Kogo odwiedzi Grupa Bilderberg w 2012 roku? "Czy według ciebie spotkanie Bilderbergów w St Moritz ma wartość symboliczną? Ponieważ w 2009 roku byli w Grecji, w 2010 w Hiszpanii, i zobacz co się stało w tych krajach. Czy to znaczy, że Szwajcaria może spodziewać się czegoś złego?" Fragment wywiadu ze szwajcarskim bankierem przeprowadzony w dniu 30.05.2011 r.
Używają oni ogromnych pieniędzy stworzonych z niczego i niszczą nasze społeczeństwo i niszczą ludzi na całym świecie, tylko ze względu na chciwość. Chcą zdobyć władzę i zniszczyć całe kraje, takie jak Grecja, Hiszpania, Portugalia czy Irlandia, i Szwajcaria będzie jedną z ostatnich w kolejce. A oni wykorzystują Chiny jako pracujących niewolników. I ktoś taki jak Josef Ackermann, który jest obywatelem Szwajcarii i najważniejszym człowiekiem w niemieckim banku, używa swojej pozycji dla chciwości i nie szanuje zwykłych ludzi. Ma sporo spraw sądowych w Niemczech i teraz w Stanach Zjednoczonych. Jest Bilderbergiem i nie troszczy się o Szwajcarię, ani o żaden inny kraj.
- Czy mówisz, że niektóre z osób, o których wspomniałeś, będą uczestniczyły w nadchodzącym spotkaniu Bilderbergów w czerwcu w St Moritz? - Tak.
- Więc to oni są obecnie na pozycji władzy? - Tak. Mają do dyspozycji ogromne pieniądze i wykorzystują je do niszczenia całych krajów. Niszczą nasz przemysł i budują go w Chinach. Z drugiej strony, otworzyli bramy do Europy dla wszystkich chińskich produktów. Europejscy robotnicy zarabiają coraz mniej. Prawdziwym celem jest zniszczenie Europy.
- Czy według ciebie spotkanie Bilderbergów w St. Moritz ma wartość symboliczną? Ponieważ w 2009 roku byli w Grecji, w 2010 w Hiszpanii, i zobacz, co się stało w tych krajach. Czy to znaczy, że Szwajcaria może spodziewać się czegoś złego? - Tak. Dla nich Szwajcaria jest jednym z najważniejszych krajów, gdyż tam jest tak dużo kapitału. Spotykają się tam, ponieważ poza innymi rzeczami, chcą zniszczyć wszystkie wartości, na których opiera się Szwajcaria. Dla nich stanowi przeszkodę, że nie jest w UE i nie ma euro, nie jest całkowicie kontrolowana przez Brukselę itd. Odnośnie wartości, nie mam na myśli dużych szwajcarskich banków, ponieważ one już nie są szwajcarskie, większością z nich kierują Amerykanie. Ja mówię o prawdziwym szwajcarskim duchu, który miłują i podtrzymują zwykli ludzie. Pewnie, ono ma wartość symboliczną, jak powiedziałeś, w przypadku Grecji i Hiszpanii. Ich celem jest to, by tworzyli rodzaj ekskluzywnego klubu elitarnego, mającego całą władzę, a wszyscy inni mają być biedni i zrujnowani.
- Czy według ciebie celem Bilderbergów jest stworzenie rodzaju dyktatury globalnej, kontrolowanej przez wielki korporacje światowe, gdyby już nie istniały suwerenne państwa? - Tak, i Szwajcaria jest jedynym miejscem, jakie zostało z bezpośrednią demokracją, i stanowi dla nich przeszkodę. Wykorzystują szantaż „zbyt duży by upadł” jak w przypadku UBS, by zadłużyć nasz kraj, tak jak zrobili z wieloma innymi. W końcu może w Szwajcarii chcą zrobić to samo, co zrobili w Islandii, zbankrutować wszystkie banki i kraj.
- I wprowadzić ją do UE? - Oczywiście. UE jest pod żelaznym uściskiem Bilderbergów.
Źródło:
http://www.proroctwa.com/rewelacje-bankiera.htm
Lista osób,które przetoczyły się przez spotkanie grupy Bilderberg w dniach 9-12
Belgia
Coene Luc, Narodowy Bank Belgii
Davignon Etienne, Minister Stanu
Leysen Thomas, Przewodniczący Umicore
Chiny
Fu Ying, Wiceminister Spraw Zagranicznych
Huang, Yiping, Profesor ekonomii, Chińskie Centrum Badań Ekonomicznych, Uniwersytet Pekiński
Dania
Eldrup Anders, szef DONG Energy
Federspiel Ulrik, Wiceprezes Global Affairs, Haldor Topsøe A/S
Schütze Peter, Członek Zarządu Wykonawczego Nordea Bank AB
Niemcy
Ackermann Josef, Prezes Zarządu i Komitetu Wykonawczego Grupy, Deutsche Bank
Enders Thomas, szef Airbus SAS
Löscher Peter, Prezes i Dyrektor Generalny Siemens AG
Nass Matthias, Główny międzynarodowy korespondent Die Zeit
Steinbrück Peer, członek Bundestagu; były minister finansów Niemiec
Finlandia
Apunen Matti, Dyrektor, Finnish Business i Policy Forum EVA
Johansson Ole, Przewodniczący, konfederacji Finniskiego Przemysłu EK
Ollila Jorma, Przewodniczący, Royal Dutch Shell
Pentikäinen Mikael, wydawca i starszy redaktor naczelny, Helsingin Sanomat
Francja
Baverez Nicolas, partner Gibson, Dunn & Crutcher LLP
Bazire Nicolas, Dyrektor Zarządzający Groupe Arnault /LVMH
Castries Henri de, prezes i CEO, AXA
Lévy Maurice, prezes i CEO, Publicis Groupe S.A.
Montbrial de Thierry, Przewodniczący French Institute for International Relations
Roy Olivier, profesor społecznej i politycznej teorii, European University Institute
Wielka Brytania
Agius Marcus, prezes Barclays PLC
Flint Douglas J., przewodniczący grupy, HSBC Holdings
Kerr John, członek Izby Lordów; Wiceprzewodniczący Royal Dutch Shell
Lambert Richard, niezależny dyrektor zarządzający, Ernst & Young
Mandelson Peter, członek Izby Lordów; prezes, Global Counsel
Micklethwait John, redaktor naczelny The Economist
Osborne George, Kanclerz Skarbu Wielkiej Brytanii
Stewart Rory, członek parlamentu
Taylor J. Martin, prezes Syngenta International AG
David George A., prezes Coca-Cola H.B.C. S.A.
Grecja
Hardouvelis Gikas A., główny ekonomista i dyrektor działu badań, Eurobank EFG
Papaconstantinou George, minister finansów Grecji
Tsoukalis Loukas, prezes fundacji ELIAMEP Grisons
Organizacje międzynarodowe
Almunia Joaquín, wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej
Daele van Frans, Szef Sztabu Przewodniczący Rady Europejskiej
Kroes Neelie, Wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej; Komisarz ds. Digital Agenda
Lamy Pascal, Dyrektor Generalny Światowej Organizacji Handlu
Rompuy van Herman, Prezydent Unii Europejskiej
Sheeran Josette, Dyrektor wykonawczy, Program ds Żywności ONZ
Javier Solana Madariaga, Prezydent, ESADEgeo Center for Global Economy and Geopolitics
Trichet Jean-Claude, Przewodniczący Europejskiego Banku Centralnego
Zoellick Robert B., Prezydent The World Bank Group
Irlandia
Gallagher Paul, starszy radny; były prokurator generalny
McDowell Michael, starszy radny Law Library; były wicepremier
Sutherland Peter D., przewodniczący Goldman Sachs International
Włochy
Bernabè Franco, dyrektor generalny Telecom Italia SpA
Elkann John, przewodniczący Fiat S.p.A.
Monti Mario, prezydent Univers Commerciale Luigi Bocconi
Scaroni Paolo, dyrektor generalny Eni S.p.A.
Tremonti Giulio, Minister Gospodarki i Finansów Włoch
Kanada
Carney Mark J., gubernator Banku Kanady
Clark Edmund, prezydent i dyrektor generalny TD Bank Financial Group
McKenna Frank, wiceprzewodniczący TD Bank Financial Group
Orbinksi James, Profesor Medycyny i Nauk Politycznych, Uniwersytet Toronto
Prichard J. Robert S., przewodniczący Torys LLP
Reisman Heather, przewodnicząca i dyrektor generalny, Indigo Books & Music Inc., Brookings Institution
Holandia
Bolland Marc J., dyrektor naczelny Marks and Spencer Group plc
Chavannes Marc E., felietonista polityczny NRC Handelsblad; profesor dziennikarstwa
Halberstadt Victor, profesor ekonomii, Uniwersytet Leiden; były honorowy sekretarz generalny spotkań Grupy Bilderberg
Beatrix Wilhelmina, królowa Holandii
Rosenthal Uri, Minister Spraw Zagranicznych
Winter Jaap W., partner De Brauw Blackstone Westbroek
Norwegia
Myklebust Egil, były przewodniczący rady dyrektorów SAS, sk Hydro ASA
H.R.H. Haakon, koronowany książę Norwegii
Ottersen Ole Petter, rektor Uniwersytetu Oslo
Solberg Erna, lider Partii Konserwatywnej
Austria
Bronner Oscar, dyrektor generalny i wydawca, Standard Medien AG
Faymann Werner, kanclerz federalny
Rothensteiner Walter, prezes zarządu Raiffeisen Zentralbank Österreich AG
Scholten Rudolf, członek rady dyrektorów wykonawczych, Oesterreichische Kontrollbank AG
Portugalia
Balsemão Francisco Pinto, prezes i dyrektor generalny, IMPRESA, S.G.P.S.; były premier Portugalii
Ferreira Alves Clara, dyrektor generalny Claref LDA; pisarz
Nogueira Leite António, członek zarządu José de Mello Investimentos, SGPS, SA
Szwecja
Mordashov Alexey A., dyrektor generalny Severstal
Bildt Carl, minister spraw zagranicznych
Björling Ewa, minister handlu
Wallenberg Jacob, przewodniczący Investor AB
Szwajcaria
Brabeck-Letmathe Peter, przewodniczący Nestlé S.A.
Groth Hans, starszy dyrektor polityki zdrowotnej i dostępu do rynku, oddział onkologii Pfizer Europe
Janom Steiner Barbara, szef departamentu sprawiedliwości, bezpieczeństwa i zdrowia
Kudelski André, przewodniczący i dyrektor generalny Kudelski Group SA
Leuthard Doris, radny federalny
Schmid Martin, prezydent rządu kantonu Grisons
Schweiger Rolf, Rada Zjednoczona Szwajcarii
Soiron Rolf, prezes zarządu Holcim Ltd., Lonza Ltd.
Vasella Daniel L., przewodniczący Novartis AG
Witmer Jürg, przewodniczący Givaudan SA i Clariant AG
Hiszpania
Cebrián Juan Luis, dyrektor generalny PRISA
Cospedal María Dolores de, sekretarz generalny partii Partido Popular
León Gross Bernardino, Sekretarz Generalny prezydencji hiszpańskiej
Nin Génova Juan María, prezydent i dyrektor generalny La Caixa
Sofia królowa Hiszpanii
Turcja
Ciliv Süreyya, dyrektor generalny Turkcell Iletisim Hizmetleri A.S.
Gülek Domac Tayyibe, były minister stanu
Koç Mustafa V., przewodniczący Koç Holding A.S.
Pekin Sefika, założyciel firmy Pekin & Bayar Law Firm
USA
Alexander Keith B., dowódca USCYBERCOM; dyrektor, National Security Agency
Altman Roger C., przewodniczący Evercore Partners Inc.
Bezos Jeff, założyciel i dyrektor generalny Amazon.com
Collins Timothy C., dyrektor generalny Ripplewood Holdings LLC
Feldstein Martin S., George F. Baker profesor ekonomii Uniwersytetu Harvarda
Hoffman Reid, współzałożyciel i generalny przewodniczący LinkedIn
Hughes Chris R., współzałożyciel Facebook
Jacobs, Kenneth M., przewodniczący i dyrektor generalny Lazard
Johnson James A., vice przewodniczący Perseus, LLC
Jordan Jr. Vernon E., Starszy Dyrektor Zarządzający Lazard Frères & Co. LLC
Keane John M., starszy partner SCP Partners; emerytowany Generał armii USA
Kissinger Henry A., przewodniczący Kissinger Associates, Inc.
Kleinfeld Klaus, przewodniczący i dyrektor generalny Alcoa
Kravis Henry R., współprzewodniczący i dyrektor generalny, Kohlberg Kravis, Roberts & Co.
Kravis Marie-Josée, starszy członek towarzystwa naukowego Hudson Institute, Inc.
Li Cheng, dyrektor ds. badań John L. Thornton China Center Brookings Institution
Mundie Craig J., szef badań i strategii Microsoft Corporation
Orszag Peter R., vice przewodniczący Citigroup Global Markets, Inc.
Perle Richard N., członek towarzystwa naukowego American Enterprise Institute for Public Policy Research
Rockefeller David, były przewodniczący Chase Manhattan Bank
Rose Charlie, redaktor wykonawczy i prowadzący program Charlie Rose
Rubin Robert E., współprzewodniczący Council on Foreign Relations; były sekretarz skarbu
Schmidt Eric, prezes zarządu Google Inc.
Steinberg James B., zastępca sekretarza stanu
Thiel Peter A., prezydent Clarium Capital Management, LLC
Varney Christine A., asystent prokuratora generalnego ds antymonopolowych
Vaupel James W., dyrektor założyciel Instytutu Maxa Plancka Badań Demograficznych
Warsh Kevin, były gubernator zarządu FEDu
Wolfensohn James D., przewodniczący Wolfensohn & Company, LLC
Dodatkowo wg. przecieków na spotkanie Grupy Bilderberg dotarli:
Anders Rasmussen – obecny Sekretarz Generalny NATO
Angela Merkel – Kanclerz Niemiec
Jose Luis Zapatero – Premier Hiszpanii
Bill Gates – były szef Microsoft, Dyrektor fundacji Gatesa
Robert Gates – obecny Sekretarz Obrony Narodowej USA
Źródło:
http://prawda2.info/viewtopic.php?t=16680&postdays=0&postorder=asc&start=25
czerwonykiel.blogspot.com/2011/08/kogo-odwiedzi-grupa-bilderberg-w-2012.html
leslaw ma leszka
PiS rośnie w siłę. „Idziemy po zwycięstwo” Nie możemy pozwolić na to, żeby kolejne cztery lata były okresem zawiedzionych nadziei, niewykorzystanych szans - powiedział Jarosław Kaczyński podczas konwencji PiS. - Dziś idziemy po zwycięstwo w 2011 roku – stwierdził Mariusz Kamiński. Politycy PiS podpisali deklarację o współpracy z ponad 20 organizacjami i partiami centroprawicowymi. Konwencja PiS w Sali Kongresowej rozpoczęła się od prezentacji filmu ze zdjęciami Lecha i Marii Kaczyńskich i Jarosława Kaczyńskiego ze zwycięskiej dla PiS kampanii parlamentarnej z 2005 roku. - Dziś idziemy po zwycięstwo w 2011 roku – powiedział prowadzący imprezę poseł Mariusz Kamiński. Konwencję wraz z nim prowadzi wiceszefowa biura prasowego PiS Ilona Klejnowska. „Zwyciężymy” – skandowali zebrani w Sali Kongresowej.
„Rząd ma środki, nie umie ich wykorzystać” - System zbudowany przez cztery lata rządów PO służy nielicznym, nie możemy pozwolić na to, żeby kolejne cztery lata były okresem zawiedzionych nadziei, niewykorzystanych szans – powiedział prezes Jarosław Kaczyński.- Mijają cztery lata obecnych rządów i najwyższy czas zadać pytanie, czy system stworzony przez PO służy Polsce i Polakom – mówił Kaczyński. Jego zdaniem, system ten służy „tylko nielicznym, a mimo wszystko jest podtrzymywany, mimo iż jak w soczewce skupiają się w nim wszystkie patologie, wszystkie problemy, które osłabiają Polskę i Polaków”. - Ale kolejne cztery lata, te, które są przed nami, a nie za nami, nie mogą być znów okresem zawiedzionych nadziei, niewykorzystanych szans. Nie mogą – podkreślił prezes PiS. Dostał burzliwe oklaski. „Zwyciężymy!” – krzyczeli działacze PiS zgromadzeni w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie.
Zdaniem Kaczyńskiego, w ciągu czterech ostatnich lat Polska „nie zbliżyła się do standardów zamożnych krajów zachodniej Europy, nie zbliżyła się poziomu do w pełni uzasadnionych aspiracji Polaków”. – I stało się tak, mimo że ten rząd dysponuje potężnymi środkami, tyle tylko, że nie potrafi się nimi posłużyć. Każe się nam cieszyć z minimalnego wykorzystania. Każe się cieszyć z rozkopanych budów, z inwestycji, które mają być kiedyś tam dokończone, a przecież modernizacja Polski to jest historyczny obowiązek rządzących, a nie żadna łaska – mówił prezes PiS.
„Pójdziemy premierowi na rękę” Prezes PiS Jarosław Kaczyński zapowiedział podczas sobotniej konwencji, że jego ugrupowanie zaprosi ministrów rządu Donalda Tuska, a także samego premiera do ośrodka programowego PiS, by tam mogli opowiedzieć o „swoich praktykach”. W ten sposób Kaczyński odniósł się do wcześniejszej wypowiedzi Tuska, który zaproponował cykl debat telewizyjnych w sprawach najważniejszych dla Polski, z udziałem ministrów jego rządu. Debaty miałyby ruszyć w poniedziałek, 29 sierpnia, i odbywać się codziennie; w ostatniej wzięliby udział szefowie PO i PiS. - Okazja do merytorycznej dyskusji była wczoraj, ale pójdziemy na rękę, powstaje ośrodek programowy PiS. Będziemy tam zapraszać panie i panów ministrów z tego rządu, aby zdali sprawę ze swoich praktyk, będzie trzeba zaprosimy i premiera Tuska – zapowiedział Kaczyński. - Jeśli chodzi o odwagę, to panie premierze, dzisiaj odwagą jest to, by spojrzeć w oczy kobiecie, która by wysłać swoje dziecko do szkoły, musi iść po kredyt do banku, niech pan spojrzy – mówił prezes PiS. - Ale zostawmy już aroganckich wobec własnego społeczeństwa – ale za to gotowych do usług dla silniejszych – kłamczuchów – powiedział Kaczyński, kończąc wątek dotyczący propozycji Tuska.
Prezes PiS ocenił, że Polska się cofa, jeśli chodzi o standardy demokratyczne. – Można powiedzieć, że prozachodni kierunek rozwoju został porzucony – powiedział. Kaczyński oświadczył, że metodą rządzenia stało się „kłamstwo, manipulacja nadużywanie wymiaru sprawiedliwości, a także „likwidacja normalnej debaty publicznej, którą zastąpiły inwektywy”. - Robi się wszystko, by Polacy nie mogli sobie nawet wyobrazić, że może być lepsza Polska, aby nie wierzyli w swoje możliwości, w swoją siłę – przekonywał prezes PiS. – Ale my w te możliwości, w tę siłę wierzymy – dodał. - Polską rządzi dziś bezideowa grupa interesu, pozbawiona jakichkolwiek twórczych możliwości i nieustannie posługująca się kłamstwem – oświadczył prezes PiS.
„Kim jest Donald Tusk?” Prezes PiS Jarosław Kaczyński pytał, kim jest Donald Tusk. – Kim on jest? Polskim premierem, czy człowiekiem na usługi? – mówił Kaczyński, odnosząc się do wypowiedzi premiera z piątkowej debaty w sejmie ws. kryzysu gospodarczego. Kaczyński podkreślał, że podczas piątkowej debaty nad informacją ws. działań rządu w związku z kryzysem gospodarczym Donald Tusk mówił, że rząd „głównie zabiega o interesy najbiedniejszych”.
- Czego, jakiej dziedziny dotyczyły przede wszystkim cięcia w budżecie, otóż wydatków socjalnych – mówił Kaczyński. Prezes PiS zaznaczył też, że przez całe lata słyszeliśmy, że „nie ma gorszego nieszczęścia niż Europa dwóch prędkości”. - A co wczoraj usłyszeliśmy od premiera? Że Europa dwóch prędkości jest dla nas znakomita, mimo że powstaje poza jakimikolwiek procedurami, z zupełnym nieliczeniem się z traktatami międzynarodowymi, z zupełnym nieliczeniem się z polską prezydencją, która miała być taka wspaniała – mówił prezes PiS. - A co robi premier? Mówi, że jest wszystko świetnie i jeszcze do tego udziela komuś reprymendy – Francji mianowicie. Tylko pytanie w czyim interesie i w czyim imieniu? Polskim, czy może naszego potężnego sąsiada? – pytał Kaczyński. – Kim on jest? Polskim premierem, czy człowiekiem na usługi? – dociekał prezes PiS. W swoim piątkowym wystąpieniu szef rządu skrytykował wynik wtorkowego spotkania kanclerz Niemiec Angeli Merkel i prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego. Poinformował, że Polska jest nieusatysfakcjonowana rezultatami tego spotkania, bo nie doprowadziło ono do wzmocnienia zarządzania strefą euro.
Poparli program PiS Odwołujemy się do dziedzictwa prezydenta Lecha Kaczyńskiego i dlatego popieramy program PiS – zadeklarowali podczas konwencji PiS „Wspólnie dla Polski” przedstawiciele organizacji centroprawicowych. Dokument podpisali przedstawiciele m.in.: SKL, ROP, PSL „Piast”, związku Solidarność Rolników Indywidualnych, Ruchu im. Lecha Kaczyńskiego oraz akademickich klubów im Lecha Kaczyńskiego, komitetów poparcia Jarosława Kaczyńskiego, stowarzyszenia Solidarni 2010 i stowarzyszenia Rodzin Katyń 2010. „Polska musi się rozwijać, być zamożna, wolna i solidarna. Chcemy takiej Polski, takiej Polski chciał Prezydent Lech Kaczyński. Odwołujemy się do Jego dziedzictwa i dlatego wspólnie popieramy program Prawa i Sprawiedliwości – program Polski nowoczesnej, solidarnej i bezpiecznej. To jest nasze zobowiązanie wobec Polaków” – brzmi treść deklaracji. „Prawo i Sprawiedliwość ma nowe rozwiązania, ma kompetentnych ludzi, ma wiedzę i ma wielką wolę zmieniania Polski. Ma wolę spełniania marzeń Polaków, odmieniania ich losu. Zróbmy to wspólnie. Wspólnie dla Polski” – czytamy w dokumencie. W deklaracji znalazło się stwierdzenie, że Donald Tusk w imieniu swego rządu i swojej partii obiecywał Polakom pracę w godnych warunkach i za godziwe wynagrodzenie, cud gospodarczy i sieć autostrad oraz że emigranci wrócą do kraju. „Polacy są Europejczykami. Chcą pracować, kształcić się, leczyć się i odpoczywać godnie. Polscy rolnicy chcą korzystać z takich samych dopłat, z jakich korzystają rolnicy we Francji czy Niemczech. Zrobiono w tych sprawach niewiele, a to, co zrobiono, nie służy dobrze Polsce i Polakom” – oceniają sygnatariusze. „Dzisiejszy rząd pogłębia chaos i nie daje Polakom poczucia bezpieczeństwa. W obliczu największej od lat tragedii narodowej, jaką była katastrofa smoleńska, państwo zawiodło i nie zdało egzaminu. Zbyt wiele pytań pozostało bez odpowiedzi. Godzimy się na to, by Polska stawała się krajem malejących szans, malejących aspiracji, niezaspokajanych potrzeb, biedy i wykluczenia. Polacy i Polska zasługują na więcej. Polacy i Polska oczekują więcej. To jest zobowiązanie Rzeczypospolitej. To jest zobowiązanie rządzących” – podkreślają podpisani pod deklaracją. Deklarację o współpracy z PiS podpisali m.in.
Maciej Łopiński z Ruchu im. Lecha Kaczyńskiego,
prof. Jan Duda i prof. Stanisław Mikołajczak z akademickich klubów im. Lecha Kaczyńskiego,
Wojciech Boberski ze stowarzyszenia PJN,
Barbara Nowak z Towarzystwa Nauczycieli Szkół Polskich,
prof. Włodzimierz Bernacki ze społecznego komitetu budowy pomnika ofiar katastrofy smoleńskiej,
Ewa Stankiewicz ze stowarzyszenia Solidarni 2010,
Prof. Zdzisław Krasnodębski ze Stowarzyszenia Twórców RP,
Magdalena Merta ze Stowarzyszenia Rodzin Katyń 2010,
Marek Dyżewski reprezentujący wrocławski społeczny ruch poparcia Jarosława Kaczyńskiego,
Jerzy Chróścikowski z Solidarności Rolników Indywidualnych,
Stanislaw Gogacz z ROP,
Marek Zagórski z SKL,
Andrzej Melak z Komitetu Katyńskiego
Zdzisław Podkański z „PSL „Piast”.
ewa-maria
Chcemy by PiS był jak Fidesz - Chcemy by PiS był jak Fidesz – mówi „Rz” Andrzej Melak, przewodniczący Komitetu Katyńskiego, jednej z dwudziestu organizacji, które sygnowały deklarację „Wspólnie dla Polski” mówiącą o współpracy z PiS Komitet Katyński jest jedną z organizacji, która podpisała deklarację „Wspólnie dla Polski”, o współpracy z PiS. To mocne wejście w politykę. Dlaczego? Andrzej Melak: Jest kilka powodów. Przede wszystkim obecna, bardzo zła sytuacja Polski pod rządami Platformy Obywatelskiej, a także – w moim przypadku- osobista tragedia po katastrofie smoleńskiej. Należy wszelkimi dostępnymi sposobami dążyć do tego by prawda o katastrofie smoleńskiej została wyjaśniona do końca. Bez tej prawdy trudno wyobrazić sobie wolną i niezależną Polskę. Moim zdaniem PiS jest jedyną formacją, która taką walkę o prawdę podjęła. Po za tym, co jest bardzo ważne dla nas, jako członków Komitetu Katyńskiego, to organizacja, która ma niepodległościowe korzenie, walczyła z patologiami w funkcjonowania państwa. To najważniejsze powody, dla których podpisaliśmy zobowiązanie do współpracy z Prawem i Sprawiedliwością.
Komitet Katyński to organizacja, która dotąd była znana z walki o prawdę historyczną, nieangażująca się w polityczne spory. Teraz się to zmieni… Od wielu lat rzeczywiści walczymy o prawdę historyczną, o prawdę o zbrodni w Katyniu. Ale w ostatnich latach sprawa tragicznego mordu na polskich oficerach jest niestety i mówię tu zarówno o oficjalnych uroczystościach, jak i np. podręcznikach historycznych mocno spychana na margines. To celowe odcinanie młodego pokolenia od korzeni, które są dla nich istotne. A sytuacja jeszcze się pogorszy- reforma edukacji zaplanowana przez rząd PO – PSL, która ma zacząć obowiązywać od września znacząco zmniejsza liczbę lekcji historii w szkołach na poziomie średnim. Dlatego angażujemy się teraz w politykę. Trzeba walczyć o przywrócenie lekcji historii w szkołach o ocalenie polskiej pamięci historycznej. Komitet Katyński jest jedną z dwudziestu organizacji, które podpisało porozumienie wyborcze z PiS. Ma to być, jak deklarował poseł Kamiński- wielkie jednoczenie prawicy. Ale, o jakim jednoczeniu tu mówić – skoro część prawicowych ugrupowań: UPR, PJN, czy Nowa Prawica startują osobno? Wszystko wskazuje na to, że trzeba prowadzić politykę łączenia polskiej prawicy konsekwentnie, skutecznie i cały czas. Dzisiejsze porozumienie to dopiero początek. Trzeba doprowadzić do takiej sytuacji jak jest na Węgrzech, gdzie partia Fidesz zdołała zmobilizować szeroki elektorat prawicowy, przejęła samodzielną władzę i wprowadziła zmiany, które odbudowują Węgry. Tak trzeba postąpić i w Polsce. Ale Fidesz szedł do wyborów nie tocząc wojenek na prawicy, między ugrupowaniem Orbana a socjalistami nie było też takiej sondażowej różnicy jak między PiS, a PO. A to jednak działa demobilizujaco na elektorat. Sondaże są tylko sondażami. Będziemy mobilizować i przekonywać tych, którzy nie chcą dziś iść na wybory. W tym leży klucz do zwycięstwa. A czy to się powiedzie? Cóż wybory będą tego sprawdzianem.
