardzo słabi. Są to grupki, które działają w rozbiciu, nie mają pieniędzy i wątpię, by mogły coś takiego zorganizować”. I zaraz potem dyskretna sugestia: „Komu to służy? Na pewno nie zwykłym Czeczenom. Już teraz idzie potworna fala linczów. Jak słyszałam omal nie zlinczowano dziś w Moskwie kilku osób o kaukaskim wyglądzie, które rozwiały przez telefony. Pobito ich. Musiała ich bronić milicja”. A więc kto? No jasne – Putin. Bo jest to mu na rękę, by „trzymać za mordę”, by powstrzymać „liberalnego” Miedwiediewa (to jeden z najgłupszych mitów na temat sytuacji wewnętrznej w Rosji), by wreszcie odwrócić uwagę Rosjan od kryzysu. A tu nagle, po paru dniach, niejaki Doku Umarow, „czeczeński bojownik”, przyznaje w nagraniu opublikowanym na stronie kavkazcenter, że to on wydał rozkaz dokonania zamachów. Co prawda on sam dzień wcześniej temu zaprzeczył, twierdząc, że to Putin zorganizował zamachy, ale jak to bywa w tych kręgach między kłamstwem a prawdą jest cienka granica. Pani Redlich i inni domorośli komentatorzy mówiąc o „bojownikach czeczeńskich” pewnie mieli na myśli właśnie Umarowa. Ale, na Boga – jako to „bojownik”. 31 października 2007 r. ogłosił likwidację „Czeczeńskiej Republiki Iczkerii” i powstanie w jej miejsce islamistycznego „Emiratu Kaukaskiego”, mającego docelowo objąć wszystkie rosyjskie republiki na Kaukazie Północnym. Emirat Kaukaski – państwo rządzone przy pomocy szariatu, a więc najbardziej skrajna odmiana islamu. I to ma być bohater naszych rusofobów? Jak wielka musi być dawka rusofobii i ślepej nienawiści, by na wszelkie sposoby próbować usprawiedliwiać zamachowców, tłumaczyć ich, dzielić włos na czworo. Nasi rusofobi nie zauważyli, że już dawno nie ma „świeckich” przywódców Czeczenii, takich jak np. Maschadow – a są już jedynie fanatyczni islamiści. Im nie chodzi już o Czeczenię, o jej wolność i niepodległość – oni prowadzą śmiertelną wojnę z całą cywilizacją białego człowieka, z chrześcijaństwem w każdej postaci. A Rosja jest państwem chrześcijańskim.
W wieku XIX bywali Polacy, którzy przechodzili na islam, żeby tylko walczyć z Rosją (np. Józef Bem). Ale były ich dziesiątki, zapominamy tymczasem, że w szeregach armii rosyjskiej służyły wtedy dziesiątki tysięcy Polaków, w tym tysiące oficerów. Ich pamiętniki nie pozostawiają żadnej wątpliwości. Jeden z pułkowników armii rosyjskiej, Polak – pisał, że osobiście nawet podziwia Szamila, przywódcę powstania czeczeńskiego w XIX wieku, ale mimo wszystko uważa, że dobrze robi walcząc po stronie rosyjskiej, bo to jest wojna dwóch cywilizacji. Tak jest i teraz – kto próbuje usprawiedliwiać islamski terror, bronić inspiratorów tych zbrodni – staje przeciwko zdrowemu rozsądkowi i po stronie cywilizacji śmierci. Przy okazji zaś kompromituje się intelektualnie. Jan Engelgard
Honduras nie chciał, Polska wzięła Komisja Europejska wprowadza na rynek Wspólnoty pigułki wczesnoporonne, z dystrybucji których ze względu na katastrofalne skutki medyczne wycofał się nawet Honduras Komisja Europejska dopuściła do obrotu na terenie całej Wspólnoty doustną pigułkę poronną. Została już ona, niestety, zarejestrowana w Polsce. Obrońcy życia alarmują: mówienie o antypoczęciowym działaniu środka, który skutkuje śmiercią dziecka, to ordynarne oszustwo. Jak podkreśla dr n. med. Ewa Ślizień-Kuczapska, specjalista ginekolog-położnik ze Szpitala św. Zofii w Warszawie, kłamstwem jest mówienie o braku skutków ubocznych tego typu pigułek. – W ulotce jest wyraźnie napisane, że nie powinno się tego stosować więcej niż raz w cyklu, zatem sama ta wskazówka świadczy o tym, że nie jest to środek obojętny dla zdrowia – zauważa Ślizień-Kuczapska. Jednakże unijny Komitet ds. Produktów Leczniczych Stosowanych u Ludzi (CHMP) zalecił, by zezwolić na dopuszczenie ellaone do obrotu. Komisja Europejska przyznała producentowi węgierskiemu Gedeon Richter pozwolenie na wprowadzenie tego specyfiku na rynek, ważne w całej UE. Środek ten jest już bez problemu dostępny na receptę np. we Francji i w Wielkiej Brytanii. W Polsce w hurtowniach farmaceutycznych jeszcze go nie ma, natomiast np. kierownicy warszawskich aptek byli już informowani o jego istnieniu. Znajduje się ponadto w dostępnej dla aptekarzy bazie wszystkich leków dostępnych w Polsce. Profesor dr hab. n. med. Bogdan Chazan, specjalista ginekolog-położnik ze Szpitala Św. Rodziny w Warszawie, zwraca uwagę, że już sama nazwa “antykoncepcja awaryjna” sugeruje, że wydarzyło się coś złego, co natychmiast trzeba naprawić: możliwość poczęcia dziecka traktowana jest jako nieoczekiwane i niechciane nieszczęście. Jak tłumaczy dr Ewa Ślizień-Kuczapska, tabletka “awaryjna” ma rzeczywiście za zadanie w taki sposób zmienić endometrium, żeby uniemożliwić zagnieżdżenie embrionu.
Propaganda kłamstwa Popularyzacja kolejnych nowych środków antykoncepcyjnych i poronnych przyczynia się do coraz większej banalizacji aborcji. Zwłaszcza że nigdy się nie dowiemy, ile ludzkich istnień unicestwiono w ten sposób. Dr Donna Harrison, szef American Association of Pro-Life Obstetricians and Gynecologists, przypomina, że każda “antykoncepcja awaryjna” działająca 5 dni po zbliżeniu będzie przeciwdziałać zagnieżdżeniu zarodka w ścianie macicy. – Nieuczciwe jest określanie tego jako antykoncepcji awaryjnej, kiedy jasne jest jej aborcyjne działanie – ostrzega Harrison. Joanne Hill, rzecznik prasowy brytyjskiej organizacji Pro-life Życie, podkreśla, że taka pigułka jest środkiem skutkującym obumarciem embrionu, co może powodować takie fizyczne i psychologiczne objawy chorobowe jak późna aborcja. Z kolei Ewa Kowalewska, prezes Human Life International – Polska, zwraca uwagę na to, że współczesna antykoncepcja staje się coraz bardziej działaniem wczesnoaborcyjnym. Profesor Chazan przypomina, że to właśnie w odpowiedzi na oczekiwania producentów środków antykoncepcyjnych uznano, iż ciąża zaczyna się nie w momencie połączenia komórki jajowej z plemnikiem, ale w chwili zagnieżdżenia zarodka w błonie śluzowej macicy. – Dzięki takiemu prostemu zabiegowi – chociaż niezgodnemu z logiką i wiedzą medyczną – zadekretowano, że środki przeciwdziałające ciąży poprzez zaburzenie mechanizmu zagnieżdżenia zarodka w błonie śluzowej macicy m.in. środki “po”, można uważać za niewywołujące poronienia. Takie sformułowanie w sposób oczywisty wprowadza w błąd potencjalne użytkowniczki – zaznacza prof. Chazan. Dodaje, że ten oczywisty fałsz jest “usprawiedliwiony” lepszym wizerunkiem takich preparatów oraz większymi zyskami koncernów. – Z praktyki ginekologicznej mogę powiedzieć, że kobiety są nieuświadomione o mechanizmach działania antykoncepcji, która nie tylko hamuje owulację, ale również wywołuje śmierć dziecka – dodaje prof. Chazan. Ewa Kowalewska podaje przykład Hondurasu, gdzie pigułka “następnego ranka” przez pewien czas była bardzo popularna, a jej stosowanie dofinansowywały agendy międzynarodowe. Ostatecznie jednak używanie tego typu środków zostało surowo zabronione ze względu na katastrofalne skutki medyczne. – To jest naprawdę niebezpieczne w wymiarze całego narodu, ponieważ najczęściej stosuje się to u młodych dziewczyn w trakcie rozwoju. Dlatego szansa, że będą one później płodne i będą miały zdrowe dzieci, gwałtownie spada. W Hondurasie lekarze przedstawili wyniki swoich badań i wycofano się z tych pigułek. Tymczasem UE wprowadza je na swój rynek, nie pytając nas nawet o zdanie, czy chcemy, żeby w Polsce je sprzedawano! – alarmuje Kowalewska.
