125

01 grudnia 2009 Rzeczywistość podstwiona, a nie rzeczywista.. Pierwszy  mój felieton w nowej rzeczywistości. Od północy, żyjemy w nowym państwie o nazwie Unia Europejska, jak mówił tow. Jelcyn po pijanemu „Ewropejskij Sojuz,” w odróżnieniu od „Sowieckiego Sojuza”, w którym byliśmy  ponad pięćdziesiąt lat.. I jakoś przeżyliśmy, jako naród. Szczególności istnienia doświadczyli nasi  ojcowie w latach czterdziestych i pięćdziesiątych. Tysiące ich skończyło w kazamatach, wielu dostało kulkę w głowę, wielu się odizolowało i próbowało przeżyć. Tak w ogóle ludzie starają się przeżyć wszelkie okoliczności- nawet najgorsze… Wszedł w życie Traktat Lizboński, który stanowi o utworzeniu nowego państwa o osobowości prawnej międzynarodowej o nazwie Unia Europejska. Ciekawe, że przez ostatnich 5 lat, od czasu  Referendum Akcesyjnego, które odbyło się 8 czerwca 2004 roku, a w którym lud mamiony hasłami:” Jak nie Unia – to Białoruś(??? Albo” Jak nie będzie lepiej tobie- to będzie lepiej twoim wnukom” w liczbie 12 milionów zagłosował na „za”(!!!!)- nie zauważył, że rządzący bezprawnie używali nazwy „Unia Europejska”, która jeszcze nie istniała(???), a już  używano atrybutów jej istnienia: flagi  dwunastoma gwiazdkami symbolizującymi…  a dopiero powstała- zgodnie z Traktatem Lizbońskim- dzisiaj. Przeciw było jedynie 4 miliony..(???). Tyle osób już wtedy rozumiało co nas czeka.. A czeka nas tysiące idiotycznych przepisów, mnóstwo zmarnowanych pieniędzy( Polska rocznie poprzez przyjęcie idiotycznych wymagań traci  miliardy złotych!), nieznana w historii  narodów i ludów – biurokracja. No i marginalizacja Polski jako państwa suwerennego, który od dzisiaj będzie musiał bezwzględnie wykonywać decyzje płynące z gremiów Unijnych;  prezydenta Unii już mamy i mamy komisarza do spraw dyplomacji- czy jak tam się on nazywa.   Kończy się okres narzeczeństwa, a zaczyna okres politycznego małżeństwa, małżeństwa, w którym naszymi ojcami i matkami , będą starsi i mądrzejsi- głównie Niemcy, zwani dla propagandowych potrzeb czasami  – Nazistami. Jakie to tajemnicze- ci mitologiczni Naziści. Bo człowiek to takie „zwierze społeczne”- jak pisał Arystoteles, które ze swej natury próbuje żyć w grupie, mimo swojego naturalnego indywidualizmu.. Wczoraj jeszcze można było spalić flagę Unii Europejskiej, bo takiego państwa jeszcze nie było- a spróbujcie państwo dzisiaj. Zaprzyjaźnione z „establishmentem” media nie zauważają tego co się stało, a ogłupiony – jak zwykle lud- zapędzony za groszem, bo  rosnące ceny  są  wynikiem polityki rządów- nie zauważył,  że rządzący Polską pozbawili go niepodległego państwa (???). To tak jak nie zauważyć ukradzionego nam samochodu.. Albo zbudowanego  muru w poprzek własnego umysłu! Oczywiście będziemy żyć dalej, bo  życie toczyło się, toczy się i będzie się toczyło niezależnie od okoliczności, które kształtowane przez rządzących Okrągłostołowców- będzie nas coraz bardziej upijać, doskwierać i upadlać. Nie mamy już  swojego państwa, które jakie nie było- było nasze, skorumpowane, podatkowe, biurokratyczne… A będzie jeszcze bardziej skorumpowane, biurokratyczne i  jeszcze bardziej podatkowe. Bo marnotrawstwo unijne jest jeszcze większe. Niech się tylko rozkręci ideologia socjalistycznych dotacji.. Niszczących resztkę wolności gospodarczej i powiększający władzę biurokracji nad nami.. Garstka moich kolegów spaliła wczoraj flagę Unii Europejskiej, nie istniejącego jeszcze państwa.. Dzisiaj niech się nie ważą! Jak pisał nieoceniony Fryderyk Bastiat:” Socjalista jest święcie przekonany, że ta sama odległość dzieli jego osobę od ludzkości”. Bo socjalista kocha ludzkość, ale nie kocha człowieka, jako jednostki indywidualnej..

A Unia Europejska to kolektywizm, a nie indywidualizm.. Nowy rodzaj kołchozu , w którym są zarządzający i  szeregujący  krowy w zagrodzie.. I są krowy, które trzeba, oporządzić, doić i szeregować.. Bo nie można być bezstronnym świadkiem na swoją korzyść.. Można być bezstronnym, ale i świadkiem.. Na cudzą korzyść! Właśnie rządzący  Polską, jeszcze   wtedy suwerenną, w trosce o swojego kolegę pana Jana Krzysztofa Bieleckiego, powołali  go do nowej  Rady jak to w Kraju Rad  gdzie rada siedzi na radzie, i na tej radzie jeszcze jedna rada, żeby radzić, co by tu wyradzić, żeby zaradzić.. To znaczy chodzi o posady dla swoich, żeby nie było mocnych, którzy ich wysadzą. Popatrzcie państwo trzy lata czekali, aż sprawa przyschnie, żeby powołać spokojnie do życia kolejną budżetową fikcję.(???). Jacy cierpliwi! Ta nowa rada, to rada w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, który to Instytut został powołany ustawą sejmową z dnia 20 grudnia 1996 roku, a organizację tego nowego tworu zaczęto w 1999 roku, w okresie wiekopomnych reform pana profesora i premiera w jednym - Jerzego Buzka. Mówi się o czterech reformach, pana profesora, nie mówi się o ilości biurokracji jaka nastała w związku z reformami i nie mówi się o kosztach tych wiekopomnych reform,. Co prawda, pan Jarosław Kaczyński chce zlikwidować gimnazja jak najbardziej słusznie, ale on chyba tak tylko mówi; jak zwykle mówi wszystko co wie, ale nie wie co mówi..  Albo wie, ale my już nie wiemy co oni mówią po dwudziestu latach tzw. przemian.. Czyli budowy socjalizmu jeszcze bardziej zbiurokratyzowanego, jeszcze bardziej upodatkowionego i jeszcze bardziej budowanego według tysięcy nowych przepisów, których w tamtej komunie nie było.. Reformy kosztowały nas podatników 27 miliardów złotych, a ile kosztuje nas trwanie skamieliny tych reform? Tego nikt nie wyliczy, bo samo marnotrawstwo w Narodowym Funduszu Zdrowia, corocznie sięga miliardów złotych… A ile w niepotrzebnych powiatach??? Polski Instytut Spraw Międzynarodowych zajmuje się między innymi „prowadzeniem badań w zakresie spraw międzynarodowych” i „ doskonaleniem  zawodowym kadr wykonujących zadania związane ze stosunkami międzynarodowymi i polityką zagraniczną Rzeczpospolitej”. Powiedzmy , że do tej pory się tym zajmował.. Ale od dzisiaj jesteśmy w Unii Europejskiej, która ma swoją dyplomację na szczeblu ponadnarodowym i ta dyplomacja będzie realizowała interesy dyplomatyczne Unii, a niekoniecznie Polski, będącej od dzisiaj jedynie prowincją Unii Europejskiej. Polityka Unii nie musi być zgodna z interesem Polski, bo niby dlaczego polityka niemiecka ma być zgodna z naszą,  włoską, hiszpańską, portugalską czy polityką Wielkiej Brytanii.??? Ponieważ weta już nie będzie, nie będziemy mogli nawet zablokować  decyzji, które nam nie służą. Chodzi mi na przykład o słowa pana Santera, który je wypowiedział w 1996 roku, a które dotyczą  utworzenia Unii Europejskiej, po to:”  żeby stawić czoło Stanom Zjednoczonym”(!!!). Co prawda nie wiem jak byśmy chcieli stawić czoła Stanom Zjednoczonym, ale nie chciałbym, żeby moje dzieci brały udział na przykład w wojnie ze Stanami(???) Tego by jeszcze brakowało.. Ale tak może być! No i czym będzie się zajmował  w nowej Radzie  Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, pan były premier Jan Krzysztof Bielecki, który bardziej służy instytucjom międzynarodowym, na przykład Europejskiemu Bankowi Odbudowy i Rozwoju przez dziesięć lat- niż Polsce? Będzie segregował nagromadzone tam papiery przez ostatnich dziesięć lat? Bo właśnie minęła rocznica faktycznego powołania Instytutu? Będzie wiele pozorowanych działań, bo w jakiś sposób będzie trzeba ukryć fakt, że nie możemy decydować o sobie… Więcej atrap, więcej hałasu, więcej pozorowanych działań.. Bo jak mawiał Stefan Kisielewski, założyciel Unii Polityki Realnej:” Wiele hałasu zawsze opłaca się robić, żeby sprawy ważne załatwić w ciszy”.. W ciszy zdrady i zaprzaństwa - należy dodać! WJR

Janusz Lewandowski uniewinniony Krakowski sąd uniewinnił byłego ministra przekształceń własnościowych Janusza Lewandowskiego od zarzutów nieprawidłowej prywatyzacji dwóch krakowskich spółek Skarbu Państwa na początku lat 90. Sąd Okręgowy w wydziale odwoławczym nie uwzględnił apelacji prokuratora i utrzymał w mocy wyrok sądu pierwszej instancji, uniewinniający byłego ministra. Tym samym wyrok jest prawomocny. Jak podkreślił sąd w ustnym uzasadnieniu, prokuraturze nie udało się wykazać, że istniał układ, który pozwalał się uwłaszczać na majątku państwa, a przy prywatyzacji krakowskich spółek popełniono przestępstwo. "Okazało się tylko, że istnieją pewne nieprawidłowości i że dopuszczono się zaniedbań" - podkreślił sąd. Nieprawidłowości te uzasadnił specyfiką ówczesnych przekształceń własnościowych i brakiem stosownych doświadczeń. Całą sprawę sąd określił mianem "porażki organów ścigania" - bowiem sprawa dotyczy wydarzeń z początku lat 90. - oraz wymiaru sprawiedliwości, ponieważ akt oskarżenia skierowano do sądu w 1997 roku. Prokuratura zarzuciła Lewandowskiemu, że jako minister przekształceń własnościowych działał na szkodę interesu publicznego i prywatnego, przekraczając uprawnienia i nie dopełniając obowiązków przy prywatyzacji na początku lat 90. dwóch krakowskich spółek Skarbu Państwa: Techmy i KrakChemii. Chodziło m.in. o pomijanie korzystniejszych ofert, poświadczenie nieprawdy w antydatowanym dokumencie i wyrażenie zgody na sprzedaż akcji pomimo upływu terminu, przyjęcie zaniżonej stopy kredytu refinansowego, nienaliczanie odsetek karnych i doprowadzenie do stworzenia mechanizmu samofinansowania zakupu spółki poprzez przejęcie przez nabywców dywidendy i spłacanie należności w ratach. Szkody tak wyrządzone oszacowano w akcie oskarżenia na 2 mln 389 tys. zł. W procesie, oprócz Lewandowskiego, oskarżonymi byli krakowscy przedsiębiorcy uczestniczący w prywatyzacjach: Andrzej G. i Henryk K. oraz były urzędnik Ministerstwa Przekształceń Własnościowych Tomasz G. Prokuratura zarzucała im poświadczenie nieprawdy w dokumentach, co umożliwiło m.in. skorzystanie z prawa pierwokupu dalszych akcji spółek. Akt oskarżenia w tej sprawie powstał w styczniu 1997 r. Sprawę przekazano wtedy do Warszawy i tam przeleżała trzy lata, po czym odesłano ją do Krakowa z uwagi na przeciążenie warszawskiego sądu. We wrześniu 2000 r. Sąd Okręgowy w Krakowie prawomocnie umorzył postępowanie przeciwko Lewandowskiemu, ponieważ chronił go immunitet poselski. Prokuratura ponownie podjęła postępowanie po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego z listopada 2001 roku, który potwierdził, że można kontynuować sprawy karne przeciw parlamentarzystom, wszczęte przed uzyskaniem przez nich immunitetu. Prokuratura powtórnie wniosła akt oskarżenia 5 marca 2002 roku, a proces rozpoczął się w kwietniu 2003 r. Żaden z oskarżonych nie przyznał się do winy. W marcu 2005 r. wszyscy zostali uniewinnieni. Od wyroku odwołała się prokuratura. W styczniu 2006 roku Sąd Okręgowy uchylił wyrok uniewinniający byłego ministra w zarzucie dotyczącym nieprawidłowości w prywatyzacji. Utrzymał wyrok uniewinniający go od zarzutu poświadczenia nieprawdy w dokumentach - uznając, antydatowany dokument nie miał znaczenia prawnego. Z powodu przedawnienia utrzymał także w mocy uniewinnienie od zarzutu przekroczenia uprawnień przez byłego ministra w tym zakresie. Sąd odwoławczy utrzymał też w mocy wyrok uniewinniający pozostałych oskarżonych uznając, iż podpisując antydatowane dokumenty, na podstawie których faktycznie skorzystali z prawa pierwokupu, nie byli oni funkcjonariuszami publicznymi, zaś same dokumenty stanowiły jedynie umowę cywilnoprawną, tj. nie miały charakteru prawnego. Ponowny proces byłego ministra rozpoczął się w maju 2006 roku. Janusz Lewandowski ponownie nie przyznał się do winy i złożył kolejne oświadczenie, w którym polemizował z zarzutami prokuratury. Wskazywał w nim, że "sprawa prywatyzacji Techmy i KrakChemii powinna być oceniana na tle uwarunkowań tamtego okresu i jako fragment świadomego planu gospodarczego". Jego zdaniem, prywatyzacje krakowskich spółek były częścią szerokiego planu prywatyzacji przedsiębiorstw z udziałem polskich przedsiębiorców, którzy nie dysponowali odpowiednim kapitałem do udziału w prywatyzacji. Były to prywatyzacje udane. Natomiast proces zahamował te przekształcenia i był źródłem szkody gospodarczej, a dla niego źródłem upokorzeń i "nieprawdziwym argumentem w porachunkach politycznych". W wyroku, który zapadł w czerwcu 2008 roku przed Sądem Rejonowym dla Krakowa Śródmieścia, sąd uniewinnił oskarżonego od stawianych mu zarzutów. Od tego wyroku odwołała się prokuratura. Sąd nie podzielił jednak argumentów prokuratury i utrzymał w mocy wyrok uniewinniający. "Oskarżony i inne osoby uczestniczące w prywatyzacji przyznali, że nie mieli doświadczenia, a wiedza ekspertów z zachodu nie przystawała do polskiej rzeczywistości. Podjęli ryzyko. Oczywiste jest, że mogło dojść i doszło do zaniedbań i nieprawidłowości, ale zdaniem sądu nie doszło do złamania prawa" - powiedział w uzasadnieniu sędzia Tomasz Kudla. Jak podkreślił, oferta polskich przedsiębiorców była mniej korzystna od konkurencyjnej tylko o ok. 6 tys. zł. Oskarżonego Janusza Lewandowskiego nie było w czwartek w sądzie. We wtorek, podczas rozprawy odwoławczej, w rozmowie z PAP skarżył się, że trwająca kilkanaście lat sprawa zakłóca mu wykonywanie jego obowiązków poselskich w Parlamencie Europejskim i stanowi źródło osobistego upokorzenia. Po ogłoszeniu wyroku oskarżyciel publiczny prok. Paweł Baca powiedział PAP, że po wnikliwym zapoznaniu się z pisemnym uzasadnieniem wyroku prokuratura podejmie decyzję, czy będzie występować z wnioskiem o kasację, ponieważ - jego zdaniem - niektóre aspekty sprawy nie zostały dostatecznie wyjaśnione. Janusz Lewandowski, obecnie eurodeputowany z listy PO, był ministrem przekształceń własnościowych w rządach Jana Krzysztofa Bieleckiego (styczeń-grudzień 1991) i Hanny Suchockiej (lipiec 1992-październik 1993).

"Kwaśniewski był zarejestrowany jako TW Alek" W latach 1983-1989 Aleksander Kwaśniewski był zarejestrowany pod numerem 72 204 jako TW "Alek" - to konkluzja artykułu wiceszefa pionu lustracyjnego IPN Piotra Gontarczyka nt. domniemanych związków Kwaśniewskiego z SB. Ponad 50-stronicowy artykuł ukazał się w specjalistycznym periodyku IPN pn. "Aparat represji w Polsce Ludowej". Ten zapowiadany od dawna artykuł to szczegółowa analiza źródłoznawcza na ten temat. Gontarczyk był współautorem wydanej wcześniej przez IPN książki o domniemanych agenturalnych związkach Lecha Wałęsy z SB w latach 70. W kwietniu br. prezes IPN Janusz Kurtyka powiedział w wywiadzie prasowym, że Kwaśniewski w latach 1983-1989 "był rejestrowany przez bezpiekę jako TW Alek przez departamenty II i III MSW". Dodał, że nie przesądza, czy ta współpraca "była materializowana, czy nie" i zapowiedział, że IPN opublikuje "rozprawę źródłoznawczą na ten temat" (termin i miejsce publikacji zmieniano kilka razy). Kwaśniewski replikował, że "stwierdzenia Kurtyki są ostatecznym dowodem potwierdzającym, iż IPN to instytut kłamstwa narodowego". Podkreślał, że Sąd Lustracyjny orzekł w 2000 r., że nie był on TW "Alkiem". - Powtarzanie tego wymysłu wyjaśnionego i odrzuconego przez Sąd Lustracyjny jest niegodziwością - dodawał Kwaśniewski.

Podrabinek obraził się na Kaczyńskiego Znany dysydent rosyjski Aleksander Podrabinek ogłosił w internecie, że nigdy nie przyjmie przyznanego mu przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Orderu Zasługi RP. Rosjanin pisze, że 20 listopada był w Belwederze wraz z innymi dysydentami "przedstawionymi do otrzymania orderu". Odznaczenia jednak nie dostał, bo okazało się, że nie zgodził się na to prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew. W dyplomacji obowiązuje zasada, że państwo, nagradzając obcego obywatela, prosi o zgodę władze je go kraju. "Proszę przyjąć wyrazy mojego szczerego współczucia dla narodowej niezależności i suwerenności Polski, skoro wręczenie (...) odznaczeń wymaga zgody dyktatorów i prezydentów, którzy we własnych krajach nie mają społecznej legitymacji" - napisał Podrabinek.

"GAZETA WYBORCZA" MANIPULUJE FAKTAMI! Aleksander Podrabinek nie obraził się na Lecha Kaczyńskiego i jest zaskoczony komentarzami polskiej prasy, zwłaszcza "Gazety Wyborczej". Z rosyjskim dysydentem rozmawia Jadwiga Chmielowska. Aleksandrze, 20 listopada 2009 grupie opozycjonistów z byłego Związku Sowieckiego wręczono w Warszawie wysokie polskie odznaczenia RP. Prezydent Kaczyński podpisał także decyzję o przyznaniu orderu Tobie, Władymirowi Bukowskiemu i Waleremu Bujwałowi. Jednakże ze względu na procedurę, medale można będzie Wam wręczyć dopiero po otrzymaniu zgody od władz Rosji, Białorusi i Wielkiej Brytanii. Po uroczystościach w Belwederze napisałeś list otwarty, w którym odmawiasz przyjęcia orderu. Jakie motywy spowodowały napisanie takiego listu? - Napisałem list otwarty do Pana Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i odmówiłem przyjęcia odznaczenia, ponieważ publicznie ogłoszono, że wręczenie mi polskiego orderu zależy od zgody prezydenta Rosji. Bardzo wysoko cenię decyzję Prezydenta Kaczyńskiego i bardzo nisko – pana Miedwiedewa. Miedwiediew nie jest prawnie wybranym prezydentem kraju, wybory były niedemokratyczne oraz, na ile się orientuję, sfałszowane. Nie mogę zatem przyjąć odznaczenia, którego wręczenie zależy od nieprawnie wybranego prezydenta mojego kraju. W międzynarodowych aktach prawnych dotyczących odznaczeń przewidziany jest wymóg otrzymania zgody władz państwa, którego obywatel jest odznaczany przez inne państwo. Lech Kaczyński postępował zgodnie z tymi procedurami. Czy nie należało poczekać z tym listem do czasu wydania decyzji przez Kreml? Moja decyzja o nieprzyjęciu orderu nie zależy od takiej czy innej – pozytywnej lub negatywnej – decyzji Kremla. Jestem zszokowany samym faktem zwrócenia się do Moskwy. Rozumiem, że w Polsce istnieje takie prawo (lub dwustronne porozumienie z Rosją), które zobowiązuje prezydenta Polski do zwracania się do prezydenta Miedwiediewa o zgodę. W takim przypadku Prezydent Kaczyński działał zgodnie z prawem; nie powinien był postępować inaczej. Ja także nie musiałem postępować inaczej. Sądzę, że najlepiej jest zwrócić uwagę polskiego ustawodawcy na niedorzeczność i amoralizm takiej ustawy lub dwustronnego porozumienia.
Twój list wywołał bardzo duży rezonans nie tylko w Polsce, ale także za granicą. W czasie ostatnich dni internetowe wydania niektórych mediów w Polsce różnie go zinterpretowały. Na przykład znana „Gazeta Wyborcza” pisze między innymi: Podrabinek obraził się na Kaczyńskiego, oraz, że nie otrzymałeś orderu, gdyż nie zgodził się na to Dmitrij Miedwiediew. Jak wiadomo, kancelaria naszego Prezydenta nie otrzymała do tej pory odpowiedzi od Prezydenta Miedwiediewa w tej sprawie; Kreml według procedury ma na to 3 miesiące. Podobne bzdury piszą inne media elektroniczne. Wynika z tego, że „Gazeta Wyborcza” oraz różne tabloidy nie wykazały się rzetelnością w sprawdzeniu faktów, i przekazały kłamliwe informacje. Natomiast internetowy serwis Wprost24.pl pisze, iż Podrabinek oskarża Prezydenta Kaczyńskiego, że ten współpracuje z dyktatorem. Wprost 24.pl zamieścił również informację o odmowie Miedwiediewa wyrażenia zgody na odebranie przez Ciebie polskiego odznaczenia, co oczywiście nie odpowiada prawdzie. Jak to wszystko skomentujesz? - Bardzo ubolewam, że niektórzy moi koledzy – polscy dziennikarze, tak nierzetelnie opisują wydarzenie. Jest mi niezmiernie przykro, że mój postępek próbują wykorzystać do gier politycznych przeciwko Prezydentowi L. Kaczyńskiemu. Oczywiście, że nie obraziłem się na niego. Przypuszczam, że on mógł nawet nie wiedzieć o szczegółach procedur związanych z nadawaniem orderów obcokrajowcom. Dla mnie naprawdę wysokim odznaczeniem jest fakt, że Państwo Polskie w osobie jego Prezydenta, Pana Kaczyńskiego, podjęło decyzję o odznaczeniu mnie orderem „Za zasługi dla Polski”. Jestem wzruszony, że nasza współpraca z „Solidarnością” i opozycją niepodległościową w latach 80-ych została tak wysoko oceniona w dzisiejszej Polsce. Doniesienia prasowe, jakobym zarzucał Prezydentowi Kaczyńskiemu współpracę z dyktatorem, są kłamstwem. Uważam, że Lech Kaczyński jest najlepszym prezydentem Polski w całym okresie powojennym. Osobiście czuję do niego ogromną sympatię i szczery szacunek, pamiętając, że on także jest byłym więźniem politycznym i antykomunistycznym opozycjonistą. Sądzę, że ten incydent w dużej mierze powstał wskutek nieporozumienia i niedoskonałości ustawodawstwa, lecz bynajmniej nie wskutek rzekomej prokremlowskiej polityki Prezydenta L. Kaczyńskiego.

Napisałeś w swoim liście – cytuję za „Gazetą Wyborczą”: „Proszę przyjąć wyrazy mojego szczerego współczucia dla narodowej niezależności i suwerenności Polski, skoro wręczenie (...) odznaczeń wymaga zgody dyktatorów i prezydentów, którzy we własnych krajach nie mają społecznej legitymacji.”. Co ma wspólnego suwerenność Polski z przestrzeganiem przez obywateli prawa obowiązującego w ich krajach? Czy zdajesz sobie sprawę, że wręczenie Ci orderu i przyjęcie poprzez Ciebie byłoby nakłanianiem przez naszego Prezydenta, czyli prezydenta innego państwa, do złamania prawa obowiązującego w Twoim kraju? Nie tylko Rosja i Białoruś wymagają, aby ich obywatele uzyskali zgodę na przyjęcie orderów nadanych przez inne państwa. Taki sam wymóg dotyczy na przykład, obywateli Francji, Włoch, Kanady i Wielkiej Brytanii. Gdyby order miał Ci nadać Prezydent Obama, to w tej sytuacji także byś napisał, że USA to państwo niesuwerenne? - Gdyby polski prezydent wręczył mi order bez zgody Miedwiediewa, to naprawdę nie przejmowałbym się, że naruszyłem jakiś rosyjski przepis prawny. (Nawiasem mówiąc, w Rosji nie ma takiego przepisu). Nakłanianie do złamanie prawa nie zawsze jest złe. W niektórych państwach istnieją przepisy, które chwalebnie jest łamać, a nie przestrzegać. Na przykład, w byłym ZSRS lub dzisiejszej Korei Północnej bądź na Kubie. Jeżeli taka sama praktyka dotycząca zagranicznych odznaczeń obowiązuje w innych krajach demokratycznych, to nie przynosi im to zaszczytu. Jest w tym coś z czasów feudalnych, gdy jeden suweren pyta drugiego suwerena, czy może tak lub inaczej potraktować jego wasala. Ale przecież dzisiaj mamy już XXI wiek! Głupie przepisy należy jak najszybciej unieważnić. Tak samo nie przyjąłbym odznaczenia od Obamy, gdyby ten uprzednio pytał o zgodę Miedwiediewa. Konsultacje z prezydentem innego kraju w sprawie nadania odznaczenia jego obywatelowi niewątpliwie zawierają element częściowej rezygnacji z suwerenności. Uhonorowanie odznaczeniem państwowym jest bezwarunkową prerogatywą państwa, które nadaje odznaczenie. Z drugiej strony, częściowej rezygnacji z suwerenności nie należy koniecznie uważać za narodową klęskę. Może to mieć bardzo pozytywne znaczenie. W ramach Unii Europejskiej, państwa członkowskie przekazują Brukseli sporo swoich suwerennych uprawnień. Strony porozumienia z Schengen rezygnują z ochrony swoich narodowych granic. Państwa członkowskie strefy euro zrezygnowały ze swoich walut narodowych. Kraje członkowskie NATO w dużym stopniu podporządkowują swoje siły zbrojne wspólnemu dowództwu. Członkowie Rady Europy dzielą się swoją jurysdykcją z międzynarodowym trybunałem w Strassburgu. Im dalej postępuje globalizacja, tym mniej jest suwerenności! Pytanie tylko jedno – z kim mianowicie można dzielić się suwerennością? Czym innym jest Unia Europejska, a czym innym dzisiejsza Moskwa. „Rosyjski dysydent nie chce orderu od polskiego prezydenta”, tak napisała „Rzeczpospolita”. Macie wolność słowa, i to jest wspaniałe! Pozostaje jedynie zadbać o to, by informacje odpowiadały rzeczywistości. Ręce polskiego prezydenta nie mają z tym nic wspólnego. Z tym są związane „ręce Moskwy”!

Na czterech szpilkach Co można zrobić, gdy w towarzystwie ktoś popełni gafę? Na przykład Franciszek Fiszer zaczął kiedyś brzydko mówić o pewnym panu w obecności jego żony. Kiedy się to wydało, podszedł do niej, pocałował ją w rękę i powiedział, że żałuje, iż nie znajdują się akurat w lesie. Na zdziwione: „dlaczego” odpowiedział, że „udusiłbym panią i nie byłoby gafy”. Podobnie zachował się jeden z bohaterów licznych opowieści dobrego wojaka Szwejka. Zdarzyło mu się popełnić gafę podczas wizyty w domu swojej narzeczonej. Żeby kompromitacja nie wyszła na jaw, zamordował najpierw rodziców, a potem narzeczoną. Nic mu to jednak nie dało, bo policja wpadła na jego trop, a podczas śledztwa, a następnie publicznej rozprawy przed niezawisłym sądem, ta nieszczęsna gafa została ujawniona jako motyw zabójstwa. Dlatego też wielu ludzi woli w takich przypadkach udać, że nie słyszy. Oczywiście udawanie to jedna sprawa, a uczucia, jakie wywołuje gafa – to sprawa druga. Na przykład 1 września br. podczas uroczystości upamiętniających wybuch II wojny światowej, jakie zostały zorganizowane na Westerplatte w Gdańsku, rosyjski premier Włodzimierz Putin zadeklarował gotowość otwarcia dla polskich badaczy rosyjskich archiwów – oczywiście pod warunkiem wzajemności. Wprawdzie wszyscy niby wiedzą, że jak partia mówi, że otworzy – to mówi, ale widać było, że ta deklaracja rosyjskiego premiera w środowisku autorytetów moralnych wywołała żywe zaniepokojenie, chociaż, ma się rozumieć, każdy z nich udał, że akurat tego nie słyszał. A przyczyną zaniepokojenia jest okoliczność, o której wspomniał był minister Antoni Macierewicz w informacji o stanie zasobów archiwalnych MSW, przekazanej posłom i senatorom 4 czerwca 1992 roku. Chodziło o to, że przed rozpoczęciem akcji niszczenia akt MSW, zostały one zmikrofilmowane co najmniej w trzech kompletach, z których dwa są „za granicą” a jeden – „w kraju”. Jeśli „za granicą”, to na pewno w Moskwie – i stąd w środowisku legendarnych postaci i autorytetów moralnych takie zaniepokojenie deklaracją Włodzimierza Putina. Oczywiście premier Putin prędzej by sobie uciął rękę, niż ujawnił rosyjskie archiwa, ale przecież przypomniał, że nie jest bezpiecznie, że „czyny i rozmowy” są nie tylko „spisane” ale i utrwalone na mikrofilmach i że w każdej chwili czy to do legendarnej postaci, czy też do autorytetu moralnego może zapukać jakiś niepozorny jego wysłannik i zażądać jakiejś przysługi, na przykład w postaci zdrady naszej ukochanej Ojczyzny. No i co wtedy począć? Zdradzić naszą ukochaną Ojczyznę to przecież jakoś nieładnie, ale znowu nie zdradzić – to tylko patrzeć, jak niezależne media „dotrą” do jakichś kompromatów i tłumacz się człowieku, zaprzeczaj, że nie paliłeś, a potem, że dobrze, może i paliłeś, ale się nie zaciągałeś. Potem znowu – że jeśli nawet gdzieś tam się i zaciągałeś, to nikomu to nie szkodziło, a jeśli nawet tu i ówdzie zaszkodziło – to po co rozdrapywać stare rany – i tak dalej. Jego Ekscelencja abp Józef Życiński nawet wzbogaca ten repertuar o wątki religijne – że to niby lustratorzy ponownie krzyżują Naszego Pana Jezusa Chrystusa, chociaż z drugiej strony każdy czytelnik Ewangelii pamięta, że pierwszy przypadek lustracji miał miejsce podczas Ostatniej Wieczerzy, kiedy to Judasza Iskariotę zlustrował z własnej inicjatywy sam Pan Jezus. I bardzo dobrze, bo ładnie by wyglądało chrześcijaństwo, gdybyśmy wprawdzie wiedzieli, że jeden z apostołów był konfidentem, ale nie wiedzielibyśmy – który. Ten niepokój najwyraźniej był uzasadniony, bo oto po kilku miesiącach wywiadu dziennikowi „Dziennik” udzielił generał Czesław Kiszczak, obszernie opowiadając, jak to w początkach transformacji ustrojowej przychodzili do niego świeżo upieczeni dygnitarze z gronach opozycji demokratycznej, prosząc o udostępnienie swoich teczek w celu ich zniszczenia i jak to on naciskał guziczek żeby szef archiwów teczkę zainteresowanego przyniósł i jak potem zainteresowany zamykał się w pokoiku z niszczarką i jak po wszystkim wychodził wprawdzie trochę spocony, ale szczęśliwy, że oto corpus delicti został zniszczony. Poseł Andrzej Celiński mówił wprawdzie wtedy o „mężczyznach spoconych w pogoni za władzą”, ale nie wszyscy wiedzieliśmy, o co chodzi – no a teraz już wiemy. Co więcej – generał Kiszczak przypomniał, że SB starannie monitorowała przepływ pieniędzy ze Stanów Zjednoczonych dla „Solidarności”, przede wszystkim za pośrednictwem Międzynarodowego Biura „S” w Brukseli, którym kierował Tajny Współpracownik SB Jerzy Milewski i że podobno doskonale wiedziała, kto ile wziął i gdzie schował. My, ma się rozumieć tego nie wiemy, ponieważ rozliczenie finansowe tej pomocy, jakie miało nastąpić już w „wolnej Polsce”, zostało załatwione kapłańskim słowem honoru ks. Henryka Jankowskiego, że wszystko było w jak najlepszym porządku. Jednak generał Kiszczak sugeruje co innego, bo wprawdzie nie wymienia żadnych nazwisk, ale wyjaśnia, że czyni to dlatego, by nie narazić się na procesy, jakie w przeciwnym razie niewątpliwie wytoczyliby mu posiadacze fortun stworzonych przy udziale tamtych pieniędzy. Widać wyraźnie, że mimo eksperymentów z niszczarką, przezorny generał Kiszczak – który przecież na pewno nie był w tej przezorności odosobniony – jakieś polisy ubezpieczeniowe sobie zachował – być może w postaci tego trzeciego kompletu mikrofilmów, który, według słów ministra Antoniego Macierewicza, miał znajdować się „w kraju”, to znaczy – niekoniecznie w MSW. Wszystko to może mieć oczywiście charakter przypadkowy, ale warto pamiętać, że ś.p. ks. Bronisław Bozowski, kaznodzieja kościoła Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie mawiał, że „nie ma przypadków – są tylko znaki”. Cóż zatem mówiłby nam ten znak? Po pierwsze – że nasza młoda demokracja rozpięta jest – jak mówią wymowni Francuzi – na czterech szpilkach, wbitych ongiś w ciało Rzeczypospolitej przez generała Kiszczaka. Po drugie – że generałowi Kiszczakowi zebrało się na te wspomnienia w związku z przygotowaniami do wyłonienia kandydatów w przyszłorocznych wyborach prezydenckich – i że wspomnienia te staną się przedmiotem głębokiej refleksji wśród potencjalnych kandydatów oraz ich politycznego i finansowego zaplecza. I wreszcie po trzecie – że o ostatecznym kształcie prezydenckiej alternatywy, jaka zostanie zaprezentowana tubylczemu narodowi, zdecydują strategiczny partnerzy – niczym w czasach saskich. SM

"Kraj" a "Państwo" Ludzie często mylą pojęcia „kraj” i „państwo”. Jeśli powiadamy, że „III Rzeczpospolita utraciła suwerenność nad ziemiami polskimi” – to nie musi to oznaczać, że ziemie polskie na tym cokolwiek straciły. „Państwo” - to aparat ucisku. Sas urodzony w Lipsku w 1910 roku najpierw mieszkał w kraju okupowanym przez Cesarstwo, potem przez Republikę (Weimarską) potem przez III Rzeszę (NB. Hitler zlikwidował szczątki państwowości Saksonii i innych krajów – dokładnie tak samo, jak federaci zlikwidowali właśnie – jeszcze nie do końca - 27 państw) , potem przez Związek Sowiecki, potem przez NRD, a obecnie kończy sto lat w kraju rządzonym przez RFN. 6 państw – często diametralnie różnych od siebie – a kraj jak był, tak jest. Może się Saksonia kiedyś wybije na niepodległość – a może nie. Zależy to od układu geopolitycznego, od gospodarki, od ludzi... Ludzie mylą „kraj” z „państwem” dlatego, że ONI celowo mieszają te pojęcia. Chcą, aby ludzie kochający swój kraj – czyli patrioci – kochali jednocześnie państwo, które ten kraj okupuje. Jest to zresztą częste i normalne. Ziemia może kochać dobrego gospodarza, żona może kochać męża, koń lepiej czuje się w stajni dobrego koniarza, niż na swobodzie, dziecko bez rodziców ma się marnie... Jednakże czasem zdarza się, że gospodarka jest rabunkowa, maż żonę bije – lub tak zaniedbuje dom i interesy, że żona od męża ucieka, koń biega głodny i bity, I nie jest winna stajnia – tylko właściciel stadniny. I można go zmienić. III RP była złym państwem. Niestety: zmieniliśmy je na gorsze. Polacy myślący o „Europie” mają na myśli Luwr, rządy królowej Wiktorii, niemiecki Rechtsstaat, wyprawy kolonialne, gdzie dumni Biali nieśli cywilizację głupim Czarnuchom, Churchilla, który obiecywał Brytyjczykom tylko „pot, krew i łzy” - i zwyciężył. I dlatego opowiadali się za „wejściem do Europy” - nie zdając sobie sprawy, że po stu latach d***kracji na euro-salonach panoszy się hołota, Czarni są już cywilizacyjnie wyżsi od euro-dziczy tańczącej importowane z Afryki łubu-dubu, „Państwo Prawa” jest co co najwyżej mitem, a kto może, ten kradnie: jeden wyłudza zasiłki, drugi wyłudza miliardy pod pretekstem „walki z GLOBCIem”... Z tygodnia na tydzień Polacy coraz bardziej rozczarowują się do „Europy”. Tak jak żona po ślubie przekonuje się, że mąż wprawdzie nie bije i mieszkanie ma wszystkie wygody, ale jest nudziarz, flejtuch, krętacz, utracjusz i ślamazara nieprawdopodobna. Niestety: jest już po ślubie. Cóż – trzeba się pocieszać: jakoś tam będzie... JKM

W SLIPKACH PO HOTELU MARRIOTT Ministerstwo Sportu zorganizowało szkolenie dla samorządowców ws. Euro w... hotelu Marriott. Oprócz drogich noclegów i posiłków podatnicy ufundowali im salę fitness, basen i saunę. W zawiadomieniu o warsztatach przestrzegano ich uczestników, by „podczas pakowania podróżnych bagaży” nie zapomnieli slipek. – Minister sportu zachował się jak lobbysta sieci Marriott, rozrzutnie wydając pieniądze, których brakuje na organizację Euro – mówi Ryszard Czarnecki, eurodeputowany PiS. – Gdybym to ja był ministrem, zorganizowałbym takie szkolenie w hotelu jakiegoś klubu sportowego. Mają takie np. Start Gniezno czy Amica Wronki. Może warunki byłyby skromniejsze, ale w ten sposób te pieniądze zostałyby w polskim sporcie. No i uczestnicy warsztatów byliby bliżej kibicowskich realiów. Kibice raczej nie mieszkają w Marriotcie. – Nie będę polemizować z tą wypowiedzią. Nie chcę się wypowiadać na ten temat – odpowiada Paweł Wiśniewski, rzecznik Ministerstwa Sportu.

Zabierzcie stroje kąpielowe Hotel Marriott jest symbolem luksusu i wystawnego życia, a rezydowanie w nim należy do najdroższych w stolicy. Na obiad i miło spędzone popołudnie zwykły Polak może wydać tam całą swoją pensję. Strona ZłoteHotele.pl oferuje noclegi w hotelu Marriott w weekend po 691 zł za noc. O hotelu głośno było ostatnio, gdy na jego korytarzach minister spraw wewnętrznych i administracji Janusz Kaczmarek oczekiwał na biznesmena Ryszarda Krauze przy okazji afery gruntowej. „Uprzejmie informuję, że uczestnicy spotkania w Hotelu Marriott będą mogli bezpłatnie korzystać z sali fitness, basenu i sauny. Wszystkich zainteresowanych proszę o uwzględnienie tej informacji podczas pakowania podróżnych bagaży i zabranie ze sobą strojów kąpielowych!” – napisał w e-mailu skierowanym do uczestników warsztatów „Ambasady Kibiców podczas UEFA Euro 2012” dr Dariusz Łapiński, specjalista ds. bezpieczeństwa w rządowej spółce PL.Euro2012. Warsztaty odbywały się w sobotę i niedzielę, jednak ich uczestnicy zjeżdżać się zaczęli już w piątek. Brali w nich udział samorządowcy, pracownicy rządowej spółki PL. Euro2012, przedstawiciele lewicowej zachodnioeuropejskiej federacji kibiców oraz polskich kibicowskich stowarzyszeń. Ponieważ część z nich zrezygnowała z uczestnictwa w wystawnej imprezie, wzięło w niej udział ponad 20 osób. Tylko część korzystała z noclegu w hotelu, bo wiele osób z Warszawy wolało spędzić te dwie noce w domu. W luksusowym hotelu ministerstwo wynajęło sale konferencyjne, pokoje dla gości, zamówiło też lunch. Na zaproszeniach widniało logo Ministerstwa Sportu oraz rządowej spółki PL.Euro2012. W jej radzie nadzorczej zasiadają przedstawiciele poszczególnych ministerstw. Ile przepłaciło ministerstwo Emilia Cieniuch, rzecznik spółki, której przedstawiciel rozsyłał e-maila o potrzebie zabrania strojów kąpielowych, po wstępnej rozmowie przysłała nam e-maila z informacją: „Warsztaty współorganizujemy z Ministerstwem Sportu i Turystyki, które pokrywa koszty. Proszę pytania skierować do biura prasowego MSiT”. Rzecznik ministerstwa na pytanie o koszty imprezy napisał nam w odpowiedzi: „zaplanowano środki w wysokości 29 800 zł w tym: – ok. 6500 zł – noclegi, ok. 4000 zł – wyżywienie (kolacje), pozostałe środki przeznaczone są na tzw. pakiet konferencyjny (sale, nagłośnienie, sprzęt techniczny, lunch, przerwy kawowe, materiały konferencyjne)”. Ile przepłaciło ministerstwo, wydając na banalne szkolenie blisko 30 tys. złotych? Nie trzeba jechać do Gniezna czy Wronek, by znaleźć miejsce, na dodatek związane z klubem sportowym, gdzie podobną konferencję można by zorganizować nieporównywalnie taniej. W stolicy swój hotel ma klub sportowy Agrykola. Tam grupa 35 osób może wynająć salę na 8 godzin za 600 zł. Cena wynajmu za dwa dni to 1200 zł. Jest możliwość używania tego, co w czasie podobnych konferencji przydatne – rzutnika, laptopa z rzutnikiem, korzystania z internetu, faksu i ksero. Ceny pokoi są zróżnicowane – można wynająć jednoosobowy za 249 zł, ale i trzyosobowy za 252. W przeciwieństwie do Marriotta hotel Agrykola połączony jest z ośrodkiem sportowym, można skorzystać z kortu tenisowego, boiska, odnowy biologicznej. Wynika więc z tego, że koszty noclegów oraz wynajmu sali na wspomniane szkolenie mogłyby się zamknąć w kwocie około 3,5 tysiąca zł. Także po dodaniu kosztów posiłków – Agrykola ma restaurację specjalizującą się w tego typu imprezach – kwota wydana przez podatnika byłaby zupełnie nieporównywalna do tej w Marriotcie. Czy ministerstwo nie powinno starać się raczej szukać oszczędności, niż rozrzutnie wydawać pieniądze? Przecież w tym roku z związku z planem oszczędnościowym rządu budżet spółki PL. Euro2012 został zredukowany o kilka milionów złotych. A planowane wstępnie inwestycje przed Euro to 960 km autostrad, ponad tysiąc kilometrów nowych torów, o budowie i modernizacji stadionów nie wspominając. W lipcu tego roku premier Tusk wstrzymał wypłaty premii we wspomnianej spółce, które postulował minister Mirosław Drzewiecki. – Wykluczone. Szybko znajdziemy sensowne rozwiązanie, czyli wstrzymanie się z wypłatami nagród ze względu na kryzys – mówił premier. Tymczasem teraz pieniądze zostały wydane lekką ręką na luksusy.

Coś dla kibiców-gejów Czy szkolenie zorganizowane przez ministerstwo i rządową spółkę miało w ogóle sens? „Ambasady Kibiców to punkt informacyjny dla kibiców podczas wielkich turniejów piłkarskich. Ich celem jest przekazanie kibicom – w ich własnym języku narodowym i z uwzględnieniem ich specyficznych potrzeb – konkretnej wiedzy na interesujące ich tematy” – czytamy na stronie spółki PL. Euro2012. Inicjatywa działa na podobnych imprezach od 20 lat. Dowiadujemy się też, że praca „Ambasad Kibiców” będzie koordynowana przez ich pomysłodawcę – europejską federację stowarzyszeń kibiców Football Supporters International (FSI). W spotkaniu uczestniczyła przedstawicielka Football Supporters Europe (FSE), Daniela Wurbs. Polscy kibice mogą być dość zaskoczeni treścią ulotek tej organizacji. Podczas mistrzostw w Niemczech informowały one o atrakcjach przeznaczonych m.in. dla kibiców... gejów. Organizacja ta znana jest bowiem z mocno lewicowych poglądów, a w Polsce współpracuje z organizacją Nigdy Więcej. Gdy jakiś czas temu akces do federacji zgłosiło jedno z polskich stowarzyszeń kibiców, jego przedstawiciele dowiedzieli się, że najpierw musi być rozwiązany problem nacjonalizmu na ich stadionie, o którym szefowie tej organizacji dowiedzieli się od Nigdy Więcej.

Człowiek Tuska i Millera Kto odpowiada za tak rozrzutne gospodarowanie pieniędzmi na Euro 2012? Niedawno do dymisji podał się poprzedni minister sportu w rządzie Tuska Mirosław Drzewiecki, ze względu na udział w aferze hazardowej. Nowy minister Adam Giersz uznawany jest powszechnie za przedstawiciela betonu, lobby starych działaczy sportowych. Jego wybór jako bardzo dobry ocenił prezes PZPN Grzegorz Lato. „Adam Giersz jest człowiekiem związanym ze sportem od wielu lat, zna jego bolączki, wie, jakie są potrzeby” – zachwalał w wypowiedzi dla PAP. Giersz sukcesy odnosił jako trener reprezentacji Polski w tenisie stołowym, w czasach świetnych pingpongistów Andrzeja Grubby i Leszka Kucharskiego. Na początku lat 90. działał razem z Donaldem Tuskiem w Kongresie Liberalno-Demokratycznym, a w 1993 r. kandydował z ramienia tej partii w wyborach parlamentarnych. Od 1994 do 2001 r. był prezesem Polskiego Związku Tenisa Stołowego. W listopadzie 2001 r. premier Leszek Miller powołał go na stanowisko prezesa Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu oraz podsekretarza stanu w Ministerstwie Edukacji Narodowej i Sportu. Marcin Herra, młody prezes spółki PL. Euro2012, wywodzi się z branży paliwowej. Ma jednak lepszą opinię od ministra. – To fachowiec, uważany za uczciwego, poznał realia zachodnie. Jednak po wejściu do rządowej spółki popołudnia i wieczory dość często spędzał z Grzegorzem Schetyną czy Mirosławem Drzewieckim – tak charakteryzuje go kolega ze sportowej branży. Z kolei w zespole spółki zajmującym się sprawami bezpieczeństwa zasiada m.in. Stefan Dziewulski, wcześniej zatrudniony przez koncern ITI w klubie Legia Warszawa. Obciąża go brutalne zwalczanie ruchu kibicowskiego, czego pomysłodawcami byli Mariusz Walter i nieżyjący już Jan Wejchert.  Piotr Lisiewicz 

Kto chciał zniesienia limitów dla kasyn? Jacek Kapica (czerwiec 2008): Propozycja zniesienia limitów lokalizacyjnych w ustawie o grach i zakładach wzajemnych została wypracowana przez Komisję Trójstronną do spraw Społeczno-Gospodarczych, składającą się z przedstawicieli rządu, samorządu i pracodawców w ramach likwidacji barier prawnych utrudniających działalność gospodarczą. Wniosek w tej sprawie został przedstawiony ministerstwu na początku lutego 2008 r. Ministerstwo uwzględniło ten wniosek, biorąc pod uwagę zarówno postulat Komisji Trójstronnej, jak i możliwość pozostawienia decyzji lokalizacyjnej na poziomie samorządu z weryfikacją podmiotów urządzających gry pod względem bezpieczeństwa przez Ministerstwo Finansów. Gdy kilka dni temu pojawiły się wątpliwości co do tego, kto faktycznie był inicjatorem zmian, i czy na pewno taki postulat został wypracowany przez Komisję Trójstronną, rzeczniczka Ministerstwa Finansów, Magdalena Kobos, tak wyjaśniała nieporozumienie dziennikarzom "Pulsu Biznesu". Magdalena Kobos (listopad 2009): Sformułowanie z czerwca 2008 r. zostało użyte w dobrej wierze. Zakładaliśmy, że przekazane wnioski zostały w istocie wypracowane przez komisję, a nie wyłącznie przekazane. Dotarłam do pisma, o którym mowa i nie mogę się zgodzić, że można było uznać przekazane w nim postulaty za efekt pracy Komisji Trójstronnej, bo jest sformułowane w sposób nie pozostawiający wątpliwości co do charakteru przedstawionych propozycji. W piśmie Waldemar Pawlak pisze: Waldemar Pawlak: W związku z prowadzonym dialogiem społecznym w ramach Komisji Trójstronnej ds. Społeczno-Gospodarczych organizacje pracodawców oraz organizacje związkowe zostały poproszone o identyfikację barier prawnych znajdujących się w znanych im przepisach. W odpowiedzi organizacje przekazały listę postulatów zmian przepisów prawnych stanowiących bariery i wymagających, w ocenie tych organizacji, podjęcia działań legislacyjnych. Na podstawie otrzymanych informacji Ministerstwo Gospodarki przygotowało wykaz postulatów zmian przepisów (...) Wykaz zawiera opinię Ministra Gospodarki wobec zgłoszonych propozycji pod kątem ich słuszności. Do listu załączona została bardzo długa lista propozycji zmian, przedstawiona w formie tabeli, w której interesujący nas postulat zniesienia limitów lokalizacyjnych przedstawiony został następująco: Postulat/ustawa: Wykreślić art. 29 i 30, które wprowadzają limity ilości kasyn i salonów gier w zależności od liczby mieszkańców danej miejscowości i wprowadzają ograniczenia w lokalizacji punktów gier hazardowych.
Organizacja zgłaszająca: BCC Opinia Ministra Gospodarki: Należy rozważyć możliwości wprowadzenia postulowanych zmian. Postulat do decyzji Ministra Finansów. Postulat do szybkiej nowelizacji TAK/NIE: Nie Postulat kontrowersyjny. Możliwość rozwiązania na Komisji Trójstronnej: Nie Z treści pisma Waldemara Pawlaka wyraźnie wynika, że przedstawione Ministerstwu Finansów postulaty nie tylko nie były efektem prac Komisji Trójstronnej, ale prawdopodobnie w ogóle nie były przedmiotem dyskusji w tym gronie, bo gdyby tak było, znalazłaby się o tym wzmianka w liście przewodnim, a sama tabela nie zawierałaby ostatniej kolumny. Ministerstwo Finansów otrzymało z Ministerstwa Gospodarki listę postulatów poszczególnych organizacji pracodawców, wraz ze stanowiskiem Ministra Gospodarki, ale decyzja odnośnie włączenia tych postulatów do ustawy leżała wyłącznie w gestii Ministra Finansów. I to w Ministerstwie Finansów podjęto decyzję, żeby hazard uwolnić, znosząc limity lokalizacyjne dla kasyn i salonów gier. Dobrze byłoby, żeby się Jacek Kapica z tej decyzji wytłumaczył, bo jest z czego. Z jakiegoś powodu  w Ministerstwie Finansów podjęto bowiem decyzję całkowicie sprzeczną z tym co miało być głównym powodem nowelizowania ustawy. Zamiast wprowadzenia zwiększających wpływy do budżetu dopłat, usunięto limity lokalizacyjne. Jacek Kapica pewnie ma na to dobre wytłumaczenie, jestem go bardzo ciekawa. Byłam skłonna uznać całą sprawę za nieporozumienie, myślałam, że może list z Ministerstwa Gospodarki był niejasno sformułowany i faktycznie można go było wziąć za zestaw postulatów wypracowanych przez Komisję Trójstronną, co by Kapicę usprawiedliwiało. Teraz gdy znam już treść listu, nie mam wątpliwości, że to nie Ministerstwo Gospodarki wprowadziło Kapicę w błąd nieprecyzyjnymi sformułowaniami, ale Jacek Kapica, posłów i opinię publiczną. Bo zniesienie limitów lokalizacyjnych z pewnością nie było propozycją "wypracowaną przez Komisję Trójstronną do spraw Społeczno-Gospodarczych, składającą się z przedstawicieli rządu, samorządu i pracodawców" i trudno ją było za taką uznać. Kto w Ministerstwie Finansów podjął decyzję o uwzględnieniu postulatu BCC i dlaczego posłom i opinii publicznej przedstawiono ją jako wypracowaną przez Komisję Trójstronną? Przesłuchanie Kapicy będzie hitem. Wcale mnie nie dziwi, że Platforma chce je odwlec, prowokując awanturę o Kempę i Wassermanna.

CBA pogrąża PiS. A najbardziej Gosiewskiego Za projektem zmian w tzw. ustawie hazardowej, którą w lecie 2006 r. do resortu finansów przekazał ówczesny wicepremier Przemysław Gosiewski, stały osoby związane z Totalizatorem Sportowym - wynika z analizy CBA, która trafiła do hazardowej komisji śledczej. Posłowie komisji różnią się w ocenie materiału. Analiza powstała w czerwcu 2007, gdy szefem CBA był Mariusz Kamiński, a premierem Jarosław Kaczyński. Jej celem - jak w niej napisano - było wskazanie w projektach nowelizacji tzw. ustawy hazardowej zapisów, które mogły powstać na skutek lobbingu lub innych działań (w tym korupcyjnych). W materiale CBA napisano, że projekt zmian w ustawie hazardowej został przygotowany tylko i wyłącznie po to, by państwowy monopolista Totalizator Sportowy mógł uzasadnić celowość zorganizowania przetargu na zakup urządzeń do wideoloterii, wydając w ciągu 5 lat kwotę 1,8 mld zł, tylko na sam sprzęt. "I żeby można było uzasadnić społeczeństwu, jakie to może być dla wszystkich opłacalne" - napisano w dokumencie CBA. Wskazano w nim, że na wprowadzeniu wideoloterii na rynek skorzysta jedynie dostawca koniecznych do organizowania wideoloterii urządzeń. Zgodnie z umową Totalizatora z firmą GTech wideoloterie mogły być prowadzone na systemie i oprogramowaniu tej firmy. Autorem najważniejszych zmian w tym projekcie jest - według materiału CBA - były prawnik Totalizatora Grzegorz Maj. - To on razem z prezesem zarządu TS Jackiem Kalidą wykorzystali wsparcie polityczne szefa komitetu stałego RM Przemysława Gosiewskiego i zamknęli usta sprzeciwiającym się sporej części zmian merytorycznych specjalistom z MF, nadzorowanym przez wiceministra Mariana Banasia - brzmi fragment analizy.

Spotkanie z udziałem Kaczyńskiego i Gosiewskiego Podano w niej też informację, że w początkowej fazie prac nad projektem doszło do spotkania z udziałem premiera Jarosława Kaczyńskiego i Gosiewskiego, na którym Banaś otrzymał polecenie, by nie sprzeciwiać się zmianom proponowanym przez Maja i Kalidę. Te dwie osoby - podkreślono w analizie - związane z Totalizatorem nieformalnie brały też udział w pracach zespołu powołanego w resorcie finansów i zajmującego się zmianami w prawie hazardowym, i to oni prezentowali gotowe rozwiązania legislacyjne. Jedyną osobą - według materiału CBA - która w trakcie tych prac sprzeciwiała się zmianom proponowanym przez Maja i Kalidę była wicedyrektor departamentu służby celnej w MF Anna Cendrowska. W dokumencie, który trafił do komisji śledczej napisano, że już sam tryb przygotowania tej nowelizacji budzi bardzo poważne wątpliwości. Normalnie - zaznaczono - rządowy projekt powinien być przygotowany przez urzędników resortu finansów, natomiast zamiast tej ścieżki legislacyjnej pozwolono, by najważniejsze propozycje zmian przygotował jeden z podmiotów działających na rynku hazardu - Totalizator Sportowy. "Urzędnikom merytorycznym MF politycznie nakazano siedzieć cicho i niczemu się nie sprzeciwiać i stworzono fikcyjny obraz pracy nad nowelizacją w międzyresortowym zespole" - napisano w analizie CBA. Podkreślono w niej również, że w pierwszej fazie prac nad nowelizacją tzw. ustawy hazardowej (chodzi o projekt, który w 2006 roku do MF przekazał Gosiewski) zmiany były w dużej mierze korzystne dla wideoloterii i wejścia ich na rynek hazardowy. W 2008 r. miały być opodatkowane na poziomie 20 proc.; w każdym roku opodatkowanie miało wzrastać o 3 proc., tak by w 2017 r. osiągnąć ostatecznie 30 proc. W ocenie CBA przy takim poziomie opodatkowania wejście wideoloterii na rynek byłoby opłacalne, natomiast konkurencyjne automaty o niskich wygranych miałyby być opodatkowane w  wyższym niż dotychczas wymiarze (180 zamiast 125 euro). Według Biura takie rozwiązanie mogłoby spowodować załamanie się tej części rynku hazardowego i przejście operatorów tzw. jednorękich bandytów do "szarej strefy". W analizie Biura podkreślono, że w związku z takimi zmianami w ustawie zaczęto podejrzewać o lobbowanie osób pracujących przy nowelizacji przez Totalizatora Sportowego. To właśnie ta spółka - jak wskazano w dokumencie CBA - chciała wprowadzić wideoloterie na rynek hazardowy, chcąc przeznaczyć na zakup urządzeń do wideoloterii 1,8 mld zł. W opracowaniu CBA napisano, że w biznesplanie TS dotyczącym wprowadzenia wideoloterii wykazano wiele błędów merytorycznych i szacunkowych. "Wskazane (przez Totalizator - PAP) wydatki na zakup i eksploatację automatów do VTL (wideoloterii) okazały się mocno przesadzone" - czytamy w analizie CBA. Szacowano, że jeden automat do wideoloterii miał kosztować TS 36 tys. zł, gdy tymczasem jeden z najbardziej nowoczesnych automatów do tego typu gry dostępny na naszym rynku był sprzedawany za 19 tys. zł. Jak zaznaczono, z kontraktu TS z GTech wynika, że firma ta ma wyłączność na obsługę Totalizatora w  zakresie wszelkich produktów hazardowych sprzedawanych w sieci. W materiale CBA wskazano, że w kwietniu 2007 r. Grzegorz Maj zrezygnował z pracy w TS, a 15 maja 2007 roku powstał końcowy projekt zmiany ustawy o grach losowych i zakładach wzajemnych, w którym wycofano zapis o wideoloteriach i utrzymano 45-proc. podatek do tego rodzaju gry. W konkluzji analizy napisano, że w  pierwszej fazie prac nad projektem nowelizacji tzw. ustawy hazardowej dokonano korzystnych zmian dla operatorów wideoloterii i tym samym Totalizatora Sportowego. Jednak w końcowych pracach wycofano te propozycje, co - jak przewidywano w dokumencie CBA - spowoduje, że wprowadzanie wideoloterii nie będzie opłacalne i może przynieść duże straty dla Totalizatora Sportowego. Poseł sejmowej komisji śledczej Sławomir Neumann (PO) ocenia, że działania TS i firmy GTech, o których można przeczytać w analizie CBA są co najmniej podejrzane. "Nie mamy jeszcze dostępu do wszystkich materiałów, ale już teraz widać, że były ogromne nieprawidłowości w pracach nad tą ustawą" - powiedział Neumann PAP. Poseł PO wyraził nadzieję, że b. szef CBA Mariusz Kamiński po zapoznaniu się z tym materiałem rozpoczął odpowiednie działania operacyjne.

Czy Kamiński zrobił to samo, co w przypadku Chlebowskiego? - Zakładam, że CBA podjęło działania i poinformowało premiera Jarosława Kaczyńskiego, o tym co się dzieje, tak jak zrobiło to w przypadku rządu Donalda Tuska. Kamiński nie zmienił chyba stylu działania przez rok. Mam nadzieję, że robił dokładnie to samo, co robił, gdy wyszła sprawa Chlebowskiego i Drzewieckiego - powiedział Neumann. Posłanka PiS Beata Kempa ma natomiast zastrzeżenia, co do wiarygodności materiału CBA. "Jest to dla nas bardzo dziwny dokument. Chcemy zbadać jego wiarygodność" - podkreśliła. Kempa i drugi z przedstawicieli PiS w komisji śledczej Zbigniew Wassermann chcą, aby członkowie komisji spotkali się zarówno z byłym, jak i z obecnym szefem CBA w sprawie tej analizy. "Powinniśmy ich wezwać i dowiedzieć się skąd ta analiza, kiedy powstała, w oparciu o co i czy przypadkowa jest zbieżność tych zarzutów z tymi, które podnosili wówczas przedstawiciele prywatnego hazardu" - powiedział Wassermann. Poseł podkreślił, że TS nie jest prywatną firmą, ale spółką skarbu państwa, która wszystkie dochody przeznacza do budżetu państwa. "Dzisiaj mówi się zaś o tym, że PiS popełnistraszną zbrodnię, bo pracował na rzecz skarbu państwa" - dodał. Jego zdaniem, celem projektu zmian w ustawie hazardowej było zwiększenie dochodów państwa i wyparcie z rynku prywatnych właścicieli. "Pamiętajmy, że to jest walka na śmierć i życie między skarbem państwa, a tymi, którzy chcą żeby pieniądze z hazardu trafiały do ich prywatnych kieszeni" - powiedział poseł PiS. Z tą opinią nie zgadza się Neumann, dla którego z analizy CBA jasno wynika, że jedynym beneficjentem tego projektu "napisanego przez lobbystów" jest GTech, a TS tylko na nim traci. "To nie jest normalne" - dodał. Z kolei wiceprzewodniczący komisji hazardowej Bartosz Arłukowicz (Lewica) stwierdził, że jest jedynym politykiem w komisji, który konsekwentnie od początku pyta o TS, firmę GTech i wideoloterie. "Wierzę, że w końcu padną odpowiedzi na pytania, które stawiam. Mam świadków na których czekam i mam do nich niewiele, ale bardzo precyzyjnych pytań" - podkreślił. Jako pierwszy o dokumencie CBA poinformował we wtorek portal tvp.info. Projekt zmian w tzw. ustawie hazardowej latem 2006 r. Gosiewski przesłał do zaopiniowania przez resort finansów, następnie nad propozycjami zmian w prawie dotyczącym hazardu pracował zespół w Ministerstwie Finansów. 8 listopada 2007 r. Gosiewski wystąpił do poszczególnych ministrów o wycofanie z prac projektów, które zostały przyjęte przez Komitet Stały, a nie zostaną rozpatrzone przez rząd; w  konsekwencji MF zwróciło się o wycofanie projektu nowelizacji ustawy hazardowej. Kilka dni później zmienił się rząd.

Czym się okaże "analiza CBA"? Przeczytałam "analizę CBA", a raczej trzy kartki, które politycy Platformy wrzucili dzisiaj mediom, żeby odwrócić uwagę od powrotu Chlebowskiego i narastających wątpliwości wokół Kapicy, i mam swoją koncepcję czym się okaże owa analiza, gdy poznamy jej pozostałe strony. Otóż okaże się ona streszczeniem dostarczonych do CBA opracowań przygotowanych przez lobbystów od automatów. W gorącym okresie powstały dwa anonimowe  i niedatowane dokumenty - analiza projektu ustawy, i analiza biznesplanu Totalizatora wprowadzenia wideoloterii, to one właśnie trafiły do CBA i zostały w przesłanej komisji analizie tylko omówione. Wskazuje na to kilka drobiazgów: dystans do analizy "Przekazane do analizy materiały wskazują na następujące okoliczności" - wygląda na  to, że funkcjonariusz CBA dostał do przeczytania i analizy przygotowane przez kogoś materiały i teraz streszcza jakie okoliczności w nim zostały podniesione, nie jest to jednak bynajmniej sprawozdanie z własnych ustaleń poczynionych w oparciu o fakty, kolowialny język "projekt nowelizacji został przygotowany tylko i wyłącznie po to aby państwowy monopolista mógł uzasadnić...", "zamknęli usta sprzeciwiającym się sporej części zmian merytorycznym specjalistom", "urzędnikom merytorycznym MF politycznie nakazano siedzieć cicho" - to nie jest język analityka CBA przedstawiającego swoje ustalenia, to streszczenie cudzych pretensji, a może nawet dosłowne cytowanie, wewnętrzna niespójność "w projekcie utrzymano 10% dopłatę do gier, m.in. na wideoloterie, która przestaje być atrakcyjna dla grającego" a zaraz potem "w projekcie przewiduje się rażąco niskie opodatkowanie na wideoloterie" - opodatkowanie wideoloterii nie miało być "rażąco niskie", tylko dokładnie takie samo jak automatów - 30%, a autor opracowania sam sobie przeczy i nie może się zdecydować czy wideoloterie są złe bo rażąco nisko opodatkowane, bardzo atrakcyjne i silnie uzależniające, czy są złe bo obłożone dopłatami, a więc nieatrakcyjne dla grającego, a tym samym nie przynoszące wpływów do budżetu. Taki chaos argumentacyjny to z pewnością nie efekt pracy analitycznej pracownika CBA. niepasujące fakty "normalnie rządowy projekt powinien zostać przygotowany przez urzędników MF, pod kierownictwem Anny Cendrowskiej, podlegającej wiceministrowi Marianowi Banasiowi. Zamiast "normalnej" ścieżki legislacyjnej pozwolono, by najważniejsze zmiany zostały przygotowane praktycznie przez jeden z podmiotów działających na rynku hazardu, urzędnikom merytorycznym MF politycznie nakazano siedzieć cicho" - tyle, że jak wiemy z notatki Gosiewskiego, to właśnie Anna Cendrowska w imieniu Mariana Banasia prosiła o całkowite "wyprowadzenie" procesu legislacyjnego z ministerstwa. Gdyby to faktycznie była analiza CBA, jej autor by ten wątek rozwinął, zwłaszcza, że CBA miało notatkę Gosiewskiego na ten temat. Nie mówiąc już o tym, że gdyby to CBA ustaliło, że autorem ustawy jest podmiot bezpośrednio nim zainteresowany, wskazałoby jaki to podmiot, w jaki sposób to ustalono, i jak projekt trafił do ministerstwa. Gołosłowność tego  "raportu" i całkowity brak w nim faktów, świadczy o tym, że nie jest to analiza CBA, tylko właśnie omówienie materiałów, które CBA od kogoś dostało i streszcza co w nich wyczytało. Zwracam uwagę, że owa "analiza" w żadnym miejscu nie przywołuje ani faktów, ani dokumentów, są jedynie niczym nie poparte zarzuty i pretensje - te same, które już znamy z innych wypowiedzi automaciarzy i ich sojuszników. wybiórczość - dziennikarze TVN24 dostali trzy strony, zakładam, że najmocniejsze. Tyle, że na ich podstawie nie da się ustalić o czym jest ta analiza, kto i na podstawie czego ją sporządził.  Takich kwitów nie da się ani zweryfikować, ani zakwestionować, można nimi za to bardzo skutecznie wymachiwać, a tego Platforma bardzo potrzebuje w dniu, w którym triumfalnie wraca Chlebowski, a komisja właśnie szykuje się do usunięcia ze swego grona opozycji. A przecież analiza nie ma gryfu tajności i nic nie stało na przeszkodzie, żeby ją całą pokazać opinii publicznej. To tylko niektóre z przesłanek, które każą mi wątpić w siłę rażenia dzisiejszej wrzutki. Ale może tym razem kwity okażą się naprawdę mocne. Dokument chyba nie jest tajny, więc  pewnie szybko pojawi się jego pełna wersja, a wtedy zobaczymy z czego zostały wypreparowane te sensacyjne kawałki, pomna czym okazała się "afera Kamińskiego", gdy po kilku dniach wałkowania jego rzekomego kłamstwa na temat "tarczy antykorupcyjnej" zobaczyliśmy drugą stronę korespondencji CBA-MSP, mam ograniczone zaufanie do powyrywanych kartek. A w tak zwanym międzyczasie, odsyłam do poprzedniego tekstu, gdzie publikuję list Pawlaka ws. limitów lokalizacyjnych dla kasyn, i co z tego wynika dla wiarygodności Kapicy. Kataryna

Kamiński podważa analizę CBA obciążającą PiS Były szef CBA Mariusz Kamiński podważa wiarygodność fragmentów niewygodnej dla PiS analizy, którą przygotowali w czerwcu 2007 r. jego podwładni. Analiza dotyczy prac nad nowelizacją ustawy hazardowej za rządów PiS. Jak napisał w oświadczeniu Kamiński, dokument, który trafił do hazardowej komisji śledczej, zawiera m.in. omówienia anonimowych donosów, których nie można traktować jako ustaleń CBA. Chodzi o ujawniony we wtorek materiał, w którym napisano m.in., że z projektem zmian w tzw. ustawie hazardowej, którą w lecie 2006 r. do resortu finansów przekazał ówczesny wicepremier Przemysław Gosiewski, stały osoby związane z Totalizatorem Sportowym. Jedynym beneficjentem zmian nie miał być jednak Totalizator, a  współpracująca z nim firma GTech, która miała sprzedać mu sprzęt potrzebny do organizowania wideoloterii. W analizie CBA napisano również, że autorem najważniejszych zmian w tym projekcie jest były prawnik Totalizatora Grzegorz Maj. "To on razem z prezesem zarządu TS Jackiem Kalidą wykorzystali wsparcie polityczne szefa komitetu stałego RM Przemysława Gosiewskiego i zamknęli usta sprzeciwiającym się sporej części zmian merytorycznych specjalistom z MF, nadzorowanym przez wiceministra Mariana Banasia" - brzmi część dokumentu. Kamiński napisał, że cytowane w mediach fragmenty analizy są omówieniem anonimowych donosów, które trafiły do CBA oraz materiałów prasowych, które ukazywały się w tamtym okresie i nie można ich traktować jako ustaleń CBA. "Publikacje te opierają się na wyrwanych z kontekstu próbach oceny informacji zawartych we wskazanych donosach, które nie znalazły, w ocenie CBA, odzwierciedlenia w stanie faktycznym związanym z procesem legislacyjnym dotyczącym nowelizacji ustawy hazardowej w tamtym czasie" - podkreślił były szef CBA. Zarzucił dziennikarzom, że manipulują dokumentem Biura, bo publikowane materiały na ten temat - jego zdaniem - nie obejmują treści analizy - w tym jej wniosków końcowych, wyraźnie wskazujących na zabezpieczenie interesów Skarbu Państwa w projekcie nowelizacji ustawy. "We wnioskach tych analityk CBA wyraźnie stwierdza, że ówczesny projekt zmiany ustawy hazardowej zwiększał obciążenia fiskalne dla rynku hazardu - zarówno dla Totalizatora Sportowego (wideoloterie), jak i sektora operatorów automatów o niskich wygranych" - napisał Kamiński.

IPN: Kwaśniewski był TW Alkiem Historyk Piotr Gontarczyk podaje nowe okoliczności, które potwierdzają rejestrację polityka przez służby PRL. Aleksander Kwaśniewski został zarejestrowany jako tajny współpracownik SB o pseudonimie Alek, a dokumenty, w których mogły być dowody, że donosił, zostały zniszczone – to główne tezy pracy dr. Piotra Gontarczyka „Aleksander Kwaśniewski w dokumentach Służby Bezpieczeństwa”. Została ona opublikowana w najnowszym wydaniu periodyku IPN „Aparat represji” i wczoraj pojawiła się w sprzedaży.

Wiecznie młody przywódca Jednak emocje wzbudzała od kilku miesięcy, odkąd zapowiedział ją prezes IPN Janusz Kurtyka. W marcu w wywiadzie dla dziennika „Polska” stwierdził: – Pan Kwaśniewski był komunistycznym aparatczykiem, wiecznie młodym przywódcą przybudówki partii, przed 1990 r. gwarantującej Sowietom przynależność Polski do ich imperium zewnętrznego. W latach 1983 – 1989 był rejestrowany przez bezpiekę jako TW „Alek” przez Departamenty II i III MSW. Takie są historyczne fakty. Kwaśniewski zaprzeczał. – Wiem, kim był „Alek”. To nie ja. Jestem dumny z tego, co robiłem jako minister w rządzie PRL – mówił w RMF FM. – Niech IPN opisze, co jest w dokumentach, i wyjdzie z tego, że to zupełnie inna osoba.

Sąd nie miał wszystkich dowodów Co ustalił Gontarczyk, historyk, p.o. zastępcy szefa Biura Lustracyjnego IPN? Na początku swojej pracy zwraca uwagę, że już w 2000 r. sąd lustracyjny orzekł, iż Kwaśniewski był zarejestrowany jako TW „Alek”. „Z dziennika rejestracyjnego wynika, że w 1982 roku pod pozycją 72.204 dokonano „zabezpieczenia operacyjnego” (jedna z kategorii rejestracji nieoznaczająca świadomej i tajnej współpracy – red.), a w 1983 roku zmieniono kwalifikację, przyjmując, że to tajny współpracownik o pseudonimie Alek. Sąd doszedł do wniosku, że zarówno zabezpieczenie, jak i zmiana kwalifikacji dotyczą osoby pana Aleksandra Kwaśniewskiego” – przytacza treść orzeczenia sądu Gontarczyk. W tym samym procesie sąd stwierdził natomiast, że nie ma wystarczających dowodów w sprawie domniemanej współpracy Kwaśniewskiego z SB. Gontarczyk twierdzi jednak, że sąd nie znał wszystkich dowodów, zaufał zeznaniom funkcjonariuszy SB, którzy kłamali, oraz że pominął opinię biegłego z UOP Antoniego Zielińskiego specjalizującego się w badaniu akt SB, świadczącą na niekorzyść Kwaśniewskiego. Część dokumentów związanych z tą sprawą w 2000 r. była w ogóle nieznana. Chodzi głównie o te, które obalają tezę, jakoby zabronione było werbowanie członków PZPR na tajnych współpracowników. „Zakaz z zarządzenia ministra spraw wewnętrznych z 1 lutego 1970 r. w jednostkach zajmujących się rozpracowaniem środowisk dziennikarskich nie był respektowany. Wręcz nakazywano tu dokonywanie pozyskań bez względu na to, czy ktoś jest członkiem PZPR czy nie” – pisze Gontarczyk. Kwaśniewski, który był członkiem PZPR, miał zostać pozyskany do współpracy jako dziennikarz. W stanie wojennym pracował m.in. jako redaktor naczelny pisma „itd”. Na liście Macierewicza, czyli w spisie tajnych współpracowników SB zasiadających w parlamencie, nazwiska Kwaśniewskiego nie było, choć w 1992 r. lider lewicy był posłem. Gontarczyk tłumaczy, że polityka nie wymieniono na liście, bo nie figurował ani w kartotekach operacyjnych, ani systemach komputerowych SB. Jednak z tej ewidencji stosunkowo łatwo było usunąć dane. Kartę wystarczyło wyjąć z szuflady kartoteki, a zapis komputerowy skasować.

„Senior” i „Teleecho” Na ślad kontaktów Kwaśniewskiego natrafił podczas procesu lustracyjnego rzecznik interesu publicznego (dziś ta instytucja już nie istnieje) w tzw. dziennikach koordynacyjnych. Funkcjonariusze służb zapisywali w nich tzw. zainteresowania operacyjne, by uniknąć np. sytuacji, w której jedną osobę werbowało dwóch oficerów, nie wiedząc o sobie wzajemnie. Dzienniki koordynacyjne były o wiele trudniejsze do fałszowania, bo informacje zapisywano na papierze w kolejnych rubrykach, a ich usunięcie wymagałoby wycięcia ich żyletką lub nożyczkami, co zostawiałoby ślady. W dziennikach koordynacyjnych nazwisko Kwaśniewskiego pojawia się dwa razy: 27 czerwca 1985 r. i 19 sierpnia 1986 r. To właśnie dzięki tym zapisom udało się ustalić numer 72.204, pod jakim został zarejestrowany w dzienniku rejestracyjnym SB (rejestrowano w nim zarówno kandydatów na współpracowników, jak i osoby rozpracowywane). W przypadku Kwaśniewskiego chodzi o rejestrację najpierw jako zabezpieczenie (co było często wstępem do werbunku), a potem jako tajnego współpracownika. Jako zabezpieczenie został zarejestrowany 23 czerwca 1982 r. w ramach sprawy o kryptonimie „Senior” dotyczącej rozpracowania Młodzieżowej Agencji Wydawniczej, gdzie wówczas pracował. 29 czerwca 1983 r. został przerejestrowany na TW. To wtedy pojawił się pseudonim Alek. Informacje te były znane podczas procesu lustracyjnego w 2000 r. Ale Gontarczyk opisuje kolejny dokument świadczący o rejestracji Kwaśniewskiego jako TW w sprawie niezwiązanej ze środowiskami, w których się wtedy obracał. W 1983 r. SB usiłowała odnaleźć osoby, które w Warszawie na południowym Ursynowie zakłócały sygnał telewizyjny tak, że na ekranach telewizorów pojawiało się logo „Solidarności”. W tym celu sporządzono listę wszystkich tajnych współpracowników, którzy mieszkali w pobliżu i mogliby pomóc w schwytaniu tych osób. Akcja miała kryptonim „Teleecho”. W dokumentach znajduje się adnotacja zawierająca numer rejestracyjny 72.204 oraz nazwisko domniemanego oficera prowadzącego kpt. Wytrwała (bez jego imienia Zygmunt). Gontarczyk stwierdził, że ten zapis kolejny raz potwierdza, że TW „Alkiem” był właśnie Kwaśniewski, bo w tym czasie mieszkał pod wskazanym w dokumentacji SB adresem na ulicy Polinezyjskiej.

Pomyłka SB? Koronnym dowodem świadczącym o tym, że Kwaśniewski nie był TW „Alkiem”, miał być fakt, że ten pseudonim znajduje się w spisie agentury rozpracowującej „Życie Warszawy”, gdzie Kwaśniewski nigdy nie pracował. „Alek nr rej. 72204, źródło uplasowane w kierownictwie redakcji, źródło piszące, na kontakcie kpt. Wytrwała” – brzmi zapis w aktach SB. Jak to tłumaczy Gontarczyk? „Najbardziej prawdopodobna wydaje się hipoteza, że autorzy owej notatki źle zrozumieli informacje przekazane przez kpt. Wytrwała lub swoich przełożonych albo sami opisali sprawę w mylący sposób” – pisze. Zwraca uwagę, że w aktach SB figuruje co prawda jeszcze jeden agent o pseudonimie „Alek”, jednak nie działał on w środowiskach dziennikarskich i miał inny numer rejestracyjny. W dokumentach przechowywanych w IPN nie odnaleziono ani jednego donosu pochodzącego od TW „Alka”. Według Gontarczyka teczka personalna i teczka pracy Aleksandra Kwaśniewskiego zostały zniszczone najprawdopodobniej we wrześniu 1989 r. Nie zachowały się też akta spraw obiektowych (czyli takich, które dotyczyły środowisk lub instytucji), w których mogły być przechowywane takie donosy. Przy okazji publikacji Gontarczyk rozprawia się z plotkami na temat Kwaśniewskiego. Ujawnia, że jego ojciec nigdy nie był funkcjonariuszem UB. Ustalił też, że Aleksander Kwaśniewski nie brał udziału w weryfikacji dziennikarzy w stanie wojennym, a wręcz przeciwnie – „zachowywał się przyzwoicie”. Jak Kwaśniewski komentuje pracę Gontarczyka? – To kolejna publikacja, która niczego nie wnosi – stwierdził w rozmowie z „Wydarzeniami” Polsatu. – Ja wiem, że żadnym agentem nie byłem, pan Gontarczyk pewnie do końca swojego życia będzie uważał odwrotnie. Proszony przez Monikę Olejnik w TVN 24 o komentarz premier Donald Tusk odparł: – Nie oceniam publikacji, zanim ich nie przeczytam. Szef rządu zapowiedział jednak, że trzeba jak najszybciej zacząć prace nad zmianą ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej i oddać go w ręce „historykom względnie neutralnym politycznie”, a nie „gończym”. Wiceprzewodnicząca SLD Katarzyna Piekarska uważa, że to kolejna publikacja IPN, która zamiast wyjaśniać historię, fałszuje ją. – Był wyrok sądu lustracyjnego w tej sprawie i zostało jednoznacznie stwierdzone, że Aleksander Kwaśniewski żadnym TW „Alkiem” nie był – mówi „Rz”. Dlatego jej zdaniem IPN dłużej w takiej formie istnieć nie może: – SLD już dawno złożyło projekt zmian w tej sprawie. Innego zdania jest poseł PO Antoni Mężydło: – Taka praca IPN była potrzebna. Historyk IPN wyraźnie napisał, jakie są fakty, czyli że Kwaśniewski został zarejestrowany jako TW „Alek”, ale zwrócił też uwagę na wiele wątpliwości w tej sprawie. Nie wiem więc, dlaczego SLD tak się tą sprawą denerwuje i zarzuca IPN fałszowanie historii.

prof. Tomasz Gąsowski, historyk z Uniwersytetu Jagiellońskiego Nie wiem, dlaczego Instytut Pamięci Narodowej miałby się nie zajmować przeszłością Aleksandra Kwaśniewskiego i wątpliwościami, które jej dotyczą. Jego przypadek jest nietypowy. I tym bardziej zasługuje na dokładne opisanie. Z jednej strony mamy bowiem potwierdzony, między innymi w wyroku sądu lustracyjnego, fakt rejestracji Aleksandra Kwaśniewskiego jako TW „Alek”. Z drugiej – są poważne braki w archiwach i nie ma możliwości ostatecznego potwierdzenia takiej współpracy, tego, jak ona przebiegała. Główne wątpliwości dotyczą tego, czy na takiej podstawie możemy mówić, że Aleksander Kwaśniewski był współpracownikiem SB. Sąd lustracyjny, kierując się zasadą domniemania niewinności, musiał oczywiście orzec, że Kwaśniewski nie był kłamcą lustracyjnym. Praca naukowa, a taką jest publikacja IPN, rządzi się jednak innymi prawami i pozwala formułować różne tezy i hipotezy. Tym bardziej że od 2000 roku, kiedy zapadł wyrok sądu, pojawiły się nowe informacje. Może nie potwierdzają one ostatecznie współpracy Kwaśniewskiego ze Służbą Bezpieczeństwa, ale pokazują, że sam fakt rejestracji miał miejsce. Dlatego historycy powinni móc dalej badać tę sprawę, a przede wszystkim o niej dyskutować. Na pewno nie mogą ulegać presji ze strony polityków, którzy chcieliby zamknąć usta IPN, żeby nie zajmował się takimi tematami.

prof. Andrzej Friszke, historyk z Instytutu Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk Uważam, że w sprawach lustracyjnych albo się ma dowody na to, że ktoś współpracował ze służbami PRL, albo się ich nie posiada. W przypadku pana prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego mamy ewidentnie do czynienia z tą drugą sytuacją. Dlatego jeśli ktoś dziś mówi, że Kwaśniewski był agentem czy współpracownikiem SB, popełnia nadużycie. Do tej pory nie przedstawiono żadnych dowodów, że taka współpraca miała miejsce. Z tego, co się orientuję, żadnych takich dowodów nie ma również w najnowszej publikacji IPN na temat byłego prezydenta. Są tylko rozmaite interpretacje. A to jest zdecydowanie zbyt mało, by mówić o faktach. Sama rejestracja w dzienniku rejestracyjnym, a w przypadku Kwaśniewskiego głównie o tym się mówi, nie jest żadnym dowodem współpracy. Może to być najwyżej przesłanką do dalszego badania przez historyków materiałów dotyczących byłego prezydenta, ale nie uprawnia do żadnych kategorycznych stwierdzeń. Moim zdaniem, żeby można było o kimś powiedzieć, że był tajnym współpracownikiem służb PRL, musi istnieć chociaż jedno doniesienie złożone przez taką osobę. Jeśli w archiwach IPN nie ma ani jednego donosu, to absolutnie nie możemy mówić o fakcie współpracy. A w przypadku Aleksandra Kwaśniewskiego nie ma ani jego teczki personalnej, ani zobowiązania do współpracy, ani żadnego donosu.

Cezary Gmyz

Blamaż IPN. 70 stron dywagacji, że Kwaśniewski to TW ALEK Podziwiam sztukę pisania o niczym. Bo to jest o niczym, skoro dowodem współpracy Kwaśniewskiego z bezpieką ma być wpis ewidencyjny, znany już przecież sądowi lustracyjnemu w roku 2000. Wtedy sąd Kwaśniewskiego z zarzutu współpracy oczyścił - mówi "Gazecie Wyborczej" prof. Andrzej Friszke. IPN opublikował we wtorek artykuł wiceszefa pionu lustracyjnego IPN Piotra Gontarczyka nt. domniemanych związków Aleksandra Kwaśniewskiego z SB. Artykuł ukazał się w specjalistycznym periodyku IPN pn. "Aparat represji w Polsce Ludowej". Ten zapowiadany od dawna artykuł to szczegółowa analiza źródłoznawcza na ten temat. Główna teza brzmi: w latach 1983-1989 Aleksander Kwaśniewski był zarejestrowany pod numerem 72 204 jako TW "Alek". Prof. Friszke: nadal nie ma żadnych dowodów Prof. Andrzej Friszke, historyk, b. członek Kolegium IPN, powiedział "Gazecie Wyborczej": - Podziwiam sztukę pisania o niczym aż na 70 stronach. Bo to jest o niczym, skoro dowodem współpracy Kwaśniewskiego z bezpieką ma być wpis ewidencyjny, znany już przecież sądowi lustracyjnemu w roku 2000. Wtedy sąd Kwaśniewskiego z zarzutu współpracy oczyścił. Oskarżanie teraz Kwaśniewskiego o tajną współpracę z SB na podstawie samego wpisu ewidencyjnego to błąd. Nie ma przecież informacji, czy były spotkania, raporty, donosy, czy agent brał pieniądze. Przypominam, że abp. Józef Michalik też był zarejestrowany, i Andrzej Przewoźnik i Andrzej Krawczyk. Przypadek Kwaśniewskiego jest taki sam.
- Traktowanie wpisów ewidencyjnych jak ewangelii to doktryna IPN. To przeprowadzanie lustracji według swojego wyobrażenia. Takie dowody nie ostoją się nie tylko w sądzie lustracyjnym, ale i przed sądem historycznym. Bo sam wpis ewidencyjny o niczym nie świadczy - mówi prof. Friszke.
A IPN swoje W kwietniu 2009 r. prezes IPN Janusz Kurtyka powiedział w wywiadzie prasowym, że Kwaśniewski w latach 1983-1989 "był rejestrowany przez bezpiekę jako TW Alek przez departamenty II i III MSW". Dodał, że nie przesądza, czy ta współpraca "była materializowana, czy nie" i zapowiedział, że IPN opublikuje "rozprawę źródłoznawczą na ten temat" (termin i miejsce publikacji zmieniano kilka razy). Kwaśniewski replikował, że "stwierdzenia Kurtyki są ostatecznym dowodem potwierdzającym, iż IPN to instytut kłamstwa narodowego". Podkreślał, że Sąd Lustracyjny orzekł w 2000 r., że nie był on TW "Alkiem". - Powtarzanie tego wymysłu wyjaśnionego i odrzuconego przez Sąd Lustracyjny jest niegodziwością - dodawał Kwaśniewski. Piotr Gontarczyk był wcześniej współautorem wydanej przez IPN książki o domniemanych agenturalnych związkach Lecha Wałęsy z SB w latach 70.

"Kiszczak był oświeconym szefem milicji" Znany historyk, prof. Andrzej Friszke: "Policja Pinocheta rozstrzeliwała, torturowała, mordowała. Milicja Kiszczaka nie" - mówi w wywiadzie dla "DZIENNIKA Gazety Prawnej" prof. Andrzej Friszke, były członek Kolegium IPN. Dodał, że "wypadki się zdarzały jednostkowo". "Kiszczak był takim oświeconym szefem milicji" - twierdzi prof. Friszke. Kamila Wronowska: W wywiadzie dla DGP gen. Czesław Kiszczak opowiada, że w 1989 r. przychodzili do niego działacze opozycji, którzy byli TW, a on pozwalał, by niszczyli swoje teczki. Wierzy pan w to? Prof. Andrzej Friszke*: Ta scena jest bardzo mało wiarygodna. Między TW a ministrem spraw wewnętrznych dystans był tak gigantyczny, że to musiałaby być rzeczywiście znacząca publicznie osoba, żeby taka sytuacja mogła mieć miejsce. Nie wykluczam, że jeden, czy dwa takie przypadki mogły się zdarzyć. Ale znam życiorysy znaczących ludzi tego szczebla, którzy mogli być przyjmowani przez ministra w roku 89. w jego gabinecie. I można z całą pewnością wykluczyć problem agenturalności u totalnej większości ludzi z tzw. elity "Solidarności". Zatem to stwierdzenie Kiszczaka ma tylko na celu rzucenie podejrzenia na ludzi "S", które dla normalnego człowieka jest nieweryfikowalne. Kiszczak oskarża też opozycję, że kradła pieniądze, które szły z zagranicy na walkę z komuną. Mówi, że miał kontrolę nad przepływem tych pieniędzy. Niektóre kanały przekazywania pieniędzy mogły być kontrolowane przez bezpiekę. Ale sama bezpieka meldowała do swoich zwierzchników, że nie jest w stanie tych kanałów w pełni kontrolować. Bo pieniądze przesyłano w różny sposób. Przywozili je ludzie przygodni: profesorowie, którzy jeździli na wykłady, osoby, które prywatnie jeździły np. do rodziny do Paryża. To było mnóstwo osób. Czy ktoś sobie przywłaszczył pieniądze? Mogło się tak zdarzyć. Ale uogólnianie tego jest bardzo nieprzyzwoite.
A zgadza się pan z generałem, że od września 1986 r. opozycji de facto nie było, bo nikt za działalność opozycyjną nie był już ścigany? Rok 1986 był punktem zwrotnym. I dobrze świadczy o tandemie Jaruzelski - Kiszczak. Ogłoszono amnestię, wypuszczono kilkaset osób z więzień i zdecydowano, żeby od tej pory nie robić procesów politycznych. Szykanowano ludzi jedynie zatrzymaniami np. na 48 godzin, konfiskatą sprzętu, druków. Opozycja zaczęła działać w sferze półlegalnej. Dużo łatwiejsze stały się kontakty zagraniczne.
Dlaczego władza zdecydowała się na amnestię? Po pierwsze, to był już czas Gorbaczowa. Z Moskwy płynęły zachęty, by złagodzić formy rządzenia. Po drugie, fatalny był stan gospodarki państwa i istniała konieczność radykalnej poprawy stosunków z Zachodem, żeby uzyskać nowe kredyty. Po trzecie, było wyraźne dążenie do poprawy stosunków z Kościołem, co miało łagodzić napięcia społeczne. Wreszcie amnestia była związana z trwającymi negocjacjami o przyjęciu gen. Jaruzelskiego przez papieża, do czego doszło w styczniu 1987 r.Dlaczego Jaruzelskiemu tak zależało na spotkaniu z papieżem? Bo to otwierało przed nim pałace prezydentów i premierów w Europie Zachodniej.
Kiszczak nie przesadza, że okres, w którym kierował MSW był "najjaśniejszym okresem" w stosunkach państwo - Kościół? W jakimś stopniu mogę się z tym zgodzić. Bo jeśli się to porówna z poprzednimi dekadami, to tutaj był dialog i to na bardzo wysokim szczeblu.
A sprawa śmierci ks. Popiełuszki? Kiszczak twierdzi, że to była prowokacja wymierzona w niego i Jaruzelskiego przez Mirosława Milewskiego.Też tak uważam. Zabójstwo nie było zleceniem ani Kiszczaka, ani Jaruzelskiego. Była to próba rozwalenia tych szczególnych stosunków z Kościołem. Bo dialog z Kościołem dla części aparatu partyjnego był niewygodny.
Ale gen. Kiszczak też ma krew na rękach? Ma. Ale to nie jest krwawy kat. Policje reżimowe w innych krajach bywają znacznie gorsze. Policja Pinocheta rozstrzeliwała, torturowała, mordowała. Milicja Kiszczaka nie. Wypadki się zdarzały jednostkowo. Nie były to masowe morderstwa, od których inne reżimy się nie powstrzymywały. Kiszczak był takim oświeconym szefem milicji.

Mnie to nie dziwi "Gazeta Wyborcza": Blamaż IPN. 70 stron dywagacji, że Kwaśniewski to TW ALEK.

Prof. Andrzej Friszke: Podziwiam sztukę pisania o niczym. Bo to jest o niczym, skoro dowodem współpracy Kwaśniewskiego z bezpieką ma być wpis ewidencyjny, znany już przecież sądowi lustracyjnemu w roku 2000. Wtedy sąd Kwaśniewskiego z zarzutu współpracy oczyścił. Gontarczyk (za "Rzeczpospolitą"): Z dziennika rejestracyjnego wynika, że w 1982 roku pod pozycją 72.204 dokonano "zabezpieczenia operacyjnego", a w 1983 roku zmieniono kwalifikację przyjmując, że to tajny współpracownik o pseudonimie "Alek". Sąd doszedł do wniosku, że zarówno zabezpieczenie, jak i zmiana kwalifikacji dotyczą osoby pana Aleksandra Kwaśniewskiego. Sąd lustracyjny w 2000 r. zdecydował, że na współpracę nie ma żadnych dowodów. Wedle nowej publikacji IPN, sąd zaufał kłamliwym zeznaniom esbeków i pominął nieprzychylną dla byłego prezydenta opinię Antoniego Zielińskiego. Nieznane były niektóre dokumenty:

Gontarczyk: Zakaz z zarządzenia ministra spraw wewnętrznych z 1 lutego 1970 r. w jednostkach zajmujących się rozpracowaniem środowisk dziennikarskich nie był respektowany. Wręcz nakazywano tu dokonywanie pozyskań bez względu na to, czy ktoś jest członkiem PZPR czy nie.

Wiadomo było, że tak jak w przypadku akt Lecha Wąłęsy, tak i dokumentacja dotycząca Kwaśniewskiego będzie niekompletna. Powszechnie znany jest sposób, w jakim obchodzono się z niewygodnymi dokumentami po obaleniu komunizmu. Skasowanie zapisu ewidencji z kartotek czy komputera nie stanowiła problemu i dlatego prawdopodobnie Kwaśniewski nie znalazł się na słynnej "liście Macierewicza". Toteż żadne donosy i akta spraw osobowych się nie zachowały Wiadomo natomiast, że Aleksander Kwaśniewski został 29 czerwca 1983 r. przerejestrowany na tajnego współpracowanika o ps. Alek. O publikacji parę miesięcy temu poinformował Janusz Kurtyka, za co go spotkał lincz ze strony samego zainteresowanego. Dzisiaj atakował prezesa IPN Ryszard Kalisz, chociaż nic o warsztacie tego historyka nie wie, a publikacji zapewne nie przeczytał, identycznie zresztą jak Szmajdziński. Kurtyka w ramach riposty przypomniał Kwaśniewskiemu parę miesięcy temu o tym, jak ten zataczał się pijany nad grobami polskich żołnierzy w Charkowie Dla mnie sprawa agenturalna byłego prezydenta to żadne zdziwienie, natomiast znowu okazuje się, iż nie trzeba przeczytać choćby fragmentów publikacji historycznej, by robić za "mądrą głowę" i atakować autora. Było tak w przypadku książki "SB a Lech Wałęsa", publikacji Zyzaka, więc tradycji musiało stać się zadość. Oczywiście z udziałem "Gazety Wyborczej", a jakże inaczej. Co do Friszke, już tak na koniec, jego postawa również mnie nie dziwi. Jakoś ciągle po głowie chodzą mi jego słowa nt. Kiszczaka i Jaruzelskiego z niedawnego wywiadu w "Dzienniku".

Dz: Kiszczak nie przesadza, że okres, w którym kierował MSW był "najjaśniejszym okresem" w stosunkach państwo - Kościół? Friszke: W jakimś stopniu mogę się z tym zgodzić. Bo jeśli się to porówna z poprzednimi dekadami, to tutaj był dialog i to na bardzo wysokim szczeblu.
Dz.: A sprawa śmierci ks. Popiełuszki? Kiszczak twierdzi, że to była prowokacja wymierzona w niego i Jaruzelskiego przez Mirosława Milewskiego. Friszke: Też tak uważam. Zabójstwo nie było zleceniem ani Kiszczaka, ani Jaruzelskiego. Była to próba rozwalenia tych szczególnych stosunków z Kościołem. Bo dialog z Kościołem dla części aparatu partyjnego był niewygodny.
Dz: Ale gen. Kiszczak też ma krew na rękach? Friszke:Ma. Ale to nie jest krwawy kat. Policje reżimowe w innych krajach bywają znacznie gorsze. Policja Pinocheta rozstrzeliwała, torturowała, mordowała. Milicja Kiszczaka nie. Wypadki się zdarzały jednostkowo. Nie były to masowe morderstwa, od których inne reżimy się nie powstrzymywały.Kiszczak był takim oświeconym szefem milicji.

To tylko tak na marginesie, bo teza o "oświeconym szefie milicji", mającym krew na rękach, jest tak samo prawdziwa jak sugerowanie niegdyś przez historyka o pisaniu o historii przez IPN "pod dyktando PiS". gw1990

"Myśmy rebelianci, polscy partyzanci"... Od roku 1990 wielu historyków i publicystów historycznych trudzi się nad tym, by zmienić w oczach Polaków czarny wizerunek "żołnierzy wyklętych", czyli powojennych bohaterów walki zbrojnej przeciwko sowietyzacji Polski. Nie jest to łatwe zadanie, ponieważ ten wizerunek budowała przez lata propaganda Polski sowieckiej. Niezliczone, wysokonakładowe, tanie książki (na przykład z serii "Żółtego Tygrysa"), filmy i szkolne spotkania z "kombatantami" milicji, Urzędu Bezpieczeństwa, Gwardii Ludowej czy Armii Ludowej sprawiły, że tragiczni bohaterowie powojennej, beznadziejnej walki o suwerenny byt Polski - którzy na zawsze powinni pozostać w naszych sercach - stawali się dalecy i obcy, podejrzani o wszystko, co najgorsze. "Nasi" to był Hans Kloss, rodem z podłego sowieckiego komiksu, i bohaterowie załganej opowieści o czterech tankistach, którzy - by ominąć problem Powstania Warszawskiego, na wszelki wypadek trafiają do szpitala, gdy ich dywizja dociera pod Warszawę. Dzieło zaprawionego w ideologicznych bojach oficera politycznego wojska "ludowego", wzmocnione najlepszą, jaką Polska wówczas miała, obsadą aktorską, do dziś sieje spustoszenie w głowach wielbicieli PRL i wiecznej przyjaźni z Sowietami, choć tego zbrodniczego państwa już nie ma. Poddawani nieustannie ideologicznej obróbce myśleliśmy o "żołnierzach wyklętych" w najlepszym przypadku jako o ludziach szalonych, którzy niepotrzebnie narażali siebie i swoje rodziny na zemstę UB. A te rodziny cierpiały w milczeniu i przeżywały upokorzenia, gdy czytały po raz kolejny o swoich bliskich zamęczonych w kazamatach UB, że to byli "bandyci", "reakcyjne zbiry" itp. Naturalnie w czasach PRL nie było żadnych możliwości, by bronić ich prawa do dobrej pamięci. Na straży czarnej propagandy stały cenzura i bezpieka. Książki o "bandytach" pisali do spółki oficerowie UB na emeryturze i sprzedajni "literaci" lub dziennikarze. Byli za swą psią służbę odznaczani z okazji kolejnych rocznic rewolucji bolszewickiej czy 22 lipca, w wymyślone przez komunistów "święto narodowe" ustanowione na pamiątkę "społecznego i narodowego wyzwolenia Polski" przez Stalina. Zmiany po 1990 r. były bardzo powolne. Na skutek "bezkrwawej rewolucji" przy Okrągłym Stole wymieszali się byli aparatczycy komunistyczni i przedstawiciele "rozsądnej opozycji". Jaruzelskim, Kiszczakom i im podobnym nie zależało na przywracaniu narodowej pamięci ludzi zamęczonych na Mokotowie, w więzieniach i piwnicach UB. Wszak w walce z "reakcyjnymi bandami" zdobywali oni moskiewskie epolety i stanowiska. Co więcej, po roku 1990 kontynuowały swą działalność postsowieckie media i wytrawni propagandyści z okresu PRL, którzy do dzisiaj jawnie i bezkarnie szydzą z powojennych bohaterów walki z kliką sowiecką w Polsce. Trudno, by było inaczej, przecież ta Polska sowiecka była ich "ludową ojczyzną", strażniczką ich przywilejów. Szydzą także z ipeenowskiej akcji oczyszczania przestrzeni publicznej z reliktów komunistycznych obrażających polską niepodległość: ulic Świerczewskiego, 22 Lipca, XXX-lecia PRL i podobnych.
Określenie "żołnierze wyklęci" w odniesieniu do oficerów i żołnierzy formacji poakowskich, NSZ i innych powojennych grup antysowieckich pojawiło się po raz pierwszy w roku 1996 jako tytuł książki Jerzego Ślaskiego ps. "Nieczuja" (1926-2002). Ślaski był żołnierzem mjr. Mariana Bernaciaka "Orlika" (1917-1946), dowódcy oddziału Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość" na Lubelszczyźnie, zamordowanego podczas obławy UB. Potem, w roku 2002, był słynny album "Żołnierze wyklęci - antykomunistyczne podziemie zbrojne po 1944 roku" wydany przez warszawską oficynę wydawniczą Volumen, który utrwalił "wyklętych", choć pewnie lepiej by było, gdybyśmy ich nazywali raczej niezłomnymi niż wyklętymi. To przecież nie Polacy ich "wyklinali", lecz sowieccy politrucy. Album wydany przez Adama Borowskiego był wielkim wydarzeniem dla każdego Polaka, który miał "wyklętych" w sercu. Trwał wówczas proces unieważniania przez sądy okręgowe w całym kraju wyroków śmierci i więzienia wydanych na tysiące Polaków z powodów politycznych, za walkę o niepodległy byt państwa polskiego. Proces możliwy dzięki specjalnej ustawie sejmowej z roku 1991. Album trafił na dobry moment i odegrał ważną rolę w przywracaniu czci "wyklętym", mimo iż największe polskie media przemilczały go lub wspominały zdawkowo, jednorazowo. We wstępie autorzy pisali: "Armia Czerwona, wkraczająca na nasze ziemie w styczniu 1944 r., nie niosła Polsce wolności ani pokoju. Po początkowym współdziałaniu z oddziałami Armii Krajowej przeciwko Niemcom, NKWD przystępowało do aresztowań oficerów; zwykłych żołnierzy siłą wcielano do wojsk Berlinga. Eksterminowano przede wszystkim inteligencję, aby jak najbardziej osłabić żywioł polski. Mimo to konspiracja, choć znacznie osłabiona, trwała na straży niepodległości. Opór przeciwko sowieckiej dominacji od razu przybrał formę zorganizowanej walki zbrojnej - Powstania Antykomunistycznego, które trwało do końca lat 40., a na niektórych terenach nawet znacznie dłużej. Minęło z górą 50 lat, a wiedza o tamtych wydarzeniach jest wciąż niepełna. W potocznej świadomości nadal pokutują fałszywe stereotypy, będące produktem komunistycznej propagandy. Do ich ugruntowania przyczynili się peerelowscy pseudohistorycy, którzy przez 45 lat nazywali ten okres 'epoką walki o utrwalenie władzy ludowej'. Stworzony przez nich skrajnie fałszywy obraz historii lat 40. i 50. trafiał do podręczników, encyklopedii i okolicznościowych artykułów prasowych. Proceder ten trwał do końca istnienia Polski 'ludowej' (...). Zdajemy sobie sprawę, że mamy niewielkie szanse na zmianę istniejącego stanu świadomości historycznej rodaków. Do wyjątków należą pisarze, reżyserzy, aktorzy - ludzie tworzący kulturę, zainteresowani walką o prawdę, pokazywaniem postaw bohaterskich, odkłamywaniem przeszłości. Ale to w żadnym przypadku nie zwalnia nas z obowiązku wykorzystania wszystkich środków będących w naszym zasięgu, aby ten stan rzeczy zmienić. Jesteśmy to winni tym, którzy 55 lat temu, decydując się na walkę zbrojną w obronie imponderabiliów, odrzucili możliwość egzystencji pod rządami kolaborantów. Dla nas uczestnicy antykomunistycznego powstania są bohaterami". Równocześnie z albumem po Polsce krążyła wystawa o "żołnierzach wyklętych", czyli o drugiej konspiracji niepodległościowej - bo tak zaczęto nazywać powojenny opór przeciwko sowietyzacji Polski, ustalając jego ramy czasowe: od 3-4 stycznia 1944 r., gdy Armia Czerwona wkroczyła ponownie, w pogoni za Niemcami, w granice II Rzeczypospolitej, do 21 października 1963 r., gdy zginął, w milicyjnej obławie pod Piaskami (w Lubelskiem), ostatni żołnierz "wyklęty" - Józef Franczak pseudonim "Lalek" z oddziału kpt. Zdzisława Brońskiego "Uskoka".

Ballada o "wyklętych" Przy okazji wystawy powstała ballada "Żołnierze wyklęci", napisana, skomponowana i wykonywana przez Michała Czajkowskiego, piosenkarza, poetę, kompozytora, publicystę związanego z Ligą Republikańską, nazywanego "bardem polskiej prawicy". Jej słowa - starannie przemyślane i widać, że głęboko przeżyte przez autora, bo podane z wielką pasją - dotykają sedna problemu: "Osuszył czas mokradła krwi, czerwone słońce znów w zenicie... Czy warto było w wojny dni za taki kraj oddawać życie? Słychać pokoleń drwiący śmiech, to komuniści mają święto, lecz Mądry Bóg w Osobach Trzech pamięta, za co Was wyklęto. Zanim ostatni pójdzie z Was w niebieskiej partyzantce służyć, wszyscy staniemy jeszcze raz, może historia się powtórzy (...). Wystawę oto macie dziś, skoro najlepszą bronią pamięć i groźna tej wystawy myśl, że wolnych ludzi nic nie złamie. Niech się prostuje nieszczęść splot i niechaj drżą moskiewskie karły. Hańba wierzącym w Sierp i Młot, chwała za niepodległość zmarłym!". Leszek Czajkowski nie jest jedynym bardem, który ma w sercu "wyklętych". Na portalu YouTube, chętnie odwiedzanym przez młodzież, wysłuchamy wielu piosenek gdańskiego barda Andrzeja Kołakowskiego poświęconych "Łupaszce", "Ince", "Ogniowi", "Zaporze" i innym bohaterom powojennego dramatu polskiego.

Major i "Inka" Duże znaczenie w walce o cześć "wyklętych" miały wystawy gdańskiego oddziału IPN "Za świętą Sprawę - żołnierze 'Łupaszki'" i warszawskiego oddziału IPN - "Ostatni leśni", oraz prowadzone wokół nich akcje edukacyjne przypominające postacie majora "Łupaszki", ale też wielu szeregowych żołnierzy, takich jak dzielna sanitariuszka Danuta Siedzikówna "Inka", którą zaprezentowano też w pięknym spektaklu telewizyjnym "Inka 1946". Od wielu lat piszą o "wyklętych", na podstawie własnych, gruntownych badań, pracownicy warszawskiego oddziału IPN dr Tomasz Łabuszewski, Kazimierz Krajewski i Jacek Pawłowicz. I nie tylko oni. Duże zainteresowanie "wyklętymi" można zaobserwować w środowiskach ludzi młodych, tworzących grupy rekonstrukcji historycznych. Może to właśnie oni, młodzi Polacy, przyczynią się do powrotu "wyklętych" na zasłużone miejsce w polskim panteonie narodowym, gdzie niektórzy próbują stawiać Kuronia, Kołakowskiego i im podobnych - ludzi z drugiej strony barykady, zasłużonych raczej w utrwalaniu władzy sowieckiej w Polsce.

Pamiętamy Pod adresem internetowym www.fundacjapamiętamy.pl znajdzie czytelnik najlepszy polski portal poświęcony naszym "wyklętym" i "niepoprawnym". Polecam go szczególnie młodzieży. Warto tam zaglądać, zwłaszcza po przyjęciu większej dawki wygłupów Kuby "Powiatowego" i podobnych, toksycznych produkcji telewizyjnych. Już samo motto portalu oddaje sedno sprawy: "Walka beznadziejna, walka o sprawę z góry przegraną, bynajmniej nie jest poczynaniem bez sensu (...). Wartość walki tkwi nie w szansach zwycięstwa sprawy, w imię której się ją podjęło, ale w wartości tej sprawy". To słowa polskiego filozofa, rodem z Wileńszczyzny, w młodości żołnierza Legionów Józefa Piłsudskiego - Henryka Elzenberga (1887-1967). Jakżeż one przypominają słowa samych "wyklętych"! Major "Łupaszko" pytał retorycznie: "Mamyż milczeć?! Mamyż poddać się gwałtowi, zadawanemu obcą, zbrodniczą ręką?! Mamyż pod groźbą obcych bagnetów wyrzec się prawa stanowienia o sobie?! Mamyż wyrzec się ducha, serca i zaprzeć się wiary?!". To była jego i jego żołnierzy święta sprawa, dla której walczyli, nie bacząc na szanse tej walki, bo wartość walki tkwi w wartości sprawy, a nie w szansach na zwycięstwo... Czy ktoś to dzisiaj jeszcze rozumie? Historycy sądzą, że przełomem w poznawaniu historii powojennego oporu Polaków przeciwko komunizmowi sowieckiemu będzie wydany dwa lata temu przez IPN "Atlas polskiego podziemia niepodległościowego 1944-1956" - pierwsza w polskiej historiografii próba syntezy lub raczej zestawienia znanych faktów, ilustrowany licznymi zdjęciami i dokumentami. Tylko że atlas jest stosunkowo drogi, można go spotkać raczej w bibliotekach niż w domowych zasobach. Doświadczenie pokazuje, że w powszechnej edukacji społecznej większe znaczenie mogą mieć jednak popularne produkcje filmowe i fonograficzne.

Myśmy rebelianci... Nową inicjatywą na rzecz pamięci o "wyklętych" jest płyta CD "Myśmy rebelianci. Piosenki żołnierzy wyklętych". Jest to rockowa wersja tekstów napisanych przez żołnierzy antysowieckiego podziemia lub tekstów im poświęconych. Rzecz przeznaczona dla młodzieży, wydana przez Muzeum Powstania Warszawskiego. Wykonawcami i autorami kompozycji są członkowie zespołu De Press - nieznanego starszemu pokoleniu, ale świetnie kojarzonemu przez młodzież, i o to właśnie chodzi. De Press to polsko-norweska grupa rockowa, utworzona w roku 1980 przez Andrzeja Dziubka, polskiego emigranta z tamtego czasu, znanego w Norwegii pod artystycznym pseudonimem Andrej Nebb. Andrzej Dziubek to góral z Jabłonki, malarz, rzeźbiarz, twórca tekstów piosenek, muzyk. Jego De Press był prekursorem polskiego punk rocka z tak popularnymi dziś domieszkami motywów folkowych i góralskich, znanymi nam choćby z repertuaru sympatycznych i bardzo lubianych przez publiczność w różnym wieku zespołów Golec uOrkiestra czy Brathanki. Najpopularniejsze w Polsce piosenki De Press to: "Bo ja Cie kochom", "Potargano chałpa", "Cy bocycie Świnty Ojce", "Cyrwone gorole". Jeszcze w latach 80. De Press zawiesił działalność, jego lider utworzył zespół Holy Toy. Dziś De Press wraca, i to jak wraca! Album "Myśmy rebelianci" może być najlepszą płytą w jego dorobku, jeśli media pomogą choć trochę w jego spopularyzowaniu. Tytułowi "rebelianci" to oczywiście nasi żołnierze "wyklęci". De Press przypomina piosenki leśnych oddziałów, w odtworzeniu tekstów pomagają znawcy tematu - Kazimierz Krajewski i Tomasz Łabuszewski z warszawskiego oddziału IPN oraz Grzegorz Wąsowski z Fundacji "Pamiętamy". Wzrusza dedykacja Andrzeja Dziubka, lidera De Press: "Matce i śp. Ojcu. Wszystkim, którzy walczyli za wolność i niepodległość Ojczyzny". Do płyty CD dołączony jest albumik zawierający wszystkie śpiewane teksty wraz z komentarzami. Te teksty - już niezależnie od oryginalnego wykonania ich przez De Press - będą dzięki temu śpiewane i rozpowszechniane przez różnych wykonawców, także amatorów. To wielka zaleta albumu "Myśmy rebelianci". Wybór tekstów rozpoczyna się od słynnej "Czerwonej zarazy" Józefa Szczepańskiego "Ziutka" (30 XI 1922 - 10 IX 1944), harcerza, żołnierza Powstania Warszawskiego, "witającego" Armię Czerwoną z powstańczej barykady na kilka tygodni przed żołnierską śmiercią: "Czekamy ciebie, czerwona zarazo, byś wybawiła nas od czarnej śmierci"... Ciekaw jestem, czy nauczyciele wykorzystują ten przejmujący wiersz, by przedstawić uczniom dramat polskiego "wyzwolenia" w roku 1944? Z tego, co słyszę, raczej nie, bo sami go nie znają. Szkoda. Tym większe uznanie dla De Press i współpracowników, że zamieszczają ten tekst w swoim albumie. "Piosenka ludzi bez domu" to utwór anonimowy, śpiewany na Podlasiu w oddziałach poakowskiej partyzantki antysowieckiej: "Co jutro nas czeka, nie wiemy"... Nie wiedzieli, ale nie oglądali się za siebie i nie rozważali szans. Może nie do końca rozumieli, ale czuli głęboko to, o czym pisał wileński filozof: "walka o sprawę z góry przegraną nie jest poczynaniem bez sensu"... Tytułowy utwór "Myśmy rebelianci" powstał w oddziale antykomunistycznej partyzantki AK nad Niemnem! To był hymn ragnerowców, żołnierzy podporucznika Czesława Zajączkowskiego "Ragnera", który nie przyjął do wiadomości nowej aneksji polskich Kresów przez Sowiety w roku 1944. Poległ ze swymi żołnierzami 3 grudnia 1944 r. w walce z potężnym (ponad tysiąc funkcjonariuszy) oddziałem specjalnym NKWD pod Niecieczą. "Rzuciliśmy swe własne domy, rzuciliśmy najbliższych nam, nie po to, by pisano tomy lub aby zdobyć serca dam (...). Nie chcemy sierpów ani młotów i obrzydł nam germański wróg. Na pomstę mamy dziś ochotę, za Polskę spłacić krwawy dług"... "Marsz oddziału 'Zapory'", czyli młodziutkiego majora Hieronima Dekutowskiego (1925-1949), zamęczonego w okrutny sposób przez UB, powtarza ragnerowski wątek o nieuchronności losu, ale i o powinności, która jest ponad głosem "rozsądku": "I idą wciąż naprzód, bo taki ich los, i ani żal, ani tęsknota, z tej drogi zawrócić nie zdoła ich nic, bo to jest 'Zapory' piechota"... "Wicher od Turbacza" to piosenka żołnierzy Józefa Kurasia "Ognia" (1915--1947), o którym mówią, że dokonał na Podhalu cudu. Dzięki niemu, już po wojnie, PPR musiała tam przejść do podziemia... Piosenka "Wiernie iść będziemy" traktowana była niemal jak hymn 5. Wileńskiej Brygady AK mjr. Zygmunta Szendzielarza "Łupaszki" (1910-1951). Z okazji zbliżającego się 100-lecia urodzin jednego z najwybitniejszych dowódców polskiej partyzantki antysowieckiej Poczta Polska przygotowuje okolicznościową kartę. Gratulujemy inicjatywy! Przy okazji tej rocznicy warto by również pomyśleć o okolicznościowych publikacjach i może o przypomnieniu właśnie piosenek śpiewanych w oddziałach majora. Było ich wiele, teksty i nuty są znane. W albumie De Press zamieszczono jeszcze inny utwór "łupaszkowy", pożyczony od sąsiadów z 3. Wileńskiej Brygady AK por. Gracjana Fróga "Szczerbca" (1911-1951), zamordowanego po wojnie z wyroku komunistycznego "sądu". To utwór "Na znojną walkę", zwany hymnem wileńskich brygad AK.
"Trudny czas" to piosenka śpiewana po sowieckim "wyzwoleniu" w oddziałach AK na Nowogródczyźnie i Grodzieńszczyźnie. "O Panie Boże, przywróć nam Polskę". Taka suplikacja w ustach kresowych partyzantów, których walka nie miała żadnych szans powodzenia z powodu aliansu Stalina z naszymi "aliantami", budzi nawet po latach głęboki smutek. W oddziałach kpt. Władysława Łukasiuka "Młota" (1906-1949), legendy antykomunistycznej partyzantki podlaskiej, śpiewano m.in. anonimowy "Patrol": "Gdy zginie jeden, nastąpi drugi. Kroczymy w bliznach do Wolności bram". Piosenka "Bij bolszewika", nawiązująca do patriotycznego polskiego etosu ukształtowanego w latach 1919-1920, ocalała dzięki żołnierzowi poakowskiej Samoobrony Ziemi Wołkowyskiej. Jeszcze jedna pieśń wiernych do końca żołnierzy kresowych. "Bij bolszewika w każdej postaci, bo to jest twój największy dzisiaj wróg. To przecież on kościami twoich braci brukował sieć swych niezliczonych dróg"... Piosenka "Las Makoszki" przypomina partyzancki oddział braci Leona i Edwarda Taraszkiewiczów z powiatu włodawskiego, znanych pod pseudonimami "Jastrząb" i "Żelazny". Autorami tekstu byli "Jastrząb" i legendarny kpt. Zdzisław Broński "Uskok" (1912-1949), który rozerwał się granatem, gdy otoczyła go grupa UB. "Szesnastka" to piosenka-testament, napisana przez żołnierza antykomunistycznej partyzantki na Grodzieńszczyźnie Józefa Stasiewicza "Samotnego". Poległ on w walce z NKWD w styczniu 1950 roku! W jednym z oddziałów "Zapory" śpiewano wzruszającą piosenkę "Niech się pani pomodli", nawiązującą do motywu rozstania, tak dobrze znanego choćby z poezji i malarstwa polskiego w okresie Powstania Styczniowego. Album zamyka znany wiersz Zbigniewa Herberta "Wilki". Stosunek Herberta do tragicznych żołnierzy powojennej partyzantki był jednoznaczny: "Czułem i dziś czuję szacunek do tych, którzy pozostali do końca wierni przysiędze, w lasach, bez nadziei (...). Nie dajmy zginąć poległym"... Z pełnym przekonaniem powtarzam te słowa poety i polecam album De Press każdemu rodakowi. Jeśli można by do beczki miodu dodać trochę dziegciu, to powiedziałbym, że żal mi starszych słuchaczy, dla których taka porcja ostrego rocka jest nie do przetrawienia i którzy pewnie uznają, że wszystkie utwory mają tę samą melodię... Szkoda, że wyeliminowano ich z potencjalnego grona słuchaczy. A wystarczyło choć w kilku miejscach użyć cytatów muzycznych - melodii z przeszłości, będących "arką przymierza między dawnymi i nowymi laty". Jest to tym bardziej uzasadnione, że niektóre teksty z płyty pisane były pod konkretne, znane kompozycje, co można łatwo rozpoznać po rytmie i po metrum. Tytułowi "Myśmy rebelianci" pisani byli niewątpliwie pod "Pierwszą Brygadę". "Marsz oddziału Zapory" pisano z myślą o melodii popularnej "Piechoty", podobnie "Wiernie iść będziemy". I tu druga uwaga. Dobrze, gdy historyk dba o wierność tekstu z zapisem odnalezionym w żołnierskim notatniku. Tylko że ten żołnierski zapis, któryś z kolejnych odpisów, nie powinien być traktowany jako tekst kanoniczny. W warunkach leśnych oddziałów możliwe były braki i pomyłki w zapisach, metrum się nie zgadza. Trzeba to po prostu poprawić, dodając uzupełnienie w nawiasie kwadratowym. Kiedy się coś edytuje po raz pierwszy, dla spragnionego takiego duchowego pokarmu odbiorcy, to trzeba wziąć odpowiedzialność za tę edycję - jako wzorcową na przyszłość. "Myśmy rebelianci, polscy partyzanci. Poszliśmy w [ciemny] las, bo nadszedł czas, bo nadszedł czas"... Ten hymn ragnerowców, jeśli zostanie spopularyzowany (a bardzo tego wszyscy pragniemy), śpiewany będzie nie według oryginalnej kompozycji De Press, lecz do melodii z roku 1917, która sama się tu narzuca... Te uwagi w niczym nie obniżają wartości przedsięwzięcia, za które należą się wszystkim jego twórcom słowa podziękowania od tych rodaków, którym bliska jest pamięć o "wyklętych" - niezłomnych żołnierzach Rzeczypospolitej, wiernych do końca świętej sprawie. "Myśmy rebelianci. Piosenki żołnierzy wyklętych". Zespół De Press. Dzieło dedykowane "wszystkim żołnierzom wyklętym i ich bliskim". Osobista dedykacja lidera De Press Andrzeja Dziubka: "Matce i śp. Ojcu. Wszystkim, którzy walczyli za wolność i niepodległość Ojczyzny". Produkcja: Muzeum Powstania Warszawskiego 2009. Inspiracja: Fundacja "Pamiętamy". Wykonanie: Andrzej Dziubek - wokal. Opracowanie i wybór tekstów: Kazimierz Krajewski, Tomasz Łabuszewski, Grzegorz Wąsowski. Piotr Szubarczyk

02 grudnia 2009 Wyrwać grzyba razem z grzybnią socjalizmu... Nowy prezydent Unii Europejskiej, jeszcze nie zacząć urzędować na dobre, a już zgłosił pierwszą swoją propozycję. Po szczycie w Brukseli na  prezydenta został wybrany pan Herman Van Rompuya z Belgii, który był chadeckim demokratą i jednocześnie premierem- i jak pisze  ostatni „Najwyższy Czas”- „ o tym chrześcijańskim demokracie wiadomo,  że to buddysta”(?????). To samo dotyczy” chrześcijaństwa bezwyznaniowego”, którego w Europie coraz więcej.

Jeszcze w ubiegłym tygodniu zgłaszał propozycję wprowadzenia obowiązujących w całej Wspólnocie Europejskiej jednakowych podatków. Bo przecież w Kołchozie wszystko musi być jednakowe i jest wybór. Można jeść- lub nie! Od pierwszego mamy Unię Europejską, więc nowy prezydent chce zastąpić symbole narodowe ogólnoeuropejskimi i uczynić z Unii federację państw(!!!) Wydarzenia biegną szybko, jedne z drugimi, wartko i zgodnie z planem, a pan Saryusz- Wolski z Platformy Obywatelskiej, będąc w programie z panem Januszem Korwin- Mikke, nie chciał się założyć o fakt, że w ciągu najbliższego pół roku  , Unia Europejska pozbawi nas możliwości nieobowiązywania u nas Karty Praw Podstawowych, czyli komunosocjalizmu. Przypomina mi to zachowanie pana Marka Balickiego, byłego ministra naszego zdrowia, który gardłując za szczepionkami przeciw świńskiej grypie, sam z takiej okazji na wizji nie chciał skorzystać. I do tej pory się nie zaszczepił! I jeszcze eurodeputowany Wolski  opowiadał jakieś bajki o tym,  że będzie można zebrać  jeden milion podpisów  w jakiejś obywatelskiej sprawie i przedstawić ten milion  podpisów Komisji Europejskiej do rozpatrzenia. Nie oglądał widocznie  pół godziny  wcześniej, wystąpienia pana Jana Marii Rokity, który pomstował na 11 punkt Traktatu, który właśnie dawał „obywatelom” Unii taką możliwość, ale dodał, że Komisja  Europejska nie musi wcale rozpatrywać tego-  popartego milionami podpisów - wniosku.(???) Obaj panowie  z całym swoim zaangażowaniem, agitowali za wstąpieniem Polski do tego Kołchozu, a  teraz udają Greków. Jeden udaje- jak zwykle – wielkie katonowskie oburzenie- a drugi najzwyczajniej kłamie! I jeszcze mówi, że będziemy mieli więcej demokracji…(????) Akurat!  Przecież to oko widać, że powstaje na naszych oczach wielka zorganizowana oligarchia, która będzie robić z nami co jej się żywnie podoba , a demokracja pozostała  przy wyborze wszelkiego rodzaju atrap, na przykład Parlamentu Europejskiego, który niczego nie może i nie będzie mógł. Jakoś wyborów do  Komisji Europejskiej i na prezydenta Unii, demokraci nie przewidują. No bo jak demokracja- to demokracja! Prawda? Bo tam gdzie demokracja nie może nic zmienić, to pozostaje demokracja; a już tam,  gdzie  może się trafić , że wybrany zostanie kto inny, niż ten spośród swoich- to demokracji nie ma i nie będzie. Przecież Biuro Polityczne też nie było wybieralne, a demokracja w ZSRR była jak najbardziej.  Ludzie chodzili sobie  do wyborów i wybierali.  Tak jak z tymi samochodami u Forda. W różnych kolorach, ale pod warunkiem, żeby wszystkie były czarne. Ciekawe rezultaty dał zakończony w USA program abolicyjny amerykańskiego fiskusa. Prawie 15 000 zamożnych Amerykanów przyznało się do oszustw podatkowych, a najwięcej gotówki Amerykanie ukrywali w Szwajcarii i Luksemburgu, a nawet jeden z baków szwajcarskich- pod wpływem nacisków- ujawnił dane swoich amerykańskich klientów(!!!) Zgroza! Szwajcaria, kraj, słynący zawsze z dyskrecji, wyłamuje się powoli ze swoich  zasad, co może spowodować ucieczkę gotówki do innych miejsc. Na razie do Azji niekoniecznie, bo kolejnym miejscem zainteresowania  amerykańskiego fiskusa będzie Azja(!!!) Ale bogatym Amerykanom pozostaje jeszcze Korea Północna i Iran, ale tam konstruują bombę atomową i nie wiadomo jak to wszystko się skończy. Oczywiście po ataku amerykańskim… Kto by pomyślał jeszcze pięćdziesiąt lat temu, żeby Amerykanie ukrywali własne pieniądze przed własnym rządem(!!!!). Ale socjalizm fiskalny robi swoje, a kraj potrzebuje na gwałt pieniędzy, bo prowadzi  dwie wojny, a 36 milionów Amerykanów korzysta z bonów żywieniowych(????). No i trzeba dopłacać do prywatnych banków, do prywatnych firm i budować system przymusowych ubezpieczeń państwowych –  tak jak u nas. Z tym, że u nas właśnie państwowe przymusowe ubezpieczenia  bankrutują ,a w Ameryce będą budowane teraz, zanim zbankrutują w przyszłości. Bo wygląda na to,  że u nas bankrutuje policja obywatelska(???). Rząd pana premiera Tuska nie ma na to, żeby się wywiązać ze zobowiązań wobec policjantów. Ale ma na to, żeby utopić 10 miliardów złotych w wojnie w Iranie, topić miliardy w Afganistanie, (kolejnych tysiąc żołnierzy jest szykowanych!) topić miliony złotych  codziennie w bagnie biurokracji, marnować w państwowych stadionach i utrzymując 55tys. państwowych samochodów służbowych(!!!!) Biurokracja na swoje potrzeby ma, bo sama się wyżywi, ale na to co mogłoby się nam przydać- nie ma! A przecież miałoby być lepiej. Wszystkim. Głupota ogrania nie tylko sfery rządowe, bo to jest jakby naturalne w systemie socjalistycznego rozdawnictwa, kuriozalnych przepisów i rabunku nas… Ale zatacza kręgi w  kręgach kościelnych..

Wyobraźcie sobie państwo, że jakiś zdiocony  proboszcz umieścił , w kościele pod Gryficami, konkretnie w Dargosławiu, w oknach świątyni, w aureolach świętych, byłego wójta gminy Brojce i miejscowego sołtysa(?????) Panów Wiktora Iwańca i Zbigniewa Kruka. W aureoli świętych(???) I słusznie zareagowali prości ludzie. Postawili ultimatum; jeśli aureole” świętych” nie zostaną usunięte- to oni nie będą chodzić do tego kościoła(!!!) Zastanawiam się jak to jest: proboszcz powinien wiedzieć tak podstawowe rzeczy, jak to, ze świętym w kościele zostaje się nie dlatego, że tak podoba się proboszczowi, ale dlatego,  że ustanawia  to Kościół. I trzeba się Kościołowi zasłużyć! „Te osoby były fundatorami witraży. Byłem im wdzięczy za wsparcie, więc poprosiłem o zdjęcia. Nic o tym  nie wiedzieli, że ich twarze ozdobią witraże z postaciami świętych”(???)- powiedział ksiądz Radosław Urban. Nie wiem, czy zbieżność nazwisk, ma jakiś związek z nazwiskiem byłego rzecznika rządu generała Jaruzelskiego, ale coś w tym jest! Ale, że ksiądz nie wie takich podstawowych rzeczy.. Albo rżnie głupa! Dodał nawet,  że swojego pomysłu nie konsultował z przełożonymi i….. wiernymi(????) No naprawdę ręce opadają… Konsultować, kto będzie świętym, a kto nie będzie- z  wiernymi(!!!) Każdy wierny mógłby mieć swojego świętego i jego proponować   w aureoli. Błyskawicznie przybyłoby  świętych; najwięcej byłoby wójtów , burmistrzów i prezydentów miast. Zresztą wśród nich jest najwięcej” świętych”.  A poza tym, co stoi na przeszkodzie, żeby zrobić demokratyczne wybory  świętych.? Przecież mamy demokrację! Niech sobie każda gmina wybierze świętego, albo dwóch.. Na początek – kandydata na świętego. Koordynatorem całości kampanii mógłby zostać ksiądz Radosław Urban. A ja prywatnie apeluję do biskupa: niech ksiądz biskup wyrzuci czym prędzej księdza Radosława Urbana… Niech więcej nie ośmiesza Kościoła.. Tylko, jak to zrobić, żeby przypadkiem niż został  „świętym”, prześladowanym za wiarę? Już środki masowej dezinformacji by się o to postarały.. WJR

Podatki, śmierć i seks „Przez łóżek sto przechodzi szparko, stając się damą i pisarką” – przedstawiał Janusz Szpotański początki olśniewającej kariery Bonży, bohaterki słynnego poematu „Bania w Paryżu”. Być może krzywdził ją tym posądzeniem, ale gwoli prawdy trzeba przypomnieć, że podobnie ilustrował początki karier w przemyśle rozrywkowym Andrzej Mleczko, umieszczając w „dymku” dołączonym do rysunku dwóch rozmawiających gwiazdek taki oto tekst „... a potem lansował mnie przez dwie godziny...” – więc coś chyba musi być na rzeczy. Naturalnie o karierze decyduje, ma się rozumieć, talent, ale co to szkodzi trochę talentowi dopomóc lansowaniem? Właśnie jedna z gazet opublikowała informację o zarobkach naszych celebrytek i gwiazdek estrady. Okazuje się, że piosenkarka Kayah bierze za koncert 40 tys złotych, podobnie jak zespół „Wilki”, co to zasłynął piosenką, że „Baśka miała fajny biust, (...) więc na noc umówiłem się z Alą (...) Potem biegały z wydętymi brzuchami, jak konie w galopie...” – czy jakoś tak. Z kolei „celebrytka” Katarzyna Cichopek za występ w reklamie bierze 190 tys zł, podczas gdy aktorka Joanna Brodzik – nawet 300 tysięcy. Daj Boże każdemu. Problem wszelako w tym, że nie każdy ma tyle szczęścia, by zrobić karierę w przemyśle rozrywkowym. Ci, którym to się nie udało, muszą na przykład być inżynierami. W listopadzie ubiegłego roku średnie wynagrodzenie polskiego inżyniera oscylowało wokół 5 tysięcy zł miesięcznie. Oczywiście inżynier inżynierowi nierówny – i w zależności od branży zarobki te wynosiły albo ponad 8 tys. zł miesięcznie (nieruchomości development), albo 6 tys. (media, reklama, rozrywka), albo 5,3 tys zł (motoryzacja) albo – niewiarygodne! – nawet 1900 w branży zbrojeniowej. Jak mawiał słynny brytyjski premier Beniamin Disraeli, „są kłamstwa, ohydne kłamstwa i statystyka” – więc te zarobki są zróżnicowane również w zależności od wieku. Inżynierowie młodzi (21-25 lat) zarabiają średnio 3200 zł, podczas gdy starsi (61-65 lat) 12,7 tys zł. Oczywiście nie wszyscy, tylko tacy, którzy stanowią kadrę zarządzającą – bo takie średnie zarobki są udziałem inżynierów zajmujących się zarządzaniem. Ale cóż to za cymes? Zaledwie 150 tys. rocznie, więc nawet dobrze wynagradzany inżynier nie wytrzymuje porównania z jednorazowym honorarium pani Katarzyny Cichopek, reklamującej, dajmy na to, pigułki przeciwko wzdęciom. Jest to sytuacja charakterystyczna dla wszystkich, a przynajmniej – dla większości współczesnych społeczeństw, w których najhojniej wynagradzani są pracownicy branży rozrywkowej i sektora finansowego. Z pozoru obydwie te dziedziny leżą na przeciwnych biegunach, ale kiedy przyjrzymy się im bliżej i uważniej, to bez trudu znajdziemy między nimi wspólny mianownik. Otóż zarówno jedna, jak i druga branża w gruncie rzeczy sprzedaje iluzje. W przypadku przemysłu rozrywkowego nie trzeba chyba tego specjalnie uzasadniać. Co innego sektor finansowy. Co sprzedaje sektor finansowy? Nadzieję korzyści. Ale to nie jest prawdziwy towar, to jest iluzja, bo korzyści odnosi wyłącznie bank, podczas gdy klient dostaje iluzję, za którą musi bardzo słono zapłacić. I warto zwrócić uwagę, że podobnie jak w przemyśle rozrywkowym, tak i w sektorze finansowym zarobki bywają rekordowo wysokie. Bierze się to stąd, że – co zresztą przewidział jeszcze przed wojną Jan Huizinga w swoim „Homo ludens”. Dowodził on, że źródłem kultury jest zabawa. Wtedy wydawało się to mało wiarygodne, ale teraz, na naszych oczach, stało się rzeczywistością – ale rzeczywistością podstawioną, w której nic nie dzieje się naprawdę. Trudno przecież traktować poważnie demokratycznych polityków, podobnych do siebie jak dwie krople wody, trudno traktować serio politykę, polegającą w gruncie rzeczy na panicznym uciekaniu polityków przed własnymi nagrodami w obawie przed stratowaniem, trudno traktować serio filozofów, którym założono kaftany bezpieczeństwa politycznej poprawności – i tak dalej. To znaczy – niezupełnie nic. Prawdziwe pozostały bodaj już tylko trzy rzeczy: podatki, śmierć i seks, wobec czego współczesna kultura ekscytuje się seksem jako ostatnią oazą autentyzmu i przy pomocy tej ekscytacji usiłuje wyprzeć ze świadomości konieczność śmierci, którą idiotycznie nazywa „odejściem”. Przyczyna jest prawdopodobnie utrata wiary w Boga, no a skoro nie ma Boga, to nic nie dzieje się naprawdę, wszystko jest tylko zabawą. Jeszcze w XIX wieku zwrócił na to uwagę Teodor Dostojewski, pisząc, że „jeśli Boga nie ma, to jakiż ze mnie kapitan?” Ale mniejsza już o ewolucję współczesnej kultury, bo opisane dysproporcje dochodów między sprzedawcami iluzji, a inżynierami, jako twórcami podstaw egzystencji całych społeczności, stwarzają poważne problemy wychowawcze. Jak w sytuacji, gdy celebrytka za wyrecytowanie przez kamerą pochwały pigułek na przeczyszczenie dostaje dwa razy tyle, ile inżynier potrafi zarobić w ciągu całego roku, zachęcić młodego chłopca, by się uczył i został inżynierem, albo dziewczynę, żeby została, dajmy na to, lekarką? Na takie dictum gotów jest parsknąć swoim rodzicom śmiechem w twarz – i zamiast przykładać się do matematyki, czy fizyki, zacznie ćwiczyć skoki i pląsy w nadziei, że wygra organizowany przez TVN konkurs na fordansera, zostanie celebrytą i będzie lansował celebrytki? Podobnie panienka, dla której znacznie bardziej atrakcyjna może okazać się perspektywa, że jakaś gruba ryba z branży ją wylansuje? Tylko pytanie, jaka przyszłość, jakie szanse przetrwania ma społeczność, której ideałem zostanie fordanser i żigolak? SM

Z WSI, czy z UB? Nie ma przypadków, są tylko znaki. Więc pewnie nie przypadkowo akurat w momencie, gdy zgłaszają się kandydaci na stanowisko Prokuratora Generalnego, prokuratura umorzyła postępowanie wobec Janusza Kaczmarka, Konrada Kornatowskiego i Ryszarda Krauzego w sprawie tzw. afery gruntowej. Najwyraźniej „policmajster powinność swej służby zrozumiał” i na polecenie starszych i mądrzejszych mocno stanął na nieubłaganym gruncie wprawdzie niepisanej, ale za to fundamentalnej zasady konstytucyjnej III Rzeczypospolitej: „my nie ruszamy waszych – wy nie ruszacie naszych”. Nieomylny to znak, że sytuacja w kraju normalizuje się znacznie szybciej, niż myślimy i razwiedka, obdarowana przez rząd premiera Donalda Tuska monopolem na rynku hazardowym oraz całym pionem śledczym prokuratury, przechodzi na ręczne sterowanie krajem, ku zadowoleniu strategicznych partnerów, którzy, w związku z wejściem w życie traktatu lizbońskiego, pewnie też wkrótce przystąpią do realizowania względem nas swoich projektów. Uskrzydlony tymi spektakularnymi objawami normalizacji Janusz Kaczmarek radzi prokuratorowi Engelkingowi, żeby kupił sobie kozę, bo on zamierza sprocesować go przed niezawisłym sądem do gołej skóry, a właśnie kozy komornik dłużnikowi zabrać podobnież nie może. Nie od rzeczy będzie wspomnieć, że wśród 16 kandydatów, również prokurator Jerzy Engelking, podobnie jak prokurator Olejnik, zgłosił swoją kandydaturę na Prokuratora Generalnego. Jak wiadomo, 2 kandydatów, którzy mają zostać przedstawieni prezydentowi do wyboru, wystawia Krajowa Rada Sądownictwa i Krajowa Rada Prokuratury. Pamiętając, iż Krajowa Rada Sądownictwa nigdy nie uległa namowom do samooczyszczenia z agentury, nie mówiąc już o prokuraturze, można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że prezydentowi zostaną przedstawieni tacy kandydaci, że któregokolwiek by nie wybrał, to wybór będzie pomyślny. W tej sytuacji można się tylko zastanawiać, czy kontrolę nad pionem prokuratury pan prezydent powierzy Wojskowym Służbom Informacyjnym, czy Służbie Bezpieczeństwa. Wprawdzie obydwie te służby formalnie nie istnieją, ale ta nieobecność jest tylko wyższą formą obecności, wyrażającą się również w kontrolowaniu kluczowych segmentów gospodarki, z sektorem finansowym na czele. W tej sytuacji nie można wykluczyć, że przekomarzania między byłym ministrem spraw wewnętrznych w rządzie Jarosława Kaczyńskiego Januszem Kaczmarkiem a prokuratorem Jerzym Engelkingiem w sprawie kozy, mogą odzwierciedlać napięcia istniejące między WSI i UB. SM

Marzyła mi się Polska… Marzyła mi się Polska – taka Polska od morza do Sudetów, Beskidu i Karpat. Przesunięta na kółkach w lewo lub w prawo – nieważne: ważne, że Polska normalna. Polska normalna to kraj, gdzie wszystko biegnie normalnie. To znaczy, że sąsiad pewnego dnia wpada na pomysł i stawia sobie płot z bambusowych tyczek, bo ma taką fantazję. Jego podwórko, jego płot – więc sobie stawia. Normalnie. Wieczorem dzwoni do Wietnamczyka, który mu te bambusy sprzedaje, rano kilku szukających pracy Ukraińców te bambusy wiąże i przywiązuje do desek – normalnie. I wiedzą, że jak nie przywiążą to on im nie zapłaci – więc wiążą starannie. Normalnie. I wieczorem stoi sobie plot – taki, jakiego w okolicy nikt nie ma. I sąsiadowi nawet do głowy nie przyjdzie, by prosić o zgodę architekta gminnego, powiatowego czy wojewódzkiego. On SOBIE stawia płot. Na swoim podwórku. Normalnie. A do głowy nie przychodzi mu prosić o pozwolenie tego architekta – bo po prostu kogoś takiego nie ma. Architekci zamiast przeszkadzać innym w  stawianiu płotów i domów zajmują się projektowaniem domów. Normalnie. I Polska, w której gdy dziecko zaczyna dochodzić do wieku, w którym mogłoby wyfrunąć z domu, posyłane jest przeze mnie do szkoły. Albo jeśli mnie stać wynająłbym mu guwernera. Albo i dwóch. I nikt by mnie nie pytał, czego ja każę uczyć swoje dziecko – bo to jest moje dziecko. Normalnie. A jeśli posłałbym je do szkoły – to do takiej szkoły, do której ja chcę. W której uczono by tego, co ja chcę. Normalnie – bo to moje dziecko. I programu tej szkoły nie ustalałby minister edukacji anty–narodowej – lecz właściciel szkoły. Normalnie. Pani minister by tego programu nie ustalała – bo by jej nie było. I leczyłbym się normalnie. Tak samo, jak kupuję pomidory. Wybierałbym sobie lekarza, szpital – na jaki byłoby mnie stać. Być może bym umarł – ale normalnie, a nie dlatego, że pani minister nie wyasygnowała z budżetu środków na coś–tam. Tej pani minister też by nie było. Więc dzięki temu, że nie musiałbym płacić na jej pensje, to miałbym pieniądze na szkołę. I chałupę bym sobie wybudował. Normalnie. Nie pytałbym nikogo o zgodę – sprawdziłbym, jakie warunki musi spełniać chałupa w tej okolicy – a jeśli takiej, o jakiej sobie marzę, nie wolno byłoby postawