542

Wywiad – Wiek XXI – wiek chrystianofobii? W Parlamencie Europejskim w marcu br. odbyło się seminarium na temat, którym bardzo rzadko zajmują się dziennikarze i politycy: „Nietolerancja i prześladowanie chrześcijan”. O konieczności nagłośnienia i napiętnowania tego dramatycznego zjawiska dobitnie świadczą słowa uczestnika seminarium – Josepha Weilera, amerykańskiego Żyda, profesora Uniwersytetu Nowojorskiego: „Najbardziej wstrząsający nie jest sam fakt, że istnieje nienawiść, dyskryminacja, chrystianofobia, ale to, że są one tolerowane, że nikt nie protestuje przeciwko nim; że sympozjum takie jak to w Brukseli jest jednym z pierwszych tego rodzaju. Jeżeli te problemy dotyczyłyby żydów lub muzułmanów, wywołałyby powszechny skandal w prasie. Ponieważ jednak chodzi o chrześcijan, wydaje się to sprawą normalną. Nie można więcej tolerować tego typu sytuacji!”. Aby bardziej naświetlić temat tabu, jakim jest współczesna chrystianofobia, przeprowadziłem wywiad z włoskim socjologiem, prof. Massimo Introvigne, który niedawno został mianowany delegatem Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie ds. walki z rasizmem, ksenofobią, dyskryminacją i nietolerancją względem chrześcijan i wyznawców innych religii.

Z prof. Massimo Introvigne – delegatem OBWE do spraw walki z rasizmem – rozmawia Włodzimierz Rędzioch

Włodzimierz Rędzioch: – Od kilkudziesięciu lat w sposób systematyczny zwalcza się antysemityzm i rasizm – organizowane są kampanie medialne, ukazują się niezliczone publikacje, odbywają się sympozja, stanowione są odpowiednie prawa – tak jakby na co dzień trwały pogromy Żydów i zabijani byli ludzie ze względu na swoją rasę. W ostatnich latach natomiast w mediach, a szczególnie w różnorodnych organizacjach międzynarodowych, coraz więcej uwagi poświęca się nowym fobiom, które miałyby zagrażać światu: islamofobii i homofobii. Niestety, prawda – przemilczana lub ukrywana – jest jednak całkiem inna: na początku XXI wieku grupą najbardziej prześladowaną i dyskryminowaną na świecie są chrześcijanie. Ludzie, manipulowani przez środki masowego przekazu, nie zdają sobie sprawy z faktu, że co 5 minut gdzieś na świecie ginie człowiek, tylko dlatego że jest wyznawcą Chrystusa. Panie Profesorze, co opinia publiczna powinna wiedzieć o prześladowaniu i dyskryminowaniu chrześcijan? Prof. Massimo Introvigne: – Uważam, że opinia publiczna powinna znać dane statystyczne dotyczące tego zjawiska. Od I do XX wieku było 70 mln męczenników chrześcijańskich, aż 40 mln z nich – tylko w ostatnim stuleciu! Obecnie każdego roku ginie 105 tys. chrześcijan. Trzy czwarte wszystkich ofiar prześladowań na świecie to wyznawcy Chrystusa. Oczywiście, podkreślanie tych danych nie oznacza, że nie należy potępiać antysemityzmu i prześladowań wyznawców innych religii. Ale mamy do czynienia z paradoksem – statystycznie rzecz biorąc, prześladowania chrześcijan są największe, a media mówią o nich najmniej.

– Kto prześladuje chrześcijan w dzisiejszym świecie? – Pierwsze miejsce zajmują tu ciągle jeszcze reżymy komunistyczne (szczególnie Korea Północna) oraz kraje, gdzie duże wpływy ma fundamentalizm islamski. Mamy też nacjonalizmy na bazie hinduistycznej, buddyjskiej oraz plemiennej. Na Zachodzie natomiast chrześcijanie są ofiarą laicyzmu, który chociaż nie ucieka się do przemocy, dyskryminuje ich w inny sposób.

– Sytuacja chrześcijan jest szczególnie trudna w państwach muzułmańskich, gdzie prawo islamskie wprowadza rozróżnienie między muzułmanami (wierzącymi) a niemuzułmanami, redukując chrześcijan do roli obywateli drugiej kategorii, w najlepszym przypadku jedynie tolerowanych. Jak powinno się rozwiązać problemy mniejszości chrześcijańskiej w krajach islamskich? – Niewątpliwie presja międzynarodowa może polepszyć ich sytuację. Niestety, zbyt często posunięcia władz islamskich dotyczące chrześcijan mają charakter tylko kosmetyczny. Dla przykładu – usuwa się prawo dotyczące apostazji (według prawa islamskiego, apostazja, tzn. porzucenie islamu, powinno być karane śmiercią – przyp. W. R.) ale równocześnie uderza się w chrześcijan na mocy prawa o bluźnierstwie – najlepszym tego przykładem jest sytuacja w Pakistanie.

– Za jednego z największych „sprzymierzeńców” Zachodu uważa się Arabię Saudyjską, która jest największym wrogiem wolności religijnej. W kraju tym zabroniony jest jakikolwiek niemuzułmański kult religijny, co gorsza, nie można tam nawet posiadać żadnego przedmiotu związanego z inną religią (za posiadanie Biblii można trafić do więzienia lub być wydalonym z kraju). Równocześnie Arabia Saudyjska wydaje miliardy dolarów na propagowanie i ekspansję islamu poza jej granicami, również w krajach, które nie mają żadnej tradycji muzułmańskiej. Mamy więc do czynienia z państwem, które odmawia wolności religijnej milionom pracowników zagranicznych, głównie chrześcijanom, a równocześnie „wykorzystuje” zachodnią demokrację, by na całym świecie propagować islam, wznosić meczety i ośrodki kultury islamskiej. Czy w stosunku do krajów takich jak Arabia Saudyjska nie należałoby stosować zasady wzajemności? – Należy rozróżnić dwa aspekty problemu. Z punktu widzenia moralnego – jak naucza Benedykt XVI – musimy ciągle podkreślać wymóg wzajemności, lecz z punktu widzenia prawnego – prawo międzynarodowe i prawa różnych państw europejskich zabraniają narzucania reguły wzajemności. Europa zapewnia wolność religijną wszystkim, nie wymagając od nikogo wzajemności. Chciałbym dodać, że przed 1989 r. Zachód pozwalał na działanie partii komunistycznych, nie wymagając, aby Rosja czy Polska na zasadzie wzajemności pozwoliły na istnienie partii antykomunistycznych.

– Kościół był prześladowany w komunistycznej Europie, tak jak jest nadal prześladowany w komunistyczno-kapitalistycznych Chinach. Czerwoni mandaryni za wszelką cenę chcą upaństwowić Kościół katolicki i poddać go całkowitej kontroli partii komunistycznej. To, co najbardziej mnie niepokoi, to fakt, że najludniejsze państwo świata, które aspiruje do roli największej gospodarczej i wojskowej potęgi, łamie fundamentalne prawo człowieka – prawo do wolności religijnej. Co Pan Profesor o tym sądzi? – Papież zaangażowany jest w bardzo delikatny dialog z Chinami, który staje się czasami bardzo męczący, gdyż gesty otwarcia przeplatają się z nagłymi usztywnieniami stanowiska strony chińskiej. Państwa zachodnie powinny pomóc w tym dialogu, wywierając odpowiedni nacisk na Chiny. Problem w tym, że tego nie robią, bo nie chcą urazić Chińczyków, którzy mają w swych rękach dużą część długu Zachodu.

– Chrystianofobia coraz bardziej rozpowszechnia się w naszej, pozornie tolerancyjnej i demokratycznej Europie. Jakie formy przybierają nietolerancja i prześladowanie chrześcijan na naszym kontynencie? – Hiszpania premiera Zapatero, którego epoka, na szczęście, wydaje się dobiegać końca, jest przykładem ciągłego prześladowania chrześcijan metodami administracyjnymi, którego szczytem było obowiązkowe wprowadzenie do szkół „educación ciudadana” (wychowania obywatelskiego), które obraża katolickie wartości chrześcijańskich rodziców. W Europie mamy do czynienia z dyskryminacją szkół katolickich i symboli religijnych, takich jak krucyfiks.

– Jakie ideologie kryją się za falą chrystianofobii we współczesnej Europie? – Przede wszystkim to, co Papież nazywa dyktaturą relatywizmu, która pozwala na wyrażanie idei nierelatywistycznych jedynie w sferze prywatnej, a nie publicznej. Poza tym nie zapominajmy, że istnieją jeszcze pozostałości komunizmu.

– Nie da się ukryć, że za narastającą falą chrystianofobii na Zachodzie stoi m.in. potężne i wszechobecne lobby homoseksualne, działające w mediach, w Parlamencie UE i w parlamentach krajowych, a przede wszystkim w ONZ i jego agendach. Ta wpływowa grupa próbuje narzucić światu – przez ideologię gender i „nowe prawa” człowieka – wypaczoną antropologię, która radykalnie różni się od chrześcijańskiej wizji człowieka. Dochodzi do absurdalnych sytuacji: ludziom, którzy podzielają nauczanie Kościoła katolickiego dotyczące homoseksualizmu, zabrania się zajmowania wysokich stanowisk państwowych i międzynarodowych (przypadek prof. Rocco Buttiglionego); można postawić przed sądem kogoś, kto uważa, że dzieci potrzebują matki i ojca lub za cytowanie Pisma Świętego: „Mężczyzną i niewiastą stworzył ich” itp. Jak możemy przeciwstawić się nietolerancji tego wojującego lobby, które chce zmienić świat zgodnie z homoseksualną wizją człowieka? – Z jednej strony należy potępić przemoc w stosunku do homoseksualistów. Z drugiej zaś – musimy potwierdzić, że przeciwstawianie się prawnemu uznaniu par homoseksualnych i uznawanie zachowań homoseksualnych za nieuporządkowanie moralne jest stanowiskiem, które stanowi część dziedzictwa doktrynalnego Kościoła i innych wspólnot religijnych; zabranianie wyrażania tych przekonań jest pogwałceniem wolności religijnej.

– Niedawno Pan Profesor został mianowany delegatem Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie ds. walki z rasizmem, ksenofobią, dyskryminacją i nietolerancją względem chrześcijan i wyznawców innych religii. Co może zrobić OBWE, a co mogą zrobić poszczególne państwa na rzecz walki z prześladowaniem i dyskryminacją chrześcijan? – OBWE nie ma wojska ani nie może nakładać sankcji czy kar. Uważam jednak, że w przeszłości „moral persuasion” (moralna perswazja) dyplomacji OBWE osiągnęła dobre wyniki, dlatego i dzisiaj może osiągnąć jakieś rezultaty na tym polu. Zadaniem wszystkich natomiast jest uświadamianie ludzi co do zjawiska prześladowania chrześcijan, czemu sam poświęcam wiele czasu. – Dziękując za wywiad, życzę Panu Profesorowi sukcesów w walce z chrystianofobią – najbardziej dramatycznym i niepokojącym zjawiskiem naszych czasów.

Źródło: Tygodnik Katolicki Niedziela Nr 36

Dziś Święto Narodzenia Najświętszej Marii Panny Dziś Kościół katolicki obchodzi święto Narodzenia Najświętszej Marii Panny. W tradycji polskiej to także święto Matki Boskiej Siewnej. Pismo Święte nigdzie nie wspomina o narodzinach Maryi, ale według tradycji chrześcijańskiej i pism apokryficznych, Matka Maryi urodziła córkę w późnym wieku, Bóg wysłuchał, bowiem próśb rodziców – Anny i Joachima o narodziny dziecka. Nie znamy miejsca urodzenia Maryi ani też daty jej przyjścia na ziemię. Jeśli jednak przyjmiemy za punkt wyjścia przyjęty pierwszy rok naszej ery, jako datę narodzenia Chrystusa, to należy się zgodzić, że Maryja przyszła na świat pomiędzy 20 a 16 rokiem przed narodzeniem Pana Jezusa. Pierwsze wzmianki o liturgicznym obchodzie narodzin Maryi pochodzą z VI w. Święto powstało prawdopodobnie w Syrii, gdy po Soborze Efeskim kult maryjny w Kościele przybrał zdecydowanie na sile. Wprowadzenie tego święta przypisuje się papieżowi św. Sergiuszowi I w 688 r. Na Wschodzie uroczystość ta musiała istnieć wcześniej, bo kazania-homilie wygłaszali o niej św. German (+732) i św. Jan Damasceński (+749). W Rzymie gromadzono się w dniu tego święta w kościele św. Adriana, który był przerobiony z dawnej sali senatu rzymskiego, po czym w uroczystej procesji udawali się wszyscy z zapalonymi świecami do Bazyliki Matki Bożej Większej. Datę 8 września Kościół przyjął ze Wschodu – w tym dniu obchód ten znajdował się w sakramentarzach gelazjańskim i gregoriańskim. Święto rozszerzało się w Kościele dość wolno – wynikało to m.in. z tego, że wszelkie informacje o okolicznościach narodzenia Bożej Rodzicielki pochodziły z apokryfów. W Polsce święto Narodzenia Najświętszej Maryi Panny ma także nazwę Matki Bożej Siewnej. Był, bowiem dawny zwyczaj, że dopiero po tym święcie i uprzątnięciu pól, brano się do orki i siewu. Lud chciał najpierw, aby rzucone w ziemię ziarno pobłogosławiła Boża Rodzicielka. Do ziarna siewnego mieszano ziarno wyłuskane z kłosów, które były wraz z kwiatami i ziołami poświęcane w uroczystość Wniebowzięcia Matki Bożej, by uprosić sobie dobry urodzaj. Na Podhalu święto 8 września nazywano Zitosiewną, gdyż tam sieje się wtedy żyto. W święto Matki Bożej Siewnej urządzano także dożynki. We Włoszech i niektórych krajach łacińskich istnieje kult Maryi-Dziecięcia. We Włoszech istnieją nawet sanktuaria, w których czczone, jako cudowne figurki i obrazy Maryi-Niemowlęcia w kołysce. Do nich należą między innymi: Madonna Bambina w Forno Canavese, Madonna Bambina w katedrze mediolańskiej – najwspanialszej świątyni wzniesionej pod wezwaniem Narodzenia Najświętszej Maryi Panny; Madonna Bambina w kaplicy domu generalnego Sióstr Miłosierdzia. Matka Boża-Dzieciątko jest główną Patronką tego zgromadzenia. Czwarte sanktuarium Matki Bożej-Dzieciątka jest w Morcatelle – znajduje się tam obraz namalowany przez św. Weronikę Julianę (+1727)

Za: brewiarz.pl

Neokonserwatyści jak Opus Dei Jeżeli kogoś dziwi, że po raz trzeci wracam do tematu „neokonserwatywnych judeochrześcijan” (i tak, niezamierzenie, zrobiła się „trylogia”), to spieszę wyjaśnić, że powodem tego są nękające mnie wyrzuty sumienia z powodu grzechu zaniechania. Wyznaję, więc, jak na spowiedzi świętej, że przez lata całe lekceważyłem zagrożenie płynące ze strony tegoż „neokonserwatyzmu”. Wiedziałem oczywiście, jakie spustoszenie poczynili neocons w Stanach Zjednoczonych, eliminując praktycznie zupełnie z polityki i głównego nurtu życia intelektualnego wszystko, co miało jakikolwiek związek z autentycznym konserwatyzmem, ale wydawało mi się, że ideologia tak całkowicie obca naszemu rodzimego doświadczeniu, zrodzona w środowisku tak dla nas egzotycznym, roznamiętniona kwestiami mającymi się nijak do naszych problemów, nie ma najmniejszych szans, aby zapuścić i u nas korzenie. Przemawiał za tym zwykły zdrowy rozsądek. Gdyby ćwierć wieku temu ktoś w Polsce rozprawiał o „judeochrześcijaństwie” (wyjąwszy oczywiście przypadek elitarnego seminarium czy konferencji naukowej, na której spotykają się i dyskutują specjaliści badający najstarsze dzieje Kościoła), to słuchacze najzwyczajniej pukaliby się w czoła. Usłyszawszy zaś o „wspólnej matrycy antropologicznej” judaizmu i chrześcijaństwa, słowo „matryca” kojarzyliby z podziemną drukarnią, nie wiedząc jednak jak dopasować do niego resztę, bo termin ów jeszcze nie przeszedł był wówczas do żargonu niby-naukowego. Sądziłem, przeto, że po krótkotrwałym zachłyśnięciu się kolejną nowinką z Zachodu, moda ta szybko się znudzi, i że jedynym wiernym sympatykiem neokonserwatyzmu pozostanie u nas p. Jacek Kwieciński – człowiek zacny skądinąd, tylko „zapeklowany” w realiach tamtego czasu; wydaje mu się, że neokoni wciąż dopingują Reagana do walki z sowieckim imperium zła, a tymczasem oni już dawno znaleźli sobie innego potwora, którego ścigają po całym świecie i ani im w głowie drażnić postowieckiej Rosji. Moją „czujność” uśpił nadto znakomity, 41 numer Frondy, w którym piórami autorów zarówno polskich, jak amerykańskich („paleokonserwatystów”), neokonserwatyzm został dosłownie zmiażdżony, a wszelka myśl o jego „kserokopiowaniu” – jak można było sądzić – skutecznie wyśmiana. Niestety, ekipa redakcyjna, która wydała jeszcze ten numer, została wymieciona, i jak teraz dochodzą mnie słuchy, właśnie z tego powodu. Wiele powinien też dać do myślenia fakt podjęcia przez to środowisko polskiej edycji amerykańskiego czasopisma First Things, a więc flagowego organu „neokonserwatystów religijnych”. First Things to środowisko religijnie synkretyczne: są tam katolicy, luteranie, prezbiterianie i rabini. Uchodzą za religijnych konserwatystów dokładnie z tego samego powodu, dla którego jako polityczni konserwatyści traktowani są „neokoni” laiccy: bo w mainstreamie nie ma dla nich alternatywy, a wszystko, co poza nimi, jest jeszcze bardziej progresistowskie, modernistyczne i zrewoltowane. Skoro zaś religijni neokonserwatyści przeciwstawiają się aborcji, eutanazji, homoseksualizmowi i innym wynaturzeniom współczesnej „cywilizacji śmierci”, to wystarczy, aby mogli cieszyć się reputacją „ultrareakcjonistów”. Nas szczególnie interesuje oczywiście rola tych z nich, którzy są katolikami (najbardziej znany, także w Polsce, jest oczywiście prof. Michael Novak). Krąży takie powiedzenie, że każdy antysemita ma swojego „alibi-Jude”, czyli zaprzyjaźnionego Żyda, którego może pokazać na dowód, że nie jest antysemitą. Nie wiem czy to prawda, ale pasuje jak ulał do relacji pomiędzy neocons głównego nurtu a neokonserwatywnymi katolikami, tylko na odwrót. Pomimo zdarzających się pomiędzy nimi nieporozumień, istnienie katolickich neokonserwatystów to prawdziwa gratka: pełnią oni właśnie rolę „alibi-katoli”, mogących zaświadczyć, że nie wszystkich neocons łączy (by przywołać sardoniczną uwagę Davida Brooksa) „oś obrzezania”. Nadto są oni bardzo pożyteczni z innych powodów. Oprócz pełnej aprobaty „posoborowia” (w duchu umiarkowanego modernizmu), katolickich neocons znamionuje zapał do wstrzykiwania w krwiobieg katolickiej myśli teologicznej, filozoficznej i społecznej potężnych zastrzyków z zawartością ideologii wywodzących się z anglosasko-protestanckiego oświecenia, na czele z liberalizmem. Można rzec, że do Dziesięciu Przykazań neocons katoliccy dodają jedenaste: „Będziesz czcił demokratyczny kapitalizm i wznosił akty strzeliste do demokracji liberalnej i wolnego rynku, (poza którymi nie ma zbawienia)”. Nadto, zawsze można na nich liczyć w priorytetowej dla „neokonów” kwestii bezwarunkowego poparcia dla wszystkich działań Izraela i „wojny z terroryzmem”: ileż to razy prof. Novak jeździł do Watykanu, aby przekonywać papieży, że podjęte właśnie inwazje czy bombardowania to „wojna sprawiedliwa”? Przypadek ten przywodzi na myśl inną historię: destrukcyjnej roli odegranej we frankistowskiej Hiszpanii, i nie tylko w niej, przez Opus Dei. Oczywiście, należy uwzględnić proporcje zjawisk: Neokonserwatyści katoliccy to niewielka grupa autorów dysponujących kwartalnikiem oraz posadami i grantami od wpływowych think tanków; Opus Dei to potężna kongregacja dysponująca tysiącami zdyscyplinowanych członków i dziesiątkami uniwersytetów, mająca ogromne wpływy w Kościele (i status prałatury personalnej) oraz w świecie polityki, biznesu i kultury. Niemniej, podobieństwa są liczne i uderzające. Skupiam się tu jednak tylko na zewnętrznych aspektach działalności Dzieła – tak w polityce, jak w Kościele – nie zamierzając bynajmniej kwestionować tego, że wielu jego członków prowadzi autentycznie uświęcone życie duchowe. Założyciel Opus Dei, ks. Josemaría Escrivá de Balaguer zręcznie omotał pobożnego Caudillo oraz szybko zdobył duże poparcie tak w Kościele hiszpańskim, jak w samym Watykanie. Mało, kto wówczas dostrzegał, że duchowość i etos promowane w Dziele mają nalot protestancki (kalwinistyczny). Gdy idzie o sprawy wewnątrz-hiszpańskie opusdeistas szybko postawili na „właściwą kartę”: widząc (uzasadnioną) niechęć Franco do hrabiego Barcelony, jako niepoprawnego liberała i demokraty, a ignorując karlistowski legitymizm, stali się gorącymi juancarlistas, podsycając nadzieję Franco, że odpowiednie wychowanie księcia Juana Carlosa zapewni sukcesję w osobie władcy prawdziwie katolickiego. Jaki był tego skutek, – gdy znamy już „dorobek” 35 lat panowania Jana Karola I Dzieciobójcy – nie trzeba wyjaśniać. Ich pozycję wzmocnił „cud gospodarczy”, którego autorami byli ministrowie „technokraci” z Opus Dei po 1957 roku: Mariano Navarro Rubio (finanse) i Alberto Ullatres Calvo (handel); Franco cieszył się jak dziecko, że Hiszpanie się bogacą. Trzeba przyznać, że opusdeistas zwiedli także na pewien czas tradycjonalistów (karlistów). Ich sympatię zyskał zwłaszcza czołowy intelektualista Opus Dei tego okresu – Rafael Calvo Serer (1916-1988), który w 1949 roku opublikował głośną książkę pt. Hiszpania bez problemu. Była ona znakomitą repliką na wydaną rok wcześniej książkę Hiszpania, jako problem, której autorem był intelektualista falangistowski – jeszcze niedawno sympatyk hitleryzmu, który miał za złe Franco, że nie przeprowadził rewolucji faszystowskiej – Pedro Laín Entralgo. W książce tej Laín podniósł jedną z ulubionych idei falangistów, tj. przekroczenia podziału na „dwie Hiszpanie”: katolicką, tradycjonalistyczną i monarchistyczną oraz laicką, liberalną i republikańską, proponując – w ramach „polityki wyciągniętej ręki”, – aby równouprawnić obie Hiszpanie, jako wspólne dziedzictwo narodowe. Calvo zdecydowanie odrzucił ten fałszywy irenizm, dowodząc, że niepodobna pogodzić „hiszpańskiej ortodoksji” z „hiszpańską heterodoksją” (przeciwstawienie zaczerpnięte od XIX-wiecznego polihistora Marcelina Menendeza Pelayo) i konieczna jest „restauracja” katolickiej Hiszpanii. Tę opcję, nazwaną przez niego „neotradycjonalizmem”, rozwijał jeszcze w kolejnych pracach, jak Teoria Restauracji (1952), Podchody liberałów i postawa tradycjonalistyczna (1956) i Monarchia ludowa (1957). Calvo Serer założył też miesięcznik Arbor [„Altana”] i wydawnictwo Rialp, w którym ukazały się najważniejsze dzieła karlistów: La Monarquía social y representativa (1953) Rafaela Gambry i La monarquía tradicional (1954) F. Eliasa de Tejady. Liberalne szydło wyszło z neotradycjonalistycznego worka w latach 60, podczas Soboru Watykańskiego II i po jego zakończeniu. Opus Dei dokonało zwrotu o 180º, przyjmując doktrynalne nowinkarstwo, na czele z nauką o wolności religijnej, oraz nowy ryt mszy, a ponieważ jego kapłani odprawiali ją „według rubryk” i bez dodatkowych ekstrawagancji, to zyskali reputację „konserwatystów”, – choć słuszniej należałoby ich określić mianem „posoborowego High Church”. Wykorzystując wielką zdradę jezuitów, którzy stali się jawną ekspozyturą czerwonej rewolucji, Dzieło zajęło ich dotychczasowe miejsce, jako „wojsko papieża”. Tę samą linię, co w Kościele, Opus Dei przyjęło w Hiszpanii, rozpoczynając demontaż autorytarnego państwa katolickiego – dokończony przez ich konkurentów, aparatczyków postfalangistowskiego Movimiento, na czele z Adolfo Suarezem Gonzalezem. Przyjęta z inicjatywy opusdeistas Ustawa o wolności religijnej (1967) była pierwszym wyłomem w ortodoksyjnym murze „jedności katolickiej” Hiszpanii. Intelektualiści i politycy związani z Dziełem poszli jeszcze dalej, przechodząc nawet do antyfrankistowskiej „opozycji demokratycznej”. Niedawny neotradycjonalista Calvo Serer i jego przyjaciel Antonio Fontán Pérez (1923-2010) założyli w 1966 roku domagający się demokracji dziennik Madrid, w którym popierali nawet goszystowską rewoltę studencką 1968 roku. Fontán organizował później Partię Demokratyczną, a Calvo Serer wszedł do antyfrankistowskiej koalicji pn. Junta Demokratyczna w towarzystwie i we współpracy z komunistycznym mordercą – głównym sprawcą „hiszpańskiego Katynia” (masakr w Paracuellos de Jarama) – Santiago Carrillo. Nie ma, przeto żadnej wątpliwości, że opusdeistas są jednymi z głównych aktorów „przejścia” (transición) do demokracji liberalnej, parlamentarnej, partiokratycznej i ostatecznie… ateistycznej – z monarchistyczną dekoracją. Już w tejże demokracji politycy związani z Dziełem za pełną aprobatą swoich duchowych kierowników zasilają wszystkie partie establishmentu: chadeckie, liberalne, socjaldemokratyczne. Działają, zatem dokładnie tak samo jak masoneria, „obstawiając” wszystkie opcje, aby umożliwić w razie tarć upragniony „konsens”. „Konserwatystami” są, więc jedynie w takim sensie, że konserwują i stabilizują system demoliberalny. Zauważmy, że po śmierci Fontana nie mogła się go dość nachwalić Gazeta Wyborcza: bardzo wymowny (i trafny) jest sam tytuł poświęconego mu artykułu Macieja Stasińskiego: Antonio Fontán, czyli jak być monarchistą i katolikiem, liberałem i demokratą („GW”, 29 I 2010). Faktycznie, all inclusive! Podsumujmy: „neokonserwatyści” – ci religijni, bo pozostałymi w ogóle nie ma sobie, co zawracać głowy – są kolejnym awatarem tej samej tendencji, którą w XIX wieku reprezentowali „katolicy liberalni”, w XX zaś chadecy, „personaliści”, wreszcie Opus Dei, czyli dążenia do pogodzenia Kościoła z Rewolucją, niemożliwej z gruntu syntezy Tradycji katolickiej z protestantyzmem, oświeceniem, liberalizmem i demokracją. Chcą ono, zatem dokładnie tego wszystkiego, co zostało uroczyście potępione w 80 tezie Syllabusa papieża Piusa IX. To modernizm w Kościele i demoliberalizm w polityce, panowanie „wolności religijnej” i „praw człowieka” zamiast Społecznego Królestwa Chrystusa. Wkładem własnym neokonów jest jeszcze, co najmniej ocierająca się o herezję, mętna koncepcja „tradycji judeochrześcijańskiej”. W obozie konserwatywno-katolickim są oni, więc, czy z tego zdają sobie sprawę, czy nie, „koniem trojańskim”. Trzeba im powiedzieć jasno, – ale spokojnie i bez niegodnych wyzwisk, którymi tak bardzo zaśmiecona jest przestrzeń wirtualna – nie mamy ze sobą wspólnej sprawy. Zresztą oni chyba już też to rozumieją. Jacek Bartyzel

Jadwiga Chmielowska - Zbyt dużo zawdzięczam Ślązakom bym mogła milczeć. Jeszcze raz - RAŚ i PiS.

Czyli w odpowiedzi Poseł Marii Nowak, jej dyrektorowi biura Markowi Ciszakowi i rzecznikowi śląskiego PiS Piotrowi Pietraszowi. Zbliżają się wybory. Każdy polityk obiecuje złote góry i ze wszystkich sił stara się przypodobać wyborcom. Większość obywateli już wiele lat temu udało się na wewnętrzna emigrację. Ludzie stronią od polityki, na którą i tak nie mają wpływu. Jest powszechne przekonanie, że i tak kartka wyborcza nic nie zmieni. Jak w PRL-u, nastąpił znów podział na ONI – politycy i MY – społeczeństwo. Wybory 1989 pokazały wyraźnie, że PRL i jego władcy zostali w 100% odrzuceni ( Kozakiewicz z Listy Krajowej został pomylony z tym Kozakiewiczem od gestu pokazanego w Moskwie). Magdalenkowi politycy zrobili jednak swoje i mamy to, co mamy – kontynuację prawną PRL-u i rozwalone państwo – likwidację przemysłu, chorą służbę zdrowia, szkolnictwo i transport, ubezpieczenia społeczne, itd. Po Smoleńsku nastąpiło przebudzenie. Jeśli naród nie wybierze uczciwych mądrych polityków, to za 4 lata nie będzie już „czego w Polsce zbierać”. Politycy powinni być wierni tylko Polsce i działać dla jej dobra najlepiej jak potrafią i ze wszystkich sił swoich. Jeśli ktoś obecnie w Polsce nie podejmuje aktywnych działań dla jej ratowania dopuszcza się ZDRADY.

Po wyborach samorządowych 2010r. PO weszła w układ koalicyjny z RAŚ i utworzyła Zarząd Województwa Śląskiego, w skład którego wszedł Jerzy Gorzelik Przewodniczący Ruchu Autonomii Śląska. Były protesty wielu śląskich, patriotycznych środowisk. Nikt się tym nie przejął. O powiązaniach RAŚ-u z partiami politycznymi piszę od wielu miesięcy. Już w 2008r. alarmowałam o zdradzie stanu popełnionej przez Związek Ludności Narodowości Śląskiej (ZLNŚ), który poparł stanowisko Rosji w wojnie w Gruzji. Warto pamiętać, że ZLNŚ założył Gorzelik – obecny lider RAŚ. ZLNŚ nie został zarejestrowany, gdyż J. Gorzelik – lider Komitetu Założycielskiego nie chciał ustąpić ze sformułowania "mniejszość narodowa" i ówczesny wojewoda śląski - Eugeniusz Ciszak (PSL) odmówił rejestracji. http://pl.wikipedia.org/wiki/Zwi%C4%85zek_Ludno%...

Tak, więc głównym celem Gorzelnika obecnego Przewodniczącego RAŚ jest doprowadzenie do uznania Ślązaków jako narodu. Pierwszym krokiem jest stworzenie języka. Stąd intensywne prace nad jego kodyfikacją. Organizacją, która zajmuje się promocją języka śląskiego - a nie gwar śląskich czyli „śląskiej godki” jest „Pro Loquela Silesiana Towarzystwo Kultywowania i Promowania Śląskiej Mowy”. Maria Nowak i Kazimierz Kutz są członkami honorowym tego Towarzystwa. Prezesem jest natomiast Rafał Adamus – z ramienia RAŚ – wiceprezes WFOSiGW w Katowicach. Wg KRS –u jest on też powiązany z synem Pani Poseł Markiem Nowakiem poprzez jego firmę Marex http://www.infoveriti.pl/firma/368353/recycling-....

Sekretarzem z kolei „Pro Loquela Silesiana Towarzystwo Kultywowania i Promowania Śląskiej Mowy” jest synowa Marii Nowak. Tak jak napisałam

http://niepoprawni.pl/blog/208/ras-owcy-na-lista...