Jedyna obrona: odmowa i informacja Pojawienie się nowego środka “antykoncepcji awaryjnej” bardzo niepokoi również farmaceutów. Jak podkreśla Małgorzata Prusak, przewodnicząca gdańskiego koła Stowarzyszenia Farmaceutów Katolickich Polski, stanowisko farmaceutów katolickich jest oczywiste: “antykoncepcja awaryjna” to środki wczesnoporonne. Natomiast należy zauważyć, iż informacja na temat sposobu działania zawarta w ulotce dla pacjentki nie odzwierciedla w pełni mechanizmu działania tej pigułki. – Napisano tam bardzo lapidarnie, że: “uważa się, iż działa poprzez zatrzymanie uwalniania komórki jajowej przez jajniki i być może także poprzez zmiany w macicy”. Tymczasem obecna w niej substancja czynna blokuje receptory progesteronowe, co oznacza, że jej mechanizm działania będzie zależny od fazy cyklu płciowego kobiety przyjmującej ten środek: jeśli będzie to w okresie okołoowulacyjnym, kiedy prawdopodobieństwo poczęcia dziecka jest największe, środek ten może zadziałać przeciwzagnieżdżeniowo, nie dopuszczając do koniecznych zmian w błonie śluzowej macicy lub też poprzez zahamowanie produkcji protein koniecznych do zakończenia procesu implantacji zarodka – wyjaśnia Prusak. Co zatem można zrobić? – Są osoby, które odmawiają sprzedaży, a nawet pojawiły się już apteki, w których nie ma środków poronnych mających na celu zabicie dziecka – zauważa Prusak. Podkreśla, że do takiego sprzeciwu trzeba mieć silne morale i sporo odwagi. Dlatego najskuteczniejszym działaniem o największym zasięgu jest rozpowszechnianie informacji, w jaki sposób naprawdę działają te produkty – zarówno w środowisku farmaceutycznym, jak i wśród potencjalnych użytkowniczek pigułek. Maria S. Jasita
Wałęsa: Każdy zaprasza, kogo chce Kwestia samolotu dla generała Jaruzelskiego to nie jest temat dla prezydenta, tylko dla organizatorów wizyty. Panie Prezydencie, co Pan pomyślał, kiedy dowiedział się o zamachach w Moskwie? Od razu przypomniałem sobie to, co mówiłem 20 lat temu. Że wchodzimy w nową epokę. Jednoczenia Niemiec, Europy i szerzej - globalizacji. W tych nowych czasach potrzebne są nowe rozwiązania. Stare już się nie sprawdzają. I gdybyśmy wtedy spróbowali inaczej się zorganizować, wypracować nowe programy i takie struktury, jakie interesują cały glob, to by się okazało, że terroryzm to jest jedno z tych zagadnień, do którego musimy podejść globalnie.
Czyli co powinniśmy zrobić? Z terroryzmem musi walczyć cały świat. Wszyscy na pewne elementy i ograniczenia związane z bezpieczeństwem musimy się na całym świecie zgodzić. Inaczej tego typu spraw będzie coraz więcej. Kiedyś mnie nie słuchano, ale może teraz?
Prezydent Rosji zaprosił do Moskwy na rocznicę zakończenia II wojny światowej Lecha Kaczyńskiego, ale też Wojciecha Jaruzelskiego. Jak Pan to ocenia? Każdy prezydent ma prawo zapraszać, kogo chce. Generał Jaruzelski niezależnie od sądów na jego temat, pytań, które się pojawiają wokół jego postaci, uczestniczył w tamtej wojnie. Już choćby z tego punktu patrząc, ma prawo być zaproszony. I nie mieszałbym tego do innych kwestii, wprowadzenia przez niego stanu wojennego itp. Tym się nasza demokracja różni od komunizmu, że istnieją w niej mechanizmy umożliwiające rozliczenia. Za ewentualne winy się karze, ale to nie przeszkadza uznawać czyichś zasług w innych sprawach.
Pan na miejscu Lecha Kaczyńskiego zaprosiłby generała Jaruzelskiego do swojego samolotu lecącego do Moskwy? W ogóle nie było takiej sprawy. Żadnej dyskusji. Organizatorzy mają to załatwić i koniec. To nie jest temat dla prezydenta. A Kaczyńscy powodują, że wciąż pracujemy do tyłu. Zajmujemy się sprawami, które nie powinny być wcale rozpatrywane. A już najmniej na tym szczeblu. Prezydent, premier, ministrowie powinni rozwiązywać dla Polski sprawy na dziś i jutro. Rozliczać, patrzeć wstecz powinny instytucje powołane do tego. A oni biorą się do wszystkiego i tak to właśnie później wygląda.
Bardzo zaangażował się Pan w sprawy kubańskie. Czy nasze doświadczenie przekłada się jakoś na ich sytuację? Kubańczykom próbuję pomóc od wielu lat. Jest to trudny temat, bo tam gdzie dwóch Polaków, to trzy partie polityczne. Ale gdzie dwóch Kubańczyków - to co najmniej cztery.
Dlaczego są tak podzieleni? Fidel jest wyjątkowo inteligentną bestią. Rozgrywa ich i dzieli maksymalnie. Nie pozwala się zjednoczyć. Aktywnych stara się wypchnąć za granicę albo zamknąć. Walka jest bardzo trudna i dlatego mnie to pasjonuje. Często bywam na Florydzie. Jak przyglądam się tamtejszym warunkom i rozmawiam z ludźmi, to zaczynam rozumieć, że Kuba jako miejsce na świecie jest rodzajem daru bożego. Tam mogłyby być niesamowite warunki do wypoczynku, do leczenia wspaniałym klimatem nawet. Ilu ludzi mo - głoby skorzystać i także na tym zarobić… A przez Castro jest to niemożliwe.
Możemy jakoś pomóc Kubańczykom? Przede wszystkim muszą sobie pomóc sami. Muszą przestać pozwalać się dzielić. Widzieć lepiej, gdzie są rozgrywani przez system. My powinniśmy natomiast uświadamiać zwykłym ludziom tam, jak mogliby skorzystać na obaleniu systemu. Pokazywać, że Kuba będzie świetnie rozwiniętym krajem, że ludzie będą lepiej zarabiać, że będą mieli wreszcie pełne półki w sklepach. Wtedy też by było inne zainteresowanie tymi sprawami samych Kubańczyków. A tak jest z tym słabo.
A sankcje? One są dobre czy złe? Zależy jakie. Na krótko - trochę pomagają. Długotrwałe - mają dużo złych skutków. Utrudniają kontakty, zrywają więzy, wzmagają izolację. To powoduje wymierne straty. Więc trzeba ostrożnie z tym sankcjami. Selektywnie. Raz tak, a potem inaczej.
A polski rząd może coś w sprawie Kuby zrobić? Proszę zauważyć , że walkę kubańską wszędzie wspierają dużo chętniej ci, co są w opozycji u siebie w kraju. Tak jakoś jest. A oficjele robią mało. Ja wiem, że dyplomacja, że nie wypada, ale jednak trzeba pomyśleć, co zrobić, żeby rządy też mogły zrobić więcej. Oficjele z każdego kraju, nie tylko nasi.
To podobnie jak z innymi dyktaturami, np. z Chinami. W tym przypadku rządy europejskie też wolą nie psuć sobie relacji z wielkim partnerem. Czasem nawet rządy podpuszczają opozycje do takiej walki. Ale ja się z taką koncepcją nie zgadzam. Pewnie - niektórych spraw nie wypada rządom robić. Pewnie - trzeba się dzielić rolami. Ale rządy muszą choćby w każdej rozmowie poruszyć temat praw człowieka, demokracji. W każdej rozmowie pokazywać, zachęcać. A rzadko który rząd to robi.
Z Chinami Europa powinna twardziej rozmawiać? Jednoczy się Europa i jednoczy cały świat. Musimy pamiętać jednak, że nie ma globalizacji bez Chin. No nie ma! Ale musimy też mieć na uwadze, że Chiny to zupełnie inna kultura, inne zachowania, tradycje.
Czyli mamy zgodzić się, że to, co Chińczycy robią, to ich sprawa? Jeśli mamy się dogadać z tak olbrzymim partnerem, to musimy zniwelować różnice pomiędzy nami. Musimy my trochę popuścić i spowodować, by oni też popuścili. Takie pół kroku do przodu. Chiny mogą nas dzisiaj ogrywać ekonomicznie. Z jednym państwem handlują, z innym nie. Jeśli nie będziemy solidarni w Europie, to będą tak bez końca robić. My się nie powinniśmy konfrontować z Chinami. Po co nam konfrontacja? Powinniśmy ich zachęcać.