Wojciech Wybranowski
Co zrobić z Wajdą? Subotnik Ziemkiewicza Krzysztof Kłopotowski twierdzi, że swoim posłowiem do wznowienia „Michnikowszczyzny” „wprowadzam polskie myślenie w koleiny, z których nie ma dobrego wyjścia”. Bardzo możliwe, że co do tych kolein ma rację. Nie ma racji tylko w jednym, przypisując mi jakąkolwiek moc sprawczą w procesie wejścia w nie polskiego myślenia. Ja w każdym razie nie czuję się kimś, kto wyznacza bieg zbiorowego myślenia, ale wręcz przeciwnie − kimś, kto usiłuje za nim nadążyć, odczytać znaki czasu i połapać się, co z nich wynika. Nie napisałem wcale, że powinniśmy zerwać łączność między narodem a jego elitami artystycznymi. Napisałem, że elity artystyczne się od narodu oderwały, że dowodnie pokazała to żałoba posmoleńska, mobilizacja salonowców przeciwko pochówkowi prezydenta na Wawelu i przeciwko krzyżowi na Krakowskim Przedmieściu. Piszę, że pękło i „się już nie sklei”. Kłopotowski zaś, że to źle, jak pęka, i nie powinno pękać. Pewnie ma rację, źle i nie powinno. Ale co zrobić, jak już pękło? Nie zauważać tego pęknięcia, to go nie będzie? Krzysztof swą polemiką też zawraca nasz wózek w koleiny, i to w koleiny bardzo, bardzo stare, z których nasi przodkowie też nigdy nie znaleźli dobrego wyjścia. „Jeden, jeden tylko cud – z polską szlachtą polski lud”. Od czasu do czasu wydaje się polskim elitom, że się ten cud ziszcza. Że „król z narodem – naród z królem”, i „wiwat wszystkie stany”, i „sentymentalna panna S” z „młodym w kasku robotnikiem” − „pany, kosy, chłopy, godła”. A od czasu do czasu, że „wszystko była podła maska, farbiona jak do obrazka”, i że z tą hołotą nic się nie da, po prostu oświeceni muszą zrobić jej dobrze wbrew niej, bo po to są oświeceni, żeby wiedzieć lepiej. Znam ten spór bardzo dobrze, bo, wyznam, we mnie się bez przerwy kłócą Koźmian z Mochnackim, Wielopolski z Trauguttem, a najgłośniej Dmowski z Piłsudskim, i nie mogą dojść do ładu, szarpiąc moim piórem w zygzaki, z których przecież sobie doskonale zdaję sprawę − tyle, że nic na nie poradzić nie mogę. Jeśli jakoś swoim pisaniu dochodzę z nimi wszystkimi do ładu, to tylko dzięki temu, że stale tłumaczę im wszystkim i sobie samemu, że w tej akurat, dzisiejszej historycznej chwili są po jednej stronie. Bo spór z michnikowszczyzną to już od dobrych paru lat nie jest ten sam spór, co tamte spory. Bo Tamci wszyscy kłócili się i wciąż kłócą, jaka ma być Polska i polskość, jak się powinna mieć do naszej historii tradycji, ale nigdy nie spierali się o to, czy polskość w ogóle ma być, czy jest potrzebna i czy ma sens, czy też nasza historia i tradycja ma być z pogardą wyrzucona na śmietnik. To było i jest zbyt oczywiste, żeby podlegać sporowi. A wszyscy ci wielcy mieli w swoich czasach, w każdym pokoleniu, całe mrowie takich, z którymi by ten spór wieść mogli − wiemy, bo gdzieś tam na marginesie swych dzieł z przekąsem wspominają o tych rodakach, którzy realizację swych aspiracji związali z wyrzeczeniem się polskości, z zaparciem swych korzeni. Wystarczy zresztą przekartkować indeksy w książkach o historii naszych niegdysiejszych zaborców, ileż tam polskich nazwisk, ileż całych rodów kompletnie zniemczonych i zruszczonych. Nasze dzieje nie wyglądały tak, że naród był zawsze jeden i opierał się zaborcom czy okupantom. Nasze dzieje wyglądały tak, że od tego narodu stale odłupywane były mniejsze i większe drzazgi. I niejednokrotnie wydawało się, że się naród dzieli, – ale nie, zawsze się okazywało, że naród jest po jednej stronie, a po drugiej tylko ci, którzy już nim dłużej być nie chcieli. Nie pamiętamy o nich, bo skoro się od korzeni poodrywali, nie miał, kto pamiętać. Być może to zresztą godziwa cena za życie wygodne i pozbawione tych mąk, na jakie naraża człowieka bycie Polakiem; nie mój problem. Konstatuję − słusznie czy nie, jak kto uważa, że nic się nie zmieniło. Pisząc o tym, że nie można narodu rozrywać na dwie części, Krzysztof pewnie ma rację. Ale ja nie widzę dziś dwóch narodów. Widzę naród, i pewną część elity, która się oderwała i wynarodowiła, owszem, przekonaną, że stworzyła swój naród „młodych, wykształconych i z dużych miast”, który jest narodem, czy raczej „społeczeństwem” (oni nawet samego słowa „naród” nie trawią) jedynym, a w każdym razie jedynie słusznym, bo nowoczesnym i „europejskim”. Prawda jest inna. Bez wdawania się w tej chwili w statystyki, badania i dane o recepcji poszczególnych mediów − to wiara w miraż. Prawda jest taka, że michnikowszczyzna jałowieje i usycha, tam samo, jak i przedtem działo się to z podobnymi odszczepionymi od narodu wiórami. Politycznie to wciąż jeszcze, jako tako wygląda − bo pozycję salonu wyznacza sojusz z nowoczesnym towarzyszem szmaciakiem z PO, który cznia salonowe ględzenia, ale na razie potrzebuje, więc za nie płaci; bo jest w stanie urządzać takie przebieranki, jak wąsacz z dwururką, zbierający głosy dla sił postępu od elektoratu naiwnie tradycjonalistycznego; bo wreszcie salon ma siłę mobilizowania pewnej liczby hałaśliwych barbarzyńców. Ale to nie żaden inny polski czy jakikolwiek naród, tylko młodzi barbarzyńcy, wykolejeńcy, produkt społecznego rozkładu − u nas kopią i opluwają modlących się pod żałobnym krzyżem, w Hiszpanii pielgrzymów przybyłych na spotkanie z Papieżem, w Londynie plądrują sklepy, a w Berlinie palą samochody. Jedyny „naród europejski”, jaki się udało wychować pogrobowcom Oświecenia. Natomiast intelektualnie − tam już nic nie ma. Żadnej ciekawej książki, żadnej myśli. Towarzystwo wzajemnej adoracji zachwycające się podróbkami podróbek siebie samych sprzed lat. Pustka i napuszona chałtura. Jedyna idea − obracanie wszystkiego w kpinę i pierdzenie na wargach na Boga, Honor i Ojczyznę. Kuba Wojewódzki zaprosił kiedyś do swego talk-show Adama Michnika, i na zakończenie rozmowy oznajmił mu, że jest jego następcą, co ten pierwszy zmuszony był przyjąć do wiadomości. Niby wszystko w konwencji żartu, ale w sumie − święta racja. Średnia wieku owej elity, o docenienie, której upomina się Krzysztof, przypomina wszak kremlowskie politbiuro, a następcy − właśnie tacy. Dumni z tego, że w ogóle im się nie chciało wkuwać o tych wszystkich powstaniach ani czytać tej nudy o „Panu Tadeuszu” czy innych Sienkiewiczów. I jeszcze jedno: ubolewa Krzysztof, że „gardzi się dorobkiem Andrzeja Wajdy, bo trafił do obozu przeciwnika i za dużo mówi”, gdy tymczasem „jego wypowiedzi polityczne spływają jak piana do rynsztoka historii, a zostaje złoto sztuki w narodowym skarbcu”. W pełni się z tym zgadzam, i chyba nie ja, ani moi czytelnicy, jesteśmy właściwymi adresatami tej uwagi. Nigdy nie miałem kłopotu, by oddać jakiemuś twórcy sprawiedliwość za to, co kiedyś zrobił dobrego, tylko, dlatego, że dziś dołuje albo się świni. To akurat właśnie modus operandi salonu. Jeśli Kapuściński czy Wajda z nami, to każde ich dzieło jest arcydziełem, a jeśli na przykład Nowakowski nie z nami, to w ogóle go ma nie być. Naród jest wyrozumiały, drogi Krzysztofie. Naród pamięta Staszicowi jego ciężką i pożyteczną pracę, a nie to, że podpisał W. Ks. Konstantemu świński dekret wprowadzający w Królestwie Polskim cenzurę − i Wajdzie też zapamięta jego najlepsze filmy, a nieschrzanione agitki czy pyskowanie przeciwko pochówkowi Prezydenta. Naród będzie pamiętał, że Czesław Miłosz był wielkim polskim poetą, a nie, że od czasu do czasu bredził okrutnie i pozwolił na starość zrobić z siebie „dyżurny autorytet”. I tak. Tak sądzę, bo przecież ten naród zapamiętał Oświeconych, którzy się gromadzili na obiadach czwartkowych u „Króla Stasia” − a litościwie spuścił w niepamięć tych, którzy spotykali się u generałowej Zajączkowej. Choć byli to ci sami ludzie. Może się mylę, a może znam ten naród lepiej niż ci, którzy tak się nadymają poczuciem bycia „młodymi, wykształconymi i z dużych miast”. RAZ
Strajk z obawy o przyszłość Po raz pierwszy od wielu lat polscy kolejarze przeprowadzili strajk generalny. Obejmował on największego przewoźnika pasażerskiego spółkę Przewozy Regionalne, która w ciągu doby obsługuje ok. 300 tys. osób. Ponad 2,5 tys. pociągów nie wyjechało w trasy. Główny postulat sformułowany przez przedstawicieli pracowników dotyczył podwyżki średnio o 280 zł. W tym przedsiębiorstwie płace są najniższe w porównaniu do innych spółek kolejowych. Ale tak naprawdę sięgnięto po ostateczną broń, aby przede wszystkim zmusić władze do zajęcia się stanem przewozów kolejowych w Polsce. Ten strajk jest wielkim głosem protestu przeciw polityce transportowej prowadzonej przez rząd Platformy Obywatelskiej i obawą o przyszłość.
Błędy przy usamorządowieniu W systemie transportowym państwa spółka Przewozy Regionalne zajmuje szczególne miejsce. Obsługuje najkrótsze i najtańsze relacje. Zapewnia codzienny dojazd do pracy i do szkoły. Koszty wykonywania większości tych połączeń nie mogą być pokrywane przychodami z biletów, ponieważ musiałyby one być bardzo drogie. Przy poziomie zarobków w Polsce nie byłoby na nie stać większości z nas. A władze państwowe chcąc doprowadzić do likwidacji korków na drogach, zwłaszcza w dużych aglomeracjach miejskich oraz do zmniejszenia zanieczyszczenia środowiska spalinami z samochodów, muszą dążyć do przeniesienia jak największej liczby podróżnych właśnie na kolej. Dlatego do transportu oferowanego przez Przewozy Regionalne dopłaca się ze środków publicznych. Tak czyni się z resztą w większości rozwiniętych krajów świata. Początkowo dopłaty miały pochodzić z budżetu państwa. W ustawie o restrukturyzacji PKP zapisano nawet, że będzie to, co roku 800 mln zł. Jednak przez wiele lat rząd nie wywiązywał się z tych zobowiązań, co powodowało, że spółka Przewozy Regionalne systematycznie popadała w coraz większe długi. Po wejściu Polski do UE zgodnie z unijnym prawem finansowanie tego typu komunikacji przeniesiono na szczebel regionalny zapisując to w kompetencjach świeżo utworzonych samorządów wojewódzkich. Ale one również traktowały Przewozy Regionalne po macoszemu. Zamawiały wykonywanie usług, ale nie płaciły tyle ile wynosiły koszty przedsiębiorstwa zarzucając, czasami nie bez podstaw, że się źle gospodaruje. Sytuacja zamiast się poprawić stawała się jeszcze gorsza. Rząd Jarosława Kaczyńskiego zastał taki stan rzeczy i podjął decyzję o oddłużeniu Przewozów Regionalnych kwotą prawie 2,4 mld zł. Do takiego poziomu urosły, bowiem długi tej firmy. Z czystym kontem miała się ona rozwijać w ścisłym porozumieniu z władzami samorządów wojewódzkich. W 2007 r. sprawę przejął nowy rząd koalicji PO-PSL. I wcześniejszą koncepcję zrealizował po swojemu popełniając w procesie usamorządowienia Przewozów Regionalnych trzy podstawowe błędy, które spowodowały obecne załamanie. Ministerstwo infrastruktury pod kierownictwem Cezarego Grabarczyka nie doprowadziło do końca oddłużenia spółki. Na skutek nieudolności urzędników przekazano ją z długiem w wysokości 136 mln zł. Na tle całej kwoty oddłużenia, która wyniosła prawie 2,4 mld zł pozostawienie takiej małej końcówki wynikało nie z braku możliwości finansowych państwa, ale ewidentnego nie profesjonalizmu. Tym bardziej szkodliwego, że dla przedsiębiorstwa była to poważna kula u nogi.
Drugim grubym błędem było odebranie Przewozom Regionalnym połączeń międzywojewódzkich, czyli tanich relacji prowadzonych nie wewnątrz jednego województwa, ale między dużymi miastami. Wśród nich tak odległe jak z Przemyśla do Szczecina, czy z Białegostoku do Wrocławia. Połączenia te, aby zachować niskie ceny biletów i aby były dostępne dla najmniej zamożnej części społeczeństwa dotowane są przez ministerstwo infrastruktury. Odebranie ich poważnie osłabiło ekonomicznie Przewozy Regionalne. Trzecim i chyba najpoważniejszym z punktu widzenia przyszłości błędem było nieprzygotowanie spójnej strategii rozwoju spółki w nowym układzie właścicielskim. Czyniąc właścicielami szesnaście województw o różnych interesach wiadomo było, że trudno im samym będzie wypracować taką wizję. Rolą ministra infrastruktury powinno być dialogu z marszałkami województw wypracować wizję rozwoju i ewentualnych dalszych przekształceń. Akceptacja tej wizji przez samorządy powinna być warunkiem przekazania im przedsiębiorstwa. Przewozy Regionalne odgrywają, bowiem zbyt ważną rolę w całym systemie transportowym państwa, aby rząd mógł przestać się interesować ich losem, nawet jak przestał być bezpośrednim właścicielem.
Lekceważenie problemów Na te błędy zwracano uwagę z wielu stron. Mówili o tym eksperci, przedstawiciele związków zawodowych i posłowie z komisji infrastruktury. Ale minister Cezary Grabarczyk pozostał na te głosy głuchy. Uznał, że jest to już wyłączny problem marszałków. A ci z kolei nie mogąc dojść między sobą do porozumienia i widząc obojętność centrali zajęli się innymi sprawami lekceważąc problemy Przewozów Regionalnych. Zostały one znowu pozostawione same sobie, przez nikogo niechciane. Ale życie nie znosi próżni. Brak aktywności władzy publicznej tam, gdzie jest ona konieczna, prowadzi do negatywnych skutków społecznych. Długi spółki znowu zaczęły rosnąć, aby w ciągu nieco ponad dwóch lat po oddłużeniu uzyskać bardzo niebezpieczny poziom 0,5 mld zł. Przedstawiciele załogi nie mogą uzyskać żadnej informacji na temat swojej przyszłości odbijając się od ściany niechęci i niemocy państwowych decydentów. To sprawia, że frustracja ponad 15 tys. pracowników narasta i doprowadziła prawie do pełnej jednomyślności w sprawie ogłoszenia strajku. Niepokój pogłębiają takie wydarzenia jak uchwalenie przez sejmową większość PO-PSL zmian w prawie umożliwiających ogłoszenie upadłości przez przedsiębiorstwo kolejowe oraz tworzenie przez największe województwa własnych, regionalnych spółek przewozowych w postaci Kolei Śląskich i Kolei Dolnośląskich. Może to oznaczać, że jest niewypowiedziany plan doprowadzenia do upadłości Przewozy Regionalne. W tym celu systematycznie się je ponownie zadłuża. A na bazie masy upadłościowej utworzy się nowe podmioty rozprzedając zbędny majątek i zwalniając ludzi. Nikt z rządu ani z samorządów wojewódzkich otwarcie o tym nie mówi, ale fakty mogą świadczyć, że jest taka strategia. Ta nie jednoznaczność najbardziej niepokoi pracowników i związki zawodowe. Występując w obronie własnych miejsc pracy kolejarze z Przewozów Regionalnych w dłuższej perspektywie występują także w interesie podróżnych, mimo doraźnych dla nich trudności oraz nas wszystkich, którym nie jest obojętne, co się dzieje w naszym kraju. Domagając się klarownej informacji o przyszłości swego zakładu pracy jednocześnie domagają się, aby władza publiczna opłacana z naszych podatków robiła wreszcie to, co do niej należy. Troszczyła się o dobro wspólne, o naszą przyszłość i rozwój. Bez sprawnie funkcjonującego systemu transportowego, opartego o kolej, skutecznie zarządzanego i finansowanego, trudno ją sobie wyobrazić. Bogusław Kowalski
PRL a III RP próba oceny gospodarczej Prawie pięć lat temu dokonałem porównania osiągnięć II i III RP. Z perspektywy tych kilku lat wyraźnie widać, że temat ten nie był á propos, a logicznym krokiem byłaby raczej komparatywna ocena PRL-u i III RP. Dziś można, bowiem z całą pewnością stwierdzić, że oba te twory są jakościowo tożsame. PRL to półkolonia Sowieckiej Rosji, a III RP została już w pełni skolonizowana przez zachód a w szczególności wielkomocarstwowe Niemcy. Dlatego też postanowiłem przeprowadzić analizę tego zagadnienia w kilku kluczowych aspektach. Zdaję sobie przy tym sprawę, że zainteresowanie tego typu tematyką jest minimalne. Ci, którzy oprócz konsumpcji piwa i polskojęzycznych telewizji angażują się jeszcze w inne intelektualne działania wolą dyskutować o zagadnieniach typu exemplum „czy Palikot miał prawo powiedzieć to czy tamto o Kaczyńskim, czy też nie”. Temat tu poruszony może być, co najwyżej skwitowany znudzonym ziewnięciem. Pomimo to musi on stanowić fundament każdej rzetelnej próby prognozowania przyszłości naszego państwa i narodu oraz szacunku szans przed nimi stojących.
I dlatego postanowiłem zająć się tym zagadnieniem. Dywagacje warto rozpocząć analizą gospodarki obu tych tworów, gdyż stanowi ona podstawę materialnego bytu każdej społeczności. Pomimo jakościowego podobieństwa obu omawianych tworów, ich gospodarki stanowią swe zaprzeczenie. Paradoks ten łatwo tłumaczy koncepcja funkcji, jaką przypisywały Polsce rządzące Nią mocarstwa. W strategicznych planach Rosji Sowieckiej Polska, wraz z innymi krajami tzw. Demoludu, miała odgrywać rolę technologicznego i przemysłowego zaplecza dla zbrojnego ramienia tego imperium. W związku z tym wszystkie siły skoncentrowane były na powojennej odbudowie zniszczonego kraju i rozwoju kluczowych gałęzi przemysłu, a w szczególności ciężkiego. W porównaniu z konkurencyjnym zachodem gospodarka ta była technologicznie zacofana, ale w połączeniu z bogactwem surowcowym naszego kraju stanowiła istotny potencjał produkcyjny dostarczający uzbrojenia i dóbr konsumpcyjnych całemu imperium oraz innym krajom pierwszego i trzeciego świata. Wytwarzane produkty były toporne według standardów zachodnich, ale dzięki polityce monetarnej utrzymującej niską wartość niewymienialnej złotówki, niezwykle tanie, a ich, jakość (w segmencie eksportowym) przewyższała wielokrotnie tę, którą oferuje dziś światu gospodarka chińska. System ten, podobnie jak dzisiejszy chiński, oparty był na wyzysku taniej siły roboczej, posiadającej ograniczony dostęp do dóbr konsumpcyjnych przezeń produkowanych, podczas gdy import wspomagał jedynie gałęzie gospodarki kluczowe dla wysiłku zbrojeniowego imperium. W ramach wspierania ideologii komunistycznej, Polska zmuszona też była do przekazywania „danin” Rosji i penetrowanym przez nią krajom trzeciego świata, a w szczególności arabskim. Niewątpliwym plusem tej smutnej sytuacji było jednak wykształcenie wysoko wykwalifikowanej siły roboczej i doskonałej kadry technicznej. W momencie odzyskania niepodległości, ten potencjał ludzki byłby w stanie szybko przeprofilować produkcję z „militarnej” na „cywilną” stopniowo zmodernizować przodujące gałęzie gospodarki, tak by stanowiły groźną konkurencję nawet na wymagających rynkach zachodnich. Stało się jednak inaczej. Zanim, bowiem czerwone imperium zaakceptowało oderwanie Polski i innych krajów Demoludu ze swego obszaru dominacji, uzgodniono już ze Stanami Zjednoczonymi (patrz szczyt na Malcie) scenariusz „transformacji”, która miała polegać na przekazaniu delikwentów w ręce zachodu. Proces ten wewnętrznie wspierać mieli wyselekcjonowani komunistyczni zaprzańcy, którzy tak jak Balcerowicz otrzymali uprzednio stosowne wyszkolenie w Stanach Zjednoczonych (patrz stypendia Fulbrighta). Zgodnie z wizją zachodu, Polska i inne kraje Demoludu miały zostać przekształcone z „producentów” w „konsumentów”, otwierając gigantyczny nienasycony rynek dla zachodnich koncernów. Przy pomocy instrumentów finansowych „zbankrutowano” polską realną gospodarkę, niszcząc ją lub oddając za bezcen w zachodnie ręce. Sektor finansów, kluczowy z punktu widzenia kontroli gospodarki, oddano w ręce banków zachodnioeuropejskich. Ten proces balcerowiczowskiej „transformacji” przeprowadzono w przedziale kilku zaledwie lat powodując w społeczeństwie niespotykaną w czasach pokoju traumę. Na gruzach realnej gospodarki stworzono fikcyjną jej wersję znaną pod jej angielskim skrótem FIRE (finance, insurance, real estate). Jedynym materialnym jej „pomnikiem” są wszechobecne lśniące szkłem i stalą „galerie handlowe”, w których zachodnie koncerny upychają tubylcom szmelc produkowany na masową skalę w chińskich zakładach tychże. W okresie dwudziestolecia III RP unowocześniono jednak budownictwo, które zaspakaja potrzeby uwłaszczonej na polskim majątku nomenklatury i innych aferzystów, oraz tych szczęśliwców, którzy wspierani są finansowo przez rodziny z zagranicy. Potrzeby mieszkaniowe ogółu społeczeństwa zaspakajane są głównie przy pomocy niekończącej się masowej emigracji, która drastycznie redukuje zapotrzebowanie na krajowym rynku nieruchomości. Wszelkie, pozostałe po balcerowiczowskiej zagładzie dziedziny gospodarki ulegają dalszemu upadkowi i dewastacji (exemplum infrastruktura, rolnictwo). Gdyby, więc z obrazu polskiej gospodarki usunąć posiadane przez obcy kapitał sieci handlowe, banki i nieliczne funkcjonujące jeszcze zakłady przemysłowe, oraz te realne inwestycje (np. nieruchomości), które powstały z „datków” emigrantów, to Polsce i Polakom nie pozostałoby praktycznie nic własnego oprócz nisko- lub nie-zagospodarowanych obszarów kraju, czyli tyle bogactwa, ile uchowało się po niemieckiej okupacji w 1945 roku. Można, więc z całą odpowiedzialnością skonkludować, że cały dorobek PRL-u (jak nędzny by on nie był) został skutecznie zniwelowany przez naszych zachodnich „przyjaciół” i współpracujących z nimi rodzimych sprzedawczyków. Aby skutecznie przeprowadzić zbrodniczą operację tych rozmiarów bez narażania się na społeczny bunt, należało w jakiś sposób spacyfikować naród. Dokonano tego przy pomocy zmasowanej propagandy medialnej i programowego otumaniania młodego pokolenia w „zreformowanym” na potrzeby kolonizatorów szkolnictwie. Rezultaty tego kulturkampf ’u, o całą magnitudę przewyższają w obszarze obyczajowym „osiągnięcia” uzyskane przezeń w sferze gospodarczej. Ale to jest temat drugiej części analizy. Ignacy Nowopolski
Budżet USA? Wąż żywiący się własnym ogonem Agencja ratingowa Standard & Poor’s po raz pierwszy w historii obniżyła ocenę wiarygodności kredytowej Stanów Zjednoczonych z AAA do AA+. Chciałoby się zapytać tych wszystkich fanatycznych zwolenników Obamy, czego tak naprawdę się spodziewali. Jaki sens dla wierzycieli ma jednoczesne podniesienie ustawowego limitu zadłużenia o 2,4 biliona $ i wprowadzenie cięć wydatkowych budżetu w tej samej wysokości? To tak jakby spłacać zadłużenie na karcie kredytowej z tej samej karty. Budżet USA przypomina węża żywiącego się własnym ogonem. Jak miała postąpić agencja ratingowa, żeby zachować wysoką wiarygodność swojej oceny, skoro już 14 lipca ostrzegała rząd USA, że aby utrzymać wysoki rating, Waszyngton musi zredukować, o co najmniej 4 biliony $ wydatki publiczne? Tymczasem nawet w poniedziałek 8 sierpnia 2011 roku w nerwowym przemówieniu do dziennikarzy Barack Obama oznajmił, że nie zmieni socjalistycznego kursu w gospodarce amerykańskiej, który – jak twierdził – zawsze sprawdzał się w historii, kiedy dochodziło do kryzysu gospodarczego. Najwyraźniej Obama nie zna nie tylko historii świata, co wielokrotnie udowadniał podczas kampanii 2008 roku, ale dodatkowo nie ma pojęcia o fatalnych skutkach demokratycznych sposobów na recesję, zaczynając się od mocno przecenianego Nowego Ładu Roosevelta. Naciski polityczne na agencję Standard & Poor’s niewiele dały. I chociaż Obama zapierał się, że gospodarka amerykańska zawsze będzie warta trzech liter A, to faktyczna ocena ekspertów ekonomicznych jest miażdżąca. Większość niezależnych analityków uznała, że same wydatki na siły zbrojne przekroczyły wszelkie normy. Od 2001 roku budżet obronny USA wzrósł o 80 procent, a od 2006 roku o 30 procent. Obama niewiele zaś robi, żeby ściągnąć wojska amerykańskie z Afganistanu i Iraku w celu zatkania gigantycznego wycieku pieniędzy z budżetu obronnego państwa. W opinii tygodnika „The Economist”, Amerykę czeka kolejna fala wielkiej recesji, daleko groźniejszej niż ta, która trwa od dwóch lat. Wskazuje na to reakcja wszystkich giełd na świecie 8 sierpnia br. Jak powiedział w wywiadzie dla CNN Mort Zuckerman, szef Boston Properties, nikt nie wie, jaka jest wizja, cel i plan rządu USA w najbliższym czasie. Oprócz uśmiechania się do kamer Obama nie ma żadnego sprecyzowanego planu walki z potencjalną recesją. Od czerwca w USA obserwuje się spadek wydatków konsumenckich. Efektem tego było obniżenie w lipcu wskaźnika konsumenckiego optymizmu rynkowego. Podnosząc limit zadłużenia, politycy kupili sobie pięć minut spokoju, ale szansa na realizację najczarniejszego scenariusza recesyjnego nadal wynosi 50:50.Paweł Łepkowski
Bankructwo euro socjalizmu. Koniec pewnej epoki Na jaw wychodzą coraz to nowsze ciekawe wątki niewypłacalności kolejnych państw Unii Europejskiej. Dodajmy do tego zamieszanie ze zwiększeniem limitu zadłużenia w Stanach Zjednoczonych, by otrzymać ogólny obraz upadającego świata, który znaliśmy dotychczas. Zanim jednak nadejdzie powrót do normalności – o ile jest to jeszcze możliwe – musimy jeszcze parę lat poobserwować, jak kolejne państwa pod napływem wierzycieli będą upadać jedno za drugim. Na początek Grecja, ale za nią przyjdzie czas również na Hiszpanię, Włochy, Francję, Belgię, Irlandię oraz Portugalię. Jeśli nie opamięta się Donald Tusk z podłożonym mu na ministra finansów przedstawicielem międzynarodówki finansowej – to i Polskę.
Grecka choroba Wprawdzie oczy całego świata od blisko dwóch lat skierowane są na Grecję, to jednak jest to tylko wierzchołek góry lodowej zwanej euro socjalizmem. Ten kraj wszelako najlepiej pasuje do całego obrazu raka toczącego Europę i Stany Zjednoczone. Najpierw uwierzono, że bogactwo nie bierze się z pracy, tylko z pieniędzy. A po wejściu do strefy euro Grecja doświadczyła bardzo taniego kredytu (stopy procentowe na cztery lata przed wejściem do euro wynosiły jeszcze 10%, w dniu wejścia do strefy było to 2,25%), na który całkowicie nie była przygotowana. To tak jakbyśmy mieli w Polsce wyobrazić sobie, że w cztery lata stopy procentowe, a więc koszt pieniądza i kredytu, spadną na rynku międzybankowym ponad czterokrotnie. Przecież żadna gospodarka tego nie przetrzyma. Ludzie zauważą, że to, co było dotychczas dla nich nieosiągalne, nagle dzięki taniemu kredytowi znajduje się w zasięgu ręki.
W tym wypadku nie udało się oszukać podstawowego prawa ekonomii, – że dobrobyt pochodzi z pracy. Wprawdzie liczni przedstawiciele międzynarodówki finansowej (z reprezentantami Goldman Sachs na czele, którzy pomagali Grecji manipulować danymi o zadłużeniu przesyłanymi do Komisji Europejskiej; oszustwo polegało na stosowaniu nierynkowych, dostarczanych przez bank Goldman Sachs, kursów walutowych) wmawiają, a lewicowi ekonomiści potwierdzają, że to z kredytu pochodzi bogactwo, ale obecna sytuacja pokazuje, że jednak nie mają racji. Żeby więcej mieć, trzeba albo lepiej, (czyli wydajniej), albo więcej pracować. Tertium non datur. Cały czas słychać o potrzebie inwestycji, które stawiane są na piedestale współczesnego rozwoju. Obok inwestycji często mowa jeszcze o innowacjach. Więc urzędnicy państwowi, uczeni z podręczników do ekonomii takich tuzów jak m.in. noblista Paul Samuelsson, (który napisał chyba jeden z najpopularniejszych podręczników makroekonomii, gdzie w wydaniu z 1973 r. stwierdził, że Związek Radziecki do 1990 r. dogoni Stany Zjednoczone pod względem dochodu na mieszkańca), biorą sobie te teorie do serca i inwestują. Urzędnikom pomagają bankierzy, którzy dają pieniądze państwu. Obligacje państwowe w aktywach banków komercyjnych od 1990 roku uważane są za papiery bez żadnego ryzyka, na które banki nie muszą tworzyć rezerw. A jak nie ma „ryzyka, to można pożyczać, ile wlezie. Tym bardziej, że bankierzy nie pożyczają swoich pieniędzy ani nawet kapitału swojego banku, tylko pożyczają pieniądze naiwnych ludzi, którzy zostawiają tam swoje oszczędności w przeświadczeniu, że przecież „nie ma jak w banku”. Dlatego jeśli można kogoś obwiniać za kryzys zadłużeniowy całej Europy, to w pierwszej kolejności niedołężnych polityków – niepotrafiących wydawać mniej, niż mają wpływów do budżetu. W drugiej kolejności to są naiwni wyborcy – wierzący, że z pustego jednak Salomon coś naleje. A w trzeciej to bankierzy, którzy przyjęli, że zakup państwowych obligacji (państw OECD) nie niesie ze sobą żadnego ryzyka. No i na końcu (a być może właściwie na początku) trzeba też wspomnieć o złym systemie szkolnictwa, który na studiach uniwersyteckich rzadko uczy ekonomii w sposób zostawiający studentowi pole do myślenia i właściwej interpretacji faktów, a często narzucając jeden główny i obowiązujący paradygmat, (chociaż są liczne wyjątki). Tym paradygmatem jest oczywiście kontrola rynku przez państwo, bo przecież rynek jest pełen błędów. Jednak, gdy na rynku ktoś popełnia faktycznie błąd, to ryzykuje swoje pieniądze, podczas gdy państwo ryzykuje tylko pieniądze, których formalnie jeszcze nie posiada, a więc przyszły strumień dochodów od swoich podatników. To, czego naprawdę dziś trzeba, to nie kontrola rynku, tylko kontrola państwa. A ponieważ obywatele nie są w stanie kontrolować całego zakresu obowiązków, jakie państwo na siebie przyjęło, należy to państwo zwinąć się do niezbędnego minimum, którym jest przede wszystkim zapewnienie bezpieczeństwa fizycznego swoim mieszkańcom (jak to działa w praktyce, pokazuje przykład Norwegii, gdzie wszędobylskie państwo nie potrafiło wysłać jednego helikoptera ze snajperem na miejsce strzelaniny, bo wszyscy piloci byli akurat na urlopie).
