517

Szczerski: Polska w Europie. Doktryna asa trefl. Polityka europejska nie jest poststrategiczna i nie wystarczy powiedzieć, że naszym celem jest „bycie w głównym nurcie”, bo nurt integracyjnej rzeki nieustannie ewoluuje i nie każde jego koryto jest dla nas korzystne. Członkostwo w Unii nie znosi stojących przed państwem strategicznych wyborów, od których zależy ich racja stanu. Jest wręcz odwrotnie – członkostwo potęguje napięcie strategiczne, bo zwiększa liczbę pól, na których prowadzi się grę polityczną. Problematykę polskiej strategii politycznej w Unii Europejskiej można przedstawić z pięciu różnych perspektyw. Każda z nich uwzględniać będzie odmienne uwarunkowania, jednocześnie jednak wszystkie one wskazują na jedną wspólną konieczność stojącą przed polskim przywództwem. A jest nią prowadzenie strategicznej refleksji nad statusem i obecnością Polski w jej środowisku geopolitycznym. Przy całej wyjątkowości uwarunkowań, w jakich przyszło nam działać, przy ogromnym tempie zmian, które zachodzą w świecie, fundament polityki międzynarodowej pozostaje bowiem niezmienny: jej aktorów dzielimy na podmiotowych i niepodmiotowych. Ci pierwsi zachowują zdolność do realizacji swoich samodzielnych celów i są dysponentami oraz dystrybutorami podstawowych zasobów (bezpieczeństwo, instrumenty rozwoju, dominujący kod kulturowy). Natomiast ci drudzy stają się odbiorcami impulsów politycznych i trwają poprzez lepszą lub gorszą zdolność adaptacji[1].

Stąd też, przy debatowaniu na temat polskiej polityki europejskiej, należy zawsze zdawać sobie sprawę z tych szczególnych uwarunkowań współczesnego działania państw. Z jednej strony cel gry międzynarodowej jest niezmienny: chodzi o uzyskanie, utrzymanie i maksymalizację podmiotowości, a z drugiej następują przekształcenia narzędzi pozycjonujących poszczególnych aktorów w tej grze. Polska powinna wyciągnąć z tego właściwe wnioski i przeprowadzić strategiczną debatę nad wyznacznikami swojej podmiotowości, czyli nad tym, co nasze przywództwo może i powinno uczynić, jeśli celem jego działania ma być zdolność do skutecznej realizacji celów międzynarodowych.

Racja stanu a integracja Rozpocząć należy od spraw zasadniczych, a więc od rozumienia racji stanu w kontekście integracji europejskiej, czyli w sytuacji uczestnictwa w systemie charakteryzującym się współużytkowaniem suwerenności przez jego uczestników[2]. Odpowiedzi w tej sprawie najprościej udzielić jest bardzo dosłownie i jednoznacznie: racją stanu Polski w UE jest to, aby Unia nie unieważniła kwestii naszej racji stanu. Za polską rację stanu, we współczesnym rozumieniu tego pojęcia, uznaję zagwarantowanie niezachwianego istnienia wspólnoty politycznej Polaków. Wspólnoty posiadającej własne państwo, które rozumiane jest zarówno jako jej dobro wspólne, jak i podstawowa struktura politycznego działania, co umożliwia realizację samodzielnych celów. Dzięki czemu budowana jest z kolei podmiotowość Polski i Polaków, a tym samym ich tożsamość sprawcza, na potrzeby której uruchamiana jest skuteczna struktura sprawcza. Wszystkie osiem elementów tej definicji jest niezwykle istotne, bo stanowią one o realnym wymiarze racji stanu. A zatem:

(1) Polacy jako wspólnota polityczna i

(2) ich własne państwo

(3) pojmowane jako dobro tej wspólnoty. Ale także

(4) oczekiwanie, że będzie ono narzędziem wspierającym polityczne cele wspólnoty, i że

(5) cele te powinny mieć charakter samodzielny, to znaczy formułowane być powinny przez samą tę wspólnotę. Przez co

(6) tworzona jest podmiotowość, czyli zdolność do prowadzenia własnej polityki wewnętrznej i zewnętrznej. Tym samym wspólnota wyposażona jest w

(7) strukturę sprawczą, która jest emanacją jej

(8) tożsamości sprawczej, a zatem przekonania, że mogą swoje cele twórczo realizować, że bycie członkiem tej wspólnoty ma sens.

Ważne, aby stale pamiętać, że tak rozumiana polska podmiotowość i racja stanu narodziła się poza kontekstem integracji i jest od niej dużo wcześniejsza, a zatem zupełnie niezależna. Polska uzyskała niepodległość a Polacy podmiotowość nie dzięki UE ani nie w kontekście integracji europejskiej, stąd też nasza racja stanu nie jest związana z tą konkretną organizacją międzypaństwową, a byt Polski nie jest zależny od istnienia Unii. Członkostwo we Wspólnocie nie jest treścią naszej racji stanu, ale winno być rozumiane jako jedno z narzędzi służących jej realizacji. Można powiedzieć więcej: polska racja stanu wymaga, by ewolucja Unii nie podążyła w kierunku przejęcia przedmiotowego zakresu pojęcia racja stanu przez proces integracji. A co za tym idzie, ustanowienia rzeczywistej władzy ponadnarodowej likwidującej indywidualne wybory poszczególnych państw w kwestii ich żywotnych interesów, sojuszy geopolitycznych, wzorców solidarności i tożsamości narodowej. Powyższe przekonanie opieram na założeniu, iż stosunki międzynarodowe to stosunki między suwerennymi państwami (przy udziale także innych uczestników jak np. organizacje międzynarodowe). Zatem państwa muszą posiadać zdolność do bycia aktorami tych stosunków, to znaczy mieć możliwość „podmiotowego działania”[3]. Tego typu założenie konfrontować musimy, rzecz jasna, z koncepcjami głoszącymi zmierzch tradycyjnie rozumianej samodzielności sprawczej państwa i postępujący zanik państwa narodowego jako takiego, wywołany procesami gospodarczej globalizacji i integracji politycznej[4].

Zmiana paradygmatu Specyfiką systemu europejskiego (jego sensem) było od samego początku poszukiwanie stabilności poprzez wytworzenie mechanizmów równoważenia dwóch logik politycznego decydowania. Z jednej strony, logiki ponadnarodowej o charakterze regulacyjnym (na której z czasem wykształciły się dwa silne organy wspólnotowe współuczestniczące w podejmowaniu decyzji: Komisja Europejska i Parlament Europejski). Z drugiej. logiki międzyrządowej, posiadającej swoje instytucje decyzyjne: Radę Europejską i Radę Unii Europejskiej. Ta pierwsza miała mieć charakter „niepolitycznej polityki” opartej na technokratycznym pragmatyzmie. Druga miała stwarzać arenę do przetargu interesów narodowych poprzez zinstytucjonalizowany model permanentnych negocjacji w ramach państw członkowskich. Obecnie, po wejściu w życie Traktatu z Lizbony, ów czworokąt organów decyzyjnych nadal utrzymywany jest we względnej równowadze dzięki specyfice podziału władzy. Przejawia się ona w naprzemiennym przechodzeniu inicjatywy decyzyjnej pomiędzy instytucje z obydwu aren politycznych. Mówiąc w szkicowym skrócie, impuls polityczny wychodzi z Rady Europejskiej, ale już – na jego podstawie – formalna inicjatywa prawodawcza pochodzi z Komisji, następnie zajmuje się nią Rada UE, by w końcu projekt trafił do Parlamentu, który – o ile mamy do czynienia z procedurą podstawową (czyli współdecydowania) – wprowadza swoje poprawki i uzgadnia tekst z Radą (przy udziale Komisji). Traktat lizboński, zachowując ów podstawowy mechanizm stabilizujący podejmowanie decyzji, zmodyfikował jednakże siłę poszczególnych instytucji[5] i tym samym uruchomił nową dynamikę, o której warto wspomnieć. Praktyka polizbońska charakteryzuje się bowiem – z jednej strony – wzmocnieniem, uruchomionego już wcześniej, procesu polityzacji integracji europejskiej. A z drugiej strony pojawieniem się nowego zjawiska, jakim jest ponadnarodowa międzyrządowość[6]. Przejawem polityzacji jest zarówno wzrost znaczenia Parlamentu Europejskiego jako reprezentanta demokratycznej woli politycznej (polityzacja instytucjonalna), jak i narastająca tendencja do obejmowania zainteresowaniem Unii coraz to nowych obszarów polityki. Także tych, które dotąd uznawane były za wyłączne domeny państw członkowskich, z racji na ich wrażliwy społecznie charakter wymagający istnienia poczucia realnej solidarności i wspólnotowości (polityzacja przedmiotowa). Wraz z rosnącą rolą Parlamentu, słabnie moc Komisji Europejskiej, a tendencję tę wzmacnia także personalna słabość obecnej Komisji i jej szefa. Dlatego też głównego zagrożenia dla polskiej podmiotowości nie należy obecnie dostrzegać w rosnącej sile biurokracji ponadnarodowej (eurokracji), lecz w polityzacji. I w drugim, budzącym jeszcze poważniejszy niepokój zjawisku. Jest nim nowy fenomen integracyjny – ponadnarodowa międzyrządowość. Sprawa ta wymaga odrębnego omówienia, w tym miejscu trzeba wspomnieć jedynie o tym, że zjawisko to polega na wytwarzaniu się nowych ponadnarodowych struktur, wpływających na działania państw członkowskich. Nie, jak to dotąd bywało, wokół Komisji Europejskiej i jej agend, ale wokół Rady Europejskiej, w której decydujący głos mają najsilniejsze państwa Wspólnoty. Tym samym, to owi najsilniejsi gracze przejmują władzę dyscyplinującą i władzę inicjującą w Unii, zagarniając pole ponadnarodowe. Przykładem najbardziej czytelnym jest tu Pakt Euro Plus, który ma właśnie taki charakter: ponadnarodowości międzyrządowej. Ponadnarodowa międzyrządowość wraz z polityzacją integracji wytwarzają nowe pole reprezentacji interesów narodowych, które ma w Unii charakter dualistyczny. Można zatem mówić o konieczności wspólnej reprezentacji interesów narodowych, wytworzonych demokratycznie. Takie też jest współczesne rozumienie zasady reprezentacji w kontekście integracji: Po pierwsze, organem przedstawicielskim jest Parlament Europejski, wyłaniany w drodze demokratycznych wyborów przez społeczeństwa państw członkowskich. Nie należy jednak pomijać faktu, że Rada (...) jest również przedstawicielstwem, tylko że krajowej władzy wykonawczej, która ma legitymację w postaci wyboru przez demokratyczną reprezentację parlamentarną w państwach członkowskich[7].

Realizacja celów politycznych Dla praktyki realizowania swoich interesów w ramach Unii niezwykle ważne jest zrozumienie specyfiki mechanizmów działania systemu wspólnotowego. W tym kontekście należy pamiętać, iż współczesne rozumienie władzy polega przede wszystkim na zdolności do jej egzekwowania, a nie na jej posiadaniu. Dla prowadzenia podmiotowej polityki kluczowe są trzy stadia rządzenia: formułowanie celów, egzekwowanie celów, zabezpieczanie polityki. Zdolność do formułowania polityki zależy od wykształcenia w państwie instrumentów pozyskiwania wiedzy, informacji i analizy sytuacji. Niezbędne do tego jest, po pierwsze, istnienie „think-tanków”, czyli zasobników myśli, które byłyby zdolne do prezentowania alternatywnych strategii działania w poszczególnych zakresach polityki wspólnotowej. Po drugie, musi istnieć komunikacja między wspólnotową i krajową areną polityczną, czyli wielopasmowe zarządzanie wiedzą i informacją. To z kolei wymaga, po trzecie, wysokiej jakości mediów zdolnych do krytycznej i samodzielnej analizy przedstawianej rzeczywistości oraz perfekcyjna znajomość swoich własnych zasobów (od powierzchni i typów lasów, uprawy i hodowle, po rodzaje dróg o określonej nośności), a także zdolność do szybkiej oceny skutków nowych regulacji dla tych zasobów. Zdolność do egzekwowania polityki jest funkcją „sprężystości państwa”, czyli pracy aparatu administracyjnego oraz tempa przetwarzania impulsów politycznych w działania struktur. W przypadku UE, szczególnie rośnie w tym zakresie znaczenie umiejętności sieciowej mobilizacji zasobów ludzkich oraz umiejętności zarządzania proceduralnego. W pierwszej kwestii chodzi o wytworzenie powiązań pomiędzy polskimi pracownikami instytucji europejskich, tak, aby ich obecność stanowiła dla nas wartość dodaną. W drugim – o posługiwanie się elastyczną procedurą europejską dla realizacji własnych interesów, tak jak robią to inne państwa. Zdolność do zabezpieczenia polityki to z jednej strony kwestia szeroko rozumianego, wielowymiarowego bezpieczeństwa, a z drugiej, gwarancji bezpiecznej wewnętrznej komunikacji decyzyjnej w państwie, ochrony jego tajemnic, lojalności służb i urzędników publicznych. W przypadku Unii Europejskiej dodatkowego znaczenia nabiera umiejętność wczesnego rozpoznawania ewentualnych zagrożeń dla realizacji naszych interesów narodowych (np. pojawiające się inicjatywy ponadnarodowego zablokowania wydobycia gazu łupkowego na terenie UE) oraz budowanie sojuszy międzypaństwowych, które przełamywałyby siłę niekorzystnych z naszego punktu widzenia kontrugrupowań. W bieżących działaniach w Unii ważne jest natomiast zrozumienie wspólnotowej praktyki rządzenia procesowego (governance), które kwestionuje tradycyjny, scentralizowany paradygmat prowadzenia polityki oparty wyłącznie o rząd (government). Tradycyjny model zakładał: statocentryzm, instytucjonalną separację struktur władzy publicznej od kontekstu społecznego (jako „otoczenia systemu”), homogeniczność systemu politycznego, oparcie relacji międzynarodowych na zasadzie suwerenności i nadrzędności relacji międzypaństwowych, przewagę struktur państwa nad innymi ośrodkami decyzyjnymi.

Taki model, w ramach UE, jest nie do utrzymania. Nie oznacza to wszakże, że państwo przestało odgrywać istotną rolę i mamy do czynienia z jego powolnym odchodzeniem w przeszłość. Jest wręcz odwrotnie. Podlegając przekształceniom, systemy państwowe zyskują na znaczeniu jako primus inter pares. Podstawowe ośrodki koordynacji działań publicznych, posiadające istotne zasoby materialne i mobilizacyjne, wyposażone w uprawnienia do egzekwowania praw i porządku, pozostają bowiem wciąż domeną państw.

Polskie żywotne interesy w Unii Odchodząc od prezentowania założeń modelowych, warto zastanowić się także nad tym, jakie elementy dzisiejszej polityki europejskiej zahaczają o kwestie polskiej racji stanu. To znaczy tak poważnie dotykają warunków naszego trwania i rozwoju, że przekraczają obszar zwykłych interesów, które negocjuje się w ramach międzypaństwowego przetargu politycznego. Wskazałbym na pięć takich obszarów, związanych z pięcioma różnymi rodzajami polityk europejskich. Pierwszym jest pakiet energetyczno--klimatyczny i związany z nim kształt europejskiego bezpieczeństwa energetycznego i rynku energii. Drugim zakresem jest przyszłość rolnictwa i znaczenie wsi, jako część szerszego zagadnienia modelu społecznego rozwoju. Trzecią kwestią są rozstrzygnięcia dotyczące europejskich finansów publicznych, budżetu wspólnotowego i przyjętych w nim zasad transferu pieniędzy (priorytetów budżetowych) oraz sprawy dotyczące tzw. zarządzania gospodarczego, skutkujące narzucaną konwergencją warunków rozwoju gospodarczego. Czwartym obszarem są relacje zewnętrzne Unii, w tym ich kształt instytucjonalny, priorytetowe kierunki, oddziaływanie Unii na bezpośrednie sąsiedztwo, kwestie gotowości do dalszego rozszerzania oraz wybory strategicznych parterów między USA a Rosją. Wreszcie ostatnim polem jest problem wewnątrzunijnej integracji makroregionalnej i odpowiedź na pytanie o regionalną podmiotowość Polski. Koncentracja na tych obszarach jest ważna z dwóch powodów. Po pierwsze, musimy sobie uświadomić, że polityka europejska nie jest poststrategiczna i nie wystarczy powiedzieć, że naszym celem jest „bycie w głównym nurcie”, bo nurt integracyjnej rzeki nieustannie ewoluuje i nie każde jego koryto jest dla nas korzystne. Członkostwo w Unii nie znosi stojących przed państwem strategicznych wyborów, od których zależy ich racja stanu. Jest wręcz odwrotnie – członkostwo potęguje napięcie strategiczne, bo zwiększa liczbę pól, na których prowadzi się grę polityczną. Po drugie, mimo iż wspomniane obszary należą do bardzo różnych dziedzin polityki europejskiej, należy zdawać sobie sprawę z istnienia w Unii zjawiska tzw. kumulacji relacyjnej. Polega ona na tym, że pozycje państw względem siebie w różnych dziedzinach działania „nakładają się” niejako na siebie i tym samym określają hierarchie statusową państw członkowskich. Jeśli ktoś jest słabszy na wszystkich polach, staje się peryferią.

Polska geopolityka europejska Do pytania o polską rację stanu w Unii Europejskiej można również podejść od strony geopolityki – kwestii terytorialnego rozmieszczenia naszych potencjałów, pól oddziaływania i potencjalnych kierunków ekspansji. Dla tak rozumianej racji stanu wzorcem, według mnie, może stać się figura trefla, stąd moje przekonanie, że Polska w europejskiej talii kart powinna być asem trefl. Nie chodzi w tym przypadku o symbolikę samej karty, ale o rozmieszczenie polskich interesów na mapie Europy. Krąg zachodni to partnerzy z krajów Unii Europejskiej. Niekoniecznie wyłącznie najwięksi i centralni – Polska powinna poszukiwać ich wśród różnorodnych krajów średnich i małych, włączam w to także kraje wyszehradzkie. Krąg północny to kraje skandynawskie i bałtyckie. Polska musi wejść aktywnie w region Morza Bałtyckiego i postrzegać go jako strategicznie ważny. Krąg wschodni to nasz obowiązek wspierania wolnych i demokratycznych państw w tym regionie – na Wschodzie powinniśmy trwale zagwarantować sobie przyjazne sąsiedztwo przynależące do łacińskiego kręgu cywilizacyjnego. Do tego dołączona być winna ekspansja naszych interesów w kierunku Morza Czarnego i Adriatyku. Z włączeniem Bałkanów, które są wciąż niedocenianym przez naszą dyplomację potencjalnym obszarem rozbudowania polskich wpływów.

Tak oto otrzymujemy na mapie kształt trefla. Tym samym polska polityka europejska powinna przełamać niekorzystną i anachroniczną koncepcję osiową (oś Paryż – Berlin – Warszawa – Moskwa), którą realizuje obecny obóz rządzący, a która dzieli i przecina Europę zamiast ją jednoczyć w różnorodności. Polska polityka europejska musi być nowoczesna i elastyczna. Oto nasza racja stanu.

Odważyć się na podmiotowość Polska polityka europejska wymaga przemyślenia. Doktryna „głównego nurtu”, choć werbalnie może być atrakcyjna, treściowo jest pusta. Strategia polityczna to rozwój wedle pożądanego scenariusza, a nie wedle każdego scenariusza. Szczególna rola w tym zakresie przypaść powinna była okresowi polskiej prezydencji w Unii Europejskiej, czyli drugiej połowie 2011 roku, kiedy to nasz kraj będzie kierował pracami międzyrządowych ciał decyzyjnych[1]. Kwestia prezydencji stanowi odrębny temat warty szczegółowego omówienia. Istotne, by pamiętać, że ów półroczny okres, jeśli jest dobrze przygotowany i stawia się przed nim ambitne oczekiwania, może stać się źródłem wzrostu prestiżu państwa, jednocześnie określając pola jego szczególnego zainteresowania i odpowiedzialności w ramach polityki europejskiej. Prezydencje, które się liczą, to tak zwane prezydencje innowacyjne. Zostają po nich wymierne osiągnięcia w postaci wypracowania wspólnych stanowisk członków w istotnych sprawach (traktaty, budżet, reforma polityki rolnej) lub określenia kierunków ewolucji polityki w Unii w ramach określonych obszarów tematycznych (pakiet energetyczno-klimatyczny od prezydencji niemieckiej 2007 do prezydencji francuskiej 2008). Przeciwieństwem prezydencji innowacyjnej jest prezydencja administracyjna, w ramach której kraj sprawujący przewodnictwo skupia się na „obsługiwaniu bieżącego kalendarza” prac instytucji europejskich i jego działania są pochodnymi procedur europejskich, bez wyznaczania ich celów. Podmiotowość budują wyłącznie aktywne prezydencje innowacyjne. Polskę na takie przewodniczenie stać, ale czy obecne przywództwo polityczne ma do tego wolę – nie jest już takie jasne. Tym bardziej że nad naszą prezydencją ciąży jedno poważne niebezpieczeństwo, jakim jest uwikłanie jej w kontekst wyborczy i wykorzystanie dla celów propagandy partyjnej. Musimy jako obywatele pilnować, by nie nastąpiło w tym przypadku, znane z PRL-u, utożsamienie dobra partii z dobrem narodu. Polska to wielka rzecz. Polska polityka europejska powinna zatem być prowadzona w imieniu ważnego państwa, którego celem jest uzyskanie pełnej podmiotowości przy umiejętnym wykorzystaniu narzędzi, które stwarza członkostwo w Unii Europejskiej.

Krzysztof Szczerski (ur. 1973), dr hab. nauk o polityce, pracownik naukowy Uniwersytetu Jagiellońskiego, Wicedyrektor Instytutu Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych UJ. Specjalizuje się w zagadnieniach integracji europejskiej, polityki międzynarodowej oraz administracji publicznej, w latach 2007-2008 wiceminister w MSZ i Urzędzie Komitetu Integracji Europejskiej, w latach 2009-2010 członek Rady Służby Cywilnej, obecnie doradca strategiczny frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów w Parlamencie Europejskim.

[1] Oczywiście poza Radą Europejską, która ma stałego Przewodniczącego, oraz Radą złożoną z ministrów spraw zagranicznych, której obradami kieruje Wysoka Przedstawiciel ds. Wspólnej Polityki Zagranicznej i Bezpieczeństwa.

Rzeczy Wspólne - blog

Polska, Litwa, Letuwa, Ruś… XV WOBEC LITWY I RUSI Cała ta organizacja państwa i społeczeństwa, przedstawiona w poprzednich rozdziałach, tyczy się tylko narodu polskiego; lecz nie żyjemy w izolowaniu, stanowimy część Europy, a do jakiego stopnia związani jesteśmy ze współczesną historią powszechną, wiemy z doświadczenia; co więcej, nawet we własnym państwie jesteśmy jakby wśród narodów. Normalne poczucie narodowe mieści w sobie prąd dośrodkowy i odśrodkowy; poszukuje się swojej wyłączności od reszty, lecz także łączności z resztą. Patriotyzm nie pozbawia patrioty poczucia uniwersalizmu; nie ma to związku z kosmopolityzmem; nie przeczy się bowiem istnieniu narodów, lecz zachowując odrębności narodowe, marzy się wiele i trochę się myśli o czymś uniwersalnym, ponadnarodowym. Tak bywa zazwyczaj, co wskazuje, że sprawa znajduje się jeszcze w stanie prymitywności; powinno bowiem być przeciwnie; trochę marzyć a dużo myśleć. Mieć w sobie coś ponadnarodowego, coś historycznie powszechnego, stanowczo trzeba. My niesiemy Europie hasła odrodzenia cywilizacji łacińskiej i wprowadzenia etyki totalnej. O tym trzeba myśleć realnie, a nie marzyć; trzeba się liczyć z brutalnością polityczną i działać wśród niej, na jej tle – bo inaczej nie postąpimy ani na krok ku ideałom. Dzieje Polski załamywały się niestety pod naporem wpływów wschodnich z Litwy i Rusi, aż w końcu zawładnęli Polską „królikowie” (żydzi) ze Wschodu i dporowadzili wszystko do zguby. Nie wolno nam popaść na nowo w te bezdroża. Musimy nasz wschód odsunąć od wpływów na umysłowość polską i od wpływów na państwo, dopóki cywilizacja łacińska nie zapanuje między nimi bez zastrzeżeń. Nie brak Litwinów i Rusinów przekonanych o potrzebie cywilizacji łacińskiej dla siebie. Niechże się skupią i zorganizują około nas. Letuwini i Rusini muszą się zróżniczkować na zwolenników Zachodu i Wschodu, cywilizacja łacińska lub bizantyńska czy też turańska; w rezultacie tedy na przyjaciół i nieprzyjaciół polskości. Nie wywierajmy w tym kierunku najmniejszego nacisku. Wiadomo, że również między nami trafiają się bizantyńcy i głowy zmoskwiczone, turańskie według wzoru rosyjskiego. Byłoby pożądanym, żeby się zorganizowali jawnie, jako przeciwnicy „łaciństwa”. Niechby naśladowali przykład popleczników cywilizacji żydowskiej (Żydów i socjalistów), którzy są zorganizowani tak świetnie i nie krępują się niczym. Trzeba tylko uświadamiać najszersze warstwy, że każdy należy do pewnej cywilizacji i że to musi pociągać za sobą pewne skutki. Socjaliści zostaną oczywiście przy Żydach, lecz szeregi ich przerzedziłyby się może, gdyby sobie zdali jasno sprawę z zagadnienia cywilizacyjnego. Czy znalazłoby się zaś dużo Polaków zdecydowanych być jawnie bizantyńcami lub turańcami. Może przez uświadomienie cywilizacyjne wzmacniałyby się właśnie hufce „łacinników”. Cały ogrom trudności, przez jakie przechodzi Polska, pochodzi stąd, że państwo nasze było i będzie (na długo przynajmniej) tak niejednolitym pod względem cywilizacji. Tylko sama jedna cywilizacja łacińska stanowi u nas siłę dośrodkową; odśrodowych jest aż trzy: bizantyńska, turańska i żydowska, a wszystkie trzy działające na szkodę państwa polskiego. Wiążą się z tym odśrodkowe dążności polityczne do zakładania własnych państw. Republika „ukraińska” niemieckiego wyrobu sporządzona została sztucznie „w pokoju brzeskim” w r. 1917, a gdy zaraz niemal przypadło jej zaniknąć, Piłsudski uwziął się, by ją wskrzesić. Nie powiodło się. Gdy atoli na chwilę rozpostarła się na nowo hegemonia niemiecka, toczy się po widnokręgu politycznym znowu „Ukraina”. Z niemieckich też głów wywodziła sie republikańska „Letuwa”, lepiej uposażona od losów niż tamta, bo ciesząca sie poparciem także Rosji. Nie brak doktrynerów, przekonanych, że odrębność językowa stanowi zmianę odrębnej narodowości, a zatem dostateczną rację niepodległości politycznej. Tyle państw, ile języków. Może więc ustanowić z filologów trybunał międzynarodowy, żeby rozstrzygał, którzy mają osobne języki, a którzy tylko narzecza? Kryterium zaś jakie? Leksykograficzne czy gramatyczne? Westfalczyk a Styryjczyk nie rozumieją się wzajemnie nic a nic; natomiast Polak a Rusin rozumieją się doskonale. Jakżeż obracają się w niwecz wszelkie rozumowania filologiczno-polityczne! Chorwaci są odrębnym narodem, chociaż język mają wspólny z Serbami. Odrębny język posiadają Flamandowie, Normandczycy, Bretończycy, Walijczycy, Szkoci, Prowensalowie, niemieccy plattdeutsch itd., itd.. Za dużo byłoby państw w Europie i za drobne; żadne z nich nie zdołały wystawić armii na ochronę swej niepodległości. Zamiast kombinować na próżno (gdyż na pewno bez stanowczego, niewątpliwego wyniku) ile jest narodów w Europie, zastanówmy się raczej, czy nie ma rozmaitych rodzajów niepodległości. Niepodległości są rozmaite szczeble; całkowita polega na prawie wypowiadania wojny innym. Niegdyś posiadał taką zupełną niezawisłość polityczną i odpowiedzialność każdy niemiecki „Reichunmittelbare”. Jeszcze dawniej każdy rycerz, będący właścicielem ziemskim, mógł wojować do woli z sąsiadami, mógł układać koalicje, zwierać rozejmy i stawiać warunki pokoju. Tak było w Burgundii i we Francji i w Niemczech. Ograniczała to treuga Dei, propagowana przez Kościół od XI wieku, ale dopieru Landfriedem cesarza Maksymiliana zakończył z końcem XV w., ten okres nadmiaru i zbytku niepodległości. W Polsce tego nie bywało. Niepodległość przysługiwała tylko całemu państwu w osobie króla. Potem książęta dzielnicowi przyswoili sobie niepodległość nieograniczoną, aż stała się udziałem książątek tuzinkowych, spragnionych wojen dla łupów. Jeszcze wcześniej rozpętało się to na Rusi, gdzie najdrobniejszy nawet Rurykowicz posiadał prawo wojny i pokoju, a nie było między nimi żadnej hierarchii; tytuł wielko książęcy powstał bowiem dopiero w Suzdalszczyźnie: w Polsce skończyła się zupełna niepodległość książąt z przywróceniem królestwa. Pozostałe dzielnice mazowieckie utraciły prawo wojowania na własną rękę. Książę, będący hołdownikiem, tracił bowiem tę najwyższą cechę niepodległości i mógł wojować tylko za zezwoleniem (często z nakazu) swego zwierzchnika lennego.

Całkowita niepodległość przysługująca najdrobniejszemu nawet z drobnych państewek, stanowiła poważne niebezpieczeństwo dla społeczeństw; zagrażając bez ustanku życiu i mieniu. Toteż wszędzie pojawiły się dążności do odebrania niepodległości wszelkiemu drobiazgowi; sympatie ogółu stanęły po stronie państw dynastycznych, jak najrozleglejszych. W Polsce idea narodowa oddała niezmierne usługi rozwojowi cywilizacyjnemu, łącząc dzielnice nie w imię dynastii, lecz w imię narodu. Nie jest więc pożądanym, żeby niepodległość polityczną posiadały obszary zbyt małe. Nie jest to korzystnym przede wszystkim dla nich samych, choćby ze względu na koszty utrzymania takiej niepodległości, z odpowiednią armią itp. Toteż państewka takie uciekają się do ogłaszania neutralności, a zatem same zrzekają się prawa wojny i pokoju. Neutralność jest bądź co bądź okorojeniem niepodległości. Robi sie to dla zachowania pokoju, lecz doświadczenie wykazało, że się celu nie osiąga. Nie ma rady; kto chce być zupełnie niepodległym musi posiadać armię, jak najliczniejszą oczywiście i jak najlepiej uposażoną, a zatem przerastającą siły i możliwości małego państwa.

Niedogodnościom i niedostatkom takiej niepodległości zapobiega się przez spółki dwóch lub więcej państw, znajdujących się w podobnym położeniu. Bywają unie personalne, realne, federacje i sojusze wieczyste ze stałymi konwencjami wojskowymi. Związane takimi umowami państwa poręczają sobie wzajemnie, że pomiędzy sobą nie skorzystają z prawa niesienia wojny. Niepodległość staje się o tyle niezupełna wewnątrz związku, a na zewnątrz przysługuje tylko całości, całej spółce. W najnowszych czasach poczęły spółki państwowe powstawać nie tylko przez łączenie się drobniejszych, ale też przez rozpadanie się olbrzyma na jego historyczne części składowe. W taki sposób powstały obok Wielkiej Brytanii jej dominia. Stanowią one niewątpliwie państwa niepodległe, gdyż każde z nich może umowę z Wielką Brytanią wypowiedzieć jak najlegalniej. Zakres swobody w kwestiach wojny określony jest w umowach. Dominia związane są sojuszami zaczepno-obronnymi, każdy ze wspólników staje za wszystkich i wszyscy za jednego – ale za każdym razem trzeba sprawę wpierw omówić. Korona angielska nie ma prawa narzucić dominiom wojny. Ograniczenie niepodległości polega na tym, że nikt ze wspólników nie może łączyć się orężnie z nieprzyjacielem któregokolwiek drugiego wspólnika. Stany Zjednoczone Ameryki Północnej składają się z państw odrębnych, niepodległych, które atoli zrzekły się praw niepodległości w materiach wojny i pokoju na rzecz wspólnego im wszystkim prezydenta i otaczających go centralnych instytucji politycznych, również wszystkim stanom wspólnych. Obecnie szerzy się tendencja, żeby jak najwięcej państw zrzekało się pewnych działów swej niepodległości na rzecz spółek państwowych. Jak zawsze przy spółkach, warunki mogą być najrozmaitsze, tyczące się wojska i wojny, ceł, paszportów itp. Unia polsko-litewska była nie tylko personalną; należały do niej stały sojusz i dwie konwencje: wojskowa i monetarna. Była związkiem znacznie luźniejszym od tego, co dziś zowiemy federacją, a która wymaga wspólnoty wojska i skarbca. Te miała Litwa odrębne i aż do r. 1791 stanowiła niewątpliwie osobne państwo, ograniczone w niezawisłości swojej tylko o tyle, iż nie mogła prowadzić wojen na własną rękę, iż W. Księcia musiała wybierać wspólnie z Polską i wspólna była moneta. Nie podlegała jednak Polsce ani w tych działach; posiadała głos równy na decydującym wspólnym sejmmie walnym. Polityka polska polegała na dążeniu, żeby na równinie sarmackiej nie było wojen i dlatego starano się w rozmaity sposób rozszerzyć związek prawno-polityczny nawet na Moskwę – lecz okazało się to utopią. Za naszych czasów wiodą do ściślejszych związków z ościennymi sojusze zaczepno-odporne, konwencje wojskowe, wspólność obszaru cłowego itd. Układami rozmaitej treści kroczy się od konwencji do konwencji, zrzekając się wzajemnie niepodległości w pewnych działach. Wszelkie inne drogi są już dziś przestarzałe. Nie wymaga się nigdy jakiejś ogólnej konwencji ustawodawczej. Każde z państw Stanów Zjednoczonych Północnej Ameryki posiada własne ustawodawstwo, nie tylko odmienne od stanu sąsiedniego, lecz nieraz z nim nawet sprzeczne. Podobnież dominony angielskie posiadają własne prawodawstwa. Ten rodzaj niezawisłości, prawo rządzenia się prawem własnym, stanowi cechę niepodległości głębszą, niż prawo wojowania. Określmy to na przykładzie fikcyjnym. Gdyby zrobiono z Polski nowy dominion angielski, nie uważalibyśmy tego wcale za utratę niepodległości. Utrata prawa wypowiadania wojny na własną rękę byłaby wynagrodzona zapewnieniem nam obrony przez W. Brytanię i wszystkie jej dominiony. Trzeba by dopiero rozliczać i rozstrząsać czy siła Polski zmniejszyłaby się przez to, czy też powiększyłaby się. Państwa zrzekające się wzajmnie prawa uprawiania na własną rękę polityki zewnętrznej, zwiększają przez to swe siły na zewnątrz. Tak poucza indukcja historyczna. Gdyby cała Europa mogła mieć dobrowolnie jedno wspólne ministerstwo spraw zewnętrznych i wspólną armię, nie istniałyby żadne wątpliwości co do hegemonii rasy białej nad wszystkimi częściami świata. Wzajmne częściowe wyrzeczenie się niepodległości bywa najlepszym sposobem ubezpieczenia jej. Zrzekając się zupełnej swobody w zawiadywaniu swymi sprawami zewnętrzynymi nie jest tedy ani ciężko, ani też upokarzająco. Zupełnie inaczej ma się rzecz w dziedzinie spraw wewnętrznych; tu każde nawet najmniejsze ograniczenie mieści w sobie znamię podległości. Nie ma nic gorszego, jak nie móc się rządzić własnymi prawami. Od podległości politycznej gorsza jest podległość społeczna. Podczas gdy cele i środki polityki zewnętrznej dadzą się stosunkowo łatwo uzgodnić, uzgodnienie wewnętrznej przy rozmaitości stosunków społecznych przedstawia trudności nieprzezwyciężalne. Jeżeli dwa narody mają mieć wspólną politykę zewnętrzną, a więc także wspólną armię, a zachować niepodległość społeczną, natenczas powstaje autonomia. Dla wielu społeczeństw jest to jedyna możliwa forma niepodległości. Co więcej, autonomia w państwowości wspólnej stanowi dla strony słabszej ocalenie. Również dla strony silniejszej kryje się nieraz zysk jak największy w tym, że słabszej przyzna autonomię. Korzyści, odniesione dla polskości przez Agenora Gołuchowskiego miały się następnie okazać nie mniej korzystnymi dla Austrii. Gdyby się zaś utrwaliło dzieło Wielkopolskiego, byłby wstrzymany wzrost potęgi Prus. Spółki państwowe w połączeniu z autonomią – ot rozwiązany problem, jak nadawać niepodległość wszystkim narodom. Naród drobny, upierający się przy państwie własnym, odrębnym, może doprowadzić łatwo do tego, iż straci wszystko. Na tej podstawie ma się oprzeć nasz stosunek do Litwy i Rusi. Pojmowaliśmy ten stosunek zawsze idealnie. Unia horodelska, przyjęcie do rodów i herbów, nadanie polskich praw obywatelskich; na Rusi zaś równouprawnienie schizmatyków z katolikami, uwolnienie od jarzma tatarskiego, robienie szlachty z kozaków, potem wspólny front przeciw Moskwie i opieka nad rozwojem języka literackiego (pisownie „fonetyczna”) i dwa hasła: „za naszą i waszą wolność” – i „wolni z wolnymi równi z równymi”. Braterstwo Polski, Litwy i Rusi ma dawać przykład całej Europie! Od r. 1386 tkwi w nas ten ideał, któremu zostaniemy wierni nawet wśród katastrof porozbiorowych. Każdy inteligentniejszy Polak lubiał dużo mówić na ten temat, a mówił z najgłębszego przekonania, z całego serca i najszlachetniejszym zapale, chociaż go… z tamtej strony nikt nie słuchał. Czyż nie na tym schodziła młodość? Nagle spadł nam na głowy okrzyk wojenny z Litwy. Osłupieliśmy. Łatwiej byłoby nam zrozumieć, że słońce zaczęło na nowo krążyć koło ziemi, niż pojąć, że Polak może uchodzić za wroga braci Litwinów. Jak wytłumaczyć historycznie taką monstrualność? Nasza ekspansja ku Wschodowi pochodziła od unii z Wielkim Księstwem Litewskim, którego 2/3 obszaru stanowiły ziemie ruskie. Przez Litwę rozumiano cały obszar państwowy, który przez pewien czas sięgał aż po Wiazmę, Briańsk. Potem utarło się nazywać Litwę te kraje, które stanowiły Wielkie Księstwo Litewskie w latach 1569-1791. Wyraz „Litwa” był więc pojęciem geograficznym i politycznym, lecz nie etnograficznym. „Litwinami” nazywano wszystkich mieszkańców tego państwa, a język białoruski uchodził za „litewski” i tak nazywany stale w źródłach. W dziejach Litwy o Litwinach głucho! Paradoks? Tak w pierwotnym znaczeniu tego wyrazu, gdyż zdanie powyższe wydaje się czymś przeciwnym zdrowemu rozsądkowi, a jednak zawiera prawdę. Chodzi o Litwinów „etnograficznych”. Ażeby uniknąć wielu nieporozumień, nazwijmy ich tak, jak się sami nazywają, Letuwinami. Zdanie paradoksalne będzie brzmiało w tekście poprawionym: W dziejach Litwy o Letuwie głucho (wszakże Letuwa była zaledwie cząstką Litwy). Kiedy Jagiełło koronował się na króla Polski, dynastia była już zruszczona i nie letuwski język wnosili z sobą do Polski, lecz białoruski. Witołd, chrzczony i po katolicku i po prawosławnemu, dodawał sobie zawsze we wszystkich dokumentach swe ruskie imię Aleksandra. Pielęgnowali język letuwski tylko księża polscy dla katechizacji i kaznodziejstwa. Aż do końca XVIII wieku nie wydała Letuwa ani jednego autora świeckiego. O język swój zgoła nie dbali. W przedmowie do letuwskiego przekładu Postylli Wujka (1599) znajdujemy narzekania, że Litwini lekceważą swój język. Statut litewski XVI w., spisali sobie po białorusku i ten język pozostał aż do końca urzędowym. Nigdy nie odezwał się ani jeden głos, że można by zrobić urzędowym język letuwski. Gdyby nie unia z Polską, byłoby wszystko zruszczyło się w prawosławiu i w Kirylicy. Natomiast nikt nigdy ich nie polonizował. Szkolnictwa państwowego za owych czasów nie było. Nie ma ani jednego wypadku polskiej imigracji gromadnej, zorganizowanej. Władcy letuwscy sprowadzali załogi polskie za swe grody, a w wieku XVII przyjmowano chętnie dzierżawców z Polski, żeby zaprowadzili postępowe rolnictwo. Chłopa polskiego sprowadzał rząd litewski kilkakrotnie, lecz nie na letuwskie obszary, tylko do Witebszczyzny i Smoleńszczyzny. Letuwini nie polszczyli się, natomiast cofali się bez ustanku przed żywiołem etnograficznym białoruskim i cofają się dotychczas. W dziejach porozbiorowych zacieśniały się coraz bardziej węzły pomiędzy Polską a Litwą. Miłośnictwo Litwy stało się jakby warunkiem polskiego patriotyzmu. Litwa stała się rozkoszą poetów polskich. O wszystkich najwybitniejszych pisarzy letuwskich XIX w., można się spierać, czy byli Letuwinami czy Polakami. W powstaniu 1863 r., brała Litwa żywy udział, najbardziej żaś i najdłużej Żmudź. Nastaje okres ruchów ludowych w Europie, co w końcu (z opóźnieniem) dotarło też na Litwę. I wtedy nagle wszystko się zmieniło. Szlachta miała ręce skrępowane (o ile nie przebywała na wygnaniu na Sybirze). Ruch ludowy letuwski rozbudzał się pod opieką rosyjskiego czynownictwa i rosyjskiej szkoły. Nie tylko nie był oparty o żaden historyzm, lecz w przeciwieństwie świadomym (jedyny przykład na świecie!) do własnego historyzmu, nawet z jawną do niego nienawiścią. O Letuwinach można powiedzieć, że oddali się nihilizmowi historycznemu. Natomiast patriotyzm letuwski zaczął być moskalo-filskim, a więc antypolskim. Stali się niesłychanie zaborczymi. Kto tylko z Polaków rodził się w granicach W. Księstwa Litewskiego, uchodził w ich oczach za spolszczonego Letuwina, poczynając od samego Mickiewicza. Dlatego też, ilekroć chodzi o ścisłość, musimy odróżniać Letuwę od Litwy. Nie spierajmy się z nimi, że Mickiewicz nie był Litwinem. Owszem, był Litwinem, lecz nie Letuwinem, a języka letuwskiego nie znał „ani na jotę”. Za co oni nas nienawidzą? Przyparci do muru przyznają, że nigdy od nas nie doznali niczego złego, lecz oświadczają, że z konieczności muszą budzić przeciwko nam nienawiść i izolować się od nas, bo inaczej zalałaby ich kultura polska. Zapewne zmieni się to i kiedyś szczęśliwsze pokolenie będzie się składało z „obywateli obojga narodów” (wyrażenie moje własne z r. 1910). Tymczasem atoli, na razie, Letuwini są najzacieklejszymi wrogami Polski. Zawsze, przy każdej sposobności, państwo letuwskie łączyło się przeciw nam i z Rosją i z Niemcami; na razie nie ma żadnych widoków przypuszczać, żeby to się miało zmienić. Póki istnieje odrębne państwo Letuwa, dopóty Rosja lub Niemcy mają zawsze gotowy i otwarty dla nich na oścież teren wypadowy przeciw Polsce. Gdyby Rosja i Niemcy miały popaść w bezsilność, Letuwa podmówi Szwecję przeciw nam i zaprosi, by się osiedliła po tej stronie Bałtyku. Byle nam rzucić kłodę pod nogi, gotowi bez opamiętania szkodzić nawet Letuwie. Państwo letuwskie musi tedy przestać istnieć. Żadnych uni, żadnych federacji. Obszar państwa letuwskiego powinien ulec prostemu wcieleniu do Polski. Natenczas może spostrzeżemy nareszcie, że to nic innego nie jest, jak znana nam doskonale z historii polskiej Żmudź, zaludniona w znacznej części przez Polaków. Letuwa była tu właściwie od początku fikcją.Trudno określić do jakiej cywilizacji należy Letuwa. Być może, że posiada jakąś własną odrębną i archaiczną, podobnie jak język. Wiadomości nasze o tym ograniczają się do dainów, przeżuwanych od czasów Brodzińskiego, a nie opracowanych jeszcze krytycznie. O letuwskim prawie zwyczajowym, zwłaszcza o spadkowym, o ich etyce ekonomicznej, o szczeblu wykształcenia religijnego, o sąsiedztwie a pokrewieństwie w osadnictwie itp., nie wiemy nic. Są to zagadnienia o pierwszorzędnej doniosłości naukowej w kraju, w którym są okolice, gdzie używa się pługów i wozów, w których nie ma ni kawałka żelaza. Przypuszczam, że w Wilnie powstanie poważne polskie stowarzyszenia celem badania kultury letuwskiej (nie w literackim rozumieniu tego wyrazu), a będzie mieć członków zapewne po całej Polsce. Kultura współczesnej inteligencji letuwskiej jest czymś zupełnie nowym a stanowi letuwską odmianę moskiewskiej, nową cząstkę cywilizacji turańskiej. Z letuwską cywilizacją nie ma to najmniejszego związku, lecz związek taki może się wytworzyć. Lud często przejmuje się rodzajem cywilizacji wyznawanej przez inteligencję. Wypadek taki może się zdarzyć Letuwie tym łatwiej, jeżeli się okaże, że rodzima jej cywilizacja jest przestarzałą i jeżeli ją lud pocznie opuszczać. Archaicznej swej kultury lud nie zdoła przysposobić do nowoczesnych wymagań życia zbiorowego, jeżeli mu dróg nie obmyśli inteligencja. Wyłania się tu pewna misja Polaków wobec ludu żmudzkiego. Zważyć należy, że wcielenie Żmudzi (zwanej Letuwą) do Polski wyrwie lud tamtejszej z izolacji. Kto wie czy w następnym pokoleniu nie będzie już za późno na studia, o których tu mówię. Zapewne, że lepiej byłoby utrzymać nienaruszoną kuturę letuwską na Żmudzi: najlepiej i najprzyjemniej. Oby to nie było utopią! Przyjrzyjmy się teraz Rusionom. Rusini nazywają się obecnie po rusku Ukraińcami. Nam nic do tego; ale też im nic do tego, że po polsku nazywają się Rusinami, bo tak ich zowiemy od tysiąca lat. Patronimicum Rusin oznacza potomków Rusów skandynawskich. W „Prawdzie Ruskiej” przedstawiano w Nowogrodzie W. Rusinów słowiańskim tuziemcom. Do ziemi Lachów (mniej więcej województwo lwowskie) przybyli ruscy zdobywcy w r. 988 i dzięki temu chrześcijaństwo pojawiło się tam najpierw w obrządku bizantyńskim. Rusini ograniczali sie długo do załóg na grodach, do części dworzan i niewielu popów; dopiero w drugiej połowie XIII w., (po wielkim najeździe mongolskim) nastało osadnictwo ruskiego ludu rolnego. Od zdobywców i panów swych Rusinów przyjął ich nazwę cały kraj i wszystkie ludy wschodniej Słowiańszczyzny. Na ziemi Lachów (zwanej później Rusią Czerwoną) powstała polska struktura społeczna i lud ruski dostosował się do niej. Podobnież autochtonami jesteśmy w Chełmszczyźnie (tam były „grody Czerwieńskie”). Słowiańszczyzna wschodnia należy dotychczas na ogół do cywilizacji turańskiej, w której idea narodowa jest zasadniczo nieznana. Podlegając jednak wpływom zachodnim, zwłaszcza polskim, przyswajano sobie tu i ówdzie, w rozmaitych czasach, w rozmaitych krajach Rusi, poczucie narodowe. Po raz pierwszy na przełomie XVI i XVII wieku. Ruch ten dobiegał zaledwie do połowy XVII w., na północy, wytwarzając naród rosyjski (Łomonosow i Derżawin). W połowie zaś XIX w., ozwała się odrębność narodowa ruska w dawnej „Galicji wschodniej” zmierzając do łączności narodowej z Kijowem, potem zaś marząc o jedności narodowej od Sanu aż do Morza Azowskiego. Nie należy do dziejów narodowości ruskiej ani kozaczyzna, ani hajdamacczyzna, koliszczyzna, ni przedsięwzięcie polityczne Mazepy. Wojny kozackie miały cechę cywilizacyjną turańską, społeczną, ekonomiczną, wyznaniową, lecz nie narodową. Nigdy kozaczyzna nie nabyła poczucia narodowego, zburzyła zaś dzieło ostrogskie. Inteligencja ruska, pełna wstydu z powodu bezeceństw popełnianych w wojnach kozackich, którym ton nadawał najgorszy motłoch, zacierała za sobą wszelkie ślady jakiegokolwiek związku z kozaczyzną i rzucała tłumnie prawosławie, przechodząc nie na unię, lecz na obrządek łaciński. Wtedy dopiero polszczyła się Ruś południowa na większą skalę, chroniąc się pod skrzydła kultury polskiej. Hajdamaczyzna i kiliszczyzna były typowym przejawem cywilizacji turańskiej, stanowiącej bądź co bądź podstawę umysłowości ruskiej. Rusini lubią je idealizować i wmawiają w te ruchy zbójeckie podłoże narodowe. Wydawano nawet czasopismo „patriotyczne” pt: „Hajdamaka”. Znowu dowód jak turańszczyzna stanowi w ich dziwnej mieszance cywilizacyjnej pierwiastek najsilniejszy; lecz na turańszczyźnie narodowość się nie tworzy. „Mazepiństwo” bywa rozdymane przez publicystów ruskich. Pod Połtawą było zaledwie 4.500 Kozaków; ogół trzymał się cara. Sam Mazepa ułożył się w r. 1705 z Karolem XII i Leszczyńskim o księstwo na Ukrainie zadnieprzańskiej, ale potem plan zmieniono. Ewentualne zdobycze miały być przyłączone do Litwy i Polski, a Mazepa miał otrzymać księstwo na północy z Witebskiego i Połockiego. Trudno więc uważać go za patriotę „ukraińskiego”. Ruchowi narodowemu ruskiemu brak ciągłości historycznej; więc łata się kozakami, hajdamakami i Mazepą, nie oriętując się, jak dalece szkodzą tam swej własnej sprawie. Szacunku tym u nikogo nie pozyskują i nie wydają się nikomu potrzebnymi jedynie tylko wrogom Polski, którzy używają ich czasem do czegoś, jak się nadarzy okazja. Nie jest jednak jeszcze ukończony w nauce europejskiej spór o to, czy Rusini nie są tylko „Małorusinami”, a język ich narzeczem rosyjskiego. Nawiasem dodajmy, że „chachoł” jednak nie rozumie „kacapa”, podczas gdy rozumie doskonale Polaka. Rusin posiada pewną szczególną cechę dla nas niezrozumiałą musi mu być „kriuda”, inaczej nie uważałby się za patriotę. Ileż w dawnej Galicji narzekali na ucisk, nawet ekonomiczny! Lecz posłuchajmy o tym głosu Stefczyka: „Polacy mają dostateczną podstawę w statystyce ludnościowej i podatkowej do stawiania wobec Rusinów żądań znacznie dalej idących niż to czyniły stronnictwa polskie…” „Przeciętne gospodarstwo włościanina polskiego płaciło więcej podatków niż ruskie, mimo że przeciętny obszar gospodarstwa włościanina polskiego w Galicji jest znacznie mniejszy niż ruskiego, gdyż rozdrobnienie rolne najsilniejsze jest w okolicach czysto polskich, a przy tym na terenach mieszanych Polacy są przeważnie właścicielami najmniejszych gospodarstw.” W polityce „wielkiej” Rusini proponują nam, byśmy się wynieśli „za San”; gdybyśmy to zrobili, byłaby im krzywda, żeśmy się nie cofnęli za Wisłok, potem za Wisłokę, i jeszcze za Dunajec, a nawet gdzieś za Popradem jeszcze by im była krzywda. Na to nie ma rady. Tych „krzywd” podamy tu ilustrację arcywymowną:

Dnia 14 grudnia 1907 r., na posiedzeniu Krakowskiego Klubu Słowiańskiego omawiano stosunki polsko-ruskie. W dyskusji zabierał głos także obecny na tym zebraniu gość słowacki, którego nazwiska nie można było ogłaszać ze względu na stosunki madiarskie. Dziś możemy wyjawić, że był nim ks. Blaho, późniejszy biskup. Przedrukujemy tu dosłownie wiadomość o tym ze „Świata Słowiańskiego” z zeszytu ze stycznia 1908 r. str. 42-44:

Gość słowacki wziął udział w dyskusji w sposób mimowolny, ale przez to właśnie nadzwyczaj wymowny, a nawet dosadny. Korzystając z obecności gościa, przeprosił go prezes prof. Zdziechowski, żeby udzielił Klubowi pewnych wyjaśnień, zwłaszcza w sprawie duchowieństwa „madiarońskiego”. Gość mówił po słowacku i rozumiano go doskonale. Wywiązało się wśród posiedzenia intermezzo o stosunkach słowackich, z czego korzystając redaktor „Świata Słowiańskiego” i pragnąc nawiązać do właściwego tematu wieczoru, wystosował do szanownego gościa Słowaka zapytanie:

Co robiliby Słowacy i jak zachowaliby się względem Madiarów, gdyby w całym słowiańskim „okoliu” były słowackie szkoły ludowe, gdyby było pięć gimnazjów słowackich, a nadto w madiarskich w miarę potrzeby i możności palarelki słowackie, gdyby w uniwersytecie w Budapeszcie było siedem katedr słowackich i możliwość dalszych habilitacji słowackich – póki nie powstanie osobny słowacki uniwersytet, gdyby całe społeczeństwo madiarskie, posłowie i prasa, profesorowie i młodzież – zgadzało się na utworzenie uniwersytetu słowackiego, gdyby język słowacki był urzędowym w szkole, sądzie i urzędzie, gdyby odbywały się po słowacku rozprawy sądowe; gdyby każda gmina, która tylko zechce, mogła nie tylko sama po słowacku urzędować, ale z wyższymi władzami korespondować po słowacku; gdyby ogłoszenia urzędowe były i być musiały także po słowacku; gdyby na całych Węgrzech nie można było dostać żadnego blankietu pocztowego bez słowackiego tekstu obok madiarskiego, gdyby wszyscy urzędnicy państwowi i autonomiczni w okolicy znali język słowacki, gdyby stowarzyszenia i instytucje naukowo-kulturalne słowackie otrzymywały subwencje od sejmu budzyńskiego, uchwalone przez madiarską większość, gdyby prezydent budzyńskiego sejmu zagajał sesje nie tylko w madiarskim języku, ale też słowackim, a słowaccy posłowie przemawialiby tam zawsze tylko po słowacku, nie doznając o to najmniejszej przykrości, tak, że madiarska większość uważałaby to używanie słowackiej mowy w parlamencie za proste prawo przyrodzone Słowaków, a sama znałaby język słowacki, i słuchałaby tych mów zupełnie tak samo, jakby madiarskich;

Czy w takim razie uważaliby Słowacy Madiarów za swych gnębicieli? Zapytanie to wywołało efekt niespodziewany. Gość ze Słowaczyzny, przypuszczał, że wyliczono mu postulaty ruskie i począł tłumaczyć, że Słowacy nie mają tak wielkich pretensji, że o takich „koncesjach” mogą myśleć tylko Chorwaci, jako posiadający pewne prawa historyczne, ale Słowacy poprzestaliby i byliby zupełnie zadowoleni, gdyby…i gość zabierał się do sformułowania skromnych postulatów słowackich. Nieporozumienie było widoczne dla każdego, a jakżeż było ono znamiennym. Na prośbę, żeby odpowiedział krótko „tak” lub „nie”, czy Słowacy uważaliby Madiarów wrogami i gnębicielami, gdyby posiedli to wszystko, co redaktor wyliczył – gość okazywał zrazu pewne zakłopotanie, bo się obawiał, czy to nie jest może wyszydzeniem dążności słowackich i znów chciał tłumaczyć, że Słowacy wcale nie tacy wymagający…Poproszony po raz trzeci, żeby dał koniecznie odpowiedź bezpośrednią na zadane pytanie, odparł już trochę zniecierpliwiony: „Ależ w takim razie nazwalibyśmy Madiarów naszymi braćmi!” Teraz wytłumaczono słowackiemu gościowi, że redaktor „Świata Słowiańskiego” nie wyliczał bynajmniej postulatów ruskich, ale tylko to, co Rusini faktycznie posiadają.

Słowak osłupiał – a po dłuższej chwili powiedział:

„W takim razie nie rozumiem Rusinów”. Epizod nadzwyczaj znamienny dla psychologii „Kriudy”. Za daleko trzeba by zbaczać, żeby wyjaśniać ten stan umysłów. Przyjmujemy po prostu pomiędzy założenia naszych projektów fakt, że Letuwini i Rusini są nam zaciekłymi wrogami i że na to nie pomogą żaden dowody przyjaźni z naszej strony. Oni nienawidzą w nas cywilizację łacińską. Poprzednicy nasi dopomagali z całych sił ruchom narodowym letuwskiemu i ruskiemu i dopomogli mu też walnie w wytwarzaniu piśmiennictw narodowych. Polskim rządom w Galicji zawdzięczają Rusini wprowadzenie pisowni fonetycznej i w ogóle „ukrainizację szkolnictwa”. Ze wszelkich a wszelkich ingerencji w sprawy kulturalne letuwskie lub ruskie trzeba się wycofać. Sami mamy pracowników dla siebie za mało, nie możemy przeto odstępować ich…nieprzyjaciołom. W tym pokoleniu zwrócili się dwa razy orężnie przeciw Polsce. Są to w państwie polskim kraje zdobyte i podbite. Stosunek ten jest dla nas bardzo przykry, lecz nie myśmy go wytworzyli, a inicjatywa do zmiany nie może wychodzić od nas. Ośmieszyliśmy się już dosyć tym ciągłym natrętnym „wyciąganiem ręki”, o którą nikt nas nie prosił. Nieprzyjaciołom państwa trzeba odjąć możność wyrządzania szkody. Podobnie jak Niemcy i Żydzi nie będą mogli Rusini i Letuwini sprawować żadnej funkcji publicznej, nie będą mogli być ani urzędnikami, ani oficerami. Nie będą też mogli posiadać broni. Wrogów państwa nie można robić równouprawnionymi obywatelami. Te środki zaradcze należą do polskiej samoobrony. Nie godzi się jednak krzywdzić ich, a zwłaszcza nie wolno przeszkadzać ich rozwojowi narodowemu; nie trzeba pomagać, lecz przeszkadzać nie wolno. Nie wtrącajmy się w ich sprawy! Trzeba obmyśleć pewną formę autonomii dla Rusinów i Letuwinów. Nie można przyznać autonomii terytorialnej, gdyż nie ma takiego województwa, w którym nie byłoby ludności polskiej. Musimy więc sięgać do autonomii narodowej. Przyniesie im ona i tę korzyść, iż każdy ich rodak, gdziekolwiek mieszkałby, choćby w Gnieźnie, może do niej przystąpić. Nie narzucać nikomu polskości pod żadnym pozorem, ni polskich urządzeń. Nie trzeba i nie można wtłaczać ich w przymusowe związki naszego samorządu z dwóch przyczyn. Nie stosujmy do Letuwy i Rusi żadnego przymusu bez koniecznej potrzeby, a związki nasze są przymusowe. Nie narzucajmy im naszej organizacji! Ten ustrój wymaga nadto wyższego stopnia oświaty, byłby dla nich nieodpowiedni. Wynalezieniem odpowiedniego niechaj się zajmą sami. Ani też nie oktrojować im jakichkolwiek form innych według naszego uznania. Niechaj w całym zakresie społecznym rządzą się sami, jak im się żywnie podoba! Letuwini i Rusini opłacają tylko państwowe podatki polskie; od zawodowych społecznych polskich są wolni; z terytorialnych opuszcza się im oświatowe. Ponieważ nie chcemy, żeby ich narodowe sprawy uległy jakiemukolwiek przymusowi, ani nawet nie naciskowi, organizacje letuwskie i ruikie niechaj posiadają cechę stowarzyszeń. Tym samym będą korzystać z pewnej swobody. Niechaj za pomocą wolnych stowarzyszeń zorganizują sobie szkolnictwo, lecznictwo, sądownictwo, prasę itd., itd., wszystko, co Polacy załatwiają za pomocą samorządów zawodowego i terytorialnego. Zbierać na to fundusze mogą w sposób dowolny. Państwo polskie nie udziela atoli egzekutywy państwowej ani swoim własnym stowarzyszeniom. Tym samym tracą Rusini i Letuwini prawo do korzystania z instytucji narodowych polskich. Uniwersytet kowieński mogą utrzymywać ze swoich funduszów. Być może, że z czasem mógłby być filią wileńskiego. Tymczasem atoli trzymajmy się rzeczywistośći, z całą jej brutalnością. Zastrzegamy tedy, że nie będzie mógł być otwarty, póki nie zostanie zwrócone wszystko i naprawione, co zrabowano uniwersytetowi wielńskiemu. Profesorami, asystentami itd., mogą być tylko poddani państwa polskiego, a wykłady mogą się odbywać tylko w języku letuwskim (nawet w polskim nie). Poziomu naukowego nie będziemy kontrolować; czy jednak dyplomy, egzaminy i stopnie naukowe mogą mieć znaczenie poza Żmudzią, o tym orzekać będzie co pięć lat zjazd rektorów polskich uniwersytetów. To samo tyczyłoby się w danym razie uniwersytetu ruskiego. Jeżeli Rusini lub Letuwini zechcieliby organizować sobie własne odrębne sądownictwo, sądy koronne polskie nie przyjmowałyby pozwów od powodów letuwskich lub ruskich przeciwko letuwskim lub ruskim pozwanym. Gdyby Rusini lub Letuwini życziliby sobie, żeby lecznictwo i szpitalnictwo przyjęły cechy narodowe, nie trzeba się sprzeciwiać. Pozostawia się jednak im inicjatywę wystąpienia z odpowiednim projektem. Rozmiary letuwskiej odrębności pozostawia się ich własnej woli. Sprawy kościelne pozostawia się władzom kościelnym. Istnieją atoli sprawy, w których izolacja niemożliwa, np., sprawy przewozu, drogi. Trudno pozostawić je wyłącznie na barkach tamtejszych samorządów polskich! Nie chcąc poddawać ludności nie polskiej pod zwierzchnictwo zrzeszeń polskich, oddajemy państwu, a mianowicie ministerstwu spraw wewnętrznych wszystkie sprawy, które są różnym narodom z konieczności wspólne terytorialnie. W każdym powiecie całego państwa, gdzie ludności nie polskiej znajduje się 10% lub więcej, utrzymuje ministerstwo spraw wewnętrznych swój urząd, zwany starostwem. Jest to administracja państwowa dla ludności nie polskiej. Na utrzymanie jej opłaca ta ludność osobny podatek. Do zakresu starostw należą wszystkie sprawy, których nie zdołają wykonać stowarzyszenia letuwskie i ruskie, lub też samorządy polskie, a to z powodu niejednolitości narodowej zaludnienia. Starostwo staje się natenczas pomocnikiem stron obydwóch. W województwach wschodnich może Kanclerz Sprawiedliwości oddać pod nadzór starostwa policję bezpieczeństwa w danym powiecie. Na każdy powiat trzeba osobnego zlecenia i upoważnienia. Zakres władzy starostwa nad policją określa w takim wypadku sam Kanclerz. Ministrowie skarbu, spraw wewnętrznych określają zakres władzy starostów w ich powiatach względem korpusu egzekutorów, względem urzędów podatkowych, pocztowych i zarządów kolejowych. Wolność Rusinów i Letuwinów musi być ograniczona zasadą, że nie wolno im przedsiębrać niczego przeciwko państwu polskiemu i polskości w ogóle. Dozór nad tym sprawuje ministerstwo spraw wewnętrznych sposobami i środkami według własnego uznania. Zdaje z nich sprawę sejmowi ziemskiemu. Mówiąc o Rusi nie sposób pominąć kwestii unii cerkiewnej. Na tę unię już w XV w., było za późno. Schizma sprzęgła się z cywilizacją biznatyńską. Cerkiew stanowiła jedyny zbiornik bizantynizmu na turańskim podłożu Rusi. Do cech bizantyńskich należy pierwszeństwo formy nad treścią. Na Rusi rozwinęło się to w istną wiarę w formę, której najmniejsza cząstka stanowiła także artykuł wiary. Wierzono w nadprzyrodzoną moc formy, z czego konsekwentnym był wniosek, że nie wolno zmieniać niczego, bo inczej forma utraci swą moc. Wniosek dalszy wiódł do przekonania, że nie zmienia się nic w treści, skoro się pozostawia formę. Obok tego działania zasadnicza i nieposkromiona nienawiść do łaciństwa, kipiąca już u tzw., Nestora, jako do „najgorszej herezji”, nie mogli więc przenieść na sobie tego, żeby ich kapłan modlił się przy mszy św., za papieża. Unia florencka (1437) dotrwała tylko u mniejszości Ormian i u Maronitów, a poza tym minimalnym rezultatem spełzała na niczym. Z Polski ani z Litwy nie było we Frorencji żadnej delegacji. Następne próby zaszczepienia unii nie miewały trwalszych wyników, aż dopiero unia brzeska (1596 r.) wydała rezultatów…aż nadto wiele. Było to dzieło na pół religijne na pół świeckie, ogłoszone i wprowadzone pospiesznie pod naporem woli królewskiej, bo Zygmunt III zamyślał zrobić z unii klin do rozsadzenia porozumienia pomiędzy protestantyzmem a prawosławiem, które groziło mu utratą tronu. Wiadomo jak okoliczności te dopomogły do wzniecenia wojen kozackich. W ugodzie hadziackiej (w r. 1558) trzeba było znosić całkiem unię w województwach kijowskim, bracławskim i czernihowskim. Utrzymywała się unia jedynie na zachodniej Białorusi. Dopiero za króla Jana III przyjęła unię eparchia przemyska w r. 1692; lwowska w r. 1700 i łucka 1702 za Augusta II Sasa. W pierwszej połowie XVIII w., rozszerzyła się już unia na całe państwo. Szerzyły się wprawdzie pojęcia cywilizacji łacińskiej, lecz tylko wśród warstw oświeceńszych, które przyjmowały obrządek łaciński. Unia była wówczas wyznaniem pospólstwa, tak samo jak prawosławie i nie mieściła w sobie pierwiastków łacińskich. Skoro pozostawiono ludowi formę obrzędu wschodniego (modyfikowana zwolna i tylko w szczegółach) lud był przeświadczony, że pozostaje w prawosławiu; używano długo zresztą tej nazwy. Nigdy unia schizmy nie usunęła, lecz ostatecznie przyjęła się na Rusi polskiej i litewskiej. Stało się to tym sposobem, że szlachta polska fundowała tysiące cerkwi unickich i Polacy przyjmowali obrządek unicki, ażeby dostarczyć unii kapłanów; często wyświęceni już księża łacińscy przechodzili na unię. Kościół łaciński już w XVIII w., niedomagał u nas brak kapłanów, a parafie polskie stały się najobszerniejszymi w całej Europie (co trwa do dnia dzisjejszego). Poświęcając się dla utrzymania unii, wyrządziliśmy szkody katolicyzmowi łacińskiemu na ziemiach polskich. Nagle w ostatniej ćwierci XIX w., lud unicki zasłynął męczeństwami za wiarę, budząc podziw swym heronizmem. U historyka budziło się obok tego zdziwienie, jak się to stało możebnym wobec tego wszystkiego, co wiemy o życiu religijnym Rusi. Zagadka wyjaśniła się: oto wszystkie a wszystkie okolice i wsie pojedyńcze, które poniosły męczeństwo, były pochodzenia polskiego, zruszczone przez Cerkiew. Ruś prawdziwie etnograficzna nie ma z tym nic wspólnego. Dodajmy, że wszystkie a wszystkie listy pisywane z wygnania przez unitów, pisane są w języku polskim; nie istnieje ani jeden taki list pisany po rusku. Doświadczenia zrobione po odzyskaniu niepodległości „z nawróconymi” kapłanami prawosławnymi, tkwią nam jeszcze w pamięci; lud zaś prawosławny, a świeżo na nowo unicki, rozumie często unię w ten sposób, że papież nawrócił się na prawosławie. Na nic wobec tego ludu rozumowanie, jeżeli się nie zmieni formy; przy obrządku wschodnim katolicyzm jest dla nich czymś wręcz niepojętym. Szerzy się zaś niechęć przeciw prawosławiu, i to nieraz z żywiołową siłą, i zupełnie spontanicznie. Propaganda obrządku łacińskiego zbiera obfite owoce, gdziekolwiek się pojawi. Istnieje tendencja, żeby tę propagandę stłumić: na poświęcających się jej kapłanów patrzą pewne sfery, jakby na jakich apostołów. Zachodzi grube nieporozumienie, jeżeli fanatykom unii (a są tacy, choć nie między Rusinami) wydaje się, że Rzym, otaczając unię ojcowską swą opieką, zakazywał Rusinom przyjmować obrządek łaciński. Istnieje zupełnie równouprawnienie. Nie wolno przeszkadzać misjom katolickim unijackim, lecz również nie wolno stawiać przeszkód misjonarzom łacińskim. Stolica Apostolska zastrzegła wyraźnie, że nawracanym zostawia się do wyboru obrządek wschodni lub łaciński. A zatem wolno też każdemu popierać te lub owe misje według własnego uznania. Nie ma w tym nic złego, że ktoś nie popiera zabiegów unickich, jeżeli popiera misjonarstwo łacińskie. Szerzenie katolicyzmu na wschodzie jest naszym obowiązkiem, lecz łaciństwo nie jest bynajmniej katolicyzmem „drugiej klasy”. Przed przeszło 30 laty odezwały się, że gdyby nie unia brzeska, katolicyzm łaciński byłby od dawna rozszerzony po Ural. Obecnie roztwierają się na oścież bramy, czasy stają się wielce sposobnymi i prawosławie straciło w Rosji szacunek ludzki, a ludność spragniona jest słowa Bożego. Katolicyzm ma przed sobą wielkie widoki; oby ich unia nie zmarnowano!. Jak dotychczas w uni pozostawała zawsze furtka otwarta do powrotu na schizmę i zależało to tylko od okoliczności. Dowodów pełno w dziejach unii nie tylko w XIX w., lecz nie mniej XX. Na zakończenie niniejszego roztrząsania dodam kilka uwag ze stanowiska ekskluzywnego samych tylko interesów polskich: Ekspansja polskości dokonywała się i na nowo dokonywać się mogłaby tylko natenczas, gdybyśmy sami twardo stali przy cywilizacji łacińskiej; tej zaś ekspansja może się dokonywać wyłącznie tylko działaniem przykładu. Panowanie polityczne, aneksja, rozszerzanie granic, federacja, unia itp., słowem wszelkie utwierdzanie wpływów politycznych w jakikolwiek sposób od form najgrubszych aż do najidealniejszych włącznie nie ma tu nic do rzeczy. Czy to polityka pod pozorem misji cywilizacyjnej, czy cywilizowanie środkami politycznymi – i to i tamto jednako absurdy. Co ma stanowić trwałe dobro życia, nie da się osiągnąć sztucznie. Polskość będzie się szerzyć, jeżeli pośród ościennych znajdą się stosowne do tego warunki, których przecież nie wytworzymy u nich w sposób sztuczny, choć byśmy panowali nad nimi bezpośrednio z jak największą przewagą polityczną. Siła zaś promieniowania kultury polskiej musi powstawać samoistnie, jako dziedzina całkiem odrębna od polityki. Czyż Litwa nie spolszczyła się najbardziej po rozbiorach, a czyż nie cofnęła się tam polskość po odzyskaniu niepodległości? Jak na końcu poprzedniego rozdziału, podobnież tutaj pozwolę sobie dopisać, co osobiście sądzę o tym całym zagadnieniu. Letuwini, będąc zbyt nieliczni i rozporządzając się tak małym terytorium, zrobiliby sami dla siebie najlepiej, gdyby się uznali odrębnym ludem narodu polskiego. Rusini według mojego zdania są takim ludem. Język ich podobniejszy do polskiego książkowego, niż narzecze kaszubskie lub podhalańskie! Zły los nadał im narodowe abecadło, narodowy kalendarz, nawet Kościół narodowy, słowem, stanowią „naród” w tym, co nie powinno być narodem. Zły los odmiótł ich od cywilizacji łacińskiej…Póki się sami na tym nie spostrzegą, traktujmy ich jednakże, jako osobny naród. Mym zdaniem mogą jednak stać się narodem tylko defektywnym. Oczywiście, ni ci, ni tamci, nie mogą być ludem narodu polskiego, dopóki znajdą się poza cywilizacją łacińską. Naród musi być cywilizacyjnie jednolity. Czasy tworzenia się narodów minęły. Próby spóźnione nie powiodą się. Wchodzimy w nowy okres uniwersalności. To jednak tylko moje osobiste zdanie.

XVI WOBEC SŁOWIAŃSZCZYZNY W polityce „wszystko” znaczy naprawdę tyle co nic, albowiem „wszystko” nie istnieje; w polityce to tylko chodzi o rachubę, co jest dokładnie ograniczone. Uniwersalność polega na chwytaniu dalekich a rozległych urojeń, lecz trzeba go szukać tuż koło siebie. Natenczas tylko wynajdzie się drogę trafną, która może rzeczywiście zawieść daleko w najrozleglejsze dziedziny polityczne. My Polacy mamy ją w Słowiańszczyźnie; gdybyśmy nawet nie zaszli dalej, będziemy bardzo w uniwersalności w tym…ograniczeniu. Wieścił i wieszczył swego czasu Zygmunt Krasiński, jako Polska „wstanie królową słowiańskich pól”. Nie było to wcale niemożliwością w pierwszym stadium odzyskanej niepodległości; wszakżeż zwracano się wprost do nas zapytaniem, czemu nie stajemy na czele Słowiańszczyzny. Ale nasi rządziciele na samo brzmienie wyrazu „Słowiańszczyzna” wpadali w osłupienie, a potem w złość. W ograniczeniu swoim sądzili, że cała Słowiańszczyzna mieści się w Rosji… Nasza pieśń „Jeszcze Polska nie zginęła” stała się prototypem słowiańskich hymnów narodowych. W r. 1834 zaczęli ją parafrazować Słowacy, zaraz potem naśladowali ich Czesi, a czeską odmianę Serbowie; oddzielnie powstały odmiana chorwacka i łużycka; zrodziła się także ruska parafraza. Nie ma narodu słowiańskiego, gdzie by nie było śladów polskich zabiegów. Łużyce Dolne rozbudził Alfons Parczewski i on wystarał się o łużycki elementarz. W Słoweńcach dostrzegł pierwszy odrębność od Chorwatów Andrzej Kucharski; z narodowym ich odrodzeniem związane jest nazwisko Emila Kortyki, a w przyszłości ich uwierzył pierwszy Aleksander Jabłonowski; on też zwrócił uwagę na odłam słoweński w Styrii. Za wolność serbską walczyli oficerowie polscy jeszcze pod Jerzym Karadżordżą. Chorwatami zajmował się już Stryjkowski, a największy ich poeta, dubrownicki Gundulić, był piewcą Władysława IV. Jakie znaczenie miały dla południowych Słowian nasze wyprawy tureckie, nad tym nie trzeba się rozwodzić. Później wielka poezja polska dostarczała podłoża wszystkim piśmiennictwom słowańskim. Mickiewicz stał się poetą wszechsłowańskim. Cała literatura czeska opierała się o polską aż mniej więcej do r. 1865 (zezowanie ku wschodowi zaczęło się w r. 1867). Dla państwa w cywilizacji łacińskiej nie ma nic chwalebniejszego, jak ekspansja pokojowa, tj., rozszerzenie związków prawno-państwowych za obopólną zgodą kontrahentów. Samo ograniczenie możliwości wojen, trwała pacyfikacja zwiększonych obszarów, stanowi wielką zasługę cywilizacyjną. Dążenia takie mieszczą się w polskim historyzmie. My jesteśmy odkrywcami tej metody. Unia z Litwą miała stanowić początek. Próbowaliśmy unii z Czechami, i oni również z nami, za Jagiełły i za Kazimierza Jagielończyka; z Węgrami za Warneńczyka, za Kazimierza Jagielończyka, za Sobieskiego. Z Rusią w kilku „ugodach”. Próbowaliśmy unii nawet z Moskwą (głównie poselstwo Sapiehy w r. 1600). Przywykliśmy nazywać unią każdy układ państwowy, wykluczający wojnę, a zaprowadzający wspólną politykę zewnętrzną. To było zawsze sprawą zasadniczą, obok czego bywały rozmaite (za każdym razem inne) warunki dotyczące spraw wewnętrznych. Oddajmy się na chwilę marzeniom; co byłoby gdyby były się powiodły unie rozmaitego rodzaju, lecz zawsze wszystkie oparte na pacyfizmie i wspólnej polityce zewnętrznej, z Rusią, z Moskwą, z Węgrami i z Czechami? Gdyby nie było wojen od Uralu po Szumawę, od Bałtyku po ujście Dunaju i do Dalmacji? Jak zagospodarowywana byłaby ta część Europy! Może nawet pomimo zmiany wielkich szlaków handlowych nie byłaby wcale uboższą od Europy Zachodniej. Co więcej, taki kolos polityczny wywierałby sam wpływ niemal na drogi handlowe, panujące nad trzema morzami: nad Bałtykiem, Adriatykiem i Czarnym. Nie zaczepiałby nikt tego kolosa; raczej przypuścić można, że np. Szwecja starałaby się także o „unię” z tym blokiem państw. Rozszerzanie go na Bałkan tkwiłoby w samej istocie rzeczy, stanowiąc nieuchronną konsekwencję.

Nie powiodłoby się jednak to dzieło. Próbowaliśmy, lecz nie dokonaliśmy, gdyż rzecz cała była niewykonalną; goniliśmy za marami wyobraźni politycznej. Do wszelkiej „unii” (w najszerszym i najrozmaitszym znaczeniu tego wyrazu) trzeba dwóch stron, jednakowo chętnych. Nigdy atoli Moskwa nie zamierzała łączyć się z nami; oferty były jednostronne. W Moskwie nie miano pojęcia, o co nam chodzi; nikt nas nie rozumiał. Nasze projekty naprowadzały ich tylko na wniosek, że Litwa i Polska chcą się poddać carowi. Porozumienie z Moskwą według polskiej metody życia międzynarodowego było absolutną niemożliwością z powodu zasadniczej różnicy cywilizacji i bardzo a bardzo niskiego szczebla cywilizacyjnego w Moskwie. Nie tylko to nas dzieliło, że w cywilizacji turańskiej nie ma pojęcia narodowości, ani nawet społeczeństwa, lecz nadto w obrębie tej cywilizacji Moskwa stała wówczas bardzo nisko; o ileż niżej, aniżeli niegdyś Mongołowie Niebiescy! Ta sama przyczyna sprawiła, że wszystkie projekty unii z Rusią, zwłaszcza z kozaczyzną, były utopią. My mówiliśmy im o wolnościach obywatelskich i robiliśmy z kozaków szlachtę; ale ta nowa szlachta nie umiała czytać (i uczyć się tego nie zamierzała), a przez „wolność” rozumiała wolność pędzenia wódki. Odpadła więc możność unii z ludami cywilizacji turańskiej, tj., z całą wschodnią Słowiańszczyzną. Pozostawały Węgry i Czechy. Węgry są pojęciem geograficznym i politycznym, a nie etnograficznym. Zachodzi tu stosunek podobny, jak między Litwą a Letuwą. Jest kilka narodowości na Węgrzech, pomiędzy nimi Madiarzy. Madiaria jest częścią Węgier. Madiarzy dbali atoli o swój język. Turańcami są z krwi, lecz cywilizacji turańskiej pozbyli się już w wiekach średnich. Wahają się między bizantyńską a łacińską. W Polsce aż do XIX w., ogół nie wiedział o istnieniu Madiarów. Panowało powszechne przekonanie o nadzwyczajnym podobieństwie języka węgierskiego do polskiego, gdyż stykano się z językiem słowackim (i stąd przysłowie „o dwóch bratankach”). Może kiedyś historykom powiedzie się zbadać, jakie żywioły etnograficzne na Węgrzech skłaniały się do unii z Polską, jaka mniej więcej większość lub mniejszość każdego z tych narodów. Najciekawszym byłoby dotrzeć do jakiej takiej możliwości podobnych obliczeń przy bliższym badaniu zagadnienia, na kim i na czym polegały widoki króla Jana III co do zajęcia tronu węgierskiego (tuż po odsieczy wiedeńskiej; przeszkodziła Litwa, ściśle: Pacowie litewscy). Łączyło nas z Węgrami wiele wspólnych poglądów na państwo i państwowość, na życie publiczne w ogóle; różniliśmy się natomiast tym, że idea narodowa (jakakolwiek) była tam bardzo słabo rozwinięta. Wytwarzał się tam swoisty węgierski uniwersalizm na podłożu łacińskiego języka urzędowego. Dopiero wiek XVIII wprowadził na Węgry idee nacjonalistyczne. Proces ten byłby się niewątpliwie przyspieszył, gdyby był doszedł do skutku jakikolwiek bliższy stosunek prawno-polityczny z Polską; lecz w takim razie jakimżeż drobiazgiem byłaby się stała Madiaria wobec zagłuszającej ją przewagi słowiańskiej? Łączność polityczna z Węgrami stanowiła ulubioną myśl polityczną kardynała Oleśnickiego. Dawał pierwszeństwo związkowi z Węgrami przed unią z Prusami; stanowiły bowiem Węgry drogę na Bałkan i do Carogrodu. Jeszcze Władysław IV żenił się z dziedziczką carogrodzką. Owdowiawszy po cesarzónie z domu Habsburskiego, ożenił się w r. 1646 powtórnie z nieznaczną księżniczką włoskiego rodu, przesiedlonego z Francji, z Ludwika Marią Gonzaga de Nevers, dlatego, że ród jej wywodził się przez rozmaite pokrewieństwa od dawnych cesarzy bizantyńskich; ojciec jej był uznawany przez Stolicę Ap., i przez państwa zachodniej Europy kandydatem do tronu bizantyńskiego. Czyż potem Sobieskiemu chodziło o koronę węgierską tylko dla korony? Panując na Węgrzech byłby tym śmielej wojował z Turcją, kierując się ku Bałkanowi, szukając ekspansji polskiej na południowej Słowiańszczyźnie. Tak tedy na dnie projektów unii węgierskiej mieściła się – volens nolens – idea olbrzymiego państwa słowiańskiego, gdyż wynikało to z samych że stosunków. Pamiętajmyż, że co innego Węgry, a co innego Madiaria (którą zajmiemy się jeszcze pod koniec rozdziału). Przejdźmy do arcyważnych dla nas spraw czeskich. Chociaż łączność z Czechami nie wiodła do żadnej dalszej ekspansji, jednakże Czechy same posiadały taką nadzwyczajną wagę polityczną (choćby samym swym centralnym położeniem), iż związek czesko-polski zmieniłby całkowicie sytuację w Europie środkowej. Wiadomości o historycznych stosunkach z Czechami są dość rozpowszechnione, lecz tło ich bywa i dla nas i dla nich zagadkowe. Już w wiekach średnich odczuwano, że coś nas rozdziela. Różnił nas zasadniczo pogląd na cesarstwo niemieckie. Czechy weszły dwa razy dobrowolnie w skład Rzeszy niemieckiej, pragnąc stanąć na jej czele. Nie powiodło się to za Otokara II, lecz udało się doskonale za Karola IV; Czechy stawały się jednak państwem na wpół niemieckim. Złączyły się z tym systemem politycznym w Europie, który Polska zwalczała. Kiedy jednak podjęto u nas „wojnę z całą nacją niemiecką”, husyci stanęli po naszej stronie. Był więc po stronie Czechów rozdźwięk: z Niemcami i przeciw Niemcom, z Polską i przeciw Polsce. Był to rozdźwięk cywilizacyjny, trwający od XI w., do dnia dzisiejszego. Uznawszy uniwersalizm cesarstwa niemieckiego, przejęli się Czesi zarazem kulturą bizantyńsko-niemiecką, nie wytworzywszy sami żadnej odrębnej, ni łacińsko-czeskiej, ni bizantyńsko-czeskiej, pozostali poddziałem niemiecko-bizantyńskiej. Przyswoili sobie zarazem ideę dynastyczną, Polakom obcą. Kiedy hufce polskie stawały obok czeskich przeciw cesarzowi, wtedy godność cesarska piastowaną była właśnie przez królów czeskich. Ani husytyzm nie wyrwał Czech z zaczarowanego koła imperializmu niemieckiego. Pozostali częścią Rzeszy i solidaryzowali się potem na nowo z jej sprawami. Czechy walczyły często w imię danego obozu niemieckiego, aż położyły głowę za sprawę niemiecką na Białej Górze w r. 1620. Ugrzęźli duchowo w niemczyźnie protestanckiej, więc w bizantyźmie. Mieszanina zaś narodowości z wyznaniem trwa u nich dotychczas według recepty protestanckiej; narodowym patriotycznym ideałem Czecha jest żeby móc wszcząć jakąś akcję antykatolicką. Oczywiście dzieli nas to. Drugie przeciwieństwo mieści się w czeskim moskalofilstwie, które trwa wciąż. Doznaliśmy go w r. 1920, bo Czechowi obojętne, jaką jest Rosja; choćby komunistyczna, choćby żydowska, zawsze to będzie „brat Rus”. Znaczna większość Czechów godziła się na tępienie polskości przez Rosję i życzyli nam wszystkiego złego, jako zdrajcom „Słowiańszczyzny”. Zdrada polegała na tym, żeśmy śmieli sprzeciwiać się Rosji. Dzieli nas tedy szalona różnica naszych historyzmów i dlatego porozumienie nie jest bynajmniej łatwe. Wstanież Królową słowiańskich pól? Facit Deus nationes senabiles. Lecz wszystko zawisło od tego, czy w zachodniej Słowiańszczyźnie zaznaczy się mocno przynależność do cywilizacji łacińskiej. Ekspansja nasza (a właściwie i mówiąc ściśle obustronna) łatwiejszą jest na ziemie i narody przynależenie do tej samej cywilizacji. Tak w Niemczech, podobnież w Czechach nigdy bizantynizm nie ogarnął całego narodu. W Czechach zanosi się od dłuższego czasu na przesilenie ideowe; nie brak tam takich, którzy szukaliby oparcia o ideały polskie. Obyśmy pogłębili w sobie pierwiastki cywilizacji łacińskiej, ażeby nasze własne ideały nie były chwiejne i wątpliwe. Nikt się nie przyłącza do ludzi niepewnego chodu i wątpliwej mety. Najpewniejszą drogą do zyskiwania popleczników będzie bezwzględność w przestrzeganiu postulatów cywilizacji łacińskiej; wszakżeż wśród Słowian możemy liczyć tylko na zwolenników tejże cywilizacji. W czasie pomiędzy r. 1920 a 1938 prądy cywilizacyjne rozwijały się analogicznie i równolegle w Niemczech i w Czechach; tu i tam tryumfował bizantynizm coraz mocniej, podczas gdy całe Niemcy prusaczyły się równocześnie w całych Czechach, nie wyjmując Moraw, nastawało osłabienie obozu katolickiego, a przybywało niechęci do Polaków. Druga wojna powszechna narobiła wielkiego mątu wśród pobratymców, nawet wśród przynależnych niewątpliwie do cywilizacji łacińskiej. Jeżeli rząd polski dał się wciągnąć w taką nikczemność, jak udział w rozbiorze Czech ciężko jakoś piorunować na Słowaków i Chorwatów. Im było mniej dane, trzeba więc od nich mniej wymagać. Co do Czech, gdy Haha poddawał Czechy Niemcom w r. 1938, świtała pewnemu odłamowi Czechów nadzieja, że stosunki niemieckie ulegną wkrótce rozprzężeniu, a Czesi będą wtedy mogli na nowo pomyśleć o tym, żeby Niemcom przewodzić. Nie dziwmy się: mieści się w tym dużo historyzmu czeskiego. „Trzecia Rzesza” mogłaby być pod przewodem Czech, które są bądź co bądź w trzeciej części etnograficznie niemieckie. Chcąc przewidywać, trzeba patrzeć na wszystkie strony. Wojna ninijesza nie zamknie Czechom bynajmniej drogi do Rzeszy; owszem mogą wytworzyć się takie stosunki, iż oni staliby się w niej czynnikiem ładu i (że użyję wyrażenia technicznego) zmontowaliby Rzeszę na nowo. Ostatecznie zwróciłaby się ta Rzesza kiedyś znowu przeciwko nim samym, lecz ogół mógłby dać się zaślepić chwilowym sukcesom i ambicjom popularynym. Dlatego pierwszy warunek przyszłego braterstwa (a nawet pobratymstwa) z Czechami polega na tym, żeby Polska polityka zewnętrzna pilnowała w całej Europie, czy nie powstają gdzie na nowo stronnictwa (z początku koterie) germanofilskie. Wbyjmyż sobie w pamięć, że Niemcy uzbrajały się do drugiej wojny powszechnej za pieniądze angielskie i francuskie, (komentarz: a od żydów z Nowego Jorku przede wszystkim) a z izolacji politycznej wydobyła ich Polska. Nie przypuszczam, zeby germanofile śmieli podnieść na nowo głowę i tuszę, że rządy będą należeć wyłącznie do przeciwników Niemiec. Obowiązkiem naszym będzie utrzymywać kontakt z antygermanizmem we wszystkich krajach. Zadanie nie będzie trudne, wymagające jednak ostrożności, a największej w Czechach. Nie możemy dopuścić do wznawiania Rzeszy w jakiejkolwiek formie, a Czechom musimy odciąć drogę do tych możliwości. Stosunek nasz polityczny do Czech zależeć będzie od losów Moskwy i Berlina, czy dwa te gniazda rozbójnicze pozostaną choćby jako tako zdolne do boju. Wyobraźmy sobie taką sytuację: przypuśćmy, że mamy z Czechami konwencję wojskową i wspólne ministerstwo spraw zagranicznych, wtem Moskwa rzuca się na Polskę, urządza najazd. Czy Czesi dotrzymają konwencji, czy też o ich zachowaniu zdecyduje „brat Rus”? Z drugiej zaś strony uważajmy za pewnik, że Berlin póki może (jak się mówi) jednym palcem ruszać, nie przestanie finansować akcji ukraińskiej przeciw Polsce. Czesi nie uznali wprawdzie narodowej odrębności Rusinów, lecz gotowi byli zawsze na wszelkie niekonsekwencje, byle tylko nie opuścić sposobności, żeby stanąć przeciw Polsce. Chcąc dojść do upragnionego celu, trzeba by najpierw spojrzeć śmiało w oczy brutalnej rzeczywistości. My w Polsce pragniemy wszyscy, żeby można było zlać się z Czechami w jedno państwo; to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Im goręcej tego pragniemy, tym bardziej musimy wystrzegać się przedwczesności, ażeby po przedwczesnym nieroztropnym wysunięciu się nie nastąpiła tym sroższa reakcja. Przede wszystkim nie można dopuścić na razie do żadnego wspólnego parlamentu. Zaraz nazajutrz połączyliby się w nim Czesi z Letuwinami i z Rusinami przeciw nam!. Nigdy nie powinny stykać się dwie cywilizacje, a tym bardziej trzy lub cztery po tym samym ciele prawodawczym, ani w ogóle w tej samej organizacji społecznej. Żadną miarą i za żadną cenę nie możemy przyznać Czechom owego nieszczęsnego „Zaolzia”. Wątpliwości mogą zachodzić tylko co do Dziećmierowic, bo zresztą jest to kraina na wskroś polska. Gdyby ją wcielono na nowo do Czech, stałaby się na nowo zarzewiem wzajemnej nienawiści; tamtejsza ludność musiałaby wszcząć agitację i akcję antyczeską. Natomiast wcielona do Polski nie mogłaby się stać terenem agitacji antypolskiej dla tej prostej przyczyny, że tam Czechów nie ma. Powiadają, że trzeba będzie jednak dać coś Czechom „za zgodę”. Pytam: a co oni dadzą nam, także „za zgodę”? Więc przekupywać mamy tylko my ich? Spory o granice z Czechami mogą się zdarzać także w przyszłości, gdyż etnografia nie jest…nieruchomością. Przypuszczam, że obustronny szczebel kulturalny, zwłaszcza oświatowy, jest dość wysoki, iż można było do wyznaczania granicy czesko-polskiej używać tej metody, jaką proponuję w rodziale I do oznaczania granic obszarów administracyjnych (granica ruchoma). Gdyby Czesi zażądali obecnie plebiscytu co do Zaolzia, moglibyśmy przystać na to pod warunkiem, iż głosować będą ci tylko, którzy w sierpniu 1939 roku byli na Zaolziu possesionati (względnie ich dziedzice). Czadeckie, Spisz i Orawa, to sprawa nie z Czechami, lecz ze Słowakami!. Tak wygląda rzeczywistość. Z tego taki wniosek, że trzeba się zabrać do uregulowania stosunków z Czechami tym energiczniej, z tym większym zapałem, lecz opartym na dobrych obliczeniach. Być może, że wojna zakończy się w taki sposób, iż Czechy nie będą zgoła myśleć o zreorganizowaniu Rzeszy ani w dalszej przyszłości, a my sami urządzimy stosunek z Rosją w taki sposób, iż moskalofilstwo czeskie utraci wszelkie znaczenie. Jeżeli w Niemczech runie do reszty protestantyzm, jeżeli Niemcy spostrzegą się, że padli ofiarą dualizmu cywilizacyjnego (i okropnej mieszanki cywilizacyjnej) i jeżeli zechcą oprzeć swe odrodzenie na cywilizacji łacińskiej, w takim razie zerwie się na zawsze niemiecko-czeski łańcuch bizantyński. Jeżeli Czechy znajdą się pośrodku katolicyzmu niemieckiego i polskiego, niedługim będzie żywot czeskiego „pokroku” („postępu” antykatolickiego). Zanosi się na wielkie zwycięstwo katolicyzmu w Niemczech, za czym nastąpi również przewaga polityczna obozu katolickiego w Czechach. Będą się wysuwać coraz bliżej pierwszego planu katolickie Morawy. Dziwne – to zaiste, że Polacy nie znają całkiem tej prowincji, graniczącej z nami bezpośrednio, a tak nam bliskiej obyczajem, pojęciami i skłonnościami! Skutkiem tego nie wiemy o Czechach tego właśnie, co powinniśmy najbardziej wiedzieć. Poprawa z tego błędu stanowiłaby najlepszy krok wstępny do „unii” z Czechami. Przy układach z Czechami wystrzegajmy się gorączki maksymalizmu; lepiej krok po kroku, w miarę jak grunt będzie przygotowany. Na razie znośmy paszporty i szykany graniczne. Po czym trzeba będzie politykę zacząć od zewnętrznej. Najpierw trzeba wykluczyć możliwości wojny czesko-polskiej lub jakiegokolwiek przymierza Polski czy Czech z jakąkolwiek stroną trzecią przeciwko sobie. Jeżeli doprowadzimy do tego, reszta doprawdy sama się znajdzie. Wśród naszych słowiańskich zabiegów nie zapominajmyż o Łużycach. Z nimi powinno się natychmiast po wojnie zawrzeć „unię” na warunkach, jakie oni sami obmyślą. Siły politycznej nie mają i mieć nie będą, a więc ani nam jej nie przydadzą; lecz poważanie Polski zyskałoby na tym wiele, a zresztą taki jest obowiązek. Ze Słowaczyzną musimy zacząć od tego, żeby sobie odebrać i wcielić do Polski krainy zagarnięte rozbójniczym zaiste napędem przez Austrię jeszcze przed pierwszym rozbiorem: Czadeckie, Orawę i Spisz. Zbiegiem skomplikowanych okoliczności poczęli Słowacy uważać te krainy za swoje. Lekceważyliby nas, gdybyśmy ich nie odebrali; lekceważyliby nas również Czesi i Madiarzy. Mieszać się w dalsze losy Słowaczyzny obowiązkiem naszym nie jest. Inicjatywa musiałaby wyjść od Słowaków. Pamiętać tylko trzeba, że jeżeli pragniemy w przyszłości (oby jak najbliższej) być za jedno z Czechami, musimy zarzec się madiarofilstwa i nie możemy popierać Madiarów ani przeciw Słowakom, ani przeciw Rumunom. Aut-aut! Czesi, Słowacy, Rumuni mają prawo tak się do nas odezwać. Nasze madiarofilstwo jest zresztą operetkowe, tym bardziej, że liczy już tak nielicznych wyznawców. „Sympatyzujący” z nami Madiarzy uprawiali zawsze, stale i nieodmiennie politykę prusofilską przeciw nam. Wysunięte najdalej na południe osady słowackie, bliskie są wysuniętych najbardziej na północ osad słoweńskich. Tamtędy przez tzw., Madiumurie wiedzie droga do katolickich Słowenów i katolickich Chorwatów. Na południu otwiera się nam rzeczywistość drogą mocarstwową, mianowicie przez wysunięcie projektu rozległego państwa słoweńskiego, które by weszło z nami w układ prawno-polityczny. Słoweńcy (stolica Lubliana) liczą w krainie południowej Karyntii i południowej Styrii niewiele ponad dwa miliony, lecz jest to naród kulturalny, zamożny, roztropny, znakomicie zorganizowany i obdarzony zmysłem politycznym. Należą stanowczo do cywilizacji łacińskiej, a 4/5 z nich są katolikami, świadomymi (1/5 liberałów). W latach 1918-1919 dochodziły stamtąd zniecierpliwione głosy: Czemuż Polska nie staje na czele Słowiańszczyzny. Drugie dwa miliony Słoweńców mieszka w Gorycji, Istrii i we wschodnio-alpejskich prowincjach włoskich i w niż aż po Udine. Zawsze byli w państwie włoskim prześladowani, a od początków rządów Mussoliniego nie wolno w ogóle mówić po słoweńsku; szpieguje się czy dzieci wróciwszy ze szkoły nie rozmawiają z rodzicami po słoweńsku. Dialekty tamtejsze stanowiły od dawna specjalność polskiej filologii. Gdyby zjednoczyć cały obszar słoweński, powstałoby państwo obszarem znaczne, z wielkim portem w Trieście. Jedna to dla nich historyczna sposobność, bo trudno przypuszczać, żeby Anglosasi sprzeciwili się okrojeniu Italii od północy. Postulat ten winien by rząd polski wpisać w swój program i porozumieć się od razu ze Słoweńcami, nie narzucając warunków innych, jak wspólną politykę zewnętrzną. Związek może stawać się następnie ściślejszym, jeżeli się nie będzie żądać od razu wszystkiego. W ogóle, jeżeli się pragnie z kimś związku prawno-politycznego, należy czekać cierpliwie, żeby wnioski o ścieśnianie związku wychodziły z tamtej strony. Wspólność polityki zewnętrznej jest atoli czymś takim, co rozumie się samo przez się. Marzy się o „bloku” opartym o trzy morza: Bałtyckie, Adriatyckie i Czarne. Jeżeli ma być utworzony apriorycznie, przez postanowienia z zewnątrz, pozostanie w sferze marzeń, choćby miał „urzędowo” wegetować jakiś czas (jak niefortunna Jugosławia, wymysł sztuczny). „Blok” około polskości może powstać tylko w taki sposób, że Polska wejdzie najpierw w układy z każdym z państw tego bloku z osobna, a potem dopiero w przyszłości będzie można myśleć o dalszych fazach. Kto będzie chciał zrobić to wszystko od razu, skończy się na tym, iż się nic zrobić nie da. Polska może układać się ze Słoweńcami tylko o rzeczy słoweńskie i o nic więcej. Słoweńcy sami jednak będą musieli prowadzić sprawę dalej, w czym należy pozostawić im wolną rękę. Są bowiem związani nader blisko z Chorwatami. Nawet ich obszary językowe zachodzą w siebie klinami: dość powiedzieć, że pod Zagrzebiem, stolicą Chorwacji, lud mówi po słoweńsku. Chorwaci są również katolikami i świadomie przynależni do cywilizacji łacińskiej (i dlatego uważają się za osobny naród w odrębności od bizantyńskiej prawosławnej Serbii jakkolwiek mają wspólny język, zupełnie ten sam). Słoweńcy muszą określić politycznie stosunek swój do Chorwatów; ci zaś chętnie skorzystają ze sposobności, bo układy ze Słoweńcami pozwolą im wybrnąć z fałszywego położenia w jaki popadli podczas wojny. Chorwaci są polonofilami. Niestety w przeciwieństwie do Słoweńców są niestali, niegospodarni, impulsywni, a zmysłu politycznego zdają się posiadać jeszcze mniej od Polaków. Chorwaci zamieszkują nie tylko Chorwację i Sławonię, lecz nadto Dalmację, Bośnię i Hercegowinę. Muzułańscy bałkańscy słowianie uważają się też za Chorwatów. Porozumienie słoweńsko-chorwackie zawiera tedy w sobie dalsze drogowskazy. My jednakże z tym nie występujemy. Układ z Chorwatami zawrzemy zaś dopiero wtedy, gdy dokona się porozumienie chorwacko-słoweńskie. Czy te dwa narody zechcą tworzyć jedno państwo, czy też dwa to ich rzecz. O ile znam stosunki, utworzą państwo wspólne. Zamysły słowiańskie muszą być osadzone mocno na fundamentach nie słowianofilstwa, lecz słowianoznawstwa. Od tej roboty są stowarzyszenia prywatne; one muszą stworzyć straż przednią, one wypróbować grunt i użyźniać go, a rząd powołać dopiero kiedyś na ostatku, na żniwa. Jeżeli rząd sam zechce pokierować od razu całą tą olbrzymią robotą, możemy być zgubieni. Podobnież u pobratymców oczekujemy działania odpowiednich stowarzyszeń. W środku Słowiańszczyzny siedzi i rozdziela ją Madiaria. Dopuścić Madiarów do panowania poza ich obszarem etnograficznym można (a może nawet należy) tylko na tzw., Rusi węgierskiej („zakarpackiej”). Madiarii należy przyznać najzupełniejszą autonomię, lecz odebrać możność uczestnictwa w polityce międzynarodowej. Miadiaria nie powinna mieć wojska. Wszyscy ościenni mają prawo do zarządzenia okupacji, gdyby stwierdzono jakiekolwiek kroki do wznowienia armii madiarskiej. Ta kolonia prusactwa musi być nareszcie skrępowana; inaczej mogłoby prusactwo polityczne odrodzić się dzięki Madiarom. Madiaria mogłaby tworzyć prowincję autonomiczną pod pretektoratem polskim z całkowitą wolnością narodową, społeczną i ekonomiczną. Inicjatywa musiałaby atoli wyjść od nas. Spółka państwowa zachodnio-słowiańska może uróść na potężne mocarstwo, nie oglądając się zgoła na Słowiańszczyznę wschodnią. Wolelibyśmy oczywiście, żeby Ruś przyłączyła się do tego bloku dobrowolnie. Póki jednakże odnosi się wrogo do Polski, jakżeż może być przyjacielem tej Słowiańszczyzny, której najzacniejszą częścią jest właśnie Polska. Spełnienie zaś tzw., idei słowiańskiej musi wyjść od Słowian zachodnich; na to nie ma rady. Czy można sobie wyobrazić, że Rusini staną na czele Słowiańszczyzny i wykrzeszą z niej mocarstwo? Cierpliwości! Rusini sami nabędą innego mniemania o Rusi. Nie brak ani między nimi zwolenników cywilizacji łacińskiej; sam tok wypadków dziejowych będzie ich wysuwał coraz bardziej na pierwszy plan. Kończą się czasy idealizowania kozaczyzny, hajdamaczyzny itp. Stańmy na usługi wielkiej idei politycznej z gorącym sercem, lecz z zimną głową. Głowy gorące gotowe zmajstrować naprędce wszelaką „unię” z Rosją. Pamiętajmyż, że Rosja ma rezerwy polityczne w „eurazyźmie” i może się doskonale obejść bez oglądania się na zachód. Fatalnym jest nasze „geopolityczne” położenie od wschodu. Granicą naturalną Dniepr i tylko Dniepr. Obyśmy musieli tam dotrzeć jak najpóźniej. Zmusić nas może do tego Rosja, gdyby budziły się w niej znowu chętki zaborcze ku zachodowi. Gdyby zaś Rosja miała się rozpaść, i wtenczas nawet dobrze byłoby nie posuwać się nad Dniepr. Mogą jednak zajść okoliczności, które zmusiłyby Polskę do zajęcia linii Dniepru. Powtarzam: oby jak najpóźniej! Nie tęskno nam za ponownym orientalizowaniem polskości. Nasz punkt ciężkości musi być na Zachodzie. Lecz jak najwcześniej należy przedsiębrać poprawkę do granic ustanowionych pokojem brzeskim. Mińsk i Kamieniec Podolski muszą powrócić do Polski. Pozostaje nam rozważyć stosunek nasz do ludności niemieckiej. W obrębie państwa polskiego trzeba będzie największej surowości wobec wszystkich Niemców, którzy podczas wojny wspomagali najeźdźców i łączyli się z nimi choćby tylko duchowo. Najlepiej byłoby pozbyć się ich z granic państwa polskiego. Godzi się przypuścić, że tym razem nie znaleźliby sobie protektorów w urzędach polskich. Inaczej trzeba się odnieść do tych Niemców, którzy z ojca i dziada siedzą w Polsce, pracują spokojnie i pożytecznie, a z hitleryzmem się nie łączyli. Są tacy i na Śląsku i w Gdańsku. Gdańsk będzie oczywiście tylko jednym z wielu miast w Polsce i niczym innym. Dopóki nie wykaże trzeciej części posesjonatów polskich, będzie zarządzany przez zawiadowcę z ramienia ministerstwa spraw wewnętrznych. W każdym razie na ziemiach państwa polskiego w granicach z r. 1939 Niemców osiadłych będzie bardzo niewielu. Chodzi o stosunek do ludności niemieckiej poza granicami naszego państwa na wypadek, gdybyśmy jednak szli szlakiem „Bolesławów”. Mym skromnym zdaniem całe ustawodawstwo polskie względem tych Niemców mogłoby się składać z jednego tylko paragrafu:

„Pozostawia się w mocy wszystkie prawa, przepisy i zwyczaje urzędowe, stosowane podczas okupacji niemieckiej w Polsce, odwracjąc je z Polaków na Niemców”. Niechby Niemcy byli rządzeni „nach deutscher Art”.

Jest jednakże jeszcze inna strona przedmiotu:

W r. 1918 można było jeszcze zabrać się do rozdmuchiwania tlejących pod popiołami germanizacji ostatnich iskierek połabskich. Czy one do tego czasu nie zagasły? W każdym razie pamięć ich jeszcze nie wygasła. Obok tego faktem jest, że w r. 1918 całe grona Niemców znad zachodniego Bałtyku przewidywały ewentualności…repolonizacyjne. Na zakończenie przytoczę jeszcze jeden fakt:

nie minęło jeszcze sto lat, jak w Czechach odbywała się propaganda filoczeska w języku niemieckim, bo po czesku nikt nie czytał (a na dobitkę nie miał nawet co do czytania). Warunki bytu polskiego są tego rodzaju, iż z konieczności musimy obracać się pośród spraw wielkich, za wielkich może na naszą liczebność, stan ekonomiczny i kulturalny. Sprostamy im tylko o tyle, o ile wciągniemy ościennych w polski system polityczny, o ile rozszerzymy myśl polską poza granice Polski. Jeżeli tego nie dokażemy, będziemy wiecznie marnie wegetować, a niepodległość nasza będzie nadal zawisłą od łaski sąsiadów. Na tym kończę. Trzymałem się przy układaniu tego dziełka dwóch prawideł:

Żeby nie wykraczać poza metodę indukcyjną – tudzież, żeby co do sukcesu dziełka poprzestać i tym razem na zasadzie Ks. Hugona Kołłątaja:

„Zacznijmy bez oglądania się, kto nas potem poprawiać będzie”. Marzec- październik 1941. Marucha

Egzekucje przez wywoływanie ataku serca i nowotwór

Assassinations By Induced Heart Attack And Cancer

http://www.veteranstoday.com/2011/08/07/assassinations-by-induced-heart-attack-and-cancer/

7.08.2011 tłumaczenie / skrót Ola Gordon

Uwaga red. [Stop Syjonizmowi]: w świetle ostatnich wydarzeń w Afganistanie, Norwegii, W. Brytanii, Libii i innych miejscach, warto przypomnieć prawdziwą historię. W 1975 r., podczas przesłuchań Komisji Kościelnej, wyszła na jaw tajna broń do dokonywania egzekucji. CIA odkryła truciznę, która wywoływała natychmiastowy atak serca. Truciznę tę można zamrozić np. w formie strzałki i z dużą prędkością wystrzelić z pistoletu. Pistolet ten mógł wystrzelić lodowaty pocisk z taką prędkością, że strzałka przechodziła przez ubranie osobnika i pozostawiała tylko maleńkie zaczerwienienie na skórze. Kiedy trucizna rozpuściła się w organizmie i została wchłonięta do krwi, następował atak serca! Wyprodukowano ją tak, żeby była niewykrywalna podczas nowoczesnej autopsji. Czy można wywołać u kogoś nowotwór? Jeśli rak u zwierząt można wywołać poprzez wstrzyknięcie im wirusów i bakterii raka, z pewnością możliwe jest to samo w przypadku człowieka! W 1931 r. Cornelius Rhoads, patolog z Instytutu Badań Medycznych Rockefellera, osobom badanym w Puerto Rico, celowo wstrzykuje komórki nowotworowe, 13 z nich umiera. Chociaż później portorykański lekarz ujawnia, że Rhoads celowo ukrył pewne szczegóły swojego eksperymentu, i sam Rhoads zeznaje na piśmie, że według niego wszystkich Portorykańczyków powinno sie zabić, później organizuje placówki zajmujące się nową bronią biologiczną w Fort Detrick, Maryland (stąd pochodzą wirusy HIV / AIDS, ptasiej grypy i świńskiej grypy – wirus A-H1N1), w Utah i Panamie, i zostaje mianowany do amerykańskiej Komisji Energii Atomowej, gdzie rozpoczyna serię eksperymentów narażających na promieniowanie amerykańskich żołnierzy i cywilnych pacjentów szpitali. Odpowiedź na pytanie – czy można dać komuś nowotwór – brzmi – tak. Po prawie 80 latach badań, obecnie jest znany sposób na wywołanie prawdziwego ataku serca i danie zdrowej osobie raka. Obu wykorzystywano jako metodę egzekucji. Tylko naprawdę doświadczony patolog, który dokładnie wie czego szukać w autopsji, może rozróżnić wywołany atak serca, lub rak przez egzekucję, od naturalnego powodu zgonu. Czy śmierć z powodu zawału serca, pękniętego tętniaka, czy udaru krwotocznego jest „powodem naturalnym”? Nie, skoro agencje rządowe znalazły sposób wpływania na częstość akcji serca, ciśnienie krwi, lub dylatację naczyń krwionośnych. Badania neurologiczne wykazały, że mózg ma określone częstotliwości dla każdego dobrowolnego ruchu o nazwie zestawy przygotowawcze. Przez strzał w klatkę piersiową wiązki mikrofali, zawierającej sygnały ELF wysyłane przez serce, ten organ można wprowadzić w chaos, tzw. atak serca. W ten sposób liderzy partii politycznych wysokiego szczebla, podatni na ataki serca, mogą być zabijani, zanim spowodują jakieś kłopoty.

Jack Ruby zmarł na raka na kilka tygodni zanim sąd apelacyjny odrzucił oskarżenie go o morderstwo, i nakazał mu stanąć przed sądem poza Dallas, w ten sposób pozwolił mu na swobodne wypowiedzi, jeśli miał na nie potrzebę. Jack Ruby wahał się w kwestii zabicia Lee Harvey Oswalda, aby uniemożliwić mu wypowiedzieć się, więc nie ma powodu, by podejrzewać, że więcej uwagi poświęcono by Jackowi Ruby’emu, gdyby stanowił zagrożenie dla ludzi w rządzie USA, którzy spiskowali zabójstwo prezydenta Stanów Zjednoczonych – Johna F. Kennedy’ego.

Matt Simmons, ekspert w dziedzinie ropy, został zamordowany za wyrażenie opinii, że rząd Obamy ukrywał sprawę wycieku ropy w Zatoce Meksykańskiej. Bankier inwestycyjny Matt Simmons, który zmarł nagle, bardzo dobrze znał tę dziedzinę przemysłu i był prezydenckim doradcą, który stał się znany kiedy napisał, że zasoby Arabii Saudyjskiej się kończą, a światowa produkcja ropy osiągnęła szczyt. Simmmons [67], zmarł w swoim domu wypoczynkowym w Maine. Autopsja dokonana przez lekarza stanowego skonkludowała w poniedziałek, że zmarł na skutek przypadkowego utonięcia, „spowodowanego przez atak serca”. Jego z 2005 r. najlepiej sprzedająca się książka, Twilight in the Desert: The Coming Saudi Oil Shock and the World Economy [Zmierzch na pustyni: nadchodzący szok dla Arabii Saudyjskiej i gospodarka światowa], zdobyła mu wielu czytelników. Książka twierdzi, że Arabia Saudyjska znacznie zawyżyła wielkość zasobów ropy naftowej, oraz świat stoi na krawędzi poważnego niedoboru ropy, kiedy największe pola naftowe wyczerpują się. To odkrycie wspiera Iran. Iran wie, że zasoby ropy na Bliskim Wschodzie szybko wysychają i dlatego obecnie koncentruje się na budowie reaktorów jądrowych. Gdy zabraknie ropy, Iran będzie jedynym krajem na Bliskim Wschodzie, który będzie samowystarczalny w zakresie energii. Wszystkie inne kraje Bliskiego Wschodu, łącznie z Arabią Saudyjską, staną się ubogimi państwami Trzeciego Świata.

Były prezydent Jugosławii, Slobodan Miloszewicz, został również zamordowany. Znaleziono go w areszcie haskiego trybunału. Miloszewicz został oskarżony o zbrodnie wojenne i przeciwko ludzkości, z powodu jego rzekomej roli w wojnach w Bośni, Chorwacji i Kosowie w latach 1990. Oskarżono go również o ludobójstwo w wojnie bośniackiej w latach 1992-95, w której zginęło 100.000 osób. W przeddzień śmierci, Miloszewicz napisał list, w którym stwierdził, że w areszcie był podtruwany. Autopsja potwierdziła to twierdzenie, gdyż ciało Miloszeiwcza zawierało środek, który tak działał, że jego zwykłe lekarstwo na nadciśnienie i chorobę serca było nieskuteczne, wywołując atak serca, który doprowadził do zgonu.

Były agent MI6, Richard Tomlinson, powiedział dziennikarzom, że w 1992 r. widział dokumenty mówiące o egzekucji Miloszewicza poprzez zainscenizowanie wypadku samochodowego, kiedy kierowca zostanie oślepiony błyskiem światła, a zdalnie sterowana dysfunkcja hamulców może spowodować wypadek. Tę samą technikę wykorzystano w rzeczywistości w zamordowaniu księżnej Diany. Jeśli Miloszewicz został zamordowany, to kto byłby za to odpowiedzialny? NATO. Dlaczego NATO? Ponieważ, choć ICTY (lub ‘Trybunał haski’) prezentuje się światu jako organ ONZ, to urzędnicy NATO sami wypowiadali się jasno, publicznie, że naprawdę należy do NATO. To NATO mianuje oskarżycieli i sędziów, którzy odrzucili ściganie wszelkich zbrodni wojennych przeciwko NATO. Z tego wynika, że Slobodan Miloszewicz, będąc więźniem w Scheveningen kiedy zmarł, był więźniem NATO. To ono miało i motyw i okazję do zamordowania go. W marcu 2002 r. Miloszewicz przedstawił kontrolowanemu przez NATO Trybunałowi dokumenty, świadczące o tym, że zarówno amerykański rząd, jak i NATO, udzielały finansowego i militarnego wsparcia al-Kaidzie, żeby pomóc Armii Wyzwolenia Kosowa, w wojnie przeciwko Serbii. To nie podobało się Pentagonowi i Białemu Domowi, które wtedy próbowały sprzedawać wojnę z terrorem i przygotowywał się do usprawiedliwienia inwazji na Irak. W procesie Miloszewicza o zbrodnie wojenne, NATO zarzuciła, że Serbowie dokonali masakry albańskich cywilów w kosowarskim mieście Racak. Dowody przedstawione w sądzie wykazały, że zarzuty NATO są oszustwem. Jest to szczególnie żenujące, gdyż oskarżenia o masakrę w Racak były pretekstem dla NATO do bombardowania Serbów 24 marca 1999 r. (naloty dywanowe dokonane przez amerykańskie lotnictwo – autoryzowane przez prezydenta Billa i Hillary Clinton). potem NATO stwierdziła, że Serbowie rzekomo zamordowali 100.000 albańskich cywilów. Ale śledczy kryminalni NATO stwierdzili, że nie znaleźli nawet jednego ciała albańskiego cywila zamordowanego przez siły Miloszewicza. Niemożliwość znalezienia żadnych ciał doprowadziła do tego, że NATO absurdalnie oskarżyła Serbów o umyślne ukrywanie ludobójstwa, przewiezienie wielu tysięcy ciał w autach-chłodniach głęboko do Serbii (podczas gdy Bill Clinton organizował tam naloty dywanowe), bez pozostawienia żadnych śladów. Ale Trybunał wykazał, że te oskarżenia są również kłamliwe. Miloszewicz wygłosił kilka przemówień, w których powiedział o tym, jak grupa pozostających w cieniu internacjonalistów wywołała chaos na Bałkanach, jako następny krok w drodze do „nowego porządku świata”.

W przemówieniu wygłoszonym w serbskim Kongresie w lutym 2000 r., Miloszewicz oświadczył:

„Mała Serbia i jej naród pokazały, że opór jest możliwy. Zastosowany w szerszym zakresie, został zorganizowany przede wszystkim jako moralny i polityczny bunt przeciw tyranii, hegemonii, monopolizmowi, generującym nienawiść, strach i nowe formy przemocy, oraz zemstę na czempionach wolności wśród państw i narodów, taki opór powstrzymałby eskalację nowoczesnej inkwizycji. Bomby uranowe, manipulacje komputerowe, uzależnieni od narkotyków młodzi zabójcy i przekupieni lub szantażowani krajowi bandyci, awansowani na sojuszników nowego porządku świata, są to instrumenty inkwizycji, które swoim okrucieństwem i cynizmem przekroczyły wszystkie dotychczasowe formy mściwej przemocy, popełnionej przeciwko ludzkości w przeszłości”. Dowody łączące Miloszewicza z ludobójstwem w Srebrenicy, w którym zginęło 7.000 muzułmanów, uznano za fałszywe. Faktycznie, Srebrenica była ‘bezpieczną strefą ONZ’, ale tak jak w Rwandzie, siły pokojowe ONZ umyślnie wycofały się i pozwoliły na masakrę, a potem obwiniły za nią Miloszewicza. Ujawnienie przez Miloszewicza udziału ONZ w masakrze w Srebrenicy było następnym powodem, dlaczego transkrypcje Trybunału redagowała i cenzurowała NATO, i kolejną przyczyną dokonania mordu na nim przez NATO, kiedy był pod jej nadzorem. NATOwski Trybunał w Hadze był tylko nielegalnym sądem, którego jedynym celem było przekonanie zwykłych ludzi na całym świecie, że zniszczenie Jugosławii przez NATO było usprawiedliwione. Ponieważ NATO nie udało się wykazać tego przed własnym sądem (całkowity brak dowodów uczynił to trudne), faktycznie był silny motyw dla NATO by zamordować Miloszewicza – żeby uniemożliwić jego uniewinnienie. W ten sposób NATO może nadal twierdzić, że Miloszewicz był winien, i nikt nie zacznie zaglądać do sterty dowodów, pokazujących, że to przywódcy NATO (zwłaszcza amerykański prezydent Bill Clinton) popełniali zbrodnie wojenne, zbrodnie przeciwko ludzkości i ludobójstwo w Jugosławii. Tak wiele osób zmarło na skutek nowotworów w wygodnym czasie w historii, że nadszedł czas by postawić pytanie „kto dokonuje egzekucji na ludziach, dając im raka, albo wywołując rozległy atak serca”? Kto je nakazywał i dlaczego?

Pan Charles Senseney, wynalazca broni dla CIA w Fort Detrick, Maryland, złożył zeznania przed Senacką Komisją Wywiadu, we wrześniu 1975 r., opisał zrobioną przez niego zatrutą strzałkę w parasolu. Powiedział, że zawsze używano jej w tłumach, kiedy otwierając parasol, wystrzeliwano strzałkę by nie zwracać uwagi. Ponieważ była to cicha akcja, nikt w tłumie nie słyszał strzału, a morderca mógł tylko złożyć parasol i przechadzać się w tłumie. Film nagrany podczas zabójstwa Johna F Kennedyego pokazuje jak użyto parasola w Dealey Plaza. Film nakręcony 22 listopada 1963 r. pokazuje, że pierwszy strzał tego dnia wydawał się mieć paraliżujący skutek na Kennedym. Zacisnął pięści, a jego głowa, ramiona i ręce wydawały się sztywnieć. Autopsja wykazała, że w karku miał małą ranę, ale nie wykryła żadnego dowodu na przejście pocisku przez jego szyję, i nigdy nie znaleziono pocisku, który pasowałby do tak małej rany.

Charles Senseney zeznał, że wydział operacji specjalnych w Fort Detrick otrzymywał zadania od CIA sporządzania egzotycznej broni. Jedną z nich był ręczny rewolwer na strzałki, który wystrzeliwał zatruty pocisk w psa obronnego i eliminował go z akcji na kilka godzin. CIA zamówiła około 50 sztuk tej broni i używała ich w operacjach. Senseney powiedział, że strzałki, być może, były używane do mordowania osób, oraz nie mógł wykluczyć, że CIA to robiła. Specjalny rodzaj trucizny opracowany dla CIA wywołuje atak serca i nie pozostawia żadnego śladu działania z zewnątrz, chyba że autopsja jest prowadzona pod kątem sprawdzenia tej konkretnej trucizny. CIA ujawniła tę truciznę w różnych przypadkach na początku lat 1970. Podczas przesłuchania w Kongresie, CIA nawet ujawniła broń, z której wystrzeliwała strzałki, wywołujące atak serca. Strzałka z tej tajnej broni CIA przenika odzież i pozostawia tylko małą czerwoną kropkę na skórze. W momencie penetracji śmiertelnej strzałki, człowiek przeznaczony na egzekucję może czuć się tak, jakby ukąsił go komar, albo może nie czuć nic. Zatruta strzałka całkowicie rozkłada się po wejściu do celu. Śmiertelna trucizna następnie szybko przenika do krwiobiegu, powodując zawał serca. Trucizna szybko się rozpuszcza, tak, że jest bardzo mało prawdopodobne, by sekcja zwłok wykryła, że atak serca nastąpił na skutek niczego innego niż z przyczyn naturalnych. Były agent CIA ujawnił, że ​​strzałki wykonywano w postaci zamrożonej płynnej trucizny. Powiedział, że ​​strzałka rozpuszcza się w ciele i tylko zostawia bardzo małe czerwone kropki na wejściu – taki sam typ małej rany wejściowej, którą stwierdzono podczas sekcji zwłok Johna F. Kennedyego. Dokonywane od ponad 50 lat zamachy przeprowadzano tak zręcznie, by pozostawić wrażenie, że ofiary umierały z przyczyn naturalnych. Szczegóły niektórych z technik wykorzystywanych w tym celu ujawniono w 1961 r., kiedy profesjonalny zabójca KGB, Bogdan Staszinskij, zbiegł na Zachód i wyjawił, że udało się przeprowadzić dwie takie misje. W 1957 roku zabił ukraińskiego pisarza na uchodźstwie w Monachium, Lwa Rebeta, z pistoletu na parową truciznę, która doprowadziła do śmierci ofiary na atak serca. W 1959 roku, tego samego typu broni użyto na ukraińskim przywódcy emigranckim, Stepanie Banderze, choć śmierci Bandery nigdy w pełni nie zaakceptowano jako zgonu z przyczyn naturalnych. Wśród świadków, ważnych ludzi i spiskowców, którzy mogliby zostać wyeliminowani przez wywołany zawał serca i raka, są: Jack Ruby (zmarł na udar mózgu z powodu nierozpoznanej postaci agresywnego raka, zaledwie kilka tygodni po tym, kiedy zgodził się zeznawać przed Kongresem o zamachu na JFK), Clay Shaw, J. Edgar Hoover, Earlene Roberts (gospodyni Oswalda), Marilyn Monroe, Slobodan Miloszewicz, Kenneth Lay (były prezes Enronu – największy finansowy sponsor politycznej kampanii George’a W. Busha i Dicka Cheneya), Matt Simmons, Mark Pittman (dziennikarz, który przewidział kryzys finansowy i ujawnił działania Federalnej Rezerwy. Pittman walczył, aby otworzyć Rezerwę Federalną na większą kontrolę), Elizabeth Edwards (nagle rozpoznano raka, podczas gdy jej mąż prowadził kampanię przeciwko Barackowi Obamie i Hillary Clinton na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Podczas przemówienia w czasie kampanii przed Radą Stosunków Międzynarodowych w maju 2007 r., Edwards nazwał wojnę z terroryzmem sloganem, który wymyślono z powodów politycznych, oraz że to nie był plan uczynienia USA bezpiecznymi. Posunął się dalej i porównał go do naklejki na zderzaku, oraz, że szkodził amerykańskim sojuszom i pozycji na świecie), . . . można wpisywać tutaj nazwiska każdej osoby politycznie otwartej, ujawniającej coś, lub świadka, który zmarł niespodziewanie na atak serca, lub który szybko zmarł na nieuleczalny nowotwór. Marucha

INSUREKCJA KOŚCIUSZKOWSKA JUŻ w pierwszem pokoleniu zaczęli frankiści (wszedłszy do społeczeństwa) rozkładową działalność wewnątrz narodu polskiego. W myśl nakazu swego przywódcy, nowochrzczeńcy starali się rzucić zarzewie nieporozumienia między Polakami. Nowa szlachta neoficka rozpoczęła nieubłaganą walkę z warstwą przodującą w Polsce. Istniejąca dawniej już organizacja mechesów, zasilona nowym dopływem przystąpiła do stanowczej rozprawy z tuziemcami. Trzeba było śpieszyć się: szlachta polska okazała w przeddzień upadku państwa znaczną tęgość ducha i ofiarny patrjotyzm. Sejm czteroletni złożony był niemal wyłącznie z szlachty folwarcznej, po większej części średniozamożnej. Wywróciła ona w Rzeczypospolitej panowanie sprzedajnego możnowładztwa, zawarła przymierze z mieszczanami i okazała gotowość do pewnych ustępstw względem włościan. Widać było frankistów wszędzie. Jako wybitni politycy zapełniali ławy poselskie, nie brakowało ich na dworze królewskim, słynęli z bogactw i znaczenia w większych miastach kraju. Dotarli neofici do zakładów wychowawczych. Starali się oni o urobienie młodzieży w odpowiednim duchu. Działalność ich jednak budziła w społeczeństwie polskiem wiele zastrzeżeń. Skarżyła się zamożniejsza szlachta na Emanuela Wolffa, generalnego sztab-medyka wojsk Rzeczypospolitej Polskiej późniejszego presbytera gminy kalwińskiej i na ks. Stefana Lewińskiego, zarządzającego djecezją łucką (wychowanek Stanisława Augusta). Nie cieszyli się, też zbytnim mirem frankiści w zaściankach szlacheckich. Złowrogi wpływ neofitów zaciążył specjalnie na losach naszej Ojczyzny w ostatnich latach niepodległości. Niedarmo zamiarem Franka w owym czasie było stworzenie dla żydów samodzielnego państwa na terytorjum Polski. Zwolennicy jego rozwinęli ożywioną działalność. Podczas sejmu czteroletniego zasiadali na ławach poselskich: Szymanowscy, Orłowscy, Jasińscy, Józefowicze-Hlebiccy (wywodzący się od Michela Ezefowicza), Wojciech Turski i inni. Byli to ludzie bardzo zamożni, piastujący godności szambelanów królewskich, kasztelanów, starostów, podkomorzych i cześników. Im zawdzięczali Izraelici skuteczną obronę podczas rozruchów antyżydowskich w Warszawie, które wybuchły w okresie sejmu czteroletniego. Posłowie litewscy, wśród których znajdowało się wielu kryptożydów, oświadczyli się za synami Jakóba, gdy tymczasem pozostali wzięli w obronę mieszczan. Szlachta frankistowska obsadziła wszystkie stronnictwa sejmowe. Widzimy ją w stronnictwie patrjotycznem, wśród radykałów, tchnących zasadami rewolucji francuskiej, i w partii magnackiej. (…)