Ludzie żyjący w dyktaturach nie znają demokracji. I często, jak się okazuje, za nią zbytnio nie tęsknią. I w Polsce są tacy, którzy nie są z demokracji zadowoleni. Bo gdy ona opiera się tylko na uprawnieniach, a nie można wyegzekwować obowiązków, to ona naprawdę może się nie podobać. Szczególnie słabszym, którzy uważają, że nie ma ich kto bronić. Demokrację musimy więc przenosić tam, gdzie ludzi do niej dojrzeli. Gdzie są odpowiednie warunki, bo inaczej może ona zostać łatwo wynaturzona. Kiedyś, przed erą globalizacji, kiedy mówiliśmy o demokracji, mieliśmy na myśli tylko prawa. Teraz coraz częściej kładziemy nacisk na powinności. Mówimy o ograniczeniach właśnie po to, by demokracji bronić. Żeby nie okazało się, że nasze demokratyczne struktury zostaną wykorzystane przeciwko nam i przeciwko demokracji. Lech Parell
Generał Jaruzelski nie przyniesie Polsce wstydu Można obawiać się, czy Lech Kaczyński nie pokazałby całemu światu na uroczystościach w Moskwie Polski jako dziwaka nadętego i ponurego – pisze polityk i publicysta. Lech Kaczyński, formalnie prezydent Polski, ma problem z wyjazdem do Moskwy na 65-lecie zakończenia II wojny światowej, bo zaproszono na nie generała Wojciecha Jaruzelskiego, żołnierza tej wojny i byłego prezydenta Polski – z nazwy jeszcze „ludowej”, ale realnie już wspólnej. Mają też z tym problemy komentatorzy znani z sympatii do aktualnego lokatora Pałacu i stojącego za nim zaplecza politycznego, na przykład redaktor Igor Janke, publicysta „Rzeczpospolitej”. We wtorek w Radiu TOK FM Janke powiedział, że to zaproszenie sprawia i jemu kłopot, bo dla nas, Polaków, generał Jaruzelski jest postacią kłopotliwie symboliczną. Ale – kontynuował – Lech Kaczyński powinien się wznieść ponad tę kłopotliwość. A towarzyszący Jankemu w studiu komentatorzy dodawali, że należy tak uczynić także z litości dla starego człowieka albo z politycznego cynizmu, by kandydat PiS mógł chapnąć w drugiej turze wyborów prezydenckich trochę wyborców z lewicy. Słuchałem i zastanawiałem się, kto właściwie z kim powinien mieć problem? Nie wykluczam, że generał Jaruzelski, a wraz z nim bardzo wielu Polaków, kłopocze się, czy Lech Kaczyński, realizujący asertywną politykę brata, nie pokaże w Moskwie Polski całemu światu jako dziwaka nadętego i ponurego, co się braciom zawsze dobrze udaje. Może więc byłoby lepiej, gdyby – po naradach, które, jak słychać, trwają w Pałacu – Kaczyński nie jechał do Moskwy, zostawiając reprezentowanie Polski wojskowemu oddziałowi oraz prezydentowi przełomu 1989 roku, którzy na pewno nie przyniosą nam wstydu. Już widzę, jak na to, co napisałem, wzbiera patriotyczna antyjaruzelska adrenalina, bo jak można być tak bezczelnym, by majestat Rzeczypospolitej, choćby jeszcze nie Czwartej, lecz tak podłej i znienawidzonej jak Trzecia, oddawać w ręce zdrajcy, sowieckiego namiestnika, mordercy i co tam jeszcze. Byłoby to rzeczywiście bezczelne, gdyby nie istotny fakt, o którym redaktor Janke i inni zapominają, powołując się na rzekomo czarną symboliczność postaci generała Jaruzelskiego dla nas, Polaków. Otóż generał Jaruzelski od kilkudziesięciu lat cieszy się sympatią i uznaniem przynajmniej połowy Polaków, a czasami więcej niż połowy, podczas gdy obecny prezydent może liczyć na jakieś 20 – 25 proc., czyli o połowę z okładem mniej. Można mieć osobiste problemy z zaproszeniem generała do Moskwy, ale lepiej uważać z wypowiadaniem się w imieniu nas, Polaków. Ktoś złośliwy może powiedzieć, że to generał Jaruzelski jest bliżej tego, co można by nazwać pniem narodu, podczas gdy stawiający go pod pręgierzem i mający z nim problemy należą do sporej, ale tylko gałęzi narodu. Więc jeśliby istniał związek – a chyba powinien – między uznaniem dla jakiejś postaci a samopoczuciem majestatu Rzeczypospolitej, to chyba trzeba by powiedzieć, że ów majestat czułby się lepiej w mundurze starego żołnierza i polityka z czasów, których rozumienie przekracza możliwości wielu, niż w cywilnym ubraniu prezydenta PiS. Panie generale, niech Pan kupi bilet i poleci do Moskwy Lotem.
Waldemar Kuczyński
Ruszyli z posad bryłę świata Nie da się rozstrzygnąć, kto i w jakim procencie przyłożył rękę do upadku komunizmu. Ale wśród nominowanych do głównej nagrody na pewno są Michaił Gorbaczow i Wojciech Jaruzelski. Piętnastego marca minęło 20 lat od wyboru Michała Gorbaczowa na stanowisko prezydenta ZSRR. Ale nie ta data jest ważna, lecz wcześniejsza od niej o pięć lat, gdy po śmierci I sekretarza KPZR Konstantina Czernienki 11 marca 1985 roku jego następcą został wówczas prawie nieznany Michał Gorbaczow – 54-letni "młodzieniec" na tle wcześniejszych trzech gerontokratów kierujących Krajem Rad. Chciałbym z okazji tej ważniejszej rocznicy podzielić się wspomnieniem, kiedy dostrzegłem pieriestrojkę. Trzeba dodać, że ówczesnym obserwatorom przychodziło to trudno i nawet wtedy, gdy jak na dłoni widać było, iż w ZSRR "coś się zaczęło", wielu z nich machało lekceważąco ręką lub mówiło, że to mistyfikacja usypiająca Zachód, za którą są ciemne zamiary Kremla.