Pułapka zadłużeniowa W momencie, gdy osoba pożyczająca pieniądz wpada w spiralę zadłużenia, przestaje zachowywać się racjonalnie. Z każdym dniem rosną odsetki, pojawiają się wezwania do zapłaty, a taka osoba zaczyna szukać pieniędzy, gdzie się da. Najczęściej po rodzinie lub znajomych, którzy wierząc w dobre intencje, pożyczają środki, które idą na zaspokojenie najpilniejszych spłat pożyczek. Podobnie powoli zaczynają zachowywać się nasi europejscy „mężowie stanu”. Niektórzy jeszcze mają skąd pożyczać, więc pożyczają, by pożyczyć tym, którzy już nie mają skąd pożyczyć. Na dzień dzisiejszy instytucje finansowe są w stanie kupić obligacje greckie, na 17%, dlatego też to Francja czy Niemcy muszą im pożyczać ze swoich pożyczek. W innym wypadku, jak się wyraził premier Grecji, nawet nie byłoby, z czego zapłacić emerytur. Gdyby polski dług (wynoszący ok. 850 miliardów zł) obłożyć 17-procentowym kosztem obsługi, to samych odsetek od naszego długu płacilibyśmy 144,5 miliarda rocznie, a więc ponad połowę wszystkich wpływów do budżetu państwa. Na ten moment jest to „tylko” 40 miliardów (to jest ok. 15% wpływów do budżetu), ale nietrudno sobie wyobrazić, że w pewnym momencie i nam zostanie przykręcony kurek łatwego pieniądza na wypełnianie obietnic wyborczych. Nie ma nic za darmo, nawet „orliki” czy stadiony na Euro 2012 kosztują – i to wbrew pozorom nie tak mało w skali całego kraju. Niedługo staniemy przed takim samym dylematem jak Grecja, – z czego zapłacić emerytom. Możliwości pozyskania pieniądza, co raz mniej, a i podatki wywindowane do maksymalnie akceptowalnego pułapu. Na dzień dzisiejszy to jednak nie Polska przykuwa uwagę całej Europy. Spośród państwa najbardziej zagrożonych na czoło wysuwają się oczywiście „świnki” (PIIGS – od pierwszych liter angielskojęzycznych nazw tych państw), czyli Portugalia, Włochy, Irlandia, Grecja i Hiszpania. Jednak kolejka do bankructwa nie kończy się na tylko tych pięciu państwach. Zaraz może się okazać, że trzeba jeszcze zrobić miejsce dla Francji i Belgii, które również mają problem z gigantycznym długiem, którego udźwignięcie przekracza możliwości krajowego podatnika. Państwa te żyły w przeświadczeniu, że jedynym limitem ich zwiększającego się długu jest tylko chęć udzielania pożyczek przez bankierów. A ci, jak już wcześniej wspomniano, ochoczo pożyczali nie swoje pieniądze na „pewny zysk bez ryzyka”. Obecnie w kontekście niewypłacalności w ogóle nie wspomina się o Belgii, a to trzeci najbardziej zadłużony kraj w Unii Europejskiej, licząc w stosunku do PKB. Biorąc pod uwagę, że przecież PKB powstaje głównie w sferze prywatnej, można rzec, że politycy praktycznie w całości złupili już swoich obywateli, dając w zastaw ich przyszłe dochody. Czasem brak już słów na opisanie ogromu tragedii, jaka czeka w niedalekiej przyszłości państwa europejskie. Przekonanie, że można pożyczać w nieskończoność, rozdawać socjal na prawo i lewo, kupując sobie głosy wyborców, a wszystko z cudzych pieniędzy – powoli się kończy. Zaczyna się klasyczne krzyknięcie: „Sprawdzam!”. Teraz będzie porównywanie, co kto miał w kartach. Politycy nie mają nic – poza możliwością obietnicy zaciśnięcia pasa dla swoich obywateli, które przejawi się podwyższeniem wieku emerytalnego w bardzo krótkim czasie wraz z obniżką emerytur. Mogą jeszcze zacząć psuć pieniądz, w końcu inflacja sprzyja spłacającemu długi. Cokolwiek rządy europejskie uczynią, jedno jest pewne: to koniec epoki rozbuchanego euro socjalizmu. Niektórzy jeszcze w niego wierzą i liczą, że uda się przez parę lat – może jedną, może dwie kadencje – oszukiwać wyborców. Pewna epoka dobiega końca i tak jak wszystkie kolejne kończy się bankructwem. Niemcy i Wielka Brytania coraz bardziej chcą się od socjalizmu odsunąć. Wtórują im Węgry. Reszta państw natomiast okopała się i nie chce przesunąć granicy socjalnego szaleństwa ani odrobinę. Wiara w to, że państwo może rozwiązywać wiele problemów wynikających ze zwykłego życia, jest jeszcze na tyle silna, by trwać. Ale skończy się bardzo szybko – wraz z możliwościami dalszego wyciśnięcia forsy z podatnika. Warto przyglądać się, co kto dziś robi, bo gdy nastanie normalność, może się okazać, że tę normalność znów przyjdą budować te same twarze, przekonujące, że one „właściwie zawsze były przeciw”. Euro socjalizm się kończy. Jak na każdy chory system rodzący się w umyśle biurokratów w celu kontroli społeczeństwa, tak i na niego brakuje pieniędzy? Już nawet banksterzy nie chcą sypać groszem… Marek Langalis
Platforma Obywatelska – liberalna sekta „reformatorów” Kościoła? Posłanka PO z ziemi wielkopolskiej, p. Agnieszka Kozłowska-Rajewicz, włączyła się twórczo w dyskusję zainaugurowaną przez powszechnie znanych „przyjaciół” Kościoła z „Gazety Wyborczej” (artykuł pełniącej tam rolę „urzędu nauczycielskiego” red. Katarzyny Wiśniewskiej pt. Kobiety wychodzą z Kościoła), opowiadając się na portalu społecznościowym za „otwarciem” Kościoła poprzez zniesienie celibatu i dopuszczenie kobiet do kapłaństwa, co jakoby „pchnęłoby Kościół na nową ścieżkę rozwoju”. Swoje myśli Pani Poseł powtórzyła następnie w rozmowie z „Głosem Wielkopolskim”, gdzie wyraziła szczególne zainteresowanie wygłaszaniem homilii (czyżby niedosyt przemówień, zapytań i interpelacji w Sejmie?). Propozycje reformatorskie p. Kozłowskiej-Rajewicz nie zalecają się oczywiście oryginalnością, bo trudno byłoby nawet zliczyć identyczne wypowiedzi legionu takich samych „naprawiaczy” Kościoła. Nie ma też sensu – a nawet po części jest niedozwolone – wdawanie się w dyskusję z autorką tych wynurzeń. Sprawa kapłaństwa kobiet jest, bowiem właśnie poza wszelką dozwoloną w Kościele dyskusją. Została ostatecznie, ex cathedra, więc nieomylnie przesądzona – ostatnio przez bł. Jana Pawła II. Przypomnijmy kluczowy fragment:, „Aby zatem usunąć wszelką wątpliwość w sprawie tak wielkiej wagi, która dotyczy samego Boskiego ustanowienia Kościoła, mocą mojego urzędu utwierdzania braci (por. Łk 22, 32) oświadczam, że Kościół nie ma żadnej władzy udzielania święceń kapłańskich kobietom oraz że orzeczenie to powinno być przez wszystkich wiernych Kościoła uznane za ostateczne” (List apostolski Ordinatio sacerdotalis, 22 V 1994). Roma locuta, causa finita. Kto zatem dyskutuje z orzeczeniem tej rangi jest po prostu heretykiem, toteż sam wyłącza się z Kościoła. Jeśli natomiast chodzi o celibat duchownych, to nie jest on wprawdzie dogmatem, tylko normą dyscyplinarną, niemniej posiadającą tak głębokie uzasadnienie teologiczne, moralne, psychologiczne i socjologiczne, oraz tak dobroczynnie sprawdzoną przez wieki jej obowiązywania, że tylko ktoś, kogo jawnym bądź ukrytym celem jest destrukcja Kościoła może domagać się jej zniesienia. „Teologia” i „eklezjologia” Pani Poseł, acz sama w sobie niewarta najmniejszej uwagi, ma jednak pośrednio inny walor. Rzuca ona, bowiem spory snop światła na pojmowanie przez polityków Platformy Obywatelskiej zasady „świeckości” państwa, tak buńczucznie zarekomendowanej niedawno przez samego p. premiera Tuska. Poza ostentacyjną arogancją względem duchownych tamtej pamiętnej wypowiedzi można się było jedynie domyślać, że owa „świeckość” z pewnością nie ma nic wspólnego z tą „zdrową i prawomocnością świeckością państwa chrześcijańskiego” – „bez pomieszania (kompetencji) i rozdziału”, o której nauczał ongiś Sługa Boży Pius XII. Teraz, w świetle poglądów wyartykułowanych przez posłankę Platformy, kontury tej „świeckości” rysują się znacznie ostrzej. Okazuje się, że jest to coś znacznie więcej niż wyzucie się przez państwo z jakichkolwiek obowiązków względem Boga i religii prawdziwej. Demoliberalny „cezar” nie tylko też monopolizuje świecką domenę politycznego imperium – traktując wszelkie interwencje Kościoła „z powodu grzechu” (ratione peccati), jako bezzasadne „wtrącanie się”. On uzurpuje sobie również prawo do „siadania na ołtarzu” poprzez rozstrzygnięcia dotyczące domeny duchowej Kościoła: Jego dogmatów, sakramentów, liturgii oraz norm dyscyplinarnych. Kościołowi w sferze publicznej nie wolno nic; „cezar” – nawet w tak drobnej cząstce jego władztwa, jak 1/460 parlamentu – może „reformować” dogmaty wiary i dyscyplinę Kościoła wedle swego widzimisię. Powie ktoś, że to tylko pojedynczy wyskok pragnącej „zaistnieć”, a mało dotąd znanej, posłanki. Być może nawet zostanie ona skarcona za ów wybryk przez „starszych” w oligarchicznej hierarchii partyjnej. Jeżeli nawet tak, nie zmienia to faktu, iż tego rodzaju myśli „chodzą po głowach” działaczy tego ugrupowania. Czyż trzeba przypominać, że jeszcze niedawno prominentną postacią tej partii był p. Janusz Palikot, który z pewnością „zreformowałby” Kościół jeszcze dogłębniej, gdyby tylko miał ku temu sposobność? Wiele wskazuje, więc na to, że frazesy o „świeckości” to tylko jedna – i wcale nie najważniejsza – twarz tej partii, drugą natomiast jest, jeszcze zasłonięta, ale nie całkiem szczelnie, twarz antykatolickiej sekty quasi-religijnej, pragnącej nie tylko pozbawić Kościół jakiegokolwiek wpływu na życie publiczne i kształt norm etyczno-prawnych, ale co najmniej osłabić Go w samej Jego istocie przez zniszczenie Jego substancji dogmatycznej. Zaprawdę, aktualne hasło wyborcze Platformy Obywatelskiej zostało chyba domyślnie rozszerzone na: „Polska w budowie – Kościół w demolce”.
Niektórzy z tych demoliberalnych „reformatorów” określają się, jako agnostycy, życzliwi „z zewnątrz” Kościołowi. Inni – i ci są jeszcze groźniejsi – deklarują się, jako katolicy, nie mając jednak krzty sensus catholicus, albowiem kierują się zasadą, iż to tylko ich obowiązuje, co sami uważają za słuszne. Nie chcą oni, jak dawni (jakobińscy, socjalistyczni, komunistyczni) rewolucjoniści, fizycznej likwidacji Kościoła, być może, dlatego, że doświadczenia tamtych nauczyły ich w końcu, iż krew męczenników jest posiewem wiary. Ich marzeniem i celem jest Kościół obezwładniony i otumaniony demoliberalną, humanitarną, pacyfistyczną i permisywną moralnie ideologią współczesnego świata; Kościół, który nie wymaga niczego, a wybacza wszystko w imię – całkowicie niechrześcijańskiej – sentymentalnej koncepcji „miłości”, jako totalnej pobłażliwości, jeżeli zaś cokolwiek jeszcze potępia, to tylko to, co należy do katalogu grzechów w „katechizmie” demoliberalnym: antysemityzm, ksenofobię, nacjonalizm, nietolerancję, fundamentalizm, seksizm, (ale już nie homoseksualizm) i oczywiście także uchylanie się od płacenia podatków, bo przecież Moloch „opiekuńczego” państwa (i superpaństwa) oraz spleciony z nim w uścisku syjamskiego brata lichwiarski rój mamoniarzy musi zostać nasycony. Ich ideał byłby urzeczywistnieniem ponurej przepowiedni Nicolasa Gomeza Davili:, „Kiedy Kościołowi nie udało się skłonić ludzi, aby praktykowali to, czego naucza, postanowił nauczać tego, co ludzie praktykują”. Tymczasem, „zadaniem Kościoła nie jest dostosowanie chrześcijaństwa do świata, ani nawet dostosowanie świata do chrześcijaństwa; Jego zadaniem jest utrzymywanie kontr-świata w świecie” – Kościół to przecież znak sprzeciwu. Znamienny jest także „ekonomistyczny” język, którym o Kościele mówią jego „zatroskani reformatorzy”, i który dostrzec można także w wypowiedzi Pani Poseł o pchnięciu Kościoła „na nową ścieżkę rozwoju”. Kościół to nie jest firma ani jakiekolwiek inne przedsięwzięcie biznesowe, które musi się „rozwijać”, bo inaczej splajtuje. Kościół nie potrzebuje ani zysków, ani popularności czy poklasku. Kościół w ogóle nie potrzebuje świata, bo w tym świecie jest tylko jedną swoją cząstką – Kościoła pielgrzymującego i walczącego o zbawienie dusz, a inną, tą najchwalebniejszą, jest, jako Kościół Triumfujący wiecznie w Niebie. To grzeszny i dziś zupełnie oszalały świat potrzebuje Kościoła i za Jego tylko pośrednictwem dostępnych środków zbawienia i Bożego Miłosierdzia, bo bez Niego świat, choćby się nie wiadomo jak „rozwijał”, i tak pójdzie na zatracenie wieczne. Jacek Bartyzel
Tonący debaty się chwyta. "Zaproszenie na debaty zdaje się być pułapką zastawioną na PiS"Sobotnie wystąpienia polityków Platformy Obywatelskiej poskutkowały serią debacianych wyzwań. Premier wyzywa Jarosława Kaczyńskiego, Jan Vincent Rostowski Beatę Szydło, z ministrem Sikorskim miałaby debatować Anna Fotyga. Zapał polityków PO do debatowania wrósł diametralnie przed wyborami. Co ciekawe to właśnie działacze tej formacji od niemal czterech lat wszelkie debaty ucinają atakując personalnie konkurentów politycznych i zbijają ich pytania stwierdzeniami, że są one kompromitacją i że z kaczystami nie warto rozmawiać. Dziś jednak okazuje się, że warto. Motywacja i scenariusz kreślony przez polityków partii rządzącej wydają się być jasne. Wciągnąć w debaty polityków PiS, a potem dzięki zabiegom PRowskim pokazać, że znów się oni skompromitowali. Nie ma żadnych wątpliwości, że główne media w kraju po raz kolejny przyjdą z pomocą partii Tuska i pokażą jego politycznych konkurentów w „odpowiedni” sposób. Zaproszenie na debaty zdaje się być pułapką zastawioną na PiS. Odrzucenie propozycji zostanie przez media pokazane, jako uchylanie się od rozmów o przyszłości Polski, dowód na brak programu oraz polityczne tchórzostwo. Nie uchroni przed tym PiSu nawet sprytny zabieg Kaczyńskiego, który ogłosił powstanie Instytutu im. Lecha Kaczyńskiego, który ma być zapleczem programowym PiSu, i poinformował, że jego partia tam będzie chciała debatować o Polsce. Odmowa udziału w debatach ze strony PiS stanie się jednym z elementów walki kampanijnej z tą formacją. Jednak i udział partii może okazać się zgubny dla polityków tej formacji, o czym już pisałem. Wydaje się, że dziś mimo wszystkich wad, PiS powinien najzwyczajniej zbojkotować zaproszenie do debatowania ze strony Platformy Obywatelskiej. O Polsce zawsze warto rozmawiać, ale nie ze wszystkimi. W dawniejszych czasach w wielu domach panowało przekonanie, że dzieci nie powinny mieć nic do powiedzenia. Dopóki nie były dojrzałe nie brały udziału w spotkaniach, nie zabierały głosu niepytane w obecności starszych. Osoby niedojrzałe nie były pełnoprawnymi uczestnikami spotkań. Sposób myślenia, który w moim odczuciu zupełnie nie sprawdza się w procesie wychowywania dzieci, bardzo dobrze pasuje do świata polityki. I właśnie tym sposobem powinien myśleć PiS rozważając propozycje debat złożoną przez PO. Z ludźmi niepoważnymi nie ma, co rozmawiać. A dziś nie ma żadnych wątpliwości, że ludzie obecnej władzy nie są poważni. Bo jak traktować poważnie premiera Donalda „Donka” (tak kazał na siebie mówić w trakcie debaty w 2007 roku) Tuska, który zamiast rządzić krajem kopie piłkę, jeździ po świecie odbywając podróże życia, organizuje urocze pogawędki z gimnazjalistami i zdradza polskie interesy w kontaktach z sąsiadami? Jak traktować na poważnie szefa MSZ Radka „Twitter” Sikorskiego, który jako jedyny na świecie prowadzi internetową dyplomację, poświęcając ostatnio dużo czasu sądowej walce z właścicielem forum internetowego, na którym go obrażono? Jak traktować na poważnie minister Katarzynę „Kozetkę” Hall, której reformy spadły u lekarza, a w szkolnictwie dokonały spustoszenia? Jak traktować na poważnie ministra Cezarego „Bocznicę” Grabarczyka, którego największym sukcesem jest zorganizowanie przejazdu koleją działaczy PO z Krakowa do Gdańska (pociąg dojechał o czasie)? Jak traktować na poważnie Jana Rostowskiego, którego umiejętności oraz prowadzoną na gigantyczną skalę kreatywną księgowość jeden z ekonomistów podsumował krótko - „nadawałby się na księgowego mafii”, i który ostatnio wrócił wcześniej z urlopu, ponieważ sytuacja ekonomiczna Polski jest tak wspaniała? Jak traktować poważnie ludzi, którzy obrazili się na swojego partyjnego kolegę za to, że przyznał, że rzucane pod adresem PiS oskarżenia o totalitaryzm i budowę państwa policyjnego są nieprawdziwe? PO po czterech latach udawania, że rządzi, traktowania polityki, jak PRowską zabawę, po obarczaniu opozycji winą za wszystko, po unikaniu jakiegokolwiek uczestniczenia w debatach o Polsce i polskości, po osłabianiu siły kraju na arenie międzynarodowej, niszczeniu rynku swobodnej myśli i słowa, po traktowaniu kraju jak placu zabaw, na którym można pofikać, chce dziś poważnie debatować. Wydaje się, że przez swoje działania i zachowanie, które zbyt często wyglądały jak zabawa chłopców z podwórka, Platforma wykluczyła się z rzetelniej debaty politycznej. I dziś taka właśnie powinna być odpowiedź nie tylko partii politycznej, do której premier skierował „debaciane zaproszenie”, ale również Polaków, którzy pójdą na wybory. To w końcu premier Donald „Donek” Tusk wzywał społeczeństwo przez kilka miesięcy z plakatów: „Nie róbmy polityki”. Najwyższy czas przyznać mu rację…
Stanisław Żaryn
Karnowscy: Pana kampania w sprawie narkotyków to atak na rodzinę. Korwin: Gdy dziecko ćpa, rodzina jest dziś bezradna W tygodniku "Uważam Rze" ostre starcie braci Karnowskich z Januszem Korwin-Mikkem na temat udziału JKM w tzw. "Marszu Wolnych Konopii" i generalnie stosunku do narkotyków. Oto kluczowy fragment z wywiadu, który cały aż skrzy od sporu. Można go jeszcze kupić przez weekend w kioskach.
Jacek Karnowski, Michał Karnowski: Dlaczego bawi się pan w takie ekstrawagancje, naprawdę nie do przyjęcia dla konserwatysty, jak ostatnio udział w „Marszu Wolnych Konopi” na rzecz pełnej legalizacji narkotyków. Przecież to atak na rodzinę. Janusz Korwin-Mikke, prezes Kongresu Nowej Prawicy: Nie rozumiem. My chcemy właśnie zwiększyć uprawnienia rodziny. Dzisiaj, gdy dziecko chce ćpać, rodzina jest bezradna. Nie może dać mu solidnie w tyłek, nie może zamknąć go na rok w domu, nic nie może tak naprawdę zrobić. Może przynajmniej pójść na policję.
Donosić na własne dziecko? Nigdy! Niech każdy ma prawo kupić, co chce, a rodzice niech mają prawo zakazać tego i zakaz móc wyegzekwować.
Wie pan jak to się skończy? Będą narkotyki dla wszystkich, a uprawnienia rodziców pozostaną, jakie były. Pan to wie, my to wiemy, czytelnicy nasi to wiedzą. Proszę mnie dobrze zrozumieć. Nie jestem za liberalizacją narkotyków. Nie rozumiem w ogóle tego pojęcia. Bo w ogóle nie widzę możliwości by istniał jakikolwiek urząd, który by mi czegokolwiek zabraniał. Czy to jedzenia trawy z tego trawnika, przy którym jest nasz stolik w kawiarni czy brania narkotyków!
To absurd! Nie było cywilizacji, jakiejkolwiek, w której nie istniałyby żadne zakazy. Witkacy normalnie ćpał, brał narkotyki, wszystko legalnie.
Bohema nie może być źródłem prawa dla społeczeństwa. Nie było wtedy takiej narkomanii? Nie było. Ona się zaczęła, gdy państwo zaczęło tego zabraniać.
Gdyby narkotyki były na każdym rogu, liczba osób uzależnionych, o trwale zniszczonym życiu, byłaby większa. Mylą się panowie, gdy w Stanach Zjednoczonych wprowadzono prohibicję, zwiększyła się liczba pijanych.
To nieprawda. To obraz z filmów, a nie fakt historyczny. Spożycie alkoholu realnie spadło, co nie znaczy, że prohibicja nam się podoba. Alkohol jest jednak wpisany w naszą kulturę, umiemy lepiej sobie z nim radzić. Z narkotykami – nie. Podstawowa rzecz jest następująca. Gangi narkotykowe, to opinia agencji Reutersa, wydają rocznie półtora miliarda dolarów żeby ci, nie znieśli zakazu narkotyków. Bo gdyby znieśli, to cena grama heroina by spadła do 30 groszy, bo tyle to kosztuje w Bangkoku. I nikt by tym nie handlował, bo by się nie opłacało. A dzisiaj opłaca się dać dziecku dwie czy trzy działki by go uzależnić.
Przyczyną narkomanii nie są dilerzy rozdający działki dzieciakom, ale cała kultura narkotykowa, która istnieje w popkulturze. Ale ta kultura powstała, bo to jest owoc zakazany. Papierosy nie są, a też są popularne.
Wierzymy w zasadę prawa rzymskiego, że chcącemu nie dzieje się krzywda. Od tego nie odstąpimy. Koniec dyskusji. Każdy jest kowalem własnego losu. Każdy potrafi sam decydować o sobie i o swoich pieniądzach. A jak nie potrafi, to się szybko nauczy. Jeżeli raz się zgodzimy na istnienie urzędnika, który zdecyduje, co jest dla mnie dobre, to jutro pojawi się urzędnik, który zakaże czegoś innego. To jest przecież oczywiste. zespół wPolityce.pl
Kandydaci "Obywateli do Senatu": m. in. Rybiński, Kostrzewa-Zorbas, Lis, Gomułka, Komołowski, Filar, Król. "Drużyna profesjonalistów"? Umiemy działać, potrafimy rozmawiać - przekonywali w sobotę podczas konwencji wyborczej prezydenci miast tworzący ruch "Obywatele do Senatu". Jak przekonywali, chcą być wyrzutem sumienia polskiej polityki, która - ich zdaniem - już dawno to sumienie straciła. W sobotę w samo południe rozpoczęła się w auli Wydziału Fizyki Politechniki Warszawskiej konwencja ruchu, podczas której zaprezentowano większość nazwisk, które w jesiennych wyborach parlamentarnych powalczą o mandat senatorski z list ruchu lub z jego poparciem.
Prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz jeden z inicjatorów ruchu "Obywatele do Senatu" przekonywał, że każdy z kandydatów to profesjonalista, który swoim życiem udowodnił, że potrafi twórczo zmieniać rzeczywistość. "Nasi kandydaci to drużyna profesjonalistów" - zaznaczył. Podkreślił, że obecnie na scenie politycznej powstaje ruch, który, w przeciwieństwie do największych partii parlamentarnych, autentycznie chce zająć się Senatem i sprawami ważnymi dla Polski. Dutkiewicz zapewniał, że Senat może być motorem do rozwoju Polski, który w nowej kadencji parlamentu zajmie się w końcu konkretnymi problemami ponad podziałami partyjnymi. "Będziemy wspierać dobre pomysły bez różnicy, kto będzie ich autorem" - powiedział. Także prezydent Krakowa Jacek Majchrowski zaznaczył, że "Obywatele do Senatu" to nie jest ruch ideowy ani partyjny. "Nie patrzymy na ideologie, lecz na to, co ci ludzie zrobili i potrafią zrobić" - mówił Majchrowski o kandydatach OdS. "Jest pytanie, czy będziemy wyrzutem sumienia polskiej polityki? Chyba będziemy, bo ona już nie ma żadnego sumienia" - powiedział prezydent Krakowa. Obywatele do Senatu chcą wystawić kandydatów w ok. 60 (na 100) okręgach wyborczych. Nie wszystkie jednak nazwiska zostały ujawnione w sobotę, bowiem niektórzy kandydaci identyfikujący się z ruchem wystartują w wyborach z własnych komitetów wyborczych. Prezydenci miast będą o nich informować opinię publiczną w najbliższych tygodniach. PAP, jako pierwsza dotarła do listy kandydatów "Obywateli do Senatu", którzy wystartują w jesiennych wyborach. Prezydenci miast będący inicjatorami ruchu Obywatele do Senatu ogłosili podczas sobotniej konwencji, że zdecydowali się postawić w jesiennych wyborach na m.in.
byłego senatora PO Tomasza Misiaka, który o mandat ubiegać się będzie na Dolnym Śląsku.
Na Śląsku wystartują także: jeden z inicjatorów ruchu szef BCC Marek Goliszewski;
b. rektor Politechniki Wrocławskiej prof. Tadeusz Luty,
wybitny prawnik prof. Jerzy Makarczyk
oraz bliski współpracownik Zbigniewa Religi - kardiolog, dziekan Wydziału Lekarskiego Śląskiego Uniwersytetu Medycznego prof. Wojciech Król. Z komitetu "Obywateli do Senatu" w Warszawie wystartuje także
b. minister pracy z ramienia Samoobrony w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza, a następnie w rządzie Jarosława Kaczyńskiego Anna Kalata, o której jeszcze niedawno mówiono, że wystartuje z poparciem PSL. Po wycofaniu się z polityki wraz z rozpadem koalicji PiS-LPR-Samoobrona, w 2010 roku przeszła spektakularną metamorfozę. Jak pisały wówczas gazety, "z dojrzałej kobiety po czterdziestce w ciągu trzech lat zamieniła się w atrakcyjną blondynkę". W ubiegłym roku zagrała w bollywoodzkim filmie "Cztery spotkania" oraz wzięła udział w 12. edycji "Tańca z Gwiazdami.
Ponadto w stolicy o mandat ubiegać się będą:
ekonomista prof. Krzysztof Rybiński oraz
b. redaktor naczelny "Wprost" Marek Król.
Na konwencji poinformowano także, że na Mazowszu ruch prezydentów miast reprezentować będzie m.in.:
politolog Grzegorz Kostrzewa-Zorbas, który w 2009 roku bez powodzenia kandydował z listy Platformy Obywatelskiej w wyborach do Parlamentu Europejskiego.
Z okręgu obejmującego m.in. Mińsk Mazowiecki kandydować będzie wieloletni burmistrz tego miasta Zbigniew Grzesiak. Majchrowski ogłosił podczas warszawskiej konwencji, że w Krakowie o mandat do Senatu powalczą m.in. obecny senator Paweł Klimowicz, który w marcu br. odszedł z Platformy oraz rektor Wyższej Szkoły Zarządzania i Bankowości w Krakowie prof. Włodzimierz Roszczynialski. Na Pomorzu "Obywateli do Senatu" reprezentować będzie m.in. sędzia Trybunału Stanu mec. Roman Nowosielski, który wystartuje w Gdyni oraz
szef "Wspólnoty Polskiej" Longin Komołowski. Z kolei w okręgu obejmującym powiaty: gdański, starogardzki, tczewski o mandat ubiegać się będzie działacz "Solidarności",
obecny poseł Bogdan Lis. W woj. w kujawsko-pomorskim do Senatu
wystartuje karnista i obecny poseł niezrz. prof. Marian Filar; zaś w świętokrzyskim z poparciem ruchu o mandat ubiegać się będzie
b. wiceminister finansów w rządzie PO Stanisław Gomułka, który - jak dowiedziała się PAP - w ostatnich dniach zdecydował, że wystartuje jednak w wyborach. Obok Gomułki w woj. świętokrzyskim o mandat powalczy b. reprezentant Polski w piłce nożnej Andrzej Kobylański. Z informacji PAP wynika także, że z poparciem OdS do Senatu wystartuje także
szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych płk Edmund Klich, były polski akredytowany przy MAK. Podejmując decyzję o starcie w wyborach Klich w wypowiedziach medialnych mówił, że "musi walczyć o prawdę o katastrofie smoleńskiej". Jak powiedział PAP Klich w piątek rozmawiał z Rafałem Dutkiewiczem o wspólnym starcie w jesiennych wyborach. "Pan prezydent zaproponował mi udzielenie poparcia przez komitet +Obywatelii do Senatu+. Zgodziłem się i ogłosimy to za jakiś czas. Ta idea ruchu jest mi bardzo bliska" - powiedział Klich. Dodał jednak, że wystartuję w wyborach z własnego komitetu z poparciem prezydentów miast. Według źródeł PAP, samodzielnie, ale z poparciem "Obywateli do Senatu" wystartuje także
prezydent Rzeszowa Tadeusz Ferenc. "Obywatele do Senatu" liczą także na poparcie znanych osób w kampanii wyborczej. W tym celu prezydenci miast prowadzą rozmowy m.in. ze znanymi politykami, ludźmi kultury, nauki i świata biznesu. Poparcie dla inicjatywy Obywatele do Senatu zadeklarowali już m.in.: aktor Jerzy Stuhr oraz doradca prezydenta prof. Michał Kleiber. Według wiarygodnego źródła PAP, jednego lub dwóch kandydatów ruchu poprze także były prezydent Aleksander Kwaśniewski. Według informacji PAP, prezydenci miast od dłuższego czasu prowadzą z Kwaśniewskim rozmowy na ten temat. Unia Prezydentów Miast "Obywatele do Senatu" to inicjatywa zawiązana m.in. przez prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza, prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego oraz prezydenta Lublina Roberta Raczyńskiego. W inicjatywie uczestniczy łącznie 26 prezydentów miast, m.in. prezydenci Gdyni, Gliwic, Tychów, Zabrza, Ełku, Kielc. (PAP)/Prej
POSELSKIE ŚLEDZTWO WEDŁUG KOZAKA Poseł Kozak z PiS wydał książkę, w której przestrzega, że roszczenia reaktywowanych przedwojennych spółek mogą kosztować Skarb Państwa nawet 100 mld zł, a ojcem chrzestnym procederu ma być biznesmen zarejestrowany przez SB jako tajny współpracownik. "Miliardy kradzione Polakom" - taki tytuł nosi książka Zbigniewa Kozaka, posła PiS. Polityk opisuje w kontrowersje wokół reaktywacji przedwojennych przedsiębiorstw i jej skutki dla Skarbu Państwa. - To kluczowa sprawa z punktu widzenia bezpieczeństwa ekonomicznego Polski, bo roszczenia reaktywowanych przedwojennych przedsiębiorstw wobec Skarbu Państwa mogą sięgać nawet 100 mld zł - mówi "Rz" Kozak. - Świadczy o tym chociażby sprawa katowickiego Giesche. Do tej spółki przed II wojną światową należało ponad 30 procent nieruchomości w Katowicach. W PRL majątek został znacjonalizowany. W 2005 r. firma została reaktywowana, a nowi właściciele zaczęli starać się o zwrot majątku - wartego przynajmniej 341 mln zł. Prokuratura postawiła im zarzuty usiłowania wyłudzenia. W marcu tego roku zasiedli na ławie oskarżonych. Według posła Kozaka "domniemanym ojcem chrzestnym procederu" reaktywacji przedwojennych przedsiębiorstw jest Antoni Feldon, prezes Stowarzyszenia Przemysłowców Polskich. Poseł, powołując się na dokumenty z teczki Feldona zachowanej w archiwach IPN, ujawnia, że w 1984 r. został on zarejestrowany, jako współpracownik Departamentu I MSW (wywiadu) o pseudonimie "Filel". Co jeszcze zawiera książka? Więcej w poniedziałkowym wydaniu "Rzeczpospolitej". Piotr Nisztor
Słowo na niedzielę. Każdy ma prawo być ateistą? Trochę niechcianej prawdy, wszak, kiedy dostałeś w twarz, nadstaw drugi policzek... Na temat działania polskich sądów można pisać bez końca. Większość opinii jest oczywiście zła, wyrażają je obywatele, kierując się różnymi motywami. Aby uzyskać dostateczne potwierdzenie tego faktu, trzeba specjalnej komisji. Jednak zdarza się, że sądy, ściślej sędziowie są na tyle sprawni i wnikliwi, że można wbrew pozorom nie interweniować w Strasburgu...
Poznajmy pewne zdarzenie… Szkoła Podstawowa nr 9 w Ostrowie Wielkopolskim musi przeprosić jednego ze swoich byłych uczniów za naruszenie jego dóbr osobistych. Taki wyrok zapadł przed Sądem Okręgowym w Kaliszu. Dotyczy nieprawdziwych informacji, które szkoła przesłała za pośrednictwem Ministerstwa Spraw Zagranicznych do Trybunału w Strasburgu. Chodzi o głośny proces dotyczący dyskryminowania chłopca, który nie uczestniczył w lekcjach religii. "Wydana przez szkołę opinia na temat ucznia była krzywdząca, dlatego placówka ma zamieścić w lokalnej prasie przeprosiny" - stwierdził sędzia Jacek Chmura. Jego zdaniem zarzuty podniesione w opinii są nieprawdziwe i naraziły dobre imię ucznia na szwank. Dodał, że sporządził ją nauczyciel, który Mateusza nie uczył i nie miał z nim styczności. Sędzia powiedział, że nauczyciel opracowując dokument nawet nie skonsultował jego treści z wychowawcą. Szkoła będzie musiała także wypłacić 5 tys. zł zadośćuczynienia na rzecz Fundacji "W człowieku widzieć brata". Mecenas Justyna Fetke powiedziała, że dopiero po otrzymaniu uzasadnienia zostanie podjęta decyzja, czy szkoła odwoła się od wyroku. Mateusz jest dziś pełnoletni i jak powiedział Radiu Merkury obecnie nie spotyka się z szykanami w związku z tym, że jest ateistą. Mateusz był uczniem szkoły podstawowej nr 9 w Ostrowie Wlkp. w 2001 r.; w 2002 r. jego rodzice skierowali do Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu skargę, zarzucając Polsce, iż wbrew ich intencjom chłopiec nie uczęszczał na lekcje etyki w szkole podstawowej i gimnazjum, ponieważ ich nie zorganizowano. Drugi zarzut dotyczył formy świadectwa szkolnego ich syna, na którym widniała "kreska" przy przedmiocie religia/etyka. Natomiast opinię, której dotyczył proces sądowy, wydano w 2007 r. dla ministra spraw zagranicznych, który wysłał ją Trybunałowi w Strasburgu. Napisano w niej, że Mateusz G. szydził z symboli religijnych, prowokował kolegów i wyśmiewał się z dzieci uczących się religii. Z jej treścią nie zgodził się Mateusz G. i złożył w sądzie pozew przeciwko szkole. Uznał, że opinia wydana MSZ jest krzywdząca i została upubliczniona poprzez zacytowanie jej treści w późniejszym orzeczeniu Trybunału. W 2010 r. Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu stwierdził naruszenie przez szkołę - w przypadku Mateusza G. - artykułu 14 (zakaz dyskryminacji) w związku z artykułem 9 (chroniącym wolność myśli, sumienia i wyznania) Konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności. Oczywiście i tym razem znalazł się jakiś dziennikarz, który na łamach swojej gazety wspomniał coś o „kontrowersyjnym wyroku”. Czego dowodzi całe zdarzenie? Ano tego, że potrafimy przechodzić ze skrajności w skrajność tak dalece, że sens działania edukacyjnego szkoły, zatraca się w okolicach wyznania, które narzuca się według rozdzielnika, czyli jedną miarą. Pamiętam czasy, gdy w dniu zakończenia roku szkolnego, tuż po maturach, komuch – dyrektor szkoły z radością i wypiekami na twarzy wręczał grupie smarkaczy, wchodzących w dorosłe życie książeczki partyjne. Mnie ten „zaszczyt” ominął, choć nie bez konsekwencji. Ów dyrektor żyje i ma się dobrze, stał się bardzo pobożny, czasami widuje go w towarzystwie dawnych uczniów - aktywistów. To zabawne, jak historia lubi płatać figle, nawet na różnych poziomach „wyznania”, jednak mianownik zawsze jest wspólny – jego imię to „demokratyczny” nacisk. I mamy w ten sposób kolejny dowód na to, że religia jest jak najbardziej pożądaną, jednak nie w szkole, a w salce katechetycznej na zapleczu kościoła. I tak ma być do cholery!
Materiał na podstawie:
"Szkoła musi przeprosić ucznia" - Link
"Są jeszcze sędziowie..." Bogdan MIś - Link
Ilustracja: Blog - Internetowy Obserwator Mediów
ZeZeM
SŁABNIE WIARA „Nie ma jeszcze terminu, w którym Polska chce przystąpić do strefy euro. Nie wiadomo, czy nastąpi to za kadencji nowego szefa Europejskiego Banku Centralnego, Włocha Mario Draghiego” – powiedział Prawie Najlepszy Minister Finansów w Europie.
Kadencja Draghiego, który stanie na czele EBC 1 listopada, będzie trwała osiem lat. Osiem lat od 2011 roku to jak dobrze policzyć rok 2019. A mięliśmy wstąpić do euro w 2012. A potem w 2015. Pan Premier Waldemar Pawlak, też zaczął być sceptyczny. „Obecnie strefa euro bardziej przypomina dziurawą parasolkę niż tarczę, która chroni przed zawirowaniami na światowych rynkach. Powinniśmy ponownie gruntownie przemyśleć plusy i minusy przyjęcia wspólnej waluty (…) Pochopna decyzja może mieć fatalne skutki dla polskiej gospodarki”.
http://pb.pl/2/a/2011/08/15/Pawlak_strefa_euro_jak_dziurawa_parasolka
I nawet Pan Profesor Marek Belka przyłącza się do „realistów”, którzy do niedawna wydawali mu się w swoim sceptycyzmie oszołomami.
http://www.polityka.pl/rynek/ekonomia/1518052,1,wywiad-marek-belka-prezes-nbp.read
Jak widać wiara w euro, dzięki przyjęciu, którego miał nastąpić w Polsce szybszy wzrost gospodarczy i łatwiej nam miało być podróżować za granicę, (bo to były ważne argumenty za przystąpieniem do strefy euro) staje się coraz mniej żarliwa. To dobrze. Euro utrzymuje przy życiu z jednej strony polityczna wizja centralnie kierowanego Związku Socjalistycznego Republik Europejskich z jednym bankiem, ministerstwem gospodarki i finansów oraz ujednoliconymi podatkami, a z drugiej strony ekonomiczny strach przed tym co się stanie, jak się strefa euro rozleci oraz niewiedza, jak technicznie przeprowadzić operację powrotu do walut narodowych – nie wspominając już, broń Boże, o powrocie do standardu złota. Jedynym ratunkiem wydaje się niektórym politykom i analitykom „ucieczka do przodu” – większa centralizacja polityczna Europy i tworzenie waluty światowej, której przyjęcie (tak jak wcześniej euro, – co już wiedzą jak zrobić) pozwoli rozwiązać dzisiejsze problemy i euro i dolara. Takie uciekanie jest łatwiejsze w strachu (podnosi się poziom adrenaliny). Więc strach trzeba wywołać. I się go wywołuje ciągłym opowiadaniem o tym, jakie to będzie nieszczęście jak się euro załamie. Nie będzie żadnego nieszczęścia – będzie lepiej. Kryzys finansowy w Europie jest między innymi skutkiem wprowadzenie euro – łatwiej było pożyczać. Kryzys gospodarczy w Europie jest między innymi też skutkiem wprowadzenia euro – w krajach o innym poziomie rozwoju i innych cyklach koniunkturalnych w systemie pieniądza fiducjarnego, wspólna waluta i takie same stopy procentowe uniemożliwiają prowadzenie operacji, które miały stanowić przewagę pieniądza fiat nad pieniądzem kruszcowym. Euro musi odejść. Gwiazdowski
Ile czasu potrzebuje Tusk by zlikwidować polską armię? Na naszych oczach rozgrywa się propagandowa akcja wymierzona w polską armię. Każdy wróg chcąc osłabić przeciwnika zapewne zacząłby od prób likwidacji jego sztandarowych jednostek, czyli takich, do których nabór poprzedzony jest bardzo staranną selekcją mającą na celu wyłonienie najbardziej przydatnego i wartościowego żołnierskiego materiału. Wiadomo, że zarówno do zlikwidowanego właśnie 36 Pułku Lotnictwa Specjalnego jak i do Gromu ta selekcja była zawsze najstaranniejsza, a przez gęste sito udawało się przejść tylko nielicznym i najlepszym. Rządy Tuska przejdą do historii, jako te, które dokonały zupełnie niebywałej destrukcji polskich sił zbrojnych, a dziś na naszych oczach rozgrywa się kolejny akt tego anty-państwowego spektaklu. Ledwo ogłoszono wyprowadzenie sztandaru z 36 pułku, rozpoczęła się zmasowana i z premedytacją prowadzona akcja wymierzona w jednostkę GROM. Szumnie zapowiadana akcja profesjonalizacji i uzawodowienia armii tak naprawdę polegała jedynie na likwidacji poboru, co przysporzyło Platformie Obywatelskie głosów wyborczych. Z Narodowych Sił Rezerwy liczących 20 000 ochotników udało się powołać jedynie niewiele ponad 7000. Pompatyczne przemówienie Komorowskiego, zwierzchnika siła zbrojnych z okazji Święta Wojska Polskiego, jeśli przyjrzymy się stanowi polskiej armii, zakrawało na niezły kabaret. Polska armia jest niebezpiecznie słaba i nie da się tej prawdy zakrzyczeć nawet najbardziej wzniosłymi gadkami szkodników, którzy do takiego stanu ją doprowadzili. Państwo, które ma granicę morską o długości 440 km, praktycznie nie posiada Marynarki Wojennej. Niemal czterdziestomilionowy kraj nie ma nowoczesnego, zintegrowanego systemu obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej. Wojska lądowe dysponują w większości poradzieckim sprzętem, który nie nadaje się już nie tylko do modernizacji, ale i do remontów. Polską armię można by dzisiaj pomieścić na dwóch budowanych właśnie stadionach, a jedyne, czym chwalą się propagandyści, to 48 samolotów F16, które do dzisiaj nie osiągnęły pełnej zdolności bojowej. Dla porównania, Finlandia licząca niewiele ponad 5 milionów mieszkańców posiada 63 samoloty myśliwskie typu F-18C i F-18D Hornet i w przeciwieństwie do Polski dysponuje samolotami szkolno-bojowymi typu BAe Hawk w ilości 50 sztuk. Polska z dumą szczyci się niemieckimi czołgami Leopard 2A4, których ma w posiadaniu aż 128 sztuk, a w Finlandia, mająca ośmiokrotnie mniej mieszkańców ma ich 124. W polskiej armii na jednego generała i oficera przypada około 1,25 szeregowca. Jeżeli do tej kadry dowodzącej i kierującej poczynaniami szeregowców dodamy podoficerów to wyjdzie nam, że jeden dowódca ma do dyspozycji niecałe pół szeregowca. Jedynym, co poprawiło nieco te proporcje nie były reformy rządzących, lecz paradoksalnie dwie lotnicze tragedie, które pozbawiły Polskę najlepszych dowódców i generałów na skalę niespotykaną w historii świata. Takiej straty wśród najwyższych dowódców nie doznaliśmy nawet podczas ostatniej wojny. Wyobraźmy sobie teraz jakieś realne zagrożenie dla naszego państwa wymagające ogłoszenia powszechnej mobilizacji. Okazałoby się, że nie ma za bardzo, kogo mobilizować gdyż młodzi ludzie nigdy nie oddali ani jednego strzału z jakiejkolwiek broni strzeleckiej. Po prostu nikt ich tego nie uczy. Jest jednak coś, co Polskę wyróżnia nie tylko na tle państw Europejskich. Jesteśmy pod pewnym względem ewenementem i rekordzistą na skalę światową. Najliczniejszą formacją mundurową w Polsce są prywatne firmy ochroniarskie, których armia pracowników jest liczniejsze niż policja i wojsko razem wzięte. Firmy te dysponują Specjalistycznymi Uzbrojonymi Formacjami Ochrony (SUFO), a ich wywiadownie gospodarcze sprzętem specjalistycznym nie gorszym niż ABW, SKW czy CBA. Jeżeli jeszcze dotrze do naszej świadomości, że na kierowniczych stanowiskach, czy wręcz właścicielami tych firm są byli oficerowie MO, SB, LWP, ZOMO, to mamy obraz republiki bananowej, w jakiej żyjemy. Wygląda na to, że Polska Anno Domini 2011 jest świetnie przygotowana jedynie na zagrożenia wewnętrzne, które mogą wyjść ze strony własnych, zdesperowanych i oburzonych działalnością władz obywateli. Na zagrożenia zewnętrzne Polska jest kompletnie nieprzygotowana, a nawet można powiedzieć, że jest wręcz bezbronna. Kto za to odpowiada, skoro Konstytucja RP mówi wyraźnie:
Art. 26. Siły Zbrojne Rzeczypospolitej Polskiej służą ochronie niepodległości państwa i niepodzielności jego terytorium oraz zapewnieniu bezpieczeństwa i nienaruszalności jego granic. Co można sadzić o państwie, którego władze od lat koncentrują się tylko na zapewnieniu bezpieczeństwa sobie i establishmentowi utworzonemu po 1989 roku, zaś bezpieczeństwo własnych obywateli oraz ochrona niepodległości, niepodzielności terytorium i nienaruszalność granic ich nie obchodzi do tego stopnia, że łamią wprost Konstytucję? Czy ufacie takim rządzącym i samozwańczym elitom III RP wspieranym przez sprzedajne media i dziennikarzy? Ja im nie ufam ani trochę. Kokos26
Nasz wywiad. Marek Wikiński o próbie napaści z strony bojówkarzy Palikota: "Tak, bałem się. O moich najbliższych" Wracamy do sprawy, którą opisaliśmy w artykule: Palikot dumny, że zwerbował Biedronia. Milczy o próbie ataku jego bojówki na dom posła SLD Marka Wikińskiego. "Był przerażony, bał się o rodzinę wPolityce.pl: Jaki był dokładnie przebieg wydarzeń przed pana domem w ubiegłym tygodniu? Jak pan się dowiedział o ataku ludzi Palikota? Marek Wikiński, radomski poseł SLD: Zadzwonili dziennikarze proszący o skomentowanie akcji pod moim domem. Nic o sprawie nie wiedziałem. A domysły padały różne, że to będzie obrzucenie domu farbą, a może i coś gorszego. Żona, gdy dowiedziała się o planowanym ataku bardzo się zdenerwowała. Kazała wezwać patrol interwencyjny. Przestraszyła się, bo już nas okradziono kilka razy. Zresztą do dzisiaj nie mieści nam się w głowie, że można wysłać partyjną bojówkę pod czyjś dom, z zamiarem dokonania zniszczeń. To niemoralne. Mogli przyjść do biura poselskiego, wręczyć mi petycję. Po to są te miejsca.
Skąd mieli pana adres prywatny? Znają go wszyscy w Radomiu. Ci ludzie wysiedli na dworcu kolejowym w Radomiu, wsiedli do taksówki i kazali się zawieść pod dom posła Wikińskiego, co taksówkarz zrobił bez pytania o adres.
Co dalej z tą sprawą? To miało znamiona naruszenia miru domowego. I nękania. Na razie jednak odstąpię od kroków prawnych. Liczę, że reakcja opinii publicznej wymusi zaniechanie takich działań. Bojówkarze Palikota napisali potem z radością na swojej stronie internetowej, że "dostrzegli strach w oczach Wikińskiego".
Od dzisiaj celem polityków jest wywołanie strachu o ich bliskich? Tak, w moich oczach był strach - o moich najbliższych, moją żonę, o dzieci, rodziców, bo to jest dom wielopokoleniowy. Jeśli to było ich intencją, to cel osiągnęli. Ale jest też we mnie niesamowita złość, bo dom to sfera, od której konkurentom wara!
Nie jest tak, że Palikota rozzuchwaliła wieloletnia bezkarność, kiedy działał jeszcze w imieniu premiera Tuska? Ten człowiek zrobi wszystko żeby na chwilę zyskać uwagę. Wie, że przegrał w polityce. Walczy już tylko o dotację państwową po przekroczeniu 3 procent poparcia. Dla tego celu zrobi wszystko. Dziś już wiemy, że także wyśle bojówki pod dom innych polityków. zespół wPolityce.pl
Kaczyński schodzi z linii strzału. Sens wystąpienia w Sali Kongresowej. "Uznał logikę nowych trendów" To było jedno z najkrótszych wystąpień Jarosława Kaczyńskiego. Jeśli uwzględnić częste owacje sali przerywające mu, co pół zdania, trwało może z dziesięć minut. Te owacje to wzorzec przeniesiony wprost z podobnych imprez amerykańskich, gdzie same trwają po minut kilkadziesiąt i są tak naprawdę często ważniejsze od tego, co powie polityk, – bo symbolizują partyjną mobilizację. I z tego punktu widzenia zjazd w Sali Kongresowej można uznać za udany. Lubiący długo mówić lider uznał logikę nowych trendów. Przemówienie Kaczyńskiego to zbiór ogólników, oskarżeń obecnego rządu o kłamstwa w sprawie stanu finansów i zapowiedzi: my to zrobimy lepiej. W krótkim dystansie czasowym można je uznać za… sukces jeszcze z innego powodu. Trzeba na to spojrzeć z szerszej perspektywy: charakteru tej kampanii. Niewątpliwie PO dominuje w sondażach, ale wobec dużej liczby niezdecydowanych (także, czy pójść na wybory) to trochę ułuda. Sztabowcy PO wiedzą dobrze, że realne twarde elektoraty prawie się liczebnością nie różnią. Ich dotychczasowa metoda: nie tyle się chwalić, co podkreślać, robimy coś, czego jeszcze nie skończyliśmy, jest zręczna, ale przemawia raczej do przekonanych. Sztab Platformy złożony, inaczej niż sztab PiS, z dużej grupy ekspertów od marketingu a nie polityków, musi teraz znaleźć sposób na mobilizację biernych i chwiejnych. Tych, którzy pognali do urn w roku 2007 wystraszeni PiS-owskim „faszyzmem”, widmem „państwa policyjnego” itd. Najłatwiej ich sprowokować negatywnymi emocjami. Na razie jednak żaden przedmiot takich emocji się nie nasuwa. W moim tekście o obecnej kampanii, który ukaże się w poniedziałkowym „Uważam Rze” Eryk Mistewicz zauważa, że opozycja schodzi z linii strzału. A opozycja to naturalnie w pierwszym rzędzie Jarosław Kaczyński – już dziś widać, że kampania będzie może jeszcze bardziej pojedynkiem dwóch liderów niż ta w 2007 roku. Prezes PiS lubi czasem powiedzieć coś, co potem przypominają do znudzenia TVN 24 na zmianę w Tok Fm. Wystarczy nieostrożne słowo, zbyt mocno zaatakowanie tego czy innego środowiska. Tak choćby było nawet nie z wypowiedzią, a zapisanymi paroma zdaniami o Śląsku w jednym z partyjnych programów. Służyły potem za temat potępieńczych debat podejmowanych w niezmiennie apokaliptycznym tonie przez kilka dobrych tygodni. W ostateczności opozycja nie przegra, jeśli nie da się sprowokować. To schodzenie z linii strzału będzie miało jednak swojej granice. Tusk zaproponował cykl debat. Kaczyński odpowiedział dość lekceważąco zapowiadając swoiste rozliczanie ministrów tego rządu przez nowo powoływany Ośrodek Myśli Programowej PiS. To dobre zagranie na początek. Zbyt szybkie przystanie na ofertę Tuska wywoływałoby wrażenie tańczenia w rytm rządowej muzyki. Ale stawiam dolary przeciw orzechom, że Kaczyński nie będzie mógł bez końca ignorować tego pomysłu, bo wywoływałby wrażenie, że się boi konfrontacji. Choć ma znany uraz na punkcie debaty w roku 2007, kiedy niezbyt zdrowy i wytrącony z równowagi przez agresywną platformerską publiczność, przegrał telewizyjne starcie z Tuskiem na punkty i od tego momentu zaczął tracić w sondażach. Co gorsza Tusk traktuje tę debatę, jako zderzenie swojej i PiS-owskiej ławki autorytetów. Nie ulega wątpliwości, że Beata Szydło wypadnie bladziej od ministra Rostowskiego, a Radosław Sikorski łatwo wytrąciłby z równowagi Anne Fotygę. Kaczyński musi zdecydować, czy wziąć cały ciężar starcia na siebie. Czy może sięgnąć po jakiejś nowe postaci, które mają się znaleźć na listach PiS, podobno bardziej gruntownie zapełnionej nowymi ludźmi niż nam się zdaje. Kto byłby dobrym partnerem dla Sikorskiego? Może Witold Waszczykowski? A kto może stać się „finansową twarzą” PiS? Na razie nie wiemy. Jest coś jeszcze. Kaczyński zdecydował się na razie na operowanie prostym przekazem dotyczącym tematyki gospodarczej. Nie, dlatego, że jak napisał w dzisiejszej "Gazecie Wyborczej" Paweł Wroński, za polskimi partiami nie stoją żadne większe idee. Akurat w PiS takich idei nie brakuje: obrona narodowej tożsamości, obrona tradycyjnego wychowania i edukacji czy całkiem inna filozofia wymiaru sprawiedliwości to nie jest fikcja, ale coś realnego. Ale najwyraźniej lider PiS uznaje takie tematy za zbyt abstrakcyjne i zdradliwe. Więc poprzestaje na prostej konkluzji: w finansach i gospodarce jest źle, bo rząd się nie stara. Może to jest dobra recepta. Ale czy w dalszych tygodniach będzie wystarczyła deklaracja z dzisiejszego przemówienia: My wiemy, skąd wziąć pieniądze i jaj je wydawać? Instynktownie czuję, że nie. I nie chodzi tu o zapowiadane już dziś przez szefa sztabu Tomasza Porębę szczegółowe konferencje prasowe z projektami ustaw. Wiem, że PiS chce nawet przedstawiać projekty całkiem nowego systemu podatkowego. Chodzi o parę prosto i wizjonersko przedstawionych celów. Jeśli się nie pojawią, filozofia Tuska: w obliczu kryzysu skupmy się wokół rządu, może się okazać atrakcyjna dla wielu grup, nawet tych potencjalnie niezadowolonych. Piotr Zaremba
To nie jest kraj dla lewicy Sojusz Lewicy Demokratycznej ma problem – sondaże pikują, a z szefa SLD kpią nawet współpracownicy. Miodowe lata Grzegorza Napieralskiego właśnie się skończyły. Sondażowe poparcie dla SLD przebiło dno ustalone w wyborach 2005, a potem 2007 roku. U progu kampanii wyborczej spadło poniżej 10 procent i niebezpiecznie zbliża się do poparcia, jakim cieszy się PSL. Wygląda na to, że Napieralski nie potrafi już pomóc ani sobie, ani swojej formacji. Zarówno lewicowy elektorat, jak i coraz głośniej narzekający na młodego lidera baronowie oraz celebryci polskiej lewicy zapomnieli już o jego wyniku w wyborach prezydenckich. Przyczyny obecnej dekoniunktury SLD są dwie. Pierwsza to bez wątpienia błędy samego Napieralskiego, który zachowywał się jak samowładny tyran, podczas gdy realnego autorytetu i charyzmy starczało mu zaledwie na przekonanie do siebie wąskiego grona kolegów w ścisłym kierownictwie partii. Drugi powód dzisiejszej słabości tej partii jest jednak o wiele poważniejszy. To kryzys lewicy w Polsce, z którym mógłby sobie poradzić tylko polityk wyjątkowo utalentowany i charyzmatyczny. A takiego po prostu dzisiaj w Polsce nie ma.
PiS ukradło SLD socjalizm Słabość polskiej lewicy obnażył tryumf dwóch prawicowych partii w wyborach 2005 roku. Nestor polskich „postkomunistów”, Mieczysław F. Rakowski, podczas jednej z wewnętrznych dyskusji w siedzibie władz SLD przy ulicy Rozbrat miał wówczas powiedzieć: „PiS ukradło nam socjalizm!”. Tamtą diagnozę Rakowskiego trzeba uzupełnić. Bo o ile PiS ukradło lewicy nostalgię za swojskim, ukrywającym społeczne różnice ładem PRL, o tyle Platforma Obywatelska ukradła okcydentalizm i modernizacyjne hasła, którymi Miller i Kwaśniewski lubili się posługiwać w czasach, gdy ich partia deklasowała polityczną konkurencję, a oni sami „wprowadzali Polskę do NATO i UE”. Już w kampanii 2005 roku bracia Kaczyńscy zagospodarowywali Adama Gierka, podczas gdy Tusk otrzymał w drugiej turze poparcie Aleksandra Kwaśniewskiego. Do dziś SLD pozostaje polityczną zabawką Tuska i Kaczyńskiego, a Napieralski jest zbyt słabym liderem, aby uwolnić swoją formację z mocy tego prawicowego czaru. Także w początkach kolejnej kampanii Tusk i Kaczyński rozbierają partię i elektorat Napieralskiego jak wprawni rzeźnicy. Podczas gdy Kaczyński znów zgarnia dla siebie nostalgię za „mocarstwowością” Gierka i antyniemieckością Gomułki, Tusk bierze Rosatiego, nowoczesnego, liberalnego i prozachodniego. Kiedy Kaczyński kradnie antyliberalny gniew ludu, Tusk wyławia Arłukowicza, który wykluczenie społeczne stara się obsługiwać raczej na sposób Jacka Kuronia niż o. Rydzyka. Niechęć do Tuska wciąż można najskuteczniej wyrazić głosem na Kaczyńskiego, a nie na SLD. A strach przed Kaczyńskim najskuteczniej można wyrazić, głosując na Tuska, a nie na SLD. Te mechanizmy wystarczą, aby Sojusz dołował w sondażach.
Lider bez charyzmy Do tego dochodzą osobiste błędy Napieralskiego. A wśród nich największy, jaki może obciążyć politycznego lidera: brak charyzmy, brak autorytetu u ludzi własnej formacji. Jawnie odsuwają się dziś od Napieralskiego „starzy”. Oleksy rezygnuje z łaskawie przyznanej mu przez młodego lidera SLD jedynki na pisowskim i prawicowym Podkarpaciu. Sekretarz generalny Sojuszu z czasów świetności formacji, Krzysztof Janik, występując w TVN24, pozwala sobie na jawne złośliwości wobec Napieralskiego, na co nigdy nie pozwoliłby sobie wobec Leszka Millera. Sam Miller zamierza skorzystać z jedynki na liście SLD w Gdyni, ale nikt nie wierzy, że kiedy stary wilk znajdzie się już w parlamencie, będzie słuchał Napieralskiego, skoro prywatnie uważa go za człowieka trwoniącego potęgę partii władzy, którą on kiedyś żmudnie zbudował.
Sarmacka lewica W 2001 roku, kiedy SLD znajdował się na politycznym szczycie (właściwie zajmował wszystkie szczyty, mając prezydenta, premiera, większościowe poparcie w sondażach, a naprzeciw siebie słabą i rozbitą prawicę), Jan Rokita zapowiadał „polonizację” Sojuszu, jego stoczenie się na poziom arcypolskiej, sarmackiej prawicy z epoki Konwentu Świętej Katarzyny (czasu, gdy mająca większościowe poparcie prawica w następstwie skłócenia partyjek i liderów nawet nie wchodziła do Sejmu). Przepowiednia Rokity okazała się prorocza i obowiązuje do dziś. Tworzenie list Sojuszu przed wyborami parlamentarnymi stało się prawdziwie sarmacką orgią kompletnej anarchii. Napieralski, jak współczesne wcielenie króla Jana Kazimierza (monarchy wyjątkowo nieudolnego, choć o wielkich ambicjach), próbował wszystkich nastraszyć, zlikwidować frakcje i konkurencyjnych liderów. Ponieważ sam jest jednak przywódcą dość słabym, jego twardość dodatkowo osłabiła partię, zamiast ją wzmocnić. Nadmiernie przyciśnięty Arłukowicz uciekł do PO. Wanda Nowicka i Robert Biedroń woleli zrezygnować z walki o miejsca w parlamencie, niż przyjąć ochłapy z ręki Napieralskiego (dalsze miejsca na listach w okręgach, w których Sojusz nie cieszy się zbyt wielkim poparciem). Politycy i polityczki z Zielonych i Partii Kobiet, nawet, jeśli pozostają jeszcze na listach Sojuszu, w wypowiedziach dla mediów otwarcie przyznają, że wstydzą się poparcia SLD. Kiedy Marek Wikiński po odejściu Biedronia zażartował dwuznacznie, że przynajmniej nie będzie obiektem adoracji ze strony nieukrywającego orientacji współzałożyciela Kampanii przeciw Homofobii, Agnieszka Grzybek z Zielonych publicznie porównała Wikińskiego do posła PO Roberta Węgrzyna. Było to porównanie na korzyść Platformy, bo przecież Węgrzyn po wypowiedzi o lesbijkach i gejach został z partii usunięty. A Wikiński pozostaje baronem SLD i wraz z Napieralskim układa listy wyborcze Sojuszu. Największa jednak awantura w SLD wybuchła o miejsce na liście dla Ryszarda Kalisza, skonfliktowanego z Napieralskim, jawnie kontestującego jego przywództwo i linię. Ta kłótnia mogła być najbardziej brzemienna w skutki dla całej formacji. Gdyby Kalisz opuścił partię, w ślad za nim odeszłaby większa liczba polityków SLD. Ulotniłoby się i tak wątłe, warunkowe poparcie, jakim na razie Napieralskiego obdarza Aleksander Kwaśniewski. Sytuację uratowała wtedy Katarzyna Piekarska. Oddając pierwsze miejsce na liście w Warszawie Kaliszowi – samcowi alfa związanemu w śmiertelnym godnościowym boju o miejsce na wyższej gałęzi z samcem alfa Napieralskim – wykazała się nieznaną w Polsce polityczną odpowiedzialnością za losy własnej formacji. Potwierdzając w ten sposób pożytki ze świeżo wprowadzonego genderowego parytetu w polskiej polityce.
Polska to nie kraj dla lewicy Poza nieudolnością Napieralskiego jest jednak także zewnętrzna, można powiedzieć obiektywna przyczyna słabości Sojuszu. Polska to nie jest dzisiaj kraj dla lewicy. Nie tylko postkomunistycznej, nie tylko tej kierowanej przez Napieralskiego, lecz dla każdej. Lewicowość wymaga pewnej dozy optymizmu. Żeby chcieć dzielić się z potrzebującymi i poważnie traktować postulaty sprawiedliwości społecznej, nie można samemu stać pod ścianą, odczuwać lęku o przyszłość swoją i swojej rodziny. Kryzys dotykający świat, Europę i Polskę uczy ludzi – także wyborców – ostrożności, wręcz egoizmu. Nie tylko na prawicy czy w liberalnym centrum, lecz także w głowach przeciętnych młodych Polaków mityczne, sentymentalne pokolenie JP2 (Jana Pawła II) zostało już dawno zastąpione realnym, drapieżnym pokoleniem JKM (Janusza Korwin-Mikkego). W 1987 roku, podczas słynnej mszy dla świata pracy w Gdańsku (w rzeczywistości dedykowanej członkom i działaczom nielegalnego wówczas NSZZ Solidarność), Karol Wojtyła wypowiedział słynne słowa: „Jeden drugiego brzemiona noście” (z Listu do Galatów). Miały one wyrażać solidaryzm społeczny, którego zwolennikiem był także ówczesny polski Kościół. Od dawna już to przesłanie zostało w umysłach wielu Polaków zastąpione zdrowym chłopskim neoliberalizmem, którego moralne wskazania można streścić następująco: nie płać państwu dziesięciny w postaci podatków czy składek na ZUS, nie oddawaj darmozjadom ciężko zapracowanych ciaćków, zachowaj je dla siebie i własnej „rodziny na swoim”, bo państwo tylko te pieniądze zmarnuje. Oczywiście jest ziarno prawdy w diagnozie, że pieniądze publiczne bywają marnowane, że warto patrzeć politykom na ręce, szczególnie, kiedy uchwalają budżet. Ale w ideach zaakceptowanych przez pokolenie JKM nie chodzi o naprawę państwa czy polityki, ale o prymitywną antypaństwową i antyspołeczną ideologię egoizmu i strachu. Lewica nie ma w pokoleniu JKM, czego szukać. Nie przekonaliby go do siebie nawet Zapatero, Blair czy Obama, a przecież Napieralskiemu wiele do nich brakuje, nawet, jeśli chętnie z każdym z tych przywódców zrobiłby sobie zdjęcie na wyborczy plakat. Cezary Michalski
Witaj, Pokolenie JKM! Cóż: zawsze mówiłem, ze głód uczy rozumu. Nie „ostrożności” czy „egoizmu”; po prostu: Rozumu. Ludzie zaczęli myśleć. Jak się ma za dużo pieniędzy, to nie trzeba myśleć: można szastać. Dopiero głód uczy optymalizacji. P. Michalski plecie bzdury. Z jednej strony zauważa słusznie, że na to, by dzielić się z potrzebującymi potrzeba mieć pieniądze. A dlaczego ludzie ich nie mają? Bo w ramach walki o sprawiedliwość społeczną państwo ich z ich pieniędzy obrabowuje. Natomiast ludzie prywatnie dzielą się z innymi, dlatego, że bliźni potrzebuje pomocy - a nie, dlatego, że bliźniemu się to należy, bo tego żąda „sprawiedliwość społeczna”. To ważna różnica. Chrystus mówił: zostaw wszystko swoje i idź za Mną (Mk 10 17-22) - ale nie proponował odebrania temu młodzieńcowi wszystkiego i rozdania ubogim po równo!!! P. Michalski dziwnie rozumie słowa „Jeden drugiego brzemiona noście”. Jest to wezwanie do racjonalnego podziału pracy. Mężczyzna pomaga kobiecie nieść ciężary – kobieta bierze lekką igłę i przyszywa mu guziki. Mięśniak toruje drogę inteligentnemu chuderlakowi – ten pomaga mu rozwiązywać zadania matematyczne. P. Michalski natomiast – jak sądzę – rozumie te słowa w ten sposób, ze Kowalski ma leżeć brzuchem do góry, a Wiśniewski hartować na jego utrzymanie!!! Najgorsze chyba jest to, że p. Michalski nazywa konserwatywny liberalizm: „prymitywną antypaństwową i antyspołeczną ideologią egoizmu i strachu”. Nie wiem, o co chodzi z tym „strachem”, istotnie jesteśmy nie tyle anty-społeczni, ile po prostu nie uznajemy istnienia czegoś takiego, jak „społeczeństwo’, – więc nie możemy być przeciwko czemuś, co nie istnieje. Istotnie obecne „państwo” chcemy zniszczyć – i to tak, by się nigdy nie odrodziło w obecnej formie. Natomiast zatrzymam się na słowie „prymitywizm”. Intelektualiści nie znoszą prostoty. Gotowi są latami rozważać, czy już można powiedzieć ludziom, że 2 × 2 nie równa się, 22 lecz 18 – czy też może już 16? Człowiek mówiący, że 2 × 2 = 4 i kropka po prostu odbiera im chleb. Patrzą na niego z taką nienawiścią, jak poganiacz osłów na ludzi twierdzących, że osioł nie jest najszybszym środkiem transportu. Ilu „inteligentów” zdobyło społeczne uznanie i zarobiło niezłe pieniądze na dyskusjach, czy zasiłek dla bezrobotnych powinien wynosić 4/5 płacy minimalnej – czy może 3 /4? Faceci twierdzący, że żadnych zasiłków być nie powinno po prostu odbierają im chleb! Prymitywy jedne. Np. „problem istnienia Boga” rozwiązuje się na pół stronniczki tekstu – i jest to rozwiązanie zamykające wszelkie dalsze dyskusje. Jest gdzieś na moim blogu. Oczywiście NIKT z „fachowców” o tym nawet nie wspomni. Ilu, bowiem fideistów zrobiło i robi karierę czytając lub pisząc sążniste traktaty „dowodzące” istnienia Boga – a ilu ateistów zrobiło znów karierę na „dowodzeniu”, że Pana Boga nie ma. Taki Korwin-Mikke twierdzący, że jest to pseudo-problem odbiera i jednym i drugim grunt spod nóg. Nic dziwnego, że „intelektualiści” tak nas nienawidzą. Dumny jestem z tego, że „Lewica nie ma w pokoleniu JKM, czego szukać. Nie przekonaliby go do siebie nawet Zapatero, Blair czy Obama”. Pytam tylko - jak to: „nawet”??!!? A niby, jakim cudem takie dupki jak pp. Blair, Obama czy Zapatero mieliby przyciągnąć jakiegokolwiek człowieka o inteligencji powyżej 99 IQ?? P. Napieralski ma nawet nad nimi pewna przewagę, – bo Oni plotą kompletne bzdury – a p. Napieralski nie mówi nic. A - jak to ujął śp. Marek Twain: "Lepiej milczeć i wydawać się głupim, niż się odezwać i rozwiać wszelkie wątpliwości". Lewica dziś przegrywa - bo po prostu nie ma NIC do powiedzenia. Albo wygłasza komunały – albo zdania jawnie sprzeczne z rzeczywistością, a nawet same ze sobą. By przypomnieć np. postanowienie Kongresu USA nakazujące przyjmować do pracy ludzi w odpowiednich proporcjach rasowych, – choć ten sam Kongres parę miesięcy wcześniej postanowił (też w ramach „walki z dyskryminacją”), że nikogo nie wolno pytać o przynależność rasową!!! Lewica to po prostu banda idiotów. A pp. Blair, Obama czy Zapatero to nie Wielcy Politycy, lecz tylko Więksi Idioci. Oczywiście, że nie jest tak, iż cała młodzież to dziś „pokolenie JKM”. Duża część to przecież też pokolenie JP III, – czyli p. Janusza Palikota. Jedno jest pewne: „Banda Czworga” może liczyć już tylko na bezmózgą młodzież marzącą o karierze aparatczyka. A to oznacza, ze niedługo już powiesimy ostatniego socjalistę na kiszkach ostatniego d***kraty! Albo odwrotnie. JKM
Nadchodzi czarna godzina Jak wiemy z komunikatów rządowych, jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej. Opozycja tego w zasadzie nie neguje, a tylko podkreśla, że to nie aktualny rząd sprawił, że jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej, tylko właśnie opozycja, kiedy jeszcze była rządem. I z jednego i z drugiego przekazu wynika, że tak czy owak - to rząd sprawia, że jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej. Tymczasem to nie jest wcale takie oczywiste, bo skądinąd wiemy, że jedna trzecia gospodarki pracuje w szarej strefie, a więc w konspiracji zarówno przed rządem, jak i opozycją. Setki tysięcy, a właściwie miliony ludzi w poczuciu odpowiedzialności za swoje rodziny, swoje przedsiębiorstwa i wreszcie - za gospodarkę narodową - ze sporym ryzykiem osobistym omijają prawa ustanowione przez naszych Umiłowanych Przywódców, na rozkaz starszych i mądrzejszych z Brukseli. A omijają je, dlatego, że gdyby ich przestrzegali, to przyniosłoby to efekt taki sam, jak w przypadku strajku włoskiego, który polega na tym, że pracownicy skrupulatnie przestrzegają wszystkich przepisów i procedur. Rezultat strajku włoskiego jest jednak zawsze taki sam, jak strajku zwyczajnego - takiego jak w minioną środę w spółce Przewozy Regionalne - kiedy to pracownicy zwyczajnie rzucają robotę. Przedsiębiorstwo staje. W ten sposób mamy dowód, że te wszystkie przepisy i procedury na pewno nie służą sprawnemu funkcjonowaniu państwa czy gospodarki, a tylko - umocnieniu czyjejś władzy czy hierarchii. W przypadku naszego nieszczęśliwego kraju - władzy tajnych służb z komunistycznym jeszcze rodowodem i ich ekonomicznych interesów, zagwarantowanych w ustanowionym jeszcze w 1989 roku modelu kapitalizmu kompradorskiego, w którym dostęp do rynku i możliwość funkcjonowania na nim, zależy od przynależności do sitwy. Jeśli zatem gospodarka, jako tako funkcjonuje, to nie dzięki kolejnym rządom - tylko wbrew ich staraniom - dzięki zwykłym ludziom, którzy, uwijając się w szarej strefie, dostarczają naszemu narodowi ekonomicznych podstaw egzystencji. Wystarczy porównać sytuację gospodarki i finansów państwa. Gospodarka, właśnie, dlatego, że rząd nie jest w stanie jej kontrolować, nadal jest zdolna do finansowania państwa, które na dobry porządek powinno już być postawione w stan upadłości, a jego konstytucyjne władze - aresztowane i postawione przed niezawisłym sądem pod zarzutem działania na jego szkodę. Największym problemem dla obywateli i gospodarki jest, bowiem rząd, to znaczy - władza publiczna, która zasoby państwa rabunkowo eksploatuje na podobieństwo okupanta, w dodatku - niepewnego jak długo się utrzyma. Jaki pan - taki kram, więc nic dziwnego, że podatki, jakie można wycisnąć z gospodarki, już dawno przestały na to wystarczać i niezależnie od postępującego zadłużania państwa z szybkością dochodzącą już do 7 tys. złotych na sekundę, rząd zaczyna wyskrobywać zapasy gromadzone na czarną godzinę. Chodzi oczywiście o Fundusz Rezerwy Demograficznej, w którym gromadzone są środki na wypłaty emerytur w momencie, gdy na skutek postępującego starzenia się społeczeństwa pieniędzy zabraknie. W roku 2020 może zabraknąć 46 mld zlotych, a w roku 2025 - nawet 63 miliardy. Jak wiadomo, w ciągu ostatnich 20 lat odsetek dzieci i młodzieży zmniejszył się u nas aż o 10 procent - co sprawia, że system staje się z roku na rok coraz bardziej niewydolny. Dlatego rząd, któremu zabrakło pieniędzy, już we wrześniu zamierza sięgnąć po 4 mld zł. ze wspomnianego Funduszu i swoim poczynaniom nadał pozory legalności wydając specjalne rozporządzenie. Więc chociaż oczywiście jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej, sytuacja ta przypomina scenę, jak to w 1939 roku uchodźcy z Polski zgłaszali się we Francji po zapomogi. Między innymi pani, która sięgnęła po zapomogę ręką ozdobioną na każdym palcu pierścieniami z brylantami. - Pani z takimi brylantami po zapomogę? - obruszył się urzędnik. - Te brylanty, to na czarną godzinę - odparła. - To już jest czarna godzina. SM
Czuma: nie było zaplanowanej operacji obalenia Leppera - Podjęcie przez CBA operacji kontrolowanego zakupu w stosunku do Kryszyńskiego i Ryby było uzasadnione. To nie była z góry zaplanowana przez rząd PiS operacja obalenia Leppera. W tej sprawie podzielam opinię CBA oraz Jarosława Kaczyńskiego. Znam sprawę jak mało kto i nie widzę tutaj pola dla innej interpretacji. Wygląda na to, że Lepper został ocalony przez sprytnych współpracowników. Są poszlaki, że lider Samoobrony interesował się decyzją o odrolnieniu działki w Mrągowie w stopniu absolutnie nietypowym, co wskazywałoby, że z niejasnego względu traktuje ją wyjątkowo. W świetle znanych faktów narzuca się podejrzenie, że Lepper liczył na jakieś korzyści związane z odrolnieniem tej działki - powiedział w pierwszej części wywiadu z Onet.pl Andrzej Czuma. Szef Komisji Śledczej ds. Nacisków stwierdził również, że były szef ABW za rządów PiS powinien mieć postawione zarzuty prokuratorskie. - Zarzuty powinny także zostać postawione Bogdanowi Święczkowskiemu za to, że polecał podległym sobie współpracownikom ściganie mecenasa Brochwicza, mimo że ABW nie mogła się zajmować tą sprawą - wyjaśnił. Z Andrzejem Czumą - szefem komisji śledczej ds. nacisków, byłym ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym, posłem PO - rozmawia Jacek Nizinkiewicz.
Jacek Nizinkiewicz: Czy czuje się pan współodpowiedzialny za śmierć Andrzeja Leppera? Andrzej Czuma: Oczywiście nie.
- Podobno pański raport bardzo przygnębił Leppera. Jacek Żakowski po śmierci przewodniczącego Samoobrony pytał: "Jak się teraz czuje Andrzej Czuma, który zaprzeczył istnieniu nacisków? Odszedł człowiek, który jest ofiarą tych nacisków". - Czułem smutek po śmierci Leppera i współczuję rodzinie i bliskim, że ich krewny i znajomy odebrał sobie życie. Żałuję też, że redaktor Żakowski nie wyraził gotowości podzielenia się swoją tajemniczą wiedzą o naciskach z komisją śledczą. Z posiadanej przez nas dokumentacji nie wynikało, żeby miał cokolwiek do powiedzenia w tej sprawie.
- IV RP zaprowadziła Leppera na stryczek? - Andrzej Lepper sam siebie zaprowadził na stryczek.
- Tomasz Sakiewicz twierdzi, że kilka miesięcy temu Lepper przyznał mu, że chciał potwierdzić wersję Jarosława Kaczyńskiego odnośnie "afery gruntowej". - Przed Komisją Śledczą Lepper złożył zeznania zupełnie niezgodne z oczekiwaniami redaktora Sakiewicza. Nie wykluczam, że w rozmowie z dziennikarzem, bez zagrożenia odpowiedzialnością karną za fałszywe zeznania, mógł swobodnie popuszczać wodze fantazji.
- Nie widzi pan przesłanek, żeby stwierdzić, że Lepper wcale nie popełnił samobójstwa? - Wszystkie znane mi fakty świadczą, że popełnił samobójstwo.
- Czy za czasów rządów PiS w latach 2005 - 2007 rzeczywiście nie było nacisków rządzących na służby specjalne i prokuraturę? - Można się domyślać, że takie naciski miały miejsce, ale nie znaleźliśmy na nie dowodów w sprawach badanych przez komisję. Np. można przypuszczać, że w sprawie Tomasza Lipca prokurator Janicka wstrzymywała działania swoich podwładnych po konsultacji z ministrem Ziobro. Jednakże konkluzje pracy komisji nie mogą opierać się na poszlakach, podejrzeniach, plotkach czy gazetowych insynuacjach, ale na dowodach. Byłoby niepoważne, gdyby Komisja stwierdziła, że nielegalne naciski miały miejsce nie mogąc poprzeć swoich twierdzeń materiałem dowodowym. Owszem, znaleźliśmy dowody nacisków ze strony prokuratora Święczkowskiego, jednakże ta sprawa nie mogła być badana, ponieważ nie znajdowała się w granicach podmiotowych zakreślonych komisji przez Sejm.
- Badał pan, czy za rządów PiS dochodziło do nacisków rządzących na wszelkich możliwych płaszczyznach działania? - Nie, ponieważ komisja nie miała takich uprawnień. Uchwała Sejmu z 11 stycznia 2008 r. o powołaniu komisji wyraźnie zawęża krąg osób, których działanie mogło być rozpoznane przez komisję, oraz katalog spraw, których dotyczyło działanie komisji. Komisja miała tylko i wyłącznie ustalić, czy miały miejsce naciski członków rządu, Komendanta Głównego Policji, szefa CBA i szefa ABW na podległych im współpracowników i funkcjonariuszy oraz prokuratorów, żeby nakłonić ich do przekroczenia uprawnień lub niedopełnienia obowiązków. W dodatku chodziło tylko o postępowanie z udziałem albo przeciwko członkom rady ministrów, dziennikarzom i posłom.
- Czego doszukał się pan w zgromadzonych materiałach przez 3,5 roku pracy komisji? - Doszukałem się nieprawidłowości i zaniedbań wysoko postawionych urzędników w rządzie PiS-u, jak np. szefa ABW, który nie znał ustawy o ABW i kazał swoim podwładnym ścigać człowieka za naruszenie prawa, którym ABW nie mogła się zajmować.
- Czy były szef ABW przekroczył tym samym uprawnienia i powinien zostać pociągnięty do odpowiedzialności prawnej? - Powinno się wyjaśnić nietypowe działanie szefa ABW. Tylko, że ta kwestia nie znajdowała się w obszarze zakreślonym komisji przez uchwałę Sejmu.
- Jarosław Kaczyński, czy wcześniej Kazimierz Marcinkiewicz oraz Zbigniew Ziobro, wywierali naciski na służby specjalne w celu tropienia, podsłuchiwania, zbierania haków na polityków lub dziennikarzy? - Wszystkie dokumenty badaliśmy m.in. pod tym kątem.
- I? - I nie doszukaliśmy się nielegalnych działań. Oczywiście Ziobro, Marcinkiewicz i Kaczyński mieli wpływ na służby specjalne, jednakże nie ma dowodów, że wykorzystywali ten wpływ w sposób nielegalny.
- W żadnej ze spraw? - Doszukałem się poszlak w sprawie zaniechanie aresztowania Tomasza Lipca przed wyborami oraz przekroczenia uprawnień przez szefostwo CBA w sprawie afery gruntowej.
- W jaki sposób byli szefowie CBA przekroczyli swoje uprawnienia? - Zlecając pracownikom ABW, która działał w tym przypadku, jako instytucja wykonująca zlecenia techniczne dla CBA, podrobienie w ramach "afery gruntowej" podpisów wójta Mrągowa i kilku urzędników z województwa warmińsko-mazurskiego.
- A czy to polecenie nie mieściło się ramach uprawnień CBA? Czy to nie było częścią dozwolonych prawnie działań operacyjnych? - Ustawa o CBA pozwalała na zacieranie tożsamości funkcjonariuszy CBA, ale nie pozwalała ogólnie na tworzenie dowolnych fałszywych dokumentów. Ta sprawa jest szerzej omówiona w załączniku nr 3 do projektu raportu. Zresztą tę materię - niezależnie od Komisji - będzie rozstrzygać sąd w postępowaniu karnym.
- Po trzech i pół roku prac komisji może pan powiedzieć, że byłemu szefowi i wiceszefowi CBA powinny zostać postawione zarzuty prokuratorskie? - Już zostały postawione. Zarzuty powinny także zostać postawione Bogdanowi Święczkowskiemu za to, że polecał podległym sobie współpracownikom ściganie mecenasa Brochwicza, mimo że ABW nie mogła się zajmować tą sprawą.
- Wymienił pan nazwiska osób, które powinny mieć postawione zarzuty prokuratorskie, a które podobno mają kandydować do parlamentu z list PiS. - Poza komisją stwierdzam, że za czasów rządu Jarosława Kaczyńskiego powoływano na stanowiska dość dziwne osoby. Zastępca szefa CBA pan Maciej Wąsik w styczniu 2007 roku zlecił zamontowanie w swoim gabinecie urządzenia odsłuchowego UNS przy pomocy którego podsłuchał 6200 rozmów do końca października 2007 r. Jeśli podzielić to przez liczbę dni pracy to wypada, że człowiek podsłuchiwał dziennie ponad dwadzieścia rozmów.
- Co w tym złego? - Podsłuch zmierzający do uzyskania materiału procesowego wykonuje się w toku ustalonych procedur, nagrania, analizy, przygotowania stenogramu. To wykonują fachowcy od techniki. Tymczasem wydaje się, że zastępca szefa CBA pasjonował się podsłuchiwaniem rozmów innych ludzi. Uważam, że szefem CBA raczej nie może być osoba o tak dziwnych upodobaniach, ponieważ w cywilizowanym państwie podsłuch może być stosowany tylko wyjątkowo z ważnych względów.
- Czy pan chce powiedzieć, że za rządów PiS w służbach działali dyspozycyjni funkcjonariusze partyjni? - Nawet dziś widać, że kryterium dyspozycyjności i posłuszeństwa kierownictwu partyjnemu odgrywa wielką rolę w funkcjonowaniu PiS.
- Dzisiaj Maciej Wąsik mówi, że wystawił pan kierowanemu przez Mariusza Kamińskiego CBA certyfikat dobrego działania. - To tylko wypowiedź życzeniowa nieodpowiadająca zawartości projektu raportu.
- Nie ma pan wrażenia, że swoim raportem stworzył wrażenie rozgrzeszenia rządów PiS? - Komisja nie zajmowała się ocenianiem rządów PiS. Mieliśmy ustalić czy w pewnym wąskim zakresie miały miejsce ściśle określone przez Sejm nieprawidłowości. I w tym wąskim zakresie nie doszukaliśmy się dowodów na nielegalne naciski.
- A przy "aferze gruntowej" nie było nacisków Jarosława Kaczyńskiego lub Zbigniewa Ziobro czy osób im podległych na funkcjonariuszy, którzy mieli "upolować" Andrzeja Leppera? - Podjęcie przez CBA operacji kontrolowanego zakupu w stosunku do Kryszyńskiego i Ryby było uzasadnione. To nie była z góry zaplanowana przez rząd PiS operacja obalenia Leppera. W tej sprawie podzielam opinię CBA oraz Jarosława Kaczyńskiego. Znam sprawę jak mało, kto i nie widzę tutaj pola innej interpretację.
- Są dowody na winę Leppera? - Wygląda na to, że Lepper został ocalony przez sprytnych współpracowników.
- Kto dokonał przecieku? - Tego nie wiem, ale jestem przekonany, że operację kontrolowanego zakupu przy "aferze gruntowej" spartoliło CBA. Już 25 maja 2007 r. cały urząd gminy Mrągowo wiedział, że w ministerstwie leży wniosek o odrolnienie kawałka ziemi w ich gminie ze sfałszowanymi podpisami wójta i kilku urzędników z Olsztyna. Wiadomo było, że wójt nie dochowuje tajemnicy. Wójt uruchomił swoje pracownice, żeby zrobiły zdjęcia supertajnym funkcjonariuszom pod przykryciem. Zrobiono im zdjęcie i zdemaskowano ich. Ci supertajni agenci błagali wójta, żeby nie szedł z tym do prokuratury. Wójt nie posłuchał i do prokuratury poszedł.
- Czy jeżeli CBA kontynuowałoby operację i jej nie spartoliło, to Andrzej Lepper zostałby złapany na gorącym uczynku? - Są poszlaki, że Andrzej Lepper interesował się decyzją o odrolnieniu działki w Mrągowie w stopniu absolutnie nietypowym, co wskazywałoby, że z niejasnego względu traktuje ją wyjątkowo. Jeden z najbliższych współpracowników szefa Samoobrony wiceminister Jabłoński na moje pytanie, jak by ocenił zainteresowanie ministra Leppera odrolnieniem działki w Mrągowie w skali od 1 do 100 odpowiedział: 1500 pkt. Drugą przesłanką jest zażyła relacja Leppera z Piotrem Rybą.
- Lepper miał nieczyste sumienie w temacie "afery hazardowej"? - Proszę mnie nie pytać o sumienie innych. W świetle znanych faktów narzuca się podejrzenie, że Lepper liczył na jakieś korzyści związane z odrolnieniem tej działki.
Jacek Nizinkiewicz: Za rządów PiS była czarna lista dziennikarzy? Andrzej Czuma: Uważam, że CBA bezpodstawnie założyło dziennikarzom niektóre podsłuchy.
- Czy były naciski Zbigniewa Ziobry na służby specjalne lub prokuraturę w śledztwie w sprawie śmierci jego ojca? - Ta sprawa wydaje się być całkowicie czysta. Zbigniew Ziobro w sprawie śmierci swojego ojca nie stosował nacisków na prokuratorów badających, czy w tragicznym zejściu z tego świata pana dr Jerzego Ziobry doszło do jakiś poważnych błędów w sztuce lekarskiej. Nie ma żadnych śladów ani dokumentów, aby pan Ziobro interweniował, groził im lub prosił. Zaangażował się w tę sprawę dopiero po dymisji ze stanowiska, do czego miał całkowite prawo jako potencjalny pokrzywdzony.
- A czy doszukał się pan niszczenia dowodów w badanych przez siebie przypadkach? Czy rząd PiS i podlegli mu funkcjonariusze niszczyli dokumenty, przez co mogło dojść do utrudniania prac komisji, co w konsekwencji mogło zaowocować błędnie postawioną hipotezą, że nacisków nie było? - Doszukaliśmy się nietypowych problemów z pamięcią wysokich funkcjonariuszy publicznych. Nie udało nam się ustalić numerów telefonów prokurator Janickiej i ministra Ziobry, skutkiem czego nie udało się potwierdzić, że doszło pomiędzy nimi do rozmowy, która mogła dotyczyć zaniechania czynności wobec Tomasza Lipca. Nieudaną próbę ustalenia numerów tych telefonów podjęło CBA pod nowym kierownictwem. Odnotowaliśmy także dziwną nadgorliwość w niszczeniu zapisów użycia samochodów w CBA. Z tym, że Komisja tych wątków nie mogła badać.
"Chciałbym kolejny raz zeznawać przed komisją" »
- Czy za niszczenie dokumentów i bilingów powinny zostać wyciągnięte konsekwencje prawne? - Obawiam się, że chyba nie mogą.
- Wątek prokuratora Jerzego Engelkinga również nie pozostawia wątpliwości, że nie naruszono prawa? - Wszystko było zgodnie z prawem.
- A sprawa posłanki PO Beaty Sawickiej? - Chętnie powiedziałbym, że PiS polował na panią Sawicką. Ale w świetle materiału dowodowego wszystko wskazuje na to, że pani Sawicka jeszcze przed poznaniem agenta Tomka – oględnie mówiąc - wyrażała rozmaite oczekiwania materialne z zakresu pośrednictwa w obrocie nieruchomościami.
- Pani Sawicka przekonywała nas na konferencji, podczas której zalewała się łzami, że została wykorzystana uczuciowo przez agenta Tomka. - Komisja niestety zmuszona była zapoznać się z życiem emocjonalnym pani poseł i uzyskała wiedzę wykluczającą melodramatyczny aspekt jej kontaktów z CBA.
- Czy zdaje sobie pan sprawę, że w kampanii wyborczej szkodzi swojej partii? - Platforma zyska na wiarygodności dzięki raportowi. Rzetelny raport dowodzi, że nie polujemy na konkurencję polityczną, ale działamy w interesie Rzeczypospolitej Polskiej.
- Jarosław Gowin stwierdził, że zerwał się pan ze smyczy PO. - To może niech Jarek sam wytłumaczy, co miał na myśli.
- Pański projekt raportu jest aktem zemsty za dalekie szóste miejsce na warszawskiej liście wyborczej PO? - Nie odwoływałem się od propozycji umieszczenia mnie na 6. miejscu, ponieważ wiem, że nie rozstrzyga miejsce kandydata na liście, ale liczba głosów, które uzyska w wyborach.
- Nie ma pan obaw, że tym razem nie uda się panu wejść do Sejmu? - Decyzja o ponownym przyznaniu mi mandatu leży w rękach wyborców. W tej chwili nie mam na to żadnego istotnego wpływu, więc nie rozmyślam na ten temat. Oczywiście chciałbym ponownie otrzymać mandat poselski i myślę, że ponownie otrzymam go od wyborców. Jednakże to jest sfera przyszłych wolnych decyzji ludzkich. Nie wiem, co się wydarzy 9 października. Nie mam daru prorokowania jak poseł Janusz Krasoń, który nie zgodził się z moim raportem, nim go przeczytał.
- Ile i jakie autopoprawki wprowadzi pan do swojego projektu raportu? - 24 sierpnia będziemy głosować nad 100 poprawkami do raportu. Nie wiem, czy będą kłótnie podczas komisji…
- …znając charakter obrad Komisji pod pańskim przewodnictwem, będzie spektakl. - Postaram się go ograniczyć. Jeśli zostaną przyjęte poprawki sprzeczne z moją wiedzą, rozumem i sumieniem, to opracuję stanowisko odrębne.
- A nie swój własny raport? - Przedstawię Sejmowi taki raport, jaki komisja uchwali.
- Czy zmieniłby pan coś w swoim projekcie raportu? - Nic istotnego.
- Posłowie z komisji złożyli w piątek prawie 30 poprawek do projektu raportu pańskiego autorstwa. Najdalej idące zaproponował członek SLD, który chce, aby Jarosław Kaczyński i Zbigniew Ziobro stanęli przed Trybunałem Stanu. Będzie pan głosował za postawieniem Kaczyńskiego i Ziobro przed TS? - Nie będę głosował za postawieniem Kaczyńskiego i Ziobro przed TS, bo nie ma ku temu żadnych podstaw.
- A jeśli zostanie Pan posłem kolejnej kadencji w Sejmie, to będzie Pan głosował za postawieniem przed TS Kaczyńskiego i Ziobro na podstawie raportu Ryszarda Kalisza? - Wątpię, żeby Sejm następnej kadencji głosował nad takim wnioskiem. SLD przed wyborami mobilizuje własny elektorat do walki z Kościołem i PiS-em. Po wyborach nie będą już tacy wojowniczy.
- A czego będą dotyczyły pańskie autopoprawki? - To są raptem cztery poprawki uzupełniające projekt raportu. Jedna dotyczy literówki, a trzy pozostałe są merytoryczne i uzupełniają wszystko, co zawarłem w przedłożonym dokumencie.
- Mówił pan, że z Donaldem Tuskiem nie konsultował treści raportu ani z nikim z komisji, ale czy rozmawiał pan z kimś z PiS czy z Jarosławem Kaczyńskim o powstającym dokumencie? - Oczywiście, że nie.
- Nie chciałby pan POPiS-u? Nie jest pan sierotą po POPIS-ie? - Jeśli pan prześledzi historię polityczną III RP, to zauważy pan, że nikt nigdy nie wyszedł dobrze na koalicji z Jarosławem Kaczyńskim.
- Czy pana jako katolika nie bulwersuje wyrok sądu uniewinniający Nergala, lidera zespołu Behemoth, od zarzutów obrazy uczuć religijnych przez zniszczenie Biblii podczas koncertu w gdańskim klubie? - To nie pierwszy piosenkarz wspomagający sprzedaż swojej muzyki atakami na Kościół katolicki i Biblię. Raczej to żałosne niż obraźliwe.
- A szkoda panu kolegi Roberta Węgrzyna, który wyleciał z PO? - Szkoda, bo to jest wartościowy polityk i sympatyczny człowiek.
- A Zbigniewa Chlebowskiego, który nie jest już w PO, też panu szkoda? - Postępowanie karne dowiodło, że Zbigniew Chlebowski nie popełnił żadnego przestępstwa. Jego wypowiedzi ocenią wyborcy.
- A nie żal byłoby panu Cezarego Grabarczyka, jeśli przestałby w końcu być ministrem infrastruktury? - Nie chcę przesądzać kształtu przyszłego rządu, bo zależy on od wyborców. Zawsze każdemu ministrowi można postawić zarzut, że nie daje wystarczająco dużo pieniędzy tej czy innej grupie społecznej. Nie można sobie wyrabiać opinii o polityku w oparciu o głosy osób zawiedzionych sumą przyznanych im pieniędzy. Dla oceny ministra Grabarczyka istotny jest natomiast fakt, że infrastruktura drogowa i kolejowa funkcjonuje dziś lepiej niż 4 lata temu.
- Dziękuję za rozmowę. Rozmawiał: Jacek Nizinkiewicz
Nasz wywiad. Tomasz Terlikowski: "Kardynał Dziwisz często wspiera Platformę. "Jeden brat rządzi w kurii, drugi w partii władzy" Niedorzecznością i krzywdzącym posądzeniem określił kard. Stanisław Dziwisz zarzuty red. Tomasza Terlikowskiego o "skrajne upolitycznienie kurii krakowskiej", jakie publicysta zawarł w tekście na łamach "Rzeczpospolitej". Słowa redaktora są głęboko krzywdzące i ideologizują rolę Kościoła - stwierdził metropolita krakowski. Oto pełna wypowiedź kard. Dziwisza:
Wiele razy przypominałem, również ustami rzecznika prasowego, że Kościół nie łączy swej misji z żadną partią polityczną. Taka jest doktryna kościelna, której katolicy powinni być wierni. To, że spotykamy się z racji pełnionych obowiązków z politykami różnych opcji nie może być przedmiotem nadinterpretacji. Niedorzecznością i krzywdzącym posądzeniem są słowa publicysty „Rzeczpospolitej” o upolitycznieniu krakowskiej kurii. Myślę, że domeną ludzi świeckich jest działanie polityczne, a do duchowieństwa należy ewangelizacja. Słowa redaktora są głęboko krzywdzące i ideologizują rolę Kościoła. Wydaje się, że opierają się na wypowiedziach i blogach ludzi, którzy są uprzedzeni, a może nawet niezrównoważeni. To oni chcą narzucić opinii publicznej swoje osobiste i szkodliwe opinie, a jeśli jednocześnie mienią się ludźmi Kościoła to wzywam ich do poważnej refleksji.
A jaka jest odpowiedź red. Terlikowskiego? Poniżej nasz wywiad:
wPolityce.pl: W ostatnich dniach kilkanaście razy czytaliśmy na łąmach lewicowej prasy, że sprzeciwia się pan biskupom, że ich pan atakuje. Jak odbiera pan te słowa? Tomasz Terlikowski, wykładowca akademicki, publicysta, redaktor naczelny portalu Fronda.pl: Sytuacja jest idiotyczna, bo mówią to ludzie, którzy z Kościołem nie mają bardzo często nic wspólnego.
Ojciec Tomasz Dostatni, publikujący na łamach przychylnej wszelkim antykościelnym wybrykom i hasłom „Wyborczej" też? Ojciec Tomasz Dostatni w mojej ocenie, chociaż jest duchownym, od dawna reprezentuje siebie i "Gazetę Wyborczą". Natomiast sytuacja z atakami na mnie jest o tyle absurdalna, że wyciągnięto z mojego tekstu o upolitycznieniu kurii krakowskiej dosłownie dwa zdania, wyrwano z kontekstu i podano w nieprawdziwym sosie. No i doczekałem się, co jest ewenementem, osobistej reakcji kardynała Stanisława Dziwisza, metropolity krakowskiego. Uważam zresztą, że ta nerwowa reakcja kardynała Dziwisza potwierdza, że jest problem. Oczywiście, sytuacja nie jest dla mnie przyjemna. Cóż, tak bywa, gdy się chce pisać prawdę.
Co więc naprawdę sądzi pan o sytuacji w kurii krakowskiej? To, co mówią niemal wszyscy znający sytuację, chociaż większość po cichu. Od pięciu lat mamy do czynienia ze skrajnym upolitycznieniem kurii krakowskiej. Zaczęło się od słynnych rekolekcji przeprowadzanych tylko i wyłącznie dla jednej partii politycznej, dla Platformy Obywatelskiej, a nie jak zazwyczaj, dla wszystkich posłów. Rekolekcje te zostały zresztą brutalnie potem przez PO wykorzystane w dzieleniu Kościoła, na rzekomo łagiewnicki i toruński. Potem mieliśmy serię spotkań w czasie, których kardynał Dziwisz wspierał kandydatów Platformy Obywatelskiej. Tuż przed ciszą wyborczą odbyło się spotkanie kardynała Dziwisza z Donaldem Tuskiem, tuż przed ciszą wyborczą miało także miejsce spotkanie z Bronisławem Komorowskim. Czy słynne spotkanie z Hanną Gronkiewicz-Waltz, tuż przed wyborami na prezydenta Warszawy, kiedy kardynał Dziwisz oznajmił, iż Ojciec Święty Jan Paweł II bardzo lubił panią Hanię. Czy lubił faktycznie, nie wiemy, ale wiemy, że nie są to na pewno zachowania neutralne politycznie. Podobnie jak ostatnia procesja Bożego Ciała gdzie obok kardynała Dziwisza kroczyli wyłącznie politycy z PO. To jest jeden wymiar tego upolitycznienia. Drugi to fakt, powszechnie znany, że brat posła Platformy i jednocześnie szefa PO w Małopolsce, ksiądz Dariusz Raś, jest najbliższym współpracownikiem kardynała Dziwisza. W Krakowie dość znaną sprawą jest fakt, że bracia reprezentują tę samą linię polityczną i czasami trudno odróżnić, który z nich wydaje ludziom Kościoła polecenia. Opowiem taką historię. W zeszłym roku poseł Platformy Ireneusz Raś chodził od parafii do parafii namawiając do głosowania na Platformę proboszczów. Oni go wpuszczali, chociaż często nie zgadzali się z nim, nie mieli ochoty na takie rozmowy. Obawiali się jednak, w przypadku odmowy, negatywnej reakcji kurii i księdza Rasia. Czy te obawy były bezzasadne? Nie powiedziałbym.
Co może zrobić brat ksiądz, który ma brata polityka? To nie jego wina. Oczywiście i nie o to chodzi. Sądzę jednak, że gdyby ksiądz Raś nie był kluczową osobą w kurii, na dodatek na obszarze gdzie politycznie rządzi jego brat, sytuacja byłaby czystsza. Nie ma obowiązku być wpływowym kurialistą, można być proboszczem. A tak mamy jednego brata - wpływową postać w kurii i drugiego - wpływową postać w partii władzy. Ten sam teren. Gdy dodamy do tego wspomniane i widoczne gołym okiem sygnały wsparcia przez krakowską kurię tejże partii władzy, sytuacja staje się nieciekawa. Uważam, że jest moim obowiązkiem wyrazić te obawy. Powtarzam - budzą one wielki niepokój wielu księży, katolików i publicystów. Ktoś musiał to powiedzieć, nawet licząc się z pewnymi konsekwencjami. Daje to szansę na naprawę.
Mówi pan głośno rzeczy, o których faktycznie mówi się po cichu. Pada jednak argument, że my, katolicy, jesteśmy biskupom winni posłuszeństwo. Przede wszystkim w sprawach wiary jestem biskupom, także kardynałowi Dziwiszowi, bezwzględnie posłuszny w sprawach wiary i moralności. W pozostałych sprawach mamy prawo mieć własną opinię. Poza tym we wspomnianym artykule w "Rzeczpospolitej" w wielu sprawach, choćby w jego sporze z księdzem Natankiem, arcybiskupa Dziwisza broniłem i wspierałem. Zarzuty, że bronię księdza Natanka są bzdurne. Podkreślałem, że nie ma Kościoła bez posłuszeństwa. Chociaż w jednym zdaniu dodałem, że warto zauważyć w tej sprawie, iż jest to jakaś, chociaż nieprawidłowa, reakcja na brak charyzmy w Kościele. Ale powtarzam - księdza Natanka nie wspieram. Sugeruje to "Gazeta Wyborcza", która z każdego, kto jej się nie podoba próbuje zrobić wariata.
To zresztą ciekawy wątek, jak to robią, że jednocześnie, co chwila brutalnie atakują bądź wyszydzają Kościół (choćby wspierając wulgarne prowokacje na procesji Bożego Ciała, zdejmowanie krzyży w szpitalach itp.), a z drugiej - osiągając wpływ na tenże Kościół pouczając wszystkich, kto jest, a kto nie wiernym synem Kościoła. Środowiska GW już dawno doszło do wniosku, że chcąc zmienić Polskę w duchu lewicowym, najpierw trzeba zmienić i osłabić Kościół. Odnieśli trochę sukcesów, ale zdecydowana większość Kościoła na szczęście pozostaje poza ich wpływem. Nie podziela ich opinii. To jest zresztą powód, dla którego po kilku latach wyciszenia "Wyborcza" ponownie zaostrza w stosunku do Kościoła kurs, wymyśla coraz bardziej brutalne ataki. Bo metoda subtelnego wychowywania się też nie sprawdziła. Kościół pozostał wierny swojemu nauczaniu. Jedyny skutek jest taki, że wielu biskupów boi się głośno mówić, co myśli. Bo jeśli ktoś powie, co myśli, natychmiast jest ostro atakowany na łamach "Wyborczej". Ale to ich jedyny wpływ.
Tak jak biskup Dzięga, który doczekał się połajanek za wygłoszone na Jasnej Górze słowa o prawdzie, jaka należy się narodowi w sprawie tragedii smoleńskiej. "Gazeta Wyborcza" chciałaby najwyraźniej by biskupi akceptowali w jej redakcji swoje kazania, by to ona decydowała, które jest ewangeliczne, a które nie. Na szczęście większość biskupów pamięta, że w swojej misji odpowiada przed Bogiem. Przed panem Bogiem, a nie ludźmi "GW". zespół wPolityce.pl
Gmina w budowie Wyborcza reklamówka partii rządzącej zachęca, bym sprawdził, co ostatnio zbudowano w mojej gminie. Proszę bardzo. W mojej gminie położono bardzo oczekiwane wodociągi. Położono je już osiem miesięcy temu, ale wody nie puszczono. Najpierw, dlatego, że dwie gminne instytucje nie były w stanie uzgodnić, do której z nich należy zrobienie tzw. przyłączy. Potem zaś spór – nie wiem zresztą, czy rozstrzygnięty – stracił znaczenie, bo wodociąg, mówiąc fachowo, „zagnił”, jak to się zawsze dzieje, jeśli nie puści się w nim wody w odpowiednim czasie po ułożeniu. Procedura odkażania „zagniłych” rur jest zaś niemal równie kosztowna jak ułożenie nowych, na razie, więc trwa pisanie odpowiedniego wniosku do Unii. Trudno rokować, czy Unia się zgodzi, bo włożyła już w naszą gminę sporo – obecna ekipa poza wodociągami załatwiła nowe chodniki z kostki, a jeszcze poprzednia wielki basen z centrum sportowym; niestety, na jesieni obiekt ma zostać zamknięty, bo na jego utrzymanie Europa już łożyć nie chce, a przyciśniętej regułą wydatkową gminy nie stać. Poza tym można powiedzieć, po diabła wodociągi tam, gdzie nie ma kanalizacji, (ale tego nikt nie planuje – pewnie wskutek lobbingu firm beczkowozowych). Nie będę mówił, kto rządzi moją gminą, ale mogę zdradzić, że jest to partia, która swym symbolem uczyniła pogięty pomarańczowy spinacz. Podobno w zamyśle miał być uśmiechnięty kontur Polski, ale spinacz wydaje się bardziej trafionym godłem dla ugrupowania, które w zaledwie trzy lata zwiększyło liczbę urzędników o 100 tysięcy, czyli jedną czwartą. I skromnie się tym nie chwali, podobnie jak zaciągnięciem w tym samym czasie ponad 300 miliardów złotych długu. A i tyle przecież, myślę, może w przyszłości nie wystarczyć na czyszczenie tego, co za jej rządów „zagniło”.
RAZ
Polska w bałaganie Raport o czterech latach rządów PO. Platforma Obywatelska rozpoczęła kampanię wyborczą pod hasłem “Polska w budowie”. Chwali się w niej inwestycjami, w które rzekomo obfituje nasz kraj pod rządami Donalda Tuska. Ale to skrajnie wybiórcze spojrzenie na polską rzeczywistość A.D. 2011 nie jest w stanie przesłonić prawdziwego obrazu czteroletnich rządów PO. Obrazu, który da się streścić zupełnie odmiennym hasłem - Polska w bałaganie. Ekipa premiera Tuska pozostawia, bowiem po sobie państwo i gospodarkę w stanie znacznie gorszym niż była w momencie przejmowania przez nią władzy pod koniec 2007 r. Dlatego najlepszą odpowiedzią na rządową propagandę są konkrety.
Wzrost gospodarczy “Przyspieszymy i wykorzystamy wzrost gospodarczy” – tak brzmiało pierwsze z zobowiązań PO, które Donald Tusk podpisał na oczach telewidzów w ostatnim dniu kampanii wyborczej w 2007 r. Trudno o większe szyderstwo: o ile bowiem w 2006 r. wzrost produktu krajowego brutto (PKB) wyniósł 6,2 proc., w 2007 r. – 6,8 proc., to w 2008 r. – już tylko 5,1 proc., w 2009 r. – zaledwie 1,6 proc., a w 2010 r. – 3,8 proc. Nic nie wskazuje, aby w najbliższych latach Polska miała powrócić do takiego wzrostu PKB, jaki był za rządów PiS, a co dopiero go przekroczyć.
Zadłużenie Od początku III RP rośnie zadłużenie sektora finansów publicznych (czyli rządu i samorządów), ale w ostatnich latach ten wzrost nabrał niespotykanego wcześniej tempa. O ile w 2006 r. relacja zadłużenia do PKB wynosiła 47,5 proc., a w 2007 r. – 44,8 proc., to w 2008 r. – już 46,9 proc., w 2009 r. – 49,9 proc., zaś obecnie prawdopodobnie dochodzi do dopuszczalnego w konstytucji progu 55 proc. (choć rząd tego oficjalnie nie przyznaje). Tempo zadłużania państwa najlepiej obrazuje dług zagraniczny: w 2008 r. po raz pierwszy przekroczył on 50 mld dol., rok później wynosił już niemal 60 mld dol., a w 2010 r. – prawie 68 mld dol.
Inflacja W 2006 r. inflacja – czyli wzrost cen – wyniosła zaledwie 1 proc., a rok później – 2,5 proc. Ale już w 2008 r. było to 4,2 proc. (najwyższy wskaźnik inflacji w ostatniej dekadzie), w 2009 r. – 3,5 proc., w 2010 r. – 2,6 proc. W 2011 r. znów mamy do czynienia ze wzrostem inflacji: w pierwszym kwartale br. – 3,8 proc., w drugim kwartale – już 4,6 proc. (w porównaniu z analogicznym okresem roku poprzedniego). Nie należy więc spodziewać się szybkiego powrotu do niewielkiej inflacji z czasów rządów PiS.
Bezrobocie W 2006 r. stopa zarejestrowanego bezrobocia wynosiła 14,8 proc., w 2007 r. – 11,2 proc., w 2008 r. – 9,5 proc. Ale w kolejnych latach liczba bezrobotnych systematycznie rośnie: w 2009 r. – 11,9 proc., w 2010 r. – 12,3 proc., a w pierwszym kwartale br. doszła nawet do 13,1 proc. Ponad połowa bezrobotnych to ludzie młodzi, coraz częściej absolwenci szkół wyższych: w pierwszym kwartale br. osoby do 24. roku życia stanowiły 22 proc., a osoby w wieku 25-34 lata – 29,6 proc. wszystkich bezrobotnych.
Podatki Rząd Tuska – mimo odwoływania się do wolnorynkowej ekonomii – jest pierwszym od wielu lat rządem, który zdecydował się na podwyżkę podatków. Od początku 2011 r. stawka podatku VAT wzrosła o 1 proc. (z 22 do 23 proc. i z 7 do 8 proc.), choć na niektóre produkty rolne o 2 proc. (z 3 do 5 proc.), a na książki i czasopisma specjalistyczne o 5 proc. (z 0 do 5 proc.). Dla porównania warto przypomnieć, że dzięki decyzji rządu PiS od 2009 r. podatki zostały obniżone: w miejsce dwóch stawek podatku PIT (19, 30 i 40 proc.) wprowadzono dwie (18 i 32 proc.), zmniejszono też składkę rentową o 7 pkt. proc.
PrywatyzacjaW momencie objęcia władzy przez rząd Tuska w nadzorze ministerstwa skarbu znajdowało się 1401 spółek. Po trzech latach działalności ministra Aleksandra Grada – na koniec 2010 r. – liczba ta stopniała do 918. Zgodnie z planem przyjętym na początku kadencji łączna wartość przychodów z tytułu prywatyzacji do 2011 r. ma wynieść 30 mld zł. W 2008 r. udało się uzyskać kwotę 2,3 mld zł, w 2009 r. – ok. 6,6 mld zł, a rekordowy pod względem wartości sprzedanego majątku (i to w całym okresie III RP) okazał się 2010 r., gdy przychody resortu skarbu sięgnęły 22 mld zł. Na 2011 r. zaplanowano uzyskanie 15 mld zł. Za rządów ministra Grada pod młotek poszły spółki energetyczne: grupa Tauron Polska Energia, którą sprzedano w całości; 16 proc. akcji koncernu ENEA; 10 proc. akcji Polskiej Grupy Energetycznej. Po raz pierwszy sprywatyzowano w Polsce kopalnię – spółkę Lubelski Węgiel “Bogdanka”. Sprzedano 30 proc. udziałów największego ubezpieczyciela – PZU. Ponadto skarb państwa pozbył się 10-procentowych pakietów akcji takich firm, jak KGHM Polska Miedź czy Grupa Lotos. Państwo straciło kontrolę nad takimi przedsiębiorstwami, jak Ruch SA czy Mennica Polska. Sprzedano również 64 proc. udziałów Giełdy Papierów Wartościowych, poprzez którą najczęściej prywatyzuje się państwowe firmy.
Stocznie W październiku 2009 r. opublikowano – pochodzące z podsłuchu CBA – stenogramy rozmów pomiędzy ministrem Gradem i jego urzędnikami a kierownictwem Agencji Rozwoju Przemysłu. Wynikało z nich, że w przetargu na zakup Stoczni Gdynia i Stoczni Szczecińskiej Nowej resort chciał uprzywilejować inwestora z Kataru, co było niezgodne z prawem. Ale rządowi urzędnicy nie wiedzieli nawet, czy ten inwestor faktycznie istnieje. Ewidentnie chodziło więc tylko o to, by “uratować głowę” ministra skarbu, któremu (przed wyborami do Parlamentu Europejskiego) premier publicznie zagroził dymisją, jeżeli nie pozyska inwestora dla stoczni. Oczywiście żaden inwestor się nie znalazł, co jednak nie przeszkodziło Gradowi w zachowaniu stanowiska.
Wojsko Przeprowadzona przez ministra obrony Bogdana Klicha reforma polskiej armii polegała tak naprawdę na radykalnym zmniejszeniu jej liczebności. Gdy Klich obejmował stanowisko, armia liczyła 150 tys. żołnierzy, w tym około połowy z poboru. W wyniku zniesienia poboru polskie wojsko ma się składać ze 100 tys. żołnierzy zawodowych i 20 tys. ochotników z korpusu Narodowych Sił Rezerwowych. Ten ostatni nie został jeszcze skompletowany, natomiast w armii zawodowej służy dziś prawie 22 tys. oficerów (w tym aż 120 generałów), prawie 40 tys. podoficerów i zaledwie 36,5 tys. szeregowych. Minister Klich zlikwidował też znaczną część infrastruktury wojskowej (pozostały zaledwie 4 dywizje: w Szczecinie, Elblągu i Żaganiu, a warszawska jest w trakcie rozwiązywania), niektóre jednostki zostały przeniesione – niewątpliwie z racji lokalnych układów politycznych. W katastrofalnym stanie znajduje się uzbrojenie naszej armii: w ciągu ostatnich 4 lat nie zrealizowano żadnego poważnego i naprawdę potrzebnego zakupu sprzętu wojskowego, choć Marynarka Wojenna czy lotnictwo korzystają z przestarzałych technologii.
Szkolnictwo Minister edukacji Katarzyna Hall przejdzie do historii przede wszystkim jako autorka reformy polegającej na obniżeniu wieku szkolnego z 7 do 6 lat, co wywołuje protesty znacznej części rodziców, gdyż system szkolny nie jest do takiej zmiany przygotowany. Resort edukacji wprowadza też nową podstawę programową, znacznie ograniczającą nauczanie ojczystej literatury i historii. W wielu mniejszych miejscowościach likwiduje się szkoły (w skali kraju po kilkaset rocznie) lub łączy klasy, zmniejszając w ten sposób i tak niewielkie szanse dzieci wiejskich na dobre wykształcenie. Wywołuje to protesty rodziców i nauczycielskich związków zawodowych. Skutkiem tych zmian jest bowiem także utrata pracy przez dużą grupę nauczycieli, którzy w dodatku za rządów PO utracili prawo do wcześniejszej emerytury.
Nauka Od 1 października br. wejdzie w życie pakiet reform nauki i szkolnictwa wyższego, przygotowany przez resort minister Barbary Kudryckiej. Reformy te wywołują sprzeciw dużej części środowisk akademickich, która nie godzi się na takie rozwiązania, jak promowanie wybranych uczelni (tzw. Krajowych Naukowych Ośrodków Wiodących – KNOW) kosztem pozostałych, uproszczenie zasad habilitacji, radykalne ograniczenie wieloetatowości pracowników naukowych czy możliwości bezpłatnego studiowania na dwóch kierunkach.
Służba zdrowia Wśród przedwyborczych zobowiązań Donalda Tuska znalazła się likwidacja Narodowego Funduszu Zdrowia. Mijają 4 lata, a NFZ nadal istnieje i nic nie wskazuje, by miał zostać zlikwidowany. Wprowadzono za to pakiet reform autorstwa minister Ewy Kopacz, które m.in. faktycznie wymuszają na samorządach przekształcenie szpitali w spółki prawa handlowego, co otwiera możliwość prywatyzacji, a nawet likwidacji tych placówek. Rozwiązanie takie przeforsowano wiosną br., a więc już po śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który skutecznie zawetował pierwszą próbę takiej reformy. Przy okazji zniesiono też lekarskie egzaminy państwowe i staże podyplomowe dla absolwentów medycyny. Pozostawiono natomiast – wbrew protestom środowiska pielęgniarskiego – możliwość zatrudniania pielęgniarek w szpitalach na kontraktach, znacznie mniej korzystnych niż normalne umowy o pracę.
Infrastruktura Utrzymywanie Cezarego Grabarczyka na stanowisku ministra infrastruktury należy do najbardziej widocznych kompromitacji tego rządu. Swoją niekompetencję wykazał on zarówno w dziedzinie kolejnictwa – gdy w grudniu 2010 r. nowy rozkład jazdy sparaliżował PKP – jak i drogownictwa. Na początku br. rząd musiał bowiem dokonać poważnej korekty programu budowy dróg krajowych, gdyż na dużą część inwestycji, które miały powstać przed Euro 2012, zabrakło pieniędzy. Ostatnio znacznie ograniczono też program odnowy dróg lokalnych, gminnych i powiatowych (tzw. schetynówek – od nazwiska Grzegorza Schetyny, który zainicjował go jeszcze jako szef MSWiA): program zakładał 50-procentowy udział rządu w inwestycjach samorządowych, teraz zmaleje on do 30 proc. Coraz gorzej wygląda też stan budowy autostrad – by wspomnieć tylko najgłośniejszą sprawę zerwania kontraktu z chińską firmą na budowę dwóch kluczowych odcinków autostrady A2. Również podlegająca resortowi infrastruktury Poczta Polska przeżywa kryzys: od 2008 r. rokrocznie przynosi straty, postępuje likwidacja urzędów pocztowych w małych miejscowościach i redukcja zatrudnienia – głównie wśród listonoszy, a nie personelu zarządzającego.
Biurokracja Po przejęciu władzy PO zapowiadała walkę z biurokracją i ułatwienie życia obywateli. W tym celu powołano nawet sejmową komisję “Przyjazne Państwo” z Januszem Palikotem na czele. Po trzech latach sam Palikot przyznał, że większość projektów komisji utkwiła w Sejmie i nie została uchwalona. Szeroko reklamowane przez rząd “jedno okienko” dla nowych przedsiębiorców powszechnie uznawane jest za porażkę. Za to liczba urzędników w administracji państwowej rośnie z roku na rok i według najnowszych danych GUS przekroczyła już 440 tys. Wprawdzie rząd przeforsował ustawę redukującą personel w urzędach o 10 proc., ale prezydent Bronisław Komorowski skierował ją do Trybunału Konstytucyjnego. W dodatku jeszcze podczas prac nad ostatecznym kształtem ustawy urzędy zaczęły zatrudniać dodatkowe osoby, by zwiększyć podstawę, od której miano potem liczyć koniecznych do zwolnienia pracowników.
Prokuratura Jedną z najważniejszych zmian, jakie PO wprowadziła w strukturze państwa, było oddzielenie prokuratury od rządu. Powołany został nowy prokurator generalny, Andrzej Seremet, którego niezależność jest jednak mocno wątpliwa. Jego działania nadzoruje i recenzuje, bowiem Krajowa Rada Prokuratury z Edwardem Zalewskim na czele, który wcześniej kierował prokuraturą w rządzie Tuska. Seremet jest uzależniony od Rady m.in. w kwestiach personalnych, natomiast o wysokości budżetu prokuratury decyduje minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski z PO. Niedostateczne finansowanie stało się zresztą przyczyną bezprecedensowego strajku prokuratorów w listopadzie 2010 r. Uniezależnienie prokuratury od rządu nie spowodowało zresztą automatycznie jej odpolitycznienia – cały czas wiele decyzji ma ewidentny podtekst polityczny, by wspomnieć choćby niedawną sprawę zawieszenia prokuratora, który trafił na aferę z udziałem szefa ABW Krzysztofa Bondaryka, umorzenie śledztw badających aferę hazardową czy zarzuty stawiane byłemu szefowi CBA Mariuszowi Kamińskiemu.
Polityka zagraniczna Prowadzona przez ministra Radosława Sikorskiego polityka zagraniczna obecnego rządu miała być przeciwieństwem rzekomo nieskutecznej, “awanturniczej” polityki rządu PiS i prezydenta Kaczyńskiego. W rzeczywistości trudno dostrzec realne sukcesy naszego MSZ w ostatnim czteroleciu. Niemcy i Rosja rozpoczęły budowę omijającego Polskę Gazociągu Północnego, który w dodatku zablokuje większym statkom żeglugę do Świnoujścia i rozwój tego portu. Rosja nadal wykorzystuje embargo handlowe (ostatnio na warzywa) jako narzędzie walki politycznej z Polską. Umowa gazowa z Rosją znacznie zwiększyła ilość sprowadzanego surowca, w dodatku ma obowiązywać do 2022 r. (początkowo zakładano nawet rok 2037!), co faktycznie oznacza rezygnację z dywersyfikacji dostaw gazu w najbliższych latach. Za porażkę trzeba też uznać znaczne pogorszenie stosunków z Litwą oraz niepoważną politykę wobec Białorusi, która raz polega na dialogu z prezydentem Łukaszenką, a raz na groźbach i epitetach pod adresem Mińska. Również w stosunkach z USA nie udało się osiągnąć nic konkretnego: nowa ekipa w Waszyngtonie zrezygnowała z planów budowy tarczy antyrakietowej, a w zamian podpisano umowę wojskową, która zakłada zaledwie symboliczną obecność żołnierzy amerykańskich w Polsce. Co prawda PO spełniła swoją obietnicę wyborczą i wycofała polskie wojska z Iraku, lecz niedługo potem na prośbę prezydenta Obamy rząd Tuska zwiększył nasz kontyngent w Afganistanie o 600 żołnierzy.
Katastrofa smoleńska Efektem ambicjonalnej rywalizacji premiera Tuska z prezydentem Kaczyńskim stało się rozdzielenie wizyt obu polityków na rocznicy zbrodni katyńskiej, co pośrednio doprowadziło do katastrofy smoleńskiej. Zaraz po tragedii premier zgodził się na stosowanie konwencji chicagowskiej, która faktycznie oddawała całe śledztwo w ręce Rosjan. W rezultacie pierwszą instytucją, która podała swoją wersję wydarzeń, był rosyjski MAK. Polska komisja pod kierownictwem Jerzego Millera opublikowała swój raport pół roku później. I dopiero wtedy odszedł ze stanowiska minister Bogdan Klich, który ponosi odpowiedzialność za brak nadzoru nad 36. specjalnym pułkiem, który transportował najważniejsze osoby w państwie. Żaden inny polityk nie poniósł konsekwencji za działania lub zaniechania, które doprowadziły do katastrofy smoleńskiej, a nawet Klich został uznany za godnego, by reprezentować Platformę w wyborach do Senatu.
Media publiczne Jednym ze stałych haseł PO było i jest odpolitycznienie mediów publicznych. W rzeczywistości, gdy tylko nadarzyła się okazja – zaraz po śmierci prezydenta Kaczyńskiego – Platforma wraz z PSL i SLD dokonały bezpardonowego skoku na media. Do nowej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji nie dopuszczono przedstawicieli PiS, a na fotelu prezesa TVP zainstalowano Juliusza Brauna, wieloletniego posła UD i UW, ostatnio doradcę ministra kultury Bogdana Zdrojewskiego. Kanały telewizyjne podzielono pomiędzy trzy partie, przy czym na kluczowe stanowiska do TVP przeszło dwóch wiceministrów z rządu Tuska: Marian Zalewski z PSL i związany z PO Jacek Weksler. Z kolei w Polskim Radiu do władzy powrócił Andrzej Siezieniewski, który kierował już tą instytucją za rządów SLD.
Afery rządowe 4 lata rządów Platformy to długi ciąg afer i skandali z udziałem polityków obozu rządowego. Najbardziej znana jest afera hazardowa, w wyniku, której stanowiska stracili szef klubu parlamentarnego PO Zbigniew Chlebowski oraz minister sportu (i skarbnik partii) Mirosław Drzewiecki. Ale to nie jedyne prominentne postaci skompromitowane w tej kadencji. Już w czerwcu 2008 r. odszedł ze stanowiska wiceminister zdrowia i poseł Platformy Krzysztof Grzegorek, oskarżony o korupcję w czasie, gdy był dyrektorem ZOZ w Skarżysku-Kamiennej. Sąd uznał zarzuty prokuratury i skazał go na rok i 10 miesięcy w zawieszeniu na 4 lata. Grzegorek pozostał jednak posłem. W marcu 2009 r. z PO usunięto senatora Tomasza Misiaka, gdy wyszło na jaw, że pracował nad ustawą stoczniową, będąc jednocześnie właścicielem firmy, która podpisała z Agencją Rozwoju Przemysłu umowę na doradztwo dla pracowników zwalnianych ze stoczni. W czerwcu 2009 r. wszedł do Sejmu (w miejsce posła PO, który trafił do Parlamentu Europejskiego) szczeciński działacz Platformy Cezary Atamańczuk, kilka miesięcy wcześniej zatrzymany za prowadzenie samochodu pod wpływem narkotyków i próbę skorumpowania policjantów. Już jako poseł został skazany na 2 lata w zawieszeniu na 4 lata. Żadna kara nie spotkała natomiast rzecznika rządu Pawła Grasia, który – jak się okazało – od kilkunastu lat nic nie płaci za wynajmowanie willi, w której mieszka, a która należy do obywatela Niemiec. W dodatku polityk i jego żona zasiadali w zarządzie spółki należącej do tego samego Niemca. Bezkarny pozostał również wiceminister skarbu Jan Bury, choć CBA stwierdziło, że złamał ustawę antykorupcyjną, kupując w styczniu br. 50 proc. udziałów w rzeszowskiej spółce SO-RES. PSL-owski polityk szybko sprzedał udziały, więc otrzymał jedynie “naganę” od premiera.
Afery samorządowe Oprócz polityków z rządu i parlamentu bohaterami licznych afer stali się także lokalni działacze Platformy. Najgłośniejszym przypadkiem jest oczywiście Wałbrzych, gdzie wyborcze oszustwa ludzi PO umożliwiły zwycięstwo dotychczasowemu prezydentowi Piotrowi Kruczkowskiemu i dopiero wyrok sądu zmusił go do ustąpienia, a władze Platformy do rozwiązania miejscowych struktur partii. Ostatnio zaś szefowie miejskich spółek komunalnych ujawnili, że musieli wyprowadzać z nich pieniądze dla wałbrzyskiej Platformy. Z kolei w lutym br. prokuratura postawiła marszałkowi województwa podlaskiego Jarosławowi Dworzańskiemu zarzuty przekroczenia uprawnień związane z zatrudnianiem na stanowiska urzędnicze w Urzędzie Marszałkowskim oraz zarzut “przyjęcia obietnicy korzyści osobistej”. W sumie w tym śledztwie zarzuty postawiono pięciu osobom, w tym członkowi zarządu województwa i dyrektorowi gabinetu marszałka (wszyscy z PO). Jednak sejmikowa koalicja PO-PSL odrzuciła wniosek PiS o odwołanie Dworzańskiego, więc nadal rządzi on Podlasiem. To podobny przypadek jak w Sopocie – mieście premiera Tuska – gdzie w ostatnich wyborach Platforma poparła prezydenta Jacka Karnowskiego, mimo ciążących na nim zarzutów korupcyjnych. Ogromnym skandalem samorządowym – wprawdzie nie kryminalnym, ale politycznym – jest także zawiązanie przez PO i PSL sejmikowej koalicji z Ruchem Autonomii Śląska, przez co województwem śląskim współrządzą dziś śląscy separatyści. Bezpośrednią odpowiedzialność za tę decyzję ponosi szef klubu parlamentarnego PO i lider śląskiej Platformy Tomasz Tomczykiewicz. Paweł Siergiejczyk
Pekao i CDM czyli InsideJob.v01.pl Jeśli masz pieniądze na inwestycje giełdowe, weź głęboki oddech i spodziewaj się roller costera. We współpracy banku Peako z Centralnym Domem Maklerskim wszystkie chwyty są dozwolone, a ty spełniasz tylko rolę... dojnej krowy. Mechanizm popadania w kłopoty przy udziale banku Pekao i Centralnego Domu Maklerskiego (CDM) należącego do Grupy Pekao jest prosty – umowy zawierane z klientami warte są tyle co papier, na którym zostały spisane. To tak jakby dać złodziejowi klucze do mieszkania z prośbą by o nie zadbał i wyjechać na urlop. Po równo - Pekao i CDM – wykorzystują zaufanie klientów, ich pieniądze, a nie rzadko także angażują w kłopoty całe rodziny nasyłając na osłupiałych klientów komorników po uprzednim uzyskaniu od sądu nakazu zapłaty bezprawnie udzielonego kredytu wraz z odsetkami. Posuwają się przy tym do fałszowania pełnomocnictw, preparowania nieistniejących dokumentów, „gubią” dokumentację, która wskazywać mogłaby na przekręt i wypierają się wszystkiego, mimo, że klienci udowadniają ponad wszelką wątpliwość, że spreparowane transakcje są bezprawne. W sukurs bankowi Peako i CDM idą polskie sądy. Ich opieszałość prowadzi do tego, że sprawy ciągną się latami, a klient, mimo, że udowadnia swoją rację, jest traktowany jak złodziej. Pikanterii dodaje fakt, że sprawa wytoczona bankowi i domowi maklerskiemu przed sądem w innym kraju (w przypadku, gdy klient ma podwójne obywatelstwo) jest prowadzona szybko i z dochowaniem wszelkiej staranności, a bank i CDM na mocy wyroku są zobowiązane do zwrotu przywłaszczonych pieniędzy i zadośćuczynienia strat poniesionych przez klienta. Polskie sądy nie respektują takich wyroków. W Polsce... cóż, tu wszystko może wydarzyć się inaczej – w końcu wieloletni prezes banku, Jan Krzysztof Bielecki to przyjaciel premiera Donalda Tuska, dzisiaj jego doradca, dwie dekady temu współtwórca Kongresu Liberalno-Demokratycznego, na którym wykiełkowała Platforma Obywatelska. A który sąd odmówi premierowi pomocy? Udział klienta w procederze stosowanym przez Pekao i CDM polega wyłącznie na naiwnej wierze, że podpisał umowy z instytucjami zaufania publicznego, szanującymi polskie prawo i stosującymi zalecenia Komisji Nadzoru Finansowego oraz Kodeksy Dobrych Praktyk.Granice przyzwoitości Schemat polega na dowolnym korzystaniu ze środków klientów zgromadzonych na rachunkach inwestycyjnych prowadzonych przez CDM z przeznaczeniem na inwestycje giełdowe oraz na zaciąganiu przez CDM w imieniu klienta kredytów na zakup akcji bez wymaganych pełnomocnictw, bez zgody i wiedzy klienta. Wszystkie te operacje prowadzone są na podstawie nieistniejących lub nieważnych pełnomocnictwach, „dżentelmeńskich” umowach pomiędzy CDM i Pekao oraz na utrzymywaniu klienta w niewiedzy. W normalnych warunkach, klient domu maklerskiego, chcąc kupić akcje na giełdzie składa zlecenie – np. telefonicznie. Na podstawie takiego zlecenia – ważnego do północy dnia, w którym zostało złożone (!) - dom maklerski kupuje walory wskazane przez klienta i przechowuje je na rachunku maklerskim. Podobnie ze sprzedażą. Klient składa zlecenie, dom maklerski sprzedaje. W obu przypadkach określa się cenę zakupu lub sprzedaży, jako widełki, lub – jeśli klienta tak zadecyduje – kupuje się lub sprzedaje walory po kursie dnia. W Grupie Pekao jest inaczej. CDM wykorzystuje telefoniczne zlecenia klientów na zakup lub sprzedaż akcji, nawet wówczas, gdy ich ważność wygasła. Na podstawie takich nieważnych pełnomocnictw, w imieniu klienta, ale nie informując go o tym, CDM kupuje akcje, po czym sprzedaje je z zyskiem, oddając klientowi pieniądze jednak zysk z transakcji zatrzymuje dla siebie. Klient nie ma pojęcia o transakcjach. Co więcej, jeśli na jego koncie nie ma wystarczająco dużo pieniędzy by kupić potrzebny (bankowi? Czy CDM?) pakiet akcji, CDM zaciąga w Peako kredyt w imieniu klienta również go o tym nie informując. Czy CDM ma pełnomocnictwo na zaciąganie kredytów w imieniu klienta? Skądże! Nie przeszkadza mu to jednak za pieniądze z kredytu kupować akcje, sprzedawać je z zyskiem (lub stratą, o tym za chwilę), zatrzymywać zysk, spłacać kredyt zaciągnięty w banku, ale odsetkami obciążać klienta. Proste? A jakie zyskowne! Jeżeli transakcja zysku nie przynosi (nic nie dzieje się przypadkowo, dbają o to fachowcy z banku i domu maklerskiego), to straty oczywiście pokrywa... klient. Poza bezprawnie uruchomionym kredytem ma do zapłacenia również odsetki od niego. W takim wypadku bank i CDM ma jednak inny, szatański plan. Do wyjaśnienia tego schematu muszę na chwilę zrobić przerwę i zagłębić się niuanse WZK, czyli wskaźnika zabezpieczenia kredytu na zakup akcji.
Sprytne zagranie Bank udzielając kredytu na zakup akcji wymaga od klienta – jako zabezpieczenia spłaty kredytu – złożenia pełnomocnictwa dla CDM na przelew środków z rachunku maklerskiego na rachunek kredytu by utrzymać na wymaganym przez bank poziomie wskaźnik zabezpieczenia kredytu. WZK liczony jest, jako wartość portfela akcji klienta dzielona przez wartość kredytu bez odsetek. Umowa mówi o dwóch poziomach – wartościach granicznych WZK.
Poziom I (pierwsza wartość graniczna) zawsze wynosi 2.
Poziom II (drugą wartość graniczną) określał bank stosując się do własnego regulaminu, np. na poziomie 1,94. W wyliczeniu wartości portfela brane są pod uwagę tylko te papiery wartościowe, które nie służą jako zabezpieczenie zobowiązań wynikających z pożyczek i kredytów zaciągniętych na zakup papierów wartościowych. Przypomnę, że WZK określa bank, a oblicza go CDM. To CDM wszakże prowadzi rachunek inwestycyjny i wykonuje niezbędne operacje na papierach wartościowych. Natomiast w ramowej umowie klienta z Pekao na kredytowanie zakupu akcji przez CDM jest zapis mówiący o tym, że jeżeli WZK spadnie poniżej drugiej wartości granicznej, bank wystawia dyspozycję przelewu pieniędzy z rachunku inwestycyjnego na rachunek kredytowy - natychmiast. Może również, by zaspokoić swoje roszczenia, wystawić zlecenie sprzedaży papierów wartościowych klienta. W czystej grze taki zapis powinien zabezpieczyć interesy banku – utrzymanie ryzyka kredytowego na poziomie akceptowalnym przez bank – oraz interesy klienta przez ograniczenie ryzyka inwestycyjne do ustalonego poziomu i ewentualne straty do poziomu, jakie klient jest w stanie pokryć. W przypadku transakcji prowadzonych przez CDM i Pekao ten mechanizm ma służyć... uzyskiwaniu lewych dochodów kosztem klienta i wrogiemu przejmowaniu spółek giełdowych.
Wrogie przejęcia Kiedy transakcja zakupu akcji z nielegalnie zaciągniętego w imieniu klienta kredytu przez CDM nie przynosi – bo nie ma prawa przynieść – zysku, bank wcale nie domaga się sprzedaży akcji i przelania pieniędzy z rachunku inwestycyjnego na rachunek kredytu, o nie. A powinien – zgodnie z własnym regulaminem. Bank czeka. Czeka na odpowiednio duży spadek kursu akcji (chodzi przecież o duże portfele opiewające na dziesiątki, a nierzadko setki milionów złotych) po to by sprzedać akcje ze stratą dla klienta, (którą przecież i tak pokryje klient) by później kupić już we własnym imieniu lub za pośrednictwem spółki celowej, duży (zwykle kontrolny) pakiet tych samych akcji po znacznie zaniżonej cenie. Taka manipulacja cenami walorów notowanych na GPW jest w CDM i Peako dobrze przećwiczona i stosowana bez mrugnięcia okiem.
Kłopoty pewne jak w banku Wygląda na to, że klient banku Pekao i CDM jest całkowicie ubezwłasnowolniony. Nie ma wpływu na decyzje banku ani domu maklerskiego. Mało tego. Im odważniej klient inwestuje na giełdzie posiłkując się kredytem bankowym, tym większe ponosi straty nawet, a może przede wszystkim, jeśli inwestuje w zwyżkujące walory. Po takiej operacji niebotycznie rosną również odsetki od kredytu, de facto niewykorzystanego. CDM może natomiast w taki sposób przygotowywać pakiety akcji by, podnosząc wartość spółek lub obniżając ich wartość w zależności od potrzeb, doprowadzać do przejęcia spółek giełdowych przez bank lub spółki zależne, a wszystko na koszt klienta. Zwykle chodzi o spółki, w które bank w różny sposób jest zaangażowany – chce przejąć którąś ze spółek za bezcen, jest już posiadaczem pakietu akcji takich spółek i chce się ich za dobrą cenę pozbyć, bądź kredytuje ich działalność i zauważa, że nieuchronnie nadciąga bankructwo. Przypadek skredytowania klientowi zakupu akcji spółki, w którą Pekao był zaangażowany dużym kredytem inwestycyjnym omówię w innym artykule, wymaga to, bowiem podania dużej ilości danych i drobiazgowego wprowadzenia w niuanse relacji, jakie łączyły klienta z bankiem Peako i CDM.
Pekao i CDM stosują jeszcze jeden bandycki zapis w umowach. Jeżeli klient kupuje i sprzedaje akcje w tej samej sesji, (czyli tego samego dnia) to CDM ma prawo zablokować mu wszystkie środki na rachunku inwestycyjnym. Prowadzi to do swoistego klinczu porównywalnego wyłącznie z zajęciem komorniczym na rachunku. Klient nie ma akcji, ale pieniędzy z rachunku inwestycyjnego wycofać nie może, bo nie ma do nich dostępu. Rosną jego straty i odsetki od kredytu na zakup akcji, a CDM obraca środkami klienta jak umie najlepiej – na korzyść swoją i banku Pekao.
Małgorzata Dudek
22 sierpnia 2011 "W lidze mistrzów na polskiej scenie politycznej"- jest pan przewodniczący Grzegorz Napieralski razem z całym Sojuszem Lewicy Demokratycznej, oprócz ma się zrozumieć tych wszystkich, którzy ostatnio Sojusz Demokratyczny opuścili - ma się rozumieć demokratycznie.. Tak uważa pan przewodniczący Zapatero, pardon- oczywiście Grzegorz Napieralski. Lewicowa Platforma Obywatelska przyjmuje na swoje listy różnych trockistów wyciąganych z zakamarków lewicowej szafy. Odkurza ich i umieszcza na swojej „liberalnej” liście, o liberalizmie już jakoś nie wspominając... Ale nadal jakiś zagubiony propagandysta wspomina, że Platforma Obywatelska Unii Europejskiej, to partia ”konserwatywno-liberalna” (?????). Nie dość, że konserwatywna to jeszcze do tego liberalna.. Nie za dużo tego dobrego jak na lewicową partię pseudo-obywatelską utworzoną – między innymi- przez pana Andrzeja Olechowskiego i Gromosława Czempińskiego? Oczywiście nie jest ani konserwatywna, ani nie jest liberalna gospodarczo - jest socjalistyczna i najpewniej liberalna od pasa człowieka, do samego dołu. Taki liberalizm” pomiędzy nogami. Żeby go tam było jak najwięcej. Takie ”róbta, co chceta” od pasa w dół.. Bo jeśli chodzi o podatki i wolność gospodarczą - to więcej zamordyzmu i ograniczeń, więcej kontroli, więcej podatków.. No i najwięcej biurokracji. Prawdziwi mistrzowie na polskiej scenie politycznej, jeśli chodzi o rozrost biurokratyczny. Żadna ekipa od Mieszka I nie spowodowała takiego rozrostu biurokracji, jak Platforma Obywatelska Unii Europejskiej, nazwana przeze mnie kilka dni temu, w jednym z felietonów - Polską Zjednoczoną Partią Obywatelską. Ktoś z ich sztabu widocznie czyta moje felietony, bo wczoraj usłyszałem zbitkę: Polska Zjednoczona Platforma Obywatelska.. Zamienili tylko jedno słowo.. Zamiast ”partia”- zastosowali słowo ”platforma”.. Ale jest zjednoczona? Jak najbardziej, bo i pan Rosati, bez Weroniki, no i pan Pinior. Także i pan Bartosz Arłukowicz.. Nie było pani Izy Sierakowskiej, widocznie zatrzymały ją jakieś ważne sprawy w Lublinie.. Przygotowuje się do Senatu z poręki Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej.. Najnowszy nabytek Polskiej Zjednoczonej Platformy Obywatelskiej to poseł Sojuszu Lewicy Demokratycznej, a właściwie Polskiej Zjednoczonej Lewicy Demokratycznej i Obywatelskiej, pan Witold Gintowt-Dziewałtowski, zasiadający w demokratycznym parlamencie od czterech kadencji demokratycznych, w zasadzie na ławce rezerwowych, tak jak wszyscy obecni posłowie, którzy zajmują się głównie zaklepywaniem tego, co płynie legislacyjnym strumieniem z Unii Europejskiej i naszej nowej stolicy- Brukseli. Nazwisko posła Sojuszu Partii Obywatelskiej i Demokratycznej, kojarzy mi się z jakimś rycerzem, a na pewno hrabią, o wielkiej wiedzy i kulturze .Witold, herbu Gintowt, i do tego Dziewałtowski.. Jak to nazwisko może zmylić? I co powiedział w rozmowie z Gazetą Wyborczą pan przyszły senator Zjednoczonej Platformy Obywatelskiej Unii Europejskiej: „Jesteśmy tutaj, bo nie musimy zmieniać naszych poglądów, naszych idei, wprost przeciwnie, wydaje się, że nasze pomysły na lepszą Polskę, na uspołecznienie władzy będzie nam łatwiej realizować” (???). Przyznam się państwu, że bardzo lubię czytać te ich głodne kawałki, którymi próbują nas karmić propagandowo te wszystkie kłamliwe partie obywatelskie i demokratyczne zasiadające obecnie w Sejmie i Senacie.. Ale nie wiem, o co chodzi z tym „uspołecznieniem władzy”??? Czyżby chcieli oddać władzę, którą raz zdobyli przy Okrągłym Stole? Niemożliwe? Podzielili się wtedy na te same partie, o tych samych programach politycznych, ale o różnych nazwach, żeby zmylić demokratycznych wyborców, i trzeba przyznać, że to im się udawało, przynajmniej przez ostatnich dwadzieścia lat.. Pamięć demokratycznych wyborców jest zawodna, jak twierdził socjalista, tyle, że narodowy „masy nie mają pamięci”. No niestety nie mają i nawet nie zauważą, że kolejny poseł Sojuszu Lewicy przesmyknął się do Platformy Obywatelskiej, zjednoczonej w duchu obywatelskim i demokratycznym - jak najbardziej. Na liście Sojuszu Lewicy Demokratycznej będzie za to pan profesor Jan Hartman, z Uniwersytetu Jagiellońskiego, dawniej członek Unii Wolności, partii jak najbardziej obywatelskiej i demokratycznej, która zniknęła z polskiej sceny politycznej i nie mieści się w lidze mistrzów na polskiej scenie politycznej, a najpewniej przepoczwarzyła się w Platformę Obywatelską Unii Europejskiej Pan profesor jest praprawnukiem rabina Izaaka Kramsztyka, a obecnie członkiem – założycielem - od 2007 roku - loży B’nai Brith. W 1990 roku pan Jan Hartman ukończył studia filozoficzne na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.. Pan profesor jak najbardziej pasuje do Sojuszu Lewicy Demokratycznej, bo ma jak najbardziej lewicowe poglądy - i tam jest jego miejsce rzeczywiście. Chociaż w Zjednoczonej Platformie Obywatelskiej też mógłby być, zważywszy na ostatnie transfery ze sfer socjaldemokracji.. Może się zagapił.. Pan profesor ma - jak sam powiedział „silne wyczucie porządku konstytucyjnego”(???). Co może mu się rzeczywiście przydać, bo czego, jak czego, ale porządku konstytucyjnego w Polsce brakuje. Ale, żeby porządek konstytucyjny opierać na” wyczuciu”? A nie na zasadach prawnych..? To tak jakby sędzia w sądzie opierał się na swoich odczuciach i fobiach, pomieszanych z emocjami i na tej podstawie wydawał wyrok.. Nie byłoby mowy o sprawiedliwości, tak jak obecnie w niezawisłych sądach.. Czego, jak czego - ale sprawiedliwość tam jest! Przynajmniej tak twierdzi propaganda, bo „ sprawiedliwość jest ostoją III Rzeczpospolitej”.. Co na pewno jest prawdą. W każdym razie pan przewodniczący Napieralski zarzuca rządowi pana Tuska „lenistwo”(???) - co mnie osobiście bardzo dziwi, bo tempo uchwalania ustaw europejskich graniczy ze stachanowskim, a rozwój biurokracji jest wprost niebywały od czasów Mieszka I… To co pan przewodniczący Napieralski chce od pana Donalda Tuska, wyrażając się obraźliwie „leniwy rząd Tuska”? To, co jeszcze ma zrobić rząd Donalda Tuska? Podwoić liczbę uchwalanych ustaw? Zwiększyć liczbę urzędników o 200 000, a może o 500 000?? Nie dość, że posłowie demokratyczni nie mają czasu przeczytać tego, co obecnie uchwalają, nie mówiąc o nas, zajętych pokonywaniem przeszkód dnia codziennego wytworzonych przez nieustająco uchwalających posłów i nie mającymi czasu na czytanie, to jeszcze pan Napieralski chce pogonić do „pracy’ pana premiera Donalda Tuska, którego rząd zajmuje się tworzeniem ustaw, zamiast Sejmu… A potem Senat no i czwarta władza ustawodawcza i ostateczna - czyli Trybunał Konstytucyjny.. Rząd, Sejm, Senat- Trybunał Konstytucyjny.. Cztery izby parlamentu.. Pan przewodniczący ma dwustu fachowców przygotowanych do rządzenia nami i naszymi sprawami.. Jakiegoś profesora od okulistyki no i pana Marka Balickiego, „najlepszego” ministra zdrowia, z wykształcenia psychiatry.. Taki minister psychiatryczny to wielki skarb.. Na pewno naprawi państwową służbę zdrowia. Tak jak naprawił będąc ministrem.. Pomoże mu w tym profesor Okulista - nie zapamiętałem nazwiska.. „Jutro bez obaw” - to wspaniałe hasło wyborcze Sojuszu Lewicy Demokratycznej. SLD” ma” gruby program”. Im grubszy- tym oczywiście lepszy. Bo nasza pomyślność zależy od lewicowego programu organizacji nam życia przez biurokrację państwową obsadzoną przez zaufanych ludzi Sojuszu Lewicy Demokratycznej.. Na pewno od tego zależy. Im ich więcej w obsadzaniu państwa - tym dla nas lepiej.. I nie musimy obawiać się o jutro.. Patrzmy w przyszłość.. Nie oglądajmy się za siebie. To i tak minęło i nie ma, co płakać nad rozlanym mlekiem.. Tak wygląda życie propagandowe - niemające nic wspólnego z prawdziwym życiem w demokratycznym państwie prawa.. W lidze mistrzów na polskiej scenie politycznej.. Ta liga mistrzów- to cztery okupujące nas partie: PO, PiS, SLD i PSL.. Głos oddany na te partie to oczywiście głos stracony.. Czy musimy tracić tyle czasu? WJR
Z Jerzym Borowczakiem, działaczem WZZ Wybrzeża, współorganizatorem strajku w Stoczni im. Lenina w 1980 roku, posłem PO rozmawia Artur S. Górski - Wyborcze starcie Andrzej Gwiazda – Bogdan Borusewicz będzie swoistym sprawdzianem poparcia dla dwóch wizji współczesnych przemian. Dawni koledzy z Wolnych Związków Zawodowych stają do rywalizacji o uznanie wyborców. Obaj z rezerwą podchodzili do rozmów z komuną i Kiszczakiem w 1989 r. Jaki wynik przewiduje poseł Borowczak, niegdysiejszy młodszy kolega z WZZ obu kandydatów do Senatu? Jerzy Borowczak: Nie mam żadnych wątpliwości. Wygra Bogdan Borusewicz. Andrzej Gwiazda od początku kontestuje przemiany, jakie nastąpiły w Polsce po 1989 roku. Nie ma zaufania do tego, co można określić nurtem wielkich zmian. Krytykował „okrągły stół”, stał z boku, okopany na swojej pozycji kontestatora. Teraz chce na starość skorzystać z tego, co wspólnie wywalczyliśmy oraz z tego do czego krytykowany przez niego demokratyczny system doszedł. Każdy ma do tego prawo nawet negując niemal wszystko, co po drodze zostało zrobione. Bogdan Borusewicz nigdy nie przestał działać na rzecz Polski i Pomorza. Zaczął w 1968 roku. To wymagało odwagi. Zawsze był zaangażowany w pracę dla Polski. O wynik jestem spokojny, chyba, że rzeczywistość stanie na głowie. - Kampania wyborcza zapewne zdominuje rocznicę Sierpnia 1980. NSZZ Solidarność stara się unikać bezpośrednich relacji z politykami. Jednak to nie wychodzi. Już słychać głosy o podziale wewnątrz związku, o tym, że lider związku Piotr Duda jest zbyt spolegliwy wobec rządu Donalda Tuska, że przyzwolił Lechowi Wałęsie na kampanię wyborczą w siedzibie Komisji Krajowej, kiedy były prezydent mówił, że zagłosuje na partię rządzącą, bo nie ma lepszych. Związek skręca na pozycje oportunistyczne? Jerzy Borowczak: Związek „Solidarność” nigdzie nie skręca. Ani na lewo, ani na prawo. Rolą związku jest dbanie o prawa pracownicze i upominanie się o nie oraz reagowanie tam, gdzie są łamane. Związek po równo traktuje rząd i opozycję, bo nie wiadomo, kto po wyborach, czy za kolejne cztery lata będzie opozycją, a kto rządem. Związek skłania się ku tym, którzy sprzyjają związkowym postulatom. Nic jednak nie znaczy papierowe poparcie i puste deklaracje. Związek musi, więc rozmawiać z tymi, którzy są w stanie postulaty spełnić. - Jaka w tym rola Lecha Wałęsy, który lata swej politycznej i związkowej świetności ma za sobą? Jerzy Borowczak: Mnie akurat cieszy, że Lech Wałęsa nawiązał współpracę ze związkiem. To ciągle człowiek kojarzony z „Solidarnością”. Jej symbol. Może bardziej na zewnątrz niż w Kraju. - W tym roku też nie obyło się bez sporu o formę sierpniowych uroczystości, o zaproszenia. Gdańsk zaprasza Jarosława Kaczyńskiego, Komisja Krajowa tylko ludzi władzy. Nie da się raz świętować bez tarć?
Jerzy Borowczak: Rocznica podpisania Porozumień Sierpniowych jest świętem państwowym i związkowym. Stoczniowa komisja zakładowa nie zauważyła, że stocznia to dzisiaj zupełnie inne przedsiębiorstwo, że są w nim problemy pracownicze, którymi powinna się zająć, a nie polityką. Jarosław Kaczyński przed rokiem usłyszał, że na strajku nie był w 1980 roku, a jego brat pojawił się na nim dwa razy. - Jednak rocznica Sierpnia straciła swój społeczny, robotniczy, związkowy charakter. Są akademie, koncerty mniej lub bardziej ambitne, msze święte. Etos pracowniczy gdzieś się zapodział wśród polityków i samorządowców. Może warto nadać mu charakter gigantycznego festynu nie koturnowej celebry? Jerzy Borowczak: Ludzie nie chcą akademii. Nieraz zapraszałem: przyjdźcie na święto, przyjdźcie na mszę. W bazylice u św. Brygidy nawet ławki nie były zajęte. A robotniczy charakter święta? To przecież święto państwowe. Solidarność jest jednym z organizatorów tego święta. Chcę by było to święto radości, festynu. Fundacja Solidarności 14 sierpnia tego roku zorganizowała dyskotekę w namiocie na terenie stoczni. Ludzie, ponad dwie setki, bawili się do godziny 22. Następnym razem skończymy zabawę po północy. Sierpień to ma być święto radości z naszego zwycięstwa, ze zwycięstwa sześciu milionów strajkujących w 1980 roku o lepszy czas robotników.
Skok na kasę rezerwy demograficznej Decyzje o wcześniejszych wypłatach środków z Funduszu Rezerwy Demograficznej prowadzą do zachwiania stabilności machiny emerytalnej w przyszłości. Sędzia-komisarz w postępowaniu upadłościowym AMICA MEDICAL Sp. z o.o. z siedzibą w Warszawie, prowadzonym przez Sąd Rejonowy dla m.st. Warszawy X Wydział Gospodarczy pod sygnaturą akt X GUp 32/08 zawiadamia, że został sporządzony ostateczny plan podziału funduszy masy upadłości. Plan podziału można przeglądać w sekretariacie Sądu (00-454 Warszawa, ul. Czerniakowska 100) i w terminie dwóch tygodni od daty obwieszczenia wnieść do niego pisemne zarzuty. Tyka demograficzna bomba zagrażająca stabilności finansowej systemu emerytalnego, a rząd zamiast wprowadzić rozwiązania, jakie pozwolą zgasić płonący lont, osłabia Fundusz Rezerwy Demograficznej. Zamiast podejmować działania mające na celu realną naprawę finansów publicznych, rząd Donalda Tuska poszedł na łatwiznę i podjął niekorzystną z punktu widzenia przyszłych emerytów oraz krótkowzroczną, jeżeli chodzi o interes finansów publicznych, decyzję o przekazaniu 4 mld zł z Funduszu Rezerwy Demograficznej (FRD) do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (FUS).
FRD – słuszne założenia Zreformowany w roku 1999 system emerytalny zakładał bardzo istotną rolę Funduszu Rezerwy Demograficznej. Stabilność systemu, który zakłada, że znaczna część wypłat bieżących emerytur ma być finansowana ze składek odprowadzanych przez aktualnie pracujących, uzależniona jest w znacznej mierze od zachowania odpowiedniej proporcji liczby odprowadzających składki do pobierających świadczenia. Ponieważ już przy wdrażaniu systemu znane były prognozy, z których wynikało, że po roku 2020 następować będzie zmniejszenie liczby pracujących oraz zwiększenie liczby emerytów, co związane jest z osiąganiem wieku emerytalnego przez tzw. powojenny wyż demograficzny, stworzono FRD, mający zapewnić środki na uzupełnianie niedoboru w systemie emerytalnym. Źródła przychodów Funduszu to głównie środki pochodzące z części składki na ubezpieczenie emerytalne (obecnie to 0,35 proc. składki na ubezpieczenie emerytalne), a także część wpływów z prywatyzacji majątku należącego do Skarbu Państwa. Ponadto środki FRD miały być pomnażane w wyniku inwestycji dokonywanych przez fundusz.
Demografia? Gorzej to dopiero będzie… Zgodnie z obowiązującymi przepisami środki zgromadzone w FRD mogą być wykorzystane na uzupełnienie niedoboru funduszu emerytalnego, ale wtedy, gdy niedobór wynika z przyczyn demograficznych. Dlatego w uzasadnieniu do rozporządzenia, na mocy, którego odbyło się przekazanie 4 mld zł z FRD na wypłatę bieżących świadczeń, znalazło się stwierdzenie, że decydujące są względy demograficzne. Czy rzeczywiście sytuacja demograficzna Polski wygląda obecnie tak źle, że należy korzystać ze środków zgromadzonych w Funduszu? W przyszłości będzie lepiej? Przyjrzyjmy się danym z prognoz publikowanych przez ZUS. Zgodnie z szacunkami w roku 2035 liczebność ludności Polski z obecnych 38 mln ma spaść do ok. 36 mln, a następnie w 2060 roku do ok. 30,6 mln. Dramatycznie wyglądają prognozy przedziałów wiekowych ludności w kontekście wspomnianej powyżej proporcji liczby odprowadzających składki do pobierających świadczenia, decydującej o stabilności systemu emerytalnego. W roku 2055 ludności Polski w tzw. wieku poprodukcyjnym, (czyli pobierającej świadczenia emerytalne) ma być o ok. 90 proc. więcej niż w roku 2010 (zakładany wzrost z 6,4 mln do 11,4 mln), podczas gdy liczba ludności w wieku produkcyjnym (odprowadzających składki) zmniejszy się w 2060 roku o 40 proc. w stosunku do roku 2010 (przewidywany spadek z 24,5 mln do 14,7 mln)! Oznacza to m.in., że udział ludności w wieku produkcyjnym w ogólnej liczbie mieszkańców Polski, wynoszący obecnie ponad 64 proc., spadnie poniżej poziomu 50 proc. w 2060 roku. Demograficzna katastrofa wynikająca ze starzejącego się społeczeństwa nie nadejdzie nagle za 40-50 lat, ale będzie następować stopniowo. Obecnie osoby w wieku poprodukcyjnym stanowią ok. 16,8 proc. ludności. Natomiast w roku 2020 osób, które przekroczą wiek emerytalny, będzie już ponad 22 proc., natomiast w latach 40. ponad 30 proc. ludności. Czy można zakładać, że prognozy te okażą się zbyt pesymistyczne? Trudno wątpić jednak w poprawność wskazanych prognoz, gdy minimalna wartość, tzw. wskaźnik dzietności konieczny dla zapewnienia zastępowalności pokoleń i stabilności demograficznej, wynosi 2,1, podczas gdy w Polsce w roku 2010 osiągnął wysokość 1,3! W rankingu uwzględniającym ten wskaźnik Polska w roku 2010 została sklasyfikowana na 209. miejscu w świecie na 223 państwa, m.in. za Chinami (wskaźnik 1,54), które prowadzą antynatalistyczną politykę. Z tych wszystkich danych nie wynika, by perspektywy demograficzne uzasadniały przekazanie w roku 2011 4 mld zł z Funduszu Rezerwy Demograficznej na wypłatę bieżących emerytur.
Rzeczywiste przyczyny Jakie zatem były rzeczywiste przyczyny sięgnięcia po środki z FRD? Rząd przyznał, że do zapewnienia wypłaty świadczeń emerytalnych potrzebne są dodatkowe środki poza przewidzianą w budżecie dotacją w wysokości ponad 37 mld złotych. Czyli po prostu brakuje pieniędzy. Problem niedoboru środków emerytalnych można rozstrzygnąć w różny sposób, przede wszystkim w wyniku obniżenia innych wydatków budżetowych, najlepiej poprzez kompleksową reformę finansów publicznych. Znajdujemy się jako kraj w sytuacji, która powinna wymuszać zdecydowane działania. Przecież w 2010 roku Polska zanotowała rekordowy deficyt sektora finansów publicznych, przekraczający 112 mld zł i 7,9 proc. PKB. Zadłużenie publiczne, mimo ukrywania jego części w Krajowym Funduszu Drogowym, według oficjalnych statystyk, na koniec I kwartału 2011 roku. zbliżyło się do 780 mld złotych. Przekroczenie kolejnego progu ostrożnościowego określonego na poziomie 55 proc. PKB jest znacznie bliższe niż zejście poniżej poziomu 50 proc. PKB. Dzieje się tak pomimo wyższych niż zakładano dochodów budżetu, głównie z podatku VAT, na co wpływ ma wyższa inflacja. Rząd jednak jak dotąd unika podejmowania kompleksowych, trudnych decyzji w zakresie reformy finansów. W takiej sytuacji, zamiast podjąć trudne decyzje ograniczające wydatki publiczne, rząd poszedł na łatwiznę, wybierając rozwiązanie przynoszące skutek “tu i teraz”, ale krótkowzroczne, pozbawione spojrzenia perspektywicznego. Rozwiązanie przyjęte przez rząd jest sprzeczne z ideą wprowadzenia Funduszu i pogarsza perspektywy przyszłych emerytów, a także tych, którzy będą wypracowywać środki na wypłatę przyszłych świadczeń.
Poważne konsekwencje Sięgnięcie po środki z FRD rząd uzasadniał wysokością środków zgromadzonych w Funduszu, które na koniec roku mają zwiększyć się do poziomu 14,25 mld zł, co oznacza, że nawet po zabraniu 4 mld zł zgromadzone aktywa i tak wzrosną w porównaniu do roku 2010. Uzasadnienie to w kontekście przyszłych potrzeb związanych z pokrywaniem niedoboru środków emerytalnych, związanych z opisanymi powyżej zmianami demograficznymi, brzmi jednak mocno kuriozalnie. W roku 2010, przy sytuacji demograficznej nieporównywalnie lepszej od tej, jaka czeka nas za kilka, a najdalej kilkanaście lat, dotacja z budżetu państwa do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych przekroczyła 38 mld zł (bez refundacji środków przekazywanych do otwartych funduszy emerytalnych), mimo że w roku ubiegłym rząd sięgnął po środki z Funduszu Rezerwy Demograficznej w wysokości nawet wyższej niż w roku bieżącym, bo 7,5 mld złotych. Sam fundusz emerytalny wiązał się z wydatkami blisko 80 mld zł, przy wpływach ze składek w wysokości 51,4 mld złotych. Ten wysoki deficyt blednie jednak z porównaniu z prognozami deficytów funduszu emerytalnego wykonanymi przez ZUS. Już w roku 2020 deficyt może przekroczyć 100 mld zł, a w latach 30. XXI wieku, nawet przy założeniu solidnego, stabilnego wzrostu gospodarczego, spadku bezrobocia i wzrostu płac, stanowiących podstawę naliczania składek, może osiągnąć poziom 150 mld złotych. Ze wskazanych danych wynika, zatem, że tyka demograficzna bomba zagrażająca stabilności finansowej systemu, a rząd zamiast wprowadzić rozwiązania, jakie pozwolą zgasić płonący lont, osłabia i tak dość rachityczne osłony mające chronić przed skutkami wybuchu. Aby bowiem pokryć przewidywany niedobór środków na wypłaty świadczeń, bez drastycznego podnoszenia składek emerytalnych, (co prowadziłoby do znacznego obniżenia konkurencyjności gospodarki), nie dość, że środki zgromadzone w Funduszu Rezerwy Demograficznej muszą być bardzo wysokie, ale powinny też zostać wprowadzone radykalne reformy w obowiązującym systemie emerytalnym. W takiej sytuacji fakt, że wskazana przez rząd wysokość środków, jaka ma być zgromadzona w Funduszu na koniec 2011 roku w wysokości 14,25 mld zł, jest niższa od stanu funduszu zapisanego w planie rocznym FRD (15,45 mld zł), który znajduje się na stronie internetowej ZUS, ma, choć istotne, to jednak drugorzędne znaczenie. Trudno, zatem dziwić się, że przeznaczenie środków z FRD na wypłatę bieżących świadczeń emerytalnych spotkało się z nieprzychylnymi stanowiskami często bardzo różniących się od siebie środowisk, począwszy od biznesowych, jak Pracodawcy RP czy Krajowa Izba Gospodarcza, do organizacji związkowych. Od problemu niedoboru środków na wypłatę emerytur nie ucieknie się poprzez zabieranie środków z FRD. Najpóźniej za kilkanaście lat problem powróci, tylko, że już nie będzie skąd brać pieniędzy na wypłaty świadczeń. Decyzje o wcześniejszych wypłatach środków z Funduszu prowadzą w konsekwencji do zachwiania stabilności machiny emerytalnej w przyszłości, jednocześnie zwiększając prawdopodobieństwo wzrostu wysokości składek, również w kontekście dokonanego w bieżącym roku znaczącego osłabienia kapitałowej części systemu. Wyższe obciążenia składkami to droga do obniżenia konkurencyjności gospodarki, zwiększenia emigracji, szczególnie w najbardziej mobilnej grupie osób młodych, oraz pogorszenia perspektyw na stabilny wzrost gospodarczy.
Maciej Rapkiewicz
Gazety nie umierają - polemika z Zarembą
1. Pogłoski o śmierci. Gazety umierają w ciszy. Wymowny tytuł artykułu Piotra Zaremby bije na alarm, albo ogłasza rezygnację wobec nieuchronności społecznych procesów. Tymczasem śmierć różnych zjawisk była ogłaszana w przeszłości nie raz i zjawiska te trzymają się mocno. Nic, bowiem nie jest takie jak nam się wydaje, zaś świat podąża z reguły ścieżką najbardziej nieoczekiwaną. W tej sytuacji oczywiście można bawić się w analizy i przewidywania, jednak z pełną świadomością, że poza intelektualną zabawą niewiele te zabawy wnoszą, jeśli brać pod uwagę kierunek zmian. Zabawa jednak może także rozwijać, dlatego pozwolę sobie na jej kontynuację i skomentuję subiektywnie kilka poruszonych przez Piotra Zarembę spraw. Pogłoski o śmierci prasy uważam za nieco przesadzone. Internet jest świetnym workiem, w którym możemy odnaleźć i wykorzystać dowolny cytat, porównać źródła, sprawdzić informacje. Pojawienie się mp3 nie spowodowało ciągle śmierci płyty, podejrzewać tylko mogę, że działa tu potrzeba namacalnego obcowania z zamkniętym dziełem sztuki. Trochę jak rzeźba i obraz: potrzeba ich posiadania, przekładająca się na ceny na aukcjach nie zmalała z powodu wynalezienia fotografii i projektorów multimedialnych. Podobnie wróżono szybki zmierzch komputerów na rzecz wszczepianych w głowę czipów, lecz okazało się, że ludzie chcą mieć w domu maszynę, którą mogą identyfikować, jako komputer, a wszechobecne systemy sterowane głosem stwarzają raczej poczucie osaczenia i inwigilacji zamiast wygody i ich wdrożenie się opóźnia z przyczyn psychologicznych a nie technicznych.
Gazeta, jako określona marka sprzedająca zweryfikowaną wiedzę, publikowana, jako dający się zarchiwizować papierowy materialny dokument, mam wrażenie, że jeszcze długo będzie pełnić dotychczasową rolę. Spadek dochodów z reklam o niczym nie musi świadczyć. Spadek ten i pojawiające się pod jego wpływem wieści o upadaniu tradycyjnej prasy świadczą jedynie o przynależności autorów do obowiązującej ideologii nieustannego wzrostu zysków. Mam nieodparte wrażenie, że te spadające przychody długo jeszcze będą i tak wyższe od przychodów prasy sprzed lat kilkunastu czy kilkudziesięciu. Dlaczego prasa mogła kiedyś istnieć z minimalną liczba reklam a teraz kilkuprocentowy spadek ma być przyczyną zamykania tytułów? Czy powodem istnienia prasy jest zysk? Czy może jednak dostęp do rzetelnej informacji?
2. Dziennikarstwo śledcze a dezawuowanie efektów. Zgadzam się, że dziennikarstwo śledcze nie poradzi sobie bez profesjonalnego zaplecza. Aczkolwiek działalność stowarzyszeń takich jak Blogmedia24, które prowadzi sprawy sądowe o dostęp do informacji publicznej mogą być jaskółkami odrodzenia obywatelskiej aktywności, która nie jest li tylko słomianym zapałem. Jednak do długotrwałych śledztw potrzeba czasu, możliwości i warsztatu, których uwikłany w normalną zawodową pracę obywatel nie posiada. Jednak czy do utrzymania profesjonalnej redakcji, w której utrzymałby się przywołany w artykule Woodward i Bernstein, naprawdę potrzeba nieustannego corocznego kilkuprocentowego wzrostu przychodów z reklam? Wiem, że pytam naiwnie i z wielkimi pokładami dziennikarskiej ignorancji, ale może warto zastanowić się nad metodami, jakie pozwalały utrzymać się redakcjom bez dzisiejszego poziomu dochodów? Może warto dostrzegać przyczyn upadku niewygodnych dla władzy tytułów w źle skonstruowanym systemie zamiast w braku zainteresowania czytelników? Jeszcze innym elementem tej układanki jest samo dziennikarstwo. Jaki sens ma dziennikarskie śledztwo, jeśli ustalenia jednego tytułu są dezawuowane przez niemal wszystkie pozostałe. Zamiast wyciągać wnioski z ustalonych faktów dziennikarze zaczynają się zachowywać jak korporacyjni funkcjonariusze i udowadniają, że nawet, jeśli te fakty miały miejsce to nie mają żadnego znaczenia. Afera Watergate nie mogłaby mieć dzisiaj miejsca nie z powodu braku zainteresowania tylko z powodu nasilenia działań osłonowych przez konkurencję. Przekłada się to na poczucie funkcyjnego podporządkowania pracy medialnej politycznym mocodawcom. Wspiera to coraz silniejsze społeczne odczucie oplątania wszystkiego mackami wszechmocnego spisku i obezwładnia wszelką aktywność wpisując się w tendencję do zamykania poszczególnych plemion w gettach towarzystw wzajemnej adoracji. Już nie tylko polityka to szambo, ale dziennikarze zdają się nie być lepsi, oddalając się coraz bardziej od rzetelności rozumianej, jako zgodność, co do podstawowych faktów. Dżentelmeni nie dyskutują o faktach, bo się po prostu, co do faktów zgadzają. Jeśli natomiast dziennikarze zaczynają naginać rzeczywistość w sposób analogiczny do polityków to, kto ma pełnić rolę nadzoru nad faktami? Blogerzy?
3. Ujawnianie zawartości dokumentów a prawo do informacji. Internauci nie mają warsztatu, nie mają dostępu do dokumentów, nie mają zaplecza. Ale mają informatorów. Czy o Julianie Assange można powiedzieć, że nie ma zaplecza? Głównym zarzutem wobec niego jest zdrada polegająca na ujawnianiu tajnych dokumentów. Przepraszam bardzo, rozumiem, że amerykańscy wojskowi się wkurzyli, ale dziennikarze? Gdyby Assange dostarczył te dokumenty do jednej redakcji byłby cennym informatorem, którego danych zabrania ujawnić prawo prasowe. Ponieważ zaś ujawnił te dokumenty wszystkim to jest szkodnikiem i niszczycielem ładu społecznego oraz sprowadza niebezpieczeństwo terroryzmu na konkretnych ludzi? Innym zarzutem wobec niego jest ujawnianie zbyt obszernego zbioru bez żadnej selekcji. Zapewnienia Assange’a że jest to zbiór zweryfikowany, a w procesie weryfikacji jest jeszcze sporo innych dokumentów niczego nie zmienia. Dziennikarze dostają do ręki źródło, nie muszą się przebijać przez zamkniętych urzędników i narzekają. Co stoi na przeszkodzie dokonania odpowiedniego wyboru i odpowiedniej oceny? Przecież mało, który czytelni będzie miał czas na przebijanie się przez te dokumenty. Od tego chyba powinni być dziennikarze? Nie muszą wychodzić z domu, aby móc przeprowadzić głębokie dziennikarskie śledztwo i jeszcze narzekają. Czy chodzi o to, że wyniki takiego śledztwa mogą być podważone przez innego dziennikarza, który wnikliwiej przejrzy dokumenty? To nie rozwój technologii stoi za spadkiem sprzedaży prasy, tylko uświadomienie sobie społeczeństwa poziomu dziennikarskich manipulacji. Przy blogerskiej działalności różnego rodzaju Kataryn, które nie tyle ujawniają ile punktują niekonsekwencje, naciągania i manipulacje spadają ludziom łuski z oczu i okazuje się że dziennikarz też człowiek! Blogerzy punktując polityków często lepiej niż profesjonaliści ujawniają słabość tych ostatnich, którzy rzekomo powołani do kontrolowania władzy biorą nieustannie udział w maskowaniu jej nadużyć. Działania pozorujące przestają odnosić skutek. Nadszarpniętą wiarygodność trudno jest odzyskać, wobec czego już całkowicie jawnie kontynuuje się działalność polityczną.
4. Kłopoty z rzetelnością i demonizacja polityki.Obok systemowego już kreowania i podtrzymywania wizerunku polityki jako szamba, od którego uczciwy obywatel powinien trzymać się jak najdalej, funkcjonuje coraz jawniejszy przemysł obrzydzania medialnych kanałów dystrybucji informacji. To nie jest specyfika jedynie polska, to tendencja ogólnoświatowa, wystarczy popatrzeć na zamiatanie pod dywan problemów różnych światowych potęg. Kwestia rabunku starożytności w Iraku nie istnieje praktycznie w medialnym obiegu. Kwestia zignorowania w tymże Iraku możliwości inwestycyjnych NATO-wskich sojuszników? Kto o tym pamięta? Stosunkowo dużo się powiedziało o braku broni masowego rażenia, ale czy wyciągnięto jakieś głębiej posunięte konsekwencje? Czy ktoś słyszał o bogactwach mineralnych Afganistanu? Czy ktoś dyskutuje dzisiaj jeszcze o przyczynach zamieszek na paryskich przedmieściach? Dlaczego zamieszki w Anglii są takim zaskoczeniem? Informacja pojawia się i znika, bez konsekwencji bez wniosków, bez dalszych działań. Pozorowana jest debata i na tym koniec. Dziennikarze jak politycy chwytają się kolejnego newsa, który po kilku dniach czy tygodniach wyschnie bez żadnych następstw aż do następnego „zaskoczenia” takimi samymi wypadkami. Obywatele zaś patrzą na to wszystko i pukają się w czoło. Ponarzekają trochę u cioci na imieninach, pomarudzą, że wszyscy politycy to złodzieje, a w gazetach nic nie ma poza tym szambem i wrócą do swoich zajęć próbując dotrwać do pierwszego.
5. Polskie podwórko – spadek większy, bo manipulacje większe. Na polskim rynku odnotowany jest większy spadek, bo manipulacja idzie nieco dalej niż w reszcie cywilizowanego świata. Takie przypadki jak Lis, czy Żakowski, nie mówiąc już o Michniku, nie miałyby racji bytu w mediach. Dan Rather, twarz programu CBS Evening News, który wyśmiewał się z plotek blogosfery na temat migania się Busha jr. Od służby wojskowej, musiał pożegnać się z karierą po tym, gdy plotki okazały się prawdą. U nas zrobiłby karierę, jako nieoficjalny rzecznik rządu na stanowisku redaktora naczelnego wiodącego tygodnika. Ludzie to widzą i wyciągają wnioski jak dawno temu Kuba Sienkiewicz: wszystko ch… Dziennikarze zżymają się, na przemian z naigrywaniem, z blogerów, nie biorąc pod uwagę, że niezwykle rzadkie są przypadki angażowania dobrych autorów do profesjonalnej prasy. Dziennikarze krążą między tytułami i podobnie jak w polityce, w różnych tytułach mamy ciągle te same nazwiska. Piętnujące korporacyjne zamknięcie prawników środowisko jest w podobny sposób korporacyjnie zamknięte. Przeglądając świetne nieraz blogerskie teksty mam uwierzyć, że brak ich na łamach dzienników jest spowodowany brakiem chęci tychże blogerów do zaistnienia w tzw. głównym nurcie? Jakiekolwiek próby przebicia się do prasy skazane są na porażkę, zaś argumentem jest z reguły „zbyt kategoryczne opinie, niepoparte twardymi dowodami.” Przepraszam, ale taki argument jest uwłaczaniem inteligencji autora i czytelników, wobec zamieszczania w głównonurtowej prasie tekstów Żakowskiego, Lisa, Pacewicza, Stasińskiego czy Kuczyńskiego, Kutza, albo Palikota. W takiej sytuacji ludzie odwracają się od mediów tradycyjnych, które niczym nie różnią się od ultrasubiektywnej blogosfery. Mając zaś do wyboru naciąganie rzeczywistości i manipulacje udające obiektywizm oraz całkowicie jawny subiektywizm blogerów – ludzie wybierają to drugie. Zamykają się przy okazji w towarzystwach wzajemnej adoracji, gdzie bloger staje się guru swoich czytelników, zaś czytelnicy stają się jego wyznawcami, odciążając go znakomicie od uciążliwej marginalizacji nieprzychylnych bądź polemicznych komentatorów. Rozdrobnienie źródeł jest, zatem efektem postępującej degrengolady zawodu dziennikarza a nie przyczyną upadku prasy.
6. Konkluzja: rzetelność, jako lek – tworzenie nowych instytucji. Jedyną receptą na przetrwanie tradycyjnych mediów jest przywrócenie pierwotnych źródeł powstania tego zawodu. Przekazywanie rzetelnych zweryfikowanych informacji oraz konsekwencja i spójność w opiniach. Pomimo długotrwałego przemysłu bolszewickiego mającego na celu zniszczenie indywidualności, odpowiedzialności i logicznej spójności zarówno wypowiedzi jak i całego życia jednostki, ludzie nie cenią chorągiewek zmieniających poglądy w zależności od tego, z której strony wiatr powieje. Jesteś lewicowy – to bądź, ale bądź w tym konsekwentny. Na tym polega rzetelność opinii. Przywrócenie znaczenia „hendekalogu inteligenta” Leszka Kołakowskiego jest jedynym sposobem na rozpoczęcie odtwarzania utraconej twarzy zachodniej demokracji. Własny przykład i odtworzenie instytucji. Odtworzenie skompromitowanego systemu wymiaru sprawiedliwości, nie tylko na poziomie powszechnego sądownictwa, ale na poziomie wewnątrzorganizacyjnych sądów koleżeńskich. Wsparcie dla etycznych jednostek, wsparcie dla merytorycznych dyskusji – stworzą warunki dla restytucji instytucji. Degrengolada REM, znikome znaczenie SDP, to wszystko są objawy znacznie szerszego zjawiska, które w Rzeczach Wspólnych zostało nazwane instytucjonalizacją niekompetencji. Spadek znaczenia mediów jest tylko symptomem znacznie głębszego kryzysu społeczeństwa. Ale to już temat na zupełnie inne imieniny…
wiktorinoc - blog