Izabela Nował jest prezesem firmy

http://hanysek.pl

handlującej gadżetami RAŚ (koszulki, naklejki itp.) Związki Pani Marii Nowak z RAŚ-iem są więc oczywiste. Czy jest rzeczywistym członkiem czy nie, nie mam zamiaru nawet dociekać, zwłaszcza po ostatnim zamęcie z członkostwem wojewody śląskiego Zygmunta Łukaszczyka. Maria Nowak patronuje (Członek Honorowy) obecnie najbardziej, z punktu widzenia autonomistów newralgicznej sprawie, stworzenia i popularyzacji języka. Nigdy nie napisałam zresztą, że Pani Maria Nowak jest członkiem RAŚ. Podtrzymuję jednak moje twierdzenie, że jest jedną z centralnych postaci Ruchu. Pani Poseł z Chorzowa szczyci się również tym, że jest niemal na każdym meczu „Ruchu Chorzów”. To właśnie na stadionie tego Klubu wielokrotnie skandowano hasła "Polska bez Śląska". Były też incydenty neonazistowskie. Nie odnotowałam protestów Pani Poseł. Antypolskie wyczyny Kibiców Ruchu Chorzów to nie tylko wznoszenie okrzyków „Polska bez Śląska” i transparenty „Oberschlesien” ale też wygwizdanie Polskiego Hymnu http://www.niebiescy.pl/index.php?id=4854

http://www.futbol.pl/artykul/52977.html

Wspieranie przez Marię Nowak swego syna było opisane szeroko w prasie od „Gazety Polskiej” 26.08 2009r.(str. 11), po „NIE” 28.03.2011r. Nie podejrzewam Pani Poseł o to, by nie odróżniała kultywowania tradycji i gwar śląskich od ich niszczenia poprzez kodyfikację nowego języka, jednakże w celach edukacyjnych polecam tekst „Ślązak skłócił Ślązaka” - wywiad w „Dzienniku Zachodnim” (17.08.11) z Senator Marią Pańczyk – dziennikarką radiową, która od kilkudziesięciu lat promuje tradycję i folklor śląski.

http://www.dziennikzachodni.pl/wiadomosci/443096...

Pani Poseł Maria Nowak w punkcie 4 swego oświadczenia pisze, że jest Ślązaczką od pokoleń i : ”Będąc aktywnym i lojalnym członkiem PiS, zabiegałam w Sejmie o sprawy Śląska, bo tak widzę swoją misję.” http://www.ngopole.pl/2011/08/30/oswiadczenie-po...

Pozostaje zadać pytanie - czy Pani poseł realizując „swą misję” zachęciła innych posłów PiS do aktywności w uznaniu przez Sejm nowego języka. Nie pisałam, że Poseł Tobiszowski wycofał swój podpis spod projektu ustawy. Napisałam, że nie działał aktywnie. „Gazeta Wyborcza” bolała nad tym, że większość posłów straciła serce do uznania języka śląskiego:

http://katowice.gazeta.pl/katowice/1,35019,76283...

Podejrzewam nadal, że Maria Nowak jako szef Okręgu Katowice mogła wpływać na działania innych śląskich posłów uzurpując sobie prawo bycia liderem i ekspertem ds. śląskich. Nie mnie jednak wyjaśniać te wewnątrzpartyjne zawiłości. Marek Ciszak, Dyrektor Biura Poselskiego Marii Nowak w atakującym mnie tekście „Tropicielka agentów” podaje szczegóły – fragmenty stenogramów z posiedzenia komisji sejmowej.

http://lubczasopismo.salon24.pl/slaskpolskestano...

Dostarczył w nich wiele cennych informacji - cytuję: „Ze strony www.sejm.pl można się dowiedzieć, że poseł Tobiszowski był obecny na posiedzeniu omawiającym kwestię statusu mowy śląskiej w dniu 10 czerwca 2010 roku, mimo że nie jest członkiem komisji. Poseł przyszedł z własnej woli i nawet powiedział: "Rozmawialiśmy nieraz z panem posłem Plurą. Z jednej strony cieszę się, że projekt się pojawił, a z drugiej, że powstały opracowania autorstwa osób ze środowiska lingwistycznego.(…) Powstaje pytanie. Co zadecydowało o tym, że kaszubski w 2005 r. przeszedł i znalazł się w tekście ustawy? Co jeszcze musi być zrobione, aby śląski został potraktowany na równi z decyzją dotyczącą języka kaszubskiego? Czego trzeba jeszcze naukowo dokonać? Wydaje mi się, że środowiska śląskie wiele już dokonały, co należy mocno podkreślić. Myślę, że tym się Śląsk może wykazać. Co jeszcze trzeba zrobić? Myślę, że to pytanie jest bardzo ważne, byśmy w tej inicjatywie mogli być skuteczni." A co powiedziałaby Szanowna Pani na wypowiedź na tejże komisji posła Grzegorza Janika (także PiS)? "Bardzo się cieszę, że dzisiaj ta kwestia stanęła na forum Komisji. Chociaż z posłem Tobiszowskim nie jesteśmy członkami tej Komisji, to chcę powiedzieć, że bardzo gorąco interesujemy się tą sprawą. Poseł Tobiszowski jest z Rudy Śląskiej, a ja z Rybnika. Jesteśmy w stałym kontakcie z panem przewodniczącym, który nas na bieżąco o tym informuje, a reprezentujemy wspólnie klub PiS. Chociaż to się nie zawsze i nie tak często zdarza, chciałem się zgodzić w 100% z panem marszałkiem Kutzem i z panem posłem Plurą. Oczywiście popieram również zdanie pani profesor Tambor. Nie mogę się jedynie zgodzić ze zdaniem ministerstwa". Ręce opadają. Pani Poseł Nowak w swoim oświadczeniu podpiera się Jarosławem Kaczyńskim - cytuję: Podczas wizyty na Śląsku 2 lipca 2011 roku, prezes Prawa i Sprawiedliwości powiedział w gmachu Sejmu Śląskiego:

„Jest niewątpliwą prawdą, iż nie ma sprzeczności między polskością a śląskością; że śląskość jest jedną z bardzo ważnych i znaczących form polskości.” Zupełnie nie wiem jak te zdania dopasować jej do działań mających na celu poprzez uznanie języka, stworzenie nowego narodu. Premier Jarosław Kaczyński ma rację. Śląskość tak jak góralskość, łowickość itp. są formami polskości. Ślązacy nie zasłużyli sobie na taką kompromitację, na jaką naraża ich RAŚ i jego przybudówki. Przez wieki chronili mowę polską, stąd „śląska godka” - archaiczny język Kochanowskiego. Walczyli w trzech Powstaniach i w Armii Polskiej u Maczka i Andersa. Tzw. wyzwolenie przyniosło im mordy krasnoarmiejców i śląskie łagry. Przeszło 150tys. górników wywieziono do ZSRR. Wróciła połowa. Potem pogarda władców PRL-u – zmiana nazwisk i imion, bicie za posługiwanie się gwarą. Potem nastał czas godności i „Solidarności”. Ślązacy poczuli się wreszcie szanowanymi ludźmi, podziwianymi w całej Polsce. Było wiadomo, że jak Śląsk huknie to władza ustąpi. Stan wojenny ich nie przestraszył. Walczyli najmocniej i najdłużej, choć wszystkie huty i kopalnie były zmilitaryzowane od samego ogłoszenia stanu wojennego. To tu na Śląsku polała się krew. Podziemie było najsilniejsze. Najwięcej tytułów prasy podziemnej ukazywało się właśnie w tym regionie – nawet gazetki zakładowe. Ślązacy nie zdradzali. Trzy osoby ukrywały się od 13 grudnia 1981 do końca (1989-1990r). To właśnie podczas strajku sierpniowego w 1988r. Wałęsie podstawiono w Jastrzębiu taczkę. Nie chcieli Ślązacy pertraktować z komunistami. Chcieli ich pozbawić władzy. Marzyli o wolnej niepodległej Polsce. Nie zgadzam się na traktowanie Ślązaków, jako „przymulonych” jak to robi Kutz. Nie zgadzam się też na to, by kilku gości współpracując z Niemiecką Inicjatywą na Rzecz Autonomii Śląska( Bawaria) ogłupiało i kompromitowało Ślązaków durnymi hasłami o Autonomii, nowym języku i nowej narodowości.

Zbyt dużo zawdzięczam Ślązakom bym mogła milczeć. Jadwiga Chmielowska

07 września 2011 "Głównym bohaterem "Latarnika" Sienkiewicza jest Pan Tadeusz ”Mickiewicza - „ napisano w humorze zeszytów, tak jak napisano, że „ w moim miasteczku jest rynek, a dookoła same domy publiczne”. Czego to dzieciaki nie wymyślą, ale to dzieciaki, jeszcze nie dokładnie kojarzą, dopiero zaczynają rozumieć i sobie ustawiać różne słowa, żeby w przyszłości móc zrozumieć rzeczywistość. ”Do kiosku przywieźli remanent”, „Poeta urodził się bardzo młodo”, „Jacek Soplica zmarł, ale żałował”,” Jak idzie się do szkoły, to rośnie dziki bez” czy „ W fabryce cygar panowały zadymione warunki”.. Zabawne.. A my w napięciu czekamy na decyzję Państwowej Komisji Wyborczej w sprawie rejestracji w całej Polsce Komitetu Kongresu Nowej Prawicy. Wczoraj do godziny 15.00 zostały złożone w okręgowych komisjach wyborczych ostatnie dokumenty tzw.pisma przewodnie, mamy zarejestrowanych 21 okręgów, mamy już ogólnopolski czas antenowy, potrzebujemy jedynie rejestracji kandydatów w okręgach, w których podpisy nie zostały zebrane.. W 21 okręgach kandydaci są zarejestrowani.. Czekamy… Jeszcze dwadzieścia okręgów. Myślę, że wszyscy sympatycy prawicy w Polsce czekają.. Ale nie czekają ci, co już są zarejestrowani ogólnopolsko..” Banda czworga”, Ruch Palikota czy Polska Jest Najważniejsza.. No i Polska Partia Pracy- najbliżej komunizmu.. PJN- to odprysk z PiS.. Ruch Palikota – to odprysk z Platformy Obywatelskiej. Odpryski wymieszane z rdzeniami okrągłego stołu.. Jedna wielka rodzina.. Oprócz- pisząc uczciwie- Polskiej Partii Pracy.. Neokomuniści - ale spoza okrągłego stołu.. Będą sobie odbierać głosy nawzajem; Ruch Palikota- PO i SLD, PJN- PiS- owi, a PPP- trochę SLD, trochę PiS- owi.. Będzie jak zwykle, bo specjalnych różnic pomiędzy nimi nie ma.. Siedem komitetów wyborczych zarejestrowanych ogólnopolsko- i nie ma, w czym wybierać.. Żadnych prawdziwych różnic.. To jest dopiero demokracja.! Będą się przekrzykiwać na hasła.. I robić dużo pozorowanego hałasu.. I wygadywać te ogłupiające frazy.. Na szokującą frekwencję się nie zanosi.. Ale to dla nas dobrze.. Jak do wyborów pójdzie jak najmniej ludzi, na których puste hasła działają emocjonująco.. Bo co to za hasło” Jutro bez obaw”(???)- Sojuszu Lewicy Demokratycznej. A „ Dzisiaj bez obaw” – to pies? Dzisiaj ich nie interesuje tylko patrzą w przyszłość.. O przeszłości zapomnieć jak najszybciej, bo wloką się za nimi straszne czasy.. Między innymi czasy stalinizmu i powojennych czystek w lasach i nie tylko.. Mają dobre oparcie w przeszłości.. Dzisiaj to światli Europejczycy.. Służą wszystkim- byle tylko wiedzieli, za co.. Poubierani w eleganckie garnitury, buty i okulary.. Pełni światłości! Porobili wielkie fortuny i pozakładali dynastie.. Na bazie kapitalizmu państwowego, zwanego kompradorskim, co oznacza, że ten robi pieniądze, kto jest najbardziej przy władzy i przy przysłowiowym korycie.. Pieniążki do budżetu - pieniążki z budżetu.. Po uważaniu.. „Jutro bez obaw”- ale dzisiaj z obawami.. Jak to z obawami bywa.. Można się obejść bez obaw dzisiaj, ale nie można się obejść- jutro.. Bo obawy z przeszłości nie są już obawami. Są zmartwieniami, zmartwieniami przeszłości.. Obawy tak - ale jutro! Bo dobro obaw wykuwamy dziś.. Zresztą aktywność teraźniejszych obaw- przepustką do przyszłości.. Polskie Stronnictwo Ludowe też jest pełne obaw, ale dla nich „ Człowiek jest najważniejszy”, tak jak dla „Polski Jest Najważniejszej”- Polska jest najważniejsza.. Bo co innego jest ważniejsze niż Polska? Zresztą dla wszystkich tych ugrupowań Polska jest najważniejsza, ważniejsza niż wszystko inne.. To, dlaczego doprowadzili ją na skraj bankructwa? Skoro Polska jest dla nich najważniejsza? No, ale w całości „ Człowiek jest najważniejszy”, ale jak ma żyć człowiek, który jest najważniejszy, w Polsce, która jest najważniejsza, ale idąca na dno.. Można być ważnym, ale w kraju, który wszyscy podziwiają, bo jest silny, zorganizowany i prawy.. Nie ma długów- wprost przeciwnie- sam pieniądze pożycza innym.. Tak jak Szwajcaria. A propos Szwajcarii; wczoraj pan minister Jacek Vincent Rostowski, desygnowany na to ważne stanowisko przez Platformę Obywatelską Unii Europejskiej, wypowiedział się w sprawie franka szwajcarskiego. Powiedział, że można drukować” ile można franka szwajcarskiego i kupić za niego obligacje niemieckie”(????) Ciekawe czy będą komentarze w tej sprawie w prasie i telewizji? Minister polskich finansów - co prawda przysłany z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego z Budapesztu od pana G. Sorosa- wygaduje takie horrendalne głupstwa.. Jak to można dodrukować” ile można”???? Tysiące miliardów franków szwajcarskich można dodrukować” ile można”, ile starszy papieru i farby drukarskiej? To, po co oparcie w złocie? I na dodatek kupić za niego obligacje niemieckie.. A dlaczego niemieckie? Czyżby pan Jacek Vincent Rostowski był forpocztą zbliżających się zmian? Ci, co jeszcze coś mają będą ratować zadłużoną gospodarkę niemiecką, zakupując od rządu niemieckiego obligacje rządowe i to najlepiej za dodrukowane franki szwajcarskie, bo jeszcze frank budzi u ludzi zaufanie, jak waluta normalna na obszarze Europy.. Ale za jakiś czas może nie być normalna, jak dodrukują poza wartością złota kupę papierów i na dodatek przywiążą go do euro - pieniądza wyjątkowo fiducjarnego, zupełnie do niczego nieprzywiązanego, bo politycznego. Przywiązanego wyłącznie do ideologii.. ”Człowiek jest najważniejszy”, a jeszcze bardziej 11 instytucji” opiekujących” się rolnikiem, za jego pieniądze, instytucji, które z rolnika żyją, a które poobsadzał głównie PSL, jako wielki opiekun ludzkości rolniczej, a polskiego rolnika w szczególności.. I nie jest to, żadna „Polska w budowie”, jak twierdzi Platforma Obywatelska swoim nośnym hasłem.. Jeśli już to „Polska w rozbiorze”, a to, że rozgrzebali budowę dróg, budują stadiony, przedszkola, szpitale (dobudowują do zadłużonego całego sektora medycznego, jakby nie dość było obecnych długów-!), muzea, to świadczy wyłącznie o budowie socjalizmu w Polsce na rachunek upadających firm prywatnych, które to wszystko muszą utrzymywać.. Rozbudowują sektor budżetowy, na którego rozbudowę skądś muszą wziąć pieniądze nie tylko, żeby go rozbudować, ale żeby go potem utrzymać.. Tak wygląda” Polska w budowie”, a naprawdę, Polska w destrukcji.. Ale być może socjalistyczne Prawo i Sprawiedliwość ma rację.. ”Polacy zasługują na więcej”.. Skoro wybierają od dwudziestu lat tych samych w koło Macieju, a ci ich kołują jak tylko potrafią.. Zasługują na większe długi, na większą biurokrację na większą liczbę przepisów, które spętają ich do reszty.. Skoro Polacy tego chcą.. Tylko są tacy w Polsce, którzy tego nie chcą, bo widzą całość modelu i widzą, do czego to wszystko zmierza.. Bo „sokół ma sokoli wzrok”, tak jak” Bonaparte górował nad innymi niskim wzrostem”, albo” wychowaniem Judyma zajmowała się ciotka o wątpliwej rekrutacji”(???). Demokracja, biurokracja, dekoracja, wybory, prawa człowieka, edukacja, demagogia, propaganda, dialog, wzajemne zrozumienie, większość, społeczność, akceptacja, równouprawnienie no i realizacja.. Ale zawsze w określonym kierunku! Bo kierunek został ustalony odgórnie.. bez względu na skutki.. WJR

Jeszcze tylko brakuje, że Hitler był Polakiem Do całkowitego uwolnienie się Niemców z ciężaru odpowiedzialności za wojnę pozostaje juz tylko wykazanie, że Hitler był Polakiem.

1. Niemcy boją się EURO-2012, bo maja problem z Polską. I nie chodzi nawet o to, ze o mały włos nie przegrali z nami meczu, ale o to, ze ich wrażliwe niemieckiego serca i dusze mogą nie wytrzymać konfrontacji z polskim bandytyzmem i to nie tylko stadionowym. Telewizja ZDF zadała reportaż, z którego wynika, ze Polska to kraj, w którym panuje jeden wielki bandytyzm, nazizm, rasizm, oczywiście antysemityzm, a ulubionym pozdrowieniem Polaków jest "Heil Hitler".

2. Zwłaszcza polski antysemityzm jest dla miłujących pokój Niemców nie do zniesienia. Cierpienia młodego Wertera są niczym w porównaniu z cierpieniem delikatnej duszy współczesnego Niemca na widok tych antysemickich napisów i haseł. Straszne! Mój przyjaciel Samuel Dombrowski, Żyd ocalały z Holocaustu, mieszkający w Niemczech, zawsze się wzrusza oznakami tej niemieckiej wrażliwości. I do dziś nadziwić się nie może, jak to w ciągu jednej nocy z 8 na 9 maja 1945 roku całe Niemcy stały się narodem antyfaszystów. A współcześni Niemcy, patrząc na polski nazizm i antysemityzm przestają się dziwić, że II wojna światowa, w której zginęło kilka milionów Niemców, zaczęła się właśnie od Polski. Dziki kraj, zresztą nawet niektórzy Polacy tak uważają, na przykład Drzewiecki.

3. Niektórzy Rosjanie sugerują, że Stalin był Polakiem, że coś wspólnego z jego ojcostwem miał Przewalski, ten od konia. Teraz już tylko czekać, aż Niemcy wykażą, że i Hitler był Polakiem, co pozwoliłoby na ostateczne uwolnienie Niemców z odpowiedzialności za wojnę. Janusz Wojciechowski

Debeściaki walczą do końca! Jestem pełen podziwu dla determinacji sekciarzy z sekty Antypisa. Raz zostali ustawieni na kursie i ścieżce, to nic ich z niej nie zepchnie, nawet fakt , że ten kurs się zmienia co chwilę w miarę obalania kolejnych bzdur i kłamstw wrzucanych przez rządowe, czy właściwie, nie wiadomo, jakie, ośrodki ( nie wiadomo jakie, ale wiadomo, że scentralizowane) usłużnym niezależnym dziennikarzom, których swego czasu ochrzciłem dziennikarskimi flanelkami, bo za słowo „szmaty” mnie admini banowali. Raz dostali tego nieszczęsnego smsa o czterech podejściach, winie pilota i pytaniu, czyje naciski zdecydowały o katastrofie, koniec, trzymają się, jak pijany płotu, jakby im wyprano mózgi, jakby im to wdrukowano w twarde dyski i zabezpieczono hasłem. Zdumiewa skuteczność tego wdrukowania, nieraz w rozmowach słyszę, ze Prezydent naciskał, pytam, jak niby naciskał, skad o tym wiadomo, no wszyscy wiedzą! Acha. Po co lądowali? No, jak to lądowali, pytam? Przecież nie łądowali, odchodzili, wyraźnie słychać! Lądowali, przecież wiadomo! Skąd wiadomo, No, bo Błasik naciskał! Pytam, skąd niby o tym wiadomo, skoro nigdzie nie ma nawet sylaby w nagraniach. No, wiadomo, wszyscy wiedzą! OK. Słyszę, że kapitan Protasiuk mówił, że patrzcie, jak debeściaki lądują! Gdzie jest choćby pół sylaby na ten temat w nagraniach? Nie ma. Dementi szmatławca, który to wydrukował też nie ma, bo i po co? Gdzie jest zdanie, że go ktoś zabije, jak nie wyląduje? Nie ma, podobnie, jak nie ma seppuku tej szmaty dziennikarskiej, która to rzekomo na własne uszy słyszała. Teraz, z perspektywy czasu, to nawet pośmiać się można, jak grubymi nićmi, ba, co ja mówię , nićmi, sznurami, kablami, wężami strażackimi, cumami, anakondami w średnim wieku były fastrygowane te wszystkie wrzutki rządowych „niezależnych” flanelek z Osieckim na czele, kultowym już przykładem, na zawsze już związanym w powszechnej pamięci z historyjkami o naciskach, jasnowidzeniu, odczytywaniu myśli i uczuć Protasiuka na odległość, lokalizacji miejsca, w którym stał generał Błasik i niewerbalnie ( bo się, cholera , nic nie nagrało, ale nie szkodzi, pewnie pisał na serwetkach, zwijał w kulki i rzucał w Protasiuka) zmuszał go do rozbicia się o ziemię. Rozczulenie bierze, z jaką rozpaczliwą determinacją czepiają się kolejnych wersji- nie dało rady wcisnąć wersji z rozszalałym Prezydentem, to proszę bardzo- stewardessa! Nie? No to dyr. Kazana! Nie, hmmm, no, to Błasik! Nie w kabinie? Hmmm, no to może, może, … acha! Jeszcze na lotnisku! Tak, widzieli świadkowie, to znaczy świadków może i nie ma, ale nagrało się , naciskał jeszcze na lotnisku, szarpał, bił, tłukł koszem na śmieci, hej, eksperci od ruchu warg, do czynu- odczytajcie , co mówili, zgłaszajcie się do studia TVN, czeka nagroda i sława! Okazało się, że ani świadków, ani nagrania nie ma, jest tylko pewien adwokacina, co te nieistniejące nagrania widział „na własne oczy”. Nie na lotnisku, no, tu jest pewien problem, no, ale pewnie wcześniej, w koszarach, w szkole lotniczej naciskał, mobbingował, śniadania zabierał! Mogliby sobie już właściwie odpuścić, ale, gdzie tam, służba, nie drużba! Według najnowszej wersji zbrodnią Prezydenta jest nie to, że naciskał na pilotów, ale to, że NIE naciskał. To znaczy, nie zmusił ich to odejścia na lotnisko zapasowe. „Stenogramy pokazują dramat pilotów, którzy wiedzieli, że warunków do lądowania w Smoleńsku nie ma. Czekali na tę decyzję, gdzie skierować samolot. I się nie doczekali.” Ciekawe, bo tej pory, to słyszeliśmy, że właśnie cały czas i Prezydent i generał, a i pewnie Pani Prezydentowa, kto wie, krzyczeli im nad uchem, co mają robić, a tu się okazuje, że dokładnie odwrotnie, nie krzyczeli! Milczeli jątrzaco! No i wreszcie, najtrudniejszy orzech do zgryzienia dla sekty „naciskowców”: „Drugi pilot pyta: „A jak nie wylądujemy to co?” „To odejdziemy” – odpowiada Protasiuk.”, Jasno i wyraźnie, koniec , kropka, większość normalnych ludzi już by na tym poprzestała, a może i, kto wie, przeprosiła za wielomiesięczne kłamstwa. Ale nie debeściaki z Czerskiej! O nie! Oni się nie poddają! „Stenogram nie oddaje intonacji, z jaką te słowa zostały wypowiedziane: zdecydowanie, czy z rezygnacją? Z przekonaniem, czy z wahaniem?” „Być może – w protokole tego wprost nie znajdziemy – obu pilotom przypomniał się tzw. incydent gruziński z 2008 r. Pilot 36 pułku odmówił wówczas prezydentowi Kaczyńskiemu lądowania na objętym konfliktem zbrojnym lotnisku w Tbilisi. Skończyło się to dla niego m.in. postępowaniem karnym.” W protokole może i nie znajdziemy, ale w „Wyborczej”- jak najbardziej! Co prawda, dość oszczędnie gospodarują tam faktami, bo zapomnieli dodać, że pilot został odznaczony medalem. To znaczy medal jest ukryty pod kryptonimem „m. in.”, żeby ktoś sobie nie pomyślał, że „Wyborcza” ordynarnie kłamie, czy manipuluje, absolutnie nie! Jeśli medal, to jest taki wielki kłopot, to ja też chętnie wezmę taki kłopot na swoje barki, nie ma problemu. Niech będzie moja krzywda, jak kiedyś mawiano. Niewątpliwie myśl, że za niewylądowanie zapunktują u Klicha i dostaną kolejne medale musiała kompletnie sparaliżować pilotów i skłonić ich do rozbicia samolotu, to, jak wiadomo, normalna reakcja organizmu. Przyznam, że przy tej rozbrajającej „intonacji” parsknąłem śmiechem, ale już to „być może przypomniał się” doprowadziło mój rechot do skokowego przejścia w stadium kwiku. Płynność, z jaką antypisiaki z Czerskiej przeszły z jednej wersji, do drugiej, dokładnie przeciwstawnej i sprzecznej z poprzednią, musi budzić podziw. Tu trening nie wystarczy, z tym sie trzeba urodzić. Seawolf

Odroczono apelację ws. otrucia Walentynowicz Sąd Apelacyjny w Lublinie odroczył do 13 września rozpoznanie apelacji IPN od orzeczenia Sądu Okręgowego w Radomiu o umorzeniu postępowania w sprawie próby otrucia w 1981 r. Anny Walentynowicz przez SB. Powodem umorzenia było przedawnienie zarzucanych czynów. Na rozprawie we wtorek przed Sądem Apelacyjnym w Lublinie prokurator Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie Bartosz Tymosiewicz wnioskował o uchylenie orzeczenia radomskiego sądu i skierowanie sprawy do ponownego rozpoznania. Sąd Okręgowy w Radomiu orzekł w czerwcu, że oskarżeni – trzej byli funkcjonariusze SB – popełnili czyny stanowiące zbrodnię komunistyczną, której karalność się przedawniła. Nie podzielił jednak stanowiska IPN, że popełnili oni zbrodnię przeciwko ludzkości, która nie ulega przedawnieniu. Zdaniem sądu taka kategoria zbrodni musi mieć, bowiem wymiar zbliżony do zbrodni ludobójstwa. Według prokuratora sąd w Radomiu niesłusznie uznał, że zarzucane czyny nie stanowią zbrodni przeciwko ludzkości. „Sąd dokonał skrajnie zawężającej wykładni definicji zbrodni przeciwko ludzkości” – powiedział Tymosiewicz. Jak tłumaczył, w wykładni prawa dotyczącej tej zbrodni jest też mowa o prześladowaniach z powodów m.in. politycznych. W sierpniu ub. roku pion śledczy IPN w Warszawie oskarżył trzech byłych oficerów SB: Tadeusza G., Marka K. i Wiesława S. o to, że wbrew przepisom zakazującym m.in. zlecanie tajnym współpracownikom zadań stanowiących przestępstwo uczestniczyli oni w opracowaniu i wdrożeniu operacji, by za pośrednictwem tajnego współpracownika o kryptonimie „Karol” podać Annie Walentynowicz środek farmakologiczny o nazwie furosemidum. Według IPN, SB chodziło, „co najmniej” o uniemożliwienie Walentynowicz odbywania spotkań z załogami zakładów pracy. Spodziewanego celu SB nie osiągnęło, bo Walentynowicz, wcześniej niż zakładano, wyjechała z Radomia. Według aktu oskarżenia podanie furosemidum (już w dawce 160-200 mg) mogło narazić Walentynowicz na niebezpieczeństwo uszczerbku na zdrowiu albo utraty życia – m.in. mogło spowodować objawy zatrucia, spadku ciśnienia krwi prowadzącego do zapaści, zaburzenia rytmu serca. Prokurator oskarżył byłych oficerów SB o to, że sprzeniewierzyli się oni ciążącemu na nich ustawowemu obowiązkowi troski o zdrowie i życia obywateli, co stanowiło zbrodnię komunistyczną w formie stosowania represji wobec jednostki oraz zbrodnię przeciwko ludzkości w postaci poważnego prześladowania osoby z powodu przynależności do określonej grupy politycznej. Oskarżony Tadeusz G. był w 1981 r. inspektorem wydziału III Departamentu IIIA MSW w stopniu podporucznika. Marek K. był starszym inspektorem tego wydziału w stopniu kapitana, a Wiesław S. – kierownikiem specjalnej grupy operacyjnej w wydziale IIIA Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Radomiu w stopniu porucznika. Nie przyznali się oni do zarzucanych im przestępstw. Zastosowano wobec nich poręczenie majątkowe i zakaz opuszczania kraju. Zarzuty postawiono im – w ramach śledztwa w sprawie funkcjonowania w latach 1956-1989 związku przestępczego w MSW – jeszcze w 2009 r. Anna Walentynowicz zaangażowała się w działalność Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża w 1978 r. 7 sierpnia 1980 r. została bezprawnie zwolniona ze Stoczni Gdańskiej. Przyczyniło się to do rozpoczęcia strajku w stoczni 14 sierpnia 1980 r., który doprowadził do powstania Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego „Solidarność”. Walentynowicz została członkinią Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego oraz Prezydium Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego NSZZ. Internowana w stanie wojennym; potem kilka razy aresztowana. W 1981 r. inwigilowało ją ponad 100 funkcjonariuszy i tajnych współpracowników SB. Zginęła w katastrofie pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 r. pap, niezalezna.pl

Apelacja IPN w sprawie Walentynowicz Rozpoznanie apelacji IPN od orzeczenia Sądu Okręgowego w Radomiu o umorzeniu postępowania w sprawie próby otrucia Anny Walentynowicz odroczone. Przedawnienie stało się przyczyną odroczenia sprawy związanej z próbą otrucia Anny Walentynowicz. Sąd Apelacyjny w Lublinie przesunął na 13 września rozpoznanie apelacji IPN od orzeczenia Sądu Okręgowego w Radomiu. Na rozprawie przed Sądem prokurator Oddziałowej Komisji Ścigania Zbrodni Przeciwko Narodowi Polskiemu w Warszawie Bartosz Tymosiewicz wnioskował o uchylenie orzeczenia radomskiego sądu i skierowanie sprawy do ponownego rozpoznania. Sąd w Radoniu orzekł w czerwcu, że trzej byli funkcjonariusze SB dopuścili się zbrodni komunistycznej, która uległa już przedawnieniu. Nie podzielił jednak stanowiska IPN, że popełnili oni zbrodnię przeciwko ludzkości. Zdaniem prokuratora, „Sąd dokonał skrajnie zawężającej wykładni definicji zbrodni przeciwko ludzkości”. W sierpniu ubiegłego roku pion śledczy IPN w Warszawie oskarżył trzech byłych oficerów SB: Tadeusza G., Marka K. i Wiesława S. o to, że wbrew przepisom zakazującym m.in. zlecanie tajnym współpracownikom zadań stanowiących przestępstwo uczestniczyli oni w opracowaniu i wdrożeniu operacji, by za pośrednictwem tajnego współpracownika o kryptonimie „Karol” podać Annie Walentynowicz środek farmakologiczny o nazwie furosemidum. Według IPN, SB chodziło, co najmniej o uniemożliwienie Walentynowicz odbywania spotkań z załogami zakładów pracy. Spodziewanego celu SB nie osiągnęło, bo Walentynowicz, wcześniej niż zakładano, wyjechała z Radomia. Jak wskazują akta oskarżenia, furosemidum, już w ilości 160-200 mg mogło spowodować u Walentynowicz znaczący uszczerbek na zdrowiu. Zatrucie, spadek ciśnienia krwi, prowadzący do zapaści, zaburzenia rytmu serca, a w ostateczności nawet śmierć. Prokurator oskarżył byłych oficerów SB o to, że sprzeniewierzyli się oni ciążącemu na nich ustawowemu obowiązkowi troski o zdrowie i życia obywateli, co stanowiło zbrodnię komunistyczną w formie stosowania represji wobec jednostki oraz zbrodnię przeciwko ludzkości w postaci poważnego prześladowania osoby z powodu przynależności do określonej grupy politycznej. Oskarżeni nie przyznali się do winy. Sąd zastosował w stosunku do nich poręczenie majątkowe i zakaz opuszczania kraju.

pap, Rzeczpospolita

Kto gwizdnął złoto z Fort Knox? Najlepiej strzeżone miejsce na tej planecie okradziono dawno temu? A może to kolejna prowokacja Putina? Rosyjskie służby specjalne odkryły podobno, że Dominique Strauss-Kahn dotarł do raportu CIA, z którego wynikało, że złoto znajdujące się w Forcie Knox jest bezwartościową podróbką. Czy aresztowano go, by świat nie dowiedział się, że "król jest nagi"? Kiedy hiszpańscy konkwistadorzy wyruszali za Atlantyk w poszukiwaniu legendarnych miast ze złota, wiedzieli doskonale, że jeśli im się uda, staną się nie tylko tylko sławni z powodu swojego odkrycia, ale również czeka ich ogromne bogactwo. Dziś złote miasta również istnieją. Głęboko pod ziemią w bunkrach o ścianach grubości jednego metra znajdują się hale o powierzchni większej niż kilka połączonych ze sobą boisk do piłki nożnej. Wewnątrz, na grubych szpaltach aż po sam sufit ułożone są jedna na drugiej sztaby złota. Te złote miasta znaleźć można w kilku miejscach na Ziemi. Położenie niektórych z nich jest jawne, o istnieniu innych wie jedynie grupa wybranych osób. Gdy dociekliwy badacz przyjrzy się bliżej tematyce złota, zauważy, że chociaż upłynęło blisko pół milenium od czasów, gdy konkwistadorzy przemierzali amazońską dżunglę, o ten cenny kruszec wciąż prowadzi się wojny, kłamie, oskarża i zabija. Walka ta jest poważną grą, w której udział biorą rządy najpotężniejszych państw świata, ich służby specjalne, media, banki i korporacje. A także ukryte przed światem grupy wpływu. Wojna w Libii trwa. Media obwieściły, że jej główną przyczyną była zbrojna interwencja Muammara Kaddafiego przeciwko rebeliantom. To wersja oficjalna. A jak było naprawdę? Teorii jest wiele. Mówi się o chęci uzyskania dostępu do libijskich zasobów ropy, o obronie interesów zachodnich firm, które w Libii zainwestowały potężne pieniądze. W końcu o pozbyciu się niewygodnego dla wielu osób Muammara Kaddafiego, który był zdolny zaszantażować nawet Nicolasa Sarkozy'ego utrzymując, że wsparł on jego kampanię wyborczą. Być może jednak przyczyna jest jeszcze inna. Zaskakująca. Jak podała 22 marca 2011 roku niemiecka stacja telewizyjna Deutsche Welle, Libia posiadała jedne z największych rezerw złota na świecie. Libijskiemu przywódcy Muammarowi Kaddafiemu udało się zgromadzić ponad 150 ton tego cennego kruszcu. Czy nadal je posiada? Wojnę w Libii skrytykowali Rosjanie, Niemcy i Chińczycy. Wszystkie te kraje posiadają spore rezerwy złota, a ich gospodarki bardzo silnie opierają się na eksporcie. Wszystkim im zależy na tym by waluta, w której otrzymują zapłatę była warta jak najwięcej, a co za tym idzie sytuacja, gdy okaże się, że dolar jest wart niewiele może dla nich mieć katastrofalne skutki. Dlaczego jednak dolar miałby nagle stracić na wartości? To ryzyko istnieje już od lat, w związku z ciągłym emitowaniem przez amerykańską Rezerwę Federalną (Fed) pieniędzy, których wartość budzi wątpliwości. Nie chodzi jednak tylko o samo ich drukowanie. Trop wydaje się prowadzić o wiele głębiej. W październiku 2009 roku do Hongkongu dotarły sztaby zakupione na londyńskiej giełdzie. Po przeprowadzeniu badania okazało się, że zostały one wykonane z wolframu, który został pokryty cienką warstwą złota. Co najciekawsze, łatwo było wyśledzić, skąd pochodziły sztabki. Według wyrytych na nich numerów seryjnych, zostały one przewiezione ze słynnego Fortu Knox. Oficjalnie publikowane raporty pokazują, że do rządu Stanów Zjednoczonych należy ponad 8 tysięcy ton złota. Nie są to oczywiście jedyne zapasy, gdyż pod ich zarządem znajduje się jeszcze wielkie ilości rezerw banków prywatnych oraz instytucji międzynarodowych, takich jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Zasadniczo złoto zgromadzone jest w dwóch obiektach. W skarbcu znajdującym się w podziemiach Banku Rezerwy Federalnej Nowego Jorku oraz w Forcie Knox, w stanie Kentucky. Miejsca te to przysłowiowe twierdze nie do zdobycia, na które niejeden złodziej ostrzył sobie zęby. Sforsować je to karkołomne zdanie. Od lat istnieją podejrzenia, że pozbawiony możliwości audytu systemRezerwy Federalnej (Fed) wyprzedał rezerwy amerykańskiego złota i tym samym skarbce w Nowym Jorku i w Fort Knox są puste. Czy tak jest w rzeczywistości? Ostatni audyt został przeprowadzony niedługo po drugiej wojnie światowej, jeszcze za prezydentury Dwighta Eisenhowera, stąd też hipoteza o zniknięciu złota jest ciężka do zweryfikowania. Według jednych doniesień sztabki złota opuściły bezpieczne skarbce jeszcze w latach 60. XX wieku, za prezydentury Lyndona Johnsona, który zastąpił zabitego w zamachu Johna Fitzgeralda Kennedy'ego. Johnson rozkazał rzekomo przewieźć od 7 do 8 tysięcy ton złota do Anglii. Tezę tą może potwierdzać fakt, iż jego następca, republikanin Richard Nixon zrezygnował z istniejącego od zakończenia drugiej wojny światowej systemu Bretton Woods, który opierał się na rezerwach tego cennego kruszcu. Inna hipoteza głosi, że dopiero w latach 90., za prezydentury Billa Clintona dokonano podmienienia sztab złota na wolframowe. Amerykański Kongres regularnie odmawia możliwości audytu zasobów złota będących pod zarządem Rezerwy Federalnej. Robi to wbrew rosnącym naciskom ze strony opinii publicznej i ustawie forsowanej przez znanego senatora i kandydata na urząd Prezydenta USA w 2012, Rona Paula. Jeśli złoto znajduje się na swoim miejscu, to czego „strażnicy złota” mają się obawiać? Wszak pomyślny audyt raz na zawsze wytrąciłby argumenty z ręki Paula i ludzi go popierających. Najwyraźniej zwolennicy audytu muszą mieć swoje powody zważywszy, że sam system Rezerwy Federalnej jest nieustannie krytykowany. Od roku 1913, kiedy system powstał, dolar stracił 95% swojej pierwotnej wartości. Nie bez znaczenia pozostają również oskarżenia ostatnich szefów Fed, Alana Greenspana i Bena S. Bernankego o wywołanie ostatniego kryzysu finansowego. Smaku całej sprawie dodaje fakt ich obecności na posiedzeniach grupy Bilderberg. Czy może to tłumaczyć milczącą zgodę, jaka panuje wśród amerykańskiego establishmentu? Na pewno ujawnienie podobnych informacji przez wpływową i znaną osobę mogłoby je uwiarygodnić i doprowadzić do globalnego skandalu. Co by się stało gdyby podobne informacje ujawnił na przykład szef Międzynarodowego Funduszu Walutowego? Zapewne rynki zareagowałyby paniką, gdyż nagle okazałoby się, że król jest nagi. Czy właśnie stąd wynikało jego nagłe aresztowanie, a następnie postawienie zarzutów, np. o gwałt? Jak ujawniają „przecieki” pochodzące od rosyjskich służb specjalnych (FSB), w posiadaniu szefa MFW, Dominique'a Strauss-Kahna znalazł się raport CIA, z którego wynikało, że rezerwy znajdujące się w Forcie Knox są bez wartości. Po otrzymaniu tych sensacyjnych informacji Strauss-Kahn próbował wyjechać do Francji, jednak został aresztowany, zanim opuścił Stany Zjednoczone. Wiele wskazuje na to, że ów „przeciek” może być wiarygodny. To m.in. Rosja zainteresowana jest tym, by ujawnić faktyczny stan amerykańskich rezerw. Na dodatek władze tego kraju wykonały w tamtym czasie szereg ruchów mających na celu zabezpieczenie rosyjskiej gospodarki przed ewentualnym gwałtownym spadkiem wartości dolara. By dodać pikanterii całej sprawie, sam premier Putin stwierdził, że „Dominique Strauss-Kahn padł ofiarą amerykańskiego spisku,który miał go pozbawić stanowiska”. Bez wątpienia jednak zaginięcie złota z Fortu Knox jest tajemnicą, której rozwiązanie może być zaskakujące dla wszystkich. zezem

Polskie stenogramy Jak słusznie zauważył MGlinski

http://freeyourmind.salon24.pl/339917,skrzydlata-rosja#comment_4943204

„komisja Millera” obsypała nas wieloma prezentami, lecz akurat zapisu audio „rozmów w kokpicie tupolewa” jakoś nie upubliczniła, wychodząc zapewne z założenia, że już dostatecznie dużo upublicznili wspaniałomyślni Ruscy albo też kierując się (słuszną) obawą, że paranoicy smoleńscy mogą się zanadto wsłuchać w materiał i wydobyć wszystkie cięcia montażowe, co już zresztą kiedyś czynili

http://freeyourmind.salon24.pl/281024,dziwne-szpule-3 wraz z komentarzami

Pozostały nam, więc spisane na papierze stenogramy, które w formie Załącznika 8 (bite 207 stron) raczyła komisja opublikować, jako uzupełnienie do „protokołu wojskowego”.Oczywiście nie powinniśmy się dziwić tym, że w tych stenogramach nie ma tego, co usłyszał kiedyś pewien ruski prokurator, który miał osobiście brać udział w odsłuchiwaniu zapisów z kokpitu „prezydenckiego tupolewa” i który to prokurator miał słyszeć rozmowy o jakichś planach imprezowych: „– Mówią o jakimś spotkaniu. Pytają: „Czy przyjdziecie”, czy będzie czyjaś żona. Pamiętam, że jeden z nich zapytał: „Czy przyjdziecie z rodziną?””, jak też końcówkę lotu: „– Daj drugi, drugi... W drugą! – słuchać podniesiony głos w kabinie. (…) – Zawracaj! – kolejny okrzyk. (…) Trudno było cokolwiek zrozumieć, słychać było tylko krzyki – opowiada. – I wtedy usłyszałem wyraźne, przerażające okrzyki: „Jezu, Jezu!”. I było po wszystkim. I koniec, tyle. Tylko tyle...”

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/08/cvr.html

Nie powinniśmy się dziwić, ponieważ „komisja Millera” dostała ulepszoną wersję zapisu audio, w którym zbawienną rolę odegrało buczenie ruskiej prądnicy plus ręka jakiegoś ruskiego montażysty. Okazuje się jednak, że i na nowej wersji zapisów CVR można wiele ciekawych badań przeprowadzić, toteż i je przeprowadzono nie bacząc na to, na ile ta wersja jest jeszcze z jakimś oryginałem związana. Kto wie zresztą, czy gdziekolwiek jeszcze oryginały istnieją? Może przecież z czarnymi skrzynkami „prezydenckiego tupolewa” być tak, jak z matrioszką, że z jednej ruskiej baby wyciąga się mniejszą, z tej mniejszej jeszcze mniejszą itd. Wróćmy, więc do stenogramów z Zał. 8. Wynotowałem sobie, analizując je, kilka drobiazgów. Będę podawał takie kosmiczne czasy, jakich użyła w swych dokumentach „komisja Millera”, ponieważ i tak brane są one z księżyca, czyli ruskiej bumagi, więc, co tu dużo kryć, ich (tychże parametrów czasowych) odniesieniem do rzeczywistości nie musimy się zbytnio przejmować. Tak jak i parametrami „zegara kamery” moonwalkera S. Wiśniewskiego. Po pierwsze, o godz. 6:03 pojawia się taka wypowiedź (cytuję tak jak jest podana w Zał. 8 s. 3-4): „Skoro zapierdala to oznacza że jeszcze (tu?) musi (dolatać) czterdzieści godzin.” Pada to zdanie w kontekście „wielkiej wody" i "czterogwiazdkowego generała”. Jak na moje ucho, to mowa jest tu o kimś w stopniu generała (jeszcze nie czterogwiazdkowego), kto akurat leci jako pilot jakimś innym statkiem powietrznym. Trudno bowiem, sądzę, traktować tę wypowiedź jako będącą o kimś, kto leci tylko jako pasażer. Przypomnę, że w „MAK”-owskiej wersji, analizowanej przez pilotów dla „NDz”, ta fraza brzmiała nieco inaczej: „I teraz tak za...la, bo musi jeszcze nalatać 40 godzin”

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100617&typ=po&id=po11.txt

Po drugie, to zresztą motyw wiernie zachowany z „MAK”-owskiej wersji „stenogramów”, tupolew ma o 6:10 11 ton paliwa, o 6:18 13-12,5 tony, 6:33 – 12 ton.

Po trzecie, o 6:13 pojawia się komunikat: „osiemnaście (minut?) do lądowania.” Wychodziłoby, że to 6:31 (UTC, rzecz jasna). Jak z tego „naddatku czasowego” mogłaby „komisja Millera” wybrnąć? Zakładając, że samolot krążył nad smoleńskim lotniskiem przez 10 minut.

Po czwarte, o 6:15 ktoś (jakiś X) mówi: „Pan prezydent chciałby zadzwonić z telefonu”; w tej samej minucie pojawia się wypowiedź, której nawet specjaliści jednoznacznie nie potrafią odcyfrować, bo podane są alternatywne wersje: „(1)to musi być tutaj/ (2)będziemy musieli gdzieś usiąść”. Jeśli te dwie wypowiedzi są podobne fonetycznie, to ja jestem święty turecki. O 6:17 pojawia się inna zagadkowa wypowiedź X-a: „nie ma przekierowania?” Czego brakuje oprócz wspomnianych wyżej kwestii słyszanych przez ruskiego smutnego prokuratora? Np. słyszalnej w „MAK”-owskich materiałach wypowiedzi „...i w Moskwie”, którą koło 10:27 (rus. czasu zapisów) zasłyszeli paranoicy smoleńscy

http://freeyourmind.salon24.pl/281024,dziwne-szpule-3

a więc gdy załoga miała się dwie minuty później szykować do skierowania na zapasowe lotnisko („wszystko jedno, czy to będzie Mińsk, Witebsk”). Ciekawostka osobnego kalibru – tajemnicza i wciąż nie wyjaśniona „wybrozka” jest, ale jakby jej nie było. W stenogramach „komisji Millera” zawarte zostały liczne wypowiedzi „innych załóg” (swoją drogą, czy polscy „eksperci” sprawdzili, czy tamte wymieniane w stenogramach samoloty miały rzeczywiście o podawanych w stenogramach porach swoje kursy?), natomiast słynnej i szeroko komentowanej w blogosferze, wymiany zdań o „ZRZUCIE” nie poświęcono należytej uwagi. No dobrze, może dosłyszano ją w stołecznym laboratorium kryminalistycznym, bo przecież jest uwzględniona w zapisie (s. 85), ale nie została ona przetłumaczona, jakby nie była istotna, a przecież jest to już godz. 6:28 UTC, kiedy to załoga wedle oficjalnej wersji zaczyna zniżanie i to, czy jakieś samoloty kręcą się nad Siewiernym mogłoby w całej historii mieć znaczenie – choćby dla „komisji Millera”. To przeoczenie „wybrozki” jest o tyle zastanawiające, że przecież w stenogramie poświęcono uwagę nawet „odgłosowi przypominającemu szurnięcie” (6:18) czy też „rażącym naruszeniom zasad wymowy” (s. 130) (to ostatnie zaś jest niezwykle zabawne w kontekście publicznych wypowiedzi przedstawicieli komisji mających poważne problemy z bezbłędną polszczyzną). Czepiłem się jednak „stenogramów CVR”, a przecież także w polskich stenogramach z wieży szympansów pojawiają się niespodzianki, jak choćby ta na s. 153: „Słuchaj, ósma pięćdziesiąt ma lądowanie. Teraz jużsię poprawia widzialność. Ale ni, nikt, i Marczenko wczoraj przez cały dzień mówił, y, nikt nie przewidywał mgły, i rano wszystko było dobrze. A teraz o dziewiątej raz i opadła mgła. Widzialność jakieś tysiąc dwieście. No normalnie on wylądował. Myślę, że on ma takie wyposażenie, samolot jest niezły. No w zasadzie wylądował bez problemów, wykonali dobrą robotę. Szczerze mówiąc myślałem, że na drugi krąg. Więc w zasadzie to wszystko i myślę, że o dziesiątej trzydzieści temperatura jużteraz ruszy. No w każdym razie gorzej niż półtora być nie powinno”. „Komisja Millera” sytuuje tę wypowiedź w swym Załączniku o godz. 5:23, co na pierwszy rzut oka, tj. dla osoby, której nie chce się „przeliczać czasów”, wygląda OK. Tymczasem jeślibyśmy zajrzeli do ruskich stenogramów tłumaczonych przez MME-MZ http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/stenogramy-z-wiezy.html

to jest to wypowiedź z godz. ca. 9.21 (rus. czasu), a więc NIE MOŻE BYĆ W CZASIE PRZYSZŁYM („ma lądowanie” w sensie: będzie lądował). Jeśli już to albo chodzi tu o zdanie w czasie teraźniejszym (zwykle ląduje o tej godzinie), – co raczej nie wchodzi w tym kontekście w grę, albo (domyślnie) przeszłym: wylądował. No tylko problem tylko w tym, że nie dowiemy się ani z ruskich, ani z polskich stenogramów, kto 10-go Kwietnia lądował na Siewiernym o 8.50 tamtejszego czasu, a więc po przyziemieniu, jaka-40 i dwóch odejściach Iła, – ale też nie po to te stenogramy tak mozolnie konstruowano, byśmy takie zagadki rozwiązywali. Zaraz, napisałem dwóch odejściach iła? W Zał. 8 pojawia się o 5:33 taki komunikat: „Jeszcze jeden tu podchodzi” (w oryg. „Ещё один тут заходит”), choć tłumacz dopuszcza też wersję translacji, jakby chodziło o kolejne podejście iła-76. A jeśli nie? Tak czy tak warto czytać dokumenty „komisji Millera” - pełno w nich, bowiem niespodzianek. FYM

Rynki finansowe przypuszczą na franka atak spekulacyjny Szwajcarski Bank Centralny zapowiedział, że będzie bronił z determinacja niskiego poziomu franka. - Najważniejsza w kredycie walutowym jest i tak wysokość oprocentowania, a nie kurs wymiany. Nie demonizujmy – mówi portalowi Fronda.pl Robert Gwiazdowski, ekonomista i komentator gospodarczy.- Bank Szwajcarski poszedł na razie na wojnę ustną. Rynki finansowe posłusznie zareagowały na to co powiedział bank. Teraz jednak będą przygotowywały na franka atak spekulacyjny. Nie sądzę, aby frank był w stanie się przed tym obronić. Na rynkach walutowych jest za dużo gotówki, żeby - za przeproszeniem - banczek w Szwajcarii mógł coś tutaj zdziałać. Musiałby tonami drukować franki, a to wtedy wpłynie na zwiększenie inflacji. Większa inflacja w Szwajcarii spowodowałaby, że przestałaby być ona bezpiecznym miejscem dla inwestorów. Co to wróży polskim kredytobiorcom franka szwajcarskiego? Nie idzie on w górę, więc raty kredytu nie idą w górę. Po pierwsze, u nas kredytobiorców franka jest raptem 700 tys. ludzi na 38 mln. Po drugie, widziały gały co brały, a po trzecie do dzisiaj większość z tych osób jest nadal „do przodu”. Najważniejsza w kredycie jest i tak wysokość oprocentowania, a nie kurs wymiany. Większość z kredytobiorców, nawet przy franku ocierającym się o 4 zł, płaciła mniej, niż by miała zapłacić za taki sam kredyt wzięty w złotówkach. Nie demonizujmy, więc tego problemu - dodaje Gwiazdowski.

Jarosław Wróblewski

Gazeta Wyborcza broni UPA W tekście Jurija Andruchowycza opublikowanym w Gazecie Wyborczej możemy przeczytać, że potępianie Bandery na forum europejskim jest „skandaliczne”. A major UPA Wasyl Andrysuk ps. „Rezun” miał być kimś w rodzaju Robin Hooda. Powodem kontrowersyjnego tekstu popełnionego przez autora jest książka Pawła Smoleńskiego „Pokonać rezuna”. Jeśli ktoś sądzi, iż tekst ten jest recenzją dzieła to jest w wielkim błędzie. Możemy przeczytać kolejny manifest, w którym między wierszami próbuje się wybielać UPA i przesunąć winę za zbrodnie ludobójstwa popełnione przez Ukraińców na… Polaków. Możemy przeczytać o wielkich niesprawiedliwościach, jakie miały dotknąć „rezunów”. ”O przemilczaniu przestępstw [w książce] z jednej strony i aktywnym oraz celowym rozgłaszaniu zbrodni z drugiej. O rywalizacji w liczbie poniesionych ofiar oraz spekulacjach dotyczących metod ich liczenia - po naszej stronie zginęło ponad sto tysięcy, po waszej - jedynie 20 tys.! O kłótniach o ilość krwi przelanej po obu stronach. O wojnie historyków, którzy jeżdżą na międzynarodowe kongresy uzbrojeni po zęby w dokumenty o zbrodniach "tamtych" i mękach "naszych". O tych, którzy z najwyższych trybun przemawiają pięknym sloganem: "Przebaczamy i prosimy o przebaczenie", ale sami ani nie przebaczają, ani nie proszą”. „Opisane w niej wydarzenia [w książce], choć mają miejsce w Polsce południowo-wschodniej, zawsze są echem Wołynia. A te z kolei odpowiadają przedwojennym pacyfikacjom ludności ukraińskiej w II RP. W stosunkach ukraińsko-polskich zawsze coś jest reakcją na coś. Po obu stronach cel przemocy mimo pozorów spontaniczności jest całkowicie przemyślany i racjonalny - oczyścić problematyczne tereny od wszystkich do ostatniego przedstawicieli "tamtych" i jak najszybciej zapełnić próżnię "naszymi"”. „Jednak to właśnie Polska, jej politycy oraz społeczeństwo, protestowali najgłośniej, gdy ten sam Juszczenko, odchodząc ze stanowiska na polityczną emeryturę, nadał Stepanowi Banderze pośmiertny tytuł Bohatera Ukrainy. To właśnie z inicjatywy polskich deputowanych - i to zarówno z PO, jak i PiS – Parlament Europejski przyjął skandaliczny 20. punkt rezolucji o Ukrainie - w dniu inauguracji nowego prezydenta Wiktora Janukowycza 25 lutego 2010 r. Potępienie Bandery postawiono tam wśród głównych warunków dla przyszłej (a gdzie ona?!) integracji Ukrainy z Unią Europejską. "[Parlament Europejski] wyraża głęboki żal z powodu decyzji b. Prezydenta Ukrainy Wiktora Juszczenki, który pośmiertnie nagrodził Stepana Banderę, lidera Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), która kolaborowała z nazistowskimi Niemcami; spodziewamy się w związku z tym, że nowe ukraińskie kierownictwo zrewiduje tę decyzję i zachowa przywiązanie do wartości europejskich". Innymi słowy: chcecie do Europy, to zrezygnujcie z waszych bohaterów, inaczej was ukarzemy”. A co najważniejsze: "w ocenie tzw. trudnych kwestii nadal stoją na gruncie propagandy PRL". Epatowanie stratami, bez uwzględnienia losu „rezunów” i przemilczenie przestępstw. Brak świadomości, że rzeź była następstwem „polskiej akcji pacyfikacyjnej” i złe działanie na forum europejskim, gdzie nie ma przyzwolenia dla czapkowania „bohaterowi” Banderze. Autor tekstu nawet nie kryje się ze swoimi politycznymi sympatiami, a to co napisał trudno nazwać nawet historiografią – to raczej standardowa „propagandówka”. "Trudne kwestie" - zastępują nazwanie zbrodni po imieniu. Zwłaszcza, że "propaganda PRL" pojawia się tutaj w kontekście innym niż dotychczas, dla Gazety Wyborczej. UPA była zbrodniczą organizacją, która ma na rękach krew niewinnych ludzi. Ich „bohaterstwo” najlepiej pokazuje skala rzezi, jaką urządzili na ludności polskiej (jak i również ukraińskiej, oto co za bohaterowie Ukrainy). Liczbę zamordowanych Polaków w rzezi wołyńskiej szacuje się na 50.000 – 70.000. Dyrektywy i korespondencja oficerów UPA nie pozostawiają złudzeń, co do tego, czym była ta „armia”. „Druże Ruban! Przekazuję do waszej wiadomości, że w czerwcu 1943 r. przedstawiciel centralnego Prowodu – dowódca UPA – "Piwnicz" "Kłym Sawur" przekazał mi tajną dyrektywę w sprawie całkowitej- powszechnej, fizycznej likwidacji ludności polskiej” - „Jeśli chodzi o sprawę polską, to nie jest to zagadnienie wojskowe, tylko mniejszościowe. Rozwiążemy je tak, jak Hitler sprawę żydowską”.M. Z. Bruszewski

Wykorzystywanie Kościoła Politycy PO, którzy podpierają się kurią krakowską, w decydującym momencie występują przeciw wartościom katolickim. Po opublikowaniu felietonu pt. "Kardynał kontra dziennikarz" dostałem wiele listów od Czytelników. Większość z nich dotyczy powiązań polityków PO z archidiecezją krakowską, która wychodzi na tym jak Zabłocki na mydle. Przykładem niech będzie ostatnie zachowanie posła Ireneusza Rasia, który ustawicznie trzyma się księżowskich sutann. 31 sierpnia br. uchylił się, choć był obecny na sali sejmowej, od wzięcia udziału w głosowaniu nad obywatelskim projektem ustawy o ochronie życia poczętego. Czy takie zachowanie przystoi absolwentowi Papieskiej Akademii Teologicznej i członkowi zakonu Rycerzy Kolumba, który co roku wraz z metropolitą krakowskim zapala w błysku fleszy i kamer choinkę pod oknem papieskim w pałacu arcybiskupim? Nawiasem mówiąc, sama data głosowania powinna zachęcić owego polityka do tego, aby mieć, choć trochę odwagi, którą posiadali robotnicy Wybrzeża w czasie strajków oraz hutnicy w czasie obrony krzyża w Nowej Hucie. Z kolei inny poseł PO Jarosław Gowin głosował za odrzuceniem wspomnianego projektu ustawy. Jest to zaskakujące, gdyż, jako rektor Wyższej Szkoły Europejskiej wynajmuje on na bardzo korzystnych warunkach budynek kościelny przy ul. Westerplatte 11 w Krakowie. A jeszcze nie tak dawno owi dwaj politycy lansowani byli przez środowisko księdza kardynała, jako ci, którzy będą w Sejmie bronić spraw Kościoła. Jakże te oczekiwania okazały się nietrafione. Chyba patron ww. szkoły, śp. Józef Tischner z tego powodu przewraca się w grobie. Co do samego budynku, to jest on darowizną na rzecz działalności charytatywnej Arcybractwa Miłosierdzia. Parę lat temu kuria krakowska, reprezentowana przez księdza biznesmena Bronisława Fidelusa (kierującego siecią restauracji i hoteli), przejęła majątek Arcybractwa na inne cele. Może więc nastał czas, aby obiekt ten znów służył na cele dobroczynne lub został przekazany szkole katolickiej, która swoich uczniów nie będzie wychowywać na polityków kunktatorów. Podobna sytuacja jest z siedzibą "Tygodnika Powszechnego", która mieści się w obiekcie kurialnym. Pismo to dawno już straciło charakter katolicki, co osobiście w 1995 r. wypominał Jan Paweł II w liście do Jerzego Turowicza. Nie ma ono asystenta kościelnego, a po przejęciu pakietu kontrolnego przez koncern ITI i po odesłaniu ks. Adama Bonieckiego na przymusową emeryturę do klasztoru w Warszawie jest ono de facto inicjatywą niczym niezwiązaną z Kościołem. Redakcja pisma ma wystarczające dofinansowanie, więc pomimo nikłego nakładu może wynająć sobie po cenach komercyjnych inny lokal. Wtedy kuria mogłaby te pomieszczenia przekazać którejś z katolickich instytucji, borykających się z problemami lokalowymi. Byłoby to uczciwe tak wobec wiernych archidiecezji krakowskiej, którzy łożą spore datki na utrzymanie kurii, jak i czytelników "TP", których resztki jeszcze pozostały. Dostaję też sporo listów z pytaniami, czy piszę nową książkę. Odpowiadam, że przygotowałem do druku aż dwie pozycje. Jedna będzie o Kresach Wschodnich, druga o sytuacji Kościoła polskiego po śmierci Jana Pawła II. Ten ostatni temat dla mnie, jako duchownego jest dość trudny, bo trzeba opisać nie tylko pozytywy, ale i problemy. Jak mawiał pisarz i historyk Józef Mackiewicz, którego nagrody literackiej jestem laureatem: "Tylko prawda jest ciekawa". Zgodziłem się też na stałe komentowanie (raz w tygodniu, we wtorek) bieżących wydarzeń w nowym dzienniku, który tworzy "GP". Zostałem także wybrany do zarządu Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy.

Na koniec z innej beczki. Z Erywania w Armenii powrócił dwuosobowy rajd motocyklowy, składający się z niepełnosprawnego Macieja Banaszka i terapeuty Arkadiusza Tomasiaka. Rajd, który odbywał się pod patronatem Fundacji im. Brata Alberta w Radwanowicach, z jednej strony pokazał, że osoba niepełnosprawna może dokonywać wielkich rzeczy, z drugiej przyczynił się do nawiązania kontaktów pomiędzy polskimi a ormiańskimi organizacjami pozarządowymi. Z kolei uczestnicy Rajdu Katyńskiego uczestniczyli 28 sierpnia we mszy św. w katedrze lwowskiej, a nazajutrz na miejscu zagłady wsi Huta Pieniacka zapalili znicze. Wieczorem rozległy się modlitwy i polskie pieśni patriotyczne. Dla wszystkich motocyklistów wielkie słowa uznania. Lewa w górę! Zapraszam na swoje spotkanie autorskie, które 12 bm. o g. 18 odbędzie się w Centrum Kultury przy ul. Śniadeckiego w Oświęcimiu. W imieniu ks. Adama Szubki zapraszam też na doroczną pielgrzymkę Kresowian, która rozpocznie się 18 bm. o g. 11 w sanktuarium Matki Bożej (z Monasterzysk) w Bogdanowicach k. Głubczyc. Z kolei Stowarzyszenie "Pamięć i Nadzieja" zaprasza 17 bm. o g. 11 na odsłonięcie przy al. Piłsudskiego w Chełmie pomnika ku czci Polaków pomordowanych w czasie ludobójstwa dokonanego przez UPA. Z ostatniej chwili: Zdzisław Koguciuk, b. działacz podziemnej "Solidarności", w imieniu rodzin pomordowanych Kresowian zaprasza 10 bm. o g. 15 na protest pod Pałacem Prezydenckim w Warszawie. W swoim apelu napisał on: "Nikczemny plan pana prezydenta Bronisława Komorowskiego dotyczący wspólnego uczczenia polskich ofiar zbrodni w Ostrówkach na Wołyniu oraz nacjonalistów ukraińskich, których zlikwidowano we wsi Sahryń na Lubelszczyźnie, uważany jest za prowokację polityczną i odrażającą grą ludobójstwem wołyńskim przez Prezydenta RP".

ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Co z tą Libią? Nie na technice i prognozach wojskowych będzie skoncentrowana uwaga niniejszej analizy, a na prawdziwych ekonomiczno-polityczno-ideologicznych przyczynach zniszczenia Libii, o których polski czytelnik wciąż niewiele wie. Wojna w Libii wchodzi obecnie prawdopodobnie w nową fazę, działań partyzanckich. Nie na technice i prognozach wojskowych będzie skoncentrowana uwaga niniejszej analizy, a na prawdziwych ekonomiczno-polityczno-ideologicznych przyczynach zniszczenia Libii, o których polski czytelnik wciąż niewiele wie.

Rozpocznijmy od ekonomii. Francuzi pod przywództwem Sarkozyego będący w awangardzie antykaddafistowskiej koalicji posiadają największe na świecie spółki wodne. Francuzi, co nie jest wielką tajemnicą mają ambicje przejąć system wielkiej sztucznej rzeki i przez następne dziesięciolecia czerpać z tego profity. Dzięki projektowi "Wielkiej Sztucznej Rzeki" Libia stała się czołowym państwem Afryki Północnej, jeśli chodzi o zapasy słodkiej wody. Realizacja idei zbudowania "ósmego cudu świata" (jak Kaddafi nazwał projekt "Wielkiej Sztucznej Rzeki") rozpoczęła się w 1980 roku. Prace nad projektem zostały w większości ukończone. Zbudowano 4000 km wodociągów dostarczających wodę z południa kraju na północ. Prócz Libii projekt miał dostarczać słodką wodę do Egiptu, Sudanu, Czadu. W założeniu budowa miała się odbywać bez zaciągania długów u międzynarodowych instytucji finansowych jak Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Zrealizowanie planów zamienienia pustynnych krajobrazów Afryki Północnej w obszary zielone bez popadania w kredytowe zależności okazało zbyt wielkim zagrożeniem dla monopolu globalnych instytucji finansowych. Prócz tego zdaniem wielu analityków kontrola nad zasobami słodkiej wody na obszarach jej deficytu w sensie geostrategicznym może być bardziej znacząca od kontroli łóż ropy naftowej. System ekonomiczny państwa libijskiego zbudowany na bazie swoiście rozumianego socjalizmu wyłożonego przez Kaddafiego w "Zielonej Książce" charakteryzował się najwyższym poziomem życia w Afryce Północnej. Warto przytoczyć tutaj niektóre informacje na temat poziomu życia Libijczyków, celem lepszego zrozumienia liczby podajemy w dolarach USA.

- PKB per capita 14 tysięcy 192 dolary

- -zasiłek dla bezrobotnych 730 dolarów

- - wynagrodzenie pielęgniarki 1000 dolarów

- za każde nowo narodzone dziecko 7 tyś dolarów

- nowożeńcy dostają 64 tysiące dolarów na zakup mieszkania, na starcie indywidualna pomoc finansowa w wysokości 20 tysięcy dolarów

- bezpłatna służba zdrowia

- bezpłatna nauka

- w niektórych aptekach bezpłatne lekarstwa

- brak opłat za energie elektryczną

- benzyna tańsza od wody- 0,14 dolara za litr

Cały obszar libijskiej gospodarki częściowo znacjonalizowany, częściowo uspołeczniony odpowiadający za "socjal" na tak wysokim poziomie jest znakomitym kąskiem dla zachodnich banków, i koncernów. Trypolijski pejzaż wolny od przedstawicielstw zachodnich instytucji finansowych wydaje się przechodzić do historii. Warto w tym miejscu przypomnieć sobie postawę włoskiego premiera Silvio Berlusconi, który w 2008 roku podpisywał z Libijczykami traktat mający "raz na zawsze" zakończyć niechlubną epokę włoskiego kolonializmu 1911/1942. W ramach włosko-libijskiej umowy Włosi wypłacą Libii 5 miliardów dolarów w ciągu 25 lat inwestując w infrastrukturę (drogi, linie kolejowe). Pewną ciągłość zachodnich "interwencji" zbrojnych możemy zaobserwować również, jeśli chodzi o odchodzenie w rozliczeniach od dolara amerykańskiego. W przypadku Iraku przypomnijmy, że Saddam Husajn, jako pierwsza głowa państwa OPEC przeszedł w rozliczeniach za ropę z dolara na euro. W przypadku Libii, Kaddafi od dłuższego czasu podkreślał potrzebę stworzenia, niezależnej kontynentalnej, afrykańskiej bankowości w oparciu o złoto i w oderwaniu od międzynarodowej "finansjery". Tego typu idee nie mogły spodobać się francuskim (i nie tylko francuskim) bankom, do dziś przecież dominującą na Czarnym Lądzie walutą jest afrykański frank francuski. Warto również przypomnieć projekt zbudowania (głównie z budżetu libijskiego) pierwszego afrykańskiego satelity. Odebrano w ten sposób Zachodowi monopol na korzystanie z jego satelity i opłaty za tą usługę w wysokości 500 milionów dolarów rocznie. Pozornie wszystkie działania zachodu wyglądają na nieskoordynowane i chaotyczne a naprawdę jest to przygotowywane i realizowane etapami od prawie 20 lat. Chodzi o dominującą kontrolę nad afrykańskimi złożami, utrzymania dolara, jako dominującej w handlu surowcami waluty, oraz (w kontekście geopolitycznym) wyparcie z tego obszaru wpływów Rosji i Chin. Casus belli przeciwko Libii nie miał li tylko ekonomicznego charakteru, o którym można naprawdę wiele pisać. Jeśli chodzi o polityczno-ideologiczne tło to warto na moment przyjrzeć się systemowi libijskiemu stworzonemu przez Kaddafiego. Libijska dżamahirija ( z arabskiego. "władza ludu") stała się pod rządami Kaddafiego narodem, który siedmiokrotnie zwiększył liczbę swoich mieszkańców. "Trzeci Uniwersalna Teoria" zawarta w "Zielonej Książce" Kaddafiego będąca w czasach zimnej wojny w opozycji do systemów bloku wschodniego i zachodniego wyrażała ideały "demokracji bezpośredniej", które realizowane były z powodzeniem w postaci "komitetów ludowych". Reprezentanci komitetów zbierali się na "Powszechnym Kongresie Ludowym", liczącym 2700 członków jednoizbowym parlamencie libijskim. Sprawność funkcjonowania tego oryginalnego systemu obnażała arogancką twarz zachodniego "jedynie słusznego" systemu demokracji parlamentarnej i zależności partii politycznych, (które w Libii były zakazane) od kapitału. Będąca w awangardzie społecznego postępu (w odróżnieniu od arabskich monarchii) była przykładem politycznym nie tylko dla Arabów, czy mas afrykańskich, ale również dla innych (głównie trzecioświatowych) narodów. W dobie kryzysu idei politycznych po upadku realnego socjalizmu i kompromitacji neoliberalnego kapitalizmu zagrożenie "świeżą" jeszcze niezrealizowana na szerszą skalę ideologia państwa libijskiego mogło zostać uznane za zbyt znaczące. "Zielona Książka”, w której Kaddafi zrywa z fetyszem parlamentaryzmu w stylu zachodnim mogła w najbliższej przyszłości stać się inspiracją dla zwolenników demokracji bezpośredniej w Afryce, Ameryce Łacińskiej czy nawet w Europie. Lansowane przez Kaddafiego trwające 15 lat wysiłki na rzecz stworzenia politycznie zjednoczonego narodu arabskiego napotykały na ogromne trudności. W związku z tym nową strategią polityczną stał się dla Libii panafrykanizm. Cały szereg sukcesów przy tworzeniu "Stanów Zjednoczonych Afryki miał być tylko etapem, po którym przyjść miała integracja z Unia Europejską na całkowicie równoprawnych zasadach. Zamysł geopolityczny takiego przedsięwzięcia jest nie do zaakceptowania dla "nowego porządku światowego" firmowanego przez USA i NATO. Idea demokracji bezpośredniej gdzie w sposób największy z możliwych ludzie kontrolują administracje państwową jest nie do przyjęcia w kontekście realizowanego od czasów prezydentury Georga W. Busha słynnego projektu "Wielkiego Bliskiego Wschodu. W sensie geopolitycznym Libia jest pomostem integrującym zjednoczoną Afrykę, oraz Europę. Wizja Kaddafiego lansowała od lat dialog kultur i cywilizacji w opozycji do huntingtonowskiego "zderzenia cywilizacji". Wiążący nadzieję na odejście tej koszmarnej doktryny wraz z odejściem ze stanowiska prezydenta USA George?a Busha nie powinni mieć złudzeń, co do tego, że prezydentura Obamy w jakiś zasadniczy sposób od niej odbiega. Przyjmuje tylko bardziej "strawny" bardziej "sympatyczny" wyraz niż ta firmowana twarzą "teksańskiego kowboja". Kornel Sawiński

Ludowa Republika Szwajcarii? Któż mógł się spodziewać tego co stało się 6.09.2011? Nowy (zapowiadany) atak na WTC to przy tym mały pikuś. A stało się bardzo wiele, bo ok. godz. 10-ej szwajcarski Bank Centralny (SNB) oświadczył, że wprowadził pseudo sztywny kurs wymiany w stosunku do bankrutującego euro na poziomie, co najmniej 1,2 CHF do 1 EURO. W wyniku tej decyzji to nie „rynek”, czyli międzynarodowi spekulanci walutowi, ale właśnie Szwajcarski Bank Centralny zdecydował się na drakońskie osłabienie swojej waluty (8,7%) w stosunku do EURO, o czym doniósł z wielkim entuzjazmem portal Bankier.pl Frank tanieje w mgnieniu oka!. Stosowny obrazek obrazujący skalę obniżki szwajcarskiej waluty poniżej:

W obliczu kolejnej fali kryzysu, postępującej nie wypłacalności państw z klubu PIIGS (Portugalia, Irlandia, Włochy, Hiszpania, Grecja), do którego przebierają nerwowo nogami malutki Cypr i nieco większa Belgia, fali panicznej ucieczki „inwestorów” z międzynarodowych giełd wszyscy posiadający gotówkę rzucili się kupować złoto albo franki szwajcarskie. Ponieważ złota jest raczej mało i nie da się go „wydrukować” wszystkim potrzebującym, przy czym jego cena szybuje, więc „międzynarodowa spekuła” rzuciła się kupować franki szwajcarskie. Spowodowało to niezwykle silne umocnienie waluty, którego nie były w stanie powstrzymać ani obietnice zwiększenia ilości franków w obiegu i wprowadzenie wręcz ujemnych stóp procentowych. W wyniku umocnienia waluty sami Szwajcarzy zaczęli narzekać, że nikt u nich nic już nie kupuje, bo zarówno obcokrajowcy jak i sami Szwajcarzy jadą kupić towar za granicę gdzie jest on znacznie tańszy (przykre skutki posiadania zbyt mocnej waluty. To z kolei podkopało gospodarkę alpejskiego kraju, który miał coraz większe problemy ze zbytem swoich towarów i usług. Stąd też ta niespodziewana i gwałtowna decyzja SNB by usztywnić kurs EURO do CHF na poziomie, co najmniej 1,2 (na chwile przed decyzją kurs EUR/CHF był poniżej wartości 1,1). Takie „zabawy” przypominają członkostwo w ERM2, które jest wymagane przed wejściem do strefy EURO. W okresie przebywania w ERM2 wymagane jest stabilizowanie kursu własnej waluty do EURO w określonych widełkach. Dokładnie tego samego próbował swego czasu Bank Anglii ale po kilku dniach ataku najgroźniejszego spekulanta Sorosa poddał się i uwolnił kurs funta (LINK) . Ciekawe jak długo Szwajcaria będzie w stanie wymieniać wszystkim międzynarodowym spekulantom swoje franki po tak nie realistycznym i sztywnym kursie do Euro. Dość prawdopodobne skutki takich działań dla gospodarki Szwajcarii opisano w artykule na portalu Bankier.pl . Czekamy zatem na powrót Sorosa z zapowiedzianej emerytury i jego ponowny atak walutowy tym razem nakierowany na helwecka walutę. A może dokonają tego jacyś nowi „młodzi wykształceni z wielkich miast”? Czas pokaże. Wkoło wszyscy śmieją się, że w wyniku tej decyzji Szwajcaria weszła właściwie do strefy Euro. Inni zwą ja już Ludową Republiką Szwajcarii przez analogię do Ludowej Republiki Chin i stosowanych tam działań ze strony chińskiego Banku Centralnego. Na szczęście dla samych Szwajcarów nie muszą jeszcze ratować bankrutującej ostatecznie Grecji, co spotkało np. Polskę, mimo, że jak na razie nie załapała się jeszcze do klubu Euro bankrutów. Skutki drogiego franka dla polskich hipotecznych kredytobiorców walutowych opisano w serii wpisów kolejno zatytułowanych:

”Masz mieszkanie na kredyt? Bank ci je zabierze i zlicytuje, nawet jak spłacasz regularnie raty”

”CHF - frankowa zmora dusząca Polaków”

Golenie „frankowych owiec.”

Ustawa "spreadowa" - CHF po 3,65 i naciągająca wizja bankructwa. Od tego czasu na rynku walutowym zdarzyło się sporo nowych ciekawych rzeczy. Między innymi sierpniowa, chwilowa przebitka powyżej 4 zł za CHF. Najpewniej gdyby nie działanie Szwajcarów jeszcze w tym tygodniu ponownie waluta „zielonej wyspy” była by wyceniana powyżej poziomu 4zł za franka szwajcarskiego. Teraz trzeba będzie znowu odczekać kilka dni na „wypłukanie” rezerw SNB przez międzynarodowych spekulantów nim wrócimy do tak wysokiego kursu franka szwajcarskiego. Jak dotychczas pewnego rodzaju kotwicę dla rosnącego kursu franka szwajcarskiego stanowiły niskie raty odsetkowe od zaciągniętych kredytów spowodowane prawie zerowymi stopami procentowymi w Szwajcarii. Prawdopodobny wzrost inflacji spowodowany „drukowaniem” franków spowoduje wzrost oprocentowania międzybankowych pożyczek CHF, czyli parametru LIBOR a to spowoduje z kolei wzrost wysokości rat w szwajcarskiej walucie i to w efekcie bardziej bolesny niż kurs po 4zł za 1 CHF przy obecnym poziomie oprocentowania. 2-AM – blog

Co znaczy słowo „wkrótce? Według polskich i rosyjskich „ekspertów” z komisji MAK i komisji Millera sprawa katastrofy smoleńskiej została już wyjaśniona. Wiemy już wszystko, a nawet więcej niż wszystko, gdyż początkowe wieści o trzech osobach, które przeżyły tragedię okazały się prawdziwe. To dzięki nim wiemy dokładnie, co działo się na pokładzie Tupolewa do samego końca. Ocalały Waldemar Kuczyński zrelacjonował nam, że:

„Załamał się formalny system dowodzenia statkiem powietrznym. Dowódcą statku został prezydent Lech Kaczyński, a dowódcą operacyjnym gen. Błasik” Ocalały Lech Wałęsa w TVN24:

„Rozmowa braci to będzie sprawa jasna…jak mówię to będzie klucz…yyyym…do wszystkiego”

Ocalały Tomasz Hypki:

„Skoro jednak – mimo wielu ostrzeżeń i braku pozwolenia na lądowanie – Polacy się uparli, żeby lądować, kontrolerzy starali im się w miarę możliwości pomagać. Ale nie można skutecznie pomóc komuś, kto lekceważy procedury i reguły” To, że według dzisiejszej wiedzy wszystkie te relacje trzech ocalałych pasażerów rządowego TU-154 wyglądają na zwykłe kłamstwa o niczym nie świadczy. Ja wolę jednak zaufać naocznym świadkom. Nurtuje mnie tylko jedno pytanie. I nie chodzi mi już o czarne skrzynki czy wrak przetrzymywany przez stronę rosyjską. Tak się jakoś złożyło, że w tym samym czasie, kiedy trwała ekshumacja ciała śp. Zbigniewa Wassermanna, Żandarmeria Wojskowa zaczęła po przeszło roku zwracać rodzinom ofiar ich rzeczy osobiste. Skoro była to jednak katastrofa i znamy już jej przyczyny to,

dlaczego do Polski nadal nie dotarły kamizelki kuloodporne, broń i radiotelefony BOR-owców? Jakimż to dowodem w sprawie mogą być wyżej wymienione przedmioty, jeżeli założymy, że nie zostały użyte? Czy przyczyną jest to, że osobiste wyposażenie BOR-owców jest znakowane i trudne do podrobienia? Jeżeli nikt nie strzelał i do nikogo nie strzelano to, dlaczego niemal siedemnaście miesięcy rzeczy te przetrzymywane są w Rosji, a opinia publiczna jest stale zwodzona? Ostatni komunikat na ten temat ukazał się 29 kwietnia i brzmiał:

„Wkrótce do kraju wróci broń BOR-owców, którzy byli na pokładzie Tu-154M - zapowiedział rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Zbigniew Rzepa” Od tego czasu minęło już ponad cztery miesiące. Co wedługprokuratury wojskowej oznacza słowo „wkrótce”? kokos26 - blog

Donald „Globulka” W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku, co odważniejsi lub bardziej pijani intelektualiści lubili sobie w SPATiF-ie opowiadać śmiałe politycznie dowcipy. Wśród nich i ten, wedle, którego Pierwszy Sekretarz, Towarzysz Wiesław powinien nazywać się Władysław Globulka - Czemu Globulka? - Bo jest taki antykoncepcyjny. Tu taka uwaga do młodszych, co to w małym palcu mają dziś stosowne plastry i serie tabletek hormonalnych. Otóż w tamtym czasie najbardziej znanym środkiem antykoncepcyjnym w Polsce były „Globulki Z”. Dowcip przypomniałem sobie czytając te fragmenty relacji debaty pana Premiera z samym sobą, które dotyczą jego dokonań i zamierzeń. Wedle Premiera największym sukcesem jego ekipy jest program budowy „Orlików” a marzeniem to, by w drugiej kadencji pozostawić w każdej gminie jakiś sportowy obiekt. Nie pierwszy raz wracam do tego, że twórczo i koncepcyjnie pan Donald Tusk jest na poziomie kierującego jakiś tam nie za bogatą i nie za dużą gminą. Przyszło mi to do głowy po raz pierwszy już w 2007 roku, gdy w debacie z Kaczyńskim popisał się znajomością cen na gminnym bazarku, świadomością tego ile czasu trwa w urzędzie gminnym procedura zakładania firmy oraz pomysłem by tłok w siedzibie magistratu rozładować fundując klientom uniwersalne „jedno okienko”. To krążenie pana Premiera Tuska wokół boisk i reszty sportowej infrastruktury przypomina mi nieco pewnego wyjątkowo słabego ucznia z mojej nauczycielskiej przeszłości, który w klasie V znienacka opanował pojęcie „garncarstwo” i używał go na moich lekcjach, jako odpowiedzi na dowolne zadane pytanie. Takim „garncarstwem” Donalda Tuska jest przecież ów sławetny „Orlik”. Ja nie przeczę, że w każdej gminie powinno być przynajmniej jedno boisko. Nie neguję też, że powinno być może mieć syntetyczną nawierzchnię. Tyle, że to, czy powstanie i zostanie pokryte syntetykiem powinno być wyłączną sprawą „każdej gminy” a nie Premiera. Ten powinien mieć głowę zaprzątnięta tymi przysłowiowymi, tuskowymi „ważniejszymi sprawami”. Przypominam sobie wrześniową okazję, podczas której pan Tusk miał możliwość zabłysnąć. Oto w jednym miasteczku, też niezbyt daleko ode mnie, mógł przy gimnazjum otworzyć „astrobazę” – mini obserwatorium zbudowane po połowie ze środków unijnych i z budżetu gminy. Wszystko wyszło ekstra i fajnie i telewizja to transmitowała. A ja w gazecie, tego czy następnego dnia, znalazłem taką informację, która z pozoru z tą fetą nic wspólnego nie miała. Był to materiał o najbardziej zadłużonych gminach w Polsce. I na tej liście piąte miejsce zajmowała właśnie gmina, która miała gest by sobie wystawić astronomiczne obserwatorium a później gościć pana Premiera*. Czy pozwoliłaby sobie na nie gdyby musiała wysupłać całość jego wartości? Pewnie uznałaby to za drogą fanaberię. Może przemawia przeze mnie człowiek, dla którego sprawność fizyczna przysłowiowego Kowalskiego jest sprawą wyłącznie przysłowiowego Kowalskiego. Człowiek, który nie dostrzega wyższości biegania za piłka nad sklejaniem plastikowych czołgów i śmie przy tym sądzić, że ani jedno ani drugie nie powinno być załatwiane żadnymi „rządowymi programami”. Który ma serdecznie w d*** to, czy Polska zostanie wreszcie mistrzem świata w futbolu czy też znajdzie się w rankingu FIFA za Vanuatu. Może wreszcie, moim skrzywionym sposobem patrzenia na sprawę, próbuję sobie wyobrazić, co zrobi Państwo, gdy kiedyś naszego Premiera – piłkarzyka zastąpi jakiś, dajmy na to, miłośnik wielkich biustów? Czy Rządowy program „Silikon w każdym dekolcie” też uznamy za przejaw politycznego wizjonerstwa? Na dziś Premier państwa budujący po gminach boiska przegrywa w starciu na kreatywność z wójtem gminy położonej po sąsiedzku z moim miasteczkiem (ca 200 tys. mieszkańców). Oto w sytuacji, gdy moja „metropolia” od lat nie jest w stanie spełnić marzeń wielu mieszkańców o aquaparku z prawdziwego darzenia ta sąsiednia gmina wiejska u siebie właśnie taki obiekt oddała do użytku. Nie wiem czy bije ów wójt pana Premiera rozsądkiem stawiając u siebie obiekt, z którego utrzymaniem więksi mieliby problemy. Ale fantazją bije bez dwóch zdań. No, bo czym jest pół boiska (tyle daje Tusk) przy takim wypasionym baseniku? No, czym? Ale oderwijmy się od gminnych klimatów. Nie wiem, kto, podejrzewam osobiście wicepremiera Pawlaka, rzucił w ferworze politycznej walki hasło budowy „polskiej Nokii”. I to, choć nie mam pojęcia czy w ogóle jest realne ani na czym miałoby polegać, jest zamierzeniem akurat na poziom starań kogoś, kto zajmuje główne krzesło w „małym pałacu”! Jeśli chcecie to oczywiście możecie nazywać sobie „drugą Nokią” budowanie po wsiach takich super zjeżdżalni, na których dzieciaki wreszcie rdzą sobie majtek nie ubrudzą, ale ja zostanę przy swoim. Przy przekonaniu, że pana Tuska tak naprawdę broni tylko to (jak podejrzewam) marzenie dziecinne by grać na Maracanie. Przekładające się na budowaniu miniMaracan z plastiku gdzie popadnie. Niemające nic wspólnego z jakąkolwiek wizją rozwoju państwa. I nie zmienię swej opinii, że ciągłe opowiadanie o „Orlikach” to dowód kompletnego braku jakiejś koncepcji rozwoju. Taka globulka zaaplikowana Polsce w okresie największej płodności. rosemann – blog

NOWA REWOLUCJA PRZEMYSŁOWA Premier David Cameron zapowiada nową rewolucję przemysłową w Wielkiej Brytanii.

http://www.bloomberg.com/news/2011-09-01/cameron-looks-to-reindustrialize-britain.html

Udział przemysłu w PKB Wielkiej Brytanii wynosi obecnie około 10%. Vincent Cable – minister handlu i przemysłu w rządzie Camerona – stwierdził, że to przemysł jest kluczowy dla długoterminowego rozwoju kraju, tymczasem w ostatnich latach jedną z najbardziej rosnących gałęzi gospodarki był sektor bankowy. „Z oczywistych powodów, w przyszłości nie będzie on już tak istotny”. Ciekawe, co to za „oczywiste powody”? Czyżby Brytole doszli do wniosku, że się nie da „wypłukiwać złota z powietrza”? Komentatorzy podkreślają, że rozwój przemysłu może natrafić na poważne przeszkody, takie jak trudności administracyjne (!) i niedostosowany do potrzeb przemysłu system oświaty. Alvin Toffler miał wiele racji pisząc w „Trzeciej fali” o rozwoju społeczeństwa postindustrialnego, które to pojęcie spopularyzował Daniel Bell już w latach 70-tych ubiegłego wieku („Nadejście społeczeństwa postindustrialnego. Próba prognozowania społecznego”). Ale nawet w społeczeństwie postindustrialnym, nazywanym też informatycznym, w którym większość ludzi ma zajmować się usługami, coś produkować trzeba. Proporcja sektora przemysłowego do sektora usług taka jak w Wielkiej Brytanii (10%) jest raczej dysproporcją. Założenie, że istotne są proporcje nie w poszczególnych krajach, tylko w skali globalnej i że „fabryka” może być w Chinach, bo specjalizacja między narodami jest tak samo naturalna jak specjalizacja między ludźmi, było o tyle ułomne, że nie uwzględniało ani charakteru ludzi, ani charakteru usług. Ekonomia – jak podkreślał von Mises – to nauka o ludzkim działaniu. A jakie działania ekonomiczne podejmowali emigranci przybywający do Europy, do krajów rozwijających usługi i to głównie wirtualne, czyli finansowe? Owszem stopa zwrotu z inwestycji finansowych była przez lata tak ogromna, że można było tych emigrantów jakoś utrzymywać. Ale lewitować nie można w nieskończoność. Gwiazdowski

Stefan Kurowski - Ekonomista prospołeczny W sierpniu 1980 roku był doradcą „S” w Stoczni Gdańskiej. Po przełomie stał się ostrym krytykiem Leszka Balcerowicza. Piętnował korupcyjną prywatyzację i schładzanie polskiej gospodarki. Wskazywał na rujnowanie przedsiębiorstw przemysłowych i ogromne dysproporcje w dochodach, które nie mają żadnego uzasadnienia ekonomicznego. Zmarły 26 sierpnia br. profesor Stefan Kurowski był groźny dla establishmentu, dlatego ten go marginalizował. Zasłynął już w latach 60, kiedy przedstawił rozprawę habilitacyjną, w której dowodził, że gospodarka socjalistyczna nie ma szans na to, by wytrzymać rywalizację z tą opartą na kapitalizmie. Taka konkluzja była oczywiście nie do przełknięcia dla komunistycznych naukowców, więc habilitację mu wstrzymywano. Stopień profesora ekonomii mógł uzyskać dopiero w roku 1989. W latach 70 był ekspertem ekonomicznym Koła Poselskiego Znak. W sierpniu ’80 roku przyjechał na strajk Stoczni Gdańskiej wspólnie z prof. Wiesławem Chrzanowskim oraz mecenasem Władysławem Siła-Nowickim i został doradcą komitetu strajkowego, a później Solidarności. Uczestniczył w I Krajowym Zjeździe Delegatów. W stanie wojennym go internowano i przebywał m.in. w ośrodku odosobnienia w Jaworzu. Po 1989 roku wydawało się, że prof. Kurowski będzie jednym z tych ekonomistów, którzy zyskają wpływ na realizowane w kraju reformy. Wielu widziało go w roli ministra finansów. Nigdy nim jednak nie został.

To nie tak miało być Był członkiem Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, a później jego doradcą ekonomicznym. Ale funkcję tę pełnił tylko do 1991 roku. Rok później doradzał premierowi Janowi Olszewskiemu. Żaden z późniejszych szefów rządów nie korzystał już z wiedzy profesora Kurowskiego. Pewnie, dlatego, że stał się ostrym krytykiem Leszka Balcerowicza. – Profesor Kurowski był człowiekiem rzetelnie myślącym, niepoddającym się grom interesów. I dlatego był niewygodny dla establishmentu, który realizował programy narzucone przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy – ocenia prof. Jerzy Żyżyński, ekonomista z Uniwersytetu Warszawskiego. – Stefan Kurowski był człowiekiem niezależnym i naukowcem uczciwym w myśleniu. Nie chcę przez to powiedzieć, że Leszek Balcerowicz był nieuczciwy w myśleniu. Na swój sposób myślał uczciwie, tylko okazał się ekonomistą słabo wykształconym, a jego doktrynerstwo uniemożliwiało mu wysłuchanie innych opinii. Ładnych parę lat temu profesor Kurowski, oceniając bilans przemian w Polsce, wyznał mi wprost: „To nie tak miało być”. Nie zgadzał się na rujnowanie polskich przedsiębiorstw przemysłowych. – Uważał, że na bazie olbrzymiej liczby przedsiębiorstw stworzonych rękami polskiego narodu w okresie komunizmu należało budować siłę polskiej gospodarki, która mogłaby stać się nawet piątą potęgą Europy. A teraz, co mamy? Przemysł samochodowy stanowią jedynie montownie Fiata i Opla, przemysł stoczniowy zniszczono, podobnie elektroniczny. Kultywowano i wspierano bezmyślną prywatyzację realizowaną przez Janusza Lewandowskiego i Wiesława Kaczmarka – wskazuje prof. Żyżyński. – Bezmyślnie oddawano polskie przedsiębiorstwa ich konkurentom zagranicznym. Ukuto kompletnie kretyńskie pojęcie „inwestora strategicznego”, który miał w kupowane firmy inwestować. A on kupował po to, by niszczyć konkurencję. Ekonomista, który nie zna pojęcia „wrogiego przejęcia” po prostu się kompromituje. Ta masowa wyprzedaż stanowiła właściwie sabotaż. Nie dość, że na bazie przemysłu pokomunistycznego nie zbudowano nowej, silnej gospodarki, to jeszcze w 2/3 go zniszczono. O ile bylibyśmy bogatsi, gdyby nie forma transformacji firmowana przez Leszka Balcerowicza. Profesor Kurowski wszystkie te procesy dostrzegał i przed nimi przestrzegał.

Zmarginalizowany Stefan Kurowski był jednym z nielicznych ekonomistów prospołecznych. Nie hołdował poglądom bliskim międzynarodowej finansjerze i rekinom biznesu, dlatego jego analizy przemilczano. Zwłaszcza, że prowadził badania, z których wynikało, że pracownicy w Polsce są potwornie wykorzystywani. – W jednej z analiz dowodził, że dochód narodowy w 1990 roku wytwarzało 16,5 mln pracujących, natomiast w 2005 r. – już tylko 12,7 mln, czyli o 23 proc. mniej. Nastąpił, więc ogromny wzrost wydajności pracy w ujęciu makroekonomicznym. W stosunku do 1990 r. 77 proc. pracujących wytwarzało dochód większy o ponad 67 proc., a więc wydajność pracy wzrosła przeszło dwukrotnie. Przy wzroście wydajności makroekonomicznej o 118 proc. płace realne wzrosły tylko o 36 proc. Wystąpiło, zatem olbrzymie niedopłacenie wzrostu wydajności pracy. I to profesor Kurowski mówił wprost – przypomina prof. Ryszard Domański, szef „S” w Szkole Głównej Handlowej. Zwracał też uwagę na ogromne dysproporcje w dochodach. „Niewielka grupa tzw. menedżerów uzyskiwała zarobki od 100 do 500 razy wyższe niż średnia krajowa. Podatnicy obciążeni trzecią stawką podatku dochodowego, wynoszącego 40-proc., stanowiący 1 proc. ogółu pracowników, tj. 230 tys. osób, wpłacali ok. 30 proc. ogólnej sumy podatków, a więc tyle, ile wpłacało 23 mln podatników pierwszej grupy podatkowej. Oznacza to olbrzymie zróżnicowanie dochodów niemające uzasadnienia w żadnym argumencie ekonomicznym” – pisał w analizie podsumowującej 20-lecie III RP. Piętnował nieuczciwą, a wręcz korupcyjną prywatyzację. „Prywatyzacja polskiego majątku trwałego stała się swoistą transfrontieryzacją (uzagranicznieniem) i to nie zawsze na rzecz podmiotów prywatnych. Okazało się, co było do przewidzenia, że prywatyzacja komercyjna na rzecz inwestorów zagranicznych została natychmiast obciążona olbrzymią korupcją”. Profesor Stefan Kurowski krytykował przyjęty w Polsce model prywatyzacji, wedle, którego cenę wyznacza nabywca, na ogół jedyny. „Żeby tych jednych nabywców zachęcić do szybkiego zakupu, podjęto ogromne działania sabotażowe, doprowadzając wielkie zakłady do faktycznej ruiny gospodarczej, między innymi przez blokadę kredytów i wymierzony przeciw nim system podatkowy oraz wystawienie na nieograniczoną konkurencję z zagranicy – pisał. – Gdy wielkie zakłady zostały tym wstępnym uderzeniem osłabione, rozpoczął się wielki handel, czyli wyprzedaż «rodowych sreber», zakładów zbudowanych kosztem ogromnych wyrzeczeń przez dwa pokolenia Polaków. W ciągu 15 lat wyprzedano prawie wszystko, co w wielkim przemyśle miało jakąkolwiek wartość i znaczenie strategiczne”. Odpowiadał też na argumenty zwolenników tego modelu prywatyzacji. „Ktoś może powiedzieć: ale te sprzedane fabryki pozostały w Polsce i produkują. Otóż nie wszystkie. Te, które wytwarzały bardziej skomplikowane wyroby zaprzestały produkcji. Inny argument w obronie tej polityki: za sprzedaż tych zakładów przemysłowych i banków Polska uzyskała odpowiednie fundusze, za które mogła zbudować nowe fabryki, już nowoczesne. Otóż nie. Sprzedaż według zasady: cenę dyktuje jedyny nabywca – została dokonana za drobny ekwiwalent wartości, w większości wypadków za 10 do 15 proc. wartości, a nieraz to była sprzedaż po prostu za darmo czy nawet za dopłatą w postaci ulg w podatku dochodowym, jak na przykład WSK Rzeszów, czy Wedel w Warszawie”. Krytykował tzw. schładzanie gospodarki – koncepcję realizowaną przez Balcerowicza i Radę Polityki Pieniężnej. Pisał o nieuzasadnionych podwyżkach stóp procentowych, które powodowały, że kredyt stawał się droższy, a tym samym obniżała się konsumpcja wewnętrzna. – Balcerowicz nie rozumie tych rzeczy, działał mechanicznie. To wynika z jego niewiedzy – uważa prof. Żyżyński. Stefan Kurowski nie zgadzał się także na niszczenie państwa socjalnego związane z ograniczaniem wydatków na cele społeczne. Przedstawiał gorzkie analizy, ale w pismach sytuujących się z boku głównego nurtu jak „Tygodnik Solidarność” czy „Nasz Dziennik”. – Z pewnością establishment nie chciał go słuchać i odsuwał na margines za odwagę mówienia prawdy niezależnie od czasów – uważa prof. Domański. W wywiadzie dla „TS” w 2001 roku Stefan Kurowski ostrzegał przed skutkami niewiedzy w dziedzinie ekonomii: „Wyniki wyborów odzwierciedlają świadomość polityczną Polaków, którzy w większości działają przeciwko sobie”.

Krzysztof Świątek

Pozostał niezależny Rozmowy z prof. Stefanem Kurowskim zawsze miały wysoką temperaturę, a tych było wiele, publikował na naszych łamach i udzielał wywiadów, również często dzwonił, komentując to, co go bulwersowało. Bardzo ceniłem sobie te rozmowy z Profesorem, bo jego jasne i bezkompromisowe widzenie sytuacji kraju wyróżniało go na tle pozostałych znanych autorytetów z dziedziny ekonomii. W naszej książce „Polska i Solidarność – 20 lat przemian” zamieściliśmy skróconą wersję opracowania prof. Kurowskiego na temat zmian w gospodarce polskiej w okresie transformacji z tytułem „Gorzki bilans III RP”. To opracowanie jest unikalnym i wyjątkowo trafnym podsumowaniem transformacji ekonomicznej i powinno być przeczytane przez każdego, komu leży na sercu dobro Polski. Profesor Kurowski był wielkim autorytetem, bo mając ogromną wiedzę i dorobek naukowy, nie oddał się na usługi jakiegoś lobby, pozostał niezależny. Miał wszelkie predyspozycje, aby zostać znaczącym politykiem decydującym o innym, lepszym kształcie polskich przemian. Niestety III RP z tego nie skorzystała. To wielki błąd naszej historii. Jerzy Kłosiński

Kruk: Wojna burżuazji z marginesem Dramatyczne wydarzenia na ulicach brytyjskich miast wprawiły w osłupienie cały świat, ale dla „Financial Times” była to tylko „intifada marginesu społecznego”. Gdyby bulwarówka londyńskiego City wydzieliła na swoich łamach proporcjonalnie duży margines dla tych, którzy się z taką oceną nie zgadzają, to prawdopodobnie redakcja miałaby tylko 20 proc. powierzchni gazety do dyspozycji. Reszta byłaby białym marginesem. Ze zdaniem FT nie zgadza się przecież nawet wielu polityków brytyjskich, lecz problemy związane z tym „marginesem” marginalizuje. Margines społeczny dla neoliberałów to ta część społeczeństwa, która nie wierzy ich zapewnieniom, że jutro będzie lepiej i zgłasza jakieś pretensje pod adresem rządzących. Niestety, w neoliberalnym świecie (zwanym dawniej wolnym światem), do którego dołączyła Polska, margines ten zamiast się kurczyć szybko rośnie i jest coraz bardziej sfrustrowany. Milcząca większość tego nie widzi. A przecież nie trzeba zwiedzać robotniczych gett i slumsów dla najbiedniejszych, aby tę niemiłą prawdę odkryć. O beznadziei życia mieszkańców takich dzielnic można się wiele dowiedzieć choćby z filmów wyreżyserowanych przez twórców wrażliwych na sprawy społeczne. Niestety, milcząca większość ogląda to, co podsuwa jej przemysł medialny; idiotyczne filmy i seriale, śmieszną inaczej rozrywkę zwaną publicystyką i popisy słynnych, ale mało zabawnych medialnych celebrytów. Część zniesmaczonych telewidzów odwiedza też kina, ale najchętniej ogląda filmy fantasy. Zapewne po to, aby uciec od rzeczywistości i nie słuchać politycznych ekonomistów powtarzających wersety z neoliberalnej biblii; każdy jest panem własnego losu, nawet pucybut może zostać milionerem, wszystko musi regulować niewidzialna ręka rynku, nie ma darmowych obiadów itp. I to byłyby dobre rady, gdyby młodzi mieli prawo do równego startu w dorosłe życie i gdyby niewidzialną ręką nie manipulowali politycy i hochsztaplerzy. W sytuacji, kiedy korupcja, nepotyzm i polityka to najlepsze trampoliny do ustawienia się w życiu, a działalność gospodarcza to największy hazard, takie podpowiedzi, to cyniczna kpina z młodych ludzi, którzy bez „dojść”, rodzinnych układów i kapitału początkowego startują w życie.

Bój to nie był ostatni Świadomość tego wśród nastolatków z robotniczych dzielnic sprawiła, że wydarzenia w Anglii miały tak gwałtowny i niszczycielski charakter. Tam, gdzie do rozruchów dołączyli bandyci i złodzieje wykorzystujący niepokoje społeczne, policja była rażąco bezradna. W rezultacie na skalę dotychczas niespotykaną na ulicach brytyjskich miast przez kilka dni trwała wojna biednych z bogatymi albo określając dokładniej – młodego proletariatu ze złymi tradycjami z młodym, prężnym biznesem. Posługując się natomiast terminologią FT, można powiedzieć, że był to bój marginesu społecznego z marginesem po przeciwnej stronie, czyli nowobogacką burżuazją. I nie był to bój ostatni, który milcząca większość będzie miała okazję obserwować.

Niedyskretny smród burżuazji Dyskretny urok burżuazji z obrazów arcymistrza społecznego kina to historia. Luis Bunuel, kpiąc z intelektualnej miałkości i emocjonalnego poplątania klasy społecznej, z której sam się wywodził, nie mógł odmówić bohaterom swoich filmów kindersztuby, dobrych manier, przywiązania do tradycji i szacunku dla dóbr kultury. Natomiast współczesna burżuazja na całym świecie jest nieznośnie realistyczna, wszechobecna, pazerna i odarta z jakiegokolwiek uroku. Śmierdzi nie tyle pieniędzmi (nie nosi gotówki w kieszeniach), co pospolitością, brakiem kultury, bezguściem i pretensjonalnością. Dobre maniery zastąpił tupet, wyczucie taktu psi węch. Na całym świecie burżuja poznajemy teraz po słomie w butach, ale nie tylko. W samolocie np. zanim zajmie swoje miejsce w klasie biznes rozejrzy się wokół i upewni, czy wszyscy go widzą, czy wiedzą, że on to lepszy gość. Chyba z tego samego powodu w Polsce nowobogacka drobnica krąży w wypasionych terenówkach po zatłoczonych centrach miast. W Anglii natomiast buduje sobie enklawy w zakazanych do niedawna dzielnicach. Bez zazdrosnych kibiców za płotem burżuje nie czują się w pełni szczęśliwi. Natomiast amerykańscy burżuje postępują odwrotnie; uciekają ze starych dzielnic, w których rośnie bieda, i budują bezpieczne enklawy na peryferiach. Po ostatnich wydarzeniach w Londynie można sądzić, że Amerykanie postępują roztropniej. Zbliżenie bogactwa z biedą nie jest wskazane; stanowi mieszankę wybuchową.

Znowu te warchoły? Ci, co pamiętają rok 1976 w Polsce, potwierdzą, że szerokie rzesze inteligencji pracującej z burżuazyjną mentalnością tłumnie wystąpiły na wiecach potępienia „radomskich warchołów”. Tamta siermiężna burżuazja skwapliwie poparła tow. Gierka, bo miała coś do stracenia; syrenki, wartburgi, fiaty, polonezy i przyczepki kampingowe pod oknami mieszkań. Teraz nowobogaccy mają do stracenia dużo więcej, a wyobraźni dużo mniej. Natomiast nasi politycy stanowiący trzon burżuazji III RP nie muszą się o swoje mienie martwić; wszystko mają schowane w bankach, w podziemnych garażach a mieszkają w strzeżonych rezydencjach. Świętują do woli na brukselskich festiwalach, podśpiewując „Odę do radości”, dając wyraz jak szczęśliwie żyje im się w Europie z Komisją Europejską na czele. Niepokoi się tylko modelowy burżuj ostatniego 30 lecia. „Czuję paniczny strach” – wyznał ostatnio Jerzy Urban. A przed czym? Przed „szczuciem upośledzonych warstw społecznych”. Należy się domyślać, że chodzi o szczucie upośledzonych warstw na czcigodną burżuazję. Coś takiego mógł wyznać tylko chory ze strachu, upośledzony umysłowo idiota. Kulturalny burżuj z epoki Gierka takiej pogardy dla ludzi nie miał i tak by się nie obnażył. Młodym ludziom, którzy zapewne nie wiedzą, kto to jest ten spanikowany, dobrodusznie wyglądający staruszek należy się informacja. To szef propagandy z okresu stanu wojennego, porównywany przez niektórych z szefem propagandy Hitlera. Ale to przesada, dr Goebbels miał bez porównania więcej kindersztuby, taktu i inteligencji. Jerzy Urban walił cepem. Na początku lat 80., kiedy w sklepach nic nie było, wzywał upośledzone warstwy społeczeństwa, aby się nie buntowały, bo będą przymierały głodem, podczas gdy rząd się jakoś wyżywi. On sam zawsze wyglądał na bardzo dobrze odżywionego i jest symbolem ciągłości panowania burżuazji niezależnie od systemu władzy. Tylko w Chinach tę ciągłość zapewniono sprawniej. Jan K. Kruk

Winny, bo nie naciskał „Gazeta Wyborcza” sama przyznała się wczoraj do wielokrotnego kłamstwa i manipulacji. I to w wyróżnionym graficznie tekście na pierwszej stronie. Wiele mówi o stanie niektórych umysłów fakt, że nawet tego nie zauważyła. Komentując nieznane dotąd fragmenty zapisu rozmów z kokpitu Tupolewa, buduje gazeta nową narrację w sprawie katastrofy. Teraz, w tej nowej narracji, pilot, którego wcześniej wielokrotnie beztrosko obwiniała, staje się ofiarą niezdecydowania śp. prezydenta. Bo, twierdzi „Wyborcza”, to do Lecha Kaczyńskiego należała decyzja o odejściu na lotnisko zapasowe. I pilot czekał na tę decyzję. A ona nie zapadła. Aż do końca… Do przedwczoraj obowiązywała na Czerskiej wersja dokładnie przeciwna. Do przedwczoraj śp. Lech Kaczyński nie miał prawa wtrącać się w decyzje, co do lądowania. Do przedwczoraj, jeśli się wtrącał, to wywierał na pilotów niedozwoloną presję. „Presją pośrednią” był sam fakt jego obecności na pokładzie. Lot do Gruzji, kiedy to śp. prezydent miał czelność namawiać pilota na wybór innego lotniska, przywoływany był przez gazetę uporczywie przy każdej okazji, z niedwuznaczną sugestią, iż zgubny zwyczaj narzucania się przez śp. prezydenta pilotom ze swymi zachceniami musiał w ten czy inny sposób stanowić przyczynę tragedii. A wczoraj, licząc − zapewne niebezpodstawnie − na brak pamięci i bezmyślność swych wyznawców Czerska znalazła winę śp. prezydenta w tym właśnie, że nie podjął decyzji. Bo to on właśnie, dostosowuje „Wyborcza” swą narrację do ujawnianych faktów, miał obowiązek zadecydować o tym, czy i gdzie lądować. Piloci na to czekali, a Kaczyński decyzji nie podejmował, no i… Tak czy owak, w taki czy inny sposób, jedno tylko dla „Wyborczej” pozostaje niezmienne: winny tragedii musiał być on. Szkoda słów na komentowanie wygibasów propagandy nienawiści wobec ofiar niewyjaśnionej tragedii. Twierdzenie, że to śp. Lech Kaczyński powinien był podjąć decyzję jest równie nieprawdziwe, jak wcześniejsze twierdzenie, że nie miał prawa jej podejmować. Prawda jest taka, że nie wiadomo było i nadal nie wiadomo, kto w podobnych sytuacjach ma decydować. Pilot, ktoś znajdujący się na ziemi, „główny pasażer” – a może ktoś jeszcze inny? W krajach zachodnich procedura określa to bardzo jasno: bieżące decyzje podejmuje tzw. szef misji, oficer najlepiej zorientowany w sytuacji i warunkach bezpieczeństwa. I nikt, nawet sam prezydent, nie ma prawa tych decyzji zmieniać; rozliczanie szefa misji możliwe jest po jej zakończeniu. W naszych procedurach nie ma takiej funkcji, praktycznie nie ma zresztą, prawdę mówiąc, procedur, wszystko oddano improwizacji. I mimo tragedii, nikt jak na razie − przynajmniej o niczym takim nie słyszałem − nie próbował tego naprawić. Bez względu na to, jakie były bezpośrednie przyczyny tragedii, ten brak procedury i jasnego wyznaczenia, kto ma podjąć decyzję, był niewątpliwie jedną z istotnych okoliczności katastrofy. O tym powinno się pisać. Jeśli pisze się uczciwie, jak dziennikarz, a nie jak propagandysta zobowiązany za wszelką cenę wskazać z góry wyznaczonego winnego. RAZ

Rząd wydał już wszystkie zaskórniaki - mówi prof. Gilowska Lekkomyślne postępowanie rządu Donalda Tuska jest przyczyną narastających problemów gospodarczych w Polsce - mówi prof. Zyta Gilowska w wywiadzie dla tygodnika "Uważam Rze". - Ta lekkomyślność miała kilka odsłon. "Rządzący nie mieli świadomości, jakie wyzwania przed nimi stoją. Najpierw byli beztroscy, potem chaotyczni, następnie rozrzutni. Na końcu sięgnęli do pieniędzy na emerytury oraz podnieśli podatki". Premier rządu i minister finansów liczyli, że przeczekają trudne czasy, a przecież były liczne sygnały, że nadchodzi poważny, długotrwały kryzys - twierdzi prof. Gilowska. Wie już chyba o tym minister Jacek Rostowski, który mówi:

"Nie jestem optymistą. Ostrzegam od kilku miesięcy, że sytuacja w Europie, szczególnie w strefie euro, jest bardzo niepokojąca. Mamy sytuację, w której silna i odporna polska gospodarka wchodzi w okres, w którym mogą do niej przyjść wstrząsy z zewnątrz". Nie dociera to jeszcze do premiera Tuska, który w programie "Tomasz Lis na żywo" powtarza stare PR-owskie chwyty:

- "Rządzenie to nie jest sztuka zadawania ludziom bólu. Dobre rządzenie to odpowiedzialne czynienie życia ludzkiego prostszym";

- "Polska jest tym miejscem, gdzie o pracę (jest) stosunkowo łatwiej niż w większości krajów lepiej od Polski rozwiniętych".

Pomijając nieścisłości i nieprawdziwe tezy w wypowiedziach J. Rostowskiego i D. Tuska, zastanówmy się, co czeka nas, zadłużonych obywateli w zadłużonym państwie rządzonym przez PO, w którym nie będzie "zadawania ludziom bólu". Odpowiedź znajdziemy u prof. Zyty Gilowskiej, bezlitosnej recenzentki tego rządu; "Na razie wzięli sobie pieniądze z OFE. Może po wyborach spróbują przejąć te 200 mld, które w OFE pozostały? Poza tym wydali już wszystkie zaskórniaki. Pozostały lasy, trochę ziemi, energetyka, ciężka chemia".

Nasz wywiad. Grzegorz Bierecki o finansach państwa: Prawdy dowiemy się po wyborach. "Zamierzam być niebezpieczny" wPolityce.pl: Jak pan widzi sytuację gospodarczą Polski i szerzej – Europy? Wiemy od czytelników, widzimy, wokół, że wielu ludzi poważnie niepokoi to, co się dzieje, nie uspokajają ich super optymistyczne deklaracje rządu. Pan, jako prezes Krajowej Spółdzielczej Kasy Oszczędnościowo-Kredytowej wie o gospodarce bardzo dużo. Jak jest naprawdę? Grzegorz Bierecki, prezes KSKOK: Sytuacja w gospodarce jest niezwykle poważna. Ale coraz więcej ekspertów uważa, że rząd nie mówi prawdy. Powaga sytuacji zostanie zapewne pokazana w pełni po wyborach. Wydaje się, że mamy do czynienia ze świadomym przemilczaniem pewnych okoliczności, chociaż nie wszystko da się przemilczeć.

Na przykład? Na przykład sięgnięcie przez rząd do Funduszu Rezerwy Demograficznej po to, by mieć przez najbliższe miesiące na bieżące wypłaty emerytur. To jest sygnał, że wpływy do budżetu państwa są niewystarczające. Sięga się po zaskórniaki, bo nie ma z bieżących wpłat. To zaś z kolei rodzi poważną wątpliwość, co do wiarygodności danych, które pokazuje publiczności minister finansów Jacek Rostowski. Tu warto podkreślić, o czym mało się w Polsce mówi, że tę wątpliwość podzielają także urzędnicy Komisji Europejskiej. Słyszałem, że do końca września rząd został zobowiązany do wyjaśnienia wątpliwości, co do danych, które przedstawia.

Które dane budzą najwięcej obaw? Przede wszystkim dziwne operacje na rynku walutowym, które wykonuje minister Rostowski. Podobne do tych, które przez lata, oszukując Brukselę, wykonywali Grecy. Są też poważne niejasności dotyczące bilansu płatniczego. Jak więc jest naprawdę dowiemy się wszystkiego po wyborach.

Minister Rostowski zapowiada tajemnicze, choć wielkie oszczędności po wyborach. Mowa o 80 miliardach. Co się może za tym kryć? Sądzę, że to niestety będzie dużo większa kwota. Zwykle ministrowie finansów począrtkowo podają niższe kwoty. A gdzie je znajdzie? Minister pracy Jolanta Fedak mówi o zabraniu pieniędzy z OFE, tych, które już Polacy odłożyli na kontach emerytalnych przez dziesięć lat.

To niewyobrażalne, bo to przecież przejadanie oszczędności wszystkich naszych obywateli. Dziwicie się państwo? Premier powiedział, że jego nie interesuje przyszłość, że dla niego liczy się tu i teraz. Powiedział to oficjalnie, na konferencji prasowej. I jest konsekwentny. To, co robi jest realizacją tej polityki. Za tego rządu, na dzisiejszą kolację zjadamy nasz jutrzejszy obiad.

Gdzie możemy szukać przyczyn takiej postawy? To efekt filozofii, w której nadrzędnym celem jest utrzymanie władzy. Dlatego najważniejsze dla tej ekipy, ważniejsze od wszystkiego, od przyszłości naszych dzieci, jest utrzymanie poparcia rozmaitych grup interesu, medialnego i finansowego. Z kolei te grupy niespecjalnie przejmują się przyszłością kraju. Kiedy to wszystko runie, one będą już miały swoje centra decyzyjne poza Polską, tam będą ich najważniejsze aktywa. O tym wszystkim nie można milczeć.

I dlatego podjął pan decyzję o kandydowaniu do Senatu? Tak. Nie mogę milczeć.. Zamierzam być dla nich niebezpieczny. Wykorzystam w pracy dla Polski całą swoją wiedzę, doświadczenie 20 lat tworzenia instytucji finansowych. Dzisiaj rynek finansowy wymaga szczególnie uważnej obserwacji, doświadczenia, wiedzy, co tam się dzieje. Zaplecza eksperckiego, które mam. Od tego jak to się potoczy zależy nasza przyszłość. Przecież obecny kryzy zaczął się od rynku finansowego, który potem przeszedł do realnej gospodarki. Dobrze urządzone państwo, dobrze rządzony kraj musi mieć porządny system finansowy. Musi myśleć o obywatelach. Przypomnę, że pomagałem śp. Przemysławowi Gosiewskiemu przygotować m.in. ustawę o upadłości konsumenckiej i ustawę antylichwiarską. Za to ostatnie spotkał mnie lincz medialny. Ale – warto było.

Ale nie patrzy pan na politykę tylko przez pryzmat finansów? Oczywiście, że nie! Rozumiem mechanizmy polityki i dlatego mówiąc o motywach mojego kandydowania muszę sięgnąć do tragedii smoleńskiej. Tam, w rosyjskim błocie, zginęli moi przyjaciele, ludzie, którzy dzielnie walczyli o Polskę przez lata. Ja ich wspierałem, mogłem podsuwać pomysły, służyć radą, ale trzymałem się w II linii. Dziś muszę przesunąć się w szeregu.

Dlaczego Senat a nie Sejm? Tam można wbrew pozorom bardzo dużo zdziałać. Dziesięciu senatorów może złożyć projekt ustawy. To siła równa 100 tysiącom podpisów obywateli. Tą droga mam zamiar proponować ustawy, które poprawią funkcjonowanie rynku finansowego w interesie konsumenta, aby więcej pieniędzy zostało w potfelu. Warto zapytać przy okazji, jak to się stało, że osoby o niewielkich dochodach były zachęcane do brania kredytów w walutach obcych, gdzie zmienność raty jest największa.. I dlaczego przyjęta w 1997 roku, ustawa o kasach budowlano-mieszkaniowych, którą wspierałem i która zapewniałyby ludziom stałe raty umarła. Hanna Gronkiewicz-Waltz, jako ówczesny prezes NBP, nie wydała żadnej licencji takim kasom. Warto wrócić do tego rozwiązania.

Pan znał śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego… Leszka poznałem w 1981 roku, kiedy zakładałem organizację młodzieży szkół średnich o nazwie Niezależna Federacja Młodzieży Szkolnej. Wybrano mnie we wrześniu 1981 roku przewodniczącym tej struktury. Kiedy przygotowywałem statut, młody prawnik Lech Kaczyński bardzo mi pomógł. Potem w stanie wojennym w tajnym zarządzie gdańskiego regionu „S” reprezentowałem Niezależne Zrzeszenie Studentów. A regionem faktycznie kierował Lech Kaczyński. W maju 1989 roku podpisałem umowę o pracę w „Solidarności”, a moim przełożonym był także późniejszy prezydent. Często rozmawialiśmy. Także o polityce. „Testował” moje reakcje na rozmaite sprawy, pomysły. A tuż przed tragedią smoleńską powołał mnie do Narodowej Rady Rozwoju. Przyjaźnią z Leszkiem Kaczyńskim szczyciłem się aż do Jego tragicznej śmierci.

Startuje pan w Białej Podlaskiej. Dlaczego? To miejsce bardzo mi bliskie. Od 24 lat mam w domu Białą Podlaską, rodzina mojej żony jest stąd. Znam i lubię tutejszych ludzi, miejscową kuchnię, zwyczaje. Wiem, co trzeba zrobić dla tego regionu.

Co zrobi pan dla tego regionu? W tym rejonie wielkim problemem jest bezrobocie i brak dróg, komunikacji, która uniemożliwia często ludziom mobilność i rozwój. Trzeba przestać patrzeć na komunikację tylko, jako na biznes. To działalność pożytku publicznego, państwo i samorządy muszą być zainteresowane jej rozwojem. Musi być możliwość dojazdu do dobrej szkoły, do lepszej pracy. To tez przyciąga inwestycje. Dla tego regionu najważniejszym jest realizacja przez państwo polityki równomiernego rozwoju. To znaczy, że należy inwestycje w infrastrukturę, instytucje państwowe lokować w różnych regionach. Podlasie ma swoją szansę i swoją rolę w Rzeczpospolitej. Dopilnuję, żeby otrzymało to, co mu się należy.

Grzegorz Bierecki: Twórca i założyciel Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych w Polsce - instytucji finansowej zrzeszającej ponad 2,2 miliony gospodarstw domowych z aktywami ponad 15 miliardów zł (SKOK to jeden z partnerów portalu wPolityce.pl - red. wP.). Posiada 20-letnie doświadczenie związane z rynkiem finansowym w Polsce. Od 11 lat jest członkiem Światowej Rady Związków Kredytowych (WOCCU) z siedzibą w Madison (USA), a więc jednej z największych i najbardziej liczących się w świecie organizacji finansowych 100 krajów z aktywami ponad 1,5 biliona dolarów. W WOCCU od 6 lat przewodniczy Komitetowi ds. Regulacji i Legislacji. Opiniuje projekty zmian przepisów dla najważniejszych na świecie organizacji, takich jak Komitet Bazylejski, Komisja i Parlament Europejski, czy Grupa G20. W 2011 roku – na światowej konferencji w szkockim Glasgow – jednogłośnie zostaje wybrany pierwszym wiceprzewodniczącym WOCCU. W październiku 2006 roku Grzegorz Bierecki został powołany przez Minister Finansów RP do Rady Rozwoju Rynku Finansowego (składająca się z szefów najważniejszych instytucji finansowych w Polsce) będąca dla Ministerstwa Finansów organem opiniodawczym i doradczym w sprawach rynku finansowego. Podczas IV Światowego Kongresu Rodzin, Grzegorz Bierecki, został nagrodzony niezwykle prestiżowym wyróżnieniem przyznanym „Za prowadzenie edukacji ekonomicznej rodzin, uczenie ich samopomocy finansowej oraz kształtowanie umiejętności zarządzania finansami w sposób efektywny i demokratyczny”. Grzegorz Bierecki został także przyjęty do Konfederacji Przyjaciół Jasnej Góry i wyróżniony medalem Konfederacji oraz otrzymał nagrodę tygodnika katolickiego Niedziela Sursum Corda. W marcu 2010 r. powołany przez prezydenta RP do Narodowej Rady Rozwoju. Grzegorz Bierecki, urodzony 28 IX 1963 r., w czasach szkolnych i studenckich, w latach 80 założyciel i członek m.in. Federacji Młodzieży Szkolnej i NZS. W maju 1988 roku współorganizował strajki studenckie w Gdańsku. Uczestniczył w obradach Okrągłego Stołu w podzespole ds. nauki i szkolnictwa wyższego. Działacz i pracownik NSZZ „Solidarność”. W 2001 roku, za podziemną działalność wydawniczą, został wyróżniony odznaką ministra kultury i dziedzictwa narodowego – Zasłużony Działacz Kultury. W 2005 roku w uznaniu zasług dla idei wolnej i solidarnej Polski został uhonorowany Medalem 25 rocznicy Podpisania Porozumień Sierpniowych. W 2007 roku został odznaczony przez Prezydenta RP Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Jest honorowym obywatelem miast amerykańskich: Kansas City w Missouri oraz City of Rocky Mount w Północnej Karolinie. zespół wPolityce.pl

Aleksander Nalaskowski dla wPolityce.pl: Strategia dla Polski-dekalogi. "Czy w takiej Polsce ty, twoje dzieci i wnuki będą szczęśliwsze?" Mniej więcej wiemy, o co chodziło Leninowi, gdy wywoływał burdę zwaną dzisiaj Rewolucją Październikową. Wiemy, o co chodziło przywódcom krwawej Rewolucji Francuskiej, gdy stawiali gilotyny, a wcześniej podburzyli lud do zburzenia Bastylii. Wszędzie tam ukazywany był cel. Czyli odpowiedź na pytanie, „Jeśli zwyciężymy to…”. Tu zazwyczaj następowały obietnice, które były realizowane lub nie. Każda rewolucja oprócz celów oficjalnych, tych propagowanych wśród armatniego mięsa miała cele ukryte, których nie ujawniała, bo ubyłoby chętnych do zburzenia tej upiornej Bastylii. O ile cele oficjalne weryfikowalne były niemal natychmiast, bądź w krótkim odstępie czasu od ich ogłoszenia to cele ukryte ujawniały się z czasem, najkrócej rzecz ujmując ujawniały się zgodnie z zasadą ewangeliczną „po owocach je poznacie”. Po czterech latach władzy nad czterdziestomilionowym narodem, po ponad roku posiadania pełni władzy (łącznie z władzą prezydencką) i niemal wszelkimi możliwymi większościami możemy pokusić się o wskazanie tego, co nazwałem „ukrytymi celami”. To zadanie jest jednak zbyt proste i zbyt nudne, aby nim zajmować Czytelników. A ponieważ wiele wskazuje na to, że Platforma drogą demokratycznych wyborów dostanie kolejną szansę rządzenia warto pokusić się o postawienie rozbudowanego merytorycznie pytania jak będzie po kolejnych czterech latach wyglądała Polska. Zastosowałem w poniższych kwestiach pewien skrót. Zatem do każdego postawionego poniżej pytania należy na początku dodać pytanie „Jak będzie wyglądała Polska, gdy…” lub/i „Co się zmieni na lepsze, gdy…”. Poniżej wspomniane pytania.

1. wszystkie dzienniki i tygodniki będą agendą „Gazety Wyborczej”; Na przykład „Rzeczpospolita wyborcza” „Wyborcze życie na gorąco”, „Przegląd wyborczo sportowy”.

2. Kościół i hierarchowie oraz zwyczajni kapłani zostaną sprowadzeni do poziomu ważności historycznych grup rekonstrukcyjnych lub interesującego zjawiska etnograficznego i bogatego w informacje źródła wiedzy o „dawnej” Polsce.

3. Zaremba i jemu podobni publicyści zostaną ostatecznie zmarginalizowani poprzez oskarżenia o prowokowanie w działań antysemickich grupy niedouczonych idiotów; zostaną też oskarżeni o niezrozumienie słów prezydenta, których on sam zdaje się nie rozumieć, zostaną pozbawieni praw publikowania za próbę krytykowania Gazety Wyborczej, etc.

4. ojciec Tadeusz Rydzyk zostanie ostatecznie uznany, jako faszystka, antysemita, syn esesmana, kombinator i absolutny oszust, a Radio Maryja zostanie uznane za rozgłośnię dla głupich emerytów, których z tytułu słuchania tej stacji należy ubezwłasnowolnić, a emeryturę wpłacać na konto wnuków chowających im dowody osobiste.

5. hasło „pilnuj Polski” zostanie uznane za ksenofobiczne i zastąpione przez zawołanie „pilnuj Śląska”, któremu przyklaśnie Kazimierz Kutz jak tylko uda mu się trafić dłonią w dłoń; co na pewno zauważy premier.

6. stworzony zostanie w każdej dziedzinie życia społecznego (parlament, skład rządu, szkolnictwo wszystkich szczebli, służba zdrowia, wojsko, sądownictwo, seminaria duchowne, programy w publicznej TV, liga piłkarska, festiwale piosenki, etc.) parytet dla homoseksualistów; w następnym etapie rozwojowym będzie na odwrót - parytet będzie dotyczył osobników heteroseksualnych.

7. w dobrym tonie będzie wykazywanie „czarnym”, że są pasożytami, że nie płacą podatków, że są producentami „opium dla ludu”; szczególne pomocny będzie tu „Słownik Palikota”, który nakładzie stu tysięcy egzemplarzy wyda spółka wydająca popularny dziennik; słownik wkrótce stanie się lekturą szkolną i z dopłatą budżetu będzie rozprowadzany w placówkach oświatowych; na okładce będzie gumowy penis w kształcie świńskiego ryja.

8. w kolejnym rozdaniu prezydent RP odznaczy Adama Darskiego, który nie wiadomo, dlaczego woli się nazywać „Nergal”, wysokim odznaczeniem państwowym za propagowanie kultury polskiej w Europie, a konkretnie za zdjęcie na okładce pisma „Billboard”.

9. temat jednej z rozprawek maturalnych będzie brzmiał: „Hasło >żryjcie to gówno< Adama Darskiego jako kontynuacja wolnościowych potrzeb młodego pokolenia Polaków”. Dla przyzwoitości temat zostanie opatrzony znakiem zapytania, ale osławiony „klucz” do poprawiania prac będzie preferował odpowiedzi na „tak”.

10. Amerykanie po udanych negocjacjach z Rosją na temat redukcji arsenałów nuklearnych całkiem niezależnie przyznają, że winę za katastrofę smoleńską ponosi śp. Lech Kaczyński i śp. Arkadiusz Protasiuk. Pytania o źródła takich opinii Amerykanie zlekceważą, bo oni nigdy i przed nikim nie muszą się tłumaczyć.

11. w najpopularniejszym dzienniku w Polsce ukaże się ogłoszenie\; „Stroje biedronek, motyli, koników polnych. Smerfów, Pinokio, Jasia i Małgosi /dla hetero/ oraz Marksa i Engelsa /dla homo/ na procesje Bożego Ciała w pełnym wyborze. Tel. 0.500…” .

Przypominam, że każde z tych twierdzeń należy poprzedzić pytaniem ze wstępu do niniejszego tekstu. I w tym miejscu pojawiają się pytania, które mocno zindywidualizowałem. Oto one:

1. Czy o taką Polskę Ci chodzi?

2. Czy taka właśnie Polska będzie bogatsza, mądrzejsza?

3. Czy taka Polska bardziej będzie się liczyć na międzynarodowej arenie?

4. Czy w takiej Polsce ty, twoje dzieci i wnuki będą szczęśliwsze?

5. Czy sądzisz, że takiej Polski chciał Twój pradziadek, dziadek, ojciec, matka?

6. Czy w takiej Polsce łatwiej spłacisz kredyt, wykształcisz dzieci, wyleczysz raka?

7. Czy w takiej Polsce będziesz się czuł bezpieczniej?

8. Czy jesteś przekonany, że gazety donoszą ci prawdę?

9. Czy nowoczesna Polska to ta z wcześniej postawionych pytań?

10. Czy miewasz refleksję: „a może stąd po prostu wyjechać?”

Nie chcę jątrzyć, nie chcę prowokować. Oczekuje tylko refleksji nad własnymi wyborami (nie mylić z akcjami wyborczymi!) każdego z nas. Bo tak naprawdę to mamy do wyboru albo walczyć (tak, walczyć!) o Polskę naszych dziadków, albo całą resztę życia przepląsać w stroju motyla licząc, że jest cała kupa frajerów, którzy na ten strój dla nas zarobią.

Aleksander Nalaskowski

Kociołek aferzystów Dawniej budowle powstawały, by zaspokoić potrzeby ludzi. Te kapitalistyczne nawyki przetrwały jeszcze w pierwszych latach PRL. Dawniej ludzie tłumnie uczęszczali na imprezy masowe – w tym i na rozmaite mecze. Nie tylko piłkarskie – również np. na lekkoatletyczne potrafiło przyjść 100 000 ludzi. Za „komuny” rozrywek było niewiele... By zaspokoić tę potrzebę we Warszawie wybudowano Stadion X-lecia PRL. Ładny – a i imponujący: na 100 000 widzów. Najpierw był rzeczywiście potrzebny – a potem... pojawiła się telewizja. Od tej pory na imprezy zaczęło chodzić coraz mniej ludzi – bo na ekranie widać lepiej, niż z odległego miejsca na stadionie – no, i za bilet płacić nie trzeba. Ekrany i kamery stawały się coraz lepsze – i w miarę tej melioracji stadiony pustoszały. Stadion X-lecia PRL należało rozebrać już na XXX-lecie PRL – i wybudować w tym miejscu coś pożytecznego: domy mieszkalne, centra handlowe – albo i jedno, i drugie. A tak naprawdę, to należałoby ten grunt po prostu oddać właścicielom. Bo miasto go zrabowało. Nic z tych rzeczy nie zrobiono. Przypuszczalnie nie chciano likwidować stu miejsc pracy przy pilnowaniu obiektu (ze trzydzieści z tego dyrektorskich i kierowniczych, obsadzanych przez zasłużonych działaczy partyjnych). Nic nie robiono – bo przecież państwo płaci podatki samo sobie, więc kosztu niepłacenia podatków nie widzi. Stadion niszczał – a, że natura nie znosi próżni, powstał tam „Jarmark Europa”. Największy zakład pracy w Warszawie - jakby się kto pytał. Ten stadion wreszcie rozwalono – ale tylko po to, by postawić w to miejsce obecną szkaradę zwaną „Stadionem Narodowym” Postawić to-to było trzeba nie dlatego, że był potrzebny – lecz dlatego, że politycy chcieli się przy tej okazji nakraść. I nakradli się strasznie. No, a przy okazji odbędzie się na nim kilka meczów, co ma usprawiedliwić wydanie DWÓCH MILIARDÓW złotych (za tę cenę można by postawić 10 000 domów jednorodzinnych!!!). No, więc mecze się, da Bóg, odbędą. Natychmiast potem trzeba tę szkaradę rozebrać! Do niczego nie jest potrzebna. Kto się nakradł, to się nakradł – i wystarczy. Stadion trzeba rozwalić – bo nie stać nas na dopłacanie co miesiąc kolejnych milionów do tej dziwacznej budowli. Ja wiem: „Banda Czworga” ma setki i tysiące ludzi, którzy rozklejali im plakaty i rozdawali ulotki – więc będzie chciała dać im skromne posadki pod pozorem opieki nad tym obiektem. Na pewno, by usprawiedliwić te wydatki, ONI będą chcieli wynająć te pomieszczenia za symboliczny czynsz jakimś „związkom twórczym” - po to, by członkowie tych związków wychwalali reżym, że tak wspaniale dba o tfurcuf (sic!). Tak właśnie w III Rzeczypospolitej wygląda „gospodarka”. A co trzeba z tym czymś zrobić? Rozebrać – tak, jak to się robi (też z oporami!) w Austrii, Portugalii – i innych krajach, które zgodziły się organizować to Euro. Austria to kraj zamożny, i w dodatku kosztami podzieliła się ze Szwajcarią – ale Portugalię to Euro 2004 doprowadziło nieledwie do bankructwa. Nie tyle z uwagi na koszt stadionów, ile z uwagi na koszty utrzymywania najzupełniej zbędnych autostrad - utrzymanie dróg szybkiego ruchu jest parę razy tańsze. A więc co zrobić z tym „kociołkiem aferzystów” szpecącym prawy brzeg Warszawy? Rozebrać! Rozebrać NATYCHMIAST po Euro 2012 – nie czekając 30 lat, jak w przypadku Stadionu X-lecia PRL. Postawić w to miejsce budynki mieszkalne, centra handlowe – albo i jedno i drugie. A najlepiej – po prostu oddać właścicielom. I modlić się, by ci z radości zapomnieli wystąpić o odszkodowanie za konieczność pokrycia kosztów rozbiórki tej szkarady! Piszę to po to, by uświadomić wszystkim, że jeśli państwo czy miasto zwraca coś właścicielom, to na tym nie traci – tylko, na ogół, zyskuje. Bo nie tylko nie dopłaca, ale właściciele zazwyczaj płacą jeszcze jakieś podatki. Co powinno być oczywiste. Jasne jest, że zamiast oddać można by to sprzedać. Jednak sprzedaż kradzionego jest, o ile wiem, karalna. Zwłaszcza, gdy sprzedający wie, że jest to kradzione. Dopóki jednak pierwszy urzędnik nie pójdzie za to do więzienia – inni tego nie zrozumieją... JKM

Nowa Prawica: Rejestracja albo protest przeciwko ważności wyborów Do PKW wpłynęło dzisiaj pismo podpisane przez pełnomocnika wyborczego komitetu Nowa Prawica z wnioskiem o przywrócenie terminów rejestracji list okręgowych oraz wydanie odpowiednich zaświadczeń, które ją umożliwią. W razie odmowy wnioskodawca zapowiedział złożenie do Sądu Najwyższego protestu przeciwko ważności wyborów. Przypomnijmy, że komitet Nowej Prawicy złożył 25 list okręgowych zaopatrzonych w wymaganą liczbę 5000 podpisów. 19 z tych list komisje wyborcze zaakceptowały bez problemu, natomiast dwie przyjęły ze znacznym opóźnieniem – w przypadku jednej z nich sięgającym 6 dni. Pozostałe cztery listy zostały odrzucone – w ich przypadku złożono oddzielne protesty i odwołania. W każdym razie 21 prawidłowych list zostało oddanych w terminie i tylko z uwagi na procedury komisji wyborczych stosowne zaświadczenia, które zresztą tak naprawdę poszczególne komisje wydają same dla siebie (sic!), nie zostały w odpowiednim czasie wystawione. Z tego powodu nie przyjęto list w okręgach, w których podpisów nie zbierano. Ponieważ nie ma tu winy komitetu Nowa Prawica, jej pełnomocnik wnosi teraz o przywrócenie terminów oraz rejestrację reszty list.- Doszło do sytuacji zupełnie skandalicznej – mówi Tomasz Sommer, redaktor Najwyższego CZAS!-u, a w najbliższych wyborach kandydat Nowej Prawicy z okręgu siedleckiego. – Komisja uniemożliwia rejestrację komitetu z uwagi na wewnętrzne procedury. Przy czym wiedząc, w jakiej sytuacji znajduje się Nowa Prawica zajmuje się listami Platformy Obywatelskiej czy PiS-u gdzie problemu rejestracji po zebraniu poparcie w połowie okręgów po prostu nie było, – bo te komitety rejestrowały się wszędzie w oparciu o zebrane podpisy. Wygląda na to, że demokracja w Polsce jest już nie tyle fasadowa, co, jak w sowieckiej Rosji, gdzie przecież obowiązywała najbardziej demokratyczna konstytucja na świecie, stała się przykrywką dla reprodukcji władzy w obrębie tej samej kliki. Niestety takie postępowanie, prędzej czy później prowadzi do przemocy – dodaje. NCz.

Telewizja esse delendam Od czasu, kiedy doktorzy przeszczepili mu szpik, Adam Darski ps. „Nergal”, uchodzący za delegata Lucyfera na Polskę, a w każdym razie - na województwo pomorskie przeżywa okres dobrego fartu. Nawiasem mówiąc, ten piewca Szatana to jednak cienki Bolek, bo kiedy potrzebował szpiku, nie odwoływał się do wartości lucyferycznych, czyli nienawiści i egoizmu, tylko do pogardzanych przezeń, na co dzień wartości chrześcijańskich: altruizmu i miłości bliźniego - bo przecież bez tego nikt nie dałby mu żadnego szpiku, a co najwyżej - kopa w tyłek z okrzykiem: do zobaczenia w piekle! Taki z niego demon, jak ze mnie chiński mandaryn, a jego przypadek pokazuje, że w Polsce aż roi się od blagierów. Ale dzisiaj właśnie dla blagierów nastał okres dobrego fartu, więc nic dziwnego, że i sędzia Więckowski w podskokach plecie dyrdymały o „sztuce”, niczym Piekarski na mękach, no a teraz - państwowa telewizja postanowiła zaangażować Nergala w charakterze jurora w jakimś „Tańcu z pi... ” to znaczy, pardon - oczywiście - „z gwiazdami”, czy czymś takim, co w końcu na jedno wychodzi. Niech mu będzie na zdrowie, bo rzeczywiście - któż lepiej nadaje się na jurorów w takich widowiskach? Jeśli ktoś chce korzystać z telewizji pod dyrekcją pana Brauna, to nie można mu tego zabronić; niech ogląda sobie tańce z pi... to znaczy pardon - oczywiście z gwiazdami, a nawet - z Nergalem w roli głównej, czy redaktora Lisa na żywo - ale dlaczego ci, którzy tego Scheissu nie oglądają, mają na to płacić? Dlatego szkoda, że Katolickie Stowarzyszenie Dziennikarzy nie zażądało natychmiastowej likwidacji obowiązku płacenia abonamentu i sprzedaży państwowej telewizji, razem z tymi wszystkimi prezesami, dyrektorami, redaktorami, jurorami i pi..., to znaczy pardon - oczywiście gwiazdami - z licytacji, z ceną wywoławczą już od symbolicznej złotówki. A gdyby nikt tego Scheissu nie kupił, to zburzyć to gniazdo kłamstwa, lizusostwa i kabotyństwa ogniem armatnim, teren głęboko zaorać i obficie posypać solą - na wszelki wypadek, żeby już nigdy nic tam nie wyrosło. SM

Fiasko Partnerstwa Wschodniego? Stan stosunków polsko-litewskich musza do postawienia pytania o stan Partnerstwa Wschodniego - tego przeboju polityki zagranicznej rządu premiera Tuska. Jak pamiętamy, poprzedni rząd oraz prezydent Kaczyński byli krytykowani zarówno przez strategicznych partnerów, to znaczy - Niemcy i Rosję oraz oczywiście - przez ich agentów oraz krajowych kolaborantów con amore za to, że za ich sprawą Polska podjęła się roli amerykańskiego dywersanta i wespół z innymi dywersantami, tzn. Gruzją i Ukrainą, próbowała wzniecić zarzewie konfliktu między strategicznymi partnerami. Po zmianie rządu w roku 2007 i deklaracji prezydenta Obamy z 17 września 2009 roku dywersja ustała, a w nagrodę za dobre sprawowanie Niemcy pozwoliły premieru Tusku na Partnerstwo Wschodnie - żeby on też miał jakieś sukcesy w polityce zagranicznej, a nawet - chociaż trudno w to uwierzyć - mocarstwowej. Partnerstwo Wschodnie miało zapewnić Polsce rolę lidera Europy Środkowo-Wschodniej. Ale rozwój wypadków na Litwie, a także - na Białorusi i Ukrainie pokazuje, iż pozwalając na Partnerstwo Wschodnie Niemcy wiedzieli, że nic z tego nie będzie. Litwa ani myśli uznawać Polskę nie tylko za jakiegoś lidera, ale nawet - za partnera. Stosunki z Białorusią - szkoda gadać - zaś Ukraina prowadzi własną politykę kokietowania Polski żeby skuteczniej lawirować między Rosją a Niemcami. Wreszcie kropkę nad „i” a zarazem - gwóźdź do trumny Partnerstwa Wschodniego wbiła ubiegłoroczna deklaracja szczytu NATO w Lizbonie o strategicznym partnerstwie NATO z Rosją, w którym Polsce przypada powinność wyrażenia zgody na status „bliskiej zagranicy” - bo Rosja nie oczekuje od Polski niczego innego. Któż przytomny w tych warunkach będzie jeszcze myślał o Polsce, jako jakimś „liderze”? SM

Amerykanie krytykują Fotygę, Fotyga odpowiada. Kto winien? Według depesz pochodzących z amerykańskiej ambasady w Warszawie, dyplomaci oceniali MSZ pod rządami Anny Fotygi za zdemoralizowany i osłabiony. W depeszach amerykańskiej dyplomacji zarzucono MSZ upolitycznienie stanowisk wysokiego i średniego szczebla, częste zmiany kadrowe, długie wakaty i "introwertyczne przywództwo". Anna Fotyga stwierdziła, że główna depesza z zarzutami wobec niej powstała, gdy przeprowadzała "intensywne działania" zmieniające personalną obsadę w "miejscach decyzyjnych MSZ". Podkreśliła, że główne media oceniały jej ówczesne działanie krytycznie. "Oczywiście w tej sytuacji podniósł się ogromny szum, zarówno w mediach, jak i wśród ekspertów, dyplomatów (...) najoględniej - salonu warszawskiego." - dodała była minister. Jej zdaniem "depesza nie świadczy najlepiej o dyplomatach, którzy ją pisali ponieważ tak naprawdę jest streszczeniem artykułów prasowych". Zdaniem Fotygi polscy dyplomaci kontaktowali się z obcymi placówkami, przekazując im informacje jej nieprzychylne. "To jest powszechna wiedza, że w MSZ funkcjonowali dyplomaci, którzy kontaktowali się ze wszystkimi możliwymi ambasadami." - powiedziała. Dodała, że w mniemaniu tych dyplomatów, oni jedynie plotkowali, a nie szpiegowali. "To jest długi proces - zmiana postaw dyplomacji. I trzeba ten proces kontynuować" - powiedziała była szefowa NSZ. Według Anny Fotygi, "jak się dobrze wczytać się w tę depeszę, to jest ona komplementem." Zaznaczyła, że długie oczekiwanie na nominacje ambasadorskie wynikało z jej dociekliwości. "Nie miałam innych możliwości sprawdzenia, czy nominacja to nie kolejny Turowski" - powiedziała, nawiązując do tytularnego ambasadora w Moskwie, który współpracował z wywiadem PRL. "Zaraz jak się upewniałam, że taką nominację mogę procedować, to to robiłam." - zaznaczyła. Wskazała też jej zdaniem na mijanie się z faktami w depeszy. Podała przykład ambasador w Londynie, która według depeszy czekała kilka miesięcy na wyjazd na placówkę. Anna Fotyga wyjaśniła, że sama zainteresowana ustalała z nią termin swojego wyjazdu. Anna Fotyga powiedziała, że "śmieszne jest to, że mi się zarzuca, że w najdrobniejszej sprawie" konsultowała się z prezydentem. Podkreśliła, że z Lechem Kaczyńskim rozmawiała "niezwykle rzadko". "My się po prostu bardzo rozumieliśmy i naprawdę nie musieliśmy się konsultować" - dodała była minister. IAR

Załącznik 4 Otwieram Załącznik nr 4 na s. 11 i co tam można przeczytać? Otóż:

„Starszy technik obsługi pokładowej Tu-154M przyjął samolot o godz. 02.20. Przyjęcie samolotu zostało potwierdzone w „Książce obsługi statku powietrznego”. Specjaliści osprzętu i urządzeń radioelektronicznych w pierwszej kolejności rozpoczęli wykonywanie obsług na samolotach Jak-40 nr 045 oraz Jak-40 nr 044.” Znaczy to ni mniej ni więcej, tylko, że przed świtem 10-go Kwietnia szykowano do wylotu 3 samoloty. Później jednak w tymże Załączniku 4 losy jaków na Okęciu 10-go Kwietnia pozostają nieznane. Ktoś powie, że to dziwne, bo przecież prezydencka delegacja miała lecieć oficjalnie dwoma samolotami, a poza tym losy „dziennikarskiego”, jaka-40 na Siewiernym dość szczegółowo są opisywane w przeróżnych dokumentach, załącznikach czy protokołach, a jakoś tak to Okęcie po macoszemu potraktowano. Dlaczego? Nie doszukujmy się tu, jak ci przeklęci paranoicy smoleńscy, jakiegoś drugiego dna. Może po prostu z braku miejsca, gdyż załącznik 4 liczy zaledwie 695 stron, na których z detalami podawane są np. przeróżne ruskie bumagi („biuletyny”) i to w oryginalnym brzmieniu, jakby już „tłumaczy przysięgłych” zabrakło lub też tym translatorom, którzy w pocie czoła współpracowali z „komisją Millera”, nie starczało zwyczajnie pary. Tak, więc dokumentacyjna praca komisji musi na nas robić wrażenie, w Załączniku 4 jest przecież nawet sporo załączników dot. szkoleń personelu 36 splt tak jakby do protokołu wojskowego nie dołączono Załącznika nr 2 właśnie na temat szkoleń. Ale od przybytku głowa nie boli. Można jedynie żałować, że w szale tworzenia załączników do załączników do protokołu będącego mega-załącznikiem do pseudoraportu Millera, który stanowił ultra-załącznik do raportu komisji Burdenki 2 - nie sporządzono jakiegoś mini-załącznika z treścią gazet, które mieli przy sobie członkowie delegacji. No, bo np. na zamieszczenie stenogramów zapisów CVR, jaka „dziennikarskiego” już chyba nie możemy liczyć, jakiż, bowiem taki stenogram mógłby mieć związek ze Zdarzeniem z 10-go Kwietnia? Na s. 12 Zał. 4 inny ciekawy detal:

„W „Książce obsługi statku powietrznego Nr 101 90A837” w „Raporcie technicznym z lotu. Parametry”, na str. 20/109, w części I „Dane ogólne. Dopuszczenie i przyjęcie samolotu”, w kolumnie „Przyjęcie statku powietrznego przez pilota”, w rubryce „Nazwisko” wpisu nazwiska dowódcy statku powietrznego dokonał prawdopodobnie starszy technik obsługi pokładowej Tu-154M, natomiast brakuje podpisu dowódcy statku powietrznego.” Ta informacja jest powtórzona na s. 180 w nieco innym brzmieniu: „Dowódca statku powietrznego w tym dniu nie dokonał stosownych wpisów w „Książce obsługi statku powietrznego Nr 101 90A837” w „Raporcie technicznym zlotu. Parametry”, na str. 20/109, w części I „Dane ogólne. Dopuszczenie i przyjęcie samolotu”, w kolumnie „Przyjęcie statku powietrznego przez pilota”, w rubrykach „Nazwisko” oraz „Podpis”. W rubryce „Nazwisko” wpisu nazwiska dowódcy statku powietrznego dokonał prawdopodobnie starszy technik obsługi pokładowejTu-154M.” Oczywiście może być kompletnie bez znaczenia fakt, że „wpisu nazwiska dowódcy” tupolewa dokonał „prawdopodobnie starszy technik”, ale gdyby tego wpisu dokonał zupełnie ktoś inny, a nie „prawdopodobnie starszy technik”? Czy to komisja sprawdzała? Czy rutyną jest wypełnianie (przed odlotem) stosownych rubryk w dokumentacji lotniczej za kapitana statku? Chociaż, jaki to może mieć związek z „uderzeniem tupolewa” w pancerną brzozę? Na s. 97 pojawia się informacja następująca: „2 x Radiostacja VHF„Баклан-20Д” („BAKŁAN-20D”); zamiast obydwu radiostacji „Баклан-20Д” w ich miejsce mogły być potencjalnie zabudowywane dwie radiostacje VHF „ОРЛАН-85СТ” („ORŁAN-85ST”) znajdujące się w zapasach 36 splt – w locie wykonanym 10.04.2010 r. nie były one zamontowane na pokładzie samolotu.” Nie wiadomo, więc, czy te te radiostacje były wyłączone na rozkaz Szefa Techniki Lotniczej, tak jak radiostacja awaryjno-ratownicza http://freeyourmind.salon24.pl/339917,skrzydlata-rosja#comment_4941461

czy niesprawne, skoro „mogły być potencjalnie zabudowane inne” i to z jakichś zapasów specpułku? Grunt, że autorzy Załącznika 4 zapewniają nas wielkimi literami (s. 99), że i tak stan techniczny tupolewa „nie miał wpływu na katastrofę”. Na s. 181 mamy opis ostatnich chwil przed startem tupolewa, tym razem w czasie polskim, choć w innych dokumentach operowano (byśmy trochę się przećwiczyli w arytmetyce) parametrami UTC: „Przed godz.07.00 w samolocie zajęli miejsca ostatni pasażerowie i oczekiwano na przybycie Prezydenta RP. Po jego przyjeździe o godz.07.07 (ustalonej na podstawie monitoringu) meldunek o gotowości załogi i sprawności samolotu do wylotu złożył dowódca Sił Powietrznych po wcześniejszym uzgodnieniu z dowódcą statku powietrznego (zgodnie z oświadczeniem zastępcy dowódcy 36 splt „Gen. Błasik poinformował mnie, żebym powiadomił dowódcę załogi, że ma życzenie wraz z nim złożyć meldunek Prezydentowi przed trapem samolotu.(…) Ok. godz. 07.12-07.15 podjechały pojazdy BOR, i nastąpiło przywitanie p. Prezydenta przez gen. Błasika, a następnie przez kpt. Protasiuka”). Ponadto potwierdzeniem osobistego złożenia meldunku Panu Prezydentowi RP przez dowódcę Sił Powietrznych jest relacja złożona przez funkcjonariusza BOR podczas rozmowy z Komisją.” To też osobliwa rzecz, że komisja znalazła czas i ochotę na rozmowę z funkcjonariuszem BOR, ale już przesłuchać „polskiego montażystę”, z którego materiałów filmowych skorzystała, nie zdążyła czy nie zdołała, a wydawać by się mogło, iż był on najważniejszym świadkiem „katastrofy smoleńskiej”. No i na koniec tego krótkiego przeglądu jeszcze jeden z kwiatków wojskowej polszczyzny. Jak pamiętamy w Zał. 8, w którym zamieszczono stenogramy CVR oraz z wieży szympansów, nadmieniono, iż zaznaczano (s. 130) rażące łamanie zasad wymowy. Cokolwiek by to miało znaczyć, warto się przyjrzeć wymowie tego fragmentu Zał. 4 (s. 187, wytłuszczenie tym razem autorów):

„Od 2004 r. stanowisko przewodniczącego komisji samolotów i śmigłowców podlegało już bezpośrednio dowódcy 36 splt. Od tego momentu zatracono ideę ustanowienia w lotnictwie SZ tego stanowiska, które miało funkcjonować, jako niezależne od dowódcy jednostki lotniczej (...)” Idea ustanowienia, to musi być coś wybitnego w wojskowości neopeerelu, idea ustanowienia stanowiska tym bardziej. Natomiast, czym jest zatracenie idei ustanowienia stanowiska, to już musiałby ekspert a la Hypki czy Osiecki odpowiedzieć. FYM

Winny, bo nie naciskał „Gazeta Wyborcza” sama przyznała się wczoraj do wielokrotnego kłamstwa i manipulacji. I to w wyróżnionym graficznie tekście na pierwszej stronie. Wiele mówi o stanie niektórych umysłów fakt, że nawet tego nie zauważyła. Komentując nieznane dotąd fragmenty zapisu rozmów z kokpitu Tupolewa, buduje gazeta nową narrację w sprawie katastrofy. Teraz, w tej nowej narracji, pilot, którego wcześniej wielokrotnie beztrosko obwiniała, staje się ofiarą niezdecydowania śp. prezydenta. Bo, twierdzi „Wyborcza”, to do Lecha Kaczyńskiego należała decyzja o odejściu na lotnisko zapasowe. I pilot czekał na tę decyzję. A ona nie zapadła. Aż do końca… Do przedwczoraj obowiązywała na Czerskiej wersja dokładnie przeciwna. Do przedwczoraj śp. Lech Kaczyński nie miał prawa wtrącać się w decyzje, co do lądowania. Do przedwczoraj, jeśli się wtrącał, to wywierał na pilotów niedozwoloną presję. „Presją pośrednią” był sam fakt jego obecności na pokładzie. Lot do Gruzji, kiedy to śp. prezydent miał czelność namawiać pilota na wybór innego lotniska, przywoływany był przez gazetę uporczywie przy każdej okazji, z niedwuznaczną sugestią, iż zgubny zwyczaj narzucania się przez śp. prezydenta pilotom ze swymi zachceniami musiał w ten czy inny sposób stanowić przyczynę tragedii. A wczoraj, licząc − zapewne niebezpodstawnie − na brak pamięci i bezmyślność swych wyznawców Czerska znalazła winę śp. prezydenta w tym właśnie, że nie podjął decyzji. Bo to on właśnie, dostosowuje „Wyborcza” swą narrację do ujawnianych faktów, miał obowiązek zadecydować o tym, czy i gdzie lądować. Piloci na to czekali, a Kaczyński decyzji nie podejmował, no i… Tak czy owak, w taki czy inny sposób, jedno tylko dla „Wyborczej” pozostaje niezmienne: winny tragedii musiał być on. Szkoda słów na komentowanie wygibasów propagandy nienawiści wobec ofiar niewyjaśnionej tragedii. Twierdzenie, że to śp. Lech Kaczyński powinien był podjąć decyzję jest równie nieprawdziwe, jak wcześniejsze twierdzenie, że nie miał prawa jej podejmować. Prawda jest taka, że nie wiadomo było i nadal nie wiadomo, kto w podobnych sytuacjach ma decydować. Pilot, ktoś znajdujący się na ziemi, „główny pasażer” – a może ktoś jeszcze inny? W krajach zachodnich procedura określa to bardzo jasno: bieżące decyzje podejmuje tzw. szef misji, oficer najlepiej zorientowany w sytuacji i warunkach bezpieczeństwa. I nikt, nawet sam prezydent, nie ma prawa tych decyzji zmieniać; rozliczanie szefa misji możliwe jest po jej zakończeniu. W naszych procedurach nie ma takiej funkcji, praktycznie nie ma zresztą, prawdę mówiąc, procedur, wszystko oddano improwizacji. I mimo tragedii, nikt jak na razie − przynajmniej o niczym takim nie słyszałem − nie próbował tego naprawić. Bez względu na to, jakie były bezpośrednie przyczyny tragedii, ten brak procedury i jasnego wyznaczenia, kto ma podjąć decyzję, był niewątpliwie jedną z istotnych okoliczności katastrofy. O tym powinno się pisać. Jeśli pisze się uczciwie, jak dziennikarz, a nie jak propagandysta zobowiązany za wszelką cenę wskazać z góry wyznaczonego winnego. Rafał A. Ziemkiewicz

08 września 2011 "Unia Europejska to wynalazek na trudne czasy" - powiedział w Krynicy – wczoraj - pan premier Donald Tusk. Jak prawie we wszystkim, co mówi od czterech lat - nie ma racji.. Przed czterema laty, jak przystępował do wyborów, mówił jak liberał, ale na mówieniu się skończyło, co trwa do dziś.. Parole, patrole, parole..

Wiele słów - mnóstwo głupoty wprowadzanej w nasze życie.. Pana Donalda Tuska scharakteryzował pan Janusz Palikot, w swojej najnowszej książce, która ukaże się wkrótce, a która nosi tytuł” Kulisy Platformy”, a której fragment państwu przedstawię za pośrednictwem ostatniego numeru „ Angory”( nr37/2011). Pan Palikot w podrozdziale „Mały tyran grecki” pisze o premierze tak:” Ilekroć piszę o Tusku, widzę przede wszystkim jedną scenę(…) Wchodzę do sekretariatu jego gabinetu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i słyszę jakieś dziwne hałasy, taki łomot. Pytam sekretarkę, co się dzieje. W odpowiedzi słyszę tylko: „Niech Pan wchodzi”(…) Widzę Donalda w jednym z tych jego świetnych, ciemnoniebieskich garniturów, w dobrych skórzanych butach(…).Nogę miał opartą o piłkę nożną(…) Spojrzał na mnie(….) Po czym mówi: ”Widzisz tę roślinę na rogu? Gdy się tu wprowadziłem, odwiedził mnie Leszek Miller. Powiedział wtedy, że dała mu ją jego żona, i poprosił, żebym o nią dbał i żebym ją podlewał”. Po tych słowach z całej siły kopnął piłkę w kierunku tej rośliny.. Piłka odbiła się od niej, a następnie od biurka i telewizora. Po czym poszła kolejna ścięta..(….) Było w tym ewidentnie coś z bohaterów jego ulubionych lektur o małych tyranach greckich z czasów Sokratesa, Platona czy Herodota, którzy mieli w zwyczaju na przykład mordować wszystkich swoich synów zaraz po urodzeniu(….) i w tym obrazku jest dla mnie jakaś głucha, twarda prawda o Tusku(….) W tym zachowaniu wyrażały się jego bezwzględność i kontrolowana agresja- zawsze świetnie upudrowane. To był prawdziwy Tusk- mieszanina nihilizmu i cynizmu, a z drugiej strony pewnego wdzięku i uroku(…) Czasami brakuje mu męskości(…) Z drugiej strony ma w sobie coś z charakteru Rosjan, którzy na ogół bardzo długo wprowadzają człowieka w atmosferę przyjaźni, bratania się, by nagle w pewnym momencie przeciąć to bezwzględnie(…) Jest bardzo impulsywny(…), Kiedy atakuje, jego twarz staje się zawzięta, rzuca wulgaryzmami, obraża i wyrzuca wszystkich. Absolutnie was wszystkich wyp……ę. Nie nadajecie się do niczego. Mam już dość!” Książka może być ciekawa, opisując charaktery ludzi tworzących Platformę Obywatelską, przez człowieka, który jakiś czas był na szczycie tej ferajny, która prowadzi nas i Polskę do zguby. Na pewno pan Donald Tusk jest żądny władzy dla samej władzy... Posiadanie władzy to oczywiście nic złego.. Bo władza jest dla ludzi i w określonym celu.. Ale mąż stanu używa jej w interesie narodu.. Pan Donald Tusk oczywiście, żadnym mężem stanu nie jest- najwyżej mężykiem - i używa jej przeciw narodowi.. Scena opisana przez pana Janusza Palikota z piłką w gabinecie pana Donalda Tuska, przypomina mi scenę z filmu Charliego Chaplina.. On też pogrywał sobie piłką i delektował się na biurku jej lotem.. Jedna scena grającego w piłkę człowieka w zamkniętym gabinecie, podpatrzona umiejętnie- powie bardzo wiele o jego charakterze.. A ja oceniam człowieka po tym, co robi w dziedzinie prawa, co forsuje, z kim się koleguje, i komu się wysługuje.. Przyjaźń z panią Anielą Merkel - dobrze nam nie rokuje, bo pani Angela koleguje się z panem Putinem i razem rozgrywają swoją politykę ponad naszymi głowami.. Interes North Stream- to jest ich interes.. Nie nasz.. Zawsze jak Niemcy dogadywały się z Rosjanami- Polska na tym traciła.. I teraz też straci.. Armia rozbrojona, państwo słabe i zadłużone, Polacy w dużej mierze zdemoralizowani.. Państwo będące częścią innego państwa o nazwie Unia Europejska.. Zawsze możemy zostać oddani przez Niemców - Rosjanom.. Albo podzieleni.. Dziwne, że Rosjanie nie opowiadają się po stronie Libii.. Jak to zwykle bywało. Teraz zostawili Libię na pastwę losu, NATO bombarduje Libię, w imię praw człowieka i demokracji.. Będą mieli: demokrację, bank centralny i edukację.. Czyli wielki demagogiczny chaos, kontrolę centralną pieniądza i indoktrynację umysłową.. Te trzy elementy tworzą współczesną budowlę państwa socjalistycznego. Pan Marek Belka jeździł do Iraku- i tam budował Bank Centralny, a pan Balcerowicz w Gruzji.. Czy to jest przypadek? I czy przypadkiem jest, że Rosjanie nie bronią Kaddafiego.. Co za to dostali od Amerykanów i Niemców? Niemcy mają terytorialne roszczenia wobec nas, co na razie ukrywają oficjalnie - ale silne grupy w Niemczech domagają się naprawienia krzywd II wojny światowej.. Czy Rosjanie nie dostali przypadkiem zgody na prowadzenie swojej polityki na terenach środkowej Europy? Wygląda, że tak.. North Stream - to największe osiągnięcie współpracy pomiędzy Rosją i Niemcami. Niemcy mają w nosie wspólną politykę energetyczną- prowadzą swoją własną.. Tak jak Francja.. A dla kogo jest wspólna polityka energetyczna Unii Europejskiej? Dla pozostałych” członków” Unii Europejskiej.. Wynika z tego, że pan Donald Tusk jak zwykle racji nie ma, twierdząc, że” Unia Europejska to wynalazek na trudne czasy”.. Wprost przeciwnie: Unia Europejska to byt skonstruowany przez Niemców w swoim interesie, to wynalazek, który tworzy trudne czasy. A nie ”jest” na trudne czasy.. Gdybyśmy nie byli częścią socjalnego kolosa o nazwie Unia Europejska, byłoby nam lżej.. Łatwiej rozwijałaby się przedsiębiorczość, łatwiej tworzony byłby dobrobyt, łatwiej byłoby żyć.. Polacy nie wyjeżdżaliby z własnego kraju, tylko tworzyli dobrobyt swój i swojej rodziny, tu w Polsce, a nie na emigracji.. Zalewają nas jednie dotacje, które powodują wielkie marnotrawstwo urzędnicze, a które pochodzą między innym z naszej składki, która wynosi prawie 16 miliardów złotych rocznie.. Alokowanie pieniędzy przez urzędników nie tworzy dobrobytu. Wprost przeciwnie: alokowane pieniądze w systemie nierynkowym - tworzenie dobrobytu niszczą.. Socjalizm to nie jest wynalazek na trudne czasy.. Socjalizm – tworzy trudne czasy.. Jest nam ciężej i trudniej, dlatego, że biurokracja, podatki, przepisy.. A to właśnie socjalizm w wydaniu europejskim.. I wszędzie pełno długów, bo socjalizm to życie na kredyt, to biurokracja i marnotrawstwo, to wielkie gospodarcze nieporozumienie.. To księżycowa gospodarka dotacji i mnóstwa niepotrzebnych wydatków.. Dotacji pochodzących z rabunku tych, co jeszcze pracują z nosem przy ziemi i dźwigają - jak Atlas - cały ten socjalistyczny bałagan..„Jeśli euro upadnie, to Europa też upadnie” - twierdzi pani Angela Merkel.. Naprawdę? Waluta polityczna, mająca zastąpić normalną walutę, jeśli upadnie- to dobrze.. Chodzi o to, żeby nie upadały normalne waluty, a kontrola wszystkich pieniędzy przez Europejski Bank Centralny- to finansowy nonsens.. To dobrze, jak upadnie - oddali się widmo centralnej kontroli nad nami.. I jeszcze jedno: nie będziemy musieli wchodzić do strefy euro, zarządzanej przez Niemców.. Będziemy mieli nadal złotówkę, a potem niech upadnie Unia Europejska, żebyśmy mogli nareszcie oddychać świeżym powietrzem wolności.. Bo wolność, jest podstawą wszelkich decyzji człowieka prowadzących do dobrobytu.. Bez wolności nie ma normalności.. Na razie następuje dezorganizacja w gospodarce planowej.. Bo Unia Europejska jest zbudowana na planie gospodarki planowej- antykapitalistycznej.. A jak nie ma kapitalizmu- dobrobyt pozostaje pod znakiem zapytania.. Pod wielkim znakiem zapytania…????? WJR

Służą Bogu, ale pieniądze też się przydadzą Pozew o zapłatę za prawie pięcioletnie korzystanie bez umowy przez jedno z liceów ogólnokształcących z budynku należącego do Kościoła złożyła w poznańskim sądzie Archidiecezja Poznańska. Za korzystanie z budynku domaga się od miasta Poznania prawie 6 mln zł. Informację przekazała Agnieszka Weichert-Urban z biura prasowego Sądu Okręgowego w Poznaniu. Sprawa dotyczy budynku bezprawnie zabranego Kościołowi w 1956 roku. W czerwcu Kościół otrzymał wyrokiem sądu 4,7 mln zł odszkodowania od Skarbu Państwa za niemożność dysponowania odebranymi wówczas nieruchomościami, w tym budynkiem obecnego liceum. Czynsz, jakiego domaga się archidiecezja został naliczony od czasu, kiedy nieruchomość została zwrócona Kościołowi. - Pozew dotyczy wynagrodzenia za bezumowne korzystanie z tej nieruchomości za okres ostatnich 4,5 roku - powiedział reprezentujący Archidiecezję Poznańską mec. Mikołaj Drozdowicz. Kościół chce uzyskane od miasta pieniądze przeznaczyć na działalność charytatywną i oświatową Caritas. Władze Poznania uważają, że prawie 6 mln zł, których domaga się archidiecezja jest kwotą za wysoką. Miasto chce zapłacić za korzystanie z nieruchomości, ale dokonane wyliczenia, na które się powołuje są 4,5 krotnie niższe od kościelnych. Negocjacje miasta z Kościołem w sprawie tej nieruchomości trwają od września 2008 roku. W budynku przy ulicy Głogowskiej w Poznaniu mieści się VIII Liceum Ogólnokształcące. Wcześniej Kościół otrzymał wyrokiem sądu 4,7 mln zł odszkodowania od Skarbu Państwa za niemożność dysponowania dwoma budynkami w Poznaniu, bezprawnie zabranymi Kościołowi w 1956 roku. W 1956 roku budynek obecnego liceum został wywłaszczony na rzecz Skarbu Państwa. Decyzję tę za nieważną w 2007 r. uznał minister budownictwa, a następnie wojewódzki i Naczelny Sąd Administracyjny. Kuria domagała się 32 mln zł - równowartości 10-letniego czynszu za użytkowane budynki. Sąd w lipcu 2010 roku uznał, na podstawie wyceny biegłych, że wystarczająca będzie kwota 23 mln zł. W czerwcu br. sąd apelacyjny obniżył tę kwotę, uznając, że odszkodowanie nie przysługuje za utracone korzyści, czyli potencjalne zyski z wynajmu budynków. ZeZeM_

Wart odnotowania wywiad z Mirosławem Sekułą: krytyka RAŚ, krytyka Kutza i bardzo, bardzo duży tupet szefa komisji hazardowej W zasadzie każde zdanie z rozmowy z „Dziennikiem Zachodnim” posła, który za kilka tygodni przestanie być posłem, jest godne uwagi. Sekuła zaczyna od tego, że czuje się politykiem spełnionym: Nie jestem przegrany. Nigdy nie przejmowałem się tym, co o mnie mówią i o mnie piszą. Afera hazardowa? Proszę popatrzeć na to nie przez pryzmat afery medialnej, tylko tego, co naprawdę się stało. A naprawdę to jeden z szefów służb specjalnych skoczył do gardła premierowi. Mnie się udało go powstrzymać. Przyjmuję przy tym do wiadomości, że wielu ludziom nie podobały się moje metody. Partia Sekule tego nie zapomni, oj nie. Dlatego może myśleć o powrocie do Najwyższej Izby Kontroli:

Chciałbym wrócić do NIK-u. Po dziesięciu latach starań udało mi się doprowadzić do zmiany ustawy o NIK, więc chciałbym być obecny przy jej wdrażaniu. Będą nowi wiceprezesi NIK, bo starym skończyły się powołania. Ale z tego, co ja wiem, prezes NIK nie zgłosił mojej kandydatury, a tylko on ma do tego prawo. Kilka zdań później Sekuła ostro krytykuje Kazimierza Kutza i Ruch Autonomii Śląska..

„Dziennik Zachodni”: - Kazimierz Kutz stwierdził, że Platforma nic dobrego dla Śląska nie zrobiła. Pan Kazimierz jest już w takim wieku, że nie musi kłamać. Mirosław Sekuła: - Ja bym raczej powiedział, że przez te cztery lata to pan Kutz nic nie zrobił dla Śląska. Zajmował się głównie konfliktowaniem środowisk śląskich.

DZ: - Platformie nie zaszkodzi koalicja z RAŚ w wojewódzkim samorządzie? MS: - Nie wiem. Akceptuję tę koalicję jako smutną konieczność, ale bardzo mi się nie podoba działalność Ruchu. RAŚ szkodzi Śląskowi. Patrzę na to przez pryzmat inwestycji i pieniędzy, które ten nasz region mógłby mieć. Wskutek poczynań RAŚ-u Jerzego Gorzelika, ocena Śląska, jako miejsca do inwestowania jest zaniżona. Firmy dokonujące u nas analizy ryzyka, biorą pod uwagę dążenie RAŚ-u do autonomii i dostajemy za to ujemne punkty.

DZ: - Poważny inwestor, który podejmuje decyzje pod wpływem tego, co usłyszał w tramwaju lub przeczytał na forum internetowym nie może być poważny. MS: - Są ludzie, którzy obawiają się inwestować na Śląsku, bo nie wiedzą, co tu się będzie działo za 20 lat. Dałoby się nawet wyliczyć, ile inwestycji straciliśmy przez działania Jerzego Gorzelika. To są miliardy złotych.

DZ: - Proszę zdradzić, jakie koncerny przestraszyły się Jerzego Gorzelika. MS: - Nie mogę, to poufne informacje biznesowe. Na koniec Sekuła przestaje być tajemniczy. I wali między oczy:

DZ: - Czy gdyby jeszcze raz miał pan prowadzić komisję hazardową, zrobiłby pan to inaczej? MS: - Tak, szybciej bym skończył. I byłbym jeszcze ostrzejszy. Możemy się, więc cieszyć, że Sekuła kończy swoją misję w parlamencie i nie będzie wyjaśniał kolejnych afer z udziałem polityków swojej partii. znp, „Dziennnik Zachodni”

Małymi kroczkami, niezauważalnie do zdrady polskich interesów Pawlak zasugerował, że jego rząd powolutku, powolutku, małymi kroczkami, niezauważenie będzie dążył do "otwarcia Polski na GMO". Jeśli to nie jest zdrada polskich interesów, to, co nią jest?

1. Media cały boży dzień rozjeżdżają minister Fotygę na podstawie notatek z Wikileaks - choć nic kompromitującego dla Pani Minister z tych notatek nie wynika, wręcz przeciwnie - a Pawlak? A o Pawlaku cicho i niewyraźnie...

2. Od ujawnienia w Wikileaks notatek o tym, jak administracja amerykańska skutecznie lobbowała Pawlaka w sprawie GMO minęło kilka dni. Dementi nie było, znaczy, że to wszystko prawda. Wicepremier Rządu RP, prezes partii współrządzącej obiecuje Amerykanom wprowadzanie GMO powolutku, małymi kroczkami, niezauważalnie, tak żeby Polacy się nie zorientowali, że żyją już w kraju opanowanym przez GMO. Jeśli to nie jest zdrada polskich interesów, to, co nią jest? Przecież to jest zaprzedanie się cudzym interesom kosztem własnego państwa i narodu! I proszę mi nie mówić, że USA to nasz sojusznik. USA tak, ale działające w nim koncerny biotechnologiczne sojusznikami Polski nie są. Zresztą i sojusznikowi własnego państwa ani narodu się nie sprzedaje.

3. Małymi kroczkami, niezauważalnie, podstępnie chce Pawlak sprowadzać do Polski GMO w czasie, gdy kolejne kraje, w tym Francja i Niemcy idą po rozum do głowy i wprowadzają u siebie zakazy upraw GMO. Gdy Europa zaczyna powstrzymywać ekspansję upraw GMO i ogólna powierzchnia tych upraw w Europie zaczyna się zmniejszać (ze 106 tysięcy do 86 tysięcy ha, gdy coraz więcej naukowców bije na alarm w sprawie zagrożenia GMO dla zdrowia ludzi, gdy bija na alarm również polscy uczeni (np. prof. Żarski, Narkiewicz-Jodko, Tomiałojć, Wiąckowski, Lisowska, Hałat i inni). Gdy koncernom biotechnologicznym nie udaje się zawojować Europy - Pawlak otwiera dla nich Polskę! Małymi kroczkami, niezauważalnie...

4. I były najpierw małe kroczki (przedłużenie dopuszczalności importu pasz GMO), a potem już całkiem spore kroki (dopuszczenie rejestracji nasion GMO w ustawie o nasiennictwie). Na szczęście są w Polsce czujni obywatele. Chwała organizacjom i ludziom dobrej woli sprzeciwiającym się GMO, którzy wymogli na prezydencie zawetowanie niebezpiecznej ustawy. No i chwała posłom i senatorom Prawa i Sprawiedliwości, którzy sprzeciwiają się GMO z żelazną konsekwencją.

5. W PSL musiała wybuchnąć panika po ujawnieniu obciążających Pawlaka dokumentów świadczących o zdradzie w sprawie GMO. To, dlatego Sawicki, dotąd popierający GMO, na Jasnej Górze poprzysiągł walkę o Europę wolną od GMO! Hipokryzja uszami się wylewała, bo jakby chciał wolności od GMO, to po prostu by ją wprowadził. W Europie, kto nie chce upraw GMO, ten ich nie ma. Polski rząd, gdyby chciał, też dawno by taki zakaz wprowadził. Ale nie chce. Bo Pawlak obiecał koncernom GMO, że będzie działał małymi kroczkami, niezauważalnie... Nie wiem, dlaczego przychodzi mi na myśl scena z "Potopu", gdy Zagłoba rzuca szablę przed Radziwiłłem i krzyczy - zdrajca, po trzykroć zdrajca!

PS. O GMO wypowiadał się wczoraj Niesiołowski i ten biolog plótł takie brednie, że martwię się, czy ktoś z naukowców zajmujących się GMO zawału od słuchania ich nie dostał. Janusz Wojciechowski

ITI kształtuje wycenę TVN Kiedy zima 2008 roku cena akcji TVN spadla poniżej 11 PLN, szefowie ITI bez ceregieli zwalili winę na agencje informacyjna ThomsonReuters. Tym razem ITI bierze sprawy w swoje ręce i sama kształtuje wycenę akcji TVN. Kiedy cena akcji TVN szybuje w górę rynek ma racje, kiedy cena akcji TVN leci w dół rynek nie ma racji. W tym delikatnym okresie negocjacji sprzedaży pakietu akcji TVN, ITI zdecydowała się pomoc rynkowi odnaleźć jedynie właściwą drogę. Na serwisach informacyjnych pojawił się wczoraj news o tym ze (cytat) "ITI oczekuje 19 -20 PLN za akcje TVN". Tak poinformowała agencje Down Jones anonimowa osoba (cytat) "zbliżona do transakcji". Skoro osoba jest zbliżona do transakcji, jest to osoba wpływowa, która dużo wie. A skoro dużo wie, dzieli się dobrotliwie ze swoja wiedza z rynkiem, czyli z tymi osobami, które mało wiedza, skoro nie dają za akcje TVN więcej niż 13 PLN. Bo przecież, kto może lepiej znać prawdziwa wartość TVN, niż właśnie ITI? Aby rozwiać wątpliwości na temat właściwej wyceny akcji TVN, inne źródło zbliżone do transakcji podało dobrotliwie dziennikarzom informacje o tym ze (cytat): "ITI oczekuje ceny na poziomie 22 -24 PLN za akcje, uwzględniając dług, choć mówi się ze 20 PLN tez byłoby dla sprzedających satysfakcjonujące". Już kilka tygodni temu, jeszcze inne źródło zbliżone do transakcji (a może raczej to samo źródło?), włożyło w usta jednego z inwestorów ile gotowy jest on zapłacić za pakiet TVN. Oczywiście bardzo dużo. Podsumowując: osoby, które mało wiedza, czyli rynek, powinny słuchać osób, które wiedza, czyli osób zbliżonych do transakcji i powinny zacząć kupować masowo akcje TVN. I kurs akcji TVN powinien oczywiście poszybować w górę. Jak wiec można było się spodziewać, zgodnie z założeniami, już na początku dzisiejszej sesji kurs akcji TVN (stan godzina 11: 00) popchano w górę o 6,8 % do poziomu ponad 14 PLN. Aktualnie trwa podtrzymywanie kursu na małych obrotach powyżej tego psychologicznego poziomu 14. Ciekawe co sadzi o tym KNF?

Stanislas Balcerac

43. rocznica samospalenia Ryszarda Siwca 8 września 1968 r. Ryszard Siwiec oblał się benzyną i dokonał samospalenia na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie w czasie ogólnokrajowych dożynek z udziałem władz PZPR i 100 tys. widzów. Zmarł po 4 dniach w Szpitalu Praskim w Warszawie w wyniku odniesionych obrażeń. Kim był? Dlaczego to zrobił? Ryszard Siwiec urodził się 7 marca 1909 r. w Dębicy. Był filozofem, absolwentem Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, żołnierzem Armii Krajowej. Po wojnie i zajęciu kraju przez komunistów, odmówił pracy w szkolnictwie nie chcąc uczestniczyć w komunistycznej indoktrynacji młodzieży. Podjął pracę, jako księgowy, dorabiając hodowlą kur i uprawą ogrodu. Miał pięcioro dzieci. Przez lata na prywatnej maszynie pisał i powielał ulotki podpisując je Jan Polak. Agresja na Czechosłowację z udziałem wojsk polskich przekonała go, że należy wstrząsnąć sumieniem rodaków. Chciał zaprotestować. Formę samospalenia wybrał prawdopodobnie pod wpływem samospalenia w 1963 r. mnicha buddyjskiego Thích Quảng Ðức, protestującego wówczas przeciwko prześladowaniom w Wietnamie buddyzmu przez katolików. Przed wyjazdem na dożynki do Warszawy sporządził testament, napisał list pożegnalny do żony, który dotarł do niej dopiero po 22 latach! Zanim oblał się rozpuszczalnikiem, rozrzucił w tłum ulotki z protestacyjnym apelem. Płonąc, krzyczał Protestuję i nie pozwalał gasić płomieni. Jego protest został przemilczany przez wszystkie media oficjalne. Bezpośrednim świadkom SB wmawiała, że Siwiec był niezrównoważonym psychicznie alkoholikiem. Ryszard Siwiec zmarł 12 września 1968r. Pochowany został w Przemyślu na Cmentarzu Zasańskim, a jego pogrzeb, choć największy w historii Przemyśla, nie stał się manifestacją polityczną. Pamięć o czynie Siwca powoli wracała do świadomości Polaków. Z pomocą przyszło głownie kino i nakręcony w 1991 r. film pt. „Usłyszcie mój krzyk” w reżyserii Macieja Drygasa poświęcony Siwcowi. W 2009 r., w setną rocznicę urodzin Ryszarda Siwca, mieszkańcy Dębicy, z której pochodził, oddali mu hołd. 5 lutego 2009 r. jego imieniem (Siwiecova) nazwano jedną z ulic w Pradze, przy której mieści się Instytut Badania Reżimów Totalitarnych (odpowiednik polskiego IPN).Tomasz Kwiatek

Rosja i Niemcy mogą świętować sukces biznesowy i polityczny, A nad Polską coraz głośniej łopoce biała flaga

1. Właśnie wczoraj Premier Władimir Putin w obecności byłego Kanclerza Niemiec Gerharda Schroedera, odkręcił kurek (dokładnie nacisnął przycisk na ekranie komputera), który spowodował napełnianie gazem technicznym pierwszej nitki Gazociągu Północnego. Operacja ta pozwalająca na usuniecie „z rury” azotu potrwa około miesiąca i po jej zakończeniu można będzie rozpocząć już tłoczenie gazu ziemnego. Uroczyste otwarcie gazociągu jest przewidziane w listopadzie na terenie Niemiec i w uroczystości wezmą udział kanclerz Merkel i Prezydent Miedwiediew Budowa pierwszej nitki Gazociągu północnego trwała niewiele ponad rok (rozpoczęła się w kwietniu 2010 roku, a zakończona została w lipcu 2011) i kosztowała około 5,4 mld euro. Budowa drugiej, która ma być zrealizowana do końca 2012 roku, będzie kosztowała podobną kwotę, całość kosztów zamknie się sumą około 11 mld euro. Będzie to, więc koszt blisko 10- razy wyższy od kosztów rozbudowy Gazociągu Jamalskiego przebiegającego przez Polskę, który był szacowany tylko na około 2 mld USD. Pierwszą nitką Gazprom będzie mógł przesłać 27 mld m3 gazu i już w tej chwili w zasadzie ma na taki przesył odbiorców, czemu zresztą niespecjalnie trzeba się dziwić, bo udziałowcami konsorcjum, które gazociąg budowały, były firmy niemieckie, francuskie i holenderskie, zużywające znacznie większe ilości gazu.

2. Z jaką determinacją ta inwestycja była przygotowywana i realizowana zarówno przez Rosję jak i przez Niemcy widać po politykach, którzy zostali w to przedsięwzięcie zaangażowani. Wystarczy wymienić byłego Kanclerza Niemiec Gerharda Schroedera czy byłego Premiera Finlandii Paavo Lipponena. W marcu tego roku szwedzki dziennik „ Dagenes Nyheter”, korzystając z materiałów portalu WikiLeaks napisał, że Rosja wykorzystała pieniądze, służby specjalne oraz politykę i polityków żeby przeforsować budowę Gazociągu Północnego wręcz wymuszając w krajach skandynawskich brak sprzeciwu wobec tej inwestycji. Podobnie oddziaływano na państwa nadbałtyckie i niestety nasz kraj Polskę. Mając przeciwko sobie dwa wielkie kraje, które jak z tego wynika używały legalnych i nielegalnych oddziaływań, aby tę inwestycję forsować pewnie musiało się to skończyć jak się skończyło, choć rząd Tuska zrezygnował z przeciwdziałaniu tej inwestycji na forum europejskim (a była przecież przyjęta rezolucja opracowana przez Komisję Petycji i jej szefa europosła Libickiego), która dawała podstawy do takich działań. Zaskakuje także w brak reakcji naszego rządu na sposób realizacji tej inwestycji na wysokości naszego portu w Świnoujściu. Jest w tej chwili już poza sporem, że tak położony gazociąg na dnie Bałtyku będzie utrudniał rozwój budowanego w Świnoujściu Gazoportu i mimo wielokrotnych publicznych zapewnień Premiera Tuska, że pilnuje tej sprawy, ostatecznie żaden z polskich postulatów przez inwestorów gazociągu nie został uwzględniony. Zobowiązanie Pani Kanclerz Merkel, że jeżeli „rura” będzie przeszkadzała to wtedy jej właściciel ją zakopie, została określone przez znawców problematyki, jako urągające elementarnej logice. Po blamażu rządu w tej sprawie, dopiero niedawno Zarząd Portów Szczecin-Świnoujście złożył w Sądzie Administracyjnym w Hamburgu odwołanie od decyzji niemieckiego Urzędu Hydrografii i Żeglugi zezwalającej na takie, a nie inne położenie rury na dnie Bałtyku. Tyle tylko, że nawet wygrana portów przed tym sądem, (co jest bardzo mało prawdopodobne) już nic w tej sprawie nie zmieni, bo wręcz niemożliwe jest zakopywanie w dno morskie rur gazociągu, którym transportowany jest już gaz.

3. Wygląda, więc na to, że Rosja i Niemcy mogą świętować sukces biznesowy i polityczny, a nad Polską coraz głośniej łopoce biała flaga. Biznesowy dlatego, że mimo wysokich kosztów inwestycji całość gazu z pierwszej nitki jest już rozdysponowana, a Nord Stream już kontraktuje gaz z drugiej nitki, który będzie dostępny na początku 2013 roku.

Polityczny, bo uzależnienie Europy od rosyjskiego gazu wyraźnie wzrośnie, a Ukraina i Polska już w najbliższym czasie zostaną pozbawione możliwości zarabiania na tranzycie rosyjskiego gazu do innych państw Europie i w związku z tym będą jeszcze bardziej spolegliwe w stosunku do Rosji i Niemiec. Zbigniew Kuźmiuk

Janicki ma kłopot z iłem Wszystko wskazuje na to, że gen. Marian Janicki publicznie kłamał. Na pokładzie samolotu Ił-76, któremu nie udało się wylądować na Siewiernym przed polskim tupolewem, były samochody dla prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Potwierdzenie tej informacji znalazło się w załączniku 8 do protokołu wojskowego. Dwa miesiące temu szef BOR sugerował, że zadaniem rosyjskiego transportowca nie było dostarczenie aut dla polskiej delegacji.

Opublikowany w poniedziałek załącznik nr 8 - Odpis korespondencji pokładowej zamieszczony na stronach MSWiA wraz z Protokołem z badania zdarzenia lotniczego nr 192/2010/11 samolotu Tu-154M nr 101 z 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem, rozwiewa wszelkie wątpliwości na temat roli Iła-76 na Siewiernym. Dokument zawiera odpis z korespondencji z wieży kierowania lotami na lotnisku Smoleńsk Północny zarejestrowanej na magnetofonie P-500 10 kwietnia 2010 roku. Ze stenogramu wynika, że o godz. 5: 22: 14 czasu rosyjskiego płk Krasnokutski, zastępca dowódcy bazy w Twerze, wypowiedział następującą frazę: "Według, według planu, o, teraz Jak czterdzieści wylądował, to znaczy delegacja dziennikarzy. Ił siedemdziesiąty szósty ten nasz Frołow teraz jest na podejściu, tam będą samochody prezydenta. O dziesiątej trzydzieści lądowanie głównego prezydenta". Jeszcze dwa miesiące temu, po fali krytyki za brak wystarczających zabezpieczeń w Katyniu, gen. Marian Janicki w "Gazecie Wyborczej" mówił, że 10 kwietnia 2010 r. na Siewiernym miał czekać na prezydenta opancerzony mercedes klasy "S" z ekipą, która przyjechała wcześniej na rekonesans. To zasadniczo rozbieżna relacja chociażby z raportem MAK, który opisał iła jako samolot używany do transportu samochodów dla polskiej delegacji. Rosjanie przyznali, że Iłem-76 miały lecieć służby ochrony Federacji Rosyjskiej, które odpowiadały za zabezpieczenie wizyty polskiego prezydenta. Mimo trzech prób lądowania maszyna, która z niewiadomych powodów przyleciała przynajmniej dwie godziny za późno, nie wylądowała w Smoleńsku. W chwili, gdy Tu-154M znalazł się w pobliżu lotniska Siewiernyj, na płycie nie było żadnej ochrony. Janicki jednak temu zaprzeczał. "Funkcjonariusze ochrony zostali po wizycie premiera w Smoleńsku, podobnie jak samochody z kolumny, które przewoziły premiera i miały przewozić prezydenta" - powiedział "GW" szef BOR. "Ił-76 miał, więc tego dnia przylecieć do Smoleńska nie z samochodami dla prezydenta, ale po to, by po skończonej wizycie zabrać cześć pojazdów używanych w kolumnie" - pisała gazeta w tekście "Jak to było z Iłem-76". Z zeznań i oświadczenia prokuratury wojskowej wynika jednak, że funkcjonariusze BOR czekali na prezydenta w Katyniu, nie w Smoleńsku. - Pan generał Janicki, mówiąc, że kolumna czekała, nie znał teczki operacji. Czyli przyznaje się do tego, że nie wie, jak była przygotowana operacja, albo po prostu oświadcza nieprawdę. Fakt, że Ił-76 tak późno lądowało, a BOR nawet nie zareagował, działa na niekorzyść BOR. Tam de facto w ogóle nie było żadnej ochrony - mówi mjr Robert Terela, były funkcjonariusz BOR. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji powinno wyjaśnić te sprawy. - Na pewno powinno być postępowanie wyjaśniające w sprawie. Jeśli szef BOR twierdzi, że samochodów na pokładzie Iła-76 nie było, to znaczy, że nie ma zielonego pojęcia, o czym mówi lub świadomie wprowadza w błąd opinię społeczną. Oznacza to również, że wiele rzeczy w kwestii rekonesansu nie zostało dopracowanych. Za tę sytuację oprócz gen. Janickiego odpowiedzialny jest jednocześnie gen. Paweł Bielawny, zastępca szefa BOR, bo jest on szefem pionu działań ochronnych - podkreśla Terela.

Siewiernyj bez ochrony Teza o lądowaniu Iła-76 po to, by po skończonej wizycie prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Katyniu móc zabrać część samochodów z kolumny, była od początku mocno naciągana. Gdyby tak było, nie musiałby tak wcześnie lądować, i to jeszcze przed przylotem Tu-154M, a gen. Janicki powinien wskazać odpowiednie dokumenty, które potwierdziłyby ten przekaz. Ił-76 - jak zapewniają byli funkcjonariusze BOR - powinien wylądować w Smoleńsku kilka godzin wcześniej, tak by rosyjskie służby mogły zabezpieczyć teren i przygotować przewożone auta dla polskiej delegacji. Ich działania powinna nadzorować strona polska. Po odlocie do Moskwy Iła-76, któremu nie udało się wylądować, służby polskie powinny również zgłosić oficerowi dyżurnemu w Biurze Ochrony Rządu w Warszawie, że nie ma ani ochrony, ani aut dla prezydenta. - Informacja, że Iłem-76 leciały samoloty dla pana prezydenta, była podawana przez parlamentarny zespół smoleński już ponad pół roku temu. Co więcej, zawracając samolot Ił-76 z powrotem do Moskwy, nie poinformowano kapitana polskiego samolotu ani pana prezydenta, ani - jak rozumiem - generała Janickiego - jeśli do dziś o tym nie wie - że ochrona, jaką Polacy przekazali w ręce Rosjan, zostaje zdjęta - mówi Antoni Macierewicz, szef parlamentarnego zespołu smoleńskiego. Nawet gdyby nie doszło do katastrofy, to prezydent nie miałby, czym odjechać do Katynia. Tak samo jak pozostałe osoby z delegacji, z których - ze względu na bezpieczeństwo państwa - w zasadzie każda wymagała ochrony. - Rosjanie przejęli ich ochronę z rąk polskich, na co się zgodził pan generał Janicki, a następnie - nie informując o tym strony polskiej - tę ochronę zabrano. W związku z tym jest pytanie o cel i przyczyny takiego działania, które w sposób oczywisty zagrażało bezpieczeństwu pana prezydenta i wszystkich, którzy z nim lecieli - mówi Macierewicz. Zaznacza, że Janicki nie ustanowił nawet oficera łącznikowego, któryby informowałby o ewentualnych zmianach. - To jest minimalny obowiązek w takiej sytuacji. Nie zgadzam się z zasadą, którą on przyjął, iż Rosjanie mieli prawo przejąć całą ochronę. Żadne poważne państwo nie robi tak, że oddaje całą ochronę prezydenta i swojej elity w ręce gospodarza miejsca. Zwykle jest to jakieś dzielenie się odpowiedzialnością, ale nigdy pełna dyspozycja - kwituje Macierewicz. Podobnego zdania jest płk Andrzej Pawlikowski, szef Biura Ochrony Rządu w latach 2006-2007. - Mam taką osobistą prośbę i apel do pana generała Janickiego, aby przestał brnąć w kłamstwa, bo prawda w końcu wyjdzie na jaw. Marianie, nie idź tą drogą, przestań kłamać, powiedz prawdę - apeluje Pawlikowski. W jego ocenie, wszystkie mistyfikacje na temat katastrofy przekazywane przez szefa BOR są próbą zakamuflowania zaniechań szefostwa Biura. - Jeżeli godzę się na przyjęcie stanowiska szefa BOR, to nie tylko dla jakiś apanaży, przyjemności. Przede wszystkim mam świadomość, że ponoszę odpowiedzialność prawną, a także i karną za niedopełnienie obowiązków służbowych. Pewnie panu generałowi Janickiemu wydawało się, że brnąc w kłamstwa, uda się te sprawy zatuszować i zamieść pod dywan. Na miejscu pana Janickiego publicznie przeprosiłbym opinię publiczną za te kłamstwa i powiedział prawdę - dodaje Pawlikowski. Ił siedemdziesiąty szósty ten nasz Frołow teraz jest na podejściu, tam będą samochody prezydenta. O dziesiątej trzydzieści lądowanie głównego prezydenta

Piotr Czartoryski-Sziler

Co utajniła prokuratura? W załączniku 3 do opublikowanego w poniedziałek dokumentu Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego na stronie drugiej zamiast początku jednego z akapitów znajduje się gwiazdka. W wyjaśnieniu czytamy: "Na podstawie pisma Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie (nr Po. Śl - 54/10 z dnia 28.07.2011 r.) wykreślono początek zdania ze względu na dobro prowadzonego przez Prokuraturę śledztwa". Cały załącznik 3 przygotowała podkomisja lotnicza. Opisuje on kierowanie lotami przez służby naziemne przede wszystkim w Smoleńsku, choć pewien fragment poświęcono także pracy kontroli lotów w Warszawie. Załącznik rozpoczyna się od krótkiego profesjonalnego opisu kierownika lotów (KL) ppłk. Pawła Plusnina i kierownika strefy lądowania mjr. Wiktora Ryżenki. Następnie znajduje się punkt zatytułowany "opis przebiegu służby KL i KSL w czasie lotów, jakie przepisy zostały naruszone", po czym na kolejnych 31 stronach opisana została praca obu oficerów 10 kwietnia 2010 roku. Jednak początek opisu zawiera lukę. Zdanie to wygląda następująco: "...w dniu 09.04.2010 r. w godz. wieczornych został poinformowany przez dyspozytora punktu dyspozytorskiego [pracownik cywilny wojska] o planowanych na dzień następny przylotach statków powietrznych: Tu-154M, Jak-40 i Ił-76". Kto został poinformowany? Z dalszego kontekstu wynika, że chodzi o Plusnina. Dlaczego jednak początek zdania jest tajny? Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie prowadząca śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej powołuje się na dobro sprawy. - Z uwagi na to, że komisja posiada wiele źródeł informacji, to żeby nie zaszkodzić w postępowaniu prokuratorskim, to, co ma być opublikowane, daje się do prokuratury, żeby mogła ona stwierdzić, jakie elementy mogą wpływać negatywnie na jej postępowanie. Prokuratura może wskazać takie elementy i prosić o ich niepublikowanie. Tak dzieje się zawsze, gdy jest decyzja o udostępnieniu czy upublicznieniu materiałów. W przeciwnym wypadku nie ma takiej potrzeby - mówi główny autor załącznika 3 ppłk Robert Benedict z komisji. Dodaje, że takim samym konsultacjom poddany został także raport opublikowany 29 lipca - dzień po piśmie prokuratury. W nim jednak nie zaznaczono żadnych tego typu fragmentów. Wszystko wskazuje na to, że do końca oczekiwano właśnie na stanowisko prokuratury. Czy w wykreślonym fragmencie znajdują się fakty, na podstawie, których prokuratura zamierza postawić Rosjanom zarzuty? - Oczywiście nie informujemy w żaden sposób opinii publicznej o wydarzeniach, które jeszcze nie nastąpiły. Śledztwo ze swej natury jest niejawne, zwłaszcza postępowanie przygotowawcze. Ta sprawa jest zupełnie szczególna, zrobiliśmy i tak wiele wyjątków sprawiających, że to śledztwo jest tak jawne i transparentne - tłumaczy w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Dowiedzieliśmy się od niego także, że utajniona informacja pochodzi z samej prokuratury i to przez nią została przekazana komisji.

Piotr Falkowski

PO i PiS idą łeb w łeb Z Marcinem Palade, politologiem i założycielem Polskiej Grupy Badawczej, rozmawia Robert Wit Wyrostkiewicz - W Pana najnowszej prognozie PiS praktycznie zrównał się z PO. Przy słabej frekwencji wyborczej ma szansę wygrać. Czy obecne poparcie dla partii wydaje się Panu stabilne, czy też jest to raczej wypadkowa chwili? - W ostatnich miesiącach mamy do czynienia ze stabilizacją w notowaniach PO, PiS, SLD i PSL. Różnica poparcia między Platformą Obywatelską a Prawem i Sprawiedliwością nie przekracza 3-5 punktów procentowych. Do kwietnia zyskiwało PiS, zmniejszając dystans do PO. Potem różnica między partią Tuska a partią Kaczyńskiego nieco się zwiększyła na skutek udanej transferowej polityki PO względem znanych działaczy lewicy. Od miesiąca nadwyżka sympatii między Platformą a PiS jest niewielka. Na kilkunastoprocentowe poparcie może liczyć Sojusz Lewicy Demokratycznej. Bezpiecznie od progu oddalone jest Polskie Stronnictwo Ludowe. Trzeba jednak pamiętać, że prognoza to nic innego jak fotografia preferencji wyborczych na daną chwilę. Jesteśmy dopiero na starcie intensywnej kampanii, a co najważniejsze - nie wiemy, ilu ugrupowaniom uda się ostatecznie zarejestrować listy ogólnopolskie. Dlatego w publikowanej przeze mnie prognozie mamy kilka wariantów. Od najmniej prawdopodobnego, uwzględniającego start dziewięciu komitetów, aż po ten najbardziej możliwy z udziałem siedmiu podmiotów. W tym ostatnim wariancie istotnie PiS bardzo nieznacznie wyprzedza PO, ale dlatego, że jest monopolistą w walce o głosy elektoratu prawicowego, podczas gdy PO traci je na rzecz Ruchu Palikowa i komitetu Polska Jest Najważniejsza.

- Wiele sondażowni podaje wciąż 10-procentową przewagę Platformy nad PiS-em. Są też takie, które miały zupełny blamaż w czasie wyborów prezydenckich, “wieszcząc” wygraną Bronisława Komorowskiego w pierwszej turze wyborów, a teraz mówią jedynie o 2-procentowej przewadze PO nad PiS. Czy można mówić o pewnym urzetelnieniu badań w placówkach badających preferencje polityczne Polaków? - Nie spodziewałbym się w tym obszarze jakichkolwiek zmian na lepsze. Polską socjometrię toczy od kilkunastu lat gangrena. Środowisko badaczy, socjologów-komentatorów, poza nielicznymi wyjątkami nie jest zainteresowane zmianami na lepsze, zarówno w zakresie korzystania z narzędzi poprawiających precyzję wyników pomiarów, jak i poprawy wizerunku w oczach opinii publicznej. Nie jest, bo niezależnie od tego, czy wyprodukuje jeden dwa czy dziesięć bubli sondażowych, zaprzyjaźnione media i tak opublikują wyniki badań bez mrugnięcia okiem. A partie subwencyjne od PO, przez PiS, SLD czy PSL nie kiwną palcem w bucie, bo, na co dzień korzystają z usług “wielkich firm”, zlecając badania wewnętrzne. Innymi słowy w końcówce tegorocznej kampanii przygotujmy się na kolejną wziętą z kosmosu rewelację sondażową, porównywalną ze wspomnianą przez Pana “wpadką stulecia” “Gazety Wyborczej” przed I turą wyborów prezydenckich. PO z przewagą 20 pkt. procentowych nad PiS? A może SLD i PSL poza parlamentem? Jedno mogę przewidzieć z całą pewnością w przypadku firm zrzeszonych w OFBOR. Wzorem poprzednich kampanii dmuchana będzie niemal do ostatniej chwili opcja centrowo-liberalna, a w ostatnim momencie nastąpi jej “zrzucenie” przy jednoczesnym znaczącym przypływie wyborców prawicy, a także w mniejszym stopniu lewicy. To już standard w “dokonaniach renomowanej polskiej socjometrii”.

- Nie zdziwiło Pana, że nawet marszałek Grzegorz Schetyna powiedział ostatnio, że robi mu się zimno, kiedy widzi w sondażach 10-procentową przewagę PO, dając jej jedynie kilka punktów przewagi nad PiS-em? - Ten chłód, o którym mówił marszałek Schetyna, to nic innego jak narastająca obawa tego polityka o rezultat, jaki może osiągnąć w wyborach Platforma Obywatelska. Politycy PO doskonale wiedzą, że pokazywana przez wiodące media kilkunastoprocentowa przewaga partii Tuska nad partią Kaczyńskiego nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Wszystko wskazuje na to, o czym już wspomniałem, że różnica między PO a PiS będzie niewielka. A to mocno skomplikuje powyborcze formowanie większości rządowo-parlamentarnej. W 2007 roku niemal 10-punktowa wygrana PO nad PiS dawała możliwość dobrania przez zwycięskie ugrupowanie wyłącznie jednego koalicyjnego partnera – Polskiego Stronnictwa Ludowego. Teraz sytuacja może się znacznie skomplikować. Przy starcie Ruchu Palikota wynik lewicy może być słabszy, a co za tym idzie przyszła koalicja rządowa być może będzie musiała składać się nie z dwóch, a z trzech partii.

- Pana prognozy wskazują również na to, że kluczową rolę może odegrać także frekwencja wyborcza. - Nie ulega dla mnie wątpliwości, że frekwencja będzie niższa niż cztery lata temu. Stanie się tak, dlatego, że część wyborców Platformy, których aktywność w 2007 roku dała frekwencyjną zwyżkę oraz zwycięstwo tej partii, tym razem pozostanie w domach. Starcie 9 października odbywać się będzie głównie w obrębie tzw. twardych elektoratów. Skorzystać na tym powinien PiS, ale także SLD i PSL.

- W zeszłym roku w trakcie wyborów samorządowych mieliśmy ponad trzy miliony głosów nieważnych. W sejmikach nieważny okazał się aż, co ósmy głos. Zapytam wprost, czy te dane i takie przypadki, jak udowodnione matactwa wyborcze w Wałbrzychu, nie powodują w Panu podejrzenia, że wyniki październikowych wyborów parlamentarnych mogą zostać sfałszowane? - Prawo i Sprawiedliwość zaapelowało do swoich sympatyków o aktywne włączenie się do procesu kontroli przestrzegania procedur głosowania w nadchodzących wyborach parlamentarnych. Korpus Ochrony Wyborów ma przyglądać się pracy komisji wyborczych od najniższego szczebla obwodowego, aż po szczebel centralny. To jest ogromne przedsięwzięcie wymagające zaangażowania około stu tysięcy osób. Osobiście mam wątpliwości, czy PiS zdoła zmobilizować taką liczbę wolontariuszy.

- Czy według Pana poza dobrym wynikiem dwóch głównych partii politycznych będą jakieś niespodzianki przy zbliżających się wyborach parlamentarnych? - Myślę, że nie ma, co liczyć na wielkie niespodzianki. Wszystkie cztery ugrupowania będące w Sejmie robią, co mogą, aby przekonać społeczeństwo, że nie ma dla nich alternatywy. To też przekłada się na “dmuchane” sondaże, które pokazują, że pomiędzy PO, PiS, SLD i PSL a pozostałymi jest przepaść. O przyzwoity wynik może jednak – w mojej opinii - zawalczyć PJN. Jeśli komitetu nie zarejestruje ani Nowa Prawica Janusza Korwin-Mikkego, ani Prawica Marka Jurka, partia Pawła Kowala może być niemal pewna posiadania reprezentacji na Wiejskiej. Wokół progu subwencyjnego może zakończyć się przygoda z polityką partii Janusza Palikota. Wynik na plus da dostęp do pieniędzy z budżetu i szansę na przedłużenie politycznej egzystencji. Zejście poniżej tego poziomu to, jak w przypadku innych ugrupowań, może być końcem ich działalności. Po tegorocznych wyborach dwie, może trzy znaczące osobistości rodzimej sceny politycznej, kierujące niewielkimi bytami politycznymi, mogą ostatecznie przejść na polityczną emeryturę.

- Na prawicy mówi się często o utworzeniu alternatywnej formacji politycznej do PiS. Myśli Pan, że takie projekty mogą przekroczyć próg wyborczy? - W tych wyborach to jest absolutnie niemożliwe. Przypomnę, że na starcie kampanii były próby scalenia trzech środowisk, które obecnie są w trakcie zbierania podpisów niezbędnych do rejestracji list wyborczych. Chodzi tu o komitety: Polska Jest Najważniejsza, Kongres Nowej Prawicy Janusza Korwin-Mikkego i Prawica Rzeczpospolitej Marka Jurka. Wszystko skończyło się jak zwykle na prawicy, czyli kolejnym odcinkiem tragifarsy pod tytułem “konwent św. Katarzyny”. W efekcie zamiast koalicji zdolnej do walki o wynik dwucyfrowy, mamy kilka podmiotów rywalizujących między sobą o okruchy z pańskiego stołu. Mandat do dalszego budowania alternatywy na prawo od PiS będzie miało to ugrupowanie czy ugrupowania, które - po pierwsze: zbiorą podpisy, a więc wykażą się sprawnością organizacyjną, zrzucając z siebie odium “partii kanapowej”. Po drugie: zawalczą o reprezentację poselską. Mam wątpliwości, czy będą to wszystkie wymienione trzy partie. Ich redukcja może sprawić, że przy następnej politycznej rywalizacji o głosy wyborców zwiększy się prawdopodobieństwo powstania licznej, niepodzielonej prawicy wolnościowej w naszym kraju.

Jerzy Polaczek: "Rząd znów się pomylił" Z posłem Jerzym Polaczkiem (PiS), byłym ministrem transportu i budownictwa, rozmawia Jacek Sądej - Prawo i Sprawiedliwość sformułowało sporo zarzutów wobec ministra Cezarego Grabarczyka. Przede wszystkim załamanie systemu finansowania budowy dróg i autostrad, sięganie do kieszeni użytkowników, błędy związane z wdrożeniem elektronicznego systemu opłat za przejazd drogami krajowymi.

- Do tego należy dodać katastrofę na kolei. To, co się działo przez ostatnie cztery lata, i czas niewykorzystanych możliwości w inwestycjach drogowych. Problem polega na tym, że rząd, mając do dyspozycji największe w historii środki finansowe, mając możliwości formułowania zmian legislacyjnych, pracuje jedynie na “pół gwizdka”. Efektem jest właśnie nieefektywna praca i pogarszająca się kondycja programu drogowego, który w sposób gwałtowny hamuje. Świadczą o tym ogromne cięcia w programie drogowym podjęte w styczniu 2011 r., po wyborach samorządowych. Warto podkreślić, że wiele inwestycji, które miały być przygotowane na Euro 2012 zostanie zrealizowane po 2020 albo po 2030 roku. Rząd pomylił się w swoich obietnicach politycznych o jedno pokolenie.

- Według analizy PiS tylko 5 z 27 odcinków dróg budowanych i remontowanych na Euro 2012 zostanie zrealizowana. Ponadto minister Grabarczyk, według oceny opozycji, zaprzepaścił 1,2 mld euro ze środków europejskich na inwestycje kolejowe. - Rząd w sposób desperacki próbuje ukryć rzeczywistość, chociażby przez decyzje, które wprost naruszają interesy naszego kraju. Mam tu na myśli wirtualne przeniesienie 1,2 mld euro, czyli około 5 mld zł bez uzgodnienia tej znaczącej kwoty z instytucjami europejskimi. Prawdopodobnie skończy się to niewyrażeniem zgody przez Komisję Europejską. Poprzez przeniesienie rząd wirtualnie zapewnia część swojego zaplecza politycznego o tym, iż znaleziono środki na dwie inwestycje, które były najgłośniej oprotestowane, czyli duży odcinek drogi ekspresowej S3 i odcinek drogi ekspresowej S17.

- Środki na cele inwestycyjne są w zasięgu ręki. - Przypomnę, że rząd Donalda Tuska ma do dyspozycji prawie dwudziestokrotnie więcej środków europejskich w programie “Infrastruktura i środowisko” niż w poprzedniej kadencji rząd Prawa i Sprawiedliwości, który dysponował kwotą przekraczającą nieco 1 mld euro. Trzeba z przykrością powiedzieć, że w 2012 roku nie będzie w całości gotowy odcinek z którejkolwiek polskiej autostrady.

- W podsumowaniu czteroletniej kadencji zarzuty można postawić też w innych obszarach aktywności ministra Grabarczyka. Niepokojący jest chociażby brak wizji mającej na celu wsparcie budownictwa mieszkaniowego. - Tutaj rząd się w pełni wywiązał. Premier Tusk nie obiecywał mieszkań i w ogóle umieszczenia sektora budowlanego, jako elementu polityki państwa. Rząd nawet zlikwidował przygotowany w poprzedniej kadencji przez ministerstwo transportu i budownictwa program “Rodzina na swoim”, który na postawie decyzji rządu wygasa. Widać wyraźnie, że ta problematyka kompletnie nie interesuje rządzących.

- Obecnie brakuje też szerszej perspektywy w traktowaniu gospodarki morskiej czy transportu lotniczego? - W zakresie transportu lotniczego przez cztery lata rząd nie podjął ostatecznej decyzji w kluczowej kwestii, z którą partia Tuska szła do wyborów. Chodzi o budowę nowego centralnego portu lotniczego w Polsce. W tej sprawie jednak nic się nie dzieje. Warto podać jeszcze jeden przykład niezwiązany z lotnictwem, ale taki, który mógłby zadecydować o rozwoju cywilizacyjnym Polski. Chodzi o projekt budowy kolei dużych prędkości. Odwołując się do zapowiedzi Tuska, który w 2007 roku w swoim exposé zapewniał, że w czasie tej kadencji rozpocznie realizację tego przedsięwzięcia. To także była obietnica bez pokrycia. Z takich rozwiązań korzystają niektóre europejskie kraje: Niemcy, Francja, Hiszpania. Trzeba pamiętać o tym, że Polska jest naturalnym - z punktu widzenia położenia, obszaru i wielkości - państwem kolejowym.

- Należy również wspomnieć o Poczcie Polskiej, która od 2008 roku przynosi straty, pojawia się widmo likwidacji niektórych urzędów pocztowych i redukcji etatów. - Rząd skorzystał z projektu ustawy o komercjalizacji Poczty Polskiej, który był procedowany w poprzedniej kadencji. Jeśli chodzi o Pocztę Polską, to efektem jest utrata zysku operacyjnego tej instytucji oraz gwałtowne zapowiedzi likwidacji wielu placówek pocztowych. Rząd Tuska skorzystał z narzędzi prawnych przygotowanych przez poprzedni rząd, miał pełne możliwości w kwestii zarządzania tą spółką, a w konsekwencji widać jej pogarszający się wynik finansowy. Trzeba powiedzieć jeszcze, że w poprzedniej kadencji bez jakiegokolwiek programu oddłużeniowego Spółka Przewozy Regionalne mogła wyjść z 800 mln zł straty za 2005 rok (za kadencji premiera Marka Belki) i mogła w 2007 roku przynieść zysk operacyjny, to jak należy potraktować dokonania rządu Tuska, który dostał w prezencie po poprzednim rządzie 2 mld zł na oddłużenie Przewozów Regionalnych i który stracił, co czwartego klienta np. w PKP InterCity w 2010 r.

Bezpłatna szkoła coraz droższa Pod rządami minister edukacji Katarzyny Hall, która przed pierwszym dzwonkiem stała się obiektem niewybrednych żartów, w szkołach marnie z matematyką, językami obcymi i całą resztą, nieźle z przeświadczeniem uczniów, że kto biedny ten gorszy. Fotki uśmiechniętej Katarzyny Hall, minister edukacji, z opuszczonymi spodniami, w których zawsze chadza, ukazały się na pierwszej stronie w „Super Ekspresie” i są powodem niewybrednych żartów. „To była żenująca ustawka”, zacytujemy jeden z wpisów w Internecie nadających się do druku na naszych łamach. Hall udała się do lekarza, ale jako prawdziwie wyzwolona minister pokazała, że przed szeroką publicznością żadnych zakamarków ciała ukrywać nie będzie, niczego się nie wstydzi, niech wszyscy zobaczą, jaki ma kuperek. W Platformie Obywatelskiej zażenowanie:, po co to? Jak to, po co - minister Hall może liczy, że w przyszłym rządzie wymieni się stanowiskiem z koleżanką w resorcie zdrowia. I tu i tam panie minister zostawiają po sobie horrendalny bałagan i zgliszcza. Hall porzuciłaby zgliszcze edukacyjne i wychowawcze, a Ewa Kopacz – swoje. Dlatego za przeproszeniem „przyszła baba do lekarza”, najgorzej przecież, jak o człowieku nic nie mówią. Trochę niechcianego śmiechu mamy pod koniec lata, ale za chwilę, zaczną się łzy, ponieważ bezpłatna szkoła w Polsce jest coraz droższa.

Jaka jest ta demokracja XXI w.? Nie wiadomo, czy jak tak dalej pójdzie, na wyekwipowanie dzieci do szkoły nie trzeba będzie zaciągać pokaźnych kredytów, nawet, jeżeli rodzina jako tako prosperuje, a nawet powodzi się jej całkiem dobrze. Co dopiero mówić setkach tysięcy rodzin w Polsce żyjących w ubóstwie. One też mają dzieci, często kilkoro. Dla wielu rodziców wyposażenie dziecka do szkoły stanowi prawdziwe wyzwanie: skąd wziąć tyle pieniędzy? Jak ten ból pogodzić z tym, że artykuł 70 Konstytucji RP z dnia w 2 kwietnia 1997 r. mówi o tym, że każdy ma prawo do nauki, do 18 roku życia nauka w Polsce jest obowiązkowa, a w szkołach publicznych podstawowych, zawodowych, gimnazjach i liceach - bezpłatna. Kiedy słyszymy w telewizji dyskusje „tęgich głów” bardziej lub mniej ortodoksyjnych, które można podsumować w ten sposób, że najwłaściwszą rolą państwa jest nie robić nic i że tak mają wyglądać państwa przyszłości, trudno nie wpaść w gorzkie myśli o w ten sposób przekształconej demokracji. Bo może państwo nie będzie także reagowało, na to, co się dzieje w polityce i stanie się nieczułe na jakiekolwiek wartości. Ale wtedy, po co nam takie państwo i czy rzeczywiście zaproponowana przez kapitalizm XXI wieku demokracja nie posiada żadnej moralnej podstawy, żadnego myślenia o dobru ogółu? Jeśli tak, to dziękujemy. I pora na zmiany.

Rodzice 515 tys. uczniów poprosili o wsparcie Trudno wytłumaczyć, że przy takich zarobkach, jakie otrzymuje prawie 90 proc. Polaków, tylko za książki dla pierwszaków trzeba wydać w tym roku 180 – 355 zł (na szczęście dla ubogich rodzin jest wsparcie), komplet podręczników dla gimnazjalisty kosztuje 400-500 zł (jest wsparcie, ale wybiórcze), dla licealisty – 600-700 zł (pomocy udzielą wtedy, gdy chodzi o dziecko niepełnosprawne). Do tego doliczyć trzeba wydatki na przybory szkolne, kostium gimnastyczny, nowe buty, spodnie, spódnicę, koszulę itd. Coś niecoś z „socjału” jeszcze jakoś chybotliwie się trzyma. Ogłoszono program „Wyprawka szkolna”, dzięki któremu rodzice nie wszystkich dzieci, ale tych ze szkół podstawowych z klas od pierwszej do trzeciej, z trzecich klas gimnazjum oraz niektórych uczniów szkół ogólnokształcących i niektórych klas szkół artystycznych, mogą otrzymać pomoc państwa w wysokości od 180 do 390 zł. Program w 90 proc. adresowany jest do rodziców dzieci z wymienionych grup, w rodzinach, których dochody na osobę nie przekraczają miesięcznie 351 zł. Pozostałe do 10 proc. uczniów objętych pomocą, mimo przekroczenia przez ich rodziny (nieznacznie) tej kwoty, może otrzymać dofinansowanie w trybie specjalnym. Jaka jest kondycja polskich rodzin, świadczy fakt, że w tym roku z wybiórczego mocno wsparcia skorzysta 515 tys. uczniów. Warunkiem pomocy jest złożenie w wyznaczonym terminie w gminie odpowiedniego wniosku. W wyposażaniu najuboższych dzieci do szkół biorą udział struktury Caritasu. M.in. zafundowano dzieciom darmowe tornistry, które zostały rozprowadzone po parafiach. Parafianie w miarę możliwości je zapełniali. Chętnych na tornistry puste i zapełnione było wielokrotnie więcej niż samych tornistrów.

Nie ma mundurków, jest rewia mody Tornistry otrzymane przez dzieci w ramach pomocy są jednokolorowe: żółte, niebieskie, zielone, czerwone, bez „modnych” aplikacji z bajek „Hello, Kitty”, Disneya czy wizerunku Spidermana. Gustowniejsze niż te z aplikacjami, ale trudno to wytłumaczyć siedmio- czy dziesięciolatkowi. Czy władze oświatowe wiedzą, co się w szkołach dzieje, jak cierpią ubodzy uczniowie sekowani przez zamożniejszych kolegów, drożej wyposażonych? Dzisiejsza szkoła, zarówno państwowa, jak i prywatna, pod rządami pani minister Katarzyny Hall mniej niż marnie uczy matematyki, kiepsko języków obcych i całej reszty, doskonale za to pozwala pojmować, że status ucznia zależy od statusu finansowego jego rodziców. I nasuwa się ciężkie pytanie: czy nauczyciele, jeśli nie wszyscy, to znaczna ich część, kochają szkołę, czy też jej nienawidzą? Parę lat temu wyśmiano propozycję wprowadzenia mundurków szkolnych, jako pomysł rodem z PRL, kiedy obowiązywały fartuchy i tarcze na rękawach. Inni mówili, że na taki wydatek rodziców nie będzie stać, a przecież rodzice niezamożni mogliby otrzymać na te ubrania dofinansowanie, przy dobrej woli resortu edukacji! No i mamy rewię mody w szkołach, ba, także rewię biżuterii. Uboższe dzieci kulą się, nie są zapraszane do „szkolnych paczek” organizujących „imprezy” (dawniej imieniny czy urodziny).

Rynek podręczników - tęgi zarobek Już pierwszoklasista w skromnych porciętach i podobnej bluzie z miejsca czuje się gorszy od swojego kolegi w markowym ubraniu. Biedniejsze dzieci nie mają często pełnego zestawu książek, trudniej im się uczyć, są za to ganione przez nauczycieli: znów zapomniałeś podręcznika? A dziecko podręcznika nie zapomniało, ale go nie ma i wstyd mu się do tego przyznać, że mamie na podręcznik nie wystarczyło. Książki do nauki stały się towarem, na którym wydawca komercyjny świetnie zarabia, rodziców zmusza się do kupowania nowych podręczników, ponieważ stare stają się szybko nieaktualne. Minister Hall obiecuje zmiany, ale na razie jest, jak jest. Wartość rynku podręczników w ostatnich latach wyglądała następująco: rok 2005 – 620 mln zł, 2006 – 595 mln, 2007 – 640 mln, 2008 – 695 mln, 2009 – 775 mln, rok ubiegły to już ponad miliard złotych. W przyszłym roku obowiązkowo już, a nie dobrowolnie, do szkół muszą iść dzieci sześcioletnie, pierwszaków będzie wtedy aż 650 tys. (w tym roku jest 380 tys.). Dla wydawców nadejdzie tęgi zarobek, a dla tysięcy polskich rodzin wielka nerwówka. Kto wie, czy po wyborach, jeśli wygrałaby je Platforma Obywatelska, będzie dla nich jeszcze jakieś socjalne wsparcie „podręcznikowe”? Neoliberałowie muszą w końcu odsłonić swoje przysłonięte ostre zęby - obiecują to zresztą Brukseli.

Kto to jest Pahoa Investment? Największym w Polsce wydawnictwem książkowym specjalizującym się w wydawaniu podręczników dla szkół podstawowych i średnich, czasopism metodycznych, encyklopedii i słowników, są Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne, które zadebiutowały na Giełdzie Papierów Wartościowych w listopadzie 2004 r. W skład grupy kapitałowej WSiP wchodzą podmioty prowadzące hurtowy handel książką, tworzące ogólnopolska sieć dystrybucji. Finansowo piękny kawałek tortu, merytorycznie - rząd dusz nad edukacją i mózgami Polaków. WSiP powstały w 1945 r. jako Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych i Pedagogicznych. Pierwszą książką, którą wydały PZWS, był „Elementarz” Mariana Falskiego, z którego polskie dzieci jeszcze długo uczyły się, że „Ala ma Asa”. Dzisiaj elementarzy i wszelkich książek do nauki w różnych klasach jest w księgarniach co niemiara. O kupno WSiP walczyła z determinacją spółka Agora, wydawca „Gazety Wyborczej”, oraz Włodzimierz Czarzasty, współwłaściciel wydawnictwa Muza. Bój prowadziły więc opcja Unii Wolności, której członkowie zasilili szczodrze szeregi PO, z opcją Sojuszu Lewicy Demokratycznej, reprezentowaną przez Czarzastego. Odpowiedź na pytanie, kto dzisiaj zarabia największe pieniądze na wydawaniu książek dla szkół w Polsce, wcale nie jest prosta. WSiP zostały wycofane z giełdy rok temu. Teraz należą do Funduszu Pahoa Investment sp. z o.o., pośrednio kontrolowanego przez spółkę zależną funduszu private equity Advent International. Co to takiego? Kto w tym naprawdę siedzi? Na to trzeba dobrego detektywa. Wiesława Mazur


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
542
542
542
542
542
542
542 (2)
j rare earths 28 2010 542
542
542 - Kod ramki - szablon, RAMKI KOLOROWE DO WPISÓW
542
kpk, ART 542 KPK, 1973
542
22 rekultywacja glebid)542
542
542
Nuestro Circulo 542 Fricis Apesenieks
API STD 542

więcej podobnych podstron