Gdy "Prawda" znormalniała W połowie lat 80. mieszkałem z rodziną pod Paryżem i regularnie komentowałem wydarzenia gospodarcze, a także polityczne w Radiu Wolna Europa. Paryskie studio polskiej rozgłośni, podobnie jak studia innych sekcji narodowych RWE, mieściło się razem z Radiostacją Swoboda, mutacją Wolnej Europy nadającą po rosyjsku. Z kaliskiego gimnazjum im. Adama Asnyka wyniosłem dobrą znajomość tego języka i w Polsce zdarzało mi się czytywać "Prawdę", główny organ władzy radzieckiej. "Prawda" i inne gazety z ZSRR leżały na stoliku w przedpokoju studia. Pewnego wiosennego dnia 1986 roku, czekając na nagranie, wziąłem "Prawdę" do ręki i chyba nawet osłupiałem, bo gazeta pisała ludzkim językiem, odideologizowanym, "świeckim". Nie sama treść nawet mnie zaskoczyła, bo tego nie pamiętam, tylko zmiana stylu, i to do dziś pamiętam. Znikło marne kaznodziejstwo komunistycznej nowomowy: raz uroczyste, wzniosłe, radosne, innym razem agresywne, wściekłe, zawsze napuszone. Pojawił się normalny język. Od kilku lat robiłem comiesięczne kroniki na temat polskiej opozycji dla rosyjskiego emigracyjnego miesięcznika wychodzącego w Monachium "Strana i Mir". Poruszony tym, co zobaczyłem w "Prawdzie", zadzwoniłem do Wadima Menikera, redaktora miesięcznika, z którym byłem w kontakcie, i powiedziałem mu: coś się u was zaczyna dziać, bo "Prawda" zaczęła pisać ludzkim językiem. Na co on bagatelizująco: nie, to są chwyty pod zachodnią publiczkę.
Pierwszy wyłom Potem były wakacje, które przesiedzieliśmy z rodziną nad oceanem w pobliżu granicy hiszpańskiej. Kiedy wróciłem do domu, odezwał się Wadim, mówiąc: "Chyba miałeś rację, coś się dzieje, bo w gazetach drukują teksty niedawno do wyobrażenia tylko w samizdacie (czyli w ich drugim obiegu – przyp. W.K.). Robimy sondę, napisz dwie strony, co o tym sądzisz". Napisałem tekst "Pierwszy wyłom", który jesienią 1986 roku ukazał się w "Stranie i Mirze", potem w paryskim "Kontakcie" i poszedł też w eter przez RWE. Pisałem w nim tak: "To, co od pewnego czasu dzieje się w Związku Sowieckim, zasługuje na coś więcej niż lekceważące wzruszenie ramionami. Ów ciąg wydarzeń nazywany tam oficjalnie mianem pieriestrojki przypomina początek tak zwanej odwilży. Odwilż to pierwsze objawienie faktu, że kraj wszedł w stan czynnego kryzysu, a zarazem niezbędny pomost ku ewentualnym dalszym fazom kryzysu. Ku fazom, w których na scenie życia publicznego pojawia się dawno niewidziany aktor – społeczeństwo, a na porządku dnia stają fundamentalne problemy porządku społecznego i politycznego. Wśród polskiej inteligencji modna jest "zinowjewszczyzna". Przekonanie, że Związek Sowiecki składa się z dwustu kilkudziesięciu milionów zdemoralizowanych, lecz w istocie zadowolonych "ludzi sowieckich", co gwarantuje tam nieśmiertelną stabilność komunizmu. Ja nigdy do wyznawców koncepcji Zinowjewa nie należałem. Opisał on, jeśli tak można powiedzieć, obronną warstwę psychiki, która wytwarza się u każdego zmuszonego do życia w komunizmie... Pod tą nabytą skorupą jest człowiek normalny; Rosjanin, Ukrainiec, Litwin. Jeśli ona pęknie, to prędzej czy później – mówiąc wzniośle – wejdzie na scenę lud i stanie się czynnikiem współokreślającym dynamikę Związku Sowieckiego... Nikt nie może teraz powiedzieć, jak daleko pójdą zmiany, które zaczęły się jakieś półtora roku temu. Pewne jest tylko, że ogromne, bezwładne koło zamachowe, jakim była Rosja Sowiecka, ruszyło z miejsca po raz pierwszy od 30 lat".
Nadzieja ze Wschodu Ruszyło i tak się rozkręciło, że się rozwaliło i nad dawnym obozem socjalistycznym zaświeciło słońce wolności, choć tu i ówdzie przyćmione, ale w porównaniu z tym, od czego odchodziła ta część globu, promienne, nawet na Białorusi. Prawie natychmiast zauważyłem powiązanie między odwilżą moskiewską a sytuacją w Polsce, czego świadectwem było nieoczekiwane zwolnienie więźniów politycznych w ślad za telewizyjnym wystąpieniem generała Kiszczaka 11 września 1986 roku. Ta decyzja świadczyła o tym, że ekipa generała Jaruzelskiego śledzi wydarzenia w centrali imperium i przyjmuje je pozytywnie, z nadzieją, choć na pewno i z konieczną ostrożnością. Polityczne klimaty bywają zmienne i z tego, że coś się dobrze zaczyna, nie wynika, jak się skończy. Pieriestrojka Gorbaczowa w miarę jej postępów budziła rosnące zaniepokojenie nomenklatury sowieckiej, a także kierownictw krajów satelickich. Rósł lęk o stabilność komunistycznego świata i strach przed zaraźliwym tchnieniem odwilży idącej tym razem od Wielkiego Brata. Wyjątkiem była polska ekipa stanu wojennego i osobiście generał Jaruzelski.
Zapomniana rocznica Ich pozytywny stosunek do tego, co zaczął Gorbaczow, potwierdzili także świadkowie tamtego czasu. "Postrzegaliśmy Jaruzelskiego jako osobę bliską Gorbaczowowi, osobę, której Gorbaczow ufał" – mówił John Davis w końcu lat 80. ambasador USA w Polsce, podczas głośnej i znakomitej konferencji, która odbyła się w Miedzeszynie z okazji dziesiątej rocznicy 1989 roku. Potwierdzali to inni uczestnicy spotkania, także ze strony rosyjskiej: Wadim Zagładin, Gieorgij Szachnazarow, ludzie wysokiej nomenklatury doskonale zorientowani w ówczesnej rzeczywistości. – Nowe idące ze Wschodu – mówił Władimir Woronkow w roku 1989, radca ambasady ZSRR w Warszawie – znakomicie wyczuło polskie kierownictwo, co z kolei miało wpływ na to, że między Gorbaczowem a Jaruzelskim już na samym początku ich kontaktów ukształtowały się szczere, pełne zaufania, po prostu przyjacielskie stosunki. Trzeba przyznać, że Jaruzelski miał możność oddziaływania na Gorbaczowa w nie mniejszym stopniu niż Gorbaczow na niego. Gorbaczow postrzegał często generała jako jedynego spośród ówczesnych liderów państw Układu Warszawskiego, z którym ma wspólne poglądy – tłumaczył. Przypominam o tym w tę zapomnianą rocznicę narodzin roku 1989 (bo dopiero wtedy wszystko ruszyło), słysząc i czytając, jak to opowiadacze historii wedle z góry powziętych lub z rozmysłem kłamliwych tez twierdzą, że Gorbaczow wręcz zmuszał Jaruzelskiego, by wreszcie zdobył się na ruszenie zmurszałego reżimu, który ukochał od młodości i rozpoczął pieriestrojkę u siebie.Toczą się dyskusje, kto i w jakim procencie przyłożył rękę do upadku komunizmu. Tego się nie da rozstrzygnąć, ale nie ulega wątpliwości, że wśród nominowanych do głównej nagrody jest działająca zgodnie i wespół para Gorbaczow – Jaruzelski, choć oczywiście im nie aż o taki efekt chodziło, gdy ruszali z posad bryłę dużej części świata. Waldemar Kuczyński
Wszystkie strachy Kuczyńskiego Można próbować przełamywać niechęć do drugiej osoby przez doszukiwanie się pozytywnych stron drugiego człowieka, jego zalet. Mozna i nawet trzeba przypominać sobie i innym dobro jakie wyrządził i jakie czyni dla drugich i dla Ojczyzny ten nielubiany przez nas.
Można, trzeba i jest to możliwe. Ale nie dla Kuczyńskiego, któremu wirus "antykaczyński" poczynił nieodwracalne zmiany w uzwojenu mózgowym. Wirus, który trafił Kuczyńskiego jest bardziej szkodliwy od znanego nam wirusa "filipinskiego". W tym przypadku nie pomże nic, ani abstynencja ani pomoc lekarska czy też wizyta u psychoterapeuty. Na fobię Kuczyńskiego nie ma lekarstwa i póki co żaden uczony nie znalazł skutecznej terapii.
Kuczyński cały czas się lęka. Teraz sen z oczów spędza mu prawdopodobna wizyta Prezydenta Kaczyńskiego w Moskwie 9 maja.
- "Słuchałem i zastanawiałem się, kto właściwie z kim powinien mieć problem? Nie wykluczam, że generał Jaruzelski, a wraz z nim bardzo wielu Polaków, kłopocze się, czy Lech Kaczyński, realizujący asertywną politykę brata, nie pokaże w Moskwie Polski całemu światu jako dziwaka nadętego i ponurego, co się braciom zawsze dobrze udaje" - zamartwia się na łamach Rzepy ten "wielki" Polak, prawdziwy patriota jak na przedstawiciela michnikowszczyzny przystało. Dla Kuczyńskiego, Jaruzelski to kryształowo czysta postać, prawdziwy patriota, któremu zawdzięczamy IIIRP a cała Wschodnia Europa wolność. Ten polski bohater, człowiek honoru jest demonizowany przez złych ludzi, których przywódcą jest dziwak ponury, nadęty i nazywa się Kaczyński wspierany przez bydło mu podobne. Według Kuczyńskiego prezydent Kaczyński jest wyalienowany ze społeczeństwa i swoim zachowaniem przynosi Polsce wstyd.
Kuczyński twierdzi, że trzeba mieć źle w głowie aby szlachetnego Jaruzelskiego uważać za zdrajcę, sowieckiego namiestnika, mordercę i co tam jeszcze. Obawiając się tego domniemanego wstydu, kierując się swoimi lękami i "troską" o Polskę Kuczyński radzi: - "Może więc byłoby lepiej, gdyby – po naradach, które, jak słychać, trwają w Pałacu – Kaczyński nie jechał do Moskwy, zostawiając reprezentowanie Polski wojskowemu oddziałowi oraz prezydentowi przełomu 1989 roku, którzy na pewno nie przyniosą nam wstydu" -. Kuczyński jak zwykle i jak to robi michnikowszczyzna od 20 lat manipuluje. A fakty mówią same za siebie o Jaruzelskim "ikonie" salonu i postkomuny:
1. Był współpracownikiem zbrodniczej Informacji Wojskowej(pseudonim Wolski)
2. Brał udział w zwalczaniu polskiego podziemia antykomunistycznego.
3. Był autorem czystki antysemickiej w wojsku.
4. Stał na czele wojska podczas strzelania do robotników w Gdańsku.
5. Był autorem wprowadzenia stanu wojennego w PRL.
A za tymi faktami kryje się tragedia wielu tysięcy niewinnych ofiar i ich rodzin. Odpowiedzialność za to spada na Jaruzelskiego a nie na Kaczyńskiego. I na nic wrzaski michnikoidów, na nic lęki Kuczyńskiego.
Prawda sama się broni. Kuczyński podłym głupcem zejdzie z tego świata. Dla niego nadzieja przyszła ze wschodu. - " Ruszyło i tak się rozkręciło, że się rozwaliło i nad dawnym obozem socjalistycznym zaświeciło słońce wolności, choć tu i ówdzie przyćmione, ale w porównaniu z tym, od czego odchodziła ta część globu, promienne, nawet na Białorusi. Prawie natychmiast zauważyłem powiązanie między odwilżą moskiewską a sytuacją w Polsce, czego świadectwem było nieoczekiwane zwolnienie więźniów politycznych w ślad za telewizyjnym wystąpieniem generała Kiszczaka 11 września 1986 roku. Ta decyzja świadczyła o tym, że ekipa generała Jaruzelskiego śledzi wydarzenia w centrali imperium i przyjmuje je pozytywnie, z nadzieją, choć na pewno i z konieczną ostrożnością. Polityczne klimaty bywają zmienne i z tego, że coś się dobrze zaczyna, nie wynika, jak się skończy. Pieriestrojka Gorbaczowa w miarę jej postępów budziła rosnące zaniepokojenie nomenklatury sowieckiej, a także kierownictw krajów satelickich. Rósł lęk o stabilność komunistycznego świata i strach przed zaraźliwym tchnieniem odwilży idącej tym razem od Wielkiego Brata. Wyjątkiem była polska ekipa stanu wojennego i osobiście generał Jaruzelski"-. - " Nie da się rozstrzygnąć, kto i w jakim procencie przyłożył rękę do upadku komunizmu. Ale wśród nominowanych do głównej nagrody na pewno są Michaił Gorbaczow i Wojciech Jaruzelski" - To ukochani przez Kuczyńskiego komuniści ruszyli z posad bryłę świata. FYM