WOLNOMULARSTWO POLSKIE PO POWSTANIU kościuszkowskiem stan materjalny kraju był opłakany. Czego nie pochłonęła wojna 1792 r., tego dokonały wysiłki 1794 r., drapieżność Moskwy, liczne pożogi, sekwestry i konfiskaty. Nic więc dziwnego, że po tylu klęskach, rzeziach i łupiestwach, po takiem wyludnieniu i zbiedzeniu kraju rozgoryczenie objęło szerokie warstwy ludności. Jakobini polscy postanowili nastrój ten wyzyskać. W Warszawie powstała „Organizacja zgromadzenia centralnego”, która za pośrednictwem geometry Gorzkowskiego-Bittermana przygotowywała, na szczęście nieuskutecznioną, rzeź szlachty. Franciszek Gorzkowski w otoczeniu licznych neofitów (Lewińskiego, Jakubowskiego, Perlesa i innych) szerzył propagandę rewolucyjną między wieśniakami, buntując ich przeciwko dziedzicom. W rocznicę paryskiej sprawy Babeuta, Buonarrotiego i towarzyszy, za sprawą mechesów, z których ramienia Szymon Lewiński był kurjerem między poszczególnemi kołami spiskowców, przygotowywano wybuch powstania włościan. Skierowane ono miało być przeciwko szlachcie, nazywanej przez Perlesa wilczym rodem, który musi być wygubiony. Nie mogąc doprowadzić do bratobójczej walki w Polsce, frankiści nie omieszkali zaopiekować się ocalałą po 1794 r. młodzieżą szlachecką. Starali się oni przedewszystkiem skupić ją w polskich organizacjach wolnomularskich, w których wychrzty odgrywali wybitną rolę. Neofici wyzyskali zręcznie fakt, że społeczeństwo polskie wraz z duchowieństwem stawiało słaby opór robocie masonerji, która pod płaszczykiem humanitarnej instytucji prowadziła agitację polityczną. Za namową frankistowskiej braci lożowej wstępowali masowo Polacy do wolnomularstwa. O wielkiem rozpowszechnieniu się masonerji u nas pisze Juljusz Falkowski, który w swojej pracy p. t. „Obrazy z życia kilku ostatnich pokoleń w Polsce”, t. I, str. 141, zaznacza, że „nie było prawie oficera w wojsku naszem… któryby do niej nie przystąpił”… W krótkim czasie do wolnomularstwa polskiego należały najwybitniejsze osobistości na polu wojskowości, polityki i nauki. Dało się to odczuć w zmianie ustosunkowania się ludności rdzennie polskiej do neofitów, których liczba stale wzrastała. Jak pisze S. Hirszhorn („Historja żydów w Polace”, str. 111).. „Byli oni (neofici) dobrze widziani w społeczeństwie polskiem, które przyjmowało ich wtedy ze względami wprost nadzwyczajnemi. Dość przypomnieć córki słynnej Judyty Jakubowicz, które po przyjęciu chrześcijaństwa spowinowaciły się przez zamążpójście z arystokracją polską. Przykładów takich możnaby było przytoczyć mnóstwo”… Wzmocnieni świeżemi zastępami nowochrzczeńców, rekrutujących się przeważnie z zamożnych żydów niemieckich, którzy przybyli do Warszawy razem z urzędnikami pruskimi, frankiści zdobywali coraz większe wpływy w kraju, któremu dostarczyli w trzeciem pokoleniu licznych prawników, uczonych i artystów. Na kierowniczych stanowiskach w wolnomularstwie polskiem widzimy: Szymanowskich, Krysińskich, Majewskich, Krzyżanowskich, Lewińskich, Piotrowskich, nie licząc mnóstwa szeregowych członków lóż, pochodzenia frankistowskiego. Dzięki nim znaleźli się też w masonerji polskiej przedstawiciele żydów niechrzczonych, jak oto: Glucksberg, Kronenberg, Eisenbaum i inni. Okólnik loży „Szkoła Sokratesa” z 1820 r. głosił bowiem zasadę, że „najpiękniejszym wolnomularskiego stowarzyszenia przymiotem jest połączenie ludzi różnych narodów i języków w jedną społeczność, ogniwem wspólnej braterskiej miłości spojoną”. Podczas Królestwa Kongresowego wpływy frankistów stale wzrastały. Niedarmo zaznaczają autorzy zbiorowego wydawnictwa p. t. „Żydzi w Polsce Odrodzonej” str. 456, że „ponieważ zwolenników Franka, którzy przyjęli chrzest, liczono na 24.000, więc nic dziwnego, że ich potomkowie wywierali decydujący wpływ na opinję kraju”. Szeroko rozgałęzione wolnomularstwo w Królestwie Kongresowem, którego członków liczono na tysiące, ułatwiało wychrztom coraz większą penetrację społeczeństwa polskiego. Gromadzili się w lożach ludzie, – jak powiada Karol Kaczkowski, generał sztab-lekarz wojsk polskich – których pierwszym celem była walka z przesądami i urojeniami społecznemi. Papizm, tyranja, arystokracja, fanatyzm i zabobonność – oto wrogowie, których pokazywano braciom i przeciw którym wypowiedziano wojnę dla uszczęśliwienia ludzkości. Hasła te nie przeszkadzały jednak należeniu do loży „Przesąd Zwyciężony” ks. Benedyktowi Majewskiemu, kapelanowi wojskowemu, a Michałowi Szymanowskiemu, kawalerowi Maltańskiemu, kandydować nawet na urząd W. Wschodu Narodowego. Stając w szeregach głosicieli najskrajniejazych haseł społecznych, starali się frankiści podtrzymywać i popierać nieporozumienia między chrześcijanami w masonerji. Ta metoda pobudziła generała Franciszka Krysińskiego, audytora generalnego, szefa wydziału komisji wojny, będącego syndykiem żydów chrzczonych, do zbuntowania loży „Jedność Słowiańska” przeciwko władzom wolnomularstwa legalnego. Wprowadzając rozłam do masonerji polskiej, pozostawał Krysiński w ścisłym związku z Berlinem, który za pośrednictwem konsula Szmidta nawiązał kontakt z żydostwem warszawskiem. Drugi wybitny mason pochodzenia frankistowskiego, Lewiński, senator, członek komisji prawodawczej, pełniący funkcję ministra sprawiedliwości za w. ks. Konstantego, należał wówczas do wiernych sług moskiewskich. Nic więc dziwnego, że polska młodzież uniwersytecka starała się trzymać naogół zdaleka od wolnomularstwa. Pojęła ona, jakie niebezpieczeństwo groziło jej ze strony klubów tajemnych, tych demagogicznych zborów, w których tkwili prowokatorzy, będący na żołdzie wrogich państw. W tajnych organizacjach akademickich („Bractwa burszów polskich” i inne) wiedli rej: Majewscy, Wołowscy… i Henryk Mackrott, który głosił śmierć tyranom, mason, najwybitniejszy agent tajnej policji, gdzie „pracowali” Mackrott-ojciec (mason najwyższego stopnia), Hieronim Szymanowski, Paździerska, Joel Birnbaum, Ludwik Grunberg i inni. Wszystkie najpoufniejsze czynności akademickie były śledzone gorliwie przez akademika Mackrotta i w regularnych, szczegółowych jego raportach szpiegowskich od sierpnia 1819 roku donoszone w. ks. Konstantemu. Szpiegował on pozatem związek kosynierów, gdzie zastępcą naczelnika prowincji poznańskiej był Józef Krzyżanowski z Pakosławia, o którym S.Askenazy pisze („Łukasiński”, t. II, 35), że „był to człowiek nieszczególny, głośny z nieludzkiego ze swymi włościanami obchodzenia się”. Jednym z najbardziej radykalnych ówczesnych związków tajnych był zakon Templariuszów. Cechą charakterystyczną wszystkich rytów templarjuszowskich jest zemsta na królu Filipie Pięknym i papieżu Klemensie V za spalenie Jakóba de Molay na stosie. Ponieważ wspomniani król i papież dawno już zmarli, postacie ich uważać należy za symboliczne. Celem więc tych rytów jest walka przeciwko monarchji i Kościołowi. Kapitan Franciszek Majewski, o którym pisze Askenazy („Łukasiński”, t. II, 89), że „był osobistością ciemną, pospolitym aferzystą związkowym, uzdolnionym do zburzenia i wyzyskania łatwowiernych Wołyniaków i Podolaków”, został upoważniony do założenia nowej loży przez kapitułę Edynburską, z której członkami, zdaniem Małachowskiego-Łempickiego, zapoznał się podczas pobytu swego w Anglji. Nowozałożona loża działała usilnie aż do wybuchu powstania listopadowego w Kijowie i Berdyczowie. Wielkorządcą jej obrany został Majewski. Wielu Templariuszów było równocześnie członkami Tow. Patriotycznego. Do ich liczby należał podpułkownik Seweryn Krzyżanowski (zaufany Łukasińsklego), „dźwigający z natury pewne braki duchowe, obniżające jego wartość” (S.Askenazy, „Łukasiński”, t. II, str. 71). Denuncjował też Polaków przed w. ks. Konstantym konsul pruski w Warszawie, Szmidt, żyd z pochodzenia. Posiadał on tajną policję, w której odgrywał ważną rolę młody bankier, Aleksander Laski, pasierb i wspólnik największego wówczas potentata finansowego w stolicy, Samuela Fraenkla. Otóż ów Szmidt, o którego niskim poziomie moralnym świadczy fakt wykorzystania uwięzienia jego znajomego Grzymały (członka Tow. Patrj.) celem uwiedzenia jego żony, zmierzał systematycznie do zatrucia stosunków polsko-rosyjskich. Wiedziano bowiem dobrze w Berlinie, że car Aleksander, pomimo całej umiejętności panowania nad sobą, niezawsze potrafił ukrywać się z głęboką do Prus niechęcią, zaś wybuchowy w. ks. Konstanty – nie krępujący się ze swą odrazą do Katarzyny i jej rozbiorowej z Fryderykiem spółki, dawał ujście swym antypatjom pruskim w sposób równie częsty, jak dobitny. Troska więc o zapobiegnięcie zawczasu groźbie utraty Poznańskiego znajdowała wyraz w ówczesnej działalności pruskiego konsula, współpracującego z Nowosilcowem i osławionym Joelem-Mojżeszem Birnbaumem, którzy denuncjowali przed berlińskim rządem polską młodzież, studjującą na wszechnicach niemieckich. Pozostawał pozatem Szmidt, jako sekretarz do jez. niemieckiego „Wielkiego Warsztatu” przy „Wielkim Wschodzie Narodowym”, w bliskim kontakcie z lożami stolicy. Nie obcą mu była też wielka niechęć, jaką żywili żydzi do ludności polskiej w Królestwie, co ułatwiało wywiadowczą pracę neoficie Laskiemu (zaufanemu ministra spraw zagranicznych Bernstorffa w Berlinie), który miał do swej dyspozycji biuro, składające się początkowo z sześciu urzędników, potem znacznie wzmocnione. (…)

PRZED POWSTANIEM STYCZNIOWEM (…) W tym samym czasie powstały w kraju pod patronatem Kościoła bractwa wstrzemięźliwości od gorących napojów. Bractwa te rozszerzyły się szybko w całem Królestwie i na Litwie. W 1860 r. liczba członków bractw wstrzemięźliwości dosięgała cyfry 600 tys. osób, przeważnie włościan. W samej gubernji Wileńskiej liczba wypitych wiader wódki z 900.000 zmalała do 550.000. Żydowscy właściciele szynków, dotknięci w najdrażliwsze miejsce, bo uderzeni po kieszeni, zaczęli szerzyć wiadomości, że księża, zakładając bractwa, prowadzą działalność polityczną i szkodzą interesom państwowym. Znaleźli się i tacy, którzy pisali do wyższych władz rosyjskich denuncjacje, że bractwa mają cele polityczne i mogą stać się w niedalekiej przyszłości potężną i arcyniebezpieczną bronią w rękach duchowieństwa katolickiego. Wskutek tego Rosjanie zaczęli zabraniać zakładania bractw. Duchowieństwo jednak nie kapitulowało i dalej propagowało abstynencję. Powiadomiona o tem przez żydów policja rosyjska karała dotkliwie inicjatorów. Wywołało to wrzenie wśród ludu polskiego, którego nastroje stawały się coraz bardziej wrogie względem żydostwa. Wyraźnie o tem pisze Agaton Giller („Historja powstania narodu polskiego”, t. II, str. 199), że „waśń, jaka w Królestwie między Polakami i żydami przed 1861 r. wybuchła, doszła do stopnia, od którego do bijatyk i kamienowań niewielkie przejście”. Trzeba więc było ratować sytuację. W kołach wpływowego żydostwa warszawskiego zdecydowano się na wydawanie codziennego pisma politycznego. Kronenberg, którego Mikołaj Berg („Zapiski o powstaniu polskiem 1863 l 1864: r.”, t. I, str. 80) nazywa „ówczesnym wodzem i kierownikiem całego ruchu żydowskiego w kraju”, postarał się o pozwolenie władz petersburskich na wydawnictwo odpowiedniego organu. Nabyto za 250 tys. złp. „Gazetę Codzienną”, która zaczęła wkrótce wychodzić jako „Gazeta Polaka”. W skład współpracowników nowowychodzącego pisma, którem kierował taktycznie Kronenberg, weszło wielu wpływowych neofitów, jako to: Ludwik Wołowski, Szymanowski, Chęciński, Leon Kapliński i inni. Głównem zadaniem „Gaz. Pol.” było rozpowszechnienie w kraju nowego poglądu na kwestię żydowską. Za jej pośrednictwem kierownicze sfery żydostwa polskiego starały, się wytwarzać u ogółu polskiego przekonanie, że najlepszem, najkorzystniejszem dla kraju będzie zasymilowanie żydów. W Warszawie było wówczas mnóstwo żydów chrzczonych i niech rzężonych, którzy ten program propagowali i którego bronili. Na ich czele stali: Leopold Kronenberg, Matjas i Szymon Rozenowie, rodzina Epsteinów, Natansonowie, Leowie, spokrewnieni z nimi Estreicherowie, Frenkel, Lascy, Wertheim, Rotwand, Flatau i mnóstwo innych, mniej głośnych i mniej znanych, ale trzymających się solidarnie i popierających wszelkiemi środkami i sposobami program asymilacji. Z nimi łączyło się wiele tysięcy pozornych chrześcijan, przed stu laty nawróconych, wpływowych i majętnych, których liczba zwiększyła się znowu między 1840 – 1856 r. o kilkaset osób dzięki pracy angielskich misjonarzy, działających w Warszawie. Gorliwymi orędownikami idei asymilacyjnej byli też rasowi mieszańcy. Podobnych osobników, noszących często polskie nazwiska, było dość dużo w Królestwie. ówczesna średnia klasa stolicy różniła się bowiem bardzo pod względem rasowym od średniej klasy dawnych czasów. Nie omieszkano też zaopiekować się młodzieżą polską. Następuje masowe zawiązywanie się rozmaitych kółek organizacyjnych wśród akademików polskich na terenie Petersburga, Kijowa i Warszawy. Początek powstawania tych kółek zbiegł się dziwnie z datą przyjazdu do Polski (1860 r.) jednego z sekretarzy Jakóba Cremieux, krzątającego się wówczas koło zorganizowania „Alliance Israelite Universelle”. Tym wysłannikiem był znany z pobytu Mickiewicza nad Bosforem, neofita Armand Levy redaktor ” Constitutionnel” (głównego organu liberalnego żydostwa paryskiego), propagującego myśl przewrotu społecznego w Rosji. Działalność tych komórek, złożonych przeważnie z ludzi dobranych zupełnie przypadkowo, w pierwszej swej fazie była bardzo słaba. Trzeba więc było jaknajprędzej dążyć do jej wzmocnienia. Tej roli podjęło się paru młodych i wpływowych działaczy neofickich, cieszących się popularnością wśród studentów i uczniów szkół średnich. Na plan pierwszy wysunął się wśród nich Karol Majewski, sekretarz Leopolda Kronenberga. Był on osobistością niezwykle wpływową w kołach konspiracyjnych, bożyszczem ufającej mu bezgranicznie młodzieży. W 1860 roku Majewski posiadał największe wpływy wśród studentów przewodniczył tajnemu „komitetowi akademickiemu” i wszedł do zarządu konspiracyjnego „stowarzyszenia uczniów szkoły sztuk pięknych i młodzieży miejskiej”. Sekundował mu dzielnie Maksymilian Unszlicht, wchodzący w skład komitetu akademickiego (składającego się z trzech osób), działającego wśród akademików i uczniów. Został ponadto utworzony przez Majewskiego rodzaj komitetu ponadpartyjnego, (do którego wchodził również Edward Jurgens, syn żydówki), kierującego wszystkiemi kółkami i stowarzyszeniami młodzieży o charakterze politycznym, powstającemi wówczas w Warszawie. Przystąpiono też do pracy nad urobieniem starszego pokolenia. Powołano mianowicie do życia w 1859 r. komitet, w którego skład weszli: Jurgens, zaufany jego Henryk Wohl, Natansonowie, neofita adwokat Andrzej Wolt, frankista inż. Stanisław Jarmund i inni. Stał się on z czasem zawiązkiem organizacji Czerwonych, prącej do walki zbrojnej z Rosją. Niedarmo bowiem Leopold Kronenberg pisał w liście z dn. 18.1.1860 r., że „sprawa żydowska nie jest najpierwszą i są inne daleko ważniejsze”. Tą rzeczą ważniejszą dla przywódcy żydostwa polskiego było zapewne rzucenie „gojów” do beznadziejnej walki z zaborcą. Przygotowaniem do tego miały być wielkie manifestacje, których głównymi reżyserami byli mechesi, grupujący się około Jurgensa i Majewskiego. (…) W kraju zaś wrzało coraz więcej. Organizacja Czerwonych parła do powstania, do którego wstępem miały być urządzane manifestacje. Znając głęboką religijność ogółu, starali się Czerwoni nadać początkowo manifestacjom charakter obchodów kościelnych. Pierwszym takim obchodem był pogrzeb generałowej Sowińskiej, wdowy po obrońcy Woli w r. 1831. Wzięło w nim udział wiele tysięcy ludzi, pielgrzymując po pogrzebie na dawne szańce Woli. Przy udziale tysięcznych tłumów odbyły się też manifestacyjne nabożeństwa w rocznicę wybuchu powstania listopadowego, bitwy grochowskiej i t. p. Urządzane przez Czerwonych manifestacje oburzyły koterję Kotzebue’go, która widziała w nich oznakę zbliżającego się powstania i domagała się surowych represyj. Powoływała się ona na ostrzeżenia władz pruskich, iż w Warszawie istnieje szeroko rozgałęziony spisek polityczny i twierdzenie prasy niemieckiej (będącej po większej części własnością chrzczonych i niechrzczonych żydów), utrzymującej jednogłośnie, że w calem Królestwie, na Litwie i Rusi rozwija się bardzo silna agitacja polityczna. Długo opierał się Gorczakow naleganiom Kotzebue’go, który, chcąc zmusić namiestnika do energiczniejszej działalności, nie cofnął się nawet przed rozpuszczeniem plotki, że Polacy zamierzają wyrżnąć Moskali. Kamaryli wojskowej, podniecanej nieustannie przez gazety niemiecko-żydowskie, chodziło bowiem o rozdrażnienie jeszcze bardziej Polaków. Wielce pomocnymi byli im w tem wyżsi urzędnicy, pochodzenia żydowskiego, jak to: znienawidzony przez ludność polską, szef tajnej policji warszawskiej Felkner, gubernator grodzieński Szpeyer, łapownik, dający się srodze we znaki Polakom i inni. Liczni agitatorzy, których programem było przygotowanie powstania, szli na rękę klice Kotzebue’go, domagającej się przywrócenia rządów wojskowych. Starali się oni o wywoływanie stałych awantur ulicznych, o obrażanie oficerów rosyjskich w miejscach publicznych i t. p.; ludzie poważniejsi pragnęli zapobiec tym ekscesom. Winowajcy naśmiewali się jednak z nich głośno, a drażnienie poszczególnych Moskali nie ustawało. Pierwsze krwawe ofiary padły na ulicach stolicy w lutym 1861 r. Gorczakow, obserwujący w towarzystwie Enocha, który nie odstępował namiestnika w tych burzliwych czasach nawet na chwilę, z okien Zamku przebieg manifestacji, dał rozkaz wojskom rozpędzenia tłumów. Manifestacja zakończyła się salwami wojsk rosyjskich; od kuł poległo pięciu Polaków. W Warszawie nastąpiło nieopisane wzburzenie; rzemieślnicy klękali na ulicach i głośno przysięgali zemstę. Naprężoną sytuację pogorszył fakt rozwiązania wkrótce potem Towarzystwa Rolniczego. Wykorzystali to dla przygotowania nowej manifestacji Czerwoni, najzajadlejsi wrogowie żywiołów, grupujących się koło Andrzeja Zamoyskiego. W wielkiej manifestacji kwietniowej wzięli liczny udział żydzi. Skupieni na ul.Marjensztadt zachowywali się oni specjalnie hałaśliwie, prowokując wojsko rosyjskie. Dwustu zabitych i czterystu rannych zaległo ulice Warszawy. Co się tyczy narodowości poległych, to autor (Z. L. S.) dzieła p. t. „Historja dwóch lat 1861-1862″, (t. II, str. 344) wymienia zaledwie trzy nazwiska żydowskie. Pozostali byli to Polacy, synowie ludu staromiejskiego. Potoki przelanej krwi nietylko nie zalały żarzącego się ogniska wulkanu, ale podsyciły je niejako i wzmocniły. Cóż bowiem znaczyło dla Karola Majewskiego, Jurgensa, Jarmunda i innych neofitów, faktycznych kierowników krwawej manifestacji, nie pokazujących się zresztą wśród demonstrujących tłumów, paręset trupów polskich? Cel główny t. j. podniecenie i chęć zemsty w magach został osiągnięty. W parę tygodni potem cała niemal Warszawa została pokryta siecią organizacji, mającej już wyraźny charakter spisku. Większość kół tej konspiracji składała się z gorących zapaleńców, rekrutujących się z młodzieży różnych warstw społecznych, gotowych choćby nazajutrz rzucić się na Moskali. Starano się oddziaływać na prowincję. Z chłopem się nie wiodło, ale mieszkańcy różnych miasteczek Królestwa masowo garnęli się do tworzonych kół. Stosunkowo łatwo udało się „mechesom” spopularyzowanie idei walki zbrojnej z Rosją wśród przedstawicieli zamożnych sfer polskich. Dzięki staraniom Jurgensa powstała na gruzach Towarzystwa Rolniczego organizacja nowa, nawpół tajna, którą dla jej umiarkowania przezwano „Białą”. Na czoło Białych wysunęli się w krótkim czasie: Leopold Kronenberg, którego podejrzewano, nie bez podstaw zresztą, iż on to głównie przyczynił się do rozwiązania Tow. Roln., Karol Majewski, Jurgens, Aleksander Kurtz, wielki przyjaciel Enocha i Władysław Zamoyski. Dzięki zaagitowaniu przez Karola Majewskiego dwu zapalonych ziemian: Kołaczkowskiego i Siemieńskiego, do nowozałożonej organizacji przystąpiła młodsza generacja ziemiaństwa, zdezorientowana po skasowaniu Tow. Roln. i idąca od tej pory na pasku nienawidzących jej „mechesów”. Mieli też powodzenie Biali wśród bogatego mieszczaństwa warszawskiego, przeważnie pochodzenia żydowskiego. Przywódcy Białych nawiązali ścisły kontakt z t. zw. „Biurem Polskiem”, które, powstawszy w 1860 r., mieściło się w „Hotelu Lambert”. Należeli do niego m. in. Ludwik Wołowski, Leon Kapliński i Juljan Klaczko. Zaabsorbowawszy uwagę społeczeństwa, grupującego się w poszczególnych organizacjach, przygotowaniami do zbrojnej walki z zaborcą, przystąpili przywódcy neoficcy do dalszej „pracy”. Dążyli oni do jaknajwiększego skłócenia najpoważniejszych ugrupowań politycznych w kraju, t. j. Czerwonych i Białych. Dokonać miał tego Karol Majewski, stanowiący niejako ogniwo między Czerwonymi i Białymi, do spółki z Leopoldom Kronenbergiem, O którym Z. L. S. pisze („Historja dwóch lat 1861 -1862″, t III, str. 299), że „we wszystkich partjach miał swoich ludzi”. Na zebraniu przywódców Białych, Kronenberg, w którego mieszkaniu odbywało się posiedzenie, zgłosił wniosek, ażeby wydać w ręce Wielopolskiego głównych działaczy Czerwonych. W ten sposób miano dopomóc margrabiemu do pacyfikacji kraju. Po dłuższej dyskusji projekt Kronenberga, gorąco poparty przez Jurgensa, został przyjęty. Miał to uczynić Karol Majewaki, orjentujący się najlepiej co do składu osobowego kierowników Czerwonych. W pałacu Bruhlowskim, gdzie rezydował Wielopolski jako naczelnik rządu cywilnego, toczyły się rozmowy między Majewskim a margrabią w obecności Kronenberga. Pertraktacyj powyższych nie doprowadzono do skutku. Doszły one jednak do uszu bacznych na wszystko Czerwonych. Przyczynił się do tego głównie Majewski, który informował ich stale o poczynaniach Białych. Zawrzała słusznym gniewem brać szeregowa Czerwonych, nie orientująca się w prowokatorskich” poczynaniach „mechesów”, dążących do rozbicia społeczeństwa polskiego. Od tej pory uważała ona Białych za wrogów bardziej niebezpiecznych, niż Moskale i Niemcy. Do opanowania, pozostawała jeszcze masa chłopska, niechętnie naogół nastrojona względem żydostwa. Zdaniem przywódców neofickich, trzeba było zwrócić uwagę wieśniaków w inną stronę. Bardzo ciekawy w tym względzie jest przegląd Karola Majewskiego, wypowiedziany na jednem z zebrań przyszłych kierowników powstania, że „niech na Białorusi lub gdziekolwiekbądź chłopi zarżną z pięciu szlachciców, a wtedy kwestja ta sama się rozwiąże prędko i stanowczo” (Z. L. S. „Historja dwóch lat 1861-1862″, t. III, str. 482). (…) Szczucie chłopów na szlachtę spowodowało ogłoszenie odezwy przez duchowieństwo płockie, dzięki któremu rozwinęły się w swoim czasie najwięcej bractwa wstrzemięźliwości. Czcigodni kapłani ostrzegali lud polski, by nie wierzył podszeptom nieprzyjaciół kraju, starających się przez rozdwojenie rzucić kość niezgody. Obywatelskie stanowisko przedstawicieli duchowieństwa katolickiego nie mogło spodobać się neofickim przywódcom Czerwonych. Dopuszczono się więc za namową agitatorów Czerwonych gwałtów fizycznych w stosunku do poszczególnych kapłanów. Tak w Łęczycy został obrzucony kamieniami przez tłum, złożony przeważnie z żydów, biskup kujawsko-kaliski Marszewski, jadący przez miasto karetą. Z iście semicką zajadłością zaczęli też zwalczać chrzczeni i niechrzczeni żydzi arcybiskupa Felińskiego. Dawny powstaniec z pod Miłosławia, pokiereszowany w walkach z Prusakami, nie dał zastraszyć się Karolowi Majewskiemu, który zjawił się u niego na czele delegacji Czerwonych. Głośnem echem odbiła się w kraju i zagranicą odpowiedź, którą dał arcypasterz aroganckiemu „mechesowi”, komunikującemu, że w organizacji Czerwonych wiele poważnych stanowisk zajmują żydzi. Brzmiała ona jak następuje: ” żydzi są przez Boga nasłani do Polski, aby byli rynsztokiem, odprowadzającym w epoce giełdy, handlu i szwindlów wszystkie brudy, któremi czyste, rycerskie i do innych celów przeznaczone ręce polskie, kalać się nie powinny” (Z. L. S. „Historja dwóch lat 1861- 1862″, t. IV. str. 89). Od tej chwili rozpoczęła się nieubłagana walka żydostwa z arcybiskupem Felińskim. Nastawieni odpowiednio przywódcy Czerwonych szkalowali publicznie arcypasterza. Puszczono wiadomość, że ks. Feliński „przez Moskwę i Rzym zasadzony jest pospołu, aby ruch polski wydać carowi”. Zwano go zdrajcą, biskupem moskiewskim, porównywano do Siemaszki. Zainteresowano osobą arcybiskupa prasę zagraniczną, która nazywała prekonizację ks. Felińskiego „weselem w piekle”. Nie oszczędziła też arcypasterza polska prasa zakordonowa, uzależniona od kapitału żydowskiego.

ROK 1868 W TYM CZASIE, gdy Czerwoni owładnęli wszystkiemi niemal sprężynami życia narodowego, przygotowując się intensywnie do powstania. Biali drzemali. W znacznym stopniu przyczynili się do tego Leopold Kronenberg i Jurgens, delegaci na zjazd Białych, który odbył się w grudniu 1862 r. w Warszawie. Obradującemu w tak ciężkiej dla kraju chwili zebraniu, któremu przewodniczył Kronenberg, nadali neofici raczej charakter rozpraw akademickich i szlacheckiej pogawędki przy butelce wina. Zamiast przystąpić w sposób stanowczy do rozważenia wytworzonej przez poczynania Czerwonych sytuacji, postarał się Jurgena wmówić w uczestników zjazdu, że nie przewiduje się rychłego wybuchu powstania. Rozjeżdżali się więc delegaci w tem przekonaniu, że chwila rozpoczęcia walki z najeźdźcą, w oczekiwaniu na lepsze przygotowanie i przyjaźniejsze okoliczności, jest dość daleka. Tymczasem Komitet Centralny (utworzony przez Czerwonych latem 1862 r.), którego programowem hasłem była rewolucja społeczna w Polsce, wszedł w układy z kierownikami rewolucjonistów rosyjskich; Hercenem i Bakuninem. Dochodziły wprawdzie do Czerwonych wieści, że w radykalnych kołach moskiewskich mówiono głośno, iż kwestja Rusi i Litwy pokłóci ich z Polakami; nie zrażało to jednak członków komitetu Centralnego, w którego skład, jak pisze Przyborowski („Historia sześciu miesięcy”, str. 176), „wchodzili ludzie nikomu nieznani, gdzieś z ciemnych otchłani bytu narodowego wyrzuceni na wierzch w konwulsyjnych drganiach wulkanu powstańczego. Zaślepieni nadzieją rozpętania rewolucji społecznej w Rosji, oni byli na przestrogi Seweryna Elżanowskiego, który w przededniu powstania styczniowego pisał w „Przeglądzie Rzeczy Polskich”, że „…gdyby przyszło w państwie rosyjskiem do stanowczego przewrotu, Polska znalazłaby się wśród okropnego pożaru… i mimowoli nawet musiałaby się chwytać własnych sposobów, by własny dom wyratować…” Parcie neofickich przywódców Czerwonych do nawiązania ścisłego kontaktu z rewolucjonistami rosyjskimi przyczyniło się walnie do zdekonspirowania planów powstańczych Komitetu Centralnego. Wyraźnie o tem pisze Lemke w swojej pracy p. t. „Dzieła Hercena”; twierdzi on, że „rząd carski był poinformowany o biegu najważniejszych prac przygotowawczych Komitetu Centralnego Narodu Polskiego”. Dzięki raportom neofity Grzegorza Peretza, współpracownika pisma „Gołos”, który przebywał w najbliższem otoczeniu Hercena, wiedziano w Petersburgu, że wybuch powstania przygotowywany jest na styczeń (Limanowski: „Hugo Kołłątaj”, str. 648). Pisał też o tem Kraszewski, który w szeregu swoich powieści („My i oni”, „Akta męczeńskie”) zaznacza, że powstanie styczniowe było przewidziane przez Moskwę. Ze Skierniewic wyszło hasło natychmiastowego rozpoczęcia walki zbrojnej. W tem mieście bowiem na początku stycznia 1863 r. zebrali się komisarze wojewódzcy, wśród których dużą rolę odgrywał Józef Piotrowski, członek rodziny, o której Mikołaj Berg pisał („Pamiętniki o polskich spiskach i powstaniach 1831 – 1862″, t. I, str. 184), że „pochodzi z tych żydów, którzy wraz z Frankiem dla osiągnięcia rewnouprawnienia przyjęli powierzchownie chrystjanizm i zmienili swe nazwiska na krajowe, zachowując zawsze w głębi duszy i w domu obyczaj żydowski”. Komisarze postanowili przesłać Komitetowi Centralnemu ultimatum, w którem zażądali od niego ogłoszenia powstania, oświadczając, iż w razie sprzeciwu naczelnej władzy sami rozpoczną ruch zbrojny. Większość Komitetu nie chciała oprzeć się żądaniom malkontentów skierniewickich. Napróżno poszczególni członkowie Komitetu, Jak A. Glller (z tego powodu zapewne niecierpiany przez L. Kronenberga, który dał temu wyraz w swoim liście z dn. 4.VI.1864) i inni protestowali przeciwko rozpoczęciu powstania, zarzucając mu wprost, te nie postarał się nawet przygotować zawczasu w dostatecznej ilości i jakości środków wojennych. W styczniu 1863 r. Komitet Centralny, z którego wystąpił Giller (nie chcąc brać na siebie odpowiedzialności za klęskę w razie ogłoszenia równoczesnego z branką powstania) uznał się za Tymczasowy Rząd Narodowy i wezwał młodzież polską do broni. Od tej pory wydarzenia potoczyły się znaną koleją. Już po kilku miesiącach walki przerzedziły się szybko zastępy najdzielniejszych. Nietylko w dniach lipcowych, ale wcześniej jeszcze nie widzimy już owej młodzieży, pełnej entuzjazmu, która spotykała się z sobą zarówno przy pracy organizacyjnej, jak i na polach walk. Dosięgły ją kule, bagnety lub stryczek wroga. Na arenie wypadków pozostawali krzykacze, ślepi czciciele rewolucji francuskiej, którym zdawało się, że Polska powstanie wówczas, gdy na polski grunt przeflancuje się hasła i sposoby działania Francuzów z końca XVIII w. Na miejsce ofiarnej młodzieży polskiej, która usłała szybko trupami swemi kraj ojczysty, pojawiło się w organizacji powstańczej mnóstwo małych Maratów, Robespierre’ów, Fouquier – Tainville’ów, Saint-Justów, naśladujących niezręcznie swe prototypy i drapujących się w ich krwawe łachmany. Wysunęli się też szybko w skład kierowniczych elementów powstania chrzczeni i niechrzczeni żydzi. Nie narażając się naogół na niebezpieczeństwa walki frontowej, obsadzili oni za to wiele poważnych stanowisk aż do stopni dyrektorów wydziałów włącznie, na których byli bardzo czynni. Działali tam: Karol Majewski, stojący przez pewien czas na czele Rządu Narodowego, Józef Piotrowski członek Rządu, utworzonego we wrześniu 1863 r., Aleksander Pawłowski, wchodzący do Trybunału Rewol., Józef Kwiatkowski, naczelnik Warszawy (zajmujący się później sprowadzaniem broni dla formacji galicyjskiej), Franciszek Orłowski, dowódca jednego z oddziałów źandarmerji w stolicy, Władysław Majewski (brat Karola), komisarz woj. kaliskiego, Stanisław Rudnicki, znany pod nazwą Sawa, zaliczony przez M. Dubieckiego („Romuald Traugutt”, str. 218) do współpracowników komisji inkwizycyjnej rosyjskiej, Adam Majewski, bracia Niemirowscy, Bronisław Wołowski, Kaplińscy, Henryk Wohl, Artur Goldman i inni. Nic więc dziwnego, że niezgoda zapanowała w powstańczych szeregach polskich. Do zgody bowiem nie mógł dopuścić element neoficki, wciskający się do organizacji. W tym czasie, gdy młodzież polska przelewała krew w beznadziejnej walce z przemożnym wrogiem, przywódcy Czerwonych rozpoczęli ostrą walkę z Białymi, która, przyczyniwszy się w Królestwie do dwukrotnych przewrotów w Rządzie, rozegrała się i w innych częściach porozbiorowych Rzeczypospolitej. Już w maju 1863 r. uwydatniająca się w Rządzie Narodowym przewaga Białych doprowadziła ze strony Czerwonych do zamachu stanu, do którego walnie dopomógł naczelnik straży bezpieczeństwa Landowski, prawdopodobnie pochodzenia żydowskiego. Rząd Narodowy został rozpędzony, a bardziej oporni jego członkowie – uwięzieni. Hasło przewrotu wyszło z Krakowa, gdzie licznie zgromadzeni, skrajnie radykalni nikczemnicy wymieniali publicznie nazwiska członków Rządu, z intencją, ażeby one doszły do moskiewskich uszu. Nie mogąc doczekać się chwili, gdy uda im się ująć ster powstania, wysłali oni na wiosnę 1863 r. morderców dla zabicia dwu najdoświadczeńszych członków Rządu. Zamiar, pomimo ich woli, nie przyszedł do skutku. Wówczas spiskowcy postanowili w Zielone Święta wymordować wszystkich członków Rządu. I to się nie udało. W kilka dni potem chcieli napaść na salę posiedzeń w chwili, gdy obradowali tam członkowie Rządu z przedstawicielami opozycji. Mieli oni zamiar zasztyletować członków władzy. Przeszkodzono im jednak. Wichrzenia neofitów nie wróżyły długiego żywota nowopowstałemu Rządowi. W krótkim czasie upadł on, ustępując miejsca nowemu, na którego czele stanął Karol Majewski. Do października stolica była świadkiem parokrotnej zmiany Rządu. Jeszcze raz Czerwoni doszli drogą zamachu do władzy. Posługując się terrorem zniechęcili oni do siebie niemal wszystkich. W krótkim też czasie doszedł do głosu Romuald Traugutt, którego namówił do objęcia władzy Czartoryski, przedstawiwszy mu, że istnienie terrorystycznego rządu zniechęca mocarstwa Zachodu. Bohaterski dyktator nie był też wolny od „czułej opieki” wichrzycieli neofickich. Mało było im tego, że mieli Epsteina w najbliższem otoczeniu tego męczennika sprawy narodowej. Widocznie nie nazbyt uległym okazał się im dyktator Traugutt. To też przy końcu 1863 r. utworzony został przez szumowiny radykalne t. zw. Komitet Rewolucyjny (którego przewodniczącym został Bronisław Brzeziński) dla przeciwdziałania zarządzeniom Traugutta. Co się tyczy wrażenia, jakie wybuch powstania styczniowego wywołał na zachodzie Europy, było ono raczej niewielkie. Rozpoczęcie walki zbrojnej z najeźdźcą w Królestwie przeszło niemal niepostrzeżenie wśród społeczeństw i rządów Zachodu. Jan Czyński, Lubliner, Wołowscy, Klaczko i inni zbyt mało czasu mieli na poinformowanie prasy zagranicznej (będącej przeważnie własnością ludzi bliskich im pochodzeniem) o celach beznadziejnej walki, jaką toczył naród polski z Moskalami. Jako założyciele „L’alliance polonaise de toutes les croyances religieuses”, stowarzyszenia, mającego na celu pojednanie wszystkich wyznań religijnych na polskiej ziemi, zwrócili oni całą swoją energję w tym kierunku. W Anglji wyrażano się o powstaniu jako o ruchu, skazanym zgóry na niepowodzenie. Również w Wiedniu nie doceniano doniosłości rozpoczynających się wydarzeń. We Francji, gdzie urzędowa i półurzędowa prasa już przedtem rzucała gromy na Polaków z powodu zamachu Jaroszyńskiego na W. ks. Konstantego, potraktowano powstanie jako ruchawkę w stylu Mazziniego. W szeregu państewek niemieckich sprawa konfliktu polsko-rosyjskiego zaciekawiła dopiero z chwilą zawarcia konwencji Prus z rządem carskim. Wystąpienia nielicznych dzienników na Zachodzie w obronie Polski spotykały się raczej z obojętnością większości prasy. Niektóre z nich nawet piętnowały rzekome okrucieństwa powstańców. Jedynie w Prusiech przyjęto wybuch powstania jako wypadek pierwszorzędnego znaczenia. Już mianowanie W. ks. Konstantego namiestnikiem Królestwa wywołało silną reakcję w Berlinie. „Jest to wiadomość bardzo poważna – wypadek wielkiej, europejskiej doniosłości” – pisał publicysta Teodor Bernhardi. Zdaniem prasy pruskiej, będącej w większości w ręku potomków oświeconych żydów niemieckich, którzy w r. 1819 – 1823 przyjmowali tysiącami wiarę chrześcijańską, celem Konstantego była korona królewska. Tak pogodzona z Rosją Polska zmierzałaby do .odzyskania Poznańskiego i Pomorza. Nastąpiłaby likwidacja partji Czerwonych, a kraj w oparciu o żywioły umiarkowane przekształciłby się w secundo-geniturę rosyjską. Rząd pruski więc, zdaniem dziennikarzy żydowsko-niemieckich, nie mógł zająć pozycji biernego świadka. Wzruszająca zgoda zapanowała też między neofickimi przywódcami Czerwonych i prasą pruską, co do obrzydzenia w. ks. Konstantemu pobytu w Warszawie. Lepiej im widocznie dogadzał na zamku królewskim Niemiec, Teodor hr. Berg, niecierpiący Rosji i nazywający ją Chinami (M. Berg: „Zapiski o powstaniu polskiem”, t. III, str. 143). Wśród najbliższych współpracowników tego satrapy, będącego na żołdzie bankierów żydowskich (Berg: „Zapiski…” t. III, str. 424 – 428), widać było Niemców: Wahla i Brunninga oraz żyda Goldmana. To też nic dziwnego, że miał tego dosyć nawet Kraszewski, redaktor kronenbergowskiej „Gazety Polskiej”. W powieści p. t. .Żyd” pisał on wyraźnie o nadziejach przywódców żydowskich, związanych z wypadkami 1863 r. Mówią oni tam: „…w powietrzu czuć proch, ale dla nas to nic złego… skorzystajmy z dobrej okazji. Zamiast bawić się w patriotyzm i t. p. mrzonki, myślmy przedewszystkiem o sobie. Chłop polski nie lubi nas, wiemy o tem, ale chłop jest głupi – nie boimy się go. O szlachtę nam głównie idzie. Wmiesza się ona przez sam punkt honoru w awanturę, pójdzie do lasu, na krwawe pola, za co ją rząd ukarze, zniszczy, wytępi, wydusi, wywłaszczy, a wówczas dla nas droga otwarta… W każdym narodzie musi się wyrobić ponad masy jakaś inteligencja i rodzaj arystokracji. My jesteśmy materjałem gotowym, my zawładniemy krajem, a panujemy już przez giełdy i przez wielką część prasy nad połową Europy. Ale naszem właściwym królestwem, naszą stolicą, naszem Jeruzalem będzie Polska. My będziemy jej arystokracją, my tu rządzić będziemy. kraj ten należy do nas, jest nasz…” Tak obliczali i rezonowali żydzi Kraszewskiego (ocierającego się o nich zbliska) w chwili, kiedy ważyły się losy kraju. (…)

OKRES POZYTYWIZMU UTWORZONY na początku 1864 r. przez cara Aleksandra „Komitet dla spraw Królestwa i Polskiego” rozpoczął „ściślejsze zespolenie kraju z cesarstwem rosyjskiem” od masowego wysiedlania rdzennie polskiego żywiołu na Sybir i konfiskaty dóbr ziemskich. (…) Urzędnicy rosyjscy pod koniec 1866 r, określali liczbę zesłanych w głąb Rosji i na Syberię Polaków na 250 tysięcy osób. Był to kwiat narodu polskiego. Studenci, ziemianie, oficerowie, księża stanowili poważną część tych najofiarniejszych synów Polski. Przystąpili tez Moskale do dalszego wywłaszczania szlachty. Na Ukrainie, Podolu i Wołyniu skonfiskowano Polakom w roku 1863/64 – 383.761 morgów ziemi, której wartość wynosiła setki miljonów rubli. Postarano się potem o przeprowadzenie uwłaszczenia włościan w sposób, który miał zapewnić wieczną wdzięczność carskim urzędnikom ze strony ciemnego i biednego ludu, a dziedziców doprowadzić do ruiny finansowej. (…) Panujący wszechwładnie po powstaniu styczniowem pozytywizm włączył do swego programu doktrynę asymilacji. Prawie wszyscy, pozytywiści owego czasu byli filosemitami, bratali się z żydami, uważając za wzór cnót obywatelskich bankiera Kronenberga, nagrodzonego przez rząd moskiewski za usługi orderem św. Włodzimierza III klasy (z czem było połączone nadanie dziedzicznego szlachectwa rosyjskiego) i bankiera Jana Blocha, którego testament zaczyna się od słów: „Byłem całe życie żydem i umieram jako żyd” (I was my whole life a Jew and I die as a Jew… – ” The Jewish Encyclopedia”, Funk and Wagnalls Company, New York and London, t. III, str. 262). Pozytywiści wyhodowali grupę literatów i dziennikarzy pochodzenia żydowskiego, która obsadziła tłumnie prasę warszawską. Wśród księgarzy i wydawców najpoważniejszych pism stolicy widzimy: Gluecksberga, Lewentala, Stan. Kronenberga, braci Orgelbrandów, E. Leo, M. Wołowskiego, Krzywickiego, R. Okręta i innych. Otaczają się ci chrzczeni i niechrzczeni dyktatorzy ówczesnej opinji polskiej współpracownikami też przeważnie żydowskiego pochodzenia, jak to: St. Kramsztyk, B.Rajchman, H.Elzenberg, D. Zgliński, Niedzielski, Niemirowski, Chęciński i inni. Pełno ich było zarówno w pismach zachowawczych („Gazeta Polska”, „Słowo”), jak i postępowych („Przegląd Tygodniowy”, „Niwa”, „Nowiny”), Było jednak w Polsce? wielu przeciwników asymilacji żydów. Obawiano się słusznie, że osłabione społeczeństwo nietylko nie spolszczy żydów, przyjmujących licznie w okresie pozytywizmu chrzest, lecz samo zżydzieje i pójdzie na służbę żydowskich ideałów. Zaczęto badać szczerość intencyj żydów, chcących nawrócić się na katolicyzm. Świadczy o tem korespondencja judofilskiego „Kraju” z Warszawy: „Wielu z pomiędzy przyjmujących chrzest żydów kołatało najprzód do kapłanów katolickich, lecz tak byli przyjęciem ich zrażeni, że zwrócili się do protestanckich” (S. Hirszhorn: „Historja żydów w Polsce”, str. 242). Zainteresowano się znowu Frankistami. Stwierdzono, że ci najgorętsi rzecznicy asymilacji żydów, chociaż przyjęli chrześcijaństwo przeszło sto lat temu, pozostają jednak w ścisłej łączności pomiędzy sobą i z synami Izraela. Słusznie obawiali się patrjoci polscy-wznowionego po powstaniu styczniowem – masowego porzucania wiary ojców przez inteligencję żydowską. Na przykładzie Kronenberga widzieli, jak neofici polscy umieli przystosować się do każdej okoliczności. Pobłażliwość rządu rosyjskiego dla tego, który finansował 1863 r., nasuwała też niejednemu ciekawe przypuszczenia co do możliwości istnienia poza sutemu łapówkami innych, ukrytych dla społeczeństwa polskiego nici, łączących satrapów moskiewskich (często pochodzenia niemieckiego) z czołowymi przedstawicielami żydostwa polskiego. A że cele przywódców Izraela nie były przyjazne dla narodu polskiego, to łatwo się można przekonać, przeczytawszy okólnik kierowników politycznych kół żydowskich, wydany w listopadzie 1898 r. do żydów polskich. Odezwa ta brzmi: „Bracia i współwyznawcy! Trzeba, ażeby kraj (t. j. Galicja – przypisek) został naszem królestwem… Starajcie się potrochu usunąć Polaków ze wszystkich ważniejszych stanowisk i skupić w waszych rękach wszystkie nici władzy społecznej. Wszystko, co do chrześcijan należy, powinno stać się waszą własnością, związek izraelski dostarczy wam potrzebnych do tego środków. Już zaczęto na ten cel zbierać potrzebne fundusze, a udaje się lepiej, niż przypuścić było można. Dla doprowadzenia do skutku planu wyrwania stanowczo Galicji chrześcijanom, wszyscy nasi wielcy i bogatsi zapisali się na znaczne sumy. Da baron Hirsz (wkrótce potem umarł – przypisek), dadzą Rotszyldzi, Bleichroderowie i Mendelsohnowie i inni dadzą… Bracia i współwyznawcy! Dołóżcie wszelkich usiłowań, ażeby doprowadzić do skutku to, co zamierzamy”… (L. Viel. „Le Juif secfaire” str. 173). Jak w świetle tej odezwy, a była ona zapewne jedną z wielu, wygląda finansowy udział w powstaniu styczniowem Kronenberga, który przez poszczególnych badaczy historycznych jest wychwalany za to, że bez jego pomocy finansowej nie mogłyby organizacje powstańcze rozwinąć skutecznej agitacji? Jemu zawdzięczała więc w lwiej części Polska, że setki tysięcy najwierniejszych Jej synów marniało w tajgach syberyjskich lub gniło w ziemi. W kraju zaś pozostały masy biernych, wśród których żerowali synowie „narodu wybranego”. Przewódcy żydostwa polskiego nie zniechęcili się wstrętami, czynionemi wychrztom przez światlejszą część naszego społeczeństwa. Rzucono hasło małżeństw mieszanych. Wynaleziono wielu zubożałych arystokratów, pragnących pozłocić swe herby. W krótkim czasie przedstawiciele najstarszej arystokracji polskiej weszli w związki rodzinne z potomkami frankistów a także z neofitami. Wołowscy, Lascy, Epsteinowie, Kronenbergowie, Blochowie, Rotwandowie, Reichmanowie, Halpertowie, Goldfederowie koligacą się z Woronieckimi, Rzyszczewskimi, Potulickimi, Lasockimi, Ilińskimi, Skarbkami, Morsztynami, Wielopolskimi, Kościelskimi, Jundziłłami, Wodzyńskimi, Hołyńskimi, Poklewskimi i in. Klasycznym przykładem wychrzty, który, zdawałoby się, że wrósł nieodwołalnie w społeczność polską, był Jan Bloch, herbu Ogończyk. Wpływowy ten bankier, podkreślający swój patrjotyzm polski na każdym kroku, czego dowodem miało być skoligacenie się z pięcioma wybitnemi rodami kraju, inaczej przedstawił się potomności w testamencie swoim. Mógł się on śmiało zaliczyć do grona tych żydów, na których cześć wygłoszone zostało w 1876 r. w kahale lwowskim odpowiednie przemówienie. Mędrzec Syjonu oświadczył m. in., iż „…prawdą jest, że niektórzy żydzi dają się chrzcić, ale fakt ten tylko przyczynia się do wzmocnienia naszej potęgi, gdyż chrzczeni żydzi zawsze żydami zostają”… (Rudolf Vrba: „Die Revolution in Russland, statistische und sozialpolitische Studien”). Służyli też często zrujnowani karmazyni polscy za parawan dla nieczystych, podejrzanych spekulacyj. Wynajmowali ich żydowscy plutokraci do zarządów swoich przedsiębiorstw, do komitetów, mianując ich członkami rad nadzorczych. Ponieważ utytułowani radcowie mieli takie samo pojęcie o handlu, o metodach „czystego kapitalizmu”, jak chłop o astronomji, przeto rządzili się żydzi sami bez żadnej kontroli. Przyszedł 1905 r., o którym pisał zasymilowany żyd J. Unszlicht („O pogromy ludu polskiego”), że „nastał moment decydujący – rozłamu między polskością i żydostwem”. Potulna, wychowana przez frankistów: Krzywickiego, Matuszewskiego, Wołowskiego, Niemirowskiego i in., neofitów: Kraushara, Posnera, Mendelsohna i in. oraz żydów: Askenazego, Dicksteina i in., inteligencja polska zobaczyła z przerażeniem obok siebie, zamiast układnych neofitów i asymilatorów, aroganckiego Żabotyńskiego, Radka, Grosnera i in. Spostrzeżono gęstą sieć spisku antypolskiego, uknutego przez żydów, do którego wciągnięto nieuświadomione masy ludu polskiego. Z krzykiem „precz z białą gęsią” kroczyli po ulicach Warszawy czarni bundyści, subsydjowani przez ochrzczonego miljonera Łazarza Polakowa i… Powszechny Związek Izraelski. Komitet statystyczny miasta Warszawy wykazał, że wypadki 1905 r. zburzyły i zniszczyły w Królestwie około 2.000 mniejszych zakładów przemysłowych, należących do Polaków. Cofnięty został o dziesiątki lat wstecz swojski, dopiero kiełkujący przemysł. Lud roboczy zubożał. Wielcy kapitaliści żydowscy drwili zaś sobie z tej „pseudo-antykapitalistycznej rewolucji”.

http://www.naszawitryna.pl/ksiazki_110.html

Faszystowskie gesty, nazistowskie słowa Przed kilkoma dniami wspominaliśmy o rozpaczliwej walce mieszkańców Stuttgartu o ocalenie zabytkowego dworca kolejowego – pamiątki z czasów monarchii. Brutalna pacyfikacja protestów i ciągła eskalacja napięcia wokół tej sprawy skłoniły jednego z polityków chadeckich, pana Heinera Geisslera do zadania pytania: Wollt ihr den totalen Krieg? – o czym doniósł polskim czytelnikom p. Piotr Jendroszczyk, korespondent dziennika „Rzeczpospolita”. W dalszej części swojego krótkiego artykułu o typowo niemieckim piekle redaktor Jendroszczyk przypomniał próbę denazyfikacji języka niemieckiego, która miała objąć niektóre słowa używane w czasie panowania NSDAP nad Rzeszą Niemiecką. Z kolei cytat: W wielu środowiskach w Niemczech używanie języka z czasów nazistowskich uchodzi nieomal za przejaw historycznego rewizjonizmu i za wyznanie sympatii dla zbrodniczego reżimu, stał się dla mnie już po raz „enty” pretextem do zastanowienia nad problemem zróżnicowanego traktowania i oceniania rozmaitych totalitaryzmów… Czy możemy wyobrazić sobie jakiekolwiek państwo, w którym po 1989 r. doszłoby do dekomunizacji języka, a jej efektem byłoby zdelegalizowanie takich słów, jak np. „partia”, „towarzysz”, „czyn społeczny” lub „pałac kultury”? Z tomem przemówień Bieruta czy Jaruzelskiego w ręce można by skreślać kolejne pozycje z kart „Słownika języka polskiego”. Truizmem jest stwierdzenie, że użycie przez jakiegokolwiek autora po 1945 r. w tytule xiążki lub artykułu zwrotu „moja walka”, kończyłoby się lawiną pomówień o sympatie neonazistowskie. Z kolei p. prof. Jacek M. Majchrowski nie miał oporów (a tym bardziej nie miał związanych z tym kłopotów!) przed użyciem słów „krótki kurs” w pracy poświęconej jednej z partyj uchodzących za pseudomonarchistyczne. Czy w ogóle ktoś zwrócił uwagę na zbieżność z dziełem Stalina? Można snuć kolejne analogie. Niedawno dowiedzieliśmy się, że reprezentanci alternatywnej względem narodowego socjalizmu, demokratycznej wersji totalitaryzmu walczą również z trupami swoich wrogów. Nie, tym razem nie jest to jakiś tani horror o zombie. Nie chodzi też przerabianie czaszek wrogów na puchary. Strach przed spotkaniem neonazistów przy grobie „więźnia pokoju” (a co z paleonazistami? nie przyjadą?) skłonił demokratów do wykopania zwłok, kremacji i rozsypania prochów w bliżej nieokreślonym miejscu. Zdaje się, że po takiej akcji zapisy testamentowe w rodzaju „a moje prochy rozsypcie nad Bałtykiem” powinny budzić szczególniejszą uwagę… Parę lat temu gromkie oburzenie wzbudziła „narodowa” inicjatywa wykopania jednej z kontrowersyjnych postaci (współtwórcy najpierw PRL, a potem III RP) z Powązek. Aż strach pomyśleć, co by się stało, gdyby w prowincji polskiej Unii Europejskiej ktoś zaproponował epurację powązkowskiej Alei Zasłużonych i rozsypanie bolszewickich popiołów w tym samym miejscu, gdzie letni wiaterek porwał Rudolfa Hessa (oczywiście w porozumieniu z partnerami niemieckimi, od których należy przecież czerpać dobre wzorce). Hitler i jego towarzysze nie są już postaciami historycznymi, o których dyskutuje się z zachowaniem rygorów naukowych, lecz demonami powołanymi do istnienia w demoliberalnym inferno. Gdyby ich nie było, trzeba by ich wymyślić. Inicjatywa obecnych zarządców prowincji niemieckiej Unii Europejskiej jest o tyle zabawna, że jeżeli neonaziści się uprą, to — nawet już nie czekając na paleonazistów — spotkają się w tym miejscu, w którym do niedawna znajdował się grób Hessa. Albo tam, gdzie stało więzienie Spandau. Albo gdziekolwiek, choćby na Rugii, gdzie z kolei Niemcy stworzyli sobie kolejny sztuczny problem, remontując i oddając do użytku dawny, brunatny ośrodek wczasowy. Kursują przecież plotki, że prochy Hessa rozsypano nad morzem. I nawet niezależnie od tego nad Rugią krąży widmo obaw, że ta urokliwa wyspa stanie się teraz ulubionym miejscem rekreacji miłośników Hitlera. A jaka przyszłość czeka ośrodki NRDowskie? I kiedy w Polsce zostaną zlikwidowane budynki należące do Funduszu Wczasów Pracowniczych1? Kilka lat temu w polskiej prasie pojawił się reportaż, którego autor odwiedził w Berlinie osiedle, gdzie niegdyś znajdował się bunkier będący miejscem śmierci Adolfa Hitlera. Ten fragment miasta został tak przebudowany, aby zatrzeć wszelkie ślady po zbrodniarzu, że – jak podaje polska Wikipedia — Jedynie wtajemniczeni wiedzą, że nad samym obiektem znajduje się mała chińska restauracja, a w miejscu wyjścia awaryjnego z bunkra jest teraz parking samochodowy. I dalej: Władze Niemiec unikają oznaczania historycznych miejsc związanych z III Rzeszą w obawie przed neonazizmem. Jak widać, do tej pory to zaklinanie rzeczywistości przyniosło dość mizerne efekty, zważywszy, że niemieccy narodowi socjaliści mają się dobrze, a czasami wręcz ośmielają się formułować groźby pod adresem Polaków (o czym również pisał niedawno dziennik „Rzeczpospolita”). W sumie to ciekawy problem badawczy – ilu z kolei Polaków stało się neokomunistami, gdyż stanęli przy grobie Bieruta lub przy płocie otaczającym willę Jaruzelskiego? Niestety, wciąż trwa proces opisany przed wieloma laty na łamach „Stańczyka”: Hitler i jego towarzysze nie są już postaciami historycznymi, o których dyskutuje się z zachowaniem rygorów naukowych, lecz demonami powołanymi do istnienia w demoliberalnym inferno. Gdyby ich nie było, trzeba by ich wymyślić. Ich demoniczny byt jest bowiem jedyną legitymacją władzy demoliberalnej, argumentem, że „jeżeli odsuniecie nas od władzy, Hitler powróci”. O ile trudno byłoby wskazać przykłady, w których demoliberałowie powstrzymywaliby recydywę komunizmu, straszak hitlerowski (w rozmaitych odmianach lokalnych) jest nieustannie aktualny. Atmosfera sztucznej sensacji, excytacja trupami, strach przed brunatnym zagrożeniem – to racja bytu demokratów. Bez pałki ukrytej w słowach neonazizm, rasizm, nietolerancja i antysemityzm nie byliby w stanie rządzić, nie potrafiliby uzasadnić, czemu tak rwą się do koryta podczas bachanaliów zwanych kampanią wyborczą. Co jakiś czas możemy sięgnąć pod powierzchnię zjawisk, gdy dowiadujemy się o przypadkach agentów służb specjalnych, którzy animują współczesny narodowy socjalizm. Pozornie mogłoby się wydawać, że ten straszak nie powinien być stosowany w Polsce, wobec Polaków, którzy jako pierwsi stawili opór hitlerowskiej agresji. Niestety, od dwóch dekad narrację komunistyczną zastąpiła narracja demoliberalna, którą można streścić w słowach „właściwie Polacy byli gorsi od narodowych socjalistów”. A zatem demon Hitler może objąć władzę nad polską prowincją UE, jeśli tylko mainstream przegra wybory i z politycznego centrum przesunie się na peryferia. Demoliberalnemu panowaniu służy m.in. kagańcowy zapis prawa o tzw. kłamstwie oświęcimskim. Gdyby absurdalne zapisy tego prawa traktować poważnie, wówczas np. zakwestionowanie liczby Żydów zamordowanych w Jedwabnem, określonej przez Jana Tomasza Grossa na 1600 ofiar, a zmniejszonej przez naukowców z Instytutu Pamięci Narodowej do kilkuset, powinno być traktowane właśnie jak kłamstwo oświęcimskie. A tak się dziwimy, że są głosy, które domagają się, aby IPN zamknąć, budynki zrównać z ziemią, a pracowników rozpędzić z „wilczym biletem”… Tragikomicznym paradoxem jest to, że IPN ma również stać na straży „prawdy oświęcimskiej”. No, ale w naszej umęczonej2 Ojczyźnie większość spraw stoi na głowie. Dlatego też w Tatrach przy jednej z historycznych swastyk umieszczono niedawno objaśnienie, że akurat ta swastyka nie ma nic wspólnego z narodowym socjalizmem3. Szkoda, że takie objaśnienia są starannie ignorowane, gdy o sympatie hitlerowskie pomawiane są osoby używające archetypicznego rzymskiego pozdrowienia. Można tłumaczyć, przywoływać przykłady historyczne, wręcz pluć na pamięć o Hitlerze, a i tak demokratyczni zamordyści będą decydować o tym, którą rękę i w jaki sposób wolno podnosić, pod jakim kątem i na jaką wysokość. Hmm… a co z pruskim krokiem? W nawiązaniu do zagadki filozoficznej: „jeżeli hitlerowiec nazwie krzesło krzesłem, to czy ono przestaje być krzesłem, ponieważ on jest hitlerowcem?”, sformułowałem przed kilkunastoma laty propozycję, aby konsekwentnie zakazać podawania ręki, bo przecież Hitler (zanim jeszcze stał się demonem) podawał przecież rękę swoim rozmówcom i być może czasami mówił „dzień dobry”. Problem rąk do tej pory jednak nie został rozwiązany, czego najświeższym przykładem jest casus Rafała Pankowskiego. Czołowy ideolog „Nigdy Więcej” padł ofiarą oskarżeń paru portali, które upubliczniły jego zdjęcie, na którym to zdjęciu – zdaniem niektórych publicystów – miał właśnie wykonywać „faszystowski gest”. Gdyby taka interpretacja fotografii została powszechnie przyjęta, przywódca GAN znalazłby się w niewątpliwie kłopotliwym położeniu. Jak jednak Pankowski wybrnął z tej arcytrudnej sytuacji? Na swojej stronie internetowej bez skrępowania przyznał się, że w rzeczywistości uchwycony ruch ręki to gest stosowany przez obrońców republiki — antyfaszystów, którzy w latach trzydziestych XX wieku uzurpowali sobie władzę na królestwami hiszpańskimi. Czyli – dopowiedzmy, nazywając pewne sprawy wprost – gest lewaków, którzy (podobnie jak narodowi socjaliści) byli i są nadal osobistymi wrogami naszego Pana Jezusa Chrystusa. I to jest właśnie ta specyficzna logika (nieklasyczna), w ramach której „gest faszystowski i nazistowskie słowo – źle”, a „gest komunistyczny i rewolucyjna retoryka – dobrze”. Dziwnie mało – ale może również w tej sprawie trzeba przyjąć zasadę „zera zdziwień” — mówi się natomiast o antyhitlerowskim oporze ze strony prawowitych monarchów niemieckich. Może dlatego, że oni naprawdę walczyli z Hitlerem, a nie z demonami preparowanymi w demoliberalnym inferno? Adrian Nikiel

1 Fundusz Wczasów Pracowniczych powstał w 1949 roku, w epoce szczytowej potęgi czerwonej bestii!

2 Umęczonej przez absurdalne problemy, jeszcze bardziej absurdalne ustawodawstwo, beznadziejne rządy i biurokratów, których marzeniem jest regulowanie w duchu politycznej poprawności każdej sfery życia.

3 Przy obecnym stanie wiedzy historycznej trzeba wyjaśniać turystom, że Mieczysław Karłowicz (zm. 1909 r.) nie był hitlerowcem.

Oświadczenie Prawicy RP: Polski nie stać na to, by reprezentowali nas ludzie nieodpowiedzialni Oświadczenie Komitetu Wyborczego Prawica – W sprawie udziału polskiej prokuratury w działaniach przeciw białoruskiej opozycji W sprawie udziału polskiej prokuratury w działaniach przeciw białoruskiej opozycji domagamy się jasnego stanowiska prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta. Jeśli do współpracy polskich prokuratorów z białoruskim KGB doszło bez jego wiedzy – winni tych działań powinni z prokuratury odejść. Jeśli jednak winni nie zostaną ujawnieni i nie poniosą zawodowej odpowiedzialności – spadnie ona na samego prokuratora generalnego. W takiej sytuacji premier powinien podjąć kroki przewidziane przez prawo w celu dokonania zmiany na tym stanowisku i zapewnienia odpowiedzialnego kierownictwa polskiej prokuraturze. Wyjaśnienie afery białoruskich kont to sprawa racji stanu. Nie zgodzimy się na jej „zagadanie” i na fasadowe półśrodki. Polski nie stać na to, by reprezentowali nas ludzie nieodpowiedzialni.

(-) Marek Jurek, przewodniczący Prawicy Rzeczypospolitej

(-) Bartosz Józwiak, prezes Unii Polityki Realnej

Warszawa, 12 sierpnia RP 2011

Radosław Sikorski przeprasza „Przepraszam w imieniu Rzeczpospolitej” – napisał na portalu społecznościowym minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. Chodzi o ujawnienie władzom w Mińsku przez polską Prokuraturę Generalną danych bankowych białoruskiego opozycjonisty Alesia Białackiego. “Minister napisał dalej: “karygodny błąd pomimo ostrzeżeń MSZ. Zdwoimy wysiłki na rzecz demokracji na Białorusi”. Wczoraj rzecznik MSZ Marcin Bosacki przyznał, że ujawnienie danych było niefortunne. Stoi też w sprzeczności z polską polityką wobec tego kraju. Władze białoruskie wykorzystały międzypaństwowe procedury i umowy o przepływach finansowych, które mają służyć kontroli zagrożeń terrorystycznych i kryminalnych, do otrzymywania informacji na temat kont bankowych opozycjonistów, mieszkających między innymi w Polsce. Właśnie na prośbę białoruskich władz Prokuratura Generalna przekazała dane finansowe przebywającego obecnie w więzieniu opozycjonisty Alesia Białackiego. Rzecznik MSZ Marcin Bosacki powiedział Polskiemu Radiu, że resort już w styczniu uczulał, by uważać na współpracę z białoruskim reżimem. Rzecznik podkreślił, że nie wie, dlaczego informacje zostały przekazane. “Chcę podkreślić, że mysmy przed tego typu próbami ze strony Białorusi ostrzegali” -powiedział. Polskie władze zwołały konsultacje w styczniu między innymi z prokuratorem generalnym, by ostrzec przed współpracą z białoruskim reżimem. Miało to związek z zaostrzeniem kursu władz wobec Mińska, po sfałszowaniu wyborów prezydenckich z grudnia ubiegłego roku i brutalnym stłumieniu pokojowych protestów. W ocenie MSZ, celem tego typu działań władz białoruskich jest “przejęcie kontroli nad sektorem pozarządowym i opozycją na Białorusi, a także zdyskredytowanie pomocy unijnej dla białoruskiego społeczeństwa obywatelskiego”. IAR/Kresy.pl

Wina MSZ czy prokuratury? Polska prokuratura wydała Białorusi dane bankowe znanego białoruskiego działacza praw człowieka Alesia Bialackiego. Wbrew lansowanej przez ministra Sikorskiego „zasadzie warunkowości” wobec reżimu białoruskiego, kij szefa polskiego MSZ nadal nie wykracza poza sferę werbalno-wirtualną (Twitter), marchewka jest za to dostarczana nad Świsłocz z niezmienną częstotliwością. Mam na myśli nie tylko stosunkowo łagodne restrykcje, jakie po wydarzeniach grudniowych spadły na Łukaszenkę, ogólny brak pomysłu na politykę wobec Mińska, ale także uchybienia proceduralne takie jak wydanie danych osób związanych z opozycją demokratyczną na Białorusi (w 2009 roku i obecnie, w 2006 roku Polska odmówiła). „Uchybienia proceduralne” to być może niefortunne sformułowanie, bo właśnie brak odpowiednich procedur obciąża MSZ współodpowiedzialnością za to wydarzenie. Trudno wyobrazić sobie, że o wydawaniu strategicznych danych personalnych, decydujących często o aresztowaniu opozycjonistów (ich życiu?), decyduje urzędnik z poza MSZ. „Prokuratura nie wiedziała, że to opozycjonista”- nie będę pastwił się nad tą wypowiedzią i fachowością człowieka, który nie sprawdził kim jest Bialacki (Google?), wystarczy że zacytuję rzecznika MSZ by przyprawić sytuację sosem niedorzeczności. Pan Bosacki podczas swojej konferencji prasowej stwierdził, że prokuratura mogła zwrócić się z zapytaniem do MSZ, jeśli miała wątpliwości kim jest osoba, której danych żądał reżim na bazie stosownych umów międzynarodowych. Ta wypowiedź obnaża skalę zaniedbań, niewypracowania odpowiednich procedur, które prowadzą do destabilizacji oficjalnej linii politycznej państwa polskiego. Baczny obserwator musi w takiej sytuacji zadawać sobie pytanie: czy istnieje jakakolwiek współpraca i koordynacja pomiędzy poszczególnymi komponentami polskiego państwa demokratycznego? „Dyrektor departamentu” nie powinien podejmować decyzji o ujawnieniu kont, decyzji torpedującej oficjalną linię polityczną państwa, wyrażoną w ministerialnym expose. Z odpowiedzią na to pytanie śpieszy rzecznik MSZ przerzucając odpowiedzialność na prokuraturę: „nie będę komentował działań prokuratury, organu niezależnego od rządu (…) to nie jest wpadka MSZ-u, to nie my przekazaliśmy Białorusi informacje (…) MSZ po wydarzeniach grudniowych organizował spotkania międzyresortowe w sprawie Białorusi, uczestniczył w nich Andrzej Seremet.” To prawda, ale czy wina leży jedynie po stronie prokuratury? To przecież MSZ nie wypracował procedur kontrolujących interakcje całości państwowej administracji ze sferą zagraniczną. Minister Sikorski napisał na Twitterze: „Przepraszam w imieniu Rzeczpospolitej. Karygodny błąd pomimo ostrzeżeń MSZ. Zdwoimy wysiłki na rzecz demokracji na Białorusi.” Słowem nie wspomniał o współodpowiedzialności MSZ za całe wydarzenie. Ostrzeżenia zamiast procedur? Czy to jest profesjonalizm? Polski minister of foreign affairs, dla dyplomatów całego świata „Radek”, obyty, by Oxford, stwierdził że lepiej użyć internetowego komunikatora niż wydać oficjalne oświadczenie. Tymczasem zaufanie do państwa polskiego wśród opozycyjnej Białorusi spadło akurat w momencie największego kryzysu gospodarczego w jakich znalazł się reżim od początku swoich rządów.

Piotr A. Maciążek

Stocznia Szczecińska w rękach nieznanej firmy Majątek szczecińskiej stoczni trafił w ręce tajemniczej firmy, bez żadnego doświadczenia na rynku stoczniowym. Mimo zapewnień o partnerach z USA, firma do tej pory żadnych umów nie pokazała. O sprawie informuje „Rzeczpospolita”. Na początku tego miesiąca państwowe Towarzystwo Finansowe Silesia wydzierżawiło na dziesięć lat część majątku po Stoczni Szczecińskiej Nowa spółce Kraftoport z Katowic. Firma została zobowiązana do wznowienia działalności stoczniowej do 1 marca 2012 roku – w przeciwnym razie straci prawo do dzierżawy. Co ciekawe, na temat firmy wiadomo dość niewiele. Z ustaleń „Rz” wynika, że 29 lipca, w dniu podpisywania umowy między Silesią a Kraftoportem, katowicka spółka była dopiero w rejestracji i jeszcze w ubiegłym tygodniu rejestracja nadal była nieprawomocna. Ponadto w dokumentach sądowych nie wspomina się w ogóle o budowie statków, ale o zarządzaniu własnymi i wydzierżawionymi nieruchomościami i ich wynajmie. Siedziba firmy to jednocześnie adres zamieszkania jej właściciela, pod którym dziennikarze „Rz” znaleźli jedynie… opustoszały dom jednorodzinny. Dotąd nie ma także żadnego potwierdzenia dla zapewnień o amerykańskich partnerach biznesowych Kraftoportu, którzy mieli być czołowymi przedsiębiorstwami w branży stoczniowej. Z kolei “DGP” ujawnił, że Kraftoport przejął tereny stoczni dokładnie w momencie, gdy pojawiło się tam konsorcjum z perspektywą biznesu o wartości 2,5 miliarda euro. Wiele wskazuje na to, że nie był to łut szczęścia, ale kontrolowany przeciek z resortu Skarbu lub podległej mu spółki gospodarującej terenami stoczni. Na wznowienie pracy w zamkniętych dwa lata temu zakładach stoczniowych czeka ponad 10 tys. pracowników stoczni oraz wielu tych, którzy pracowali u stoczniowych kontrahentów.

(Źródła: „Rzeczpospolita”, „Dziennik Gazeta Prawna”)

Komunistyczni patroni pod opieką Schetyny Marszałek Sejmu od dwóch lat nie poddaje pod głosowanie projektu ustawy przewidującej eliminację komunistycznej symboliki z przestrzeni publicznej. Proces dekomunizacji nazw ulic utknął i nie widać perspektyw na jego usprawnienie. Instytut Pamięci Narodowej, odkąd śmierć w katastrofie smoleńskiej poniósł prezes Janusz Kurtyka, nie wysyła do samorządów monitów wskazujących, że utrzymywanie komunistycznej symboliki narusza prawo. Posłowie od dwóch lat czekają na głosowanie nad projektem ułatwiającym usunięcie komunistycznej symboliki ze sfery publicznej. Podobny projekt, który pojawił się niedawno w Senacie, utknął w komisji. - Zasadniczo akcja ta została po śmierci prezesa Janusza Kurtyki zawieszona, p.o. prezes Franciszek Gryciuk nie wysyłał tych pism do samorządów – mówi Andrzej Arseniuk, rzecznik IPN. Jak dodaje, wynikało to m.in. ze słabego odzewu władz lokalnych na pisma. – Nawet te władze, które chciały dokonać zmian, po referendach wśród mieszkańców danych ulic, którzy z reguły byli przeciwni temu, wycofywały się – dodaje rzecznik. - Janusz Kurtyka wiedział, że nie może nic im nakazać – wspomina dr Maciej Korkuć, historyk z krakowskiego IPN, który został koordynatorem całej akcji. – Ale nie o to chodziło w całej akcji. Dla niego było ważniejsze to, aby apelować do sumień radnych i do ich poczucia szacunku dla narodowej pamięci – dodaje. Instytut rozpoczął tę akcję w 2007 r. właśnie z inicjatywy prezesa Kurtyki, który dostrzegł bierność państwa i samorządów, jeśli chodzi o całkowitą eliminację komunistycznych patronów z przestrzeni publicznej miast i miasteczek. Kurtyka wystosował ponad 200 listów z apelami bezpośrednio do samorządów, przedstawiając szczegółowe noty biograficzne komunistycznych patronów i zwracając uwagę, że dalsze utrzymywanie takiego nazewnictwa jest sprzeczne z prawem.

Pełna zamrażarka W tej chwili IPN, którego pracami kieruje Łukasz Kamiński, zajął postawę wyczekującą, licząc na załatwienie tej kwestii przez parlamentarzystów. – Czekamy, co zrobi parlament w tej sprawie, ponieważ rozwiązanie ustawowe będzie o wiele lepsze – wskazuje Arseniuk. Od 2009 r. w Sejmie leży projekt ustawy o usunięciu symboli komunizmu z życia publicznego w Polsce, zgłoszony przez Prawo i Sprawiedliwość. Sejmowe komisje postanowiły, że zarekomendują Sejmowi jego odrzucenie. Jednak przez dwa lata sprawa ta nie trafiła na posiedzenie Sejmu. - Kompletnie nic się nie działo w tej sprawie w tym okresie – podkreśla poseł Arkadiusz Mularczyk (PiS). – Trzeba by zapytać pana marszałka Grzegorza Schetynę, kiedy podda to pod głosowanie – dodaje. O projekcie przypomina przed wyborami PiS na swoim portalu internetowym, podkreślając, że zakłada on “oczyszczenie życia publicznego z symboli komunizmu” m.in. “przez zmiany nazw obiektów i urządzeń przeznaczonych do użytku publicznego, usunięcie z widoku publicznego materialnych symboli komunizmu oraz odebranie orderów, odznaczeń, oznak, tytułów honorowych i innych wyróżnień imiennych przyznanych za zasługi na rzecz komunizmu przez komunistyczne władze państwowe w latach 1944-1989″. Ostatnio w Senacie pojawi się podobny projekt przygotowany przez jedną z komisji po petycji samorządowców z Jastrzębia-Zdroju. – To jest ważna ustawa, która jest pewnego rodzaju konsekwencją obowiązujących przepisów – mówi nam senator Stanisław Piotrowicz (PiS), jeden z inicjatorów przygotowania tego projektu. – Przecież przestępstwem jest propagowanie systemu totalitarnego, natomiast toleruje się nazwy ulic jako żywo przypominające tamten system. Jest to gloryfikacja i rozpowszechnianie idei systemu totalitarnego – podkreśla parlamentarzysta. Pierwsze czytanie projektu ustawy o usunięciu z nazw dróg, ulic, mostów, placów i innych obiektów symboli ustrojów totalitarnych już się odbyło na senackiej komisji administracji. Obecny na jej posiedzeniu w czerwcu dr Korkuć przedstawił, jak ten problem wygląda w skali krajowej. Pokazał jednocześnie przykłady uchwał rad miejskich zmieniających wiele nazw ulic z komunistycznymi patronami jednocześnie. Posiedzenie zostało jednak odroczone do czasu zasięgnięcia nowych opinii i informacji. – Podczas prac komisji był pewien opór ze strony senatorów Platformy. Ja w różny sposób podejmowałem działania, aby już na pierwszym posiedzeniu komisji petycji nie odrzucić tego projektu, żeby móc dalej prowadzić te prace – mówi Stanisław Piotrowicz. Zenon Baranowski

Kilka słów o pogrzebie śp. Andrzeja Leppera Niezależne media już opublikowały rzetelne informacje na temat pogrzebu „samobójcy” Andrzeja Leppera. My poświęcimy się informacjom, o jakich gdzie indziej raczej się nie wspomni. Na samym początku należy stwierdzić, iż w całym autokarze, który wiózł z Warszawy do Krup grupę osób pragnących pożegnać jednego z niewielu autentycznych polskich polityków, nikt nie wierzył w jego samobójstwo. Wbrew donosom etycznych mediów, w pogrzebie brało udział, co najmniej 6000 osób (wg. naocznego świadka, który postanowił bodaj w przybliżeniu policzyć uczestników). Mszę Świętą dla „samobójcy” odprawiało ośmiu księży katolickich. Na pogrzebie panowała bardzo gęsta, napięta atmosfera, słychać było groźne pomruki tłumu pod adresem rządzących, a nawet przekleństwa. Na pogrzeb nie przybył nikt znaczący ani z PO, ani z PiS – zapewne z obawy o swą nietykalność osobistą, a może i życie. Nie przybył też patriota Roman Giertych – być może zabrakło tam jakiegoś rabina, którego Długi Romek mógłby ucałować w odwrotną część ciała i zapewnić, iż Żydów wręcz kocha. Lech Wałęsa przemknął jak szczur w otoczeniu swej obstawy, złożył wieniec i natychmiast uciekł. Wysłany przez PO, jako wentyl bezpieczeństwa Bartosz Arłukowicz z kancelarii premiera, nie odważył się patrzeć ludziom w oczy. Przyzwoicie i godnie zachował się natomiast europoseł Janusz Wojciechowski. Pełne emocji słowa wygłoszone przez brata Andrzeja Leppera, Antoniego – a wśród nich oskarżenie: „Andrzeju, wiem, że sam tego nie zrobiłeś, wiem, że ktoś ci w tym pomógł” – wycisnęły łzy z oczu niejednego uczestnika smutnej ceremonii. Niezwykłe było przemówienie znanego detektywa, Krzysztofa Rutkowskiego. Publicznie, wobec zebranych tłumów, obiecał, iż nie spocznie, dopóki nie ujawni sprawców morderstwa na Andrzeju Lepperze i dopóki nie znajdzie gwoździa do trumny dla Zbigniewa Ziobry. Marucha

Dlaczego A. Lepper „wybrał” lokal „Samoobrony” by zakończyć życie? W Zakopanem, około rok temu, ktoś się powiesił na klamce drzwi wielkiego, zbudowanego przed 25 laty kościoła „Krzyża Pańskiego”, noszącego popularną nazwę „Pod gilotynami” ze względu na kształt zwieńczenia swej wieży. Wtedy w lokalnej prasie pisano, że samobójca w kościele, to desakralizacja tej instytucji kontaktów z Bogiem, oraz że dawniej albo zamykano tak zbezczeszczone kościoły, albo zarządzano specjalne egzorcyzmy. Zatem aż się dziwię, że w prasie – także tej elektronicznej – nikt nie stawia pytania, dlaczego Andrzej Lepper wybrał na miejsce swego „samobójstwa” akurat lokal partii, której był twórcą? To tak jakby szef przedsiębiorstwa zastrzelił się w swym gabinecie, wskutek swej firmy bankructwa. A przecież partia-związek zawodowy „Samoobrona”, choć szczuta przez media, nie zbankrutowała, sondaże dawały jej 2 proc. głosów, a zatem w realu byłoby tego więcej. Gdyby – jak planowano – Samoobrona weszła w koalicję ze śląska Partią Pracy, założoną w oparciu o związek zawodowy „Sierpień, 80” (którego to związku przywódca, Daniel Podrzycki, zginął w 2005 w trakcie kampanii prezydenckiej), to razem ta nowa wersja ‘Sojuszu Robotniczo-Chłopskiego’ mógłby się do Sejmu przebić: w aktualnym numerze „Przeglądu” zamieszczony jest wywiad z socjologiem Wojciechem Łukowskim, który celnie stwierdza, że „Wiele osób (…) ucieszyłoby się z wejścia do Sejmu przynajmniej jeszcze jednego ugrupowania”. Gdyby, zatem A. Lepper naprawdę wybrał na miejsce pozbawienia się życia lokal swej partii, to automatycznie rzucił by odium na wszystkich „Samoobrony” działaczy oraz dość licznych sympatyków: patrzcie jak wygląda ta niby ‘samo-obrona’, która się zakończyła samobójstwem organizatora tego, głośno podkreślającego swą polskość, ugrupowania! Ludzie winni uciekać od takiego związku samobójców jak z kościoła, w którym na ołtarzu ktoś się powiesił na Krzyżu Pańskim, obok figury Chrystusa Zbawiciela!

Komu zależało na wyeliminowaniu A. Leppera i jego „Samoobrony”? Komu zatem mogło zależeć na wyeliminowaniu Samoobrony i jej przywódcy z doczesnego życia? Otrzymałem bardzo interesujące nagranie wypowiedzi Andrzeja Leppera w Parlamencie Europejskim. Warto go posłuchać, bo według mnie tą swą wypowiedzią w Strasburgu, 19 listopada 2002 roku (?) „populista” A. Lepper po prostu wydał, podówczas w zawieszeniu, na siebie wyrok śmierci:

Warto też przypomnieć, że „Samoobrona była JEDYNĄ PARTIĄ W POLSCE, która zdecydowanie, jednoznacznie i konsekwentnie sprzeciwiała się zaangażowaniu polskich wojsk w Iraku i potem w Afganistanie.” , przypomnieć, kto pierwszy w naszym kraju mówił publicznie o więzieniach CIA, o Klewkach (wtedy to premiera A. Leppera publicznie wyśmiano), kto domagał się „Balcerowicz (oraz „układ”, który tego stypendystę z USA do Polski wprowadził) musi odejść!”, by domyśleć się kto uporczywie żądał, aby odszedł z Polski – najlepiej na zawsze – przywódca znienawidzonej przez Gazetę Wyborczą „Samoobrony”. No, bo jak taki „cham z Polski” może nam, Panom Świata, bruździć w rządzeniu Europą, przy pomocy elity profesorów takich Solana, Geremek, Buzek, czy też ostatnio J. M.D. Barroso „dążący do zwiększenia gotowości Unii do interwencji w sprawach międzynarodowych. Barroso jest zdecydowanym zwolennikiem zacieśnienia stosunków pomiędzy Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi.” (tak podaje Wikipedia). Czy zatem istnieje, działająca spoza granic Polski siła, która takie „zejście Leppera (i Samoobrony) z areny politycznej mogła nie tylko sobie życzyć, ale i to „zejście” wymusić? I czy nie była to ta sama Niewidzialna Ręka, która wymusiła – i nadal wymusza – na wyselekcjonowanych do swych zadań oficerach WP milczenie na temat więzień, oraz na temat innych tajnych operacji US Army w Polsce? Przecież właśnie w celu ściślejszego utajnienia takich poczynań w 2007 roku Antoni Maciarewicz zlikwidował post-socjalistyczne „oczy” naszego kontrwywiadu o nazwie WSI. Proszę, zatem poczytać, jak ktoś zna angielski, co obecny „Pan Świata” dla tego świata przygotował:

A Secret War in 120 Countries The Pentagon’s New Power Elite By Nick Turse

Somewhere on this planet an American commando is carrying out a mission. Now, say that 70 times and you’re done… for the day. Without the knowledge of the American public, a secret force within the U.S. military is undertaking operations in a majority of the world’s countries. This new Pentagon power elite is waging a global war whose size and scope has never been revealed, until now.After a U.S. Navy SEAL put a bullet in Osama bin Laden’s chest and another in his head, one of the most secretive black-ops units in the American military suddenly found its mission in the public spotlight (…).

(Gdzieś na tej Planecie amerykańskie komando wykonuje swe zadanie … nie informując o tym publiczności amerykańskiej wojsko USA przeprowadza operacje w większości krajów świata. Nowa elita władzy w Pentagonie prowadzi wojnę globalną, które rozmiar i zasięg dotychczas nigdy nie był ujawniony. Po tym, jak marines z jednostki ‘Foka’ (lub ‘Pieczęć’ – SEAL) umieścili jedną kulę w piersi Osama bin Ladena, a drugą w jego głowie, tajne czarne operacje wojsk amerykańskich wyszły na światło dzienne. … Jak stwierdził rzecznik Sił Specjalnych Armii USA, pułkownik Tim Nye , do końca tego roku ilość krajów, w których te Siły Specjalne działają dojdzie prawdopodobnie do 120…itd.)

A więc logicznie te tajne siły wojskowe USA działają i działały – nie tylko w Klewkach – także i w innych miejscach ‘tajnie okupowanej’ przez USA Polsce. A to sugeruje, że egzekucję ludowego, anty-NATO-wskiego trybuna Andrzeja Leppera mogła dokonać właśnie taka tajna, sprawnie poruszająca się „pod wodą” jednostka „SEAL.PL”. A szczegóły tego przedsięwzięcia?

Czy w sypialni Leppera użyto gazu anestezjologicznego takiego jak w teatrze w Moskwie? Telewizja Narodowa Eugeniusza Sanockiego wyemitowała film o „dziwnym, podobnież niezgodnym z przepisami BHP, wąskim i wysokim na 6 kondygnacji, rusztowaniu na tyłach domu przy Alejach Jerozolimskich 30, gdzie mieści się biuro „Samoobrony”:

Jak przypomina Jan Grudniewicz, cytowany przez USOPAL :

„Postawione wcześniej rusztowanie budowlane jakby czekało kiedy będzie stosowna chwila aby dokonać zbrodni.

Jak się dowiedzieliśmy od osób będących wówczas w lokalu Samoobrony, gdy stawiano rusztowanie 22 czerwca 2011 r.przedstawiciel firmy je stawiające był w lokalu Samoobrony i pod pretekstem sprawdzenia rur kanalizacyjnych był w tej łazience i fotografował komórką rury i łazienkę. Media tez nie podały, że w lokalu była czynna kamera która kontrolowała hol i korytarz biura i mogła nagrać wspólnika. Mordercy mogli uciec w górę na dach 5 piętrowego budynku lub w dół albo wejść przez okno do pomieszczeń w innej kondygnacji. Musiało w przygotowaniu brać udział wielu ludzi, więc nie był to pojedynczy bandyta ale wyspecjalizowana komórka zawodowych zabójców mających wpływ na władzę i pewna swojej bezkarności.” Co więcej, Fakt.pl donosi, że „Dwa okna w prywatnych pomieszczeniach Andrzeja Leppera były otwarte, gdy odnaleziono jego ciało bezwładnie wiszące na sznurze – dowiedzieliśmy się nieoficjalnie. A to, zdaniem współpracowników szefa Samoobrony, bardzo dziwna sytuacja. – Lepper nigdy tych okien nie otwierał, korzystał tylko z klimatyzacji – przekonuje Mateusz Piskorski były rzecznik partii”. A zatem napastnicy po prostu mogli uśpić Andrzeja Leppera gazem anestezjologicznym, dokładnie w taki sam, nieodczuwalny przezeń sposób, jaki rosyjski OMON zastosował (gaz wpompowano za pomocą rur kanalizacyjnych, o ile pamietam), w trakcie odbijania, od komando Czeczeńców, teatru w Moskwie przed 9 laty. A następnie „śpioszka” powieszono w łazience, pozostawiając okna w „(u)sypialni” otwarte, aby szybko ten bezwonny gaz się ulotnił.

Czy „Breivik” to policyjno-medialna fikcja? Raczej wątpię, by dopuszczono do odkrycia przyczyn „likwidującego Samoobronę samobójstwa” byłego (wice)premiera Polski. Dlaczego? Bo w zasięgu działalności Paktu Północnoatlantyckiego podobnych „dziwnych historii” jest bardzo wiele, by wskazać na poprzedzającą egzekucję Andrzeja Leppera dokładnie o dwa tygodnie, egzekucję „młodzieżówki” Norweskiej Partii Pracy na wyspie Utoya przez „krzyżowca-syjonistę” Andersa Breivika. Cytuję za e-listem otrzymanym od znajomej, która wyszła za mąż za norweskiego ekologa: „Na marginesie tej historii, norweskie media pisały, że jak dzieciaki dzwoniły na policję, to im nie wierzono. Jak ich rodzice dzwonili na policję, to policja pytała, dlaczego dzieciaki nie dzwonią… A poza tym, ciągle nie wiem, skąd bezrobotny miał pieniądze na te wszystkie zabawy, podróże, wynajmowanie gospodarstwa rolnego i zakupy. Od mamy?”

Do tej informacji mój korespondent z USA, Tom Mysiewicz dodał (tłumaczę z angielskiego): „Radio Hawana podało, że Breivik użył środka wybuchowego stosowanego wyłącznie przez siły NATO. Także eksperci od wyburzeń stwierdzili, że cały wagon tego chemicznego nawozu byłby potrzebny by dać eksplozję o sile takiej jak w Oslo. Ponoć można sprawdzić w „Manifescie Unabombera” Teda Kaczynskiego, że tekst Breivika („2083”) jest pastiszem tej pracy, co byłoby dalszym potwierdzeniem, że cała ta rzecz jest złożoną operacją typu ‘intel”, w której Breivik odegrał rolę „osoby wystawionej” (nie w sensie, że nie był tym, który strzelał, ale w sensie, że nie był sam).” No i jeszcze dochodzi do tego podejrzenie, że „Breivik” jest to po prostu osoba fikcyjna , jako że nie udało się go mediom uchwycić na taśmie filmowej, ani przed ani po zamachu:

http://prawda2.info/viewtopic.php?p=197648#197648

To tyle „Dziwności życia w obozie NATO”, wyraźnie rację ma Stefan Kosiewski z portalu SOWA, który zauważył, że Zachodem coraz wyraźniej rządzi „bóg”, który ma na imię TERROR. (Warto przypomnieć, w kontekście funkcji, jakie pełnili polscy przywódcy związkowi XXI wieku, tacy jak Andrzej Lepper, Daniel Podrzycki oraz Zygmunt Wrzodak, że na początku wieku XX-go, amerykańscy hiper-kapitaliści mieli zwyczaj wynajmowania gangsterów by likwidować „przeszkadzających im w pracy” przywódców związkowych USA – i ten „narodowy zwyczaj” najwyraźniej zachował się u nich do dzisiaj.) MG, Zakopane, 10 sierpień 2011

Dlaczego Jezus przybywszy do świątyni powywracał kupcom stoły? ... są sytuacje, kiedy nie można milczeć ... A tłumy odpowiadały: «To jest prorok, Jezus z Nazaretu w Galilei». A Jezus wszedł do świątyni i wyrzucił wszystkich sprzedających i kupujących w świątyni; powywracał stoły zmieniających pieniądze oraz ławki tych, którzy sprzedawali gołębie. I rzekł do nich: «Napisane jest: Mój dom ma być domem modlitwy, a wy czynicie z niego jaskinię zbójców». Mt 21:11-13

I przyszedł do Jerozolimy. Wszedłszy do świątyni, zaczął wyrzucać tych, którzy sprzedawali i kupowali w świątyni powywracał stoły zmieniających pieniądze i ławki tych, którzy sprzedawali gołębie, i nie pozwolił, żeby kto przeniósł sprzęt jaki przez świątynię. Potem uczył ich mówiąc: «Czyż nie jest napisane: Mój dom ma być domem modlitwy dla wszystkich narodów, lecz wy uczyniliście z niego jaskinię zbójców» Mk 11:15-17

Potem wszedł do świątyni i zaczął wyrzucać sprzedających w niej. Mówił do nich: «Napisane jest: Mój dom będzie domem modlitwy, a wy uczyniliście z niego jaskinię zbójców». Łk 19:45-46

Zbliżała się pora Paschy żydowskiej i Jezus udał się do Jerozolimy. W świątyni napotkał siedzących za stołami bankierów oraz tych, którzy sprzedawali woły, baranki i gołębie. Wówczas sporządziwszy sobie bicz ze sznurków, powypędzał wszystkich ze świątyni, także baranki i woły, porozrzucał monety bankierów, a stoły powywracał. Do tych zaś, którzy sprzedawali gołębie, rzekł: «Weźcie to stąd, a nie róbcie z domu mego Ojca targowiska!» J 2:13-16

Postawione w tytule pytanie jest bardzo ciekawe. Przecież mógł z kupcami grzecznie porozmawiać. Poprosić ich, aby nie handlowali w świątyni. Rozmowa mogłaby przebiegać tak

- Dlaczego handlujecie w świątyni? Czy zdajecie sobie sprawę, że bezcześcicie to miejsce?

- Nauczycielu, trzeba z czegoś żyć, uszanuj naszą godność.

- Ale wasi przodkowie poświęcili tę świątynię Bogu, a wy czynicie z niej jaskinię zbójców!

- Szanujemy Boga, ale w ten sposób świątynia przynosi dochód i Rzymianie łaskawszym okiem patrzą na jej istnienie. Nie patrz na nas jakbyśmy jedynie zło czynili.

- Dobrze wiecie, że napisane jest: Nie samym chlebem żyje człowiek.

- Jezusie z Nazaretu! Wiemy, że nie samym chlebem człowiek żyje, ale bez chleba trudno. Jesteśmy tylko ludźmi i weź pod uwagę przysługujące nam prawa. Możliwe, że wyprowadzeni z równowagi kupcy wyprowadziliby Mesjasza na zewnątrz świątyni, pobili go i doradzili mu, aby w przyszłości takich „dobrych” rad im nie udzielał. Jaki wniosek możemy z opisanej sytuacji wyciągnąć? Otóż taki, że są sytuacje, kiedy nie można milczeć. Nie wolno nam beznamiętnie patrzeć na zło i próbować ze złem negocjować. Naszym obowiązkiem jest nazywać je po imieniu, okazać i wykrzyczeć swój sprzeciw, powiedzieć stanowczo

Nie! Tak nie wolno!

Nie! Tak nie godzi się czynić!

Jest to nasz obowiązek i żadne „marsze milczenia” z tego obowiązku nas nie zwolnią. Dlatego nazwałem przeciwników kary śmierci po imieniu. Gdybym tego nie uczynił, byłbym winnym krwi zamordowanych ofiar. Nigdy nie wolno nam pozwolić, aby niewinność została zrównana ze zbrodnią, a ofiara z mordercą. Wyrażenie niezgody jest nie tylko prawem, jest naszym obowiązkiem! O ileż wygodniej jest milczeć, w milczeniu maszerować, w milczeniu potakiwać głową przed telewizorem i w dobranym gronie rozwodzić się nad prawami człowieka przysługującymi mordercy i zachwycać się postępem na świecie. Krew niewinnie pomordowanych ofiar będzie również na waszych rękach!

Henryk Dąbrowski

12 sierpnia 2011 Zabawa w Polskę... Nieżyjący już arcybiskup lubelski Józef Życiński, w liście pasterskim z dnia 7 czerwca 2010 roku napisał był tak: „Polski kształt wolności stanowi wynik działania Ducha Świętego”.(????) Arcybiskup Życiński bardziej związany był z Gazetą Wyborczą niż z Kościołem Powszechnym, a wymyślanie kuriozalnych zbitek słownych było jego specjalnością.. Był w końcu Filozofem.. Przydałoby się, żeby ktoś powybierał, co ciekawsze wypowiedzi polityczne z wystąpień arcybiskupa.. Zobaczylibyśmy, czy pan Grzegorz Braun miał rację w ocenie arcybiskupa.. Oczywiście obecny” polski kształt wolności”, to nie jest wynik działania Ducha Świętego, ale wynik działania zupełnie konkretnych sił i to w dodatku demokratycznych, które zafundowały nam niewolę, nie dość, że w samym demokratycznym państwie prawnym, w jakim żyjemy, to jeszcze w państwie demokratycznym, no i oczywiście prawnym oraz demokratycznym państwie prawnym, jakim jest Unia Europejska - której jesteśmy częścią. Musimy wsłuchiwać się w dyrektywy płynące z Brukseli. Oto jest nasza wolność! I takie różne rzeczy wypisywał arcybiskup Józef Życiński w swoich listach pasterskich, które były raczej manifestami politycznymi niż naukami Kościoła Powszechnego.. I zawsze po linii Gazety Wyborczej, co jest wielkim curiosum. Za swoją działalność polityczną powinien dostać jakiś tłusty etat w Gazecie Wyborczej, tym bardziej, że zajmował się polityką, a ta w przypadku ludzi w sutannach jest zakazana, za wyjątkiem oczywiście arcybiskupa Życińskiego.. Ale „ ludzie w sutannach” prawo demokratycznego głosu mają.. To znaczy mogą głosować, byleby się nie wypowiadali w sprawach kraju, w sprawach moralności w przestrzeni publicznej, w sprawach politycznych.. No i nie stratowali na radnych i posłów, bo byłoby to angażowanie się kościoła w sprawy polityczne.. A głosowanie nie jest aktem politycznym? Tak jak telewizja polityczna, pardon - publiczna jest narzędziem politycznym, mimo, że jest publiczna.. Podobnie jak szalety publiczne, tyle, że one jak najbardziej nie są polityczne, chyba, że załatwia się w nich jakiś polityk demokratyczny i polityczny obmyślając w nim kolejny sposób na obskubanie naszych kieszeni lub wymyślenie kolejnego sposobu ograniczania naszej wolności. Dlaczego wspominam o telewizji” publicznej”? Bo przypomniała mi się wypowiedź pana Macieja Szczepańskiego, byłego szefa telewizji publicznej w poprzedniej komunie, który powiedział obrazowo, że jest to: „Codzienne wbijanie miliona gwoździ w milion desek”(???). Zupełnie jak dziś – w nowej komunie, prawda- panie Macieju? Szkoda, że pan osobiście nie szefuje telewizji określanej mianem nadal publicznej, chociaż tę pańską, określa się ją czasami propagandową, chociaż linia jest zachowana.. Nadal narzucają nam swój punkt widzenia, karmią sensacją, no może nie tak jak za poprzedniej komuny, wtedy bardziej zjazdami, plenami, posiedzeniami i innym wynalazkami socjalizmu.. Dzisiaj jest” pluralizm” polityczny, pod warunkiem, że wszystkie” pluralistyczne” partie demokratyczne- są jednakowe. Różnią się jedynie stosunkiem do państwowych posad, których wielkie ilości zalegają w naszym życiu społeczno- politycznym, tak jak społeczno- politycznie wychowuje nas państwowa i polityczna telewizja, zwana dla niepoznaki- publiczną.. Liczba posad oczywiście rośnie, i będzie rosła systematycznie, bo Unia, nasze nowe państwo naciska na nas, żebyśmy, jako kraj wasalny wprowadzili w spółkach państwowych na razie parytet 40% dla kobiet- reszta zostanie dla mężczyzn. Oczywistym jest, że jak zbliży się rok 2015, bo do wtedy mamy wprowadzić taki parytet 40%, a nie 50%- taki stosunek bliższy byłby parytetowi, niż 35% na listach wyborczych na dalszych miejscach. Mężczyźni, którzy do tej pory nie byli zobligowani parytetami płci w spółkach, chcąc się w nich utrzymać, będą musieli dokooptować płeć piękną do zarządów, co zwiększy tempo wzrostu biurokracji z obecnych 2500 urzędników miesięcznie, do powiedzmy 2600, czy 2700.. Żeby jak najszybciej osiągnąć poziom 100 urzędników dziennie, co nie jest liczbą zabójczą i bronią zabójczą dla sektora prywatnego, który będzie musiał utrzymać właściwy parytet płci w spółkach, na razie państwowych. Potem przyjdzie czas na parytety w spółkach prywatnych. Ale to potem- nie wszystkie sprawy na raz.. Dobrze, że Unia nie wymaga parytetu 50, czy 60 %, bo oczywistym jest, że liczba urzędników płci pięknej wzrosłaby jeszcze bardziej, a co za tym idzie wzrosła by liczba spraw o molestowanie seksualne.. Można już dziś uruchomić program rządowy pod nazwą” Posada za seks”, żeby przygotować podwaliny nowoczesnej konstrukcji państwowej opartej o płeć, a nie o umiejętności, tym bardziej, że urzędnicy unijni twierdzą, że w tym względzie „Polska jest zacofanym krajem”(???) I to jak zacofanym,!!! Urzędników ma jeszcze mniej niż inne bankrutujące landy Unii Europejskiej, a chodzi o to, żeby było ich więcej, żebyśmy byli bardziej nowocześni, a tak naprawdę, żebyśmy byli bardziej biurokratyczni, bardziej socjalistyczno-biurokratyczni.. Taki jest kierunek prowadzący do bankructwa wszystkie kraje socjalistyczne Unii Europejskiej.. I tak na razie musi być, chyba, że Chińczycy coś z tą sprawą zrobią. U nich nie ma parytetów, nie ma praw człowieka, nie ma praw dla więźniów, nie ma praw dla uczniów, nie ma praw dla dzieci, nie ma praw dla zwierząt, no i nie ma demokracji.. Ale jest państwo prawa. Bo państwo prawa nie polega na nadawaniu komukolwiek czegokolwiek, tylko na rozstrzyganiu sprawiedliwie konfliktów pomiędzy ludźmi według ustalonego prostego prawa. Państwo ma nie być stroną z „ obywatelem,” nie ma być po którejkolwiek stronie, tylko ma być dobrem wspólnym,, które konflikty rozstrzyga. I ma stać na straży dobra wolności i własności oraz życia człowieka zamieszkującego terytorium państwa. Bo inaczej „obywatel” jest własnością państwa.. No i popatrzcie państwo jak się rozwijają... Właśnie, dlatego! Ale jak zaczną wprowadzać parytety płci we wszystkim, co Chiny osiągnęły w ciągu ostatnich czterdziestu paru lat, wszystko zostanie zaprzepaszczone.. Tym razem nie będzie to „ rewolucja kulturalna”, ale „rewolucja płci.”. Naprzeciw siebie staną: kobieta chińska i chiński mężczyzna.. To, co chciał Marks, ale jemu chodziło o postawienie naprzeciw siebie kapitalisty i proletariusza.. Nie udało mu się to, ale gdyby dożył do dzisiejszych czasów, na pewno wszystkich „proletariuszy” by przeprosił, i zganił rządzących państwami za wyzysk, jaki uprawiają wobec własnych’ obywateli”.. A propos kobiet: w prasie znalazłem wypowiedź pana senatora Krzysztofa Piesiewicza w sprawie kobiet, a ściślej w sprawie jego byłej żony, a który powiedział tak: „Mam bardzo bliskie kontakty z żoną. Jesteśmy w separacji od dziesięciu lat”. (?!) Czy to nie piękne? Mieć kontakt- i jednocześnie być w separacji.. Być i- „ za” i być jednocześnie”- przeciw”..??? No i wędkarstwo nie miałoby sensu, gdyby w jeziorze były ryby.. Co racja - to racja! Parytet płci na razie obowiązuje w małżeństwach tradycyjnych, ale coraz więcej związków jest wielopłciowych. Na przykład po dwa małżeństwa łączą się w pary- czy jak to nazwać, dwie, trzy kobiety i jeden mężczyzna, doraźnie, czy na stałe.. Ciekawe, czy unijni komisarze już myślą nad ustawodawstwem, które regulowałoby te „ nowoczesne” związki? Bo tam też powinny być parytety.. Na początek 40%, a potem- w miarę postępu- się zobaczy.. Intercywilizacja, jako globalna forma wspólnotowej ludzkości.. „Walkę klas podejmujemy bez żadnej kurtuazji Aż zegną się przed nami karki burżuazji”.. Teraz powinno być:

„Walkę płci podejmujemy w imię postępu Aż wszyscy trafimy do publicznego ustępu”. I to tyle, aż tyle.. WJR

Podstawowe problemy związane z "wypadkiem smoleńskim"

1. Jak, kiedy i w jakich okolicznościach pojawiła się pierwsza informacja o tragedii? Kto zna odpowiedź na to pytanie? Podejrzewam, że chyba nikt - gdyż, co wiemy od kilkunastu miesięcy - takiej jednej wyjściowej informacji nie było. Owszem, zwykle mówi się, że o 9.23 pojawia się w mediach oficjalny komunikat Reutersa i MSZ o tragedii, ale przecież jest to dobre PÓŁ GODZINY po „katastrofie” (jeślibyśmy trzymali się obecnej jej ustalonej godziny, gdyż zrazu podawano godz. 8.56 pol. czasu). Nie o ten komunikat więc chodzi, zresztą skąd, co i w jaki sposób dowiedział się Reuters wraz z MSZ to osobna, także zagadkowa, sprawa (jak dobrze poinformowany był P. Paszkowski świadczy choćby podawana przez niego koło 9.30 wieść o... wydobywaniu ciał ofiar z wraku po zakończonej akcji gaśniczej). Wprawdzie Polsat News o 9.04 przekazuje pierwsze „absolutnie nieoficjalne” wieści o „awarii prezydenckiego samolotu”, uzyskane od W. Batera, ten ostatni jednak korespondent, jak wiemy z materiału zamieszczonego na YouTube, miał tak szybko informacje „o nieszczęściu”, że wyprzedzały one nawet godzinę ustalonej później oficjalnie „katastrofy” („pierwszą informację (…) otrzymałem o 10.40 czasu lokalnego, czyli o 8.40 czasu polskiego, czyli praktycznie cztery minuty po katastrofie...” http://www.youtube.com/watch?v=_96X6s2eRvI)(http://freeyourmind.salon24.pl/303533,swiadek-bater

Od samego początku były przeróżne i dość liczne „informacje” (a ściślej ruskie dezy) i to rozpowszechniane drogą „poczty pantoflowej” czy propagandy szeptanej – nie zaś jedna prosta konkretna wiadomość: stało się to a to. A przecież powinna być sytuacja prosta jak budowa cepa: spadł samolot o tej a o tej godzinie tu a tu, tak a tak wygląda sytuacja po wypadku. Należy podkreślić, że to właśnie Ruscy „informowali” stopniowo o „problemach”, o „zalecaniu skierowania się na lotniska zapasowe”, (co załoga miała odrzucić), wreszcie o „wypadku”, którego „nie miał prawa nikt przeżyć”. Ruscy informatorzy w charakterze „łączników” docierających 10-go Kwietnia do Polaków byli zarówno na lotnisku Siewiernyj (np. P. Kozłow), jak i w Lesie Katyńskim (życzliwi informatorzy dziennikarzy oraz borowców). Po „ogłoszeniu wypadku” pojawiła się zaś cała masa ruskich informatorów w postaci życzliwych i nadwrażliwych milicjantów, którzy ze wzruszeniem opowiadali polskim żurnalistom, że „takiej tragedii świat nie widział” i nie pozwalali, rzecz jasna, na „miejsce wypadku” się zbliżać. O losach delegacji nic nie wiedziało Centrum Operacji Powietrznych, łączności z delegacją nie miał ani BOR, ani macierzysty pułk, tymczasem już o 8.48 o „wypadku” ma się dowiedzieć R. Sikorski, a jeszcze przed godz. 9-tą odbywają się rządowe „konsultacje z FSB” http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/konsultacje-z-fsb.html

podczas gdy o 9.01 toczy się w COP rozmowa na temat jaka-40, którym miał lecieć szef Sił Powietrznych http://freeyourmind.salon24.pl/294090,czas-na-nowa-narracje

i nikt w COP nie wie o żadnej katastrofie. Dodajmy zresztą, że nikt żadnej katastrofy ani nie widział, ani nie słyszał, zaś relacje świadków oscylują między opowieściami (np. Bahra) o dziwnym zachowaniu Rusków, o „ryku silników”, o huku, o „plaśnięciu”, o eksplozji przypominającej jajko, „pewnie coś tam palą i butelka wybuchła” http://freeyourmind.salon24.pl/234632,film-swiadkowie

itd., a historiami o czterokrotnym podchodzeniu do lądowania i parogodzinnym krążeniu nad lotniskiem. Ponadto jest wielokrotnie zmieniana wersja najważniejszego i najbardziej zagadkowego świadka - „polskiego montażysty” - który miał widzieć a to kawałek skrzydła, a to kawałek kadłuba, a to mały wojskowy samolocik, a to skrzydło orzące ziemię itd. w gęstej smoleńskiej mgle, kiedy wyłączył kamerę w obawie przed hotelowymi blacharzami. Wersje spin doctora Safonienki/Iwanowa gwiazdy ruskich i polskich mediów już w ogóle pominę milczeniem http://freeyourmind.salon24.pl/295513,spin-doctor

Tych medialnych gwiazd, a więc osób powracających, jako „naoczni świadkowie”, którzy za każdym razem coraz więcej pamiętają, jest dość niewiele (Fomin, Koromczik, dziadek Alosza).

2. Skoro to był lotniczy wypadek, to dlaczego takie przedziwne zachowania „po wypadku”? Nie zostaje wszczęta żadna akcja poszukiwawczo-ratownicza, teren otaczają mundurowi i nie przepuszczają nikogo na miejsce zdarzenia. Orzeka się autorytatywnie, że „wsie pogibli” i na podstawie oceny „skali zniszczeń” twierdzi się, że „nikt nie miał prawa przeżyć”. Taką diagnozę podzielają nie tylko przeróżni „polscy dyplomaci”, ale, rzecz jasna, „polscy dziennikarze”, którzy za ruskimi milicjantami powtarzają to, co im powiedziano. Żadnych służb poszukiwawczo-ratowniczych nie wysyła też Polska, mimo że dysponuje przeróżnymi jednostkami zajmującymi się tego rodzaju działaniami http://freeyourmind.salon24.pl/314848,ewakuacja

Gdyby tego było mało, nie wysyła się bezzwłocznie po uzyskaniu informacji o „lotniczym wypadku” nawet specjalistów zajmujących się identyfikacją ofiar katastrof, polskich ekspertów medycyny sądowej etc. http://freeyourmind.salon24.pl/292769,natychmiast-wszczac-sledztwo

Sami zaś (wyznaczeni w niejasnych okolicznościach i z pogwałceniem prawa) badacze dotrą dopiero późnym wieczorem, a prace swe (trwające niezwykle krótko jak na skalę zdarzenia) rozpoczną 11-go, gdy już pobojowisko będzie gruntownie zmienione przez Rusków (wycinki, przestawione części, wysypany piasek, betonowe płyty etc.). Gabinet ciemniaków błyskawicznie nawiązuje „dyplomatyczne kontakty” z FSB, ale w żaden sposób nie doprasza się pomocy ze strony NATO, amerykańskiej NTSB czy choćby unijnych instytucji zajmujących się badaniami wypadków lotniczych? Jeśli to był po prostu wypadek, to, dlaczego nie ściągnięto zachodnich specjalistów do badań?

3. Wielokrotnie poruszana kwestia przekazu medialnego: jeśli to była prosta historia (lotniczy wypadek), to dlaczego tak się sprawa komplikowała w narracji medialnej? Pamiętamy dokumentalny, wspomnieniowy film rządowej telewizji TVN24 na temat tego, jakie były problemy z ustaleniem tego, co się stało, z potwierdzeniem napływających informacji i ze zwerbalizowaniem oraz zobrazowaniem Zdarzenia z 10-go Kwietnia http://www.youtube.com/watch?v=6Ck9RvqrU7E

Rządowa telewizja, wydawałoby się najlepiej nad Wisłą poinformowana z wszystkich, a tu takie kombinacje alpejskie, by... powstał news. Oczywiście, o ile pracownicy redakcji łamią sobie głowy kwestią „co i jak powiedzieć” („problemy z lądowaniem” itd.), to jakoś już doskonale wiedzą, że NIE DOSZŁO DO ŻADNEGO ZAMACHU. Wiedzą, że doszło do „rozbicia się samolotu z Prezydentem”, ale wiedzą też (nie wiemy skąd), że tragedia nie jest rezultatem żadnego zamachu, a przecież pierwsze skojarzenie, jakie chyba każdemu sensownie myślącemu dziennikarzowi powinno się nasunąć, to właśnie to, iż ktoś dokonał ataku na polską delegację, nie zaś, że „po prostu doszło do wypadku”, skoro „takie wypadki się nie zdarzają”. Co więcej, ta rządowa telewizja, która sprawdza po stokroć napływające informacje, podaje jako pierwszą swoją zweryfikowaną wiadomość tę, że problemy z lądowaniem miał... „prezydencki jak-40”, a nie „prezydencki tupolew”

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/byy-dwie-maszyny-ktora-sie-rozbia.html

Nie ma telefonów na Okęcie, do 36 splt, do MSZ, do BOR-u? Nie można ustalić w ciągu kilkunastu minut od otrzymania pierwszych informacji, jakimi statkami udała się do Smoleńska delegacja i jaki był przebieg lotów? Żeby już było całkowicie śmiesznie, to na miejscu na Siewiernym jest już (zawrócony ponoć sprzed cmentarza w Katyniu) J. Mróz, który także nie jest w stanie niczego sensownego powiedzieć, co się stało („panuje absolutny chaos”), dopiero gdy tuż po 9-tej spotka „polskiego montażystę” S. Wiśniewskiego, zacznie się klarować sytuacja, gdyż moonwalker poda się za naocznego świadka katastrofy i autora zdjęć wraku.

4. W ten sposób dochodzimy do kolejnej niesamowitej zagadki smoleńskiej. Jeśli 10-go Kwietnia był po prostu lotniczy wypadek, dlaczego nikomu nie udało się go zarejestrować i dlaczego tak niewiele powstało materiałów z samego miejsca zdarzenia? Pomijając jakieś podejrzane ruskie zdjęcia czy filmiki (typu wrzutka na e-ostrołęka), to nie ma żadnego wiarygodnego materiału, na którym pokazane byłoby pobojowisko wraz z ciałami ofiar, fotelami, rzeczami etc.

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/fotosynteza.html

Nie ma żadnego wiarygodnego materiału z krzątającymi się lekarzami ani z „wydobywaniem ciał”. Co więcej, przedstawiciele „komisji Millera” na spotkaniu z rodzinami ofiar, stwierdzili, że w czasie, gdy oni prowadzili prace (a było to 11-go kwietnia „cały dzień, do nocy”, jak to ładnie ujął płk. Grochowski w wywiadzie dla „NDz” http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110809&typ=po&id=po15.txt

nie było już ludzkich zwłok. Ta relacja kłóci się całkowicie z tym, co przekazywały ruskie i polskie media o trwającej jeszcze przez kilka dni „po wypadku” akcji odnajdywania ciał. Oczywiście te z kolei relacje medialne o wydobywaniu ciał przez następne dni po 10-tym Kwietnia, kłóciły się całkowicie z tymi ruskimi doniesieniami, że wszystkie ciała zabrano z Siewiernego już pierwszego dnia po tragedii. Z kolei jeśliby wierzyć oficjalnym zapewnieniom właśnie dotyczącym wydobycia wszystkich ciał ofiar już 10-go (i rozpoczęciu błyskawicznych identyfikacji 11-go w Moskwie), kłóciłoby się całkowicie z opowieściami o niesamowitym zdefragmentowaniu zwłok ofiar. Jeśliby zaś wierzyć opowieściom o tym totalnym zmasakrowaniu (vide np. relacja jednej z „pracownic pogotowia”: „To nie były zwłoki, tylko fragmenty ciał, krew, wnętrzności. Biegaliśmy między tym wszystkim i próbowaliśmy znaleźć, chociaż jakieś ciało w całości” http://freeyourmind.salon24.pl/301386,2-akcje-ratunkowe

to kłóciłyby się one zupełnie z wyglądem wielu ubrań ofiar jak też z tym, że tak szybko można było dokonywać tylu identyfikacji. Kłóciłyby się one też z relacjami tych „pracownic pogotowia”, które występowały w „Superwizjerze” i opowiadały o doliczeniu się 90 ciał w przeciągu pół godziny

http://freeyourmind.salon24.pl/234632,film-swiadkowie

a potem załadowaniu ich pod białymi prześcieradłami na nosze. Jak zresztą wiemy z wielu źródeł, same identyfikacje przebiegały w osobnej, skandalicznej atmosferze

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/identyfikacja-2.html

więc i one, tak jak i „sekcje zwłok” przeprowadzane przez Rusków (tudzież dokumentacja sekcyjna) budzą wiele poważnych wątpliwości.

5. Zagadnienie rozkładu szczątków. Schemat tego rozkładu (wedle ruskiego raportu komisji Burdenki 2) jest taki, jakby samolot twardo przyziemiał lecąc „po drzewach”, skala zniszczeń jest zaś taka, jakby samolot spadł z wysokości wielu setek metrów i/lub został wysadzony i to za pomocą potężnych ładunków wybuchowych, bo (jak opowiadali różni świadkowie) nie było widać ani ciał, ani foteli, ani kokpitu, ani sporej części powietrznego statku. Mało tego, na tych szczątkach, które są widoczne na zdjęciach, nie ma śladów po koziołkowaniu tychże fragmentów http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/koziokowanie.html

nie ma roślinności i błota na większości części (jeden silnik się wyróżnia jakimiś zabłoceniami, bo już jedne koła wyglądają jakby były brudne od stania wiele dni pod gołym niebem http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/powiekszenie.html

nie ma śladów po paleniu się tychże lotniczych szczątków – nie doszło zresztą, co przyznali sami Ruscy, do żadnego poważnego pożaru. Choć w zonie Koli, a więc „strefie zero”, do której dotarł (wbrew temu, co opowiadał w sejmie przed Zespołem smoleńskim) Wiśniewski, widać jakieś dziwne paleniska http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/07/palenisko-w-zonie-koli.html

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/moonwalker-w-zonie-koli.html

6. Kwestia ruskich szympansów – szeroko komentowana, aczkolwiek dość wybiórczo potraktowana także przez „komisję Millera”. Zdobycie „chałupniczą metodą” nagrań z wieży (i to też nie wszystkich) dopiero 17-go kwietnia (i w następnych dniach), stawia te materiały pod dużym znakiem zapytania http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/06/stenogramy-z-wiezy.html

Chodzi zarówno o ich wiarygodność (czy nie podlegały montażowi, kasowaniu etc.), ale i ich (tak jak w przypadku zapisów CVR) przedziwną długość. Zapisy z kokpitu, jak wiemy, cudownie wydłużyły się do ca. 40 minut, zaś zapisy z wieży szympansów są wybitnie skrócone, obejmują, bowiem okres od godz. 8.38 do 10.43 rus. czasu, gdy tymczasem „magnetofon P-500” w wieży pracował już od 7.15 tego dnia (tabela na s. 81 ruskiego „raportu”). Czy nie zachował się zapis między?7.15 a 8.38? Poza tym, czy nie warto było nagrać też zapisów z... 7-go kwietnia i porównać prace wieży tamtego dnia? Czy były te same szympansy, czy nieco inne? Czy pracowały w podobny sposób, przypominający ruską pijacko-wojacką balangę z potokami przekleństw, czy też praca odbywała się na baczność i z „elegancją Francją”? Czy korzystano z tych samych radarów, czy z nieco innych? Czy pracowano w tym samym baraku, czy w zupełnie innym budynku? Jak wyglądała korespondencja z polskimi załogami? Jak wyglądało naprowadzanie? Jakie wydawano komendy i w jaki sposób? Czy też krążył po głupiemu jakiś ił nad lotniskiem, czy nie? Czy przelatywał jakiś TSO 331 „z Moskwy do Barcelony” dopytujący akurat o pogodę na „nieistniejącym na mapach cyfrowych” i „nieczynnym” lotnisku wojskowym, czy nie? Nawiasem mówiąc „polski montażysta” twierdził, że składał „oficjałkę” telewizyjną z przylotu delegacji Tuska. Może by się udało tę oficjałkę odnaleźć? Chyba, że ta oficjałka to taki sam fakt medialny jak wielokrotne podchodzenie tupolewa do lądowania na Siewiernym.

7. Kwestia czasu. Jeśli to był prosty lotniczy wypadek, to dlaczego tyle problemów nastręczało dokładne ustalenie jego zajścia (pominę może kwestię problemów z ustaleniem tego, co się działo na Okęciu, bo to też temat-rzeka, np. kwestia ilości samolotów lecących 10-go

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/by-jeszcze-jeden-samolot_31.html

Ruchoma okazała się sama „godzina katastrofy”, ruchome też były godziny w zeznaniach przeróżnych świadków. Przypomnę fragment relacji M. Pyzy z 10-go Kwietnia

http://freeyourmind.salon24.pl/297779,zakrzywienie-czasoprzestrzeni

„Wszystko się wydarzyło około dwustu metrów stąd za tymi drzewami. Tam runął samolot z prezydentem L. Kaczyńskim na pokładzie około godziny dziesiątej (! - przyp. F.Y.M.). Dwieście metrów w drugą stronę jest hotel, w którym zakwaterowana jest ekipa telewizji. Myśmy jeszcze ten samolot słyszeli, gdy on podchodził do lądowania. Słyszeliśmy wielokrotnie szum silników niemal nad naszymi głowami, ale nic wtedy jeszcze nie budziło niepokoju.” Jeśliby uznać „oficjalną” dwugodzinną różnicę czasu, to „około dziesiątej” wedle ruskich parametrów znaczyłoby „około ósmej” w polskiej strefie czasowej. Taki przebieg zdarzeń pozwalałby zrozumieć, rzecz jasna, ekspresowe tempo uzyskania newsa przez Batera (w takim wariancie miałby wiadomość „o nieszczęściu” pół godziny „po wypadku”). Nie muszę jednak dodawać, że przyjęcie godziny np., 7.56 jako „godziny katastrofy” nakazałoby całe śledztwo zacząć od początku. Problemy z ustaleniem precyzyjnej chronologii zdarzeń ma wielu dziennikarzy http://freeyourmind.salon24.pl/294632,same-fakty-w-fakcie

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/problem-jednoczesnosci.html

ale się tym specjalnie nie przejmują

8. Kwestia „dokumentacji” dot. „wypadku”. Tu, jak pamiętamy, nieoceniony, nie tylko dla radzieckich, ale i dla neopeerelowskich ekspertów, wkład ma współpracujący z ruskimi specsłużbami doc. Amielin http://freeyourmind.salon24.pl/304592,fotoamator-specjalnego-znaczenia

który „trzy dni po wypadku”, jak sam przyznał kiedyś w wywiadzie dla „NDz” zabrał się za „rekonstrukcję zdarzeń”. Amielin, żeby było śmieszniej, nazywany blogerem

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/blogerzy-gubernatora.html

uchodzi za radzieckiego świętego w neopeerelowskich kręgach promoskiewskich, tak więc nie tylko ma już swoich uczniów-apostołów (vide Osiecki), ale i z pielgrzymką do Smoleńska udał się kiedyś do niego sam sterany życiem G. Miecugow, by nakręcić wywiad-rzekę z wielkim uczonym

http://www.tvn24.pl/0,1698758,0,1,nie-ma-jednej—to-byl-caly-zespol-przyczyn-katastrofy,wiadomosc.html

który to wywiad na pewno przejdzie do historii żurnalistyki i może nawet ukaże się w wersji książkowej. Tak się, bowiem składa, że poza Amielinem żadnych już więcej ekspertów na miejscu zdarzenia nie było trzeba. Z tego też powodu rządowa telewizja nie wysyłała reporterów, by dokładnie ofotografowali słynne lotnisko – zresztą nawet, gdy wysłała swoje dziennikarki do Smoleńska, to miały one problemy z nawiązaniem kontaktów nie tylko z ruskimi szympansami

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/rozmowa-z-plusninem.html

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/rozmowa-z-ryzenka.html

ale nawet z milicjantkami

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/rozmowa-z-milicjantkami.html

9. Kwestia „zapisu FMS-a” (podanego w raporcie komisji Burdenki 2). Po tych wymienionych wyżej problemach widać, sądzę, że kwestii wyjaśnienia tragedii smoleńskiej nie można zredukować do problemu komputera pokładowego tupolewa

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/ostatnie-ogniwo.html

Nie chodzi bowiem w całym śledztwie o to, by wyjaśnić „zapis FMS-a”, lecz by wyjaśnić wszystkie zdarzenia związane z tragedią. I to nie tylko po stronie ruskiej, lecz i polskiej, a więc nie tylko na Siewiernym, lecz i na Okęciu. Nie tylko, bowiem w neo-ZSSR działy się przedziwne rzeczy. Nie tylko, bowiem zniknął zapis z monitoringu w warsztacie, którego okna wychodzą na pobojowisko, ale i monitoring na Okęciu. Nie tylko przylotu polskiej delegacji nie widzieli oczekujący na Siewiernym, ale tego przelotu najwyraźniej nie śledziły wyspecjalizowane służby polskie z jednostkami zajmującymi się radiolokacją włącznie

http://freeyourmind.salon24.pl/308350,w-polskiej-zonie

Jeśli jeszcze dodać, szeroko komentowaną obecnie w blogosferze, kwestię nielegalnej i tajemniczej przeróbki tupolewowej salonki nr 3 z 8-osobowej na 18-osobową

http://freeyourmind.salon24.pl/331808,problem-tupolewa

to cała sprawa wydaje się o wiele większego kalibru aniżeli tylko związana z analizą, jak to genialnie ujął swego czasu płk. Szeląg, „języka maszynowego” i „danych zgrywanych procesowo w Moskwie”.

http://freeyourmind.salon24.pl/307440,okecie-10-kwietnia

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/czy-tak-to-wygladao-10-kwietnia.html

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/ruscy-antyterrorysci-z-kwietnia-2010.html

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/7-kwietnia-2010-pukowo.html

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/kilka-wyjatkowych-zagadek.html

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/o-kulcie-brzozy.html

http://freeyourmind.salon24.pl/292537,proste-pytania

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/2-akcje-ratunkowe.html

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/04/blitzkrieg-z-10042010.html

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/08/brak-wizji-z-okeciem.html

FYM


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Leksykon podatków i opłat lokalnych 517 pytań i odpowiedzi
517
517
517 X2H4CRPCT3HIACKJVCUAFWA7NTTENIGZ4P6OXAI
517 (2)
517
517
517
517
517
C 517
APAR 517
517
516 517
517 Leseratten
517

więcej podobnych podstron