240

“Wolność słowa” w Holandii “Wolność słowa” w Holandii: Kara grzywny za podważanie “6 milionów ofiar żydowskich Holokaustu”

Karę grzywny w wysokości 2,5 tysiąca euro za opublikowanie w 2006 roku satyrycznego rysunku na temat Holokaustu, wymierzył sąd w holenderskim mieście Arnhem muzułmańskiej organizacji Arabska Liga Europejska (AEL). – podaje TVN24. Sędziowie uchylając uniewinniający wyrok wydany wcześniej przez niższą instancję, nakazali również dwuletni nadzór nad organizacją AEL. Sąd uznał, że “że karykatura była ‘w sposób niepotrzebny krzywdząca’. Dla poparcie swojej opinii wskazał, że Europejski Trybunał Praw Człowieka broni wolności słowa, ale czyni wyjątek dla zaprzeczania lub banalizowania Holokaustu.” – stwierdza TVN24. [Natomiast Trybunał nie czyni żadnego wyjątku, gdy chodzi o głoszenie, iż to Polacy zbudowali obozy zagłady i wymordowali więcej Żydów, niż Niemcy. Wiadomo zatem, że Trybunał broni wolności słowa jednych bardziej, niż drugich. I tyle o jego bezstronności. - admin] Karykatura sugerowała, że liczba 6 milionów ofiar Holokaustu jest zmyślona. Organizajca AEL broniąc się przed sądem przekonywała, że nie miała zamiaru podważać Holokaustu, a jedynie zwrócić uwagę na podwójne standardy w kwestii wolności słowa. Karykatura ukazała się po tym jak w prasie europejskiej ukazały się satyryczne rysunki przedstawiające proroka Mahometa. Warto przypomieć, że i Polskę próbowano wciągnąć w antyislamską wojnę, publikując satyryczny rysunek Mahometa w dzienniku “Rzeczpospolita”. Uczynił to ówczesny redaktor naczelny, Grzegorz Gauden (b. przewodniczący jednego z zarządów Socjalistycznego Związku Studentów Polskich w latach 1970). Gauden bronił swojej decyzji, jednocześnie przyznając się do “wielkiej przyjaźni” z b. ambasadorem Izraela, Szewachem Weissem. Jak zauważają obserwatorzy, akcja publikowania antyislamskich karykatur ma swe źródło w próbach spacyfikowania nastrojów antyżydowskich i skierowania ich na antyislamskie tory. Działania II Wojny Światowej spowodowały wielkie spustoszenia w wielu grupach etnicznych Europy. Czystki etniczne, masowe morderstwa, śmierć na frontach wojennych, niewolnicza praca w obozach koncentracyjnych, wywózki, wychodźtwo – te i inne przyczyny spowodowały znikanie całych skupisk ludności z wielu regionów. W podobny sposób zniknęły skupiska żydowskie w rejonach dzisiejszej Polski, lecz współczesne środowiska żydowskie wykorzystują tę ogólnoeuropejską katastrofę wielu narodów do zawłaszczania martyrologii i tworzenia mitu o wyjątkowości i unikalności cierpień żydowskich.

W celu podtrzymywania tego mitu wprowadzono w wielu krajach świata pod naciskiem lobby żydowskiego penalizację badań naukowych i krępowanie wolności wypowiedzi. Restrykcje te spowodowały, że zakazane jest prowadzenie otwartej debaty na temat losów Żydów, funkcjonowania obozów koncentracyjnych, czy też gruntownego zliczenia ofiar żydowskich, również w oparciu o zaawansowane metody statystyczne, które dają niepokojące dla oficjalnej wersji wyniki. Liczbę “6 milionów ofiar żydowskich” wprowadzona do szerszego obiegu podczas Procesu Norymberskiego kiedy to sędziemu Jacksonowi grupa Żydów przekazała “podliczenie ofiar żydowskich”, zapisane na odwrocie koperty. W jaki sposób zaraz po zakończeniu wojny dokonano tak precyzyjnych obliczeń – po dziś dzień stanowi zagadkę. Od tego czasu, pomimo znacznej redukcji oficjalnych liczb ofiar niemieckich obozów koncentracyjnych (np. z początkowych 10 milionów dla obozu KL Auschwitz, poprzez funkcjonujące przez kilkadziesiąt lat 4 miliony, aż po dzisiejsze “ponad milion”), kabalistyczna liczba “6 milionów” pozostaje niezmienna.

Problem komór gazowych Na obecnym etapie interpretacji historii (czytaj: manipulacji historią), po powojennych kilkunastoletnich wahaniach, zrezygnowano z mitu ludobójczego wykorzystania komór gazowych w niemieckich obozach koncentracyjnych położonych na terenie III Rzeszy w jej przedwojennych granicach, lecz pozostawiono je jedynie na terenie niemieckich obozów położonych na terenie dzisiejszej Polski. Proces ten należy traktować jako sprzężenie działań sił syjonistycznych z aspiracjami strony niemieckiej, której długofalowa polityka dąży do wybielenia swojej historii. Dokonuje się to nawet kosztem dodatkowych wypłat dla ruchu roszczeniowego. Te ustępstwa wobec forsowanego mitu ludobójczego wykorzystania komór gazowych nie dotyczą obozów niemieckich położonych na okupowanych przez III Rzeszę ziemiach polskich, bowiem nowa strategia interpretacji i manipulacji historią zakłada, że na tych ziemiach, przy udziale miejscowej ludności oraz z wykorzystaniem ‘przemysłowych’ procesów zagłady, dokonany został tzw. Holokaust. Jednym z obozów koncentracyjnych gdzie swego czasu uparcie twierdzono przez lata o ludobójczym wykorzystaniu komór gazowych, był obóz KL Dachau. Dziś jedynie dla celów czysto propagandowych powtarza się nieprawdziwe informacje o ludobójczym wykorzystaniu komór gazowych w tymże obozie. W propagandzie lewicowo-syjonistycznej celuje internetowa encyklopedia Wikipediia która pod hasłem “Dachau (KL)” jedynie w wydaniu polskojęzycznym pisze o ludobójczym wykorzystaniu komór gazowych, lecz w wydaniu angielskim, nie istnieje żadna na ten temat wzmianka, poza nie związanym z KL Dachau przypisem. W polskojęzycznym haśle zilustrowano też obóz dezorientującym czytelnika zdjęciem “komór gazowych” – w ujęciu z daleka. Z bliska jednak, każda wizytująca ten obóz osoba jest w stanie osobiście przeczytać wielojęzyczny napis umieszczony przed “komorami gazowymi”. Napis przed komorami gazowymi w KL Dachau głosi: ”Komora gazowa – zakamuflowana jako ‘pomieszczenie z natryskami’. Nigdy nie była używana jako komora gazowa.” Napis ten (sam w sobie wewnętrznie sprzeczny) poparty został oficjalnym listem przesłanym przez Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie panu Erichowi Brudehl, który zwrócił się z prośbą o wyjaśnienie zastosownia “komór gazowych” w obozie KL Dachau. W liście z Muzeum Holokaustu, datowanym na 28 stycznia 1998 roku czytamy, że “[Obóz w] Dachau nigdy nie był planowany jako obóz śmierci ["extermination camp"]. [...] Po decyzji Ostatecznego Rozwiązania, zbudowano w 1942 roku krematorium oraz komorę gazową, której użycie jednak nie może być potwierdzone. [...] Jest to zgodne z innymi badaczami obozu Dachau. Jakkolwiek amerykańscy żołnierze twierdzili, że ludzie byli tam gazowani, lecz po procesach [sądowych] Dachau i studiach historycznych, zgodne twierdzenie wydaje się stanowić, że ludzie byli tam rutynowo zabijani na wiele brutalnych sposobów, lecz nie gazowani.”

Problem “6 milionów ofiar żydowskich” Według historyków i badaczy nieoficjalnego nurtu, liczba “6 milionów ofiar żydowskich” nie ma żadnego pokrycia w faktach, jest natomiast symboliczną reprezentacją cierpienia Żydów. Po raz pierwszy liczba “6 milionów ofiar żydowskich” pojawiła się już w 1919 roku (np. na łamach dziennika The New York Times, będącego już wtedy w rękach żydowskich właścicieli i stanowiącego wpływową tubę propagandową syjonizmu), gdy mowa była o liczbie ofiar żydowskich podczas I wojny światowej. Potem była systematycznie powtarzana w latach 1930., 40. i późniejszych. Nienaruszalna liczba “6 milionów ofiar żydowskich” odrodziła się na dobre w czasie Trybunału Norymberskiego, kiedy to sędziemu Jacksonowi grupka Żydów zaprezentowała odręcznie zapisane “podliczenie ofiar”. Wiemy jednak, że w tym czasie obowiązywały nierealne, wytworzone przez propagandę sowiecką i syjonistyczną liczby ofiar obozów koncentracyjnych. Na przykład, twierdziło się powszechnie, że w Majdanku zginęło półtora miliona ludzi (co miało stnowić efekt “dogłębnych badań komisji naukowców radzieckich”), w KL Auschwitz – nawet 10 milionów, w Treblince – 3 miliony, w Sobiborze – 350 tysięcy , itd, itp. Dziś wiemy, że w Majdanku zginęło kilkanaście do kilkudziesiąt tysięcy więźniów (oficjalnie: 50-80 tysięcy), wiemy że w KL Auschwitz po obowiązywaniu przez kilkudziesiąt lat wyrytych na kamieniach “4 milionach ofiar”, liczba ta stopniała do “miliona”, a żydowscy badacze już obniżają ją nawet do 600 tysięcy, przy czym niezależni historycy od wielu lat twierdzą niezmiennie to samo: że w KL Auschwitz zginęło 120-150 tysięcy osób, w tym Żydów. Z “3 milionów” w Treblince, pisze się dzisiaj (J.C. Pressac) o “poniżej 250 tysięcy”, choć w rzeczywistości może się okazać, że mamy do czynienia z liczbą w granicach 80 tysięcy. W Sobiborze dane wskazują na 15 tysięcy ofiar. Itd, itp. W związku z tym, że liczba “6 milionów” – wpojona w świadomość społeczną metodą manipulacji medialnej oraz nacisków prawnych – zaczyna stanowić pewien ciężar w przypadku konieczności jej udowodnienia, czyni się próby uwolnienia jej od tego typu nacisków. Przykładem jest artykuł wydrukowany przez baltimorski dziennik The Examiner , w którym autor na bezpośrednio postawione pytanie: “Czy liczba pomordowanych rzeczywiście ma znaczenie?”, odpowiada: “Moja odpowiedź to jest bardzo głośne wypowiedzenie: NIE! Liczba nie ma żadnego znaczenia. Czy mamy do czynienia z 60 Żydami czy 6 milionami Żydów, było to wydarzenie [tzn. "Holocaust"], który nie może być pozbawione szczególnego podkreślania.” [zob. link do polemiki "“Liczba nie ma żadnego znaczenia!”, czyli nowa interpretacja sporu o “6 milionów pomordowanych Żydów”"] Liczbę “6 milionów”, stanowiącą kabalistyczną symbolikę cierpienia narodu żydowskiego, należy tak jak każdą inną historyczną tezę zweryfikować w procesie skrupulatnych, niezależnych, otwartych, pozbawionych nacisków ideologicznych badań naukowych. Tylko wtedy będzie mogła stanowić podstawę do włączenia jej w nurt historycznych faktów. http://www.bibula.com/?p=25943

Marucha

„Moniuszko” czy „Rubinstein”? „Teraz my podsłuchujemy” mówił mi kiedyś z dumą związany z PiS-em tajniak. Zresztą podejrzewam, że on i na tę i tamtą stronę pracuje. Było to zaraz po powrocie z USA, zatem zareagowałem z niedowierzaniem – ale nie okazałem tego po sobie. Namawiał mnie gorąco do zakupu komórki. Domyślałem się, że chodzi o możliwość lokalizowania mnie, ale nie było to żadnym problemem, gdyż raczej nic nie mam do ukrycia, a posługuję się głównie myszą i klawiaturą nie ruszając z domu. Ale nie podejrzewałem, że podsłuchują. To, że robią to nagminnie wyszło z jednej rozmowy gdy ów osobnik powiedział rzecz, którą mógł znać tylko z podsłuchu. I wcale się tym nie przejał – widocznie chciał mi dac do zrozumienia, że mnie mają. A było to już za PO…

No i teraz ta „awaria”, cała Polska się dowiedziała, że mamy „Moniuszkę”. Ładna, polska nazwa, sugeruje harmonię, dobrze się kojarzy. Konieczność istnienia systemu motywuje się terroryzmem, przestępstwami, takie ordynarne, chamskie tłumaczenie na odczep się. Wszyscy wiemy po co to jest! Do identyfikacji i klasyfikacji obywateli, do tępienia opozycji, do szantażu! To jest wymarzone narzedzie Hitlera i Stalina, totalna kontrola, która się spełnia na naszych oczach. Wiem z USA jak te systemy funkcjonują i kto się nimi „opiekuje”. Zaraz po zamachu na WTC w Fox News opublikowano sensacyjny czteroodcinkowy program o izraelskiej siatce szpiegowskiej w USA opartej na „studentach sztuk pięknych” (art students, właściwie chodzi o sprzedawców tanich wyrobów zdobniczych sprzedawanych w kioskach na terenie centrów handlowych ), których ponad 200 zidentyfikowano w wielu stanach i aresztowano, w tym 60 zaraz po zamachu na WTC. Oficjalnie podano, że „dowody na temat ich związku z zamachem zostały utajnione”. Ale nie o tym dzisiaj. Okazuje się, że firma izraelska Amdocs rejestruje niemal wszystkie połączenia dokonywane w USA, które są dostarczane uzytkownikom w postaci wydruków. Sama informacja o połączeniach, czasie ich trwania i o tym kto z kim rozmawia jest bardzo cenną informacją dla agencji wywiadowczych. Na ich podstawie można np. dowiedzieć się kto z kim zawiera transakcje, a tego typu dane mogą być nieocenione na giełdzie. Oczywiście, wszystko to jest nielegalne. Jeszcze bardziej bulwersująca była informacja o systemie podsłuchów firmy Comverse Info Sys też rodem z Izraela (http://www.youtube.com/watch?v=omoyOGid7cA). Okazało się, że system nie jest bezpieczny gdyż Comverse w swoim oprogramowaniu umieściło tzw. „backdoor”, czyli dziury umożliwiające przejęcie danych z podsłuchów! Comverse jak się okazuje, to nic innego jak macka izraelskiego Mossadu i był (jest?) dotowany w 50% przez rząd izraelski. Reporterzy Fox News dodali jednak, że przedstawiciele agencji amerykańskich ostrzegli ich, że samo sugerowanie, że Comverse jest izraelskim systemem podsłuchów oznacza dla nich „samobójstwo zawodowe”, czyli że nigdy już nie znajdą pracy w mediach (coś jak Jane Burgermeister). Reporter Fox News, Carl Cameron, nie wykluczył jednak, że może dojść do śledztwa w.s. ewentualnego udziału Izraela w zamachu. Przypmnijmy, było to jeszcze w 2001 roku. Dotąd nic nie wiadomo by takie śledztwo prowadzono, choć w listopadzie 2007 roku były prezydent Włoch na łamach Coriere dela Sera powiedział, że „agencje wywiadowcze wszystkich krajów europejskich i Ameryki wiedzą już, że zamachu dokonał Mossad przy współudziale czynników w CIA” (http://www.americanfreepress.net/html/9-11_solved118.html). Czyli, że jednak są jakieś rezultaty, o których nikt nie raczył poinformować opinii publicznej. Jak się okazuje system podsłuchów może być też wykorzystywany przez zorganizowaną przestępczość. W innej cześci reportażu podano przykłady dostępu przestępców i szpiegów do systemu podsłuchów (http://www.youtube.com/watch?v=4OjTX2rYXzg ).

I co my teraz mamy w Polsce? Prawie dokładnie to samo! System podsłuchowy za miliony ogłuszył polską policję http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/299230,policyjny-system-podsluchowy-za-miliony-to-bubel.html
„…–System zbudowała znana w branży firma z Izraela. Pomaga jej polska firma informatyczna związana z jednym z najbogatszych Polaków…” Polski system podsłuchujący telefony to bubel – Policja jest głucha http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/299230,policyjny-system-podsluchowy-za-miliony-to-bubel.html
Ciekawe jest to, że system przestał działać po wydaleniu z Polski do Niemiec izraelskiego gangstera.Czyżby zemsta? Drugą opcją może być wojna informatyczna prowadzona już od lat pomiędzy tzw. USraelem (oś USA – Wlk Brytania – Izrael, można dodać Polskę), Chinami i Rosją. O ile mi wiadomo, Putin juz dawno temu pozbył się przedstawicieli Sorosa rodzaju polskiej Fundacji Batorego i kontrolowanych przez nich mediów (podobnie zrobił Łukaszenko), co oczywiście nie oznacza, że jest lepszy, a tylko że sam kontroluje swoje media – nie tak jak to jest np. w Polsce. Podobnie może być z aparaturą podsłuchową. A może to hackerzy rosyjscy lub chińscy zabawili się „dziurami” w oprogramowaniu? Radzę się zacząć interesować tym kto nas podsłuchuje i po co, gdyż może mieć to wielkie znaczenie w najbliższej przyszłości.

http://monitorpolski.wordpress.com/2010/08/20/925/ Marucha

Rozbicie grupy Adama Kusza "Garbatego". Rozpracowanie i likwidacja oddziału NZW Adama Kusza ps. „Garbaty” - 19 VIII 1950

"Walka beznadziejna, walka o sprawę z góry przegraną, bynajmniej nie jest poczynaniem bez sensu. [...] Wartość walki tkwi nie w szansach zwycięstwa sprawy, w imię której się ją podjęło, ale w wartości tej sprawy". Prof. Henryk Elzenberg Na początku 1950 r. oddziały partyzanckie polskiego podziemia niepodległościowego prawie już nie istniały. Amnestia z lutego 1947 r. doprowadziła do ujawnienia się większości konspiratorów. W terenie pozostały tylko niewielkie grupy partyzantów, którzy nie uwierzyli w "dobrodziejstwa" amnestii lub, mimo ujawnienia, musieli nadal się ukrywać. Również w województwie lubelskim - miejscu szczególnej aktywności niepodległościowego podziemia – działały już tylko nieliczne oddziały, pod dowództwem najbardziej niezłomnych dowódców. Były to m.in.: oddział WiN ppor. Edwarda Taraszkiewicza ps. „Żelazny”, złożony z 4 ludzi, działający w powiecie Włodawa, Chełm, Radzyń i Lubartów, oddział WiN N.N. „Skałki” w sile 3 ludzi, w powiecie Włodawa, oddział WiN por. Mieczysława Pruszkiewicza ps. „Kędziorek”, w sile 4 ludzi, w powiecie Lublin, Puławy i Kraśniki, oddział WiN Edwarda Bukowskiego ps. „Cichy”, „Gruby”, „Budzik”, „Piorun”, w sile 4-5 ludzi, w powiecie Lublin, Puławy i Lubartów, oraz oddziały nie podporządkowane WiN, takie jak: oddział Adama Kusza ps. „Garbaty” w sile 7 ludzi, w powiecie biłgorajskim i przechodzący w Rzeszowskie (a także w powiecie Kraśnik), oddział Jana Leonowicza ps. „Burta” w sile 5 ludzi, w powiecie Tomaszów Lubelski i Biłgoraj, oddział Tadeusza Łagody ps. „Barykada” w sile 5 ludzi, w powiecie Zamość, patrol Henryka Kazimierza Korzeniowskiego ps. „Wrona”, podporządkowany oddziałowi Romana Dawickiego ps. „Lont” w sile 6 ludzi, przechodzący z województwa warszawskiego do powiatów Łuków, Radzyń Podlaski, oddział Stanisława Kuchcewicza ps. „Wiktor”, byłego d-cy patrolu w oddziale kpt. Zdzisława Brońskiego „Uskoka”. Odział liczył od 3 do 6 ludzi, działających w powiatach Lublin, Lubartów, Chełm, Włodawa. Grupy te funkcjonowały we wsiach i miasteczkach w oparciu o lokalną siatkę konspiracyjną, która w stosunku do oddziałów wypełniała funkcje wywiadowcze i kwatermistrzowskie. Dzięki sprawności i lojalności tych ludzi ukrywający się byli dla „bezpieki” nieuchwytni. Członkowie oddziałów nie mieli możliwości podjęcia „legalnego” życia. Niektórzy z nich próbowali już tego, czasem niejednokrotnie, i na skutek prześladowań zdecydowali się nadal ukrywać. Ich jedyną nadzieją był wybuch nowej wojny, która pozwoliłaby zmienić układ sił w Europie. Wierzyli w to niezachwianie. Mając świadomość, że w innym wypadku kresem ich walki będzie śmierć, swoje życie powierzali Bogu, stając się w oczach ludności cywilnej ostatnimi obrońcami niepodległości, tradycji i wiary. Jedną z takich grup był oddział Adama Kusza ps. "Adam", "Garbaty", "Kłos", który był kontynuacją największego oddziału partyzanckiego działającego w rzeszowskim Okręgu Narodowego Zjednoczenia Wojskowego (Narodowej Organizacji Wojskowej) dowodzonego przez Józefa Zadzierskiego ps. "Wołyniak". Adam Kusz urodził się w rodzinie chłopskiej, 25 lipca 1922 r. w Sierakowie (pow. biłgorajski), jako syn Józefa i Anny. Ukończył siedmioklasową szkołę powszechną. Do 1939 r. pracował w gospodarstwie rodziców w Sierakowie. W czasie okupacji niemieckiej Adam Kusz należał do oddziału partyzanckiego NOW, stworzonego przez Franciszka Przysiężniaka ps. „Jan”, „Ojciec Jan”. Był to początkowo „oddział egzekucyjny powiatu”, który zajmował się dywersją oraz wydawaniem podziemnej prasy. W maju 1943 r., na mocy scalenia, oddział złożył przysięgę według roty Armii Krajowej i - po wahaniach na wyższym szczeblu - w końcu 1943 r. wszedł w skład OP 9 AK. Brał udział w operacji „Burza” jako OP 44 w składzie podokręgu Rzeszów AK. W lipcu 1944 r. oddział został rozwiązany, a jego dowódca się ukrywał. Po 30/31 marca 1945 r., kiedy „bezpieka” zamordowała brzemienną żonę Przysiężniaka Janinę Oleszkiewicz - Przysiężniak, on sam wrócił do konspiracji i został dowódcą Oddziałów Leśnych Okręgu San (Rzeszów) NZW, przy których wraz ze sztabem przebywał, aż do ich rozwiązania we wrześniu 1945 r. Wtedy wyjechał z Lubelszczyzny. Po rozwiązaniu w lipcu 1944 r. oddziału „Ojca Jana” i innych oddziałów partyzanckich NOW-AK, partyzanci - na rozkaz przełożonych - podjęli pracę w różnych pekawuenowskich instytucjach. W ten sposób komendantem Milicji Obywatelskiej w Leżajsku został Józef Zadzierski ps. „Wołyniak”, od wiosny 1943 r. żołnierz „Ojca Jana", dowódca drużyny dyspozycyjnej. W grudniu 1943 r., po rozbiciu oddziału Przysiężniaka przez Niemców, „Wołyniak” stworzył własny oddział partyzancki, który na początku 1944 r. został oddziałem dyspozycyjnym komendanta okręgu NOW Rzeszów. Od lipca 1944 r., wraz ze swoim oddziałem wziął udział w tworzeniu MO. Jednak we wrześniu 1944 r. opuścił stanowisko i na czele swoich ludzi wyruszył na pomoc walczącej Warszawie. Po drodze został aresztowany i trafił do więzienia na zamku w Rzeszowie, skąd został wysłany do obozu w ZSRS. Uciekł z transportu i już w grudniu 1944 r. organizował nowy oddział w Tamawcu. Poza dawnymi podkomendnymi trafiali do niego prześladowani żołnierze z innych rozwiązanych lub rozbitych oddziałów, i dezerterzy. Zadzierski nawiązał kontakt z organizacją i w marcu 1945 r. podporządkował swój oddział Tadeuszowi Gryblewskiemu ps. „Ostoja”, komendantowi dywersji Okręgu Łańcut NOW, a następnie komendantowi Oddziałów Leśnych Okręgu Rzeszów NZW, którego w kwietniu 1945 r. na tym stanowisku zastąpił Franciszek Przysiężniak, przyjmując pseudonim „Marek”. W czerwcu 1945 r. Przysiężniak wydał rozkaz demobilizacji oddziałów leśnych, a w sierpniu 1945 r. została zlikwidowana ich komenda. „Wołyniak” nie podporządkował się rozkazom i pozostał w lesie, przyjmując nowych członków. W grudniu 1946 r. oddział liczył około 20 ludzi. Oddział "Wołyniaka", przez szeregi którego przewinęło się, w różnym charakterze, co najmniej 327 żołnierzy, walczył z władzą komunistyczną i wojskami sowieckimi, chronił polskie wsie na Zasaniu przed atakami UPA i organizował akcje odwetowe na wsie ukraińskie. Na swoim koncie oddział miał między innymi udział w jednej z największych bitew, jakie stoczyły oddziały zbrojne polskiego podziemia niepodległościowego z Armią Czerwoną i NKWD, która miała miejsce 7 maja 1945 r. pod Kuryłówką. Po samobójczej śmierci "Wołyniaka", która miała miejsce w nocy z 28 na 29 grudnia 1946 r., oddział podzielił się na dwie działające niezależnie od siebie grupy. Dowództwo na jedną z nich objął dotychczasowy zastępca Zadzierskiego, Adam Kusz ps. "Garbaty", natomiast nad drugą Michał Oleksak ps. "Jaskółka", jeden ze współpracowników "Wołyniaka". W lutym 1947 r., po nawiązaniu kontaktu z "górą", "Garbaty" udał się na odprawę do Leżajska, gdzie został zatwierdzony na stanowisku dowódcy oddziału. "Jaskółka" dowodził swoim oddziałem do sierpnia 1947 r., kiedy zginął w potyczce z milicją w Łążku. Po amnestii liczebność oddziału spadła do 7 ludzi. Jednak w niedługim czasie jego szeregi zaczęły ponownie wzrastać, gdyż oddział zaczęli zasilać ujawnieni partyzanci, ponownie ścigani przez aparat bezpieczeństwa, jak na przykład Andrzej Kiszka "Dąb". Mała liczebność grupy powodowała, że partyzanci swoją działalność ograniczali, poza dwoma akcjami z jesieni 1947 r., gdy wysadzono budynek przeznaczony na siedzibę milicji w Kuryłówce oraz rozbito biura PGR w Cieplicach, do akcji ekspropriacyjnych, upominania bardziej aktywnych działaczy PPR i PZPR i likwidowania najbardziej niebezpiecznych współpracowników "bezpieki". Wspomniany wyżej A. Kiszka tak wspomina tamten czas: „Mieliśmy bunkry w lasach, różne kryjówki, bo wciąż nas tropiono. Nie było się już jak bić. Tylko czasem porządek robiliśmy z peperowcami dając im w tyłek, albo z takimi co donosili. Bo donosicielstwo stawało się częstsze, a komuniści za byle co zamykali w więzieniu. Ludzie byli nam przychyli, ale się już bali, UB panoszyło się i zapełniało więzienia niewinnymi ludźmi, często ich torturując. Za żart albo wic można było siedzieć.” W październiku 1947 r. przeciwko grupie „Garbatego”, liczącej kilkanaście osób Sekcja 1 Referatu III PUBP w Łańcucie założyła sprawę o kryptonimie „Kurzawa”. Na początku listopada dysponowano sześcioma informatorami nastawionymi na zbieranie informacji o oddziale. Do rozpracowania od wewnątrz wykorzystywano też byłego członka grupy o pseudonimie „Kawka”. 27 maja 1948 r. w Nisku odbyła się odprawa kierownictwa powiatowych urzędów bezpieczeństwa i milicji z Niska, Biłgoraja i Łańcuta, na której dyskutowano nad planem likwidacji oddziału Kusza. Ustalono skład grupy operacyjnej składającej się z sześciu pracowników UB (po dwóch z każdego powiatu). Jej zadaniem miała być praca w terenie (5-15 czerwca) zmierzająca do ustalenia miejsca kwaterowania oddziału. Podstawowym źródłem informacji były doniesienia sieci agenturalnej. W przypadku otrzymania wiadomości miał być zawiadomiony najbliższy posterunek MO, a następnie pozostałe powiaty. W czasie trwania operacji wzmocniono posterunki MO w Kurzynie (pow. Nisko), Krzeszowie (pow. Biłgoraj) i Kuryłówce. Efektem zaplanowanych działań było zatrzymanie członka oddziału Kusza, Antoniego Sokala „Gawrona”. Mimo niewielkiej liczebności i aktywności oddziału do jego zwalczania zaangażowano funkcjonariuszy aż trzech Urzędów Bezpieczeństwa, z Niska, Biłgoraja i Łańcuta. Ich działania operacyjne, a wśród nich próby wprowadzenia do oddziału własnego agenta, zawodziły. Nie pomagało rozbudowywanie sieci informatorów, werbowanych zazwyczaj przez szantaż. W tej sytuacji latem 1949 r. na rozkaz płk. Józefa Czaplickiego, dyrektora Departamentu III Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, powołano w Nisku grupę operacyjną, której zadaniem miała być koordynacja działań mających na celu likwidację grupy "Garbatego". W jej skład weszli funkcjonariusze z wojewódzkich UBP z Lublina i Rzeszowa oraz urzędów powiatowych z Niska, Biłgoraja, Kraśnika i Łańcuta. Kierownikami tej grupy zostali mianowani: naczelnik Wydziału III WUBP w Lublinie kpt. Włodzimierz Kaliszczuk i kierownik Sekcji 1 Wydziału III WUBP w Rzeszowie por. Teofil Paluch. Z ramienia PUBP W Łańcucie w składzie sztabu znalazł się kierownik Referatu III sierż. Michał Fila. Mimo zakrojonych na tak szeroką skalę działań operacyjnych, do końca 1949 r. nie przyniosły one rezultatów. W grudniu 1949 r. aparat bezpieczeństwa postanowił wykorzystać w swoich działaniach agenta Wydziału III WUBP w Lublinie o pseudonimie "Jeleń", prowadzonego przez kpt. Jana Gorlińskiego. Agentem tym został były żołnierz z oddziału Tadeusza Kuncewicza "Podkowy", a następnie jednego z pododdziałów zgrupowania mjr. Hieronima Dekutowskiego "Zapory" dowodzonego przez por. Michała Szeremickiego ps. "Miś", plut. Tadeusz Miksza ps. "Wampir". "Jeleń" znał Władysława i Czesława Orłów, przez których można było trafić do Adama Kusza. Podczas spotkania z nimi dał im niedwuznacznie do zrozumienia, że pracuje dla podziemia. Był to jeden z punktów planu pracy, opracowanego przez kpt. Jana Gorlińskiego, zastępcę szefa WUBP w Lublinie, który miał "przygotować teren" do działania dla drugiego z agentów, który miał występować jako oficer przedwojennego wywiadu. Podczas tych, jak i kolejnych spotkań, "Jeleń" dawał współpracownikom oddziału zadania wywiadowcze, jak na przykład zbieranie danych członków PZPR czy ORMO, za wykonanie których płacił. Działalność Mikszy przyniosła efekty dopiero po kilku miesiącach, kiedy zainteresował się nim w końcu "Garbaty". "Jeleń" otrzymał wówczas kontakt na Józefa Kłysia ps. "Rejonowy", za pomocą którego skontaktował się z Adamem Kuszem. Podczas spotkania z "Garbatym" Miksza wspomniał, że posiada kontakt z przedwojennym kapitanem, który zainteresował się oddziałem Kusza. Poza tym dodał także, że według informacji kapitana aresztowany został Tomasz Betka, konspirator z Rzeszowskiego, przez pewien okres współpracujący z "Garbatym" oraz, że Betka sypie. Wiadomość ta miała spowodować, że grupa "Garbatego" nie opuści Lubelskiego i nie będzie przechodzić na Rzeszowszczyznę. Oprócz tego "Jeleń" ugruntował konspiratorów w przekonaniu, że on i współpracujący z nim kapitan zajmują się wywiadem. Legenda okazała się skuteczna i Adam Kusz powiadomił Mikszę, że chciałby się jak najszybciej spotkać z kapitanem. Wtedy do akcji wkroczył drugi agent o pseudonimie "Jabłoński". Naprawdę nazywał się Wacław Topolski. Przed wojną był między innymi referentem Samodzielnego Referatu Informacyjnego. W czasie okupacji działał w Korpusie Obrońców Polski, Stronnictwie Narodowym i Delegaturze Rządu. W kwietniu 1945 r. został aresztowany przez NKWD, osądzony i skazany na 6 lat więzienia. W zimie 1945 r. na skutek amnestii wyszedł z więzienia i rozpoczął pracę w Urzędzie Wojewódzkim w Olsztynie, a następnie w Komunalnej Kasie Oszczędności w Oleśnicy. W kwietniu 1949 r. został aresztowany i zwerbowany do współpracy z aparatem bezpieczeństwa, którą kontynuował do 1975 r. Jeszcze w 1951 r. wydatnie przyczynił się do likwidacji patrolu ostatniego dowódcy włodawskiego Obwodu WiN, ppor. Edwarda Taraszkiewicza ps. „Żelazny”, który w styczniu 1947 r., po śmierci brata Leona Taraszkiewicza ps. „Jastrząb”, przejął dowodzenie oddziałem i walczył nieprzerwanie do 1951 r., na styku powiatów włodawskiego, chełmskiego i radzyńskiego. „Żelazny” zginął w walce, przebijając się przez 2 kordony obławy UB-KBW, 6 października 1951 r., w Zbereżu nad Bugiem (pow. Włodawa). Do pierwszego spotkania Kusza z "Jabłońskim" doszło 16 lutego 1950 r. w Janowie Lubelskim. "Jabłoński" występował jako wysłannik "góry" i zaproponował "Garbatemu" podporządkowanie się jego organizacji, z czym wiązało się zaprzestanie organizowania akcji, oraz propozycję przerzucenia oddziału na Ziemie Zachodnie. Kusz zgodził się na to. Przyjął też, jako pieniądze organizacyjne, kwotę 25000 zł., która miała być wykorzystana na utrzymanie oddziału. Wspomniał także, że ma kontakt z organizacją podziemną z okolic Bydgoszczy oraz poprosił o cywilne ubrania i fałszywe dokumenty dla siebie i swoich żołnierzy. Ze względu na to, iż załatwienie tych spraw wymagało czasu, tego dnia "Jabłoński" wyznaczył "Jeleniowi" funkcję łącznika. 1 marca 1950 r. doszło do kolejnego spotkania. Miało ono miejsce w Białej koło Janowa, a brał w nim udział "Garbaty", "Rejonowy" i "Jeleń". Podczas rozmowy, w trakcie której Miksza przekazał klisze filmowe przeznaczone do zrobienia zdjęć do dokumentów, które miały pomóc "bezpiece" w ustaleniu liczebności grupy, Kusz zapytał "Jelenia", czy można ufać kapitanowi, na co ten odpowiedział, że tak, ponieważ poznał go za sprawą innego konspiratora, Stanisława Wnuka ps. "Opal" (już wtedy współpracującego z UB), oficera ze zgrupowania "Zapory". W trakcie spotkania "Garbaty" przekazał, zgodnie z ustaleniami z "Jabłońskim", listę rozpracowanych przez oddział współpracowników aparatu bezpieczeństwa, członków ORMO i PZPR oraz funkcjonariuszy MO, a także spis rzeczy potrzebnych członkom oddziału - ubrań, butów, bielizny, lekarstw. Nie przyniósł jednak, wbrew umowie, spisu swoich podkomendnych. Co więcej, dziwił się, że tak wytrawny konspirator może żądać czegoś takiego. Stwierdził też, że jeżeli do kwietnia nie wybuchnie wojna, sami zorganizują przerzut na Ziemie Odzyskane. Według ustaleń Kusza i "Jelenia" następne spotkanie miało mieć miejsce 16 marca 1950 r. Do tego czasu kpt. Gorliński postanowił wywieźć "Opala", współpracującego z "bezpieką", z Lubelszczyzny, by uniemożliwić "Garbatemu" sprawdzenie legendy "Jabłońskiego". Przygotowano też 12 miejsc na terenie WUBP Katowice oraz blankiety dokumentów, pochodzące z MBP. Wg planu Gorlińskiego, podczas kolejnego spotkania "Jabłoński" miał spróbować wyciągnąć od "Garbatego" przynajmniej listę kilku współpracowników, poprosić o nazwiska, które miały być wpisane do dokumentów, a także oznajmić, że zamówione rzeczy partyzanci otrzymają przy wyjeździe, którego celem będzie Katowickie, skąd w grupach 2-, 3-osobowych będą przerzucani na Ziemie Odzyskane. Każdy z żołnierzy miał zabrać ze sobą broń krótką. 17 marca 1950 r. w lesie koło wsi Zofianka miało miejsce następne spotkanie, na które, poza Mikszą, udał się także "Jabłoński". Na brzegu lasu czekali na nich Adam Kusz, Tadeusz Haliniak "Opium" i żołnierz z oddziału por. Mieczysława Pruszkiewicza "Kędziorka", Mikołaj Malinowski ps. "Mikołaj". Podczas rozmowy, która miała miejsce przy ognisku, wybuchła kłótnia, bowiem "Mikołaj" rozpoznał w "Jeleniu" partyzanta ze zgrupowania "Zapory" o pseudonimie "Wampir", który brał udział w wiecu poparcia dla komunistów. Przypomniał też, jaki los spotkał "Zaporę" i innych, którzy też mieli wyjechać na Ziemie Odzyskane. Uniemożliwiło to "Jabłońskiemu" zrealizowanie zadania, jednak nie zaważyło na dalszym rozwoju operacji "bezpieki". Partyzanci nie zerwali bowiem kontaktu z agentami. Najprawdopodobniej duży wpływ miała na to wcześniejsza, kilkumiesięczna działalność Mikszy, dzięki której zyskał on dużą wiarygodność. Malinowski postawił jednak "Jabłońskiemu" warunek, którym była likwidacja jednego z lubelskich funkcjonariuszy UB, Skubika, szczególnie niebezpiecznego dla podziemia. Następnie, po wypłaceniu przez "Jabłońskiego" Kuszowi kolejnych 25000 zł. i umówieniu się na kolejne spotkanie 30 marca 1950 r., zarówno partyzanci, jak i agenci rozeszli się. Do spotkania 30 marca jednak nie doszło. Prawdopodobnie oddział "Garbatego" opuścił wtedy Lubelszczyznę. Nie była to jedyna zła informacja dla UB, ponieważ nie udało się również doprowadzić do mianowania "Jelenia" zastępcą Kłysia, dzięki czemu aparat bezpieczeństwa mógł rozpracować konspiratorów. Kłyś, któremu Miksza zakomunikował, że z rozkazu "góry" zostaje jego zastępcą z zadaniem zrobienia spisu członków organizacji i ich majątku, oświadczył, że nie jest upoważniony do takich działań bez wiedzy "Garbatego" i poprosił o kolejne pieniądze dla oddziału, który w międzyczasie poszerzył się do 20 osób. W tej sytuacji dobrze do tej pory rozwijająca się operacja zaczęła spowalniać. Przyczyn takiego stan rzeczy było kilka. Pierwszą był warunek "Mikołaja". Funkcjonariusze UB poradzili z nim sobie podsuwając partyzantom, za pomocą "Jabłońskiego", informację, jakoby Skubik był kontaktem organizacji w UB. Dwie następne, czyli brak zgody podkomendnych "Garbatego" na opuszczenie znanego terenu z rozbudowaną siatką współpracowników i przerzut oraz brak warunków do wykonania zdjęć do dokumentów, spowodowały, że pracownicy "bezpieki" musieli skonstruować nowy plan, według którego do oddziału miano wprowadzić funkcjonariuszy UB, mających obsługiwać specjalnie wprowadzoną do oddziału radiostację. 20 maja obaj agenci spotkali się z "Rejonowym", lecz było to dla nich zupełnie nieudane spotkanie. Kłyś zakomunikował im bowiem, że Adam Kusz z oddziałem przebywa na Rzeszowszczyźnie i wróci dopiero po Zielonych Świątkach. Powiedział również, że do tego czasu konspiratorzy odłożyli decyzję wprowadzenia Mikszy do organizacji. "Jabłoński", wykonując polecenia "bezpieki", wspomniał o dostarczeniu do grupy radiostacji, ale więcej szczegółów miał ujawnić dopiero po powrocie Kusza. "Jabłoński" i "Jeleń" ponownie spotkali się z "Garbatym" dopiero 10 czerwca 1950 r. Ponownie w lesie koło Zofianki. Podczas spotkania, w trakcie którego agenci byli świadkami transportu prowiantu dla oddziału, "Jabłoński" powiedział, że w dowód uznania "góry", organizacja postanowiła przekazać oddziałowi szczególnie ważne zadanie, jakim jest ochrona radiostacji. Kusz przystał na to, jak też na warunki, jakimi było opracowanie planu ochrony, skoncentrowanie oddziału w jednym miejscu i wybudowanie tam specjalnych bunkrów. W celu nie zwracania uwagi oddział miał też nie wykonywać żadnych akcji, co miała rekompensować kwota 100000 zł., przeznaczonych przez "górę" na utrzymanie oddziału. Po tym spotkaniu "Garbaty" z oddziałem ponownie uszedł z Lubelszczyzny, co sprawiło, że nie tylko nie doszło do kolejnego spotkania, ale też sprawiło, że bez jego udziału były ustalane szczegóły dotyczące przekazania "radiotelegrafistów" i radiostacji, które miało nastąpić 14 lipca 1950 r.
Termin ten nie został jednak dotrzymany. Na przeszkodzie stanęły problemy, jakie miał Departament II MBP, który przygotowywał funkcjonariuszy przeznaczonych do wykonania zadania. Nie mogli oni opanować obsługi radiostacji i po przekroczeniu terminów ustalono, że meldunki będą przekazywane w języku francuskim, którym biegle władał jeden z "radiotelegrafistów" i który był rozumiany przez funkcjonariusza odbierającego meldunki. Partyzantom natomiast miano powiedzieć, że nadawanie w języku francuskim ma zapobiec podsłuchowi przez inne stacje. 14 lipca "Jabłoński" udał się do Janowa Lubelskiego, by wytłumaczyć przyczyny odłożenia terminu przekazania radiostacji. Decyzję tą uzasadniał ruchami wojsk, które mogły zagrozić całej akcji. W celu załagodzenia nieufności konspiratorów, "Jabłoński" przekazał im dwa fałszywe dowody osobiste i kolejną transzę pieniędzy w wysokości 50000 zł. oraz powiadomił, że następnym terminem przekazania radiostacji będzie 25 lipiec. W tym dniu samochodem półciężarowym na prywatnych tablicach rejestracyjnych "Jabłoński" przywiózł "radiotelegrafistów", o pseudonimach "Robert" i "Sosna", oraz radiostację do Janowa, skąd furmanką jednego ze współpracowników oddziału przewieziono ich do obozu partyzanckiego. Od tego momentu rola agentów praktycznie już się zakończyła. Z chwilą zjawienia się w grupie "radiotelegrafistów" aparat bezpieczeństwa uzyskiwał wszystkie potrzebne informacje, stan osobowy oddziału, nazwiska współpracowników, uzbrojenie, itd. Andrzej Kiszka tak wspomina ich działalność:
„Ci dwaj z radiostacją byli z nami prawie miesiąc, wiedzieli o nas wszystko. Kusza pytali ilu ludzi mógłby uzbroić na wypadek konfliktu zbrojnego. Powiedział, że osiemdziesięciu. Nadawali od czasu do czasu, a myśmy czekali na wyjazd za granicę.” A tak brzmiały meldunki nadawane przez radiostację: „Telefonogram nr 538, godz. 9.00. Kolej wąskotorowa od stacji znajduje się oddalona o 2 kilometry w kierunku południowym, to jest w kierunku Szklarni. Szczekanie psów z tej miejscowości wieczorem słyszmy dokładnie. Wczoraj koledzy robili zdjęcia fotograficzne. "Adam" w nocy śpi razem z nami. Do spania układamy się około godziny 10. "Staremu" zakazałem zdobywania informacji, bo robi to bardzo nieumiejętnie, więc obawiam się podejrzeń. Telefonogram nr 539, godz. 11.45: Wczoraj "Stary" chciał się udać w głąb lasu, lecz koledzy nam nie pozwolili. "Stary" tłumaczył, że chce iść na grzyby. Od Janowa jesteśmy oddaleni o około 10 kilometrów." Od dokładności informacji przekazywanych w meldunkach miała zależeć decyzja o rozpoczęciu akcji likwidacyjnej, o której agenci mieli zostać ostrzeżeniu drogą radiową. Po otrzymaniu powiadomienia "radiotelegrafiści" mieli za wszelką cenę odłączyć się od oddziału. 19 sierpnia 1950 r. rozpoczęła się obława. Rejon przebywania oddziału został okrążony przez oddziały KBW. Oddział po przeprowadzeniu zwiadu podzielił się na dwie grupy. W skład pierwszej weszli: Kazimierz Zabiegliński, Andrzej Kiszka "Dąb", Andrzej Dziura "Stryj", Stanisław Łukasz "Marciniak" i Władysław Ożga "Bór", natomiast w skład drugiej Adam Kusz "Garbaty", Wiktor Pudełko "Duży", Stanisław Bielecki. Poza okrążeniem znaleźli się Józef Kłyś, wysłany na wieś w celu zakupu świni oraz Tadeusz Haliniak "Opium", który udał się do Zarzecza na spotkanie z "Jabłońskim", w trakcie którego miał przekazać agentowi kontakty z placówkami w Rzeszowie i Bydgoszczy. O godzinie 5.00 w stronę partyzanckiego obozu ruszyła grupa szturmowa KBW, której przewodnikiem był "Jeleń", który jednak w trakcie marszu zmylił drogę. W tej sytuacji dowodzący grupą, kpt. Augustyniak dał rozkaz rozwinięcia tyraliery i posuwania się w kierunku wsi Łążek Gierłachy. Podczas przeszukiwania lasu doszło do walki, w wyniku której ze strony partyzantów śmiertelnie ranny został Andrzej Dziura "Stryj", a ze strony KBW jeden z żołnierzy KBW. Po odskoczeniu od obławy partyzanci uderzyli na pierścień okrążenia w okolicach Szklarni, gdzie doszło do wymiany strzałów, w wyniku których zginęli Adam Kusz "Garbaty" i Wiktor Pudełko "Duży". Obława trwała cały dzień. W jej trakcie miało miejsce jeszcze jedno starcie z partyzantami, w wyniku którego zostało rannych dwóch żołnierzy KBW, a partyzanci stracili dwa rkm-y. Po nastaniu zmroku grupa szturmowa opuściła las i wzmocniła kordon obławy, który w nocy był kilka razy nieskutecznie atakowany przez partyzantów. 20 sierpnia grupa szturmowa ponownie weszła do lasu i rozpoczęła przeszukiwanie, w wyniku którego odnalazła dwa bunkry i obozowisko, które zniszczono. W jednym z bunkrów, który był zbudowany specjalnie dla radiostacji żołnierze KBW znaleźli 22 pepesze i jeden karabinek. Tego dnia partyzanci ponownie próbowali wydostać się z okrążenia, lecz po ciężkich walkach, w wyniku których został ranny jeden z oficerów KBW, musieli się wycofać. Trzeciego dnia akcji o godz. 8.00 KBW rozpoczęło ponowne przeszukiwanie lasu połączone z zacieśnianiem linii okrążenia. W trakcie tych działań żołnierze KBW znaleźli ukrytego po mchem Władysław Ożgę "Bora", którego zastrzelono, następnie jeszcze jednego partyzanta, ukrytego za pniem drzewa, który także został zabity. Tego dnia, o godzinie 20.00 zakończono akcję. Wycinek mapy terenu (WIG 1933 r.), gdzie oddział "Garbatego" stoczył swoją ostatnią walkę z obławą UB-KBW. Czerwoną kropką zaznaczono miejscowość Szklarnia, w okolicach której część partyzantów uderzyła na pierścień okrążenia i gdzie zginął d-ca grupy, Adam Kusz. W jej wyniku zginęło pięciu partyzantów: Adam Kusz "Garbaty", Władysław Ożga "Bór", Andrzej Dziura "Stryj", Wiktor Pudełko "Duży" i prawdopodobnie Stanisław Bielecki. Przez pierścień obławy przedarło się czterech partyzantów. Byli to: Andrzej Kiszka - ukrywał się do 30 grudnia 1961 r., gdy został aresztowany. Skazany na dożywotne więzienie, zamienione następnie na 15 lat. Wyrok odbywał m.in. w Strzelcach Opolskich i Potulicach. Zwolniony warunkowo z więzienia w sierpniu 1971 r. wyjechał do województwa szczecińskiego, gdzie mieszka do chwili obecnej. Michał Krupa "Wierzba" - wysłany na zwiad, wyszedł z okrążenia. Schwytany 11 lutego 1959 r. w Kulnie, skazany na 15 lat więzienia, był więziony do 1965 r. Zmarł 24 sierpnia 1972 r. Stanisław Łukasz "Marciniak" - przebił się, później ukrywał się razem z Józefem Kłysiem, Andrzejem Kiszką. Zginął śmiercią samobójczą podczas obławy UB w Wólce Ratajskiej w 1952 r. Kazimierz Zabiegliński - przebił się, ujawnił się w 1956 r. Ze strony KBW zginęło trzech żołnierzy, a sześciu, w tym jeden oficer, zostało rannych. Nieznany jest los "radiotelegrafistów". Według niektórych relacji zostali zastrzeleni przez partyzantów zaraz po rozpoczęciu akcji KBW. Równolegle do akcji w Lasach Janowskich zorganizowana została zasadzka w Zarzeczu, gdzie Tadeusz Haliniak ps. "Opium" miał się spotkać z "Jabłońskim". 20 sierpnia do domu Józefa Maruta, gdzie miało nastąpić spotkanie, przybyło pięciu pracowników lubelskiego WUBP, którzy po urządzeniu zasadzki zaczęli czekać na przybycie Haliniaka. Gdy ten przybył, podszedł do domu, lecz ze względu na dziwną ciszę postanowił się wycofać. Wtedy funkcjonariusze UB zaczęli strzelać, raniąc go ciężko w brzuch. Ranny "Opium" został odwieziony do szpitala w Nisku, gdzie zmarł następnego dnia. Później jego zwłoki, wraz ze zwłokami pozostałych partyzantów, pochowano w nieznanym do dzisiaj miejscu. Oddział Adama Kusza "Garbatego" był jednym z ostatnich oddziałów partyzanckich polskiego podziemia niepodległościowego działającego w Polsce po 1944 r. Jego działania ograniczały się do zapewnienia sobie środków utrzymania i upominania oraz likwidacji współpracowników aparatu bezpieczeństwa. Mimo to, do likwidacji grupy zaangażowano bardzo duże siły. Zbieraniem informacji o miejscu pobytu członków oddziału zajmowała się cała sieć agenturalna. W czerwcu 1950 r. liczyła ona 40 informatorów i 5 agentów, a zastosowana kombinacja operacyjna, z udziałem byłych członków podziemia antykomunistycznego, była w tamtym czasie jedną z bardziej skomplikowanych akcji wymierzonych przeciwko podziemiu. Rozpracowanie oddziału „Garbatego” było jedną z najważniejszych operacji nadzorowanych bezpośrednio przez Departament III Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. W jej wyniku zginęło sześciu partyzantów. Pozostali członkowie oddziału musieli się nadal ukrywać aż do aresztowania lub samobójczej śmierci. Historia tego oddziału stanowi przykład losów wielu żołnierzy niepodległościowego podziemia, którzy rozpoczęli walkę o wyzwolenie Ojczyzny jeszcze w czasie okupacji niemieckiej, a kontynuując ją po 1944 r., przeciwko nowemu okupantowi, pozostali na tej drodze do samego końca. Trzydzieści lat później, w Bostonie, w USA, siostrzeniec Michała Krupy ps. „Wierzba”, „Pułkownik”, rzeźbiarz Andrzej Pityński, syn Aleksandra Pityńskiego „Kuli”, partyzanta NOW-AK z oddziału „Ojca Jana”, NZW „Wołyniaka” i Stefanii Krupy „Perełki”, również z oddział „Wołyniaka”, stworzył monumentalny pomnik „Partyzanci”, który – jak sam mówi - zadedykował wszystkim „Wojownikom o Wolność na całym Świecie”, a Polskich Partyzantów pokazał jako wzór. Dla tych wspaniałych "Polskich Chłopców z Lasu" Partyzantów z oddziałów: „Wołyniaka”, „Ojca Jana”, „Majki”, „Radwana”, „Mewy”, „Garbatego”, „Ponurego”, „Kotwicza”, „Hubala”, „Wierzby”, „Lisa”, „Babinicza”, „Mściciela”, „Kłosa”, „Rysia”, „Mściwego”, „Wilczura”, „Cacka”, „Drzymały”, „Harnasia”, „Ognia”, „Tarzana”, „Bohuna”, „Kudłatego”... i wielu im podobnych w oddziałach leśnych, w całej Polsce. „Partyzanci” to kompozycja rzeźbiarska, sfinansowana przez Sculpture Foundation i odlana w aluminium w 1980 roku w Johnson Atelier - Technicznym Instytucie Rzeźby w Princeton, NJ. Rzeźba jest o wymiarach: 10 metrów długości, 7 metrów wysokości, 4 metrów szerokości” – mówi Andrzej Pityński. „[...] Kompozycja przedstawia pięciu uzbrojonych jeźdźców w szyku marszowym. Pięciu desperatów, którzy bardziej przypominają leśne widma i duchy, jak ludzi. Pięciu partyzantów, sponiewieranych, śmiertelnie zmęczonych, krwawiących w ciągłej walce, ucieczce, w potyczce, jadących na swych słaniających sie z wyczerpania, wychudłych rumakach, ze spuszczonymi głowami, z własnymi myślami o tragedii Ojczyzny. Pseudonimy dowódców i żołnierzy, którzy byli pierwowzorem i inspiracją, dla stworzenia pomnika "Partyzanci". "Kula" - Aleksander Pityński (ojciec artysty), "Garbaty" - Adam Kusz, "Majka" - Stanisław Pelczar, "Pułkownik" - Michał Krupa, "Wołyniak" - Józef Zadzierski. Zbici razem, strzemię przy strzemieniu, jak wojenna maszyna, wielonogi dragon, wlokący sie w bólu po nocnych leśnych bezdrożach. I tylko ich konie z wyciągniętymi sztywno szyjami, które już nic nie widzą, ale tylko węszą jak wilki i łapią w swoje rozwarte nozdrza wiatr wolności. To konie prowadza ich przez labirynty zdrady, pogardy i zapomnienia do wolnej Polski. Tragiczni w swojej samotnej walce bez szans na zwycięstwo, zdradzeni przez świat, zapomniani przez Boga. Mimo to są pełni wewnętrznej siły walki. Walki aż do zwycięstwa. Ich wyprostowane ułańskie sylwetki w siodłach, jakby przykuci do swoich lanc gotowych w każdym momencie do szarzy na wroga. Pomnik „Partyzantów” tworzyłem w Ameryce, gdy w Polsce zachodziły przemiany, gdy SB mordowało księży, studentów i robotników. Tworzyłem ten pomnik z myślą o nich i o tych tysiącach najwaleczniejszych, najwierniejszych Synach Narodu Polskiego, którzy pierwsi stawili czoła sowieckiej komunie. Zdradzeni przez świat, zapomniani przez Boga, z własnego wyboru w leśnych oddziałach : NOW, AK, NSZ, WIN, NZW, bili się bohatersko z NKWD, Armią Czerwoną i polskimi renegatami z UB, KBW, MO, ORMO, „utrwalaczami władzy ludowej”. Walczyli, bo nigdy nie pogodzili sie z utratą Wolności [...]. Ścigani po lasach jak dzikie bestie, torturowani w piwnicach UB, maltretowani z mściwą satysfakcją, mordowani w katowniach MO, grzebani potajemnie nocami w nieznanych do dzisiaj grobach. To dla Nich stworzyłem ten Symbol Golgoty Polskich Bohaterów.” A tak Andrzej Pityński wspomina swoją rodzinę i młodość:
"Moi rodzice Aleksander Pityński „Kula” i mama Stefania Krupa „Perełka” razem byli ranni na polu walki w największej zwycięskiej bitwie polskich partyzantów z Armią Czerwoną i NKWD - 7 maja 1945 roku pod Kuryłówką k/Leżajska. Po bitwie partyzanci ułożyli rannych partyzantów: mamę i tatę na jednej furmance i odwieźli do szpitala w Jarosławiu. I tak sie zaczęła ich partyzancka miłość, czego efektem jestem Ja. Mój Ojciec ujawnił się miesiąc po moim urodzeniu, w kwietniu 1947 roku i w cztery miesiące po samobójczej śmierci swojego dowódcy „Wołyniaka”. „Wołyniak” (kpt. Józef Zadzierski), ranny w rękę w potyczce z UB, schorowany, nieuleczalna gangrena prawej ręki, w ciągłych potyczkach z NKWD, UB, KBW, nie chcąc narażać oddziału na klęskę swoim ciężkim stanem zdrowia, opóźnionymi marszami, popełnił samobójstwo. 28 Grudnia 1946 roku, w Szegdach, małej osadzie ukrytej w głębokich lasach, [...] po ostatniej wieczerzy ze swoimi partyzantami, wyszedł samotnie w las, w głęboki śnieg i strzałem w otwarte usta ze swojego polskiego Vis-a, którego tak lubił (bo był niezawodny), odebrał sobie życie. Godzinę potem KBW i UB będące na ich tropie tyralierą przeczesywało już Szegdy. Grób Wołyniaka przez 50 lat był okryty tajemnicą. Michał Krupa pochował Go obok nieoznakowanego grobu swojego ojca, w Tarnawcu koło Kuryłówki. W 1998 roku ufundowałem pomnik „Wołyniaka”, który stoi wyniośle w centrum cmentarza w Tarnawcu. Pomnik uroczyście odsłoniła siostra „Wołyniaka”, żołnierz AK-NOW, Powstaniec Warszawski: Alina Glińska z Warszawy, w obecności kilkutysięcznej grupy weteranów z AK, NOW, NSZ, NZW, którzy zjechali w tym celu z całej Polski i zza granicy. Mój Ojciec Aleksander Pityński-”Kula” [...] ujawnił się w kwietniu 1947 roku. W tydzień po ujawnieniu został aresztowany, był torturowany przez UB w Nisku, osobiście pastwił sie nad Nim porucznik UB, Roman Krawczyński. Potem był wielokrotnie więziony na Zamku w Rzeszowie. Będąc ich dzieckiem - dzieckiem bandytów z NOW-AK, wyrzuconych za margines „komunistycznej cywilizacji”, przechodziłem wraz z Nimi gehennę tych, którzy walczyli z czerwoną zarazą. Rewizje były częste i brutalne, rwali podłogi, rozbijali wszystko, nawet piec kaflowy rozbili. Jednak jedna zimowa noc tuż po Bożym Narodzeniu utkwiła mi na zawsze w pamięci. W nocy o 4 godzinie nad ranem wyłamali drzwi, wpadli do mieszkania z pepeszami wymierzonymi w nas, wywlekli nas w piżamach na boso, na zaśnieżone podwórko. Cały dom był obstawiony przez UB, MO, ORMO, uzbrojeni w pepesze. Stałem z dziadziem boso w śniegu na środku podwórka, mama z cicha szlochała, po dziadzia milczącej twarzy płynęły łzy, a ja z bólu płakać nie mogłem jak zobaczyłem mojego ojca, tylko w kalesonach, półnagi, bosy ze skutymi do tylu rękoma, z zaciśniętymi pięściami, bity przez sześciu UB-owskich zbirów, palkami, kolbami pepesz, po głowie po całym ciele, krew bryzgała na wszystkie strony, białe kalesony były czerwone, i śnieg był już nie biały ale czerwony. Księżyc był w pełni i widno było jak w dzień. Na koniec wrzucili sponiewieranego, całego we krwi Tatę do milicyjnej suki i długo Go nie widziałem. Potem rano zbierałem z Dziadziem zakrzepłą krew mojego Ojca ze śniegu do słoika i wtedy po raz ostatni w moim życiu płakałem. Przez całe moje dzieciństwo było prześladowanie, rewizje, podsłuchy, ciągłe prowokacje i zastraszenie. Aleksander Pityński w czasie Stanu Wojennego był internowany w Załężu. Rok przed śmiercią został awansowany do stopnia porucznika Wojska Polskiego. Otrzymał Krzyż Partyzancki, Krzyż AK, Odznakę Burza. Wiele lat wcześniej był odznaczony przez Polski Rząd w Londynie, Krzyżem AK, Medalem Wojska Polskiego (trzykrotnie). Przez dowódcę Okręgu Rzeszów NOW-AK, majora "Żmudę" (Kazimierz Mirecki), awansowany do stopnia kapitana z Krzyżem Walecznych za bitwę z Armią Czerwoną pod Kuryłówką, w której był ranny. Michał Krupa „Wierzba”, „Pułkownik” był najstarszym bratem mojej mamy, żołnierzem oddziałów „Ojca Jana”, „Wołyniaka” i Adam Kusza „Garbatego”, walczył z komuną do 1959 roku. Michał odsiedział w Strzelcach Opolskich 10 lat. Po wyjściu z więzienia niedługo zmarł. Michał został zdradzony, zdrajca został zlikwidowany. Michał Krupa - „Pułkownik” jest pochowany na cmentarzu w Ulanowie, blisko pomnika Powstańców Styczniowych. Będąc chłopcem odwiedzałem Go w jego leśnych bunkrach. Mając jedenaście lat widziałem go wolnym Partyzantem, była to zima 1958, razem z ojcem konno w siodłach, przez skutą lodem Tanew dostarczyliśmy Michałowi zaopatrzenie, lekarstwa, odprowadził nas z dwoma partyzantami konno. Jadąc razem strzemię przy strzemieniu wzdłuż srebrzysto - białego koryta Tanwi, słońce rzucało długie nasze cienie na tafle lodu rzeki. Godzinami wpatrywałem się w tą poruszającą masę końskich nóg, szyi, głów, sylwetek w siodłach z erkaemami sterczących luf zawieszonymi na ramionach, z granatami przy pasach, z bagnetami w cholewach kawaleryjskich butów, wydłużone przez słońce sylwetki cieni jeźdźców, partyzantów, ostatnich polskich bohaterów. I wtedy poczułem się jednym z nich. Obraz ten zapadł mi głęboko w sercu, i dał ideę na monumentalna rzeźbę „Partyzanci”.” Na zakończenie, jako epilog tej smutnej historii, oddajmy głos jednemu z żołnierzy oddziału Adama Kusza „Garbatego”, Andrzejowi Kiszce ps. „Leszczyna”, „Dąb”, żołnierzowi NSZ, samoobrony AK-WiN i NZW. Dopiero w 1961 udało się funkcjonariuszom SB i MO osaczyć go w bunkrze. Skazany na dożywocie jako zwykły bandyta, wyszedł na wolność w 1971. Władze sądowe III Rzeczypospolitej odmówiły mu prawa do rehabilitacji... na którą czeka do dziś. Rozmowę przeprowadził Piotr Niemiec z Tygodnika Nadwiślańskiego, nr 31 (1316). „Chronił mnie tylko las” Rozmowa z ANDRZEJEM KISZKĄ, żołnierzem AK-NOW, więźniem politycznym, który wciąż walczy o pełną rehabilitację. Kiedy i w jakich okolicznościach wstąpił Pan do największego w naszym regionie oddziału AK-NOW Franciszka Przysiężniaka ps. „Ojciec Jan”? - Do konspiracji wstąpiłem w 1941 r. Początkowo byłem w BCh, później (od października 1942 r.) w AK-NOW. Moim komendantem na placówce w Maziarni był Bednarski, u niego złożyłem przysięgę na krzyż i flagę biało-czerwoną. Wtedy postanowiłem, że będę jej wierny aż do śmierci. Tak nakazywała mi moja wiara i miłość do ojczyzny. Początkowo wraz z kolegami z NOW odkopywaliśmy broń z 1939 r. i przekazywaliśmy ją do oddziału „Ojca Jana”. Po pacyfikacjach niemieckich w 1943 r. przeszedłem do oddziału Przysiężniaka i tam uczestniczyłem we wszystkich akcjach, aż do przyjścia sowietów w lipcu 1944 r.
Później wstąpił Pan w szeregi Milicji Obywatelskiej...- Po wejściu sowietów powróciłem na swoją placówkę i zameldowałem się u komendanta Bednarskiego, od którego otrzymałem rozkaz wstąpienia do milicji. Miałem przekazywać mu wszystkie otrzymywane meldunki z Komendy Powiatowej MO. W listopadzie 1944 r. przyszedł rozkaz z Biłgoraja, że mają być przygotowane listy wysyłki na Sybir, bo przyjeżdża kompania NKWD celem wspólnego z MO dokonania aresztowań. Była to tajemnica, ale jeden z milicjantów (z PPR) mi ją ujawnił. Powiedziałem komendantowi posterunku, że odchodzę wraz z dwoma kolegami z oddziału „Ojca Jana”. I całe szczęście, bo, jak się okazało, byliśmy pierwszymi na liście do wysyłki na Sybir. Zabrałem swój rkm i natychmiast złożyłem meldunek Bednarskiemu.

Później byl w Pan w Oddziale Leśnym NZW Józefa Zadzierskiego ps. Wołyniak. Po jego tragicznej śmierci w grudniu 1946 r. nie złożył Pan broni i walczył dalej w grupie Adama Kusza ps. „Garbaty”. - Akcja NKWD się nie udała. Aresztowano ludzi, którzy nie byli w żadnej organizacji, wywieziono ich na Sybir. Wielu z nich tam zmarło, a ci, którzy powrócili, długo nie żyli. Zamordowano też kilku niewinnych chłopów. Postanowiłem wtedy wstąpić do oddziału NZW „Wołyniaka”. Jego zastępcą był mój kolega od „Ojca Jana”, Adam Kusz ps. „Garbaty”. W oddziale brałem udział we wszystkich akcjach, w tym w 10-godzinnej bitwie z NKWD i UB o Kuryłówkę. Po śmierci „Wołyniaka” zostało nas kilku. Byliśmy u Kusza „Garbatego”, który polecił mi w 1947 r. ujawnić się, co też uczyniłem. Gdyby amnestia była faktyczna, to miała się ujawnić reszta oddziału. Jednak okazało się, że to jest akcja polegająca na tym, by najaktywniejszych żołnierzy podziemia aresztować. Powróciłem do oddziału Adama Kusza, gdzie przebywałem do jego likwidacji, czyli do 19 sierpnia 1950 r.

Jak doszło do rozbicia oddziału? - W lipcu 1950 r. „Garbaty” nawiązał kontakt z ludźmi podobno godnymi zaufania. Dostarczyli nam pieniądze na zakup żywności, obiecali wyrobić lewe dokumenty na wyjazd na Zachód. „Kapitan” miał być z Komendy Okręgu WiN Lublin. Z jego to inicjatywy, celem utrzymania kontaktu z Zachodem, dostarczono do oddziału radiostację i dwuosobową obsługę. Niestety, okazało się, że byli to agenci UB, a radiostacja służyła do lokalizacji naszego miejsca postoju. 15 sierpnia 1950 r. lasy janowskie zostały okrążone przez KBW, UB, MO w ilości trzech tysięcy żołnierzy. Dowódca rozdzielił nas na dwie grupy, ja z pięcioma kolegami poszedłem oddzielnie. „Garbaty” z resztą oddziału i radiotelegrafistami poszedł w przeciwnym kierunku. Uciekaliśmy w stronę lasów lipskich. Udało nam się przejść przez okrążenie. W trzecim dniu przeprawiliśmy się, idąc bagnami. „Garbaty” znal lasy janowskie jak własną kieszeń, z całą pewnością przeszedł przez okrążenie, z całą pewnością został zamordowany wraz z kolegami przez radiotelegrafistów-ubeków.

Od czasu rozbicia oddziału „Garbatego” aż do grudnia 1961 roku ukrywał się Pan przed komunistycznym aparatem bezpieczeństwa m.in. w leśnym bunkrze. Kto niósł Panu pomoc? - Ja miałem kontakt z kolegami, którzy współpracowali z Oddziałem Leśnym „Garbatego”. Byli to Stanisław Flis ps. „Czarny”, Józef Kłyś ps. „Rejonowy”, Stefan Wojciechowski ps. „Bogucki”. Najgorsza była zima, w stodołach bylo trudno się ukryć, zbyt wiele śladów zostawialiśmy na śniegu. Dlatego wybudowaliśmy w lesie bunkier i pod pokrywą śniegu przebywaliśmy trzy-cztery miesiące. Później Józef Kłyś i Stefan Wojciechowski zostali zamordowani przez UB w Piłatce. Gdy zostałem sam, schronieniem był mi las i bunkry. Przy pomocy dwóch zaufanych ludzi zrobiłem bunkier nr 3. Najpierw przygotowaliśmy materiał, nocą wykopaliśmy dół. Na powałę położyliśmy bale świerkowe i papę, żeby nie przemakało do środka. Na bunkrze posadziliśmy świerki, na wierzchu był mech. Wejście tak się zamykało, aby nie było śladu. W środku była zrobiona studzienka, bo zachodziła konieczność gotowania wody, ubikacja zrobiono była z żelaznej beczułki. Zrobiliśmy dwa otwory na dopływ i odpływ powietrza. Umeblowaniem było łóżko do spania. Bunkier zrobiony był w Nadleśnictwie Huta Krzeszowska, koło wsi Ciosmy, na wzgórzu, wśród gęstego lasu. W Ciosmach miałem kontakt z dwoma chłopakami, oni pomagali mi tylko letnią porą. Nie wiedzieli o istnieniu bunkra. Na zimę miałem zapasy: ziemniaki, trochę makaronu, suchy chleb. Tłuszcz był z upolowanych koziołków, mięso było ugotowane i zalane smalcem. Zapasy starczyły na całą zimę. Gotowałem dwa razy dziennie na maszynce spirytusowej, na okres zimy miałem 40 litrów tego paliwa. Na zimę zamykałem się w bunkrze. Nie mogłem z niego całą zimę wychodzić, groziło to pozostawieniem śladów na śniegu. W bunkrze było ciepło, siedziałem całą zimę w koszuli, miałem też książki do czytania. Jednej zimy przyszła do mnie mysz, wpadła do słoika po smalcu, siedziała tam całą zimę, miałem więc z kim rozmawiać. Na wiosnę ją wypuściłem. Ukrywałem się sam, a UB z gromadą kapusiów robiło wszystko, żeby mnie aresztować lub zamordować. A ja w zimie siedziałem w bunkrze, wiosną i latem byłem panem swoich lasów. To one mnie ratowały. Wszyscy moi koledzy, którzy ukrywali się po wsiach, zostali zamordowani przez UB, przeważnie w wyniku zdrady. Tak dotrwałem do 31 grudnia 1961 r. Zimę spędzałem w bunkrze. Śniegu nawaliło z pół metra, żadnego śladu nie było widać. Z bunkra, zgodnie z wieloletnim doświadczeniem, nie wychodziłem. A jednak ktoś mnie zdradził, bo wiedziano, gdzie pod taką grubą warstwą śniegu jest mój bunkier. Słyszałem jak odwalają śnieg i kopią. Słyszałem już, że w śledztwie tak nie katują, dlatego mimo posiadanego arsenału broni - poddałem się bez walki.

Za swoją walkę o niepodległość Polski został Pan skazany na dożywotnie wiezienie. Sąd Najwyższy zmniejszył karę do 15 lat. W wyniku amnestii mury więzieniu opuścił Pan po 9 lutach. Jak Pan żył z piętnem „reakcyjnego bandyty"? - Na wolność wyszedłem w 1971 r. Pojechałem do swojej rodziny. Ksiądz z naszej parafii wezwał mnie do siebie. Dowiedziałem się od niego, że UB dawało mu dolary lub samochód, by spowiadał moją rodzinę i wydobył od niej, gdzie się ukrywam. Ostrzegał, abym uważał na ludzi. Wyjechałem na zachód do województwa szczecińskiego, tam żyła żona mojego zmarłego brata, miała małe dzieci i gospodarstwo rolne. Ożeniłem się z nią. I mimo wielu trudności, jakoś się żyło, z nadzieją na wolność Polski. Nawet sąsiedzi nie wiedzieli o moich przeżyciach, po tylu zawodach i zdradach byłem ostrożny. Wiedziałem, że władza ludowa czuwała i interesowała się moją osobą. W III RP żołnierze podziemia antykomunistycznego zostali zrehabilitowani i odznaczeni. W Pana przypadku nasze sądy, i nawet Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu, nie chcą uznać, że walce o niepodległości Polski poświecił Pan 29 lat życia. Ta kwestia porusza bardzo bolesny dla mnie temat. Istniejące prawo nazwać można tylko hańbiącym lub barbarzyńskim. Moja wina polega na tym, że walczyłem o honor żołnierza polskiego. Dnia 23.10.1954 r. udałem się z obstawą, do mieszkającego w Rataju Ordynackim Jana Łukasika, sekretarza PZPR, uprzednio konfidenta NKWD, a wówczas konfidenta bezpieki. Miałem zamiar wymierzyć mu karę chłosty i ostrzec go, by zaprzestał wydawać UB żołnierzy podziemia. Spał, gdy wszedłem sięgnął po pistolet, który miał pod poduszką. Ja byłem szybszy - ratując swe życie, oddałem celny strzał. Według obowiązującego dzisiaj prawa, gdyby on mnie zabił, byłaby to zbrodnia komunistyczna, a skoro ja do niego strzelałem, to zostałem „bandytą”. Na nic zdały się zeznania świadków. Oficer ze zgrupowania NZW, Skarbimir Socha, zeznał nawet, że za wysyłkę akowców na Sybir, do czego przyczynił się Łukasik, miałem prawo wykonać na nim wyrok śmierci, bo takie były ostatnie rozkazy Komendy NZW. Gdy moi adwokaci wyczerpali już możliwości prawne, do sprawy włączył się ppłk Skarbimir Socha, który otrzymał ode mnie pełnomocnictwo do wniesienia skargi do Trybunatu Praw Człowieka w Strasburgu. Głównym argumentem zawartym w skardze był brak szczegółowego śledztwa, które powinien przeprowadzić IPN w Lublinie. Kolejnym ważnym argumentem było przyznanie mi przez Urząd ds. Kombatantów uprawnień kombatanckich do 31 grudnia 1956 roku. (W decyzji urzędu czytamy, że dalszego okresu nie może uznać ze względu na to, że ustawa za ostateczny termin uznaje właśnie do końca 1956 roku). Również cały pobyt w więzieniu od stycznia 1962 do sierpnia I971 roku został uznany za „walkę o wolność Polski”. Jednak polskie sądy nie zrehabilitowały mnie, a przede wszystkim nie wyjaśniły sprawy mordu UB na żołnierzach „Garbatego” w sierpniu 1950 roku! W Strasburgu sprawę przyjęto do rozpatrzenia, ale wyrok był dla mnie niekorzystny. Starania, by uzyskać pomoc od naszych europosłów nie odniosły skutku. Nawet nie otrzymałem odpowiedzi na moją prośbę. Za walkę z Niemcami otrzymałem Krzyż Narodowego Czynu Zbrojnego i Krzyż Partyzancki. Za walkę z komuną odznaczeń żadnych nie przyznają. Taka jest dziś w Polsce sprawiedliwość.

Jakie przesłanie chciałby Pan przekazać pokoleniu, które lata niemieckiej i sowieckiej okupacji znają tylko z podręczników historii? - Jestem już starym człowiekiem, mam 85 lat, ukończyłem tylko szkołę powszechną, reszta to szkoła życia, która wiele mi dała. Kochajcie Pana Boga, u niego zawsze można znaleźć siłę do przetrwania, a nawet wiarę w ludzi, on jest sprawiedliwością. Kochajcie Kościół, który był i jest ostoją polskości. W partyzantce, w więzieniu UB, wszędzie byli z nami księża. Kochajcie Polskę, bez niej żyć się nie da. Dlatego wychowani przez rodziców, którzy żyli w niewoli, mieliśmy Polskę w naszym sercu. Dla niej oddawaliśmy życie, przechodziliśmy tortury i więzienia, upodlenia. Choć serce zalewa gorycz, to nie żałuję tych 29 lat, które jej w ofierze składam. Postąpiłem tak, jak honor Polaka - żołnierza mi nakazywał. Jestem z tego dumny. Dziękuję za rozmowę.

60 rocznica rozbicia oddziału NZW "Garbatego" 60 lat temu, 19 sierpnia 1950 r. połączone siły UB, MO i KBW rozpoczęły
obławę, która doprowadziła do zlikwidowania oddziału partyzanckiego Narodowego Zjednoczenia Wojskowego dowodzonego przez Adama Kusza ps. "Garbaty". Grupa "Garbatego" była jedną z ostatnich działających na południu Lubelszczyzny zbrojnych formacji antykomunistycznego podziemia.  Adam Kusz był wcześniej żołnierzem Józefa Zadzierskiego ps. „Wołyniak”, znanego na całym Zasaniu dowódcy oddziału NZW. Po jego śmierci przejął dowodzenie grupą, z którą przeprowadził w następnych latach wiele akcji przeciwko MO, ORMO i UB oraz komunistycznym aparatczykom. Schronieniem dla żołnierzy „Garbatego” były lasy janowskie i lipskie.

19 VIII 1950 r. rejon przebywania oddziału został okrążony przez oddziały KBW. O godzinie 5.00 w stronę partyzanckiego obozu ruszyła grupa szturmowa KBW. Obława trwała cały dzień. W jej trakcie miały miejsce dwa starcia z próbującymi się przebić partyzantami, w wyniku których zostało rannych dwóch żołnierzy KBW, a partyzanci stracili trzech ludzi. Po nastaniu zmroku grupa szturmowa opuściła las i wzmocniła kordon obławy, który w nocy był kilka razy nieskutecznie atakowany przez pozostałych przy życiu partyzantów. 20 sierpnia grupa szturmowa ponownie weszła do lasu i rozpoczęła przeszukiwanie. Tego dnia partyzanci ponownie próbowali wydostać się z okrążenia, lecz po ciężkich walkach, w wyniku których został ranny jeden z oficerów KBW, musieli się wycofać. Trzeciego dnia akcji o godz. 8.00 KBW rozpoczęło ponowne przeszukiwanie terenu połączone z zacieśnianiem linii okrążenia. W trakcie tych działań żołnierze KBW znaleźli ukrytego po mchem Władysław Ożgę "Bora", którego zabito na miejscu, następnie jeszcze jednego partyzanta, ukrytego za pniem drzewa, który także został zamordowany. W tym dniu, o godzinie 20.00 zakończono akcję. W jej wyniku zginęło pięciu partyzantów. Byli to: Adam Kusz "Garbaty", Władysław Ożga "Bór", Andrzej Dziura "Stryj", Wiktor Pudełko "Duży" i prawdopodobnie Stanisław Bielecki. GLORIA VICTIS !!! Żołnierze Wyklęci

Kto wreszcie wyturla i porąbie okrągły stół? Jak się dowiedzieliśmy, jednym z doradców byłego nauczyciela z seminarium a obecnie prezydenta jest Tomasz Nałęcz. Ale, jak sam nas poinformował znany fundator tablic z błędami, jego „strategicznym” doradcą zostanie Tadeusz Mazowiecki. Mamy zatem recydywę okrągłego stołu na całego. Ktoś kiedyś obwieścił śmierć Unii Wolności – ale informacja o tej śmierci była przesadzona. Sprawa Krzyża Smoleńskiego dobitnie pokazuje, że obecne elity polityczne i kościelne (jeden Głódź jaskółki nie czyni) znowu bawią się w Magdalenkę. Wręcz robią coś, co jest obecnie bardzo modne – organizują „rekonstrukcję z elementami inscenizacji”. Jest tylko jedna różnica między tym co działo się na przełomie lat 1988/89 a tym co dzieje się dziś. Wtedy ówczesna władza nie mogła liczyć na tak olbrzymie poparcie ze strony społeczeństwa. Miejsce walczącego z wypaczeniami towarzysza „Wiesława”, który zbierał oklaski od ogłupianego Narodu w 1956 r., zastąpił, reprezentujący „stronę społeczną”,  Lechu. Dzisiaj wszystko wróciło do normy i władza może znów cieszyć się pełnym społecznym poparciem. No prawie pełnym, gdyż społeczeństwo udało się podzielić, dzięki czemu lepiej się rządzi. Część nie wierzy władzy i aktywnie się sprzeciwia. Inni krytykują władzę, ale „konstruktywnie” bez wdawania się w „niepotrzebne awantury” o symbole. Jeszcze inni jak zwykle wybierają święty spokój a raczej św. Grilla i jest im wszystko jedno. Kiedy oglądałem obrazki z Krakowskiego Przedmieścia, gdy władza postanowiła urządzić niskobudżetową inscenizację fragmentu „Nie – boskiej komedii” Krasińskiego, w którym to pokazany jest w swej całej obelżywości obóz rewolucji, niszczący podstawy cywilizacji, naszła mnie refleksja, że Polacy jak zwykle marnują czas i energię. Zamiast kłócić się między sobą i dawać radochę sługom POwskiego Lewiatana, powinni ręka w rękę, trzymając przedmiot sporu, czyli ów Smoleński Krzyż, wedrzeć się do pałacu prezydenckiego, poszukać jego lokatora i… No domyślcie się Państwo sami co dalej… A po zajęciu pałacu ruszyć pod następne gmachy państwowe i zrobić w nich porządek (nie mylić z POrządkiem). Ale zamiast tego mieliśmy występy pijanego motłochu, który publicznie bluźniąc przeciw krzyżowi może sprowadzić na nas kolejne katastrofy. Jak mawiał bohater serialu „Dom”: „Pan Jezus cierpliwy, ale jak się zdenerwuje, jak zejdzie z tego św. Krzyża, jak kopnie w d… to…koniec świata!!!”. Miejmy nadzieję (to wszak jedna z cnót!), że zapamięta kogo konkretnie należy w tę dupę kopnąć! Skoro już wiemy jak wygląda sytuacja i że jest ona dla osób o orientacji niepodległościowej patowa, należy zastanowić się co dalej? Czas zadać sobie leninowskie pytanie „Co robić?” Najpierw przypomnijmy punkt wyjścia: nie mamy („My Naród”) swojego państwa. To co nas otacza to kontynuacja PRL. „Korona zdobi komunę” jak śpiewał Kazik Staszewski. Przed nami dopiero droga do odbudowania nowego państwa, naszego państwa, jakkolwiek je nazwiemy i ponumerujemy. Nasze życie polityczne zaprogramowano w Magdalence i przy okrągłym stole. Za tą demokratyczną fasadą stoi prawdziwa władza uwłaszczonych komunistycznych oligarchów i służb specjalnych. Można dyskutować kto ma większą pozycję – oligarchowie czy służby, kto komu służy. W 2005 r. wypadek przy pracy spowodował, że władzę zdobyła partia braci Kaczyńskich a jeden z nich objął stanowisko prezydenta. Niestety ich rządy szybko się skończyły a ostatnia kampania wyborcza może sugerować, że Jarosław Kaczyński nie chciał zostać prezydentem. Trudno się temu dziwić – wejść głupio w paszczę lwa to nie odwaga. Nadal jest jednak PiS, będący, być może, też jakąś formą pomagdalenkowego układu politycznego, który jednakże zerwał się z łańcucha i został 10 kwietnia br. przywołany do porządku. Nie chcę przez to napisać, że nie należy popierać partii Jarosława Kaczyńskiego. Wręcz przeciwnie, nawet jeśli przyjąć pesymistyczne założenie, że prezes PiS jest tylko aktorem na okrągłostołowej scenie, to z racji tego, że jest „politykiem realnym” i zdołał boleśnie nadepnąć na magdalenkową żmiję, należy umożliwić mu robienie tego dalej. Ale w PiSie nie ma samych „człowieków z żelaza”, gotowych rzucić „swój los na stos” w walce z postkomunistyczną oligarchią. Gotowych skończyć jak Lech Kaczyński czy Aleksander Szczygło. Umiłowanie kariery i pieniędzy dotyczy PiSowców tak samo jak dotyczyło elit solidarnościowych zasiadających do wódeczki i zakąski z gen. Kiszczakiem. Jarosław Kaczyński, zakładając wariant optymistyczny, że jest bojownikiem o niepodległą Polskę, potrzebuje swojej „pierwszej brygady”, która gotowa będzie bez rękawiczek „wynosić gówienko dla ojczyzny”. I tu dochodzimy ponownie do pytania „Co robić?”. Niektórzy nawołują aby masowo wstępować do PiS i stawać przy Jarosławie. Jest to jakaś droga, ale… Oficjalna droga kariery deprawuje i rozleniwia. A pamiętajmy co jest naszym celem – rozwalenie i porąbanie okrągłego stołu, spalenie drewna i rozsypanie popiołu  w cztery strony świata. Zniszczenie władzy oligarchii postkomunistycznej i postkomunistycznych służb specjalnych. Tego celu nie osiągnie się działaniem wewnątrz obecnego układu a przynajmniej nie tylko wewnątrz. Potrzebny jest ruch oddolny – społeczny, jakkolwiek go nazwiemy. Ja roboczo nazywam go Ruchem Drobnych Posiadaczy. W szlacheckiej Rzeczypospolitej władza polityczna leżała między królem (i jego dworem), magnatami (oligarchami) i szlachta średnią. Dobra ekonomicznie kondycja szlachty średniej oraz jej przewaga w kraju nad oligarchami gwarantowały siłę państwa. Sytuacja psuła się gdy pozycja szlachty średniej spadała wobec oligarchów, którzy nie zawsze czuli się odpowiedzialni za swoje państwo przez duże P, tylko za swoje małe księstewka. Podobnie dzisiaj potrzeba nam szlachty średniej – drobnych posiadaczy, którzy podejmą walkę z oligarchią postkomunistyczną i odbiorą jej władzę nad Polską. Aby taki ruch powstał i mógł kiedykolwiek zagrozić pozycji dzisiejszym Radziwiłłom, należy uświadamiać jego potencjalnych członków, że są Polakami i że mają obowiązki polskie. Nie wszyscy bowiem zdają sobie sprawę z tych rzeczy. Wielu wystarcza bankomat i św. Grill. Awangardą tego Ruchu Drobnych Posiadaczy mogliby być przedstawiciele prawicy wolnorynkowej (pod kierownictwem niepodległościowców!), którzy marnują swoją energię w takich organizacjach jak np. UPR czy WiP i zamiast „iść w drobnoszlachecki lud”, ubijają malutkie interesy dla pewnego pana w muszce, który apeluje ostatnio o walkę o powiaty, aby interes, przy okazji wyborów samorządowych, mógł się kręcić sprawniej. Niestety problem polega również na tym, ze wśród wielu przedstawicieli prawicy wolnorynkowej panuje brak zrozumienia dla obecnej sytuacji państwa (przedłużenia PRL). Niektórzy z nich to również zwykłe „wykształciuchy” tylko niegłosujące na PO. Problem posowieckiej agentury zbywają wzruszeniem ramion lub pukaniem się w czoło a kwestie obrony pewnego symbolu podsumowują stwierdzeniem „awantura ciemnogrodu”. Problem jest zatem podwójny. Zanim rozpocznie się oddolną akcję uświadamiającą społeczeństwu kim jest i jaka praca przed nim do wykonania, trzeba taką samą pracę uświadamiającą przeprowadzić wśród tych, którzy stanowić mają awangardę owej oddolnej akcji. Mówiąc prosto – zanim powiemy społeczeństwu, że mówi prozą, musimy uświadomić to sobie sami. Inaczej dalej będziemy brnąc w inicjatywy, które zamiast porąbać raz na zawsze okrągły stół, tylko go delikatnie rysują scyzorykiem po blacie. Podsumowując: potrzebujemy „prawicowych bolszewików”, którzy nie będą wdawać się w konszachty z oligarchiczno – bezpieczniackim układem i skutecznie zapanują nad „prawicowymi mienszewikami”, kiedy ci ostatni dostaną władzę w swoje ręce. Łukasz Kołak

Oś Berlin – Moskwa 23 sierpnia 1939 r. dwa totalitarne mocarstwa: Niemcy zwane III Rzeszą oraz Rosja zwana Związkiem Sowieckim, podpisały międzynarodowy traktat wymierzony w pierwszej kolejności w Polskę, a następnie w Europę. Sygnatariuszami tego traktatu byli premier rządu sowieckiego i zarazem jego minister spraw zagranicznych Wiaczesław Mołotow oraz minister spraw zagranicznych Niemiec Joachim von Ribbentrop. Jednak faktycznymi autorami traktatu z 23 sierpnia byli oczywiście dwaj dyktatorzy-ludobójcy Hitler i Stalin. To właśnie w zawarciu tego traktatu leży geneza wybuchu II wojny światowej, a zbrodniczą współwinę - nie współodpowiedzialność, ale współwinę (!) - za jej rozpętanie ponoszą zarówno Niemcy, jak i Rosja. Zbiór wypowiedzi premiera i dyktatora Rosji, znany jako "Testament Lenina", głosił, że "Przeciwko Polsce możemy zawsze zjednoczyć cały naród rosyjski, a nawet sprzymierzyć się z Niemcami (...). Wszędzie Niemcy są naszymi pomocnikami i sprzymierzeńcami. Chwilowo nasze interesy są wspólne. Rozdzielą się one i Niemcy staną się naszymi wrogami w dniu, kiedy zechcemy się przekonać, czy na zgliszczach starej Europy powstanie nowa hegemonia germańska, czy też komunistyczny związek europejski". Marszałek Józef Piłsudski - ojciec polskiej wolności i wielki polityczny wizjoner, przestrzegał wielokrotnie, że Niemcy i Rosja mogą się ponownie dogadać pomiędzy sobą przeciwko Polsce, tak jak bywało to już wielokrotnie w przeszłości, i przewidywał wręcz możliwość IV rozbioru Polski. Dalekosiężne plany Rosji sowieckiej od 1917 r. aż do upadku Związku Sowieckiego w 1991 r. przewidywały zdobycie lub opanowanie całej Europy i wprowadzenie wszędzie systemu komunistycznego. Moskiewski Kreml miał być nie tylko centrum komunizmu jako ideologii, ale zarazem politycznym centrum Europy. Na przełomie 1938 i 1939 roku Stalin sformułował w ścisłym kierownictwie Politbiura partii bolszewickiej dalekosiężny plan wywołania II wojny światowej. Plan Stalina zakładał w pierwszej fazie wspólną agresję Rosji i Niemiec na Polskę, a następnie podział Europy na strefy wpływów pomiędzy III Rzeszę a ZSRS. To z kolei miało wplątać Niemcy w konflikt z Francją i Wielką Brytanią. II wojna światowa toczyłaby się na Zachodzie bez udziału Rosji, przeciwnicy by się wzajemnie wykrwawili. Na osłabionego zwycięzcę, ktokolwiek by nim został, uderzyłaby Rosja i zajęła całą Europę aż po Atlantyk. Plan był prosty, wręcz diaboliczny, zakładał wielomilionowe straty w ludziach po obu walczących stronach i wyniszczenie Zachodu. Co więcej, Rosja po raz pierwszy w historii posłużyła się wtedy energetycznym szantażem: ropą naftową. Oto Hitler w kilka lat zbudował potęgę Wehrmachtu i Luftwaffe. Tysiące czołgów, samochodów, bombowce, myśliwce, a także okręty wojenne i łodzie podwodne - wszystko to byłoby bezużytecznym szmelcem bez benzyny i ropy naftowej. Dyktator z Kremla znakomicie się orientował, iż III Rzesza ma minimalne zapasy strategiczne ropy i benzyny, nie posiadając dostępu do źródeł ropy na Środkowym Wschodzie, bo te były pod kontrolą Wielkiej Brytanii. Pozostawała Rosja, która uzależniła w ten sposób agresora, uruchamiając jego plany podboju. Tak więc w ciągu kilku miesięcy 1939 roku doszło do sojuszu Niemiec i Rosji. Był to najbardziej zbrodniczy sojusz polityczny nie tylko w XX wieku, ale w dziejach świata. Po podpisaniu paktu, około północy, sowiecki dyktator pił szampana za zdrowie swojego "przyjaciela Führera Niemiec". Obaj "koledzy" ludobójcy nie żyją. Po Hitlerze nie ma nawet śladu. Natomiast monumentalny sarkofag-grób Stalina znajduje się w najbardziej honorowym i prestiżowym miejscu Rosji - pod murem Kremla na placu Czerwonym w Moskwie. Tysiące Rosjan oddają codziennie krwawemu tyranowi cześć i składają kwiaty na jego grobie nawet teraz, po ujawnieniu jego zbrodni! Hołd Stalinowi oddawał też wielokrotnie już w XXI wieku Władimir Putin - prezydent, premier i generał KGB w jednej osobie. To powinno nie tylko Polakom dawać wiele do myślenia. W szczególności prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu i premierowi Donaldowi Tuskowi, którzy od 10 kwietnia 2010 roku szermują intensywnie osławionym pojęciem "pojednania z Rosją". Pojednanie jest rzeczą dobrą i pożyteczną, ale pojednanie nie może być celem samym w sobie. Celem samym w sobie jest bezpieczeństwo i polska racja stanu. Natomiast jednostronne pojednanie proklamowane przez Komorowskiego i Tuska służy jedynie Moskwie. Józef Szaniawski

Platforma na jesieni rozkręci konflikt w sprawie krzyża Parlamentarzyści Platformy Obywatelskiej mają gotowe rozwiązanie konfliktu sprzed Pałacu Prezydenckiego: krzyż powinien zostać przeniesiony do kościoła św. Anny, a Kościół musi wreszcie - w roli mediatora - zabrać głos w tej sprawie. Niewykluczone, że konflikt zostanie reanimowany jesienią, by odwrócić uwagę od uchwalania - kompromitującego rząd - budżetu na 2011 rok. - W moim pojęciu, musi zwyciężyć dialog. Kościół musi zająć zdecydowane stanowisko, że nie jest to miejsce dla krzyża. A ludzie, którzy chcą go bronić, niech posłuchają poważnych przedstawicieli PiS, którzy powinni zabrać głos w tej sprawie - ocenia sytuację sprzed Pałacu Prezydenckiego Jerzy Fedorowicz, poseł PO. Posłanka Halina Rozpondek (PO) liczy natomiast "na zjednoczenie wszystkich zaangażowanych w ten spór: wierzących, szanujących i wielbiących ten krzyż". - Wystarczy dobra wola. Powinni dojść do porozumienia. Myślę, że już zmierza to ku dobremu. Mediatorem powinien być Kościół i rzeczywiście, w moim przekonaniu, krzyż należy przenieść do kościoła św. Anny - zaznacza Rozpondek. Jej opinię podziela poseł Waldy Dzikowski (PO). - Rozwiązanie jest proste. Mówiłem już wcześniej, kiedy rozpoczął się ten konflikt, aby upamiętnić to miejsce tablicą, która by symbolizowała tragiczną chwilę, która nas wszystkich dotyczyła - twierdzi Dzikowski. Jego zdaniem, krzyż należy "przenieść do kościoła św. Anny, by zrealizować porozumienie trójstronne". - I wydaje mi się, że byłoby to najlepsze rozwiązanie - uważa poseł. Dodaje, że "świetną reakcją Kancelarii Prezydenta" na zaistniały problem było zamontowanie tablicy. Tymczasem posłowie opozycji nie wykluczają, że partia rządząca planuje eskalację konfliktu pod krzyżem. - Przypuszczam, że na razie sprawa ta będzie się toczyła bez dalszego ciągu. Jakieś bardziej radykalne działania zostaną podjęte w momencie, kiedy będzie uchwalany przez rząd projekt budżetu państwa - przypuszcza poseł Zbigniew Girzyński (PiS). Dodaje, że "wszystko wskazuje na to, iż budżet na 2011 r. skompromituje PO". - Ponieważ będzie z potężnym deficytem i podwyżką podatków. A jest to absolutnie sprzeczne z podstawowymi założeniami programu Platformy i obietnicami wyborczymi, a przede wszystkim z interesem gospodarczym Polski - zauważa Girzyński. Według niego, aby przykryć nieudolność swojego rządu, PO doprowadzi wówczas do kolejnej eskalacji konfliktu. - Wtedy w sposób naturalny wszyscy, począwszy od dziennikarzy, a skończywszy na politykach - z dobrych i szczerych albo fałszywych intencji, zajmą się tą sprawą - ocenia poseł. Jacek Dytkowski

Siła polskich stanowisk w Unii

1. Dzisiaj polski rząd ma przyjąć stanowisko dotyczące kształtu budżetu Unii Europejskiej na lata 2014-2020. Jak to zwykle w przypadku jakichkolwiek działań ekipy Tuska, zawsze atrakcyjnie opakowanych piarowsko, zapowiada się walkę o korzystne dla Polski rozstrzygnięcia. W stanowisku tym chce się domagać kontynuowania dotychczasowej polityki spójności jednak z pewna jej modyfikacja. Miała by ona być traktowana jako ogólnorozwojowa polityka kierowana do wszystkich regionów Europy. Jej celem powinno być wzmacnianie spójności społecznej i gospodarczej Unii poprzez finansowanie dużych projektów tworzących spójna całość w zakresie ochrony środowiska, infrastruktury transportowej i społecznej. Te starania są godne uznania tyle tylko, ze wydają się być spóźnione przynajmniej o kilka miesięcy. Komisja Europejska zaproponowała bowiem jeszcze w marcu tego roku projekt Strategii Europa 2020, który ostatecznie został przyjęty przez Radę Unii Europejskiej w czerwcu tego roku, a to w oparciu o priorytety tego dokumentu będzie budowany budżet Unii na lata 2014-2020.

2. Strategia Europa 2020 zawiera 3 priorytety, które niestety bardzo słabo nawiązują do obecnych polskich starań. Europę w najbliższym 10-leciu ma cechować:

- rozwój inteligentny:rozwój gospodarki oparty na wiedzy i innowacjach,

- rozwój zrównoważony: wspieranie gospodarki efektywniej korzystających z zasobów, bardziej przyjaznej środowisku i bardziej konkurencyjnej,

- rozwój sprzyjający włączeniu społecznemu: wspieranie gospodarki o wysokim poziomie zatrudnienia, zapewniającej spójność społeczną i terytorialną. Priorytety te są wspomagane kilkoma wymiernymi celami, które maja być zrealizowane do roku 2020. Najważniejsze z nich to przeznaczanie na badania i rozwój aż 3% PKB Unii w każdym roku (w sytuacji kiedy cały roczny budżet UE do około 1% PKB), czy pochodzący z pakietu klimatycznego cel określany jako 3x 20 czyli redukcja emisji CO2 o 20%, wzrost udziału energii ze źródeł odnawialnych w całym zużyciu energii do 20% i ograniczenie zużycia energii o 20%.

3. Już na pierwszy rzut oka te priorytety wyglądają tak jakby były przygotowane dla bardzo zamożnych krajów, które nie widzą autentycznych problemów tych biedniejszych. A skoro wśród nich nie ma likwidowania różnic w poziomie rozwoju między bogatszymi i biedniejszymi krajami Unii, a także finansowania bezpieczeństwa żywnościowego, możemy się spodziewać,że w przyszłej perspektywie finansowej środki finansowe na dwie najważniejsze dla nowych krajów członkowskich polityki tj. politykę spójności i wspólną politykę rolną, zostaną poważnie okrojone. Ponieważ Polska w obecnej perspektywie finansowej na lata 2007-2013 jest największym beneficjentem środków właśnie na te dwie polityki ich ograniczenie w następnym planie finansowym Unii może oznaczać tylko jedno- nasz kraj na tych nowych priorytetach wyraźnie straci. Stracą także i inne nowe kraje członkowskie. Wszystko wskazuje na to,że główni płatnicy netto , a więc te kraje,które wpłacają do budżetu Unii najwięcej, chcą z tego budżetu w większym niż do tej pory zakresie korzystać. Aby tak się stało musiały zostać zmienione priorytety, bo utrzymywanie dotychczasowych zdecydowanie bardziej preferowało kraje biedniejsze. Strategia Europa 2020 jest taką właśnie zmianą priorytetów, a w konsekwencji i struktury przyszłych wydatków budżetowych aż do roku 2020.

4. Tak przy okazji, pasjonowaliśmy jeszcze niedawno objęciem funkcji Przewodniczącego Parlamentu Europejskiego przez Jerzego Buzka, a także objęciem przez Janusza Lewandowskiego teki budżetowej (ponoć ważnej) w Komisji Europejskiej. Teraz mamy właśnie bardzo ważny test na znaczenie tych stanowisk i funkcji dla naszych realnych interesów w UE. Już samo przyjecie tak niekorzystnych dla Polski rozstrzygnięć przez Komisję Europejską pokazuje prawdziwą wagę obydwu funkcji. Konsekwencją dla Polski, będzie niestety znacznie gorsza niż do tej pory struktura wydatków budżetowych a tym samym starania o których mówi w tej chwili rząd są tylko kolejnym zgrabnym zabiegiem socjotechnicznym, który z rzeczywistością ma niestety niewiele wspólnego. Zbigniew Kuźmiuk

Bałagan w Prokuraturze: Ofiara smoleńskiej katastrofy wezwana na świadka Prokurator Beata Kozicka z opolskiej Prokuratury Okręgowej pod koniec czerwca 2010 r. wśród świadków powołanych na rozprawę przed warszawskim sądem rejonowym wezwała do stawiennictwa Zbigniewa Wassermanna, który 10 kwietnia zginął w katastrofie smoleńskiej. Postanowienia prok. Kozickiej dotyczą rzekomej płatnej protekcji, o którą oskarżyła ona dziennikarkę Dorotę Kanię. Prokurator sporządziła akt oskarżenia w czerwcu 2010 r. i przesłała go do prokuratury rejonowej Warszawa Praga-Południe. Trudne do zrozumienia jest przeoczenie powołania na świadka Zbigniewa Wassermanna, który zginął wraz z prezydentem Lechem Kaczyńskim i 94 innymi osobami udającymi się na obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej. W ogólnodostępnych aktach tej sprawy znajdują się też billingi świadka, znanego dziennikarza Witolda Gadowskiego. O tym, że listy połączeń z telefonu świadka zostają dołączane do akt sprawy, nie został on jednak powiadomiony. Odbyło się to poza jego wiedzą i bez jego zgody. To nie wszystkie osobliwości, jakie zawierają akta sprawy z oskarżeniem dziennikarki. Protokół jednego z przesłuchań podpisany przez prok. Kozicką datowany jest na rok… 2019. Wszystkie powyższe decyzje i działania prokurator Kozickiej akceptowali jej przełożeni – prokurator okręgowy Józef Niekrawiec, zastępca prokuratora okręgowego Włodzimierz Ostrowski oraz naczelnik wydziału Paweł Nowosielski. O komentarz do incydentów, do których doszło w toku postępowania prowadzonego przez prok. Kozicką, nasz portal poprosił rzecznika Prokuratury Generalnej Mateusza Martyniuka. Prokurator nie chciał odnosić się do konkretnej sprawy, wypowiedział się jedynie ogólnie o tego typu przypadkach. –  Pierwszy raz słyszę, by do czegoś takiego doszło – mówił o kwestii powoływania na świadka nieżyjącej osoby. – Nie spotkałem się z czymś podobnym w swojej praktyce zawodowej – dodał Martyniuk. Wyjaśnił też, że w przypadkach włączania bilingów świadków do akt sprawy osoba ta powinna być o tym powiadomiona. W kwestii niewłaściwej daty, jaką opatrzono dokument, rzecznik PG stwierdził, iż mogło dojść do omyłki pisarskiej. Taki błąd skorygować powinien prowadzący postępowanie. Choć o zmianie w dokumencie powinny być powiadomione strony postępowania, prok. Kozicka tego jak dotąd nie zrobiła, choć miała na to czas od czerwca. Maciej Marosz

Krokodyle z Wyborczej kontra krzyż na drogę “Napieralski trafił do raju” – donosi “Fakt”. Czyżby niespodziewany zwrot w ideologicznej wojnie o krzyż? Byłbyż lider SLD wysłannikiem Polski jasnej wysłanym na bezpośrednie negocjacje w niebiosa, by ostatecznie położyć kres gorszącym scenom na Krakowskim Przedmieściu? Niestety nie, chodzi o raj doczesny, ziemski, całkiem zwykły: hotel pięciogwiazdkowy w Egipcie, gdzie, jak w swej ulubionej stylistyce informuje “Fakt” pławi się w luksusie. Zamiłowanie ludzi lewicy do luksusu znane jest od dawna, najlepiej pogadać z lewicowym milionerem Urbanem, albo cygarowym skrytożercą Rywinem i skórzanymi kanapami. Elektoratowi przypominam, że lud korzysta z wakacji rękami swych wybranych przedstawicieli. Kalisza tylko żal, bo podczas gdy Grzesiek pławi się w luksusie, biedny Ryszard Lwie Serce Lewicy siedzi w przyszpitalnym ogrodzie na Wołoskiej i walczy o zdrowie (wiem, bom wczoraj czytał w “Super Expressie”). Rany odniesione na barykadach pod smoleńskim krzyżem? Jednak nie, po prostu klimatyzację w jaguarze miał za mocno podkręconą i się przeziębił. Swoją drogą, kiedyś solidarność ludzi lewicy była większa. Gdy Trocki w Meksyku zaniemógł, towarzysz Stalin zamiast byczyć się na plaży w Egipcie, od razu wysłał mu ratownika medycznego z czekanem. A propos solidarności – wielu jest złych ludzi na świecie, ale najwięcej w “Solidarności” – odkryła “Gazeta Wyborcza”. Źli ludzie z “S” nie zaprosili prezydenta Komorowskiego na obchody 30. rocznicy podpisania Porozumień Jastrzębskich. Zastanówmy się chwilę. Dotąd ludzie “S” byli źli, bo zapraszali na różne rocznice i zjazdy prezydenta. I wtedy strasznie się piekliła “GW” – że to podłość, wciąganie związku do polityki itepe, itede. Dzisiaj piekli się, bo prezydenta… nie zaproszono. Czyżby miało to coś wspólnego ze zmianą na stanowisku prezydenta? A fe, kto może snuć takie podłe rozważania… A jednak… Lech Kaczyński na zjeździe lub rocznicy “S” to było według “GW” dzielenie Polaków. Ale Komorowski – to już byłoby cacy i fajnie. Czy można żale ludzi Michnika określić mianem “krokodyle łzy”? Można, jeśli ktoś widział krokodyla wielkości wieloryba.

Jacek Żakowski w “Polityce” odważnie stwierdza: “Krzyż na Krakowskim Przedmieściu to nie jest problem Kościoła. Ani prezydenta, ani premiera, rządu, czy władz Warszawy”. Skoro nie ich problem, to może niech sobie spokojnie stoi? Nic z tego, bo “Żywioły zmieniają nasze życie” alarmuje ta sama “Polityka” w raporcie specjalnym. Chodzi niby o to, że pogoda oszalała i tak już zostanie. Nie da się jednak ukryć, że zjednoczone siły tygodnika zmartwione są tak naprawdę nieco innym zestawem żywiołów. Są to: PiS, Jarosław Kaczyński, IV RP, ludzie pod krzyżem, Kościół, krzyż obok ludzi, PiS, krzyż przed kościołem, mohery, Jarosław Kaczyński i krzyż w kościele. Mam tu gotowy taki raport specjalny dla “Polityki” na przyszły tydzień. Temat: co zrobić, by w Polska rosła w siłę, a ludziom się żyło dostatniej? Należy usunąć następujące rzeczy: krzyż smoleński, haft krzyżykowy, skrzyżowania, Polski Czerwony Krzyż, krzyżówki w gazetach i kaczki-krzyżówki. W tym ostatnim myśliwy Bronucha pomoże. Piotr Gociek

Rosyjski rewizjonizm wiecznie żywy: Polacy broniący krzyża i demonstrujący przeciwko gloryfikacji bolszewików to “hańbiące pikiety” Możliwość polsko-rosyjskiego pojednania została zerwana – pisze rosyjski dziennik „Izwiestia” komentując odwołaną uroczystość odsłonięcia pomnika w Ossowie. - Piękny gest – polska odpowiedź na nowe otwarcie strony rosyjskiej w kwestii katyńskiej, został zerwany – pisze publicysta dziennika „Izwiestia”, Dmitrij Babicz. Rosyjska gazeta w artykule zatytułowanym “Hańba w Ossowie” komentuje zaplanowane na niedzielę odsłonięcie mogiły 22 żołnierzy Armii Czerwonej. W dzienniku można przeczytać, że “grupa narodowo zaniepokojonych” obywateli zerwała jeszcze jedną możliwość polsko-rosyjskiego pojednania. „Izwiestia” podkreśla, że kilkudziesięciu miejscowych mieszkańców urządziło pod pomnikiem demonstrację, nie dając możliwości przeprowadzenia ceremonii jego odsłonięcia. Zdaniem Babicza wydarzenie w Ossowie to młodsza siostra “hańbiącej pikiety” w Warszawie pod pałacem prezydenckim, “która stała się problemem dla całego kraju”. Babicz pisze, że “jest w tej historii lekcja również dla Moskwy”. W Rosji są ludzie, którzy negują zbrodnię katyńską. “Niech wiedzą ci ludzie, do kogo są naprawdę podobni. Nie do obrońców Rosji, ale do tych z Ossowa, walczących z grobami” – konstatuje. eMBe/PolskieRadio

Rosjanie grają Polakom na nosie: Edmund Klich wraca z Moskwy z pustymi rękami - Nie otrzymałem żadnych dokumentów – poinformował Edmund Klich, polski przedstawiciel przy rosyjskiej komisji cywilnej badającej okoliczności katastrofy smoleńskiej. Ekspert zapowiada kolejne pismo z żądaniami udostępnienia materiałów. - Nie otrzymałem żadnych dokumentów. Przygotowuję nowe pismo do MAK – stwierdził Klich, który po urlopie wrócił do Moskwy, aby obserwować pracę rosyjskiego MAK badającego wypadek polskiego samolotu. Podkreśla on, że wystosuje kolejne pismo zawierające żądania udostępnienia wielu dokumentów. – Wojskowi (prokuratorzy) mogą prosić o pomoc prawną, a ja mogę wymagać – mówi Klich. – Pracujemy zgodnie z załącznikiem 13. do konwencji chicagowskiej. Ja piszę pisma z prośbą o informacje. Jeśli odpowiedź jest niezadowalająca, piszę następne – wyjaśniał, dodając, że pismo będzie liczyło co najmniej 80 punktów. Edmund Klich wskazał, że “chodzi o dokumentację lotniska, materiały związane z oblotami, przesłuchania nowych świadków, albo ponowne wysłuchanie tych samych”. Polski przedstawiciel przy rosyjskiej komisji kilka tygodni temu skierował już pismo domagające się wglądu do akt. Zgodnie z konwencją chicagowską, osoba akredytowana z danego kraju ma prawo zapoznania się z materiałami zgromadzonymi przez komisję cywilną badającą wypadki lotnicze. W odpowiedzi stwierdzono, że komisja postępuje zgodnie z procedurami. MAK zwrócił uwagę na problem, że z racji, iż lotnisko w Smoleńsku jest wojskowe, to kwestie udostępnienia dokumentów musi uzgadniać z wojskiem. Interwencje Klicha popierał premier Donald Tusk, który tydzień temu rozmawiał w tej sprawie z premierem Rosji Władimirem Putinem. Tusk przyznał, że nie wszystkie dokumenty, których oczekiwał Klich, “w takim tempie spływały, jak nam się wydawało, że powinny”. Premier ocenił, że po wizycie szefa MSWiA Jerzego Millera w Moskwie na początku sierpnia i po jego rozmowie z Putinem “wszystko wróci do normy”. Dodał, że według jego informacji, dokumenty, których żądał Klich, są przygotowane w Moskwie. Jak się jednak okazało, zapowiedzi nie znalazły potwierdzenia w rzeczywistości. Klich stwierdził ponadto, wbrew temu, co mówiło się wcześniej, że nie wiadomo, kiedy ukończony zostanie ostateczny raport MAK. – Im więcej zadajemy im pytań, tym bardziej odwleka się ogłoszenie raportu końcowego – oznajmił. Według niego, można już mówić przynajmniej o 12 przyczynach katastrofy. Wczoraj w Moskwie gen. Krzysztof Parulski, naczelny prokurator wojskowy, miał uczestniczyć w komisyjnym otwarciu sejfu zawierającego taśmy z czarnych skrzynek. Według jego wyjaśnień, ze względów technicznych konieczne jest ponowne skopiowanie kilku fragmentów z rejestratorów pokładowych. Z ambasady polskiej w Moskwie odebrano też dokumenty dotyczące organizacji lotu prezydenckiej maszyny oraz przesłuchano kilku pracowników placówki. Dzisiaj gen. Parulski ma się spotkać z gen. Aleksandrem Bastrykinem, przewodniczącym Komitetu Śledczego przy Prokuraturze Generalnej Federacji Rosyjskiej, przez który jest prowadzone rosyjskie śledztwo smoleńskie. Efektem tych rozmów ma być, według zapowiedzi, przekazanie 11 kolejnych tomów akt. Parulski podkreślał przed wizytą, że jednym z jego zadań w Moskwie jest “usprawnienie, udrożnienie pomocy prawnej”. Do końca jednak nie wiadomo, czy i jakie materiały strona polska dostanie. Jeżeli to nastąpi, ma się w nich znaleźć m.in. dokumentacja oględzin miejsca katastrofy, lecz bez – na czym zależy szczególnie rodzinom ofiar – protokołów sekcji zwłok. Dotychczas w dwóch turach polska prokuratura otrzymała ok. 40 tomów akt. W radiu TOK FM płk Edmund Klich powiedział, że wrak prezydenckiego tupolewa na lotnisku Siewiernyj pod Smoleńskiem ma być przykryty brezentem i otoczony trzymetrowym aluminiowym płotem. Zenon Baranowski

Ustalenia Zespołu ds. Katastrofy TU-154 M Parlamentarny Zespół ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy TU-154 M z 10 kwietnia 2010 r. opublikował wstępny i cząstkowy komunikat ze swoich ustaleń, w którym m.in. obwinia kilku ministrów z rządu D.Tuska niedopełnieniem obowiązków. Poniżej publikujemy ten komunikat w całości: Wstępne, cząstkowe, ustalenia Parlamentarnego Zespołu Ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy TU-154 M z 10 kwietnia 2010 r. w związku z organizacją wizyty ś.p. Prezydenta RP Profesora Lecha Kaczyńskiego z delegacją w Katyniu 10 kwietnia 2010 r. Parlamentarny Zespół Smoleński po przeanalizowaniu dostępnych dokumentów, w tym m.in.: urzędowej korespondencji odnośnie organizacji wizyty Prezydenta RP, przepisów normujących podstawowe działania Rady Ministrów w zakresie zapewnienia przelotów najważniejszych osób w państwie oraz ochrony tych osób i statku powietrznego, uregulowań prawnych związanych z decyzjami Ministra Obrony Narodowej dotyczącymi przetargu na samolot dla najważniejszych osób państwie oraz z działaniem 36 Specjalnego Pułku Lotniczego, regulacji dotyczących działania BOR oraz po wysłuchaniu szeregu świadków, rodzin ofiar tej katastrofy oraz ich pełnomocników prawnych, przedstawicieli ruchów i organizacji społecznych, a także po zapoznaniu się z urzędowymi informacjami, złożonymi m.in. na forum Sejmu RP oraz w trakcie oficjalnych konferencji prasowych m.in.: Prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta, Marszałka Sejmu RP Bronisława Komorowskiego, Prezesa Rady Ministrów Donalda Tuska, Ministra Obrony Narodowej Bogdana Klicha, Minister Zdrowia Ewy Kopacz, Ministra Spraw Wewnętrznych i Administracji Jerzego Millera, Ministra Jacka Cichockiego, Sekretarza Kolegium ds. Służb Specjalnych, Podsekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Jacka Najdera, Szefa Biura Ochrony Rządu gen. Mariana Janickiego, Zastępcy Szefa BOR płk. Pawła Bielawnego, prokuratorów prowadzących śledztwo w sprawie nieumyślnego spowodowania katastrofy pod Smoleńskiem, w wyniku której śmierć ponosiło 96 osób w tym Prezydent Lech Kaczyński, płk. Edmunda Klicha akredytowanego rządu RP przy rosyjskiej Komisji badającej przyczyny katastrofy smoleńskiej oraz innych materiałów stwierdza co następuje:

1. Przez ponad 4 miesiące od 10 kwietnia ani Rada Ministrów, ani Prezes Rady Ministrów Donald Tusk, ani żaden rządowy przedstawiciel nie przekazali pełnej i rzetelnej informacji, która uwzględniałaby bieżący stan wiedzy na temat przyczyn tej tragedii. Podawane dotychczas informacje były często fragmentaryczne, niejasne, wprowadzające w błąd.

2. Rząd Donalda Tuska nie podjął propozycji Prezydenta Federacji Rosyjskiej Dmitrija Miedwiediewa proponującego już 10 kwietnia wspólne prowadzenia śledztwa przez polskich i rosyjskich prokuratorów. Premier Tusk nie podjął też żadnych realnych działań dyplomatycznych odnośnie przejęcia od organów Federacji Rosyjskiej całego postępowania wyjaśniającego, albo niektórych jego wątków. Brak jest również satysfakcjonującej inicjatywy w celu odzyskania dowodów rzeczowych istotnych dla wyjaśnienia przyczyn tej katastrofy, a które są własnością RP (np. wrak samolotu, czarne skrzynki, aparaty łączności pokładowej, niektóre rzeczy osobiste ofiar). (wysłuchanie m. in. Beaty Gosiewskiej, Magdaleny Merta, Andrzeja Melak).

3. Zaniechania rządu Donalda Tuska w sprawie postępowania i śledztwa doprowadziły do karygodnych sytuacji np. pozostawienia szczątków ludzkich w ziemi, niezabezpieczenia terenu katastrofy, kradzieży przedmiotów należących do niektórych ofiar, utraty części dowodów rzeczowych, nie zagwarantowania wszystkim rodzinom możliwości rozpoznania ciał swoich bliskich itd. Niedopełnienia obowiązków w związku z sekcją zwłok ofiar katastrofy.

4. Za organizację wizyty i bezpieczeństwo Prezydenta w Katyniu w dniu 10 kwietnia br. odpowiedzialny był rząd Donalda Tuska, a w szczególności: minister Tomasz Arabski, Minister Bogdan Klich, Minister Radosław Sikorski i Minister Jerzy Miller nadzorujący Biuro Ochrony Rządu. Formalnie wyznaczony przez rząd Tuska organizator uroczystości minister Andrzej Przewoźnik nie odpowiadał za wizytę samego Prezydenta. (I posiedzenie powołanego przezeń Zespołu Koordynującego miało miejsce 11 stycznia 2010r. wg informacji Prokuratury przekazanej na posiedzeniu Komisji Sprawiedliwości w dniu 4 sierpnia 2010r.)

5. W wyniku decyzji rządu PO oficjalnej wizycie Prezydenta w dniu 10 kwietnia przeciwstawiono osobne spotkanie premiera Tuska z premierem Putinem w dniu 7 kwietnia. Już na początku marca 2010 r. MSZ powołując się na wolę premiera Rosji jasno dał do zrozumienia, że premier Tusk nie będzie uczestniczył w głównych uroczystościach lecz wybierze osobne spotkanie z Putinem. W konsekwencji tylko ta wizyta korzystała z pełnej ochrony i została starannie przygotowana a oficjalna wizyta Prezydenta została potraktowana jako prywatna i zmarginalizowana. (korespondencja z 23 lutego 2010r. pomiędzy MSZ, a Kancelarią Prezydenta RP).

6. Rozporządzenie MON, regulujące loty VIP-ów wskazuje na szczególną odpowiedzialność za organizowanie lotu Prezydenta i nadzór nad nim Ministra Tomasza Arabskiego, Szefa Kancelarii Premiera (§ 2 ust. 2 Instrukcji organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD) oraz Ministra Obrony Narodowej Bogdana Klicha (Decyzja nr 184/MON z dnia 9 czerwca 2009r. w sprawie wprowadzenia do użytku w lotnictwie Sił Zbrojnych Rzeczypospolitej polskiej „Instrukcji organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD” oraz pismo Szefa Kancelarii Prezydenta Władysława Stasiaka do Ministra obrony narodowej Bogdana Klicha z dnia 19 marca 2010r. ze Bogdana Klicha na wylot polskich oficerów wszystkich sił zbrojnych na uroczystości do Katynia). Instrukcja organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD” wprowadzona w życie na podstawie Decyzji nr 184 z dnia 9 czerwca 2009 r. Ministra Obrony Narodowej Bogdana Klicha składa odpowiedzialność za wyznaczanie samolotów na Szefa Kancelarii Premiera T. Arabskiego, a odpowiedzialność za przygotowanie samolotu, lotnisk i monitorowanie lotu na służby podległe Ministrowi Obrony Narodowej.

7. MON Bogdan Klich zaniechał też zamówienia wskazanych przez ministra Aleksandra Szczygło bezpiecznych samolotów dla najważniejszych osób w Państwie, mimo że otrzymał komplet dokumentów umożliwiających przetarg. Wybrano „samoloty mało bezpieczne, ale drogie w eksploatacji”. W samolotach tych „trzy razy wyżej była oceniana dodatkowa toaleta niż dodatkowy silnik”. Na skutek decyzji ministra Klicha do dziś Polska nie posiada floty samolotów mogących zagwarantować bezpieczeństwo podróży najważniejszych osób w Państwie, wynajęto zaś bardzo drogo dwa używane samoloty typu Embraer nie spełniające koniecznych wymogów. (wysłuchanie w dniu 5 sierpnia 2010r. Jacka Kotasa – Wice ministra obrony narodowej w rządzie Jarosława Kaczyńskiego).

8. Samolot TU-154 M, który minister Tomasz Arabski wyznaczył delegacji Prezydenta Kaczyńskiego przeszedł 5 miesięcy wcześniej generalny remont w zakładach w Samarze będących własnością przyjaciela premiera Putina Olega Deripaski. Zadecydowała o tym firma MAW Telecom wybrana dla zorganizowania tego remontu bez przetargu przez ministra B. Klicha. Po remoncie ujawniono 11 usterek i awarii, w tym związane z systemem nawigacyjnym i z silnikiem. Uprzednio samolot ten był remontowany w zakładach we Wnukowie.

9. Decyzja nr. 40 Ministra Obrony Narodowej z 5 lutego 2010 r. stwierdza, że stan 36 SPLot. nie gwarantuje bezpieczeństwa realizacji jego zadań czyli transportu najważniejszych osób w Państwie. Mimo to Minister Obrony Narodowej dopuścił do transportu delegacji Prezydenta samolotem 36 spl. a nawet osobiście, na piśmie, wyraził zgodę na udział w niej Szefa Sztabu Generalnego i Szefów Rodzajów Sił Zbrojnych. (Decyzja nr 40/MON z dnia 3 lutego 2010r. w sprawie zwiększenia możliwości transportu lotniczego dla najważniejszych osób w państwie w okresie przejściowym – § 1)

10. Zakres kompetencji poszczególnych instytucji i organów państwa (tzn. m.in. MSWiA, MON, MSZ, BOR, ABW, AW, SKW, SWW, SG) umożliwiał zebranie przed wizytą 10 kwietnia br. szczegółowych informacji na temat miejsca uroczystości, w tym także na temat stanu lotniska w Smoleńsku i jego personelu, wyposażenia technicznego i nawigacyjnego. Stosowne przepisy wskazywały też na niezbędne działania celem zabezpieczenia wizyty. Niestety nie doszło do tego na skutek zaniechań ze strony Rządu, który odpowiadał za zorganizowanie wizyty. ( § 14 ust. 2, 3 i 4 Instrukcji organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD oraz ustawa o Biurze Ochrony Rządu z dnia 16 marca 2001r. (Dz. U. 04.210.2135).

11. Szczególną rolę w zabezpieczeniu wizyty w tym systemie ponosi Biuro Ochrony Rządu oraz jednostki organizacyjne podległe Ministrowi Obrony Narodowej i Ministrowi Spraw Zagranicznych. Należy jednak podkreślić, że wiodącą rolę w zapewnieniu ochrony fizycznej Prezydenta RP w czasie tej wizyty miało Biuro Ochrony Rządu, a obowiązkiem innych organów, służb i instytucji było dostarczenie informacji na temat ewentualnych zagrożeń. Zadaniem BOR była także koordynacja wszelkich działań w tym zakresie. Obowiązki te nie zostały dopełnione. ustawa o Biurze Ochrony Rządu z dnia 16 marca 2001r. (Dz. U. 04.210.2135) oraz Instrukcja HEAD).

12. Analiza dokumentów dotyczących organizacji wizyty wskazuje, że czynności określone w wewnętrznych procedurach (m.in. MON i BOR-u) nie zostały przeprowadzone w sposób należyty i staranny. Dotyczy to m.in. przygotowania i monitoringu samolotu, rozpoznania sytuacji na lotnisku w Smoleńsku i zabezpieczenia ochrony Prezydenta w Smoleńsku (§ 14 ust. 2, 3 i 4; § 6 oraz § 8 Instrukcji organizacji lotów statków powietrznych o statusie HEAD).

13. Strona rządowa wiedziała o problemach z przygotowaniem lotniska w Smoleńsku, na którym miał wylądować Prezydent RP wraz z delegacją. Kilkakrotnie była odkładana wizyta specjalnej grupy roboczej, która miała sprawdzić stan lotniska. 23 marca ambasador Rosji Władimir Grinin uprzedził MSZ, że nie wiadomo czy lotnisko w Smoleńsku będzie gotowe na przyjęcie Prezydenta RP. Nakazywało to szczególną ostrożność i staranność w przygotowywaniu wizyty. Informacja ta dotarła do Kancelarii Prezydenta 12 kwietnia br. (korespondencja między Ministerstwem Spraw Zagranicznych, a Kancelaria Prezydenta RP).

14. Dokumenty dostępne Zespołowi wskazują, że następujący Ministrowie nie dopełnili swoich obowiązków: minister Tomasz Arabski, Szef Kancelarii Premiera, Bogdan Klich, Minister Obrony Narodowej, Radosław Sikorski, Minister Spraw Zagranicznych, Jerzy Miller, Minister Spraw Wewnętrznych. Konieczne jest szczegółowe rozpatrzenie odpowiedzialności prawnej szefa Biura Ochrony Rządu. Premier Donald Tusk nie wyciągnął żadnych konsekwencji wobec rządowych organizatorów tej wizyty, zwłaszcza wobec osób odpowiedzialnych za bezpieczeństwo Prezydenta RP i pozostałych członków delegacji. Jest to szczególnie bulwersujące zważywszy na fakt, że to on jako premier odpowiedzialny był za sposób działania rządu i podległych mu ministrów w sprawie przygotowań wizyty Prezydenta Lecha Kaczyńskiego wraz z delegacją w Katyniu 10 kwietnia 2010 r. Na koniec pragniemy podkreślić, że ustalenia powyższe w zakresie przygotowań do wizyty mają charakter wstępny i cząstkowy. Będą więc jeszcze, w toku dalszych prac Zespołu, uzupełniane i rozszerzane. Już dziś możemy jednak powiedzieć, że ich waga jest tak istotna, że wymagają one wzięcia pod uwagę przez Prokuraturę i Komisję Rządową, do których zostały przekazane a także należy o nich powiadomić opinię publiczną. Antoni Macierewicz

Holland, nie Poland W dzisiejszym Fakcie złóg komunizmu i członkini klubu odrodzonej "żydokomuny" Agnieszka Holland, próbuje uświadamiać i pouczać katolików. Rzecz jasna idzie o krzyż z przed Pałacu. Dzięki Hollandowej można dowiedzieć się, że to tylko "pogański bałwan" i nic nie znaczący totem. Dobrym zwyczajem jest zabieranie głosu w temacie przez osoby mające choć cień wiedzy i znajomości poruszanego problemu. Jaką wiedzę o kościele katolickim, czy w ogóle chrześcijaństwie może mieć córka żydowskiego najemnika z okresu Wojny Hiszpańskiej, zdeklarowana ateistka i lewaczka, kręcąca antypolskie i antykościelne filmy? Tylko wiedzę pozorną, ukierunkowaną odpowiednio przez rodzinę i towarzyszy. Mając w pamięci mordy i zbrodnie popełniane na duchowieństwie oraz wierzących przez tzw. "brygady międzynarodowe" w okresie hiszpańskiej wojny domowej, w których to o komunizm walczył też Henryk Holland można zaryzykować stwierdzenie, że tenże odpowiednio wykształcił córkę i ukształtował jej kręgosłup ideologiczny. Nie ma sensu przytaczać, cytować i komentować wypisywanych przez Agnieszkę Holland idiotyzmów, bo... to obraża inteligencję czytelnika. Miejsca swojego winna pani reżyser szukać jedynie w środowiskach "Rodziny Agora" bądź "Klubu Wsparcia Magistra Olka" i tam "robić za autorytet". Powinna poruszać kwestię dotyczące już raczej czerwonej gwiazdy, bądź gwiazdy Dawida, o czym posiada z pewnością większe pojęcie poparte rodzinną tradycją kultu tych symboli. Zapewniam, że w tematach i ideologii bliskiej tym grupom Agnieszka Holland jest mistrzem. Pani reżyser, już w wolnej Polsce kreowana była przez środowiska bliskie "GW" na opozycjonistkę i antykomunistkę. Była tą, która w imię dobra społecznego odcięła się i dała odpór idei rodzinnej (identycznie jak mamiła czytelników przeważająca większość osób z Rodziny Agora). Jako powód takiego odejścia od tradycji familijnych przytaczano traumę z dzieciństwa, którą przeszła tracąc w sposób tragiczny ojca. Przypomnę, że stary Holland (Henryk) - działacz KPP, żołnierz Armii Czerwonej i najemnik z okresu wojny hiszpańskiej, wyskoczył z okna swojego mieszkania podczas rewizji dokonywanej przez UB na zlecenie jego kolegów - komunistów. Powodem jego decyzji mogły być utracone przywileje na "dworze" Gomułki, a nie zaś wyrzuty sumienia, jak niektórzy utrzymywali oraz nie prześladowania polityczne - jak utrzymywała rodzina. Ot, miłośnik szybowania z wyższych pięter budynków komunalnych, nie prezentował stałości uczuć w sympatiach politycznych i to go zgubiło. Holland znany był głównie ze swoich paszkwili politycznych i antyreligijnych oraz z antypolskich, szkalujących Armię Krajową tekstów. Córka żydokomunistycznego działacza, jak niegdyś jej ojciec walczy z symboliką krzyża, wypisując brednie i głupoty widziane z perspektywy wojującego ateistymarksisty. Pochwala gówniarsko-lewackie bojówki rekrutujące się z cudem przepoczwarzonych pegeerowsko-pezetpeerowskich płodów, bezwartościowych substytutów człowieka, których przez przypadek tylko zapomniano wyskrobać, zapewne w pijackim amoku. Zachwyca się ich działaniami, widząc metody działania podobne do ZMSowskich band z okresu jej młodości (do której to organizacji należała). Niedaleko pada jabłko od jabłoni. yarrok

Tyle się dzieje …a od 29 lipca w więzieniu na Rakowieckiej przebywa polonijny dziennikarz Rafał Gawroński reporter niezależnego programu internetowego „11 Minut”, w którym ostro krytykował planowane usunięcie krzyża spod Pałacu Prezydenckiego. Jak sam twierdził, od dłuższego czasu był „na oku służb”. W sprawie krzyża, polecam wywiad z prof. Szyszkowską który „dziwi pozytywnie”.
http://www.rp.pl/artykul/523664_Szyszkowska__Ten_krzyz_jest_szczegolny.html

We „Frankfurter Allgemeine Zeitung” ukazał się 14 sierpnia alarmistyczny artykuł, opisujący rosnące zagrożenie dla demokracji w jednym z państw „nowej Europy”. Obóz rządzący skupia w swym ręku całość władzy, naruszając zasadę jej podziału. Opanował Trybunał Konstytucyjny, zmieniając zasady wybierania sędziów, a urząd prezydenta państwa objął polityk, który jest blisko związany z premierem. Nowo wybrany prezydent od razu zadeklarował, że będzie wspierał rząd. Także obsada stanowiska prokuratora generalnego i rzecznika praw obywatelskich oraz przewodniczącego Sądu Najwyższego obsadzane są przez większość parlamentarną. - Niemiecki dziennik alarmuje: obóz rządzący skupia w swym ręku całość władzy, naruszając zasadę jej podziału. Krajem, o którym mowa,
...są Węgry! pisze o tym Zdzisław Krasnodębski. Kiedy w owym dzienniku zawyją syreny alarmowe że jest kolejny taki kraj!

Węgiel zdrożeje, energia też w górę W 2011 r. należy się spodziewać wyższych cen czarnego złota. Przyczyni się to do wzrostu cen prądu o ok. 15 proc. Może zdrożeć w przyszłym roku węgiel kamienny dla energetyki . Paliwo to połowa kosztów produkcji energii i można się spodziewać, że energetycy będą składać wnioski do Urzędu Regulacji Energetyki o przynajmniej 7,5-proc. podwyżki dla odbiorców indywidualnych. Tak więc oprócz podwyżki VAT będą i inne bardzo znaczące dla domowych budżetów podwyżki wiemy przecież, że jak drożeje energia drożeje wszystko! Aaa? Jeszcze nie wszystko sprzedane, nawet w czasie wakacji wyprzedaż trwa.
Ministerstwo Skarbu sprzeda „Ruch”.Mimo wszystko, miłych dni… Kelner

„Stara Unia” czy stara śpiewka? Prasa jak na komendę wywala tytuły (np. "Dziennik-Gazeta Prawna"):"Stara Unia chce ograniczyć pieniądze na biedne kraje" - z komentarzem: "Polska mówi NIE przesunięciu pieniędzy z funduszu spójności na innowacyjność". Ta "Polska" to nie Polska, lecz POlska - kraj okupowany przez III RP, rządzoną przez łże-liberałów z PO, którzy po raz kolejny bronią socjalizmu! Ach, jak miło wspominam pp. Donalda Tuska i Janusza Lewandowskiego - z czasów, gdy za to samo gromili Władysława Gomułkę i Edwarda Gierka... Inna sprawa, że to "przesunięcie" oznacza tylko, że pieniądze będą rozkradali nie aferzyści od np. rolnictwa, lecz rozmaici szarlatani od "nauki". Żaden "liberał" nie powie: "Owszem: zlikwidować Fundusz Spójności - ale o tyle samo zmniejszyć podatki!". Nie powie - bo wtedy nie byłoby co kraść. Ale dzień wcześniej Republika Słowacka - bynajmniej nie "Stara Europa" - odmówiła wpłaty 800 mln €urosów na pomoc dla zrujnowanej przez socjalizm Grecji. Bardzo słusznie zresztą! W tej chwili już tak niewiele dzieli nas od PRLu..

Państwo Świata, NWO – a JE Omar al-Bashir W Sudanie panuje, niestety: d***kracja – co oznacza, że arabska większość morduje na potęgę nie-arabskich tzw.”obywateli”. Jest przy tym rzeczą zdumiewająca, że Amerykanie żądają... wprowadzenia w Sudanie d***kracji – a przy tym zapominają, jak w XVIII wieku Biała Większość wyzwoliła się spod panowania śp. Jerzego III – głównie po to, by swobodnie robić z Czerwonymi dokładnie to samo (albo i więcej...), co Arabowie robią teraz z Czarnymi. Bo dla króla Anglii, Szkocji (etc., etc. …) Indianie byli poddanymi, więc zabijać ich nie pozwalał. A w d***kracji... Więc JE al-Bashir z'organizował wybory i uzyskał ładny wynik: ponad 68%. A wiadomo, że w dojrzałej d***kracji mając większość 2/3 można z pozostałej 1/3 spokojnie zrobić mydło, kotlety mielone, ekologiczną karmę dla sepów pustynnych – lub po prostu zakopać w ziemi dla jej użyźnienia. Zapewniam, że jako władca Sudanu prowadziłbym zupełnie inną politykę – i pewien jestem, że to samo robiłby p.al-Bashir, gdyby był udzielnym i samodzierżawnym monarchą – a nie dyktatorem uzależnionym od poparcia (22-milionowej) większości, której dobrze było rzucić na pożarcie te 6 milionów południowych Nilotów (których mordowanie, z uwagi na ich ilość, stwarza pewne problemy militarne i ekonomiczne; Adolf Hitler był znacznie roztropniejszy: rzucił motłochowi na pożarcie Żydów, którzy stanowili tylko 0,8% ludności Niemiec okupowanych przez III Rzeszę). Co ciekawe: JE Omar al-Bashir gotów jest zgodzić się na niepodległość Sudanu Południowego, ktory wywalczył sobie już autonomię: natomiast zacięcie zwalcza (popierany przez sąsiedni Czad) separatyzm w d. sułtanacie Dar Fur. Ponieważ arabscy bojownicy zwani janjavidami dopuszczają się tam masakr, p.Ludwik Moreno-Ocampo, prokurator Międzynarodowego Trybunału Karnego z ramienia Argentyny, uzyskał w marcu 2009 r. nakaz aresztowania p.al-Bashira pod zarzutem zbrodni wojennych i zbrodni przeciwko ludzkości popełnionych w Darfurze. 21-VII-2010 nakaz taki został powtórnie wydany. Być może p.al-Bashir powinien zostać powieszony, a potem smażyć się w Piekle – ale je przeciwko temu protestuję. Protestuje – bo wierze w wolna konkurencje. Również państw. Państwa winny konkurować między sobą – co zapewnia ich poddanym wiele swobody – i pozwala na naturalną selekcję dobrych ustrojów. Nakaz aresztowania (i w ogóle samo istnienie MTK) to pierwszy krok do ustanowienia Rządu Światowego – co oznacza likwidację suwerenności państw! Państwo Światowe, pozbawione konkurencji, zacznie się wyradzać (najprawdopodobniej w kierunku zwiększającego się totalizmu) – i w konsekwencji nasza cywilizacja wymrze tak samo, jak przypuszczalnie wymierają cywilizacje na innych planetach. Tak samo jak do rozwoju i zdrowia saren jest konieczne, by ścigały je (i część zjadały) wilki – tak dla zdrowia ludzkości konieczne jest by tłukły się między sobą rozmaite państwa, rozmaite narody, rozmaite cywilizacje. Lepiej, by w takich wojnach wyginęła połowa ludzkości – niż gdyby powstało (kusząco obiecujące Wieczny Pokój) Państwo Światowe. JKM

Nowe totalniactwo Postępactwo w głupocie swojej utrzymuje, że nowe jest lepsze od starego i nie konfunduje go wcale, że naprawdę postępowy jest tylko paraliż. („I paraliż postępowy najzacniejsze trafia głowy” – zauważył Boy-Żeleński, bądź co bądź lekarz medycyny). Ale dlaczego postępactwo miałoby uważać inaczej, skoro już jest postępactwem? Myśl, że nowe mogłoby być gorsze od starego postępactwu zwyczajnie nie mieści się w głowie, bo jak wiadomo, każdy postępak jest mikrocefalem. Zauważył to już dawno Stanisław Cat-Mackiewicz stwierdzając, że człowiek inteligentny nie może być socjalistą. Tymczasem na świecie socjalistów jest cała masa i to wyjaśnia przyczyny, dla których świat pogrąża się nie tylko w sprośnych błędach Niebu obrzydłych, ale również w chaosie. Oto na przykład warszawski Salon, w którym swoimi zadami zasiada już drugie na nawet trzecie pokolenie postępaków, w tym niektórzy – z korzeniami, upodobał sobie ostatnio w charakterze sezonowego idola kucharczyka z bufetu w Akademii Sztuk Pięknych, pana Dominika Tarasa i już swoim zwyczajem obcmokuje go na wszystkie strony „i pan Lindenfeld i pan Findengeld i pan Biberglanz i pan Rotenschwanz” – no i oczywiście – pani filozofowa, bez której – podobnie jak i bez red. Michnika – postępactwo w ogóle nie wiedziałoby co myśli. Pan Dominik Taras właśnie zaprzeczył, jakoby sponsorował go Janusz Palikot. No dobrze - nie Palikot. Ale skoro nie Palikot, to kto? Czyim utrzymankiem pozostaje pan Dominik Taras? To są bardzo interesujące pytania i jestem pewien, że odpowiedź daleko by nas zaprowadziła, ale do diabła z panem Dominikiem Tarasem, bo ważniejsza jest przecież kwestia, czy nowe jest lepsze od starego? Na przykład za pierwszej komuny mieliśmy starą lewicę, spod znaku Ojca Narodów, który rodowód swój wywodził („oto rodowód jest rodziny żony Wuera – Wuerzyny”) od spółki Marks & Engels. Mieliśmy też starą prawicę, która – jak na przykład starzy endecy w Polsce – była w sferze gospodarczej liberalna, a w społeczno-obyczajowej – konserwatywna. Nawiasem mówiąc, dzisiaj wokół tych pojęć zapanował straszliwy chaos semantyczny i na przykład wielu ludzi, nawet wykształconych, nazywa „liberałami” zdeklarowanych totalniaków, jawnych faszystów, wrogich wszelkiej wolności. Podobnie z konserwatyzmem; wielu ludzi myśli, że konserwatyzm oznacza nieprzejednaną wrogość wobec wszelkich zmian. Tymczasem – nic podobnego! Konserwatyzm oznacza tylko chronienie fundamentów cywilizacji – w naszym przypadku – łacińskiej, w postaci greckiego stosunku do prawdy, zasad prawa rzymskiego i chrześcijańskiej etyki, jako podstawy systemu prawnego. Podobnie liberalizm – jest on próbą odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób ułożyć stosunki jednostki i państwa, tak, by – z jednej strony - państwo nie pożarło ludzkiej wolności, a z drugiej – by ludzka swawola nie rozsadziła państwa. Ale starą, konserwatywną i liberalną prawicę zastąpili pobożni socjaliści, którzy nawet nie wiedzą, że są socjalistami, zaś dotychczasową lewicę zastąpiła tak zwana Nowa Lewica. I właśnie na tym przykładzie spróbujemy odpowiedzieć na pytanie, czy Nowa Lewica lepsza jest od lewicy dawnej, a więc – czy podstawowa teza postępactwa jest słuszna, czy też stanowi jeszcze jedną brednię w obfitej kolekcji bredni zgromadzonych na przestrzeni niewiele ponad 200 lat, jakie dzielą nas od rewolucji francuskiej – tego pierwszego w dziejach ideologicznego ludobójstwa. Ramy felietonu są oczywiście zbyt szczupłe, by przedstawić to w formie praktykowanej przez uniwersyteckich kujonów, którzy pracowicie ściągając jeden od drugiego, ciułają swoje doktoraty i habilitacje, czyli tak zwany „dorobek naukowy”. Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy może nie tyle do głębi, ale do autentycznych uczuć, które wyrażają się w pieśniach masowych. Jak pamiętamy z czasów pierwszej komuny, ulubiona – dzisiaj „młodzi”, których razwiedczykowie skrzykują na manifestacje SMS-ami lub na facebooku powiedzieliby, że „kultowa” – pieśń masowa dotychczasowej lewicy, czyli „Międzynarodówka” głosiła, że „krwawy skończy się trud, gdy związek nasz bratni ogarnie ludzki ród”. „Krwawy trud” oznaczał, że postępactwo nie ustanie w mordowaniu rzeczywistych bądź urojonych przeciwników, aż pozostali przy życiu nie skapitulują przed tą morderczą szajką – bo cóż innego mogą oznaczać opowieści o „związku bratnim”, co to „ogarnie”, a więc podporządkuje sobie „ludzki ród”? Jak pamiętamy, zapowiedź ta została spełniona z nawiązką; Aleksander Sołżenicyn obliczył, że realizacja tej mrzonki postępackiej szajki morderców – a przecież nie uwzględnił jeszcze eksperymentów Pol-Pota – po którym „pola śmierci” miałem możność oglądać w Kambodży – ani ofiar „rewolucji kulturalnej”, ani ofiar komunistycznego eksperymentu w Etiopii, Angoli, Mozambiku, w Korei, czy na Kubie – kosztowała co najmniej 100 milionów ofiar. Z tego chociażby powodu Aleksander Kwaśniewski, Grzegorz Napieralski, czy Bartosz Arłukowicz, powinni z głowami posypanymi popiołem pokutować, skoro uważają się za kontynuatorów – również w sensie materialno – finansowym – tamtej szajki morderców - zamiast pouczać swoje niedoszłe ofiary o dobrych politycznych manierach. I tak mają szczęście, że dzięki bombie atomowej i usłużnej żydokomunie, komunizm nie został pokonany militarnie, bo w przeciwnym razie, na zasadzie jakiejś Norymbergi, wielu old-boyów musiałoby zapoznać się ze stryczkiem a młodszym – podobnie jak „nazistom” – nie wolno byłoby nawet jęknąć. Zresztą – co się odwlecze, to nie uciecze, bo oto słyszymy, że Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller mogą być oskarżeni o zbrodnie wojenne. No i dobrze; lepiej późno, niż wcale, chociaż z drugiej strony – dlaczego tylko oni? Ale – jak mówią wymowni Francuzi - revenons a nos moutons. Dzisiaj kultową pieśnią Nowej Lewicy, z którą wszystkie europejsy identyfikują się do tego stopnia, że uczyniły ją hymnem Eurokołchozu, jest „Oda do radości” w której ze zgrozą słyszymy, że „wszyscy ludzie będą braćmi”. Już mniejsza o proroczą przestrogę, którą zza grobu przekazuje nam życzliwie Janusz Szpotański, zauważając, że „by człowiek był człowieka bratem, trzeba go wpierw przećwiczyć batem” – ale o mrożącą krew w żyłach deklarację, że WSZYSCY ludzie BĘDĄ braćmi. O ile lewica dotychczasowa jednak ograniczała swoje apetyty jedynie do tego, by „ludzki ród” został „ogarnięty” przestępczym „związkiem bratnim”, o tyle Nowa Lewica idzie dalej, żądając by „braćmi” zostali „wszyscy”. No a co to może znaczyć konkretnie – żebym, dajmy na to, ja musiał pobratać się z – dajmy na to – generałem Gromosławem Czempińskim? Na samą myśl o takiej możliwości ogarnia mnie zgroza – bo jakież powinności, jakież obowiązki może pociągać dla mnie i ludzi mnie podobnych takie braterstwo? Może przesadzam, ale nie mogę wykluczyć, że pan generał postrzega świat jako obszar zaludniony przez kandydatów na tajnych współpracowników, których najpierw trzeba przecwelować, a potem zwerbować. Nie ukrywam, że jest to ostatnia rzecz, o której bym marzył, no ale przecież rozumiem, co znaczy straszliwe słowo „wszyscy”. Rozumiem, że dla opornych nie będzie już na tym świecie miejsca, więc będą zmuszeni do przeniesienia się na tamten świat. Skoro tak, to powinniśmy bardziej wsłuchiwać się w kultowe pieśni Nowej Lewicy, bo – podobnie jak Chopin w swoich kompozycjach wśród róż ukrywał armaty – w „Odzie do radości” ukryta jest wyraźna groźba ludobójstwa. SM

Minister Sikorski statystuje Jak wiadomo, państwa dzielą się na poważne i pozostałe. Te poważne prowadzą politykę zagraniczną, podczas gdy pozostałe - raczej ją markują. W tej sytuacji jest naturalne, że cała pomysłowość i aktywność ministrów sprawa zagranicznych państw pozostałych skierowana jest na stworzenie i utrzymanie pozorów samodzielności w stosunkach międzynarodowych. Niekiedy to się udaje, ale przeważnie nie, nawet jeśli ministrowie sprawa zagranicznych państw pozostałych składają się z samych zalet. Takim ministrem jest Radosław Sikorski. Jak wiadomo, składa się on z samych zalet i zwłaszcza gdy chodzi o „dorzynanie watahy” oraz sabotowanie zagranicznych przedsięwzięć prezydenta Kaczyńskiego, zawsze można było na nim polegać. Niemniej jednak nawet i on, mimo swoich 47 lat, musi słuchać starszych i mądrzejszych. Dlatego w ubiegłym roku na doroczną naradę ambasadorów RP zaprosił był francuskiego ministra spraw zagranicznych Bernarda Kouchnera. Min. Kouchner ma żydowskie korzenie, więc karierę zaczynał w Partii Komunistycznej, skąd został wyrzucony w roku 1966. Potem związał się z Partią Socjalistyczną, z której został usunięty w roku 2007. Nie jest wykluczone, że jako członek formacji, której przedstawiciele znajdują się we wszystkich partiach, do żadnej konkretnej partii nie musi już należeć. Takie same korzenie ma jego małżonka Krystyna Ockrent (czy nie przypadkiem z tych samych Okrentów, z których pochodzi pani Ludwika Wujcowa?) oraz francuski prezydent Mikołaj Sarkozy, więc jego obecność na odprawie tubylczych, polskich ambasadorów była całkowicie zrozumiała. Ale 14 maja br. minister Sikorski oświadczył: „cieszę się, ze pan minister Ławrow przyjął wstępne zaproszenie, aby być gościem narady ambasadorów w sierpniu tego roku”. Chodzi o naradę, zaplanowaną na 28 sierpnia, podczas której w gronie ambasadorów dokonywany jest przegląd najważniejszych aspektów aktualnej sytuacji międzynarodowej i stosunków zagranicznych RP. Najwyraźniej proces pojednania polsko-rosyjskiego po smoleńskiej katastrofie wchodzi w nową, decydującą fazę, przy której minister Radosław Sikorski będzie z pewnością godnie statystował. SM

Czy Marc Chagall ilustrował „Bezbożnika”? Dzięki uprzejmości Pana Grzegorza Kowalskiego przedstawiam dwie ilustracje z pisma „Bezbożnik”, o którym wspominałem w komentarzach dla Dziennika Polskiego i „Gońca”. Pierwsza ilustracja wydaje się podobna do obrazków Marca Chagalla. Czyżby ten żydowski artysta uznany za niedoścignionego mistrza po cichu ilustrował „Bezbożnika” – czy też ilustratorem był jakiś ambitny naśladowca? Druga ilustracja rzuca snop światła na przyczyny, dla których „obóz socjalistyczny” został zastawiony blokowiskami – takimi samymi od Łaby po Władywostok. Wszystko w imię „nowoczesności” – jak wyobrażały ją sobie rozmaite ówczesne Rafały Kalukiny. Jak się okazuje, handełesy na każdym etapie dostarczają tandetę. Podpis pod pierwszą ilustracją głosi, że „Czerwona Moskwa nie powinna dłużej wyglądać w tak nieodpowiedni sposób”. Chodzi oczywiście o cerkiew pośrodku. Autor podpisu pod drugą ilustracja odgraża się, że „wypełnimy postanowienie KC WKP (b) – przebudujemy Czerwona Moskwę! Damy jej wygląd, jaki przystoi socjalistycznemu miastu!” Czyż nie współbrzmi to z żarliwym pragnieniem redaktora Rafała Kalukina z „Głosu Cadyka”, by również Warszawie nadać podobnie nowoczesny - bo na tym etapie do umiłowanego socjalizmu handełesy trochę się jeszcze wstydzą otarcie nawiązywać? SM

Ekipa z Samary pracowała w Warszawie przy bloku sterowania Tu-154M Przed lotem do Smoleńska Tu-154M był sprawdzany przez ekipę ściągniętą z zakładu w rosyjskiej Samarze – ustalił “Nasz Dziennik”. Naprawa miała miejsce w Warszawie. Mechanicy usuwali awarię bloku sterowania w układzie autopilota. Chodzi o kanał poprzeczny, odpowiedzialny za regulację przechyłu skrzydeł. Wszelkie usterki tupolewa powinny być odnotowane w tzw. książce pokładowej. Sęk w tym, że książka była 10 kwietnia na pokładzie tupolewa i jeśli przetrwała, jest w rękach Rosjan. Awaria autopilota przydarzyła się w trakcie transportu polskich ratowników powracających z misji na Haiti. Jak zapewnia płk Ryszard Raczyński, były dowódca 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, awaria została usunięta na pewno przed 7 kwietnia. Pracę rosyjskich techników nadzorował szef sekcji techniki lotniczej specpułku. – I nie miał wobec tych techników żadnych zastrzeżeń – podkreślił płk Raczyński. Żadnych uwag co do stanu maszyny nie zgłaszała też jej załoga. Raczyński nie potrafił wczoraj wskazać konkretnej daty, kiedy naprawa miała miejsce. Zaznaczył, że na pewno przeprowadzono ją w ramach gwarancji, naprawę układu autopilota wykonali specjaliści z Samary. Technicy rosyjscy zajęli się awarią systemu sterowania, a dokładnie – bloku sterowania w układzie poprzecznym autopilota. Nie działał jeden z trzech jego kanałów. – Według informacji byłego szefa 36. specpułku, chodziło tu o kanał drugi. Jak wyjaśnia Tadeusz Augustynowicz, były koordynator lotnisk wojskowych, wieloletni pracownik PLL LOT, pierwszy kanał autopilota odpowiada za ustawienie ciągu silnika w systemie: niebo – ziemia, kanał drugi – za regulację lotu maszyny na boki, w prawo i w lewo. Trzeci kanał odpowiada za zniżanie lub podnoszenie dziobu maszyny. – Blok steru to przyrząd, który przekazuje prąd na poszczególne układy sterownicze. Wszelkie usterki, jakie miały miejsce na pokładzie, powinny zostać odnotowane w książce pokładowej, w której zapisuje się wszystko to, co dzieje się z samolotem – mówi Augustynowicz. Tymczasem nie wiadomo, co się stało z książką pokładową. Jak zaznacza płk Raczyński, na pewno znajdowała się ona na pokładzie prezydenckiego tupolewa, ponieważ zgodnie z instrukcją służby inżynieryjnej powinna zawsze być w kabinie samolotu. W książce, która jest podstawowym dokumentem indywidualnym statków powietrznych (w wydaniu papierowym w formacie A5), jest wpisywane wszystko, co wiąże się z wykorzystaniem samolotu. Zawiera ona dane dotyczące pochodzenia maszyny, jej wyposażenia, eksploatacji i stanu technicznego; książka składa się z części dotyczących statku i jego instalacji, osprzętu, urządzeń radioelektronicznych i uzbrojenia. Odnotowuje się w niej każdą, nawet najdrobniejszą naprawę. Jest przypisana do konkretnego samolotu, nie wykonuje się jej duplikatów, dysponuje nią mechanik pokładowy, który w odpowiednie rubryki wpisuje konkretne dane dotyczące obsługi. Kiedy samolot nie lata, książka jest przechowywana w kancelarii danej jednostki. Jak zaznacza gen. bryg. rez. Jan Baraniecki, były zastępca dowódcy Wojsk Lotniczych Obrony Powietrznej, techniczne kwestie związane z samolotem wpisuje się też do tzw. dużej książki samolotu, z tym że odnotowuje się tam główne naprawy i przeglądy maszyny. Jak zauważa Baraniecki, awaria autopilota jako poważna powinna zostać odnotowana w obu książkach, z uwagi na to, że doszło do niej w trakcie lotu. Gdzie znajduje się książka pokładowa polskiego tupolewa? Na pewno nie ma jej Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie. Ta nie wyklucza, że książkę mogą mieć rosyjscy śledczy. Prokuratura, która dotąd nie dysponuje wykazem rzeczy znalezionych na miejscu katastrofy, oczekuje od strony rosyjskiej przekazania protokołów oględzin miejsca katastrofy i wraku samolotu. Zakłada, że wszystkie osoby (nie tylko obywatele polscy), które miały cokolwiek wspólnego z przygotowaniem samolotu Tu- 154M, z jego stanem technicznym, na pewno zostaną przesłuchane. Kiedy to się stanie? Tego prokuratura nie precyzuje, bo nie może, ze względu na fakt, iż takiego wniosku o pomoc prawną nie złożyła. Czy złoży? Prokuratura nie odpowiada jednoznacznie. – Wystąpiliśmy już do strony rosyjskiej o dokumenty związane z remontem samolotu. O ewentualnym przesłuchaniu wszystkich osób, które przeprowadzały remont, prokurator zadecyduje jak już je otrzyma. Materiały uzyskujemy w wyniku naszych czynności procesowych. Spodziewamy się, że w najbliższym czasie wpłynie nowa partia materiałów, będziemy je analizowali. Wtedy będą podejmowane i planowane kolejne czynności procesowe. Zakładanie dziś tego, co będzie się działo za miesiąc lub dwa, jest zbyt pochopne – mówi w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” płk Jerzy Artymiak, p.o. rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej. Artymiak nie potrafił zapewnić, czy dokumentację dotyczącą remontu samolotu przywiezie naczelny prokurator wojskowy Krzysztof Parulski, który dwa dni temu poleciał na spotkanie z przedstawicielami kierownictwa prokuratury generalnej Federacji Rosyjskiej.

Rozkaz lotu w prokuraturze Według stenogramu MAK sporządzonego w oparciu o VCR, w trakcie lotu na Siewiernyj piloci przeszli na sterowanie automatyczne i prowadzili na nim maszynę niemal do końca, bo do chwili na 5,4 s przed uderzeniem w pierwszą przeszkodę. Dopiero potem załoga tupolewa przeszła na sterowanie ręczne. Na autopilocie schodzi się wyłącznie do tzw. wysokości decyzji, na której pilot ocenia, czy w ogóle może wylądować. – Moim zdaniem, najprawdopodobniej załoga miała włączony autopilot w tzw. ścieżce schodzenia. Z kolei ona powinna być trzymana na stałej prędkości. Jednak tej stałej prędkości nie trzymali, ponieważ dość szybko zbliżali się do ziemi. Może więc warto by było postawić pytanie, czy ten autopilot był w pełni sprawny? Z tego, co podaje MAK, wynika, że piloci Tu-154 odłączyli go dość późno. Twierdzi również, że na 18 s przed zderzeniem z drzewem piloci otrzymali komendę “pull up – ciągnij do góry”. To w tym momencie powinni wyłączyć autopilota. Zagadką dla mnie pozostaje to, dlaczego czekali jeszcze 13 sekund. Powinni odłączyć autopilota zaraz po uzyskaniu tej komendy – mówi jeden z pilotów, który wiele godzin przelatał na tupolewie. Zdaniem Augustynowicza, prawdopodobnie zawiódł drugi kanał autopilota. W efekcie doszło do przechyłu ze skrzydła na skrzydło, samolot wpadł w oscylację, której pilot nie mógł opanować. Piloci oceniają, że załoga tupolewa przeszła na autopilota, nie popełniając żadnego błędu proceduralnego. – Nastawili autopilota, bo byli przekonani, że jest sprawny. A nie był. Koronnym dowodem na to, że była usterka elektroniki, jest to, że samolot zboczył w lewo od osi głównej pasa startowego co najmniej na 80 metrów – podkreśla Augustynowicz. 36. Specjalny Pułk Lotnictwa Transportowego dopuścił samolot do lotu z najwyższymi przedstawicielami naszej władzy po dokładnym sprawdzeniu maszyny. Rozkaz lotu dla załogi wydaje zawsze dowódca organizujący loty. W tym wypadku – dowódca 36. specpułku płk. Ryszard Raczyński, który zapewnił, że rozkaz wydał na podstawie zamówień złożonych przez Kancelarię Prezydenta i potwierdzenia zamówienia przez Dowództwo Sił Powietrznych. Zamówienie to przechodzi przez kancelarię premiera, która koordynuje wylot. Raczyński przyznał, że miał potwierdzenia ze wszystkich tych instytucji. Jego zdaniem, rozkaz lotu spełniał wszystkie wymagania proceduralne opisane w tzw. instrukcji organizacji lotów, określającej wszystkie zasady organizacyjne w lotnictwie wojskowym. Dokument zawierał informacje o locie: kto był jego dysponentem, kto wchodził w skład załogi oraz jakie funkcje pełnił. Do dokumentu wpisano minimalne warunki lądowania: bierze się tu pod uwagę minimalną podstawę chmur i minimalną widoczność oraz tzw. wiatr boczny, które to parametry są przypisane do konkretnego typu statku powietrznego. W przypadku Tu-154 było to 1,8 tys. metra widoczności. Jak podkreślił Raczyński, skład załogi zmieniał się, i w dniu wylotu premiera Donalda Tuska do Smoleńska był inny niż w trakcie lotu ekipy prezydenckiej. 7 kwietnia kpt. Arkadiusz Protasiuk leciał jako drugi pilot, były też zmiany, jeśli chodzi o nawigatora i technika pokładowego. Raczyński nie skonkretyzował jednak jakie. Zmiany w składzie załogi były, jego zdaniem, konieczne ze względu na częstotliwość lotów Tu-154M, który był w powietrzu: 7, 8 i 10 kwietnia. Takie zmiany pozwalają na równomierne obciążenie załogi – by miała ona czas na odpoczynek i przygotowanie się do kolejnego lotu. W rozkazie nie umieszcza się żadnych wskazówek dotyczących tego, jak piloci mają zachować się w trakcie awarii maszyny. Rozkaz lotu dla załogi wydaje się zawsze przed oblotem weryfikacyjnym, jego ważność trwa 48 godzin. Rozkaz lotu znajduje się w aktach Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Naczelna Prokuratura Wojskowa nie chce zdradzić, pod jakim kątem rozkaz wydany dla załogi tupolewa będzie analizowany. – To sfera przyszłych czynności procesowych i jako taka nie może być ujawniana. Na pewno będzie on analizowany w kontekście całości materiału dowodowego – mówi płk Artymiak. Osoba podpisana pod rozkazem ponosi odpowiedzialność karną, jeśli łamał on np. regulamin wojskowy czy zasady bezpieczeństwa ruchu powietrznego. Czy jest możliwość, by załoga rozkazu nie wykonała? Zdaniem mecenasa Ireneusza Wilka, tak – w tym wypadku, gdy ten, kto wydaje rozkaz, łamie zasady bezpieczeństwa lotu. – Osoba będąca w służbie jest obowiązana poddać się pewnym rygorom. W przypadkach kiedy rozkaz byłby sprzeczny z prawem, wówczas ta osoba ma prawo odmówić jego wykonania – tłumaczy mecenas Wilk. Wynika to z art. 344 kodeksu karnego: “Nie popełnia przestępstwa żołnierz, który odmawia wykonania rozkazu polecającego popełnienie przestępstwa albo nie wykonuje go”. Według art. 115 kodeksu karnego, rozkazem jest polecenie określonego działania lub zaniechania wydane służbowo żołnierzowi przez przełożonego lub uprawnionego żołnierza starszego stopniem. Osoba, która wydaje polecenie niezgodne z prawem, naraża się na konsekwencje prawne, chodzi o przekroczenie niedopełnienia uprawnień (art. 231 kk), i podlega karze pozbawienia wolności do lat 3. Jak podkreślił gen. Baraniecki, do złamania rozkazu ani do wydania rozkazu sprzecznego z prawem “z reguły nigdy nie dochodzi”. – Lotnictwo to specyficzna dyscyplina. Tu nikt nie szaleje. Jak jest rozkaz, by nie lecieć, to się nie leci, i odwrotnie. Każdy wie, że ponosi odpowiedzialność za życie kolegów – tłumaczy. Anna Ambroziak

Pogarda pana Głowackiego

1. Intelektualista, wybitny pisarz Janusz Głowacki, szydził wczoraj w TVN z obrońców krzyża. Starzy ludzie śpiewali przy krzyżu "Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy" - opowiadał ubawiony Głowacki. - Atmosfera jak z "Rejsu" - podsumował pisarz. Ta wypowiedź pana Głowackiego pozwala mi lepiej zrozumieć sens "wojny krzyżowej". Krzyż stał się symbolem tej wojny, ale w gruncie rzeczy jest to walka o godność przeciw pogardzie.
2. Ludzie śpiewający pod krzyżem czynili to ze wzruszeniem, z autentycznym przeżyciem. Pana Głowackiego to śmieszyło - cóż, wolno się śmiać, nie ma paragrafu prawnego, zabraniającego śmiania się ze starych ludzi, a moralne paragrafy odchodzą do lamusa.
Trzeba jednak pamiętać, że tym śmiechem pan Głowacki okazał pogardę, podobną do tej, jaką wykazali ci, którzy mówili i mówią o "moherowych beretach", "ciemnogrodzie" czy też wzywali "zabierz babci dowód". Może nie byłoby protestów wobec przeniesienia krzyża, może by to posunięcie prezydenta Komorowskiego nie rujnowało zgody, która buduje, gdyby nie ta wcześniejsza pogarda, której było w Polsce wiele.
3. Jeśli ktoś się dziwi, dlaczego tak wielu ludzi, zwłaszcza starszych, skupia się wokół Radia Maryja, niech przemyśli wypowiedź pana Głowackiego. Wtedy zrozumie, że ci ludzie bronią się przed pogardą i idą tam, gdzie przywracana jest im godność. Idą tam, gdzie przywracana jest im godność ich wiary, ich modlitwy, ich patriotyzmu. Łączą się, żeby być razem przeciw wymierzonej przeciw nim okrutnej broni. Broni szyderstwa.
4. Dzisiaj, gdy słowa "Bóg, honor, ojczyzna" stały się zabronione w słowniku politycznej poprawności, gdy panuje wokół moda na kpiny z tradycji, z wiary, z patriotyzmu - zastanawiam się, czy słowa śpiewających pod krzyżem nie są prorocze. Jeszcze Polska nie zginęła, póki oni żyją...Janusz Wojciechowski

Krasnodebski o rozpoczetym ataku medialnym Niemiec na Wegry Krasnodębski  w tekście pod mądrym tytułem „ Brońmy  demokracji „ napisał  „We „Frankfurter Allgemeine Zeitung” ukazał się 14 sierpnia alarmistyczny artykuł, opisujący rosnące zagrożenie dla demokracji w jednym z państw „nowej Europy”. Obóz rządzący skupia w swym ręku całość władzy, naruszając zasadę jej podziału. Opanował Trybunał Konstytucyjny, zmieniając zasady wybierania sędziów, a urząd prezydenta państwa objął polityk, który jest blisko związany z premierem. Nowo wybrany prezydent od razu zadeklarował, że będzie wspierał rząd. Także obsada stanowiska prokuratora generalnego i rzecznika praw obywatelskich oraz przewodniczącego Sądu Najwyższego obsadzane są przez większość parlamentarną.”…” który przez osiem lat z ramienia SzDSz, partii nieco podobnej do naszej dawnej UW, zasiadał w węgierskim parlamencie. Przez 14 lat rządziła ona Węgrami w koalicji z postkomunistami. Rządy te doprowadziły Węgry do stanu zapaści gospodarczej.Ale z korupcją, układami, błędną polityką gospodarczą, cynizmem i postkomunizmem można się przecież jakoś pogodzić, zwłaszcza zagranicy. Teraz zaś grozi demokracji węgierskiej prawdziwa katastrofa”…źródło (Brońmy demokracji - Niemiecki dziennik alarmuje: obóz rządzący skupia w swym ręku całość władzy, naruszając zasadę jej podziału. Krajem, o którym mowa, są Węgry – pisze filozof społeczny. We „Frankfurter Allgemeine Zeitung” ukazał się 14 sierpnia alarmistyczny artykuł, opisujący rosnące zagrożenie dla demokracji w jednym z państw „nowej Europy”. Obóz rządzący skupia w swym ręku całość władzy, naruszając zasadę jej podziału. Opanował Trybunał Konstytucyjny, zmieniając zasady wybierania sędziów, a urząd prezydenta państwa objął polityk, który jest blisko związany z premierem. Nowo wybrany prezydent od razu zadeklarował, że będzie wspierał rząd. Także obsada stanowiska prokuratora generalnego i rzecznika praw obywatelskich oraz przewodniczącego Sądu Najwyższego obsadzane są przez większość parlamentarną. Jak ostrzega autor „nowa większość sprawia, że stanie się możliwe obsadzenie wszystkich kluczowych stanowisk w państwie i instytucjach” osobami bliskimi premierowi. Można więc oczekiwać, że „nie będzie ani jednej osoby, ani jednej instytucji, która mogłaby się sprzeciwić dążeniom szefa rządu. System instytucjonalnej kontroli władzy zostałby zniesiony i utorowana droga do powstania nowej nomenklatury”. Najgorsze jest zaś to, że koncentracja władzy nie służy racjonalnym reformom państwa, nie jest „środkiem do prowadzenia dobrej polityki, lecz jedynie celem samym w sobie”. Krajem, o którym mowa, są Węgry. Autorem, któremu „FAZ” użyczyła swych łam, jest Tamás Bauer, wybitny węgierski ekonomista, który przez osiem lat z ramienia SzDSz, partii nieco podobnej do naszej dawnej UW, zasiadał w węgierskim parlamencie. Przez 14 lat rządziła ona Węgrami w koalicji z postkomunistami. Rządy te doprowadziły Węgry do stanu zapaści gospodarczej. Ale z korupcją, układami, błędną polityką gospodarczą, cynizmem i postkomunizmem można się przecież jakoś pogodzić, zwłaszcza zagranicy. Teraz zaś grozi demokracji węgierskiej prawdziwa katastrofa. Bauer apeluje o pomoc Europy równie przejmująco, jak polskie autorytety w latach 2005 – 2007: „powstaje pytanie, kiedy zareagują demokraci w Europie – przede wszystkim zaś czołowi przedstawiciele Europejskiej Partii Ludowej, do której należy Fidesz – na to, że błyskawicznie rujnowana jest demokracja w jednym z krajów członkowskich Unii Europejskiej”. Rzeczywiście, potrzebna byłaby jakaś reakcja. Być może należy zacząć od ostrej medialnej rozprawy z niebezpiecznymi tendencjami, która parę lat temu tak pomogła Polsce i doprowadziła do dzisiejszej normalizacji? Pamiętamy też wzruszające wystąpienie Bronisława Geremka w Parlamencie Europejskim w sprawie łamanych lustracją sumień, w tym sumienia samego mówcy. Ciekawe, czy „FAZ” będzie równie gościnna dla jakiegoś polskiego autora, który opisałby – w analogii do refleksji Tamása Bauera – stan demokracji w Polsce i nie ograniczył się tylko do peanów na cześć Donalda Tuska i Bronisława Komorowskiego, jakie zazwyczaj znajdujemy w tej gazecie? Zdzisław Krasnodębski).

Mój komentarz Pisałem już wcześniej o dążeniu Fideszu i premiera Orbana do zawiązania sojuszu politycznego z Polską jako liderem sojuszu środkowoeuropejskiego . Ukraina, Litwa, Gruzja . Antyniemieckiego i antyrosyjskiego. Orban jeszcze przed druzgocącym zwycięstwem wyborczym planował udać się z pierwszą wizyta do Polski , do Kaczyńskiego. The Economist  pisze o niechęcia Merkel do Orbana. I to pomiomo, a może ponieważ Fidesz posiadający dwie trzecie w parlamencie rozpoczął ostro reformować , modernizować  Węgry , zaczynając od skorumpowanych i sprzedajnych . Orban planował sojusz z Polską Kaczyńskiego aby dzięki temu uzyskać ze strony Polski ochronę  jego modernizujących Węgry reform przed Niemcami, które traktują Węgry tak samo jak Polskę, czyli przyszłą gospodarkę i społeczeństwo peryferyjne Niemiec. Wszyscy zapewne   pamiętają mój tekst którym omówiłem przerażeni w  mediach niemieckich  po śmierci Lecha Kaczyńskiego, przerażenie  przed zbudowaniem wokół, niego legendy , zrobienie bohatera i co najdziwniejsze przed budowaniem na bazie tej legendy historycznej świadomości społeczeństwa polskiego. Krasnodębski pokazał w swoim artykule bezwzględność i cynizm Niemiec. Społeczeństwa Europy, będące w niemieckiej strefie wpływów , czyli między innymi Polska i Węgry mogą być „uszkadzane” przez skorumpowane rządy , mogą dyszeć pod ciężarem podatków  o ile ich rządy  są proniemiecki , czyli popierają ekspansje niemieckich koncernów medialnych , innych przedsiębiorstw , oraz realizują niemieckie interesy polityczne. Platforma i Fidesz. Rządy Tuska i Orbana. Korupcja i walka z korupcją . Butwienie państwa i modernizacja państwa. Polityka skrajnie proniemiecka i polityka pronarodowa. Bezwzględność i cynizm Niemiec widzimy na innym przykładzie. Tusk , który dokonał zwrotu proniemieckiego, zrezygnował  z  polityki jagiellońskiej i wschodniej . Zdradził Ukrainę. I po tym wszystkim jak doniosła Gazeta , Merkel prze kilka miesięcy „radziła  „ Tuskowi aby ten nie kandydował na prezydenta. Tusk był obłąkany na punkcie prezydentury . A jednak Merkel cynicznie „ doradziła” mu że nic z tego . Przecież za chwilę przy zapaści gospodarczej Tusk zostanie podmieniony na kogoś innego . I ani prezydentury , ani premierówki , co najwyżej jak dobrze pójdzie „cieciówka u Niemca „Dlatego Komorowski tak zacięcie walczył o przeniesienie krzyża, walczył z budową pomnika Lecha Kaczyńskiego . Zagraniczne wizyty głów państwa byłych sojuszników , patrzące na pomnik Lecha Kaczyńskiego , na męża stanu, który próbował przywrócić Polsce samodzielność, dawną świetność, a chwila potem rozmowy o żyrandolach z ich „ opiekunem” .”  Żyrandolista „ Komorowski  w cieniu  wielkości.  

Marek Mojsiewicz

NIEZIDENTYFIKOWANI SPOD SMOLEŃSKA Dwa tygodnie po pogrzebach ofiar katastrofy rządowego samolotu Tu-154, który rozbił się 10 kwietnia pod Smoleńskiem, do Polski przyjechało kilkanaście trumien z ludzkimi szczątkami. Wśród nich była jedna z oznaczeniem NN, czyli ze szczątkami, które nie zostały zidentyfikowane. – To skandal, o którym się milczy. Przecież minister zdrowia Ewa Kopacz w Sejmie mówiła, że każdy znaleziony skrawek ludzkiego ciała został przebadany genetycznie – oburzają się bliscy ofiar katastrofy smoleńskiej, z którymi rozmawiała „Gazeta Polska”. By wyjaśnić wątpliwości, niektórzy z nich chcą się spotkać z premierem Donaldem Tuskiem i minister zdrowia Ewą Kopacz. Do dziś nie wiadomo, dlaczego nikt nie wyjaśnił, czemu do Polski sprowadzono niezidentyfikowane szczątki. Nie wiadomo, kto imiennie wydał zgodę na ich kremację i pochówek. – Prokuratura nie zajmowała się tą sprawą – mówi nam płk Jerzy Artymiak, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej, która prowadzi śledztwo w sprawie smoleńskiej katastrofy.

Boni nie mówi wszystkiego 10 maja, miesiąc po katastrofie smoleńskiej, na warszawskim Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w specjalnej krypcie złożono urny z prochami 11 ofiar katastrofy (na prośbę rodzin utajniono ich tożsamość) oraz 12. urnę z niezidentyfikowanymi prochami. W uroczystości udział wzięli minister obrony narodowej Bogdan Klich, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego gen. Stanisław Koziej oraz Michał Boni, minister w Kancelarii Premiera. Lakoniczna informacja na ten temat ukazała się zaledwie w kilku mediach i praktycznie została niezauważona. Nikt do dziś nie odpowiedział na pytanie, dlaczego musiały się odbyć ponowne pogrzeby i dlaczego nie zidentyfikowano wszystkich szczątków. O planowanej uroczystości mówił w Sejmie 29 kwietnia minister Michał Boni, ale nie wspomniał o szczątkach NN. „Wszystkie rodziny i wszyscy bliscy zostali już poinformowani. Wiemy, że pojawia się zainteresowanie tą sprawą. Dostaliśmy w trakcie przebiegu tego posiedzenia informację, że nasi opiekunowie rodzin dotarli już do wszystkich, tak więc każda rodzina jest poinformowana. Zaproponowaliśmy pewne rozwiązania i zgodnie z życzeniem rodzin to, co będzie się działo, z szacunkiem i godnością zostanie przeprowadzone. Od razu muszę jedno wyjaśnić. Ta informacja nie dotyczy ciał osób, które wróciły w ostatni piątek. Wszystkie rodziny wiedzą, jeśli ktoś nie wie, to znaczy, że jego to nie dotyczy. To jest ostatnia nasza wypowiedź – tak umówiliśmy się z panią minister. Nie należy z tego robić żadnego wydarzenia. Nadal współczujemy rodzinom, ale wydawało nam się, że też jest ważne to, aby szczątki dotarły do bliskich w kraju i żeby każda rodzina miała również prawo zdecydować o tym, co będzie się działo dalej. Chciałbym też państwu powiedzieć, że jednym z elementów zamykających czas pierwszego pożegnania będzie najprawdopodobniej uroczystość 10 maja na Powązkach otwierająca kwaterę pamięci tych, którzy zginęli 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem” – mówił podczas publicznego wystąpienia w Sejmie minister Boni. Zapytaliśmy go, kto wydał zgodę na kremację szczątków NN, ale do momentu zamknięcia gazety nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Nie wiadomo też, czy skremowane szczątki należą tylko do jednej osoby. W tym samym dniu, czyli 29 kwietnia, oprócz ministra Boniego wystąpienie w Sejmie miała minister zdrowia Ewa Kopacz, która wyraźnie stwierdziła, że każdy skrawek ludzkiego ciała znaleziony na miejscu katastrofy został przebadany genetycznie. „Złożyłam deklarację wtedy, kiedy wylatywałam do Moskwy. Powiedziałam: ani jedno polskie ciało nie zostanie w obcym kraju i wszystkie wrócą do Polski. Dlatego też wręcz z optymizmem mówiłam, że oprócz oględzin, które stanowią według polskiego prawa metodę do rozpoznania najbliższej osoby, badania genetyczne są rzeczą bardzo ważną i należy je przeprowadzić ze szczególną starannością i troską. Badania, które odbywały się w Moskwie, nie były wyłącznie prowadzone przez specjalistów rosyjskich. Nasi polscy genetycy uczestniczyli w tych pracach i spędzali tam po kilkanaście godzin dziennie. Byli tam zarówno wtedy, kiedy od rodzin pobierano materiał porównawczy do badań genetycznych, jak i wtedy, kiedy te badania analizowano. Dziś wiem, że dotrzymaliśmy słowa. Dotyczy to nie tylko sprawy ciał, które trafiły, jak państwo wiecie, jako ostatnie na nasze lotnisko w liczbie 21 bodajże w piątek, bo najmniejszy skrawek został przebadany. Gdy znaleziono najmniejszy szczątek na miejscu katastrofy, wtedy przekopywano z całą starannością ziemię na głębokości ponad 1 m i przesiewano ją w sposób szczególnie staranny. Każdy znaleziony skrawek został przebadany genetycznie” – mówiła w Sejmie minister Kopacz. Jeśli jest to prawda, to dlaczego do Polski z Moskwy przyjechała trumna z niezidentyfikowanymi szczątkami ludzkimi? Kto w tej sprawie kłamie i dlaczego? Czy sprawa badań genetycznych, o których mówiła minister Kopacz, jest tak samo prawdziwa, jak rzekomy udział polskich specjalistów w sekcjach zwłok ofiar katastrofy? Minister Kopacz o udziale polskich lekarzy w sekcji zwłok ofiar mówiła w TVN24. W połowie maja w „Kropce nad i” zapewniała, że polscy patomorfolodzy pojechali do Moskwy. „Tam pojechało naszych 11 lekarzy, patomorfologów, lekarzy sądowych, techników kryminalistyki. Ale tam na miejscu była grupa blisko 30 lekarzy. Gdyby nie robili sekcji zwłok, to jaka tam byłaby ich rola?” – mówiła minister Kopacz. Teraz z minister Ewą Kopacz  i premierem Donaldem Tuskiem chcą się spotkać niektóre z rodzin ofiar smoleńskiej katastrofy, by dowiedzieć się, dlaczego je okłamywano. Siostry Aleksandra Szczygło, szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, który zginął w smoleńskiej katastrofie, mówią: – Nie rozumiemy, dlaczego nie pozwolono nam otworzyć trumny, dlaczego pani minister zapewniała w Sejmie, że ziemia w miejscu katastrofy została dokładnie przesiana.

Cierpienie rodzin Kilka rodzin nie zgodziło się na wspólny pochówek 10 maja na Powązkach i we własnym zakresie zorganizowało ponowne pogrzeby. – Tydzień po pogrzebie okazało się, że po zakończeniu badań DNA bardzo dużo nowych szczątków przyjechało do Polski, wśród których były także szczątki członka mojej rodziny. Spytano mnie, czy chcę je skremować, na co się nie zgodziłam. Odbył się drugi pogrzeb i druga trumna została złożona do rodzinnego grobu. Dla mnie to był szok, nie rozumiem, dlaczego musieliśmy przeżywać to cierpienie na nowo. Inne rodziny zdecydowały się na kremację i urny zostały pochowane w zbiorowej mogile na Powązkach. Wiem też, że z Moskwy przywieziono niezidentyfikowane szczątki, które określono jako NN, które skremowano i które pochowano w urnie obok innych na cmentarzu powązkowskim – wspomina członek rodziny ofiary katastrofy (imię i nazwisko do wiadomości redakcji). Powtórny pogrzeb musiała przeżyć także rodzina ministra Aleksandra Szczygło. Pierwsze, oficjalne uroczystości odbyły się 21 kwietnia na Powązkach. Tragicznie zmarłego żegnały tłumy – przy trumnie zgromadziła się rodzina, współpracownicy z BBN, wojskowi, hierarchowie kościelni. – Nikt wtedy nie przypuszczał, że za dwa tygodnie trzeba będzie urządzać nowy pogrzeb. Że na nowo będziemy przeżywać ten ból – wspominają siostry Aleksandra Szczygło. – Informacja o tym, że po badaniach DNA zidentyfikowano kolejne szczątki brata, spadła na nas jak grom z jasnego nieba. Zapytano nas, czy chcemy je skremować i złożyć do wspólnej mogiły. Zadecydowaliśmy jednak, że zorganizujemy ponowny pogrzeb. Nikt nam nie odpowiedział na pytanie, dlaczego musieliśmy na nowo przeżywać ten koszmar. Przecież w Moskwie, jeszcze przed identyfikacją ciała, Rosjanie mieli DNA brata. Czy nie można było od razu przeprowadzić dokładnej identyfikacji? – mówią „Gazecie Polskiej” siostry szefa BBN.

Dokładne badania Na Zachodzie po każdej katastrofie prowadzone są dokładne badania ludzkich szczątków. Po 11 września 2001 r. Rudolph Giuliani, burmistrz Nowego Jorku, zarządził, że każda cząstka ludzka większa od paznokcia będzie zbadana – badania trwały 3,5 roku i dopiero wtedy niezidentyfikowane bardzo małe ludzkie szczątki zostały skremowane i pochowane. Z kolei po ataku 7 lipca 2005 r. w Londynie zarządzono, że wszystkie ludzkie szczątki muszą być przebadane genetycznie. W Wielkiej Brytanii nie zdarzyło się, by po katastrofach oddawano ciała bez badań DNA wszystkich szczątków. W przypadku katastrof lotniczych eksperci wymagają od patologów, by podczas sekcji zwłok ofiar można było stwierdzić, czym została spowodowana śmierć np.: uduszeniem, obrażeniami od ognia, od wybuchu; czy na ciele są dowody, że zawiódł samolot; czy są dowody, że coś mogło wpłynąć na pasażerów samolotu, np. gaz; jak reagowali pasażerowie na ciśnienie; czy pasażerowie zmarli podczas rozbicia, czy też po; czy pasażerowie spodziewali się wypadku; gdzie kto siedział i w jakim był stanie. Nie wiadomo, jaką procedurę przyjęli rosyjscy śledczy i w jakim kierunku zostały przeprowadzone sekcje zwłok ofiar smoleńskiej katastrofy, ponieważ do tej pory polska prokuratura nie dostała protokołów sekcji zwłok. Nie wiadomo również, czy w ogóle sekcje zostały przeprowadzone. Dorota Kania

19 sierpnia 2010 Pomiędzy demokracją a ochlokracją... Kiedyś rozmawiali ze sobą pani redaktor Monika Olejnik, gwiazda programów politycznych  w III Rzeczpospolitej, dodajmy - największa gwiazda, obok pana Tomasza Lisa, człowieka o chytrym nazwisku- i pan poseł Soska z Polskiego Stronnictwa Ludowego. Pani Monika zadała posłowi pytanie: - Czy nie widzi pan, że krowy w Unii są czyste, a w Polsce brudne? I co odpowiedział zadziorny poseł Soska? - „To niech pani je umyje, jest pani zootechnikiem”(!!!). Pamiętam panią Monikę Olejnik jeszcze ze studiów dziennikarskich a było to w roku 1982, w „mrocznych czasach stanu wojennego”, studiowała o rok wyżej ode mnie. Ale pamiętam ją dobrze. Rzucała się w oczy ze swymi blond włosami, które powiewały na korytarzu Pomagisterskiego Dziennego Studium Dziennikarskiego przy Wydziale Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego .Miała jeszcze charakterystyczną przerwę pomiędzy dwoma górnymi zębami. Ma ją do dziś. Zapamiętałem jeszcze jedną rzecz: pani Monika Olejnik zrobiła wywiad z panem generałem Wojciechem Jaruzelskim , szefem Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego (???). Kto wtedy z dziennikarzy mógł zrobić wywiad z towarzyszem generałem? No właśnie – kto? Mogłem mieć złudzenia wtedy - ale nie dziś. Po dwudziestu latach zajmowania się polityką, żadnych złudzeń już nie mam. Szczególnie po roku 1992, gdzie po zamachu nocnym na rząd pana Jana OLszewskiego, lewym czerwcowym po nocnej zmianie, pan Lech Wałęsa z panem Pawlakiem i Donaldem Tuskiem, zamienili swoich na naszych. „Ale czy SLD nie skrewi”? - pytał wtedy obecny premier. No i „nie skrewił”! Natomiast  nie żyjący już, pan prezydent Lech Kaczyński, będąc w „Radiu Z” z wizytą, dwukrotnie zwrócił się do pani Moniki Olejnik ze słowem” Stokrotka”.(????). Była wtedy wielka awantura, ale pan prezydent cały incydent załagodził kwiatami.. I jakoś wszystko uszło w tłoku: media o tym incydencie  do dziś nie wspominają.. A jest o czym.. Tym bardziej, że pan prezydent miał już wtedy wgląd w tzw. zbiór zastrzeżony ludzi Wojskowych Służb Informacyjnych, który nie został ujawniony, chociaż powinien. Do dzisiaj mówi się, że” WSI zostały rozwiązane” (???). Naprawdę? A co ze zbiorem zastrzeżonym WSI, w liczbie 600 agentów, którym to zbiorem dzisiaj  zawiaduje prezydent Bronisław Komorowski.. On ma wiedzę, on rozdaje karty polityczne, on jest dysponentem.. Jedyne co go interesowało- zaraz po  Katastrofie Smoleńskiej - to zdobycie tego zbioru. No i go ma.. Męczy mnie pytanie: dlaczego pan prezydent Lech Kaczyński nie ujawnił - tak jak powinien zgodnie z prawem - zasobów zbioru zastrzeżonego, twardego jądra „agentów PRL”(????). Jaki miał w tym cel? I dlaczego w tej sprawie nic się nie dzieje, w demokratycznym państwie prawa urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości? A powinno.. Jeśli PRL ma być zlikwidowany, a III Rzeczpospolita ma nie być jej kontynuacją - to tych 600 agentów powinno być ujawnionych., Żeby pan generał Dukaczewski, zwierzchnik ludzi WSI nie mógł pić szampana po zwycięstwie pana Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich - co zapowiadał przed wyborami.. No i po to, żeby nie mogli nadal pracować dla” niepodległej III Rzeczpospolitej”, a tak naprawdę dla określonych koterii wcale niedemokratycznych , kręcących losami Polski, jak ogon psem. Oczywiście z tą ”niepodległością Polski” to również bajanie.. Wraz z 1 grudniem 2009,  gdy wszedł w życie Traktat Lizboński, Polska przestała być państwem suwerennym, stała się częścią imperium pod nazwą Unia Europejska. Podlegamy Komisji Europejskiej, uczestniczymy w pracach ponadnarodowego Parlamentu Europejskiego, mamy prezydenta Unii Europejskiej, panią minister spraw zagranicznych Unii Europejskiej, mamy setki przepisów i dyrektyw, które spływają z biurokratycznej góry  Unii Europejskiej, a które musimy wykonywać, czy nam się to podoba czy nie, jeśli nie - to grożą nam finansowe kary.. Taki los zgotowały nam wszystkie ekipy rządzące Polską od 1989 roku, od tzw. przemian, rządzące pod różnym szyldami politycznymi, jak to w demokracji sterowanej.. Wszystkie , które popierały przyłączenie Polski do socjalistycznej i zbiurokratyzowanej Unii Europejskiej będącej instrumentem politycznym Niemiec i na razie  Francji... Co dalej- zobaczymy! Bo marzeniem Niemiec jest zostać członkiem stałym Rady Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych . W tym  projekcie popiera Niemcy Francja, która ma broń atomową, a żeby zostać stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa trzeba posiadać broń atomową.. Może dlatego a także z innych powodów Republika Federalna Niemiec finansuje francuskie rolnictwo i tworzy 40% budżetu Unii Europejskiej, zadłużając się po uszy(???). Ale ma to cel polityczny. Niemcy chcą być mocarstwem światowym. I to jest ich dalekosiężny cel. Jeszcze kilka miesięcy temu były największym eksporterem świata… Dzisiaj spadły na drugie miejsce, bo wyprzedziły ich Chiny, jeszcze oficjalnie Ludowe, a tak naprawdę kapitalistyczne  Ich Produkt Krajowy Brutto to 11- 12 %!!!! Francja szuka jedynie chwały u boku Niemiec, bo rak socjalizmu drąży ją niemiłosiernie, tak zresztą jak Niemcy. Ktoś wyliczył, że dług Francji powiększa się o 2000 euro na sekundę(???) Nie wiem jak Niemiec… Rzecz w Europie nie do pomyślenia- jeśli chodzi o Produkt Krajowy Brutto..… I pomyśleć, że Chińczycy  nie mają demokracji, praw człowieka, praw ,mniejszości.. 

I innych zabobonów rozkładających państwa… I nie odbywają się co cztery lata wybory marnotrawiące finanse i energię ludzi w pozorowanych sporach, kto jest ”za”, a kto jest ”przeciw” sztucznie kreowanej i podsuwanej sprawie. Chińczycy zajęci są pracą! Nie wyobrażam sobie miliarda Chińczyków pędzących do demokratycznych urn, żeby się spierać, czy na szefa państwa wybrać tego czy innego, z tego samego z kręgów władzy..? Chińczyków by wystarczyło - ale czy wystarczyłoby  tekturowych urn? Rządzący Chinami rządzą w interesie Chin! Tak jak w Rosji – w interesie Rosji! I jest oczywiste, że zamieszane są w to tamtejsze służby specjalne. A co- w Europie jest inaczej? Dzięki temu mają wydajną gospodarkę, opanowują świat  na razie ekonomicznie. Przyjdzie czas na politykę.. Bo przecież nie są idiotami! Chiny to już dzisiaj mocarstwo.. A co będzie za lat - dziesięć! Chyba, że Amerykanie zechcą wykręcić Chińczyków przy pomocy Amero - nowej waluty amerykańskiej, mającej zastąpić dolara.. Bo Chińczycy mają miliardy dolarów u Amerykanów w formie obligacji.. I mniej istotne jest, że w demokracji rządzą specsłużby.. Niech rządzą, bo przecież tłum nie może rządzić.!. Byłaby jeszcze większa Sodoma z Gomora. .Problem polega na tym, w czyim interesie rządzą.... W innych krajach w interesie narodowym.. U nas – nie! Żadna ekipa nie rządzi w interesie  Polski.. Jedni  pchają nas w interesie amerykańskim, inni - niemieckim,  inni francuskim, inni izraelskim, a jeszcze inni- rosyjskim. Ostatnio złapano jakiegoś szpiega rosyjskiego.. i chińskiego.. A co z innymi szpiegami? Nie ma?U nas głównie rządzą eksperci z szafy pułkownika Lesiaka.. I do tego demokracja! Nic dobrego  z tego nie będzie.

WJR

Komorowski wygwizdany Wycie syren i gwizdy najlepiej wyrażały to, co stoczniowcy i byli stoczniowcy mają do powiedzenia prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu i rządowi Donalda Tuska w kwestii podejścia do polskiego przemysłu stoczniowego. "Solidarność" straciła cierpliwość z powodu braku działań władz, by zagospodarować teren Stoczni Szczecińskiej i utrzymać tam miejsca pracy. Stoczniowcy czują się oszukani, wczoraj masowo wzięli udział w ogólnopolskim proteście. Stoczniowcy są przekonani, że nieudolność władzy prowadzi do degradacji całego województwa zachodniopomorskiego. Podczas wczorajszego protestu w Szczecinie wystosowali memoriał w tej sprawie do Donalda Tuska. W trakcie odczytu listu odezwały się syreny, rozległy gwizdy pod adresem decydentów. - Przemysł stoczniowy w Polsce umiera, ale my będziemy walczyć o jego odrodzenie. Planowana podwyżka podatku VAT to uderzenie w najsłabszych, wyciąga się łapy po wdowi grosz - wołał wczoraj Janusz Śniadek, przewodniczący NSZZ "Solidarność", przed bramą Stoczni Szczecińskiej. Odzewem były okrzyki licznie zgromadzonych stoczniowców i związkowców "Solidarności" z całej Polski pod adresem obecnego rządu: "Złodzieje, złodzieje". Podczas manifestacji działacze "Solidarności" wystosowali "Memoriał stoczniowy" do premiera Donalda Tuska. Odczytał go Mieczysław Jurek, przewodniczący Zarządu Regionu Pomorza Zachodniego NSZZ "Solidarność". "Od lat byliśmy zmuszeni patrzeć na dewastację stoczni w Szczecinie i Gdyni, a w konsekwencji upadek całego rozległego otoczenia przemysłu stoczniowego: od dostawców, kooperantów, do zaplecza naukowego i technicznego" - głosi dokument. "I stało się tak - nie dlatego - jak próbowano nam wmawiać, że jest to przemysł odchodzący w wyniku naturalnych zmian w gospodarce światowej i postępu technicznego. Stało się tak, ponieważ w Stoczni Gdyni i Szczecinie tak postanowiono, a władze przez lata prowadziły politykę nie ratowania, nie pomocy, ale politykę zmierzającą jedynie do oddalania ewentualnych skutków społecznego gniewu, stosując różne wyprzedzające formy pacyfikacji tego gniewu, oszukując, ukrywając prawdziwe zamiary i fakty" - czytał z przejęciem Jurek.
Komorowski - gwizd, Schetyna – gwizd Na piśmie ostrzeżono rząd przed zlekceważeniem postulatów "Solidarności". "Liczymy na odpowiedzialny dialog i korzystne rozwiązania. Do wiadomości: pan Bronisław Komorowski, prezydent RP, Grzegorz Schetyna, marszałek Sejmu..." - grzmiał przewodniczący, i w tym momencie rozległy się gwizdy uczestników wiecu. "Bogdan Borusewicz, marszałek Senatu..." - próbował kontynuować Jurek, ale było to coraz trudniejsze, ponieważ rozbrzmiały dodatkowo syreny, tak głośne, że przewodniczący musiał prosić o umożliwienie dokończenia odczytywania adresatów memoriału. - Słuchajcie, mamy władzę, jaką wybrał Naród, i do nich kierujemy te postulaty. Dlatego rozumiem "naszą miłość' do tych osób - bardzo okazałą, ale pozwólcie dokończyć - dowcipnie podsumował sytuację szef Zarządu Regionu Pomorza Zachodniego NSZZ "Solidarność".

Pracy i chleba Działacze Związku zwracają uwagę, że rząd rozpoczynający w 2009 r. proces kompensacji Stoczni Szczecińskiej "Nowa" zgodnie z przyjętą w Sejmie tzw. specustawą stoczniową, nie zrealizował obietnic dotyczących zagospodarowania terenu postoczniowego w taki sposób, by podtrzymać zatrudnienie. - Chcemy pracy i chleba! - wołali na wiecu zdesperowani stoczniowcy. - Jesteśmy organizatorami tego protestu łącznie z Zarządem Regionu NSZZ "Solidarność" Pomorza Zachodniego oraz Komisją Krajową NSZZ "Solidarność". Obiecywano strefę ekonomiczną, którą strona rządowa miała powołać. Mamiono nas różnymi obietnicami na temat tego, co można zrobić z majątkiem stoczni - mówi Krzysztof Fidura, przewodniczący "Solidarności" Stocznia Szczecińska "Nowa" Spółka z o.o. Ostatecznie, jego zdaniem, okazało się, że rząd nie ma zamiaru zadbać o teren postoczniowy. - Generalnie sytuacja jest katastrofalna. Majątek od roku stoi nieuruchomiony i nic się nie robi, co potwierdziła Agencja Rozwoju Przemysłu, która powołała tutaj swoją siedzibę. Czyli sami przyznają, że tutaj, w tym regionie, źle się dzieje - ocenia Fidura. Dariusz Mądraszewski, wiceprzewodniczący Zarządu Regionu Pomorza Zachodniego NSZZ "Solidarność", nie zamierza dopuścić do dewastacji terenów postoczniowych. - Na majątku stoczniowym można stworzyć miejsca pracy dla mieszkańców Szczecina i województwa zachodniopomorskiego - twierdzi Mądraszewski. Wskazuje, że "ten duży zakład był motorem napędowym regionu". - Ponieważ nie chodzi o samą stocznię, ale mnóstwo działających kooperantów. Można jeszcze na majątku postoczniowym coś stworzyć - niekoniecznie w 100 proc. produkcję statków, ale w pewnej części tak go zagospodarować, aby szczecinianie mieli miejsca pracy - konkluduje. Jacek Dytkowski

Przeszłość ocenia teraźniejszość Bogaty w ważne rocznice tegoroczny sierpień przerzuca nas raz po raz w wydarzenia sprzed 90 i 30 laty, a do tych historycznych wydarzeń życie dopisuje kolejne rozdziały, zmuszając do refleksji nad tym, czym były one wtedy, a czym są dziś dla współczesnych. Choćby 90. rocznica Bitwy Warszawskiej. Kto mógł się spodziewać, że na 15 sierpnia, dzień Wojska Polskiego (święta przywróconego przez Sejm w 1992 roku, choć to przedwojenne nazywało się Święto Żołnierza), Bronisław Komorowski, jeszcze jako marszałek Sejmu, a potem jego kancelaria prezydencka przygotują w tajemnicy odsłonięcie pomnika poległych bolszewików w Ossowie, niedaleko miejsca, w którym stoi pomnik bohaterskiego księdza Ignacego Skorupki. Andrzej Krzysztof Kunert, który zastąpił na stanowisku sekretarza Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa śp. Andrzeja Przewoźnika, odpowiedzialny za realizację tego pomysłu, wyjawił, że potrzebny był "odpowiedni obiekt", przy którym delegacje rządowe: polska i rosyjska, mogłyby wspólnie oddać hołd ofiarom wojny rozpętanej przez reżim bolszewicki. Pod naciskiem miejscowej ludności nie doszło na szczęście do odsłonięcia pomnika, którego - nie wiedzieć czemu - prof. Andrzej K. Kunert nie chce nazywać pomnikiem tylko mogiłą. Równie fałszywa okazała się argumentacja prof. Kunerta o oczywistej konieczności upamiętnienia miejsca pochówku żołnierzy bolszewickich. To miejsce było już upamiętnione zwykłym krzyżem i na mogile paliły się znicze 1 listopada. Chodziło zatem o zupełnie coś innego, nie o grób, mogiłę, upamiętnienie, ale o stworzenie monumentu, który podobałby się rosyjskim delegacjom. W tym celu wybudowano nawet dojazd dla samochodów, a w planie jest budowa przeprawy przez Czarną Strugę i plac dla oficjalnych delegacji i asysty wojskowej. Czy tak ma wyglądać polsko-rosyjskie pojednanie? Zwykły krzyż zastąpiono krzyżem prawosławnym ze szwedzkiego granitu, a wokół pomnika artysta Marek Moderau (co ciekawe, ten sam, który zaprojektował tablicę na Pałacu Prezydenckim i miał szczęście zwyciężyć w konkursie na projekt kwatery smoleńskiej na Wojskowych Powązkach) poumieszczał wystające z ziemi betonowe bagnety, mające symbolizować 22 pochowanych sowieckich żołnierzy. Zaiste "pokojowy" to pomnik z tymi bagnetami. I tak cichaczem, jak ta tablica, wyrósł nam na polskiej ziemi nowy pomnik z prawosławnym krzyżem, który artysta tłumaczył tym, że polegli urodzili się przed rewolucją, a więc pewnie byli wierzący. A skąd ta pewność, i czy Kościół prawosławny w Polsce wiedział o tym pomniku? A wszystko to działo się w chwili, gdy atakowano i ośmieszano katolicki krzyż przed Pałacem Prezydenckim na Krakowskim Przedmieściu. Skandaliczna sprawa uhonorowania bolszewików (szli na Polskę i Europę pod ateistycznym czerwonym sztandarem z sierpem i młotem) specjalnym pomnikiem pojawiła się dokładnie w 90. rocznicę Cudu nad Wisłą. Dobrze, że już nikt z naszych żołnierzy, uczestników wojny z bolszewikami, nie mógł być tego świadkiem, doznałby szoku. Wydarzenie sprzed 30 lat to oczywiście powstanie "Solidarności". 16 sierpnia 1980 r. spisano 21 postulatów robotniczych. Wywalczono niezależne związki zawodowe i prawo do strajków. Mamy wolność słowa, druku, a w mediach słyszany jest głos Kościoła. Rynek jest zaopatrzony w produkty i przestał być aktualny postulat wprowadzenia kartek na mięso i jego przetwory. Ale postulat 6a "Porozumień" brzmi i dziś aktualnie, chodzi bowiem o "podawanie do publicznej wiadomości pełnej informacji o sytuacji społeczno-gospodarczej". Czy mamy pewność, że jesteśmy uczciwie informowani o stanie polskiej gospodarki i jej zadłużeniu? Ekonomiści mają tu różne zdania. A postulat 6b "Porozumień" brzmi: "Umożliwienie wszystkim środowiskom i warstwom społecznym uczestniczenia w dyskusji nad programem reform". Jak wiemy, ostatnia podwyżka VAT została wprowadzona bez żadnych konsultacji społecznych. Aktualnie brzmi też postulat 9, szczególnie w odniesieniu do emerytów i rencistów: "Zagwarantować autentyczny wzrost płac równolegle do wzrostu cen i spadku wartości pieniądza". Wciąż aktualny jest też postulat 13: "Wprowadzić zasady doboru kadry kierowniczej na zasadach kwalifikacji, a nie przynależności partyjnej oraz znieść przywileje MO i SB". Choć nie ma dziś MO i SB, to jednak służby mundurowe zachowały swoje przywileje. Nic nie wyszło z postulatu 14 - o zagwarantowaniu obniżenia wieku emerytalnego dla kobiet do 50 lat i mężczyzn do lat 55, a wszystko wskazuje na to, że wiek ten jeszcze się wydłuży. Od 30 lat czekają na realizację postulaty: "zrównania rent i emerytur starego portfela", "poprawienia warunków służby zdrowia", "zapewnienia pełnej opieki medycznej osobom pracującym", "wprowadzenia urlopów macierzyńskich płatnych przez okres 3 lat", "skrócenia czasu oczekiwania na mieszkanie" oraz "zapewnienia odpowiedniej liczby miejsc w żłobkach i przedszkolach dla dzieci kobiet pracujących". Ten historyczny dokument to wciąż aktualna lektura i wyzwanie dla rządzących. Nic dziwnego, że śp. Anna Walentynowicz, której 81. rocznica urodzin przypadała 15 sierpnia br., w jednym ze swoich ostatnich wywiadów mówiła: "Musimy jeszcze raz zacząć rewolucję 'Solidarności'". Niestety, jej głos był i pozostaje odosobniony, a wielu twórców dawnej, tej pierwszej "Solidarności" uznało, że już zwyciężyli, przeskoczyli płot i co roku w sierpniu mogą się cieszyć z rocznicowych uroczystości. Tymczasem ex praeteritis praesentia aestimantur, co się przekłada z łaciny: według przeszłości ocenia się teraźniejszość. Wojciech Reszczyński

Walka o pokój Z rosnącym niepokojem obserwuję to, co się dzieje w naszym kraju. Najpierw dowiedzieliśmy się, że w “przestrzeni publicznej” Polski nie ma miejsca dla krzyża. Później okazało się, że miejsce jest, ale dla krzyża prawosławnego, na bolszewickiej mogile. Ta łamigłówka to skutek nierozważnych działań władz państwowych. Wywołały one napięcia, które sprawiają, że w relacjach między Polakami niknie rozsądek i zaczynają zwyciężać emocje. O czym walczące strony zapomniały? W samolocie Tu-154 zginął nie tylko niemiły zwolennikom PO prezydent “Kaczor”, ale także partyjni i parlamentarni koledzy premiera Tuska i marszałka Schetyny. Życie stracili bliscy i współpracownicy prezesa PiS, ale także przyjaciele prezydenta Komorowskiego. A działacze SLD chcą usunięcia krzyża, pod którym wśród zdjęć ofiar jest wizerunek Jerzego Szmajdzińskiego. Toczący spór zapomnieli, że w katastrofie pod Smoleńskiem zginęli Polacy należący do różnych opcji politycznych. Zginęli, bowiem zamierzali uczcić pamięć rodaków zamordowanych w 1940 r. przez sowieckich oprawców. Dlatego śmierć z kwietnia 1940 r. jest jakoś podobna do śmierci w kwietniu 2010 r. - za każdym razem była obecna polskość ofiar. Oczywiste, że czym innym jest mord na bezbronnych polskich jeńcach w katyńskim lesie, a czym innym katastrofa polskiego samolotu na pobliskim lotnisku. Trzeba jednak pamiętać, że zabici w katastrofie nie lecieli na wycieczkę, ale udawali się do Katynia w służbie Polsce. Okoliczności patriotyczne i kontekst historyczny katastrofy sprawiły, że Polacy zareagowali jako wspólnota narodowa. Wielogodzinne kolejki dla złożenia hołdu śp. Prezydentowi, tłumy gromadzące się na pogrzebach zabitych, w Krakowie i na warszawskich Powązkach. Narodowy wymiar zdarzenia i przeżycia milionów nakazywały władzom państwowym zachowanie zgodne z odczuciami Polaków. Stało się inaczej. Prezydent RP niefortunnie zapowiedział usunięcie krzyża sprzed pałacu nie wspominając jak zamierza uczcić pamięć swego poprzednika. Urzędnicy niskiej rangi odsłaniali ukradkiem i w żałosnym stylu tablicę, której treść i forma ma się nijak do rangi zdarzenia. Nieporadność rządu w wyjaśnianiu przyczyn katastrofy pod Smoleńskiem dolewała oliwy do ognia. Do tego jeszcze szef Rady Pamięci Narodowej nakłonił władze samorządowe do wykonania pomnika na sowieckiej mogile pod Ossowem. Mieliśmy obraz policjantów tarmoszących ludzi pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu i ekspresowo postawiony pomnik, aby dokładnie w rocznicę bitwy warszawskiej okazać “szacunek” zabitym w walce sowieckim najeźdźcom.

Sypią się inwektywy, oskarżenia, kolportowane są podejrzenia. Reżyser Andrzej Wajda okazał się złym prorokiem, gdy na spotkaniu komitetu wyborczego kandydata Komorowskiego twierdził, że będzie “wojnę polsko-polska”. Proroctwo spełniło się. Zgodnie z logiką konfliktu “walczące strony“ wskazują na przeciwnika jako winnego wszystkich nieszczęść. Jest też ten trzeci, który chce na konflikcie skorzystać. Szef SLD Grzegorz Napieralski, niczym Władysław Gomułka, chciałby zamknąć krzyże w kościołach. Czy jest możliwy koniec wojny? Wydaje się, że tak, jeśli wróci rozsądek. Przy czym zależy to od Platformy Obywatelskiej dysponującej w sporze “przewagą operacyjną”. Politycy tej partii zajmują przecież najważniejsze stanowiska w państwie i wspiera ich większość “czwartej władzy“, mediów. Co mogliby zrobić liderzy PO? Prezydent powinien oświadczyć, że zagwarantuje upamiętnienie ofiar katastrofy w sposób uzgodniony z ich rodzinami, w tym z rodziną Marii i Lecha Kaczyńskich i środowiskami domagającymi się upamiętnienia. Działania kancelarii prezydenta w wykonaniu tego zadania powinny być jasne, bez udawania i kręcenie. Przed pałacem prezydenckim, lub w jego pobliżu, w ustalonym ściśle terminie, powinien stanąć pomnik. Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa powinna zweryfikować koncepcję zagospodarowania mogiły żołnierzy sowieckich pod Ossowem. Należałoby z niej usunąć agresywne elementy (bagnety) i ustawić tablicę informującą, że polegli należą do pokonanej sowieckiej armii najezdniczej. Dobrą datą odsłonięcia kwatery może być dzień zaduszny, gdy Polacy odwiedzają cmentarze i zapalają znicze na grobach zmarłych. W Wojsku Polskim jest prawosławny ordynariat polowy. Kapelan prawosławny, oficer WP, mógłby mogiłę poświęcić uzasadniając tym samym obecność na niej krzyża. Czy tak będzie?? Jadwiga Staniszkis, znana z niezależnych poglądów oczekuje, że konflikt zakończy Jarosław Kaczyński wyrażając zgodę na przeniesienie krzyża do kościoła św. Anny. Staniszkis twierdzi, że zaostrzający się spór o sposób upamiętnienia ofiar katastrofy jest  “ryzykowną grę polityczną wpuszczania Jarosława Kaczyńskiego w pułapkę, w której się znalazł, odchodzenia od tego, co dałoby mu zwycięstwo w wyborach ”. Taką grę zdaniem Staniszkis prowadzi Platforma, a Kaczyński tego nie dostrzega. Jeśli ten pogląd jest prawdziwy, to mimo deklaracji, że nikt sporu nie chce konflikt będzie trwał. Nie dawno padały solenne zapewnienia, że “po Smoleńsku” w Polsce zmieni się język politycznego sporu. Politycy różnych opcji deklarowali szacunek dla przeciwników. Mówiono w ostatniej kampanii wyborczej “zgoda buduje“, bowiem “Polska jest najważniejsza“. Wspomniałem dowcipy z lat PRL z radiem Erewań w roli głównej. Jedno z pytań do radia brzmiało: czy będzie III wojna światowa? Radio odpowiadało: wojny światowej nie będzie, ale będzie walka o pokój taka, że kamień na kamieniu nie zostanie. Romuald Szeremietiew

Każde miasto ma swoje „szubienice” Pomnik nagrobny czy pomnik dla uczczenia pamięci? „Pomnik hańba” czy szacunek dla poległych? Taką oto awanturę zafundował nam prezydent – patriota zapowiadający nową jakość w przywracaniu pamięci. Pierwszą próbę mamy już za sobą. Na szczęście jeszcze nie całkiem zgłupieliśmy i dzięki temu buńczuczna zapowiedź Andrzeja Kunerta nie doszła do skutku. „Zbliżająca się 90-ta rocznica Bitwy Warszawskiej 1920 r. powinna otrzymać wyjątkową, szczególnie uroczystą oprawę. Dążąc do nadania nowej wartości obchodom rocznicowym najwyższe władze państwowe podniosły ideę zaproszenia na planowane uroczystości przedstawicieli strony rosyjskiej”. - napisał szef Rady Pamięci Narodowej do burmistrza Wołomina. http://bit.ly/dAdY1y  http://szeremietiew.blox.pl/2010/08/Bolszewikom-swieczke-a-Polakom-ogarek.html
Nie o tym chcę jednak rzec dziś. Zgadzam się bowiem całkowicie z oceną Łukasza Warzechy: Smutny był tegoroczny 15 sierpnia, zwłaszcza gdy przypomnieć sobie rocznicę bitwy warszawskiej sprzed paru lat…” A dyskusję na temat nowej jakości pamięci narodowej uważam podobnie jak wojnę z pamięcią o Lechu Kaczyńskim za kiepskie „macanie” nastrojów społecznych. Nie tak szybko, komuszki, nie tak szybko. Wasi towarzysze musieli wielu patriotów zabić, wielu zastraszyć i pozbawić nadziei, zanim jako tako utrwalili przewodnią siłę narodu. Może i by się im udało, gdyby nie Opatrzność zsyłająca nam Prymasa Tysiąclecia i Ojca św. Jana Pawła II, gdyby też nie narowisty proletariat i otumaniona drugim obiegiem inteligencja, jak to się wtedy mówiło, pracująca. W odróżnieniu od „wałkoni” tworzących kulturę nie na temat. Na marginesie próby uroczystego odsłonięcia na cmentarzu w Ossowie pomnika żołnierzom Armii Czerwonej moje myśli przy zmywaku uciekają w takie jedno dziwne miejsce w Olsztynie, które budzi we mnie żal, ale i śmiech. Historia, bowiem, potrafi z możnych tego świata zdrowo zadrwić, choć prawda jest tam wciąż na usługach polityki. A to budzi niewesołe refleksje i skojarzenia. Siedzę na murku oddzielającym mnie od chodnika i jezdni. Po drugiej stronie Alei  Marszałka Józefa Piłsudskiego okazały Urząd Wojewódzki. Kilkanaście metrów w kierunku Ratusza gruby i wysoki mur oddziela ulicę od aresztu i Temidy. Naprzeciwko okazały, ponury budynek, w którym niegdyś miało swoją siedzibę Gestapo, dziś odnowiony - służy  Sądowi  Administracyjnemu i Marszałkowi Województwa. W tym prostokącie obszerny, wyłożony płytami oraz polbrukiem parking dla urzędniczych samochodów, zwieńczony u szczytu okazałym pomnikiem. Zwykle okupowany przez tuptusiów.Za parę groszy od lat nieodmiennie przyrzekają pilnować samochodu, by nikt nie ukradł koła czy wycieraczki.  Jedni się buntują, inni płacą i dzięki temu mają szansę, że nikt im lakieru gwoździem nie porysuje.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Plik:Szubienice_Olsztyn_001.JPG
Do roku 1989 plac ów nosił nazwę Armii Czerwonej, a okazały monument (wyjątkowy bohomaz) z wielkich kamiennych bloków, według projektu Xsawerego Dunikowskiego, na zlecenie Mieczysława Moczara, stanął jako „Pomnik Wdzięczności Armii Czerwonej”. Choć każdemu było wiadomo, że za spalenie miasta, wymordowanie części mieszkańców wraz z chorymi w szpitalu psychiatrycznym, nie powinno się być nikomu wdzięcznym, nawet jeśli walczył z sobie podobnym barbarzyńcą. Sam kształt pomnika przypomina dwie potężne szubienice, choć z pewnością w 1954 r. nikt nie odważyłby się głośno takiej  nazwy użyć. Wdzięczność po roku 1989 stała się kłopotliwa, zwłaszcza, że ulicę Zwycięstwa, w niezrozumiałej dla komuchów euforii,  przemianowano na Al. Marszałka Józefa Piłsudskiego. Widać w nadziei, że nie wszystko stracone i stare może jeszcze wrócić (czego właśnie doświadczamy dziś), nazwa pomnika w 1993 została zmieniona. Został poświęcony „Wyzwoleniu Ziemi Warmińskiej i Mazurskiej”. Do tej pory Marszałek nie doczekał się pomnika na swojego imienia alei i musi chyba za pokutę, że odważył się pogonić Tuchaczewskiego, znosić towarzystwo czerwonoarmiejców. Podejrzewam, że wielu młodych mieszkańców Olsztyna nie pamięta już, jak nazywa się pomnik i komu jest poświęcony, za to  lokalizację parkingu bezbłędnie wskaże, kiedy usłyszy nazwę „pod szubienicami”. Gorzej byłoby już z dyskusją czy Armia Czerwona wyzwoliła Olsztyn, czy też go zdobyła? Z tym problem w Olsztynie trudno się uporać przez 20 lat. Dawni towarzysze broni, zrzeszeni w dawnym ZBOWiD, regularnie każdego roku spotykają się ze swymi „wyzwolicielami”. Wódkę piją, „Okę” śpiewają i rzewnie dawne czasy we wspomnieniach przywołują. Niczego złego w tym nie widzą i nawet konkursy piosenki radzieckiej kontynuują. Coś, co nie podlega dyskusji i jest historycznym faktem; Armia Czerwona zdobyła Olsztyn, a nie wyzwoliła, wciąż budzi emocje i wywołuje polemiki. Tyle historii, która wciąż nie ma swego zakończenia i przed każdymi wyborami wpisuje się w programy wyborcze prawicy. Trudno jest walczyć z czymś, co jakimś sposobem znalazło się na liście zabytków, ale zawsze można obiecać patriotycznym wyborcom, że zniknie ono z widoku i nikogo już nie będzie straszyło swym kłamstwem i brzydotą.
Żołnierze Armii Czerwonej mają w Olsztynie swój cmentarz wojenny http://lord-seth.fotosik.pl/albumy/745092.html
Międzynarodowe konwencje gwarantują  każdemu, nawet najeźdźcy, godne miejsce spoczynku. Co do tego nie ma wątpliwości. Mają go w Olsztynie również żołnierze I wojny światowej.  http://www.rowery.olsztyn.pl/wiki/miejsca/1914/warminsko-mazurskie/olsztyn

Co mają jednak do konwencji i obowiązku opieki nawet nad grobami wrogów ojczyzny pomniki upamiętniające, dziś krzyczące jawnym kłamstwem? Tego nie da się zrozumieć bez retoryki spadkobierców PRL. Do tej pory sądziłam, że tymi spadkobiercami są członkowie SLD, teraz okazuje się, że również PO. I tak sobie myślę, że nie tylko w Ossowie mieszkańcy mają pecha, bo w 20 lat po odzyskaniu prawa do radości ze zwycięstwa w Bitwie Warszawskiej niby polskie władze i niby polskie instytucje fundują im, warszawiakom, Polsce, pomnik najeźdźcy, za rozgromienie którego wdzięczna jest nam Europa. Zastanawiam się. Niejako w spadku po PRL każde miasto ma swoje „szubienice” i nawet można zrozumieć, choć to bardzo boli, że do tej pory z nimi się nie uporano, ale jak zrozumieć uroczyste fundowanie nowych „szubienic”? Tego chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie jest w stanie pojąć. „Bez wodki nijak nie pajmiosz”. Jeśli tak się to potoczy jak w Olsztynie, to marne widzę szanse na godne przeżywanie radosnego święta Wojska Polskiego ustanowionego w rocznicę obrony ojczyzny przed czerwoną zarazą. Wygląda na to, że przez wiele lat zamiast świętować na paradzie Wojska Polskiego zwycięstwo i chwalić się nim przed światem, będziemy toczyć boje o prawdę i pamięć bez polityki na usługach. Katarzyna

"Statek do Młocin, do Młocin statek..." Po raz kolejny obserwuje, że świat, w którym - jak w tej piosence - "A gdy za burtę wypadł teść - to wyciągnęło się go... i cześć!" - normalny świat - znika w oczach. I po raz kolejny zareagowałem felietonem (w "Dzienniku Polskim": To nie moja Polska! Najpierw cytat: "23-letni turysta wypoczywający w Bieszczadach założył się z kolegami, że skoczy do wody z zapory w Solinie. I skoczył (...) z wysokości ponad 10 metrów. (...) Okazało się, że nic mu nie jest". Bo co miało być? Skoki z 10 metrów to standard. Skoki do wzburzonej wody są znacznie bezpieczniejsze, niż na gładką powierzchnię basenu - byle nie spaść całkiem na płask. W mojej Polsce otrzymałby brawa, dziewczyny zerkałyby nań zalotnie... W polskiej prowincji UE: "Ludzie, którzy widzieli upadek skoczka zamarli z przerażenia. Ktoś natychmiast powiadomił policjantów i ratowników WOPR. (...) Choć wygrał zakład, długo nie cieszył się z sukcesu. Policjanci ukarali go słonym mandatem". A pierwsze słowa komentarza (WŁ, "Fakt") brzmiały: "Bezgraniczną głupotą wykazał się...". Niedawno pewien Rosjanin powiedział memu koledze: - Nie chciałbym być Polakiem. - Dlaczego? - Bo u was gierojów niet. Cóż: teraz Europolaków wychowują: kobiety, ZUS i PZU. Przyjdą muzułmanie - oj, przyjdą... A jeśli będziemy tępić tych nielicznych już herosów - to kto nas obroni? Policjant słynny p.Kamil „Cebula” Cebulski poprosił, by przyjrzeć się sprawie człowieka, od którego Policja bezprawnie czegoś się domagała: (Widać czarno na białym Policja nie może zabronić filmowania! Prawo mówi, że każdy może fotografować i nagrywać ile tylko chce każdego urzędnika Państwowego. Nawet osoba prywatna nie może zakazać nam nagrywania jej wizerunku na terenie publicznym, może zabronić publikowania, a nie może zabronić nagrywania! Chamstwo i agresja na dzień dobry! Przecież każdy jest człowiekiem i nawet jeżeli policjanci nie chcieli być filmowani, wystarczyło podejść powiedzieć dzień dobry i grzecznie poprosić aby nie filmować, gdyż sprawa rozboju jest delikatna. Policja od razu zaczęła grozić i krzyczeć „Masz mi natychmiast * dać telefon!”, traktując człowieka jak ścierwo! Szukanie podstaw po zatrzymaniu i użyciu siły! Na wezwanie Pana Tomasza o podstawy zatrzymania policja mówi „Ja już szukam podstaw” i „A ja podejrzewanie mam takie” jakby to była jakaś wyliczanka. Pan Tomasz powinien usłyszeć podstawy zatrzymania zanim policjant go zatrzymał i użył siły! Poza tym samo podejrzenie nie wystarczą, prawo mówi o uzasadnionych podejrzeniach. Policjant ni uzasadnił dlaczego uważa, że telefon jest kradziony. Robienie nim zdjęcia policjantom na pewno nie można uznać za podstawę kradzieży! Jaki idiota robi zdjęcia policji kradzionym telefonem! Nie pozwolili zamknąć budynku! Draństwo, chamstwo i przerośnięte ego policjantów, które nie pozwala zabezpieczyć dobytku. Co to ma znaczyć. Widać, że ci policjanci czują się ponad prawem i gardzą drugim człowiekiem! Brak natychmiastowej reakcji komendanta! Pierwszymi działaniami komendanta, który się dowiedział o całej sprawie było wyciszanie całej sprawy. Komendantowi zależy na tym, aby w jego komendzie pracowali niekompetentni policjanci, brak woli oczyszczania środowiska. Dopiero po interwencji prasy i mediów zaczęto sprawę badać. I dostał na koniec 500 zł mandatu! Telefon nie był kradziony, pan Tomasz okazał się niewinny. Podejrzenia policjanta nie były uzasadnione, a pan Tomasz za obronę swojego stanowiska dostał 500 zł mandatu! Gdzie tu logika?Jak sprawa wygląda po 2 miesiącach? Dopiero interwencja mediów i prawników uzmysłowiła policjantom potrzebę wyjaśnienia sprawy. Po zapewnieniach, że policjanci zajmą się tą sprawą nic się nie stało! Oto kolejna relacja medialna po 2 miesiącach mówiąca o lekceważeniu działań dyscyplinarnych! Zapraszamy do obejrzenia materiału na stronach www.tvn24.pl z drugiej interwencji.Pytamy się dlaczego? Po 2 miesiącach komendant stwierdza, że nie budzi wątpliwości fakt że policjanci naruszyli zasady etyki zawodowej! Jeżeli coś nie budzi wątpliwości i jest bezsprzeczne to dlaczego wcześniej takie nie było? Musiały minąć 2 miesiące i pojawić się wiele artykułów w mediach, aby komendant zauważył oczywiste rzeczy! Skąd to opóźnienie? Rzecznik Policji w Poznaniu (gdzie Konin podlega) od razu nie miał wątpliwości, że funkcjonariusze przekroczyli uprawnienia! Jeżeli komenda wojewódzka od razu (przez postępowaniem) nie ma wątpliwości to jakie wątpliwości ma komendant Konina? Po dochodzeniu Wydział Kontroli uznał „że mogło dojść do przekroczenia uprawnień”! Trzeba tutaj podkreślić słowo mogło! Od czego jest wydział kontroli skoro nie potrafi takich rzeczy stwierdzić jednoznacznie? Policja w Poznaniu donosi do prokuratury na policjanta z Konina! Kiedy normalny człowiek składa doniesienie do prokuratury to uważa, że ktoś jest winien przestępstwa. Dlaczego Policja od razu nie wyciągnie konsekwencji dyscyplinarnych lub przynajmniej nie zawiesi funkcjonariuszy do czasu wyjaśnienia skoro uważa, że są winni? Ich sprawę będzie rozważać prokuratora w Koninie! Sprawę będą rozważać prokuratorzy z Konina, którzy z tymi policjantami na co dzień współpracują. Jak dla nas jest to rażący dowód, że sprawa idzie ku „ułaskawienia” i zatarcia sprawy. Być może dzięki nam i innym mediom uda się sprawę przenieść do innej prokuratury! Komendant „wdroży procedury dyscyplinarne” ale uważa, że na ten moment nie potrzeba zawieszać funkcjonariuszy! UWAGA! Po dwóch miesiącach policjanci nie dostali żadnej kary i nadal pełnią funkcję, a sprawa zapowiada się, że będzie się przeciągać aż wszyscy zapomną. Panu rzecznikowi Policji w Poznaniu oraz komendantowi wstyd i przepraszają! My się pytamy, a za co wstyd? Przecież komendant mówił nie ma podstawy do jakiegokolwiek ukarania to za co jest wam wstyd? Dlaczego to nie ci policjanci przepraszają tylko komendant próbuje załagodzić sprawę? Jak nie przyjmiesz mandatu zawsze (!) kierują sprawę do sądu, tym razem postępowanie będzie umorzone! To zdanie trzeba czytać ze zrozumieniem. Jeżeli sprawa by trafiła do sądu sąd mógłby uznać, że policja przekroczyła uprawnienia. Stroną w sądzie by był pokrzywdzony, a nie znajomi prokuratorzy! Prawomocny wyrok mógłby być dodatkowym argumentem przeciwko policjantom w sprawie dyscyplinarnej. Jest to jawne działanie, aby wyciszyć sprawę! Brak naruszalności osobistej i użycia siły! W wyniku kontroli Policjanci nie doszukali się znamion nieuzasadnionego użycia siły (zatrzymanie jest z definicji użyciem siły!) oraz braku znamion naruszalności osobistej. Przeprowadzenie Pana Tomasza na oczach sąsiadów z wykręconą ręką kilkadziesiąt metrów do radiowozu jest właśnie takim naruszeniem! Czasami policjantom puszczają nerwy! I właśnie dlatego takich policjantów trzeba eliminować ze służby. Z materiału jasno wynika, że nerwy to puściły Panu Tomaszowi, a nie policjantom. Oni działali rozważnie, tak jakby zawsze postępowali dokładnie w ten sposób. Przykład na szkolenia, jak nie należy się zachowywać! Sam komendant to stwierdza! A pomimo tego nie widzi powodu, aby w jakikolwiek sposób ukarać policjantów. Gdyby miał chęć mógłby już ich ukarać, a nie zwlekać do ostatniej chwili jak już „będzie musiał” bo dostanie papiery z prokuratury! Policja nie chce opublikować nagrań z dworca! Dochodzenie prowadzone przez komendę w Poznaniu nie stwierdziło faktu użycia siły przez policjantów. Całe zajście miało miejsce blisko dworca w Koninie, gdzie kamera dworcowa zarejestrowała całe zajście i siłowe przeprowadzenie Pana Tomasza od jego sklepu do radiowozu. Policja zna to nagranie, osoby które je widziały potwierdzają nam, że czarno na białym widać użycie siły, policja odmawia jednak opublikowania tego nagrania. W innej sprawie w Szczecinie, kiedy ofiarami byli policjanci, nagranie z monitoringu od razu trafiło do mediów, a jak to policjanci są oprawcami koledzy trzymają się razem. Dlaczego także w tej sprawie nie można opublikować nagrania?). Szczerze pisząc domaganie się od komendanta... ...premiera zwolnienia niewłaściwie zachowujących się policjantów na milę pachnie mi książką życzeń i zażaleń - czyli: PRLem! W ustroju konserwatywno-liberalnym właściwa metoda to: wystąpić do sądu o możliwie wysokie odszkodowanie – a suwerenną decyzją komendanta będzie, czy chce policjanta, który spowodował takie straty finansowe, dalej zatrudniać – czy wyrzucić go ze służby? Bo policjanci formalnie nie mieli racji – ale mogli być tego nieświadomi. Natomiast policjanci walczący z gangami panicznie unikają ujawniania swoich wizerunków (za które gangi płacą niezłe pieniądze!) - co jest zagrożeniem dla nich i ich rodzin. I tak samo, jak my przekraczamy często przepisy (np. o prędkości na drogach - i uważamy, na ogół słusznie, że postępujemy właściwie, bo ograniczenie jest absurdalne) tak samo i policjant może uważać, że brak ochrony jego wizerunku jest absurdalny...

A, tak: bronię dra Jana Kulczyka! {malopolanin} napisał bowiem: "Zresztą, Kulczyk ma też za uszami podejrzaną prywatyzację TP SA, o czym wspominał nie raz Ziemkiewicz (choć nie wiadomo ile w tym prawdy, a ile fantastyki)". Otóż sprawa prywatyzacji TP SA istotnie jest podejrzana - ale rola p.dra Kulczyka jest nieco inna, niż się niektórym wydaje. Wystarczy przeczytać protokół Komisji Śledczej - by się o tym przekonać. Sprawa jest jasna - i pisałem o niej bodaj dwa razy. III RP potrzebowała na gwałt walut na spłatę jakichś długów - i p.Kulczyk dosłownie na dzień przed upływem terminu spłaty doprowadził do sprzedaży TP SA reżymowej "France Télécom". Jak wyjaśnił: „Za cenę wyższą od rynkowej”, Któryś Poseł, jak baran, spytał: "Po co do tego był p.Kulczyk?". P.Kulczyk odparł z udawaną powagą: "Bo ja jestem wiarygodny". Sprawa jest, powtarzam, oczywista. Reżym nie może płacić łapówek francuskim urzędnikom - p.Kulczyk może... Nie ma większych wątpliwości, że p.Kulczyk był wtedy agentem WSI (podobnie jak Jego Ojciec zresztą). Ale na tym przykładzie widzicie Państwo, że agenci nie tylko rozkradają Polskę: często bywają pożyteczni... Przynajmniej: w dzisiejszym rozumieniu słowa "pożyteczny". PS. Teza o tym, że Amerykanie chcieli mieć wolną rękę do wybijania Indian nie jest nowa - i nie jest moja. Z tym, że nikt nie może sprawdzić, DLACZEGO Amerykanie postanowili zrzucić jarzmo Korony Brytyjskiej – więc tak naprawdę to tylko publicystyka; bez wartości naukowej. (Tak: teza, że dokuczył im podatek od herbaty – też!). Żadne wyjaśnianie „dlaczego ktoś coś zrobił” nie ma wartości naukowej. Jak każda racjonalizacja. I druga uwaga: sądząc z liczby komentarzy, Państwa bardziej interesuje podatek dziś, niż koniec świata za 200 lat. To nawet, w pewnym sensie, krzepiące. Chodzicie po ziemi. JKM

NIEZIDENTYFIKOWANI SPOD SMOLEŃSKA Dwa tygodnie po pogrzebach ofiar katastrofy rządowego samolotu Tu-154, który rozbił się 10 kwietnia pod Smoleńskiem, do Polski przyjechało kilkanaście trumien z ludzkimi szczątkami. Wśród nich była jedna z oznaczeniem NN, czyli ze szczątkami, które nie zostały zidentyfikowane. – To skandal, o którym się milczy. Przecież minister zdrowia Ewa Kopacz w Sejmie mówiła, że każdy znaleziony skrawek ludzkiego ciała został przebadany genetycznie – oburzają się bliscy ofiar katastrofy smoleńskiej, z którymi rozmawiała „Gazeta Polska”. By wyjaśnić wątpliwości, niektórzy z nich chcą się spotkać z premierem Donaldem Tuskiem i minister zdrowia Ewą Kopacz. Do dziś nie wiadomo, dlaczego nikt nie wyjaśnił, czemu do Polski sprowadzono niezidentyfikowane szczątki. Nie wiadomo, kto imiennie wydał zgodę na ich kremację i pochówek. – Prokuratura nie zajmowała się tą sprawą – mówi nam płk Jerzy Artymiak, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej, która prowadzi śledztwo w sprawie smoleńskiej katastrofy.

Boni nie mówi wszystkiego 10 maja, miesiąc po katastrofie smoleńskiej, na warszawskim Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w specjalnej krypcie złożono urny z prochami 11 ofiar katastrofy (na prośbę rodzin utajniono ich tożsamość) oraz 12. urnę z niezidentyfikowanymi prochami. W uroczystości udział wzięli minister obrony narodowej Bogdan Klich, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego gen. Stanisław Koziej oraz Michał Boni, minister w Kancelarii Premiera. Lakoniczna informacja na ten temat ukazała się zaledwie w kilku mediach i praktycznie została niezauważona. Nikt do dziś nie odpowiedział na pytanie, dlaczego musiały się odbyć ponowne pogrzeby i dlaczego nie zidentyfikowano wszystkich szczątków. O planowanej uroczystości mówił w Sejmie 29 kwietnia minister Michał Boni, ale nie wspomniał o szczątkach NN.„Wszystkie rodziny i wszyscy bliscy zostali już poinformowani. Wiemy, że pojawia się zainteresowanie tą sprawą. Dostaliśmy w trakcie przebiegu tego posiedzenia informację, że nasi opiekunowie rodzin dotarli już do wszystkich, tak więc każda rodzina jest poinformowana. Zaproponowaliśmy pewne rozwiązania i zgodnie z życzeniem rodzin to, co będzie się działo, z szacunkiem i godnością zostanie przeprowadzone. Od razu muszę jedno wyjaśnić. Ta informacja nie dotyczy ciał osób, które wróciły w ostatni piątek. Wszystkie rodziny wiedzą, jeśli ktoś nie wie, to znaczy, że jego to nie dotyczy. To jest ostatnia nasza wypowiedź – tak umówiliśmy się z panią minister. Nie należy z tego robić żadnego wydarzenia. Nadal współczujemy rodzinom, ale wydawało nam się, że też jest ważne to, aby szczątki dotarły do bliskich w kraju i żeby każda rodzina miała również prawo zdecydować o tym, co będzie się działo dalej. Chciałbym też państwu powiedzieć, że jednym z elementów zamykających czas pierwszego pożegnania będzie najprawdopodobniej uroczystość 10 maja na Powązkach otwierająca kwaterę pamięci tych, którzy zginęli 10 kwietnia 2010 r. pod Smoleńskiem” – mówił podczas publicznego wystąpienia w Sejmie minister Boni. Zapytaliśmy go, kto wydał zgodę na kremację szczątków NN, ale do momentu zamknięcia gazety nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Nie wiadomo też, czy skremowane szczątki należą tylko do jednej osoby. W tym samym dniu, czyli 29 kwietnia, oprócz ministra Boniego wystąpienie w Sejmie miała minister zdrowia Ewa Kopacz, która wyraźnie stwierdziła, że każdy skrawek ludzkiego ciała znaleziony na miejscu katastrofy został przebadany genetycznie. „Złożyłam deklarację wtedy, kiedy wylatywałam do Moskwy. Powiedziałam: ani jedno polskie ciało nie zostanie w obcym kraju i wszystkie wrócą do Polski. Dlatego też wręcz z optymizmem mówiłam, że oprócz oględzin, które stanowią według polskiego prawa metodę do rozpoznania najbliższej osoby, badania genetyczne są rzeczą bardzo ważną i należy je przeprowadzić ze szczególną starannością i troską. Badania, które odbywały się w Moskwie, nie były wyłącznie prowadzone przez specjalistów rosyjskich. Nasi polscy genetycy uczestniczyli w tych pracach i spędzali tam po kilkanaście godzin dziennie. Byli tam zarówno wtedy, kiedy od rodzin pobierano materiał porównawczy do badań genetycznych, jak i wtedy, kiedy te badania analizowano. Dziś wiem, że dotrzymaliśmy słowa. Dotyczy to nie tylko sprawy ciał, które trafiły, jak państwo wiecie, jako ostatnie na nasze lotnisko w liczbie 21 bodajże w piątek, bo najmniejszy skrawek został przebadany. Gdy znaleziono najmniejszy szczątek na miejscu katastrofy, wtedy przekopywano z całą starannością ziemię na głębokości ponad 1 m i przesiewano ją w sposób szczególnie staranny. Każdy znaleziony skrawek został przebadany genetycznie” – mówiła w Sejmie minister Kopacz. Jeśli jest to prawda, to dlaczego do Polski z Moskwy przyjechała trumna z niezidentyfikowanymi szczątkami ludzkimi? Kto w tej sprawie kłamie i dlaczego? Czy sprawa badań genetycznych, o których mówiła minister Kopacz, jest tak samo prawdziwa, jak rzekomy udział polskich specjalistów w sekcjach zwłok ofiar katastrofy? Minister Kopacz o udziale polskich lekarzy w sekcji zwłok ofiar mówiła w TVN24. W połowie maja w „Kropce nad i” zapewniała, że polscy patomorfolodzy pojechali do Moskwy. „Tam pojechało naszych 11 lekarzy, patomorfologów, lekarzy sądowych, techników kryminalistyki. Ale tam na miejscu była grupa blisko 30 lekarzy. Gdyby nie robili sekcji zwłok, to jaka tam byłaby ich rola?” – mówiła minister Kopacz. Teraz z minister Ewą Kopacz  i premierem Donaldem Tuskiem chcą się spotkać niektóre z rodzin ofiar smoleńskiej katastrofy, by dowiedzieć się, dlaczego je okłamywano. Siostry Aleksandra Szczygło, szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego, który zginął w smoleńskiej katastrofie, mówią: – Nie rozumiemy, dlaczego nie pozwolono nam otworzyć trumny, dlaczego pani minister zapewniała w Sejmie, że ziemia w miejscu katastrofy została dokładnie przesiana.

Cierpienie rodzin

Kilka rodzin nie zgodziło się na wspólny pochówek 10 maja na Powązkach i we własnym zakresie zorganizowało ponowne pogrzeby.

 – Tydzień po pogrzebie okazało się, że po zakończeniu badań DNA bardzo dużo nowych szczątków przyjechało do Polski, wśród których były także szczątki członka mojej rodziny. Spytano mnie, czy chcę je skremować, na co się nie zgodziłam. Odbył się drugi pogrzeb i druga trumna została złożona do rodzinnego grobu. Dla mnie to był szok, nie rozumiem, dlaczego musieliśmy przeżywać to cierpienie na nowo. Inne rodziny zdecydowały się na kremację i urny zostały pochowane w zbiorowej mogile na Powązkach. Wiem też, że z Moskwy przywieziono niezidentyfikowane szczątki, które określono jako NN, które skremowano i które pochowano w urnie obok innych na cmentarzu powązkowskim – wspomina członek rodziny ofiary katastrofy (imię i nazwisko do wiadomości redakcji).

Powtórny pogrzeb musiała przeżyć także rodzina ministra Aleksandra Szczygło. Pierwsze, oficjalne uroczystości odbyły się 21 kwietnia na Powązkach. Tragicznie zmarłego żegnały tłumy – przy trumnie zgromadziła się rodzina, współpracownicy z BBN, wojskowi, hierarchowie kościelni. – Nikt wtedy nie przypuszczał, że za dwa tygodnie trzeba będzie urządzać nowy pogrzeb. Że na nowo będziemy przeżywać ten ból – wspominają siostry Aleksandra Szczygło. – Informacja o tym, że po badaniach DNA zidentyfikowano kolejne szczątki brata, spadła na nas jak grom z jasnego nieba. Zapytano nas, czy chcemy je skremować i złożyć do wspólnej mogiły. Zadecydowaliśmy jednak, że zorganizujemy ponowny pogrzeb. Nikt nam nie odpowiedział na pytanie, dlaczego musieliśmy na nowo przeżywać ten koszmar. Przecież w Moskwie, jeszcze przed identyfikacją ciała, Rosjanie mieli DNA brata. Czy nie można było od razu przeprowadzić dokładnej identyfikacji? – mówią „Gazecie Polskiej” siostry szefa BBN.

Dokładne badania Na Zachodzie po każdej katastrofie prowadzone są dokładne badania ludzkich szczątków. Po 11 września 2001 r. Rudolph Giuliani, burmistrz Nowego Jorku, zarządził, że każda cząstka ludzka większa od paznokcia będzie zbadana – badania trwały 3,5 roku i dopiero wtedy niezidentyfikowane bardzo małe ludzkie szczątki zostały skremowane i pochowane. Z kolei po ataku 7 lipca 2005 r. w Londynie zarządzono, że wszystkie ludzkie szczątki muszą być przebadane genetycznie. W Wielkiej Brytanii nie zdarzyło się, by po katastrofach oddawano ciała bez badań DNA wszystkich szczątków. W przypadku katastrof lotniczych eksperci wymagają od patologów, by podczas sekcji zwłok ofiar można było stwierdzić, czym została spowodowana śmierć np.: uduszeniem, obrażeniami od ognia, od wybuchu; czy na ciele są dowody, że zawiódł samolot; czy są dowody, że coś mogło wpłynąć na pasażerów samolotu, np. gaz; jak reagowali pasażerowie na ciśnienie; czy pasażerowie zmarli podczas rozbicia, czy też po; czy pasażerowie spodziewali się wypadku; gdzie kto siedział i w jakim był stanie. Nie wiadomo, jaką procedurę przyjęli rosyjscy śledczy i w jakim kierunku zostały przeprowadzone sekcje zwłok ofiar smoleńskiej katastrofy, ponieważ do tej pory polska prokuratura nie dostała protokołów sekcji zwłok. Nie wiadomo również, czy w ogóle sekcje zostały przeprowadzone. Dorota Kania

JACEK KWIECIŃSKI PISZE Co roku nadchodzi czas, gdy ta rubryka, z konieczności, nie zajmuje się bieżącymi wydarzeniami. Tym razem chcę poruszyć kwestie, które nigdy i absolutnie zdezaktualizować się nie mogą. Tę małą serię mógłbym zatytułować: „Szczerze”. Szczerze o mej zasadniczej, niezmiennej, ogólnej postawie politycznej. Wykraczającej zdecydowanie poza jakiekolwiek bieżące „upartyjnienie”. Wielokrotnie pisałem, że jestem absolutnym, zdecydowanym przeciwnikiem obecnie rządzącej partii, jej polityki i porządków, jakie zaprowadza. Wielu pojąć nie może, iż nie musi to wynikać z bezkrytycznego uwielbienia Jarosława Kaczyńskiego.

Mam krańcowo złe zdanie o dziś władających, zwłaszcza dlatego, że ich panowanie uważam za wyjątkowo szkodliwe dla Polski, dla interesów Polski, dla tożsamości Polski, dla podmiotowości Polski, dla przyszłego oblicza Polski, dla polskiej racji stanu. Muszę to jeszcze raz powtórzyć tutaj po to, aby stwierdzić wyraźnie, iż do powyższych ocen żaden PiS potrzebny mi nie jest. Gdyby go w ogóle nie było, sądziłbym najdokładniej to samo. Nie jestem więc „pisowcem”, ale przecież żadnej innej alternatywy dla politycznego tworu Tuska nie ma. PiS może mieć liczne braki i słabości. W różnych kwestiach z jego stanowiskiem mogę się nie zgadzać. Ale w kwestiach, które uważam za najważniejsze, jest mi zdecydowanie bliższy niż jego oponent. Toteż w żadnej mierze, pod żadnym pozorem nie będę stosował totalnej „symetryczności” oceny. Jest to obiektywizm wobec samego siebie. Wobec mych poglądów, które zawsze były, są i będą takie same. Od początku z lekka niepełnej reaktywacji Polski byłem przeciwnikiem (zdecydowanym, takim „od podstaw”) partii podobnych do PO. Łatwo je rozpoznać. A ja swego światopoglądu nie zmienię.
Odcinki Nie potratujcie się Ależ tłok. Wśród stale nowych żurnalistów. Pragnących kadzić reżimowi. Ścisk jest taki, że grozi zapadnięciem się platformy.
Bez radości Minął 15 sierpnia. Od dawna, od bardzo dawna nie był dla mnie tak przepojony nastrojem smutku i przygnębienia. Tu i teraz, by zastosować retorykę premiera.

Sam Zdarza się to tej rubryce. Notki marnie oceniające postawę Pawła Lisickiego pisałem spontanicznie, „z marszu”. Bez najmniejszej świadomości, że prezes PiS wda się, zresztą niepotrzebnie, z Lisickim w polemikę. PS Jeszcze raz podkreślam, że „Odcinki” są pisane ze sporym wyprzedzeniem czasowym.
Dla Putina – wszystko – Kto na własnej ziemi stawia pomnik najeźdźcy... nie, nie będę kończył. Zadbana mogiła poległych pod Ossowem czerwonoarmistów całkowicie by wystarczyła. Stopień rusofilstwa obecnego rządu, przypodobywania się czekistowsko-imperialnym władzom moskiewskim jest przerażający. I niebezpieczny dla Polski. Towariszczu Sikorski.
Demagog Pan Lisicki napisał, że to, co obserwowaliśmy na Krakowskim Przedmieściu, dla jednych było działaniem heroicznym, dla innych – oszalałym. Jakichkolwiek pośrednich określeń nie użył. Jeśli to nie jest demagogią, to nie wiem, co nią może być. Gdy ktoś pragnie poznać całą prawdę o Smoleńsku, p. Lisicki „uzupełnia”: „Cała prawda? A więc spisek” (z udziałem Tuska). To wyzbyty jakiejkolwiek logiki „przeskok myślowy” i kolejny popis demagogii. A może p. Lisicki uważa, że „całą prawdę” ustaliła już tow. Anodina (bo jak ognia unika choćby napomknienia o przynajmniej współwinie Rosji). Rozumne to, pojednanie z płk. Putinem i jego czelistami – ułatwiające.
Szansa psychuszek Termin „oszalali” stwarza duże, przyszłościowe możliwości. Czytamy, że „podobno” niektórzy z tych, co stali stali pod krzyżem, byli leczeni psychiatrycznie. „Jarosław Kaczyński stracił rozum”. I „kontakt z rzeczywistością”. A to, iż jest paranoikiem, skonstatował taki fachowiec jak Jan Lityński (produkujący się oczywiście na łamach „Rzeczpospolitej”). Piotr Semka analizuje szanse „obrony Polski rozumnej” (nie zaopatrując dwóch ostatnich słów w cudzysłów). Gdzie jest miejsce dla ludzi rozumu wyzbytych? W psychuszkach oczywiście. Ale nierozumnych Polaków jest znacznie więcej (już fakt, że nie cenią „Gazety Wyborczej”, świadczy, że są nienormalni). W miarę możliwości logistycznych należy coś z tym zrobić. PS Tylko kłótnia Łukaszenki z Moskwą przeszkodziła uznaniu gazety opozycyjnej za stanowiącą „zagrożenie dla zdrowia psychicznego”. Ale przyszłość przed nami. Jest realne, że krytycy Putina, Janukowycza, Łukaszenki zostaną uznani za psychicznie chorych. A Tusk jest jeszcze powszechniej kochany.
„Nocna akcja” Było ich wiele, ale ten nocny (10.08) „happening”, imprezka, „karnawał” (P. Bratkowski w „Rzeczpospolitej”) na Krakowskim Przedmieściu pobił wszelkie rekordy. Kiedyś, niezależnie od swego stanowiska wobec meritum sprawy (a może właśnie dlatego), taka „Rzeczpospolita” skwitowałaby te kpiny z religii, tę ohydę, tę wulgarność przynajmniej felietonikiem. Nie dziś. A jej wspaniali reporterzy (z nowego naboru) piszą o „Nocnej akcji pod krzyżem”. Pomieszczając „neutralne” uwagi typu: „Wśród przeciwników krzyża dominował rozbawiony tłum młodzieży. – Bawię się jak na koncercie – wołała młoda dziewczyna, która podskakiwała...”. „Fajne”, prawda? Wróciły hasła o „bydle”. Niejaki Bartoszewski ma pojętnych uczniów. A p. Lisicki milczy. Bo jeszcze „Polska rozumna” mogłaby go oskarżyć o wspieranie oszalałych talibów. Tę obelgą, wymierzoną w chrześcijaństwo, nie posługuje się nawet Zapatero. Media PRL-bis, z ochoczą partycypacją „Rz” – tak. Również w tej gazecie produkuje się facet z „Krytyki Politycznej”. Kto, w istocie, pracuje na rzecz zapateryzmu w Polsce? PS Tylko przyzwoitością, a nie dążeniem do uzyskania „zdolności koalicyjnej” za wszelką cenę, można pobudzić tych Polaków, którzy dotąd milczeli. A Polska to nie tylko Warszawa.

Tusk rozbawiony Nocne (10.08) wyczyny tłuszczy, wykrzywione mordy, urocze dziewczątka kpiące z naszej religii, drwiące z majestatu śmierci, ten pokaz ohydy, przeraźliwej wulgarności rozbawił Pana Premiera. „Zachowajmy poczucie humoru” – stwierdził. Ze smakiem i subtelnością. Tusk nie mógł potępić tej podpitej bandy i jej „fajnych haseł”, bo niezależnie od tego, kto był organizatorem tego faszystowskiego „happeningu”, ta tłuszcza to jego elektorat. Twarz PO. Spalikotyzowana Polska. A kto jest zwierzchnikiem Palikota?
Dwugłos „PiS w ogóle nie podjął kwestii krótkowzrocznej polityki finansowej rządu Tuska, zajmuje się tylko krzyżem” (P. Gabryel, „Rzeczpospolita”, 11.08). „Nasza sobotnia konferencja poświęcona była dwóm tematom – ustawie kompetencyjnej, która zmniejsza znaczenie Polski na forum UE (sprawa, którą zajmował się Trybunał niemiecki, a która u nas została całkiem zapoznana. Tusk jest wszakże »Europejczykiem« de luxe) oraz drenażowi naszych kieszeni przez rząd. To dziennikarze pytali o Smoleńsk i Bronisława Komorowskiego” – (Mariusz Błaszczak, szef klubu sejmowego PiS,„Fakt”, 10.08). Ludzie PiS stale mówią o różnych poczynaniach rządu, ale ten ma to w nosie. Wydawało się, że obowiązkiem Gabryelów i Gursztynów jest nagłaśnianie tego. Ale wolą być głusi. Zamiast tego p. Gursztyn (nie znam jego „osobistego nastroju”) próbuje dyktować PiS-owi, kto powinien być we władzach partii, kto mu się podoba. Czy nie prościej byłoby stworzyć ugrupowanie własne – rozumnych, „liberalnych”, nowoczesnych żurnalistów?
Skansen – stadny Piotr Skwieciński stwierdza, że PiS może skończyć jako partia-skansen. Możliwe. Ja natomiast wiem, jak skończy „Rzeczpospolita”. Rozważania, czy także ją przejmie Nasz Ukochany Rząd, są bezprzedmiotowe. Sama dobrowolnie dołączy. Pod przewodem P. Lisickiego, I. Janke czy może C. Michalskiego. P. Skwieciński żartuje, mówiąc, że dotąd „Rz” krytykowała „aktualną linię” PiS. Była dodatkową trybuną dla ludzi nawołujących do ostatecznego zniszczenia tej partii. Podobnie popisywała się w sferach obyczajowych, kulturowych. To ja, właśnie ja „jestem przeciw polityce Platformy, a jednocześnie krytyczny wobec PiS-u”. Nie Kuczyński, Wołek, Lityński, niejaki Makowski, ludzie z TVN czy Polsatu. P. Skwieciński żartuje także, twierdząc, iż „Rz” ostatnio się nie zmieniła, dodatkowo nie „poprawiła”. Wystarczy spojrzeć na drugą stronę tej gazety. O ile mnie pamięć nie myli, p. Skwieciński w czasach „Nienawiści” Szymborskiej także produkował się stadnie (w „Życiu Warszawy”). Jest więc absolutnie przygotowany, by znów podjąć, w dawnym stylu, „wyzwania współczesności”.
Bezczelny i wspaniały Czegoś takiego jak premiera otwarcie ogłaszającego, że żadnych specjalnych reform nie przewiduje, bo liczy się „tu i teraz” (tj. wybory), więc furda, że nasi potomkowie będą mieli kłopoty – nigdy i nigdzie dotąd nie słyszałem. A tutaj nasz Wspaniały Wódz został nawet pochwalony w reżimowych mediach, jaki to on zręczny. A nawet, jak umiejętnie potrafi „zamieść pod dywan” wszystko, co dlań niewygodne. Co bardziej podziwiać? Ukochanego Premiera Prawomyślnych Polaków czy imponujące nasilenie padania przed nim na twarz?
Skupić subtelnych Byłoby świetnie, gdyby B. Komorowski „oparł się na ludziach Kwaśniewskiego” (ale czemu także nie Wałęsy?). A w szczególności na Marku Siwcu, prekursorze subtelnego „żartowania” z Jana Pawła II, na ziemi kaliskiej. Wspaniale pasuje do epoki Palikota – kumpla Pana Prezydenta i równie błyskotliwych „happeningów” dzisiejszych. Zawsze wiedziałem, że Komorowski ma dobry smak. Tylko musi go jeszcze – poza rusofilstwem – nieco skrywać (do czasu). Nie byłby to żaden „samodzielny krok”, ale próba generalna historycznego porozumienia. Naturalnych aliantów. Tego, co nie w pełni wyszło w latach 90. Tylko J. Kaczyński znów zawadza. PS Ani jotę nie wierzę, że „prezydent stał się równorzędnym w stosunku do premiera ośrodkiem władzy”. Ale bardzo to emocjonuje p. Lisickiego. Niemal tak jak stan psychiczny tych rodaków, którymi gardzi.
Klęska W batalii o pamięć i godne uczczenie śp. Lecha Kaczyńskiego oni już przegrali. Tylko o tym nie wiedzą. A w tej niewiedzy utwierdzają ich wielkie przekaziory.
Przekrój Ludu Okładka „Przekroju”. Z oddali wydawało mi się, że jest na niej Rokossowski. Potem, iż Bierut. Ale nie. To Jego Ekscelencja Komorowski. Portret zaopatrzony jest nawet w rymowankę: „Panie Prezydencie, przyjmij portret w prezencie”. A mnie przypomniała się wczesna młodość. Atoli także portrety Bieruta w moim domu nie wisiały.
Czekamy... Wajda otrzymał moskiewski order. To jeszcze nic. Kiedy Polska będzie wolna, kiedy będziemy wszyscy mogli być naprawdę dumni? Wtedy, gdy Kreml udekoruje prezydenta bratniej Polski specjalnym odznaczeniem „zasłużonego dla przyjaźni polsko-radzieckiej”. Imienia, na przykład, Andropowa.

Świński ryj Pamiętajmy: Polska nie jest najważniejsza. Polskości należy się wstydzić. Tak twierdzą najrozumniejsi. Ładnie komponuje się to z „zajawką” „Gazety Wyborczej”: „Popkultury gry z krzyżem”. Bo wiadomo, że ta pierwsza jest i ważniejsza, i o wiele bardziej nowoczesna. W pełnym nowoczesności pięknie.
Palikatozory Czy np. „Rzeczpospolita” nie ma świadomości, że ponosi cząstkę odpowiedzialności za palitolizację nie tylko polityki, ale i życia społecznego w Polsce? Czy szefostwo gazety nie czyta swego dodatku kulturalnego, z werwą współpropagującego ohydę – satanizm, gothic music, gangsta rap? Postępowo-propagandowe filmy, filmiki i „dokumenty”, wulgarny „nowy teatr” itd. Wszystko, co niszczy gust, a nawet poczucie przyzwoitości. W każdej dziedzinie. Spójrzcie na siebie, zanim zaczniecie psychoanalizować polityków tudzież elektorat.
Ani w ząb Bez echa przeszła u nas informacja, że japoński tankowiec został uszkodzony przez terrorystów. Choć ukazuje to, o jak globalne, wszechstronne niebezpieczeństwo chodzi. A nie o problem wyłącznie amerykański. Rozgrywający się na Księżycu.
Warunkowo Głównodowodzący w Afganistanie gen. D. Petraeus nie czuje się związany Obamy „datą wyjścia” (do końca 2011 r.). „Jeśli uznam, że misja nie została wykonana, powiem o tym politykom w Waszyngtonie (i członkom NATO). Tu nie chodzi o żadną datę” – mówi. PS Organ z ul. Czerskiej twierdzi, że „talibowie zabijają swoich”. To nieprawda. Bardzo mało Afgańczyków jest talibami.
Obama w dół Już, już blisko. Do wymarzonej przeze mnie granicy popularności Obamy (poniżej 40 proc.). Według ostatnich badań poparcie dla polityki Baracka Obamy („approval”) w społeczeństwie amerykańskim spadło do 41 proc. Co prawda przy „imperialnym sądownictwie” głos obywateli waży mało, ale ostatnio 78 proc [!] mieszkańców Missouri wypowiedziało się przeciw tzw. indywidualnemu mandatowi – podstawie gigantycznej „reformy zdrowotnej” Obamy. (Istniejący w Massachusetts ów mandat radykalnie podwyższył koszty leczenia). Prezydent ponadto, kompletnie nie zważając na opinię społeczną (a Republikanów traktując jak PO – PiS), kontynuuje keynesowskie „napędzanie gospodarki”. (Mimo rezolucji, apeli, analiz wskazujących np., że gdy w 1990 r. Japonia zastosowała podobne metody, straciła całą dekadę. Bez sukcesu). Nadchodzą wieści, że w okresie senackich wakacji Obama zamierza, chyłkiem, wprowadzić tzw. podatek energetyczny. A dziwaczna płynność sondaży coś nam przypomina, prawda? Wszelako kandydaci demokratyczni nie chcą, by wybory były plebiscytem nt. Obamy. Nie za bardzo pragną, by im pomagał.
Zaczerpnąć oddechu „Odcinki” przez dłuższy czas będą pozbawione reakcji na bieżące wydarzenia. Jak corocznie. Wiem, że 2010 r. jest szczególny. Ale właśnie dlatego, iż czeka nas wytężone, długotrwałe, teraz prawie samotne zmaganie polityczne i ponadpolityczne, wręcz muszę nabrać nieco nowych sił, energii. Dłuższe notki, które na ogół wypełnią rubrykę, mogą zapewne wydać się niektórym zbyt oderwane od naszej bieżącej rzeczywistości. Tylko pozornie. Prawda historyczna, bezpieczeństwo naszego świata, jego rysujący się kształt są tematami uniwersalnymi. A kiedy rubryka wróci do zwykłej formuły, autor może nawet zdoła wykrzesać z siebie niełatwy optymizm. Jacek Kwieciński

Mitomania bez purytanów=Polska Kiedyś studiując bacznie historię narodów, szczególnie skupiłem się na angielskim ruchu purytańskim. Ściśle związany z religią protestancką, zakładał on uwolnienie się z resztek katolicyzmu i wypracowanie odrębnej religii. Nie to mnie jednak zainteresowało najbardziej. Zafascynowałem się kultem pracy i skromności panującej wśród przedstawicieli tego nurtu. Od razu zacząłem  zastanawiać się, jak wyglądałaby Polska dziś, gdyby tych Purytanów było w RP więcej. Na pewno nie mielibyśmy tak fascynującej historii, a raczej flegmatyczną jak Anglia, jednak być może zamiast koncentorwać siły Narodu na bezsensownych waśniach często o kawałek ziemi, w ciszy i spokoju uniknęlibyśmy wielkich nieszczęść.
Magnaci i rokosze Zacznijmy od rokoszy, co by było gdyby Zebrzydowski i Radziwiłł stawiali sprawy państwowe nad osobistymi, i zamiast uszczuplać siły królewskie pod Guzowem z 1607 roku, postanowili działać wspólnie będąc lojalnymi wobec Króla. Z pewnością ten pierwszy nie musiałby być banitą, a Poska w czasie dymitriady nie musiałaby się zajmować prywatnymi starciami. Gdyby ów magnaci mieli zmysł pragmatyzmu i purytańskiej skromności zapewne byliby tysiąc razy silniejsi. Ciekawe, że 60 lat później podobna głupota nawiedziła magnata Lubomirskiego, który wprawdzie ukazał swe nadprzeciętne talenty wodzowskie, wykorzystując je jednak przeciwko Polakom, i to kilka lat po ruinie państwa przez Potop Szwedzki. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się to szaleństwem, bo i nigdzie na świecie ludzie tak bardzo nie dbali o partykularne interesy jak w Polsce.

Królowie i państwo Nie lepiej było z władzą. Dajmy na to króla Zygmunta III Wazę. Przy nim  Jarosław Kaczyński to pikuś, nawet  TVN nie zdołałby odkręcić jego czarnego PR. Nie dość, że szlajał Polaków po Rusi, aby później nie umieścić na tronie swojego syna Władysława( osobiście nie wierzę, iż z powodu konieczności zmiany religii, raczej ambicji samego Zygmunta do posiadania tytułu króla wschodnich sąsiadów), to jeszcze nie zaspokojony wyleciał po koronę Szwecji, co by pomorzanie nie mieli zbyt lekko i pobić się musieli. Po tym wszystkim zmarł zostawiając Polskę skonfliktowaną ze wszystkimi możliwymi sąsiadami. Późniesi władcy mieli już tylko gorzej. No i co by było gdyby Zygmunt posłuchał choć trochę kazań Skargi i posypał głowę popiołem? Pewnie zbudowalibyśmy spokój wewnętrzny i lepiej pozyskali sojusze. Niestety niepohamowana chęć władzy i prywata króla/królów doprowadziła równią pochyłą do upadku RP. Szybko lecąc przez wojne północną, gdzie naparzaliśmy się między sobą, a to za Piotra I a to za króla Sasa, po odsiecz Wiedeńską, dzięki której nie otrzymaliśmy nic, po czym znaleźliśmy się w ciepłych łapkach trzech zaborców.

Mitomania Polacy przez wieki uwielbili sobie zajęcie wdzięczne: mitomanię. Najpierw daliśmy się pochlastać za przedmurze chrześcijaństwa i sarmatyzm, które były przykrywką dla warcholstwa i uciskania chłopów. W imię krzyża podejmowaliśmy nierozsądne decyzje polityczne, nic nie ugrywając na arenie międzynarodowej. W późniejszych czasach zaborów, kiedy papież odmówił nam obrońcom Chrystusa prawa bytu (Cum primum Grzegorza XVI) rozpoczęliśmy mitologizację złotej wolności, sami przekonując siebie, że wina nie leży po naszej stronie. Kiedy odzyskaliśmy wolność przyszedł czas na przypisywanie zwycięstw woli boskiej (celowy zresztą zabieg endecji, aby odebrać laur zwycięstwa Piłsudzkiemu za odparcie bolszewików). Tak bardzo zakochaliśmy się w Mickiewiczu, że mesjanizm przyjęliśmy jako coś wspaniałego, czemu nie wolno sie wręcz buntować. Lubiliśmy/lubimy się przedstawiać jako Naród Wybrany, aby uwolnić się od zarzutów zwykłego nieudacznictwa. Łatwiej było przyjąć wizję Mickiewicza niż Prusa.

Bez żadnej nauczki Historia dała nam w kość jak mało któremu narodowi, konsekwentnie przekonuję, że głownie z naszej winy. Jednak prawie nigdy nie dostrzegłem, aby Polacy, a przede wszystkim państwo, władza wyciągnęły jakąś lekcje z tych wszystkich kataklizmów. Każdy kto ma jakieś pojęcie zauważy prostą i nachalną analogię pomiędzy wczoraj a dziś. Nasz Sejm jawnie przypomina te sławne sejmiki szalcheckie, które nie umiały nigdy dojść do jakiegokolwiek kompromisu, władza zajmuje się prywatą, tak jak niegdyś królowie-sarmaci, opozycja to przecież podgoleni magnaci broniący pod przykrywką religii i symboli swoich interesów. A lud? Lud jak dawniej pójdzie za tymi, którzy więcej dadzą, jak kiedyś chłopi za Kościuszką. No i pozostaje tylko pytanie, czy kiedyś doczekamy się naszych polskich purytanów, tytanów pracy, gustujących w ciszy i spokoju z dala od fekaliów? Leszek Karpiński

ANEKS - BAT NA OPOZYCJĘ Nowa rzeczniczka praw obywatelskich Irena Lipowicz pytana: jakie będą priorytety pani urzędowania, – we wszystkich wywiadach odpowiada niezmiennie: prawa osób niepełnosprawnych i starszych. Nie wiadomo, do której z wymienionych grup można zaliczyć oficerów byłych Wojskowych Służb Informacyjnych, ale fakt, że swoje urzędowanie pani rzecznik rozpoczyna od wyrażenia troski o interesy tych właśnie osób zasługuje na szczególną uwagę. 22 lipca 2010 r. (dzień po ślubowaniu złożonym przez nową rzecznik) RPO skierował do ministra Obrony Narodowej wystąpienie „w sprawie problemów powstałych w wyniku wejścia w życie przepisów ustawy likwidującej Wojskowe Służby Informacyjne, regulującej procedurę weryfikacji żołnierzy i pracowników tych służb oraz ich poprzedniczek, a ponadto procedurę sporządzenia i publikacji tzw. Raportu z weryfikacji WSI”. RPO zwrócił się do ministra Klicha o poinformowanie, jak aktualnie wygląda sytuacja prawna i zawodowa żołnierzy byłych WSI, ilu żołnierzy zlikwidowanych WSI przeszło na emeryturę, ilu przebywa w rezerwie kadrowej, a ilu zostało wyznaczone na stanowiska służbowe w jednostkach organizacyjnych sił zbrojnych, SKW, SWW oraz w MON.” W piśmie do ministra można przeczytać: Z informacji posiadanych przez Rzecznika Praw Obywatelskich wynika, iż przed wejściem w życie w/w ustawy, (chodzi o nowelę z dn.25.07.2008r dop.mój) rząd podjął także inne działania praktyczne, mające na celu wykorzystanie niezweryfikowanych żołnierzy WSI. Z komunikatu prasowego Ministerstwa Obrony Narodowej z dnia 12 września 2008 r. wynika, iż 916 żołnierzy rozwiązanych WSI (63% żołnierzy przeniesionych do rezerwy) zostało wyznaczonych na stanowiska służbowe w jednostkach organizacyjnych sił zbrojnych oraz w SWW i SKW. 189 osób zostało wyznaczonych na stanowiska służbowe w jednostkach organizacyjnych Ministerstwa Obrony Narodowej. Ponadto Minister Obrony Narodowej dnia 12 września 2008 r. przeniósł 123 niezweryfikowanych żołnierzy byłej WSI na tzw. etat zbiorczy, a następnie przywrócił do rezerwy kadrowej, w której mogą oni przebywać kolejne dwa lata. Pomimo podjętych działań zmierzających do rozwiązania problemów wywołanych niespójnymi przepisami oraz publikacją Raportu, do Rzecznika wpływały skargi żołnierze rozwiązanych WSI, którzy podnosili zarzut, iż z powodu braku weryfikacji złożonych przez nich oświadczeń zostali decyzją Ministra Obrony Narodowej zwolnieni z zawodowej służby wojskowej albo też nie zostali wyznaczeni na stanowiska przez Pełnomocników SKW lub SWW, pomimo wyrażonej przez nich chęci zatrudnienia w nowopowstałych służbach.” Na co jeszcze skarżą się do RPO ofiary ministra Macierewicza? Głównie na to, że rezerwiści WSI nie mogą pracować w sądach i prokuraturach, jednostkach Żandarmerii Wojskowej wojskowych oraz w wojskowych jednostkach rozpoznania i jednostkach zwiadowczych. Rzecznik stwierdza: „To rozwiązanie zainteresowani kwestionowali jako dyskryminujące żołnierzy byłych WSI w stosunku do żołnierzy innych rodzajów sił zbrojnych. Większość żołnierzy WSI posiadało takie właśnie wykształcenie specjalistyczne, a przywołany przepis w praktyce uniemożliwił im dalszą służbę w wojsku.” Rzecznik chciałby się również dowiedzieć, kiedy (i czy w ogóle) podany zostanie do publicznej wiadomości komunikat z zakończenia prac Komisji Weryfikacyjnej ewentualnie „ czy w tej materii planowane są zmiany legislacyjne zmierzające do wskazania następcy prawnego zlikwidowanej Komisji Weryfikacyjnej, który zapewni wykonania przepisów ustawy w tym zakresie”. Jednocześnie RPO zwrócił się do MON o udzielenie informacji na temat stanu prac legislacyjnych, mających na celu wykonanie wyroku Trybunału Konstytucyjnego z dnia 27 czerwca 2008 r. Rzecznik napisał, że osoby, które uważają, iż Raport zawierał nieprawdziwe informacje na temat ich działalności w ramach WSI i uważają że zostały publikacją pokrzywdzone, domagają się sporządzenia uzupełnienia Raportu.”Przepisy ustawy  wprowadzające ustawę o Służbie Kontrwywiadu Wojskowego oraz Służbie Wywiadu Wojskowego oraz ustawę o służbie funkcjonariuszy Służby Kontrwywiadu Wojskowego oraz Służby Wywiadu Wojskowego przewidują, że jeżeli nowe okoliczności, które powinny zostać objęte Raportem lub wpływają na jego treść, zostaną ujawnione w toku działalności SKW lub SWW po zakończeniu działalności Komisji Weryfikacyjnej, uzupełnienie Raportu sporządzane jest odpowiednio przez Szefa SKW lub Szefa SWW, niezwłocznie po ujawnieniu nowych okoliczności”. RPO przypomniał jednak, że Trybunał Konstytucyjny orzekł, iż „organy władzy publicznej powinny wstrzymać się z podawaniem do publicznej wiadomości pełnej wersji uzupełnień raportu Przewodniczącego Komisji Weryfikacyjnej bez uprzedniej anonimizacji danych osób objętych raportem. Uzupełnienia do raportu mogą zostać podane do publicznej wiadomości bez takiej anonimizacji dopiero po zapewnieniu osobom zainteresowanym odpowiednich gwarancji proceduralnych”. W trosce o „gwarancje proceduralne” rozlicznej agentury WSI, Rzecznik Praw Obywatelskich pyta więc o stan prac legislacyjnych, mających na celu wykonanie przedmiotowego wyroku Trybunału Konstytucyjnego”. Można oczywiście uznać, że pismo zastępcy RPO Stanisława Trociuka (on jest autorem wystąpienia do ministra ON), nawiązujące do wcześniejszych wystąpień Janusza Kochanowskiego, wysłane dzień po ślubowaniu Ireny Lipowicz, nie ma najmniejszego związku z osobą nowej rzecznik i jest standardowym działaniem Biura RPO. Dla wielu odbiorców, pytania rzecznika dotyczące żołnierzy zlikwidowanych WSI będą w pełni usprawiedliwione, a traktowanie tej grupy, jako „pokrzywdzonych”, ( jak w przypadku agentury WSI czyni to Fundacja Helsińska) zasadne. Uważam jednak, że wystąpienia nowej pani rzecznik nie należy traktować jako incydentu, a warto na nie spojrzeć, jako na element planowej kampanii zmierzającej do pełnej odbudowy środowiska zlikwidowanych WSI. O niektórych zdarzeniach, świadczących o takim procesie już pisałem (powołanie „Sowy”, umorzenie śledztwa ws. związków szefów WSI z nielegalnym handlem bronią z lat 90., prawdopodobna nominacja gen. Bojarskiego na stanowisko przedstawiciela przy NATO i UE). O prowadzeniu przez Biuro Bezpieczeństwa Narodowego prac zmierzających do odtworzenia dawnych struktur WSI, mówił niedawno Jarosław Kaczyński. Pismo RPO do ministra Klicha, zawiera kilka istotnych informacji o aktualnych dążeniach ludzi z tego środowiska. Przede wszystkim, wiemy o skargach żołnierzy WSI składanych w Biurze Rzecznika, których treść spowodowała obecne wystąpienie. Przypuszczalnie, były one efektem powołania stowarzyszenia reprezentującego interesy WSI. Wiemy także, że do RPO zwracały się osoby, które uważają, iż Raport z Weryfikacji zawierał nieprawdziwe informacje na temat ich działalności i czują się pokrzywdzone publikacją. W związku z tym domagają się sporządzenia uzupełnienia Raportu. Takie uzupełnienie może sporządzić szef Służby Kontrwywiadu Wojskowego lub szef Służby Wywiadu Wojskowego. Ponieważ przed kilkoma dniami z Kancelarii Prezydenta przewieziono do SKW całość akt Komisji Weryfikacyjnej (owe słynne „haki” skrywane w prezydenckich „lochach”) można się spodziewać, że w interesie „pokrzywdzonych” żołnierzy WSI sporządzony zostanie nowy aneks do Raportu z Weryfikacji, podważający wszystkie dotychczasowe ustalenia. Jest to tym bardziej możliwe, że od wielu miesięcy na stronie internetowej stowarzyszenia „Sowa” zamieszczane są publikacje pt. „Nasze zdanie o Raporcie z likwidacji WSI”, których autorzy „rozprawiają” się tezami Raportu. Powołują się przy tym na umorzenia spraw kierowanych przez Komisję Weryfikacyjną do Prokuratury Wojskowej. Ponieważ większość postanowień o umorzeniu, w miejsce uzasadnienia zawiera wzmiankę o utajnieniu „z uwagi na to, że zawiera informacje stanowiące tajemnice państwową”, nie sposób poznać argumentów Prokuratury. Można natomiast poznać, w jaki sposób ludzie WSI interpretują decyzje prokuratorskie i co sądzą o Antonim Macierewiczu. W części VII „opinii” dotyczącej handlu bronią czytamy m.in.: Tak więc sztandarowa tez autora Raportu, mającą jednoznacznie przekonać społeczeństwo o przestępczej działalności WSI, którą była teza o nielegalnym handlu bronią prowadzonym przez WSI legła w gruzach. [...]  Kierując się celami politycznymi nie zważał na krzywdy jakie wyrządza żołnierzom WSI posądzając ich publicznie o działania niezgodne z prawem, działania, które w rzeczywistości nie posiadały cech przestępstwa. Nie można zapomnieć jak wiele krzywdzących, nieprawdziwych wypowiedzi pod adresem żołnierzy WSI, w tej sprawie, padło z ust polityków ze środowiska autora Raportu, jak w wielu przypadkach napuszczano na nich media stymulując wywiady i tzw. przecieki. Rodzi się pytanie – Panie Macierewicz, gdzie jest ta zorganizowana grupa przestępcza o której napisał Pan na str. 112 Raportu? O skali manipulacji kierujących doniesienia świadczy konieczność wieloletniego okresu prostowania faktów i udowadniania przez prokuraturę, iż w sprawie tej brak jest cech przestępstwa oraz to, iż obok umorzenia „głównego” musiało być 21 umorzeń cząstkowych w wątku działań żołnierzy WSI.” Podobny ton można odczytać z „opinii” w sprawie funkcjonowania w WSI nielegalnego lobby na rzecz firmy SILTEC i nieprawidłowościach w obszarze kryptografii wojskowej, w związku z umorzeniem tej sprawy przez Prokuraturę Wojskową.  Tu również, powołując się na fakt umorzenia, autorzy stwierdzają, że Raport w tym zakresie jest nierzetelny. Tej kwestii warto będzie poświęcić więcej miejsca, tym bardziej, że od wielu miesięcy można zaobserwować szczególną aktywność firmy SILTEC w zakresie niezwykle ważnych zamówień publicznych dla wojska i służb wojskowych. Niewykluczone, że działania środowiska WSI będą dziś zmierzały w kierunku sporządzenia aneksu do Raportu z Weryfikacji, w którym przedstawione zostanie stanowisko „pokrzywdzonych”. Taki krok miałby nie tylko znaczenie propagandowe, ale przede wszystkim służyłby uzasadnieniu przyszłych decyzji legislacyjnych zmierzających do pełnej reaktywacji wpływów Wojskowych Służb Informacyjnych. Co najważniejsze - dałby również podstawę do przeprowadzenia zasadniczej „rozprawy” z opozycją, co w obecnej sytuacji wydaje się wspólnym priorytetem grupy rządzącej i środowiska byłych WSI. Ścios

Rząd Tuska realizuje politykę Putina Wydaje się, że główna linia polityki historycznej obecnych władz jest wytyczona w tekście Donalda Tuska opublikowanym w odpowiedzi na ankietę tygodnika "Znak" w 1987 r.: "Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło-ponuro-śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych urojeń? Polskość to nienormalność (...)" Z prof. Andrzejem Nowakiem, historykiem, wykładowcą na Uniwersytecie Jagiellońskim, redaktorem naczelnym dwumiesięcznika "Arcana", rozmawia Mariusz Bober Pomnik z kosztownego granitu dla sowieckich żołnierzy i brak woli należytego upamiętnienia prezydenta Polski i innych ofiar katastrofy smoleńskiej - czemu służy polityka historyczna Platformy Obywatelskiej? - Tyle niechęci widać w ostatnich działaniach obecnego prezydenta oraz innych funkcjonariuszy rządzącej partii, w tym generalnego konserwatora zabytków m. st. Warszawy (na pierwszą wzmiankę o inicjatywie upamiętnienia ofiar katastrofy katyńskiej zareagował zapowiedzią wydania zakazu wzniesienia jakiegokolwiek pomnika), że budzi to zażenowanie. To wszystko przypomina jakąś szokującą groteskę. Zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę inicjatywę odsłonięcia pomnika żołnierzy sowieckich, którzy zginęli w walkach z Polakami podczas Bitwy Warszawskiej. Bronisław Komorowski wspierał taką inicjatywę, jeszcze zanim został prezydentem. W tym przypadku błyskawicznie zrealizowano pomysł wzniesienia całkiem okazałego pomnika. W dodatku jego odsłonięcie zaplanowano dokładnie w 90. rocznicę Bitwy Warszawskiej. Sprawa pomnika w Ossowie wpisuje się w nową politykę historyczną obecnych władz wobec Rosji.
Politykę tzw. pojednania Platforma chce prowadzić na kolanach. - To przejaw tzw. nowego otwarcia na Rosję Putina zapoczątkowanego z chwilą dojścia do władzy Platformy Obywatelskiej. Działania towarzyszące tej polityce nasiliły się zwłaszcza podczas ubiegłorocznych obchodów 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej. Znaczące było tu zwłaszcza szokujące wystąpienie ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego. Chodzi o jego artykuł w "Gazecie Wyborczej" będący swoistym przywitaniem przybywającego do Polski premiera Rosji Władimira Putina. Przypomnę, że Sikorski napisał, iż Rosja nigdy nie była tak bliska wartościom demokratycznym świata zachodniego jak wówczas, czyli w 2009 roku. A przecież w ciągu 9 lat rządów Władimira Putina w Rosji zostało zamordowanych ok. 300 dziennikarzy, wszystkie media elektroniczne 140-milionowego kraju zostały w komplecie podporządkowane dyspozycji Kremla; armia rosyjska pozbawiła życia dziesiątki tysięcy Czeczeńców - obywateli Federacji Rosyjskiej... Czy te właśnie standardy tak zachwyciły ministra Sikorskiego? Szokujący był też aplauz dla wystąpienia Władimira Putina na Westerplatte, które tylko "Nasz Dziennik" i nieliczne media skomentowały adekwatnie do jego treści. Przypomnijmy, że premier Rosji de facto usprawiedliwił sowiecką agresję na Polskę 17 września 1939 r., twierdząc, że porozumienie sowiecko-niemieckie było naturalną konsekwencją "niesprawiedliwego" traktatu wersalskiego. Putin w tamtym przemówieniu zwracał się faktycznie nie do Polski, ale znów do Niemiec, przypominając, co zawdzięczają one Rosji. Milczące przyjęcie przez stronę polską tego wystąpienia oraz kolejnych porcji propagandowych kłamstw Putina w Smoleńsku 7 kwietnia było również szokujące. Przypomnę, że na konferencji prasowej po spotkaniu z premierem Tuskiem Putin wrócił do oskarżeń wobec Polski o rzekome "wymordowanie" - i tu użył "fantastycznej" liczby 35 tysięcy - jeńców rosyjskich pojmanych po Bitwie Warszawskiej. W ten sposób wrócił do propagandowego chwytu Michaiła Gorbaczowa, który nakazał rosyjskim propagandystom szukać "anty-Katynia", aby "zmiękczyć" wymowę sowieckiej zbrodni na polskich oficerach z 1940 roku. Niestety, w ten schemat myślenia wpisuje się pomnik wzniesiony sowieckim żołnierzom w Ossowie...
...który jest de facto pomnikiem polityki historycznej Władimira Putina. - Tak, ponieważ upamiętnia walczących z Polską czerwonoarmistów, i to nie pod czerwoną gwiazdą, co byłoby zgodne z prawdą historyczną, ale pod prawosławnym krzyżem. To całkowicie sprzeczne z historyczną prawdą o Armii Czerwonej, ale doskonale zgodne z nową syntezą historyczną, jaka jest tworzona w Rosji na zamówienie Kremla i rządu rosyjskiego. Polega ona na tym, aby wszystkie podboje Związku Sowieckiego usankcjonować jako kontynuację imperium rosyjskiego, by "biała" Rosja - w tym, co w niej najgorsze, czyli imperializmie, zlała się w doskonałą jedność z imperializmem sowieckim, ale już nie pod znakiem czerwonej gwiazdy, tylko prawosławnego krzyża. Skrajna nieuczciwość tego zabiegu i budowy pomnika w Ossowie polega m.in. na tym, że to nie była wojna prawosławia z katolicyzmem, ani też na odwrót. To była wojna agresywnej ideologii komunistycznej z całym Starym Światem. Szeregi Armii Czerwonej zasilali nie tylko Rosjanie, ale także np. polscy komuniści, którzy walczyli przeciwko swoim rodakom! Sowietów wspomagali też łotewscy ochotnicy, dzieci luterańskich rodziców, Żydzi czy Kałmucy. Na pewno nie łączyło ich prawosławie! Po polskiej stronie do walki z tą nawałą stanęli przecież nie tylko Polacy, ale Ukraińcy, Białorusini, a także - i to warto było raczej upamiętnić - Rosjanie antykomuniści spod znaku Borysa Sawinkowa czy Stanisława Bułak-Bałachowicza. Z politycznych przyczyn Bronisław Komorowski wolał jednak upamiętnić nie ich, ale żołnierzy Armii Czerwonej - i to jako "prawosławne" ofiary. Ofiary wojny z Polską. W Rosji odczytywane jest to natychmiast bezbłędnie: "nowe polskie władze" gotowe są uczcić "rosyjskie" ofiary - te, które może nawet usprawiedliwiają jakoś, a przynajmniej tłumaczą Katyń... Kto nie wierzy, niech sięgnie do wydania moskiewskiego dziennika "Wriemia Nowostiej" z 17 sierpnia.

Czyli obecne władze Polski realizują politykę historyczną Rosji? - Nie oceniam intencji. Widzę skutki. Moim zdaniem, przyczynia się ona faktycznie do realizacji polityki historycznej Rosji Putina. Wpisuje się bowiem w tezy jej propagandy - że to Polacy są odpowiedzialni za śmierć rosyjskich jeńców, dlatego budują im pomniki, uznają swoją winę. Tak to już ujmuje kontrolowana przez Putina rosyjska prasa. Przedstawiciel państwa polskiego, obecny prezydent, postanowił uczcić czerwonoarmistów pomnikiem z wkomponowanym prawosławnym krzyżem, który czci żołnierzy armii idącej na Warszawę, by zlikwidować państwo polskie! Ona szła po to, by zrobić z Polaków bolszewików. Jeżeli więc teraz legalne władze Polski stawiają pomnik armii bolszewickiej, a w dodatku "chrzczą" go prawosławnym krzyżem, to nie tylko dokonują manipulacji historycznej zgodnej z "polityką pamięci" Putina, ale zacierają sens polskich walk o niepodległość, o Polskę w XX wieku! Jeśli bowiem stawiają pomnik Armii Czerwonej, która chciała zlikwidować państwo polskie, to powstaje pytanie: po co nasi przodkowie ginęli, stając w 1920 r. do obrony Warszawy?
Przedstawiciele władz, w tym obecny sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej Kunert, utrzymują, że w ten sposób chcieli upamiętnić jedynie ofiary walk... - Godny pochówek zmarłych jest ludzkim obowiązkiem. Warto jednak przypomnieć kilka okoliczności. Po pierwsze, dlaczego państwo polskie zadbało o efektowny, granitowy pomnik dla żołnierzy Armii Czerwonej, a nie zdecydowało się na odnowienie skromnych, postawionych jeszcze przed wojną betonowych krzyży polskich obrońców Ossowa i Europy? Po drugie, w Rosji polskich cmentarzy wojennych, cmentarzy polskich ofiar stalinowskich zbrodni nie buduje państwo rosyjskie - buduje je i utrzymuje z polskich środków państwowych Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Czy w Polsce pomniki żołnierzom Armii Czerwonej powinna zatem także budować strona polska? Na pewno prosta mogiła żołnierska z napisem: "Przyszli zdobywać Warszawę. Niech spoczywają w pokoju" - należy się tym żołnierzom. Ale ważne jest również to, a przynajmniej powinno być ważne dla państwa polskiego, czy ktoś zginął, bo szedł, by zniszczyć Polskę, czy dlatego, że bronił naszego kraju przed wrogą armią. Nowe władze państwowe Polski szybko i łatwo stawiają pomnik żołnierzom, którzy szli zlikwidować państwo polskie. Jednocześnie bronią się rękami i nogami przed upamiętnieniem demokratycznie wybranego przywódcy państwa, czyli prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który zginął w tym roku pod Smoleńskiem.
Ważniejsze staje się uczczenie tych, którzy przyszli zlikwidować Polskę, niż tych, którzy jej bronili. - Przypomnę w tym kontekście, że to Bronisław Komorowski był tym parlamentarzystą w Sejmie kontraktowym, a także w Sejmie pierwszej kadencji, który najostrzej spośród "solidarnościowych" posłów protestował przeciwko przywróceniu daty 15 sierpnia jako Święta Wojska Polskiego. Tłumaczył wtedy, jako nowy minister Obrony Narodowej, że to święto nie odpowiada generalicji (odziedziczonej po Ludowym Wojsku Polskim)... I teraz nagle okazuje się, że 15 sierpnia może być jednak dobrą datą - dla upamiętnienia żołnierzy Armii Czerwonej. Budzi to co najmniej zdziwienie.
Czy to oznacza, że obecne władze nie są w stanie wyartykułować zasad propolskiej polityki historycznej? - Trudno mi to w pełni ocenić. Będzie to łatwiejsze, gdy dobiegnie końca czas obecnej władzy, a czas każdej władzy kiedyś się kończy... Ale można już obecnie pokusić się o wstępne oceny. Wydaje się, że główna linia tej polityki historycznej jest wytyczona w tekście Donalda Tuska opublikowanym w odpowiedzi na ankietę tygodnika "Znak" w 1987 r.: "Co pozostanie z polskości, gdy odejmiemy od niej cały ten wzniosło-ponuro-śmieszny teatr niespełnionych marzeń i nieuzasadnionych urojeń? Polskość to nienormalność - takie skojarzenie narzuca mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie niezmiennie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze, wrzuciły na moje barki brzemię, którego nie mam specjalnej ochoty dźwigać... Piękniejsza od Polski jest ucieczka od Polski tej na ziemi, konkretnej, przegranej, brudnej i biednej. I dlatego tak często nas ogłupia, zaślepia, prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem". W tamtym wystąpieniu ówczesny 30-letni absolwent historii z Uniwersytetu Gdańskiego, liberalny działacz gdańskiej opozycji, zdefiniował swoją wizję polityki historycznej. Była to wizja radykalnie przeciwstawiona przez Donalda Tuska temu, co nazywał nienormalnością. A rozumiał przez to kultywowanie pamięci o walkach, zwycięstwach, porażkach i ofiarach poniesionych dla polskości, co symbolizuje właśnie Bitwa pod Grunwaldem czy Bitwa Warszawska.
Środowisko PO twierdzi często, że w ten sposób walczy z fatalizmem w polskiej historii, ale przecież Bitwa Warszawska jest przykładem wspaniałego tryumfu.- Tak, było to wielkie zwycięstwo nie tylko dla Polski, ale także dla Europy. To nie była bezsensowna ofiara. Pamięć o Bitwie Warszawskiej to nie anachroniczna martyrologia. Ta bitwa przyniosła realny sukces: było nim samo utrzymanie państwa polskiego. Przecież bez tej zwycięskiej bitwy nie byłoby II Rzeczypospolitej i dwudziestu lat niepodległości - po 123 latach niewoli. Tamto dwudziestolecie przyniosło nieporównywalnie więcej, choćby w dziedzinie kulturalnej, niż cała historia ostatniego dwudziestolecia - III RP! Bez zwycięstwa w 1920 r. nie byłoby utrwalenia dorobku Żeromskiego, Reymonta, nie byłoby Iwaszkiewicza (innego niż ten z ody ku czci Bieruta) ani Leśmiana, nie byłoby muzyki Szymanowskiego, nie byłoby przecież także sztuki Schulza, ani nawet ironii Gombrowicza. Także dorobek ekonomiczny II RP był bezsprzecznie pokaźniejszy w porównaniu z dwiema ostatnimi dekadami. Cóż zostaje nam z tych ostatnich 20 lat poza blichtrem nowych banków i sklepów oraz styropianami, którymi przykryto fasady blokowisk z PRL? Nie mamy drugiej Gdyni! Przeciwnie, zrobiliśmy wszystko, by zlikwidować gospodarcze znaczenie tej pierwszej, by zlikwidować nie tylko przemysł stoczniowy, ale także szereg innych gałęzi przemysłu. Nie możemy być dumni ze zreformowanej złotówki, bo przecież dążymy do tego, by jak najszybciej zastąpić ją euro... Tamta ofiara w Bitwie Warszawskiej została zamieniona na konkretną korzyść dla całego Narodu, dla milionów Polaków. Polska pozostała Polską - wbrew zamiarom tej armii, której żołnierzy uhonorować miał w 90. rocznicę Bitwy Warszawskiej nowy pomnik w Ossowie.
Być może nie byłoby także polskiego Papieża... - Trudno sobie wyobrazić, by chłopiec urodzony w maju 1920 r. mógł otrzymać katolickie wychowanie, gdyby bolszewicy opanowali Polskę. Nie można redukować naszej historii jedynie do ofiar, którym odmawia się sensu. Z nich wyrósł konkretny sukces Polski w wielu wymiarach. Być może dziś nie rozmawialibyśmy ani w ten sposób, ani w ogóle w języku polskim, gdyby Armii Czerwonej udało się podbić Polskę 90 lat temu. Dziękuję za rozmowę.

20 sierpnia 2010 "Całe zło zaczyna się od nakładania pęt prawdzie".. (Ks. Jerzy Popiełuszko). A przy tym” jedynie prawda jest ciekawa”, jak twierdził – największy pisarz polityczny XX wieku- Józef Mackiewicz. Coś w tym jest, bo czego jak czego, ale prawdy na co dzień nam z pewnością brakuje, wobec zalewające nas fali powodzi- przepraszam wszystkich powodzian- oczywiście powodzi  fali dezinformacyjnych szczegółów  zalewających nas codziennie, a, mających na celu ukrycie prawdy o nas, naszej sytuacji, o sytuacji państwa polskiego. Nawet jak coś się przemknie- to jakby przypadkiem, z uśmiechem, że to nic takiego, że nie jest to wielki problem.. Bo co się stanie, jeśli od nowego Roku Pańskiego 2011 socjaliści europejscy obłożą  książki dodatkowym podatkiem VAT w wysokości 7 %??? Nie dość, że są już i tak drogie- to będą jeszcze droższe, a że  wysokie ceny zabijają popyt?… Socjaliści konsekwentnie podnoszą ceny, bo chodzi im o kolejny podatek, który wspomoże budowę państwa opiekuńczego  i socjalistycznego- a wiadomo-  że socjalizm jest najlepszym ustrojem na świecie, pod warunkiem, że ktoś go sfinansuje. Oczywiście w przypadku zaprzestania czytelnictwa wielu chłamowych książek-. niektórym dotychczasowym ich  czytelnikom wyjdzie to z pewnością na dobre, ale ci- tak jak ja- który  czytam wiele rzeczy poważnych i solidnych prawdą - będą musiał- czy tego chcę, czy nie- finansować budowę biurokracji socjalistycznej, państwa opiekuńczo totalitarnego  i opiekuńczego,  a zarazem. opiekującego się głównie darmozjadami,  moimi nadzorcami biurokratycznymi i  tymi wszystkimi, którzy głównie rozsiewają  marnotrawstwo, które kwalifikuje się przede wszystkim  do Księgi Guinessa. Przy okazji kolejny raz wychodzi najprawdziwsza prawda, że Polska nie jest już krajem suwerennym, bo  nasz nowy rząd- Komisja Europejska- tak naprawdę rządzi, a nasi mężykowie stanu mogą sobie jedynie pomeradać ogonem- ku radości gawiedzi, przed którą grają ludzi wpływowych, że pojadą do Unii i załatwią kolejne przedłużenie sytuacji nieopodatkowywania VAT-em książek.. Już kilka razy załatwili- ale nie zmienia to istoty rzeczy… Muszą prosić obcych o to, co robiliśmy kiedyś  samodzielnie, we własnym kraju., na przykład w PRL-u, kraju wasalnym wobec ZSRR, ale o pewnej autonomii.. I nie będącego częścią ZSRR, ale będącego w  obozie państwa socjalistycznych i należącego do Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej.. Stefan Kisielewski, jeden z założycieli konserwatywno- liberalnej Unii Polityki Realnej, często powtarzał, że” Polska jest najweselszym barakiem w całym  obozie socjalistycznym”, co było do pewnego stopnia prawdą, bo było goło, ale wesoło wśród absurdów gospodarki planowanej centralnie .Ale wojsko, policja, prawo- trzymało się jako tako  sensu , w przeciwieństwie do tego co dzieje się dziś.. Wszystko jest w rozsypce i jeszcze bardziej, a państwo zajmuje się tysiącem niepotrzebnych rzeczy, na przykład finansowaniem poprzez fundację akcji” Pij mleko- będziesz  wielki”, co niekoniecznie jest prawdą, bo picie mleka niektórym szkodzi, a niektórzy go po prostu nie lubią…Tym bardziej, że jak już jesteśmy w socjalistycznej Unii Europejskiej, to jasnym jest, że dla wszystkich chcących pić mleko, tego mleka nie starczy, bo obowiązują nas europejskie limity produkcji mleka, tak jak cukru- co jest charakterystyczną cechą „ wolnorynkowej gospodarki europejskiej”, a tak naprawdę gospodarki planowej, podobnej do tej w socjalizmie moskiewskim.. Ale propaganda zamula temat- jak zwykle mijając się z prawdą. Zresztą propaganda jako świadoma i celowa działalność  nigdy nie jest zgodna z prawdą, bo ma inny cel. Zakłamując zmienić świadomość..  Socjaliści często powtarzają zbitkę słowną” zmienić świadomość’.. No właśnie! Nie chodzi o prawdę, ale tak naprawdę o zmianę świadomości.. Stan rzeczy prawdziwych pozostaje ten sam. Ale świadomość się zmienia,  zmienia się spojrzenie na tę samą sprawę, ale pod wpływem narkotyzującej propagandy. I efekt  świadomościowy jest inny- ten pożądany przez władzę. A nie może być tak, żeby każdy z nas pił mleko- jak mu smakuje, albo nie pił- jak mu nie smakuje. I żeby nikt się tym nie zajmował propagandowo z udziałem „gwiazd”? Następną akcją propagandową będzie akcja „Jedz gruszki” i popij mlekiem, będziesz miał wielkie s……e(!!!). Zresztą i gruszki w tym roku są wyjątkowo drogie, ale powiedzmy sobie szczerze- na razie nie słyszałem o limicie gruszek na rynek, a więc jeszcze  choć nie można być częściowo w ciąży, tak jak być krajem częściowo wolnorynkowym.- .żyjemy w kraju częściowo wolnorynkowym. To znaczy pozostały jeszcze obszary  gospodarcze nie objęte pomysłem gospodarki planowej.. Choć baza jest planowa, w nadbudowie można jeszcze powolnorynkowić. Zresztą socjaliści tak zajęci są podnoszeniem podatków europejskich, że nie mają czasu i głowy do liczenia gruszek na wierzbie.. Ale wszystko przed nami! Planowość jest cechą charakterystyczną gospodarki, „ społecznej gospodarki rynkowej” czyli sterowanej przez urzędników  centralnych i samorządowych. Truskawki, wiśnie , gruszki czy jabłka- nie są jeszcze objęte dobrodziejstwami gospodarki planowej. Centralny Urząd Planowania został co prawda tymczasowo zamieniony na Rządowe Centrum Studiów Strategicznych, ale zawsze można wrócić do pierwotnej nazwy. Całość urzędu jest zachowana w oryginalnej formie nienaruszającej podstaw gospodarki socjalistycznej- zmieniono jedynie szyld, a ile to roboty wyjąć z piwnicy Rządowego Centrum Studiów Strategicznych ten stary z napisem Urząd Gospodarki Planowej, czy  Centralny Urząd Planowania? Nie przypominam sobie w PRL-u, żeby generał Kiszczak w PRL-u wraz z generałem Jaruzelskim- też w PRL-u jeździli do Moskwy  i ustalali wysokość podatków, których wysokość miałaby obowiązywać na terenie Polski? Może rzecz odbywała się tajnie! W każdym razie ja nic o tym nie wiem.. Generałowi Kiszczakowi spaliła się niedawno we wsi Wikno, willa drewniana. Pożar strawił dom doszczętnie i być może spaliło się archiwum  agentów służb, którzy to agenci być może nadal podlegają swojemu szefowi. Ale nie o to mi dzisiaj chodzi. Wystarczy, że nasze życie społeczno- polityczne pełne jest agentów.. Jak to w Ubekistanie. Chodzi mi o to, ze w parafii w Łynie, tamtejszy ksiądz Krzysztof  Kuleszo, zarządził zbiórkę pieniędzy  dla generała Kiszczaka, któremu spalił się dom..(???). Myślę, że nie jest to pomysł zły, bo zło należy dobrem zwyciężać.  Rozumiem, że gdyby wszystkim oficerom IV Departamentu MSW, departamentu do walki z  Kościołem popaliły się domy to ksiądz Krzysztof Kuleszo ruszył by z tacą-im na pomoc. A nawet gdyby dom spalił się pan kapitanowi Piotrowskiemu, zbójcy księdza Jerzego Popiełuszki- to taca byłaby zbierana przez kilka tygodni.. Miłosierdzie powinno mieć pewne granice, tym bardziej, że nie było przyznania się do winy,  pokuty i rozgrzeszenia. I żadnej skruchy! Bo” Całe zło zaczyna się od nakładania pęt prawdzie”- księże proboszczu.. Tak przynajmniej twierdził ksiądz Jerzy Popiełuszko, przeciwko któremu dowodził pan generał  Czesław Kiszczak. Ksiądz, po mszy świętej wysypał datki do worka, a dziewczynki ministrantki(????) zaniosły je do sołtysa.. Wkrótce ksiądz Kuleszo się ożeni i będzie cool i sympatycznie- jak to w posoborowym Kościele Powszechnym.. I pogra się na gitarze! Będzie wesoło i operetkowo… Czy niektórzy przestaną sobie drwić z  Kościoła? „Całe zło zaczyna się od nakładania pęt prawdzie”… WJR

Brak wiary groźny dla pojednania Repetitio mater studiorum est - mawiali starożytni Rzymianie, co się wykłada, że powtarzanie jest matką studiów. A studia - jak to studia - służą zdobywaniu i utrwalaniu wiedzy. Ale na tym świecie pełnym złości nie ma rzeczy doskonałych, toteż takich, co to powtarzają i powtarzają, złośliwcy nazywają kujonami. Za komuny było sporo kujonów, którzy laury naukowe zdobywali na pisaniu uczonych rozpraw o różnicy między przodkiem a tyłkiem albo o centralizmie demokratycznym, a więc czymś, czego nigdy nie było, nie ma i nie będzie. Transformacja ustrojowa nie zahamowała bynajmniej tych błyskotliwych karier, czego dowodzi choćby wysoka pozycja, jaką w świecie polskiej nauki i polityki zajmuje pan prof. Tadeusz Iwiński. Ten sławny naukowiec na własnej stronie internetowej z jakichś zagadkowych powodów nie wymienia swoich publikacji sprzed transformacji ustrojowej - nawet tych, które w 1981 r. przyniosły mu tytuł doktora habilitowanego w Wyższej Szkole Nauk Społecznych przy KC PZPR. Czyżby - strach pomyśleć - sam uważał, że to szajs? Więc jak tylko przestały się opłacać rozprawy o wyższości ustroju socjalistycznego, cwane kujony jednym susem przerzuciły się z marksizmu na "uniwersalizm" i dalej, jak gdyby nigdy nic, jeżdżą sobie na sympozjony z udziałem podobnych sobie kujonów zagranicznych, gdzie dzięki hojnym grantom z różnych fundacji, a nawet z samej Unii Europejskiej, wszyscy piją sobie z dzióbków i używają życia całą paszczą. Wszystko zatem - jak powiadają gitowcy - "gra i koliduje", a życie intelektualne rozwija się - niczym nowotwór w ostatnim stadium. Nie ma jednak rzeczy doskonałych, więc i cwane kujony muszą skrupulatnie nasłuchiwać, jaka jest aktualna mądrość etapu i natychmiast akomodować do niej rezultaty swoich "docieków" - jak "płciownik" dr Kurkiewicz nazywał rozprawy naukowców. Jedną z takich mądrości jest bezwzględne potępienie teorii spiskowych, chociaż każdy, kto przynajmniej pobieżnie zna historię, doskonale wie, że jest ona opowieścią o spiskach, które albo się udały, albo nie udały. Ale co z tego, skoro rozkaz jest inny - z wyjątkiem momentów, gdy, dajmy na to, Rywin przychodzi do Michnika w ramach straszliwego spisku przeciwko spółce "Agora". Wtedy nie tylko wolno, ale nawet wypada wierzyć w spiski bez obawy strefienia się - ale kiedy dyspensa się kończy, powraca dyscyplina i każdy, komu zależy na utrzymaniu reputacji intelektualisty, albo przynajmniej inteligenta, w żadne spiski posłusznie nie wierzy. Wspominam zaś o tym wszystkim, ponieważ w wywiadzie udzielonym pismu "Sprawy Międzynarodowe" wydawanemu przez rosyjskie MSZ uczony politolog Andrzej Areszew powiedział, że fala pożarów, jaka tego lata nawiedziła Rosję, jest następstwem zastosowania na terytorium tego państwa nowej broni przez Stany Zjednoczone. Broń ta służyć ma do wywoływania zmian klimatycznych na rozległych obszarach. Gdyby powiedział to jakiś "archangielskij mużyk", to można by tylko wzruszyć ramionami, ale przecież mówi to uczony politolog, rosyjski odpowiednik naszego pana prof. Tadeusza Iwińskiego, a jego rewelacje drukuje pismo wydawane przez rosyjskie MSZ, kierowane przez ministra Sergiusza Ławrowa, który już 28 sierpnia, na zaproszenie ministra Radosława Sikorskiego, będzie oświecał ambasadorów RP zgromadzonych na dorocznej naradzie poświęconej sprawom międzynarodowym! Jeśli USA rzeczywiście dysponują bronią wywołującą zmiany klimatyczne na rozległych obszarach Rosji, to dlaczego tubylczy intelektualiści i inteligenci nie mogą uwierzyć, że na rosyjskich - podobnie jak na amerykańskich i wszystkich porządnych lotniskach wojskowych - istnieją urządzenia do wytwarzania mgły (np. M56 Coyote lub M1059A3 Lynx Smoke Generator Carrier), a nawet - zakłócania echa radarowego, które telewizyjny program Discovery, poświęcony broni przyszłości, pokazywał w akcji na Alasce? Jakże mamy pojednać się z Rosją, jeśli elity naszego "mniej wartościowego" narodu tubylczego będą nadal takiej małej wiary w teorie spiskowe? SM

Życzę Polsce wolności i niepodległości Dostawałam mnóstwo przemycanych listów od najróżniejszych osób. Zdarzały się także prezenty, np. wypchana kukła Rokossowskiego lub bransoletka od lotników polskich, którym podobał się nie tylko mój głos, ale także to, o czym mówiłam. A komuniści poświęcili Głosowi Ameryki całą książkę, nazywając mnie w niej "słowikiem w złotej klatce amerykańskich rekinów" Fragmenty jednej z ostatnich rozmów ze zmarłą 16 sierpnia br. w Waszyngtonie Zofią Korbońską, żoną i najbliższą współpracowniczką Stefana Korbońskiego, polityka, działacza Polskiego Państwa Podziemnego, uczestniczką Powstania Warszawskiego, redaktorem i spikerem polskiej sekcji Głosu Ameryki, działaczką Kongresu Polonii Amerykańskiej, przeprowadzonej przez Mateusza Szpytmę z krakowskiego oddziału IPN. Pani mąż Stefan Korboński był jedną z głównych postaci wojennego podziemia z lat 1939-1945 oraz jednym z przywódców polskiej emigracji politycznej po wojnie w Stanach Zjednoczonych. Jakie jego funkcje w Polskim Państwie Podziemnym uważa Pani za najważniejsze? - Mówiąc ogólnie, za najważniejsze uważam to, że był on współzałożycielem Polskiego Państwa Podziemnego i jego ostatnim szefem w najcięższym, końcowym okresie po porwaniu 16 polskich przywódców przez Sowietów w marcu 1945 roku. W ramach PPP mój mąż był m.in. szefem Kierownictwa Walki Cywilnej z ramienia Komendanta Głównego AK i Delegata Rządu na Kraj. Organizowaliśmy wówczas m.in. łączność radiową z Rządem Rzeczypospolitej Polskiej na Uchodźstwie, dostarczaliśmy regularnie (najczęściej codziennie) wiadomości dla radiostacji "Świt", która nadając z Londynu, z powodzeniem udawała, że nadaje z kraju. Stefan był także organizatorem cywilnego wymiaru sprawiedliwości oraz inicjatorem i współautorem kodeksu postępowania Polaka pod okupacją.
Pomagała Pani mężowi we wszystkich działaniach, a szczególnie przy łączności z Rządem Rzeczypospolitej Polskiej na Uchodźstwie. Na czym polegała Pani praca? - Praca z radiostacją to było moje główne codzienne zadanie. Była to przede wszystkim robota typowo radiowa, która zajmowała mnóstwo czasu. Trwała ona od momentu, gdy stworzyliśmy w Kierownictwie Walki Cywilnej własną łączność radiową aż do samego końca wojny, a nawet i dłużej. Szyfrowanie, odszyfrowywanie. Moja praca polegała na tym, że w początkach organizacji tej łączności radiowej z Londynem byłam - jak to się mówi - "do wszystkiego", tzn. do przewożenia sprzętu, omawiania planów, przeprowadzania prób w towarzystwie męża i jego współpracowników. W miarę postępu musiałam najpierw nauczyć się sama szyfru, jaki dostaliśmy do dyspozycji, a następnie dokooptować kilka pomocnic do szyfrowania i rozszyfrowywania depesz. Zajmowałam się również obserwacją okolicy w czasie, gdy radiostacja nadawała. Dodatkowo często przychodziło mi karmić naszą załogę, no i pomagałam mężowi w jego codziennej pracy pozaradiowej, przede wszystkim pisałam na maszynie.
Pamięta Pani, które z najważniejszych depesz były szyfrowane przez Panią osobiście? - Szyfrowałam lub rozszyfrowywałam wszystkie depesze poufne zarówno w jedną, jak i w drugą stronę. Dla przykładu depesze o miejscu kwatery Hitlera, depesza o V2. A także te, które były mniej tajne, jak np. depeszę dotyczącą likwidacji getta warszawskiego.
Po wyparciu Niemców, podobnie jak innych bohaterów podziemia, zamiast orderów czekało Państwa więzienie...
- Zamiast radości z wyparcia Niemców - gorycz nowej okupacji. Możemy być jednak szczęśliwi, że nie podzieliliśmy losu naszych kolegów z podziemia i nie zostaliśmy wywiezieni do Związku Sowieckiego. Stefan nigdy Rosji nie wierzył i ponieważ nie dostał rozkazu (jedynie go do tego zachęcano), by spotkać się z Sowietami w Pruszkowie, to nie poszedł na to spotkanie. Dzięki temu uniknął aresztowania, a być może i śmierci. My zostaliśmy aresztowani kilka miesięcy później, 29 czerwca 1945 r. w Krakowie. Jednym z najboleśniejszych dla mnie wspomnień jest głośne zatrzaśnięcie bramy aresztu w Krakowie, gdzie nas osadzono. Dostaliśmy się w ręce UB i ich sowieckich doradców. Na szczęście komuniści, łagodząc na moment politykę wobec ludowców, wypuścili nas. Stefan zaangażował się całkowicie w działalność Polskiego Stronnictwa Ludowego. Został m.in. szefem stołecznego PSL, Rady Naczelnej, a w 1947 r. wszedł w skład Naczelnego Komitetu Wykonawczego - najściślejszego grona kierowniczego PSL. Pozwolono mu nawet znaleźć się w Sejmie, po sfałszowanych wyborach ze stycznia 1947 roku. Stało się to możliwe, podobno, dzięki Jakubowi Bermanowi, który miał powiedzieć, że "mimo reakcyjnej działalności w czasie wojny ratował Żydów". Jednak gdy komuniści przystąpili do likwidacji jawnie działającej opozycji - w związku z pracą konspiracyjną w czasie wojny, aktywnością w PSL oraz odważnymi wypowiedziami w Sejmie, planowali jego aresztowanie i pokazowy proces. Uciekliśmy więc z Polski.
Które spośród podejmowanych przez Państwo zadań na emigracji uważa Pani za najważniejsze? - Najważniejszy był przede wszystkim ACEN - Zgromadzenie Europejskich Narodów Ujarzmionych, które powstało m.in. z inspiracji mojego męża, który początkowo był szefem polskiej delegacji, a potem przez wiele lat szefem całego zgromadzenia. Dodać należy, że tworzyli je ludzie, którzy mieli mandaty swoich społeczeństw z 9 krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Za bardzo ważne uważam także pisarstwo męża. Jest autorem 10 książek oraz wielu tekstów publicystycznych. Ja pracowałam od 1948 r. w polskiej sekcji Głosu Ameryki. Nie była to zwykła rozgłośnia, ale instytucja rządowa służąca do walki w zimnej wojnie z Rosją sowiecką. Zimna wojna trwała kilka ładnych lat i przez ten długi czas pełniłam tam stanowisko redaktora oraz spikera, co było dla mnie dużą satysfakcją, gdyż pozwalało na kontynuowanie pracy w duchu, w jakim pracowałam w Polsce. Byłam dzieckiem wojny i nim pozostałam.
Czy miała Pani dowody na to, że ktoś w kraju Panią słucha? - O, bardzo liczne! Dostawałam mnóstwo przemycanych listów od najróżniejszych osób. Zdarzały się także prezenty, np. wypchana kukła Rokossowskiego lub bransoletka od lotników polskich, którym podobał się nie tylko mój głos, ale także to, o czym mówiłam. A komuniści poświęcili Głosowi Ameryki całą książkę, nazywając mnie w niej "słowikiem w złotej klatce amerykańskich rekinów".
Nie bali się Państwo, że komuniści, mając "długie ręce", będą próbowali Państwa zabić? Chcieli porwać Pani męża...
- Jeżeli nie baliśmy się, że zabiją nas Niemcy, to nie baliśmy się też komunistów. Nie odczuwałam wobec nich szczególnego strachu, tak samo jak podczas okupacji niemieckiej. Uważałam, że to wielkie szczęście, jeśli można się narażać. Względem komunistów miałam jednak inne uczucia niż względem Niemców. Komuniści wytwarzali poczucie lęku, a ja to traktuję jak zamach na moją duszę. Na emigracji oczywiście obawialiśmy się o nasze życie, ale to było niczym w porównaniu z tym, co działo się w Polsce. Gdy w czasach stalinowskich Stefan jechał do Berlina Zachodniego, to bardzo się o niego bałam. Jeździł tam uzbrojony w ręczny nóż. W kwietniu 1953 r. nastąpiła próba porwania, ale jego były przyjaciel z czasów okupacji, który miał go zwabić, w ostatniej chwili zdradził mu, co ma się stać.
Czy mieli Państwo kontakty z opozycją w kraju, a od 1980 r. z "Solidarnością"? - Śledziliśmy z największą uwagą powstawanie "Solidarności", tak jak i śledziliśmy wcześniej działalność KOR, gdyż były to oznaki nadchodzącej nowej epoki. "Solidarność" była dla nas kontynuacją dążeń niepodległościowych, takich jak za Niemców i Sowietów. Powodem wielkiej radości i cichej nadziei było to, że wyrośnie z tego potężny ruch wolnościowy, podobnie jak to się stało w 1945 i 1946 r. z PSL. W tej pierwszej bitwie o niepodległość z Sowietami przewodzili wprawdzie ludowcy, ale był to ruch ogólnonarodowy z udziałem wszystkich warstw społecznych. Mieliśmy tylko nadzieję, że jego działalność zakończy się sukcesem, a nie - jak w przypadku PSL - jego zniszczeniem. Przeżywaliśmy szaloną radość z powodu "Solidarności". Pamiętam doskonale, jak początkowo przybysze z "Solidarności" przyjeżdżający do USA wypierali się, mówiąc, że nie jest to ruch polityczny, a jedynie zawodowy. Rozumieliśmy jednak, że mówi się to z przymrużeniem oka. Jeden z młodych przywódców "Solidarności" zapewniał męża, że są ruchem robotniczym i niczym więcej. Mąż odpowiedział, że to i tak będzie ruch polityczny, ale dodał: "rozumiem, że nie można o tym mówić głośno". Przychodzili czasem do męża prosić o kontakty z administracją Białego Domu. W "Solidarności" był stary przyjaciel męża, Ludwik Cohn. Na temat "Solidarności" stale przynosiłam do domu wiadomości z Głosu Ameryki; działacze związkowi przemawiali przez nasze radio. Pamiętam, że pod koniec 1981 r. byliśmy na przyjęciu u Billa Toneska, byłego attaché wojskowego w ambasadzie USA w Warszawie. Był na nim obecny także Richard Davies, ambasador USA w PRL, i kilku znanych w Waszyngtonie polityków polskich i amerykańskich. Głównym tematem rozmów była sytuacja w Polsce. Stawiano prognozy, większość amerykańskich gości, w tym Richard Davies i kilku kongresmenów, było zdania, że ze strony sowieckiej inwazja nie grozi; inni - w tym nasz gospodarz - uważali, że nie jest to wcale wykluczone. Mój mąż twierdził, że nie ma wprawdzie niepodważalnych dowodów, ale jest przekonany, że jeśli Sowieci uznają sprawę z Polską za zagrażającą w danej chwili żywotnym interesom Moskwy, to mogą uderzyć na Polskę. Nazajutrz rano dostaliśmy wiadomość, że łączność z Polską została przerwana i wprowadzono środki alarmowe. Ogłoszono stan wojenny. Przeżywaliśmy wszystkie te wydarzenia związane ze stanem wojennym może nawet intensywniej niż Polacy w kraju, gdyż znaliśmy już smutny fakt - Jałta nas czegoś nauczyła. Czego życzyłaby Pani dzisiaj Polsce i Polakom? - Tego, czego życzę i sobie - a więc wolności i niepodległości. Dziękuję za rozmowę.

Trzydzieści lat minęło... Miałem pisać o czymś innym - o rocznicy sierpniowego zrywu, nawet już ułożyły mi się w głowie pierwsze zdania. Ale coś mi strzeliło do głowy włączyć telewizor. I w jednej z całodobowych telewizji informacyjnych na pasku pod ekranem zobaczyłem napis: "Min. Cezary Grabarczyk: uda się zrealizować większość inwestycji drogowych zaplanowanych na Euro 2012". Pewnie paręset tysięcy ludzi popatrzyło i popatrzy jeszcze na ten wielokrotnie pojawiający się na ekranie pasek, odbierając i zapisując w podświadomości komunikat: "uda się". Chyba, że się ktoś chwilę zastanowi: powiada odpowiedzialny minister (jak się domyślam, pasek jest skutkiem jego porannej obecności w studio, którą przespałem) że wybuduje WIĘKSZOŚĆ dróg, które obiecał wybudować. Czyli że zapowiedzi, którą wielokrotnie składał i którą jego rząd potwierdzał - nie spełni. Uda się wybudować "większość" (ile to większość? 99 proc. czy 51proc.? Mamy przypomnę dopiero rok 2010) - czyli, mówiąc po ludzku, NIE UDA SIĘ wybudować zapowiedzianych na Euro 2012 dróg. I taki jest zwięzły wniosek z rozmowy z ministrem, który powinni dziennikarze umieścić na pasku, gdyby byli naprawdę dziennikarzami: w rozmowie z naszą stacją Minister Infrastruktury przyznał, że nie uda się wybudować obiecanych na Euro 2012 autostrad. A nie upowszechniać wykrętne sformułowanie ministra, zasłaniając się, że tylko cytują. Jeśli ich robota ma polegać na podstawianiu oficjelom mikrofonów i cytowaniu ich światłych słów, to mogą spadać. Czemu zwracam uwagę na ten drobiazg? Po pierwsze dlatego, że od wielu miesięcy takie propagandowe ustawianie wszelkich informacji, aby dobrze brzmiały dla władzy jest częste, a już od czasu objęcia przez PO pełni władzy na Polską wręcz powszechne. Wczorajsza "Gazeta Wyborcza" na przykład zrobiła czołówkę z zapowiedzi, że rząd będzie reformował. Tytuł, podobnie jak wspomniany pasek z ekranu, wtłacza w czaszkę podświadomy przekaz: no, dobrze jest, rząd się wreszcie wziął do pracy. Kto zadał sobie trud nawet pobieżnej lektury (tylko kto, po co? Przecież ta gazeta funkcjonuje jako swego rodzaju znak plemienny, a nie jako źródło informacji) stwierdzić musi, że nie ma tam ani jednej nowej informacji, ba, między Bogiem a prawdą, nie ma tam żadnej w ogóle informacji. Dużo ple ple, co powiedział jeden czy drugi poseł, co by kto chciał, że powstanie zespół, który przemyśli założenia i przygotuje preliminarz procesowania nad przyjęciem wdrożenia intensyfikacji prac studyjnych w temacie... Ani jednego konkretu! Ale grunt, że jest tytuł, wielki, na pierwszej stronie: będzie lepiej! Po drugie i ważniejsze: pamięć. Niepostrzeżenie wszedłem w wiek zgredowski, którego przekleństwem jest właśnie pamięć. Pamiętam jeszcze towarzysza Gierka i "propagandę sukcesu". Pamiętam wielkie tytuły na pierwszych stronach o tym, co będzie, wprowadzające do wstępniaka zawierającego li tylko taką informację, że partia postanowiła powołać zespół, który przygotuje założenia... dajmy na to, uregulowania Wisły. A styl poinformowania rodaków o tym, że obiecanych na rok 2012 autostrad nie uda się wybudować, to był wręcz modelowy, charakterystyczny sznyt komunistycznego bełkotu. Może ktoś przypomina sobie - bo rzecz była wielokrotnie przywoływana we wspomnieniowych programach - Laskowika, Smolenia i Schuberta na "odwilżowym" kabaretonie "Z tyłu sklepu" z roku 1980. "Towaru nie będzie, traktor się zepsuł" - mówi Rudi. Na to Laskowik: "Co to znaczy, się zepsuł? Koło się urwało? A ile traktor ma kół? Cztery? To trzy dobre zostały - i tak trzeba mówić, trzy dobre!" Rudi: "Przecież to to samo". Laskowik: "Ale jak brzmi! Trzy dobre!" A publiczność tarza się ze śmiechu, bo widzi, że to właśnie kwintesencja mowy, jaką od lat częstują ją "czynniki oficjalne".

Strajk sierpniowy wybuchł w stoczni, czyli tam gdzie robotnicy mogli się uważać za pieszczochów systemu, dostawali największe pieniądze, mieli rozmaite boki i dodatki. A jednak się zbuntowali. Dlaczego, bo tacy byli pazerni? Każdy historyk i socjolog potwierdzi, że szło nie tylko o drożyznę i puste półki. Ludzie wybuchli, bo mieli dość kłamstwa, jakim ich zasypywano, dość deptania ich godności.

W 30 rocznicę sierpnia jakiś politycznie nieuświadomiony reporter zaczął się najniepotrzebniej zastanawiać, gdzie było to miejsce, w którym Wałęsa przeskoczył płot. I, głupia sprawa, okazało się, że tam w ogóle nie było żadnego płotu. To jak Wałęsa się dostał do stoczni? Uwaga, zbliżenie: nie pamiętam, odpowiada były bohater. A może jednak motorówką? Przez lata wyśmiewano Gwiazdę i Walentynowicz, ale jednak coraz bardziej wychodzi na to, że w tej rocznicowej szafie jest jakiś trup, i strasznie śmierdzi. Sam Wałęsa wielokrotnie powtarzał, że "rozegrał" ubeków, że ich wykołował... Może miał na myśli to, że do stoczni dotarł z ich błogosławieństwem, żeby strajk zakończył, co faktycznie zrobił, przewodząc jakiemuś dziwnemu, samozwańczemu komitetowi podpisał "porozumienie płacowe" i ogłosił zakończenie strajku. I dopiero gdy kobiety zaczęły zatrzymywać wychodzących, w imię solidarności z innymi strajkującymi, których, jeśli stocznia ruszy, MO po prostu wdepcze w glebę - uświadomił sobie, że albo wsiądzie na tego konia i chwyci szansę by zostać przywódcą właśnie się rodzącego ruchu, albo spadnie w niebyt i będzie nikim, chwilowym przewodniczącym - kapitulantem, a miejsce w historii dostanie się komu innemu? Może tak było. Wałęsa powiada, że nie pamięta i że to nieważne, ważne, że wykołował ubecję, rozegrał ich, wygrał. Kręci i kłamie od lat, a wraz z nim kręci i kłamie cała opiniotwórcza elita, która dobrze przecież wie, z jakiego powodu za prezydentury Wałęsy smutni panowie bezprawnie zabierali i niszczyli archiwa, i kto im kazał, ale twardo trzyma się wersji propagandowej, bo ludziska muszą mieć bohatera. Sierpień - jak bitwa pod Lenino. Pod Lenino też nie było całkiem tak, jak przez cały peerel co roku powtarzano na akademiach, i właściwie prywatnie wszyscy ludzie władzy, a zwłaszcza wojskowi, to wiedzieli. Ale to był mit władzy, więc na głos wolno było tylko powtarzać zatwierdzone frazesy. Kłamstwo co do historii - patrzcie państwo, profesor Friszke latami pisał biografię Kuronia i nie napisał. Biografia kolejnego wielkiego bohatera - niecenzuralna! Odważył się w końcu opisać tylko wybrane fragmenty, te bez wątpienia chwalebne. Kłamstwo co do dnia bieżącego - jesteśmy dziewiątą gospodarką świata, zieloną wyspą rozwoju, trzy koła nam zostały dobre! Kłamstwo na kłamstwie - aferę hazardową zmyślił były szef CBA, katastrofę spowodował pilot i były prezydent. I pogarda. Nie ta herbertowska "dla szpiclów, katów, tchórzy" - bynajmniej. Szpicle i tchórze mają się dziś świetnie, a kaci śpią spokojnie, wiedząc, że jeśli ktoś zapuka do nich o szóstej rano, to tylko mleczarz. Pogarda jest dla tych, którzy nie godzą się na powszechne zakłamanie, na ukrywanie prawdy o faktycznym stanie Polski, o rosnącej piramidzie długów, powszechnym marnotrawstwie, bałaganie, brudnych sprawkach władzy. W ten sposób stają się godnymi pogardy "pisdzielcami", starymi, niewykształconymi i z małych ośrodków. Kłamstwo i deptanie godności. Źle się to kończy dla władzy nawet, gdy każdy ma swój kawałek ścierwa do rzucenia na grill. A już zwłaszcza, gdy zaczyna go dla niektórych brakować. Trzydzieści lat... Ileż to się musiało zmienić, żeby się w końcu nic nie zmieniło. PS. Przypominam o Wielkim Konkursie Ziemkiewicza Dla Mend Internetowych I Nie Tylko. Są cenne nagrody, a faworytów na razie nie widzę. Wiele osób pisujących na tym forum ma niepowtarzalną szansę. Nie marnujcie jej! Szczegóły konkursu na profilu "Rafał Ziemkiewicz - Osoba Publiczna" na facebooku. Rafał Ziemkiewicz

JAK DOBRZE BYĆ GURU W lutym, we wpisie „Jak dobrze nie mieć euro...”  [http://blog.gwiazdowski.pl/index.php?subcontent=1&id=737] pokpiwałem sobie z „guru” rynków finansowych, który podczas Światowego Forum Ekonomicznego w Davos pod koniec stycznia powiedział, że „kiedy stopy procentowe są niskie, powstają warunki do powstania bańki spekulacyjnej i w tym momencie właśnie się rozwijają. Pewnym kandydatem do takiego krachu jest teraz złoto”. Bo w raporcie opublikowanym 15 lutego Soros Fund Management ujawnił, że ponad dwukrotnie zwiększył inwestycję w SPDR Gold Trust – czyli największego funduszu ETF. Co prawda obowiązek raportowania stanu posiadania jest kwartalny, a raporty mogą być publikowane 45 dni po zakończeniu kwartału, więc informacje, które ujawnił Soros Fund Management mogły pochodzić sprzed Forum w Davos, co by oznaczało, że George Soros mógł powiedzieć, to co tam powiedział zachowując całkowitą konsekwencję, bo przez styczeń 2010 jego fundusz mógł znacząco zmniejszyć swoje zaangażowanie w Gold Trust. Pisałem wówczas, że z dużym zainteresowaniem przeczytam kolejny raport funduszu Sorosa o zaangażowaniu w złoto. No i proszę...  Według stanu na 30 czerwca Soros Fund Management posiadał akcje spółek giełdowych o wartości 5,1 mld USD, a więc o ponad 40%  mniej niż na koniec Q1. Natomiast  udział certyfikatów opartych na złocie w całości aktywów Sorosa wzrósł do 13%. Ciekawe kiedy jakiś cytacik z „guru” znowu się pojawi? Gwiazdowski


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
240
240 Manuskrypt przetrwania
240 a
240 2011
240 Organizacja pracy umysłowej
240 - Kod ramki - szablon, ❀KODY RAMEK I INNE, KODY RAMEK
240-241
240 PD (1) id 30720 Nieznany
8a 225-240, Medycyna, I rok, Biofizyka
Ramka(240), ⊱✿ JESIEŃ ⊱✿, ⊱✿ RAMKI JESIENNE ⊱✿
240, Towaroznawstwo SGGW, Rok I, Semestr I, fizyka, sprawozdania (fizyka)
Kolokwium 15 listopada 2 id 240 Nieznany
Dz U 2002 240 2052 zmiana z dnia 2002 11 23
240 gotowy wykroj sylwestrowa sukienka z wod
Maybach 240
240
240

więcej podobnych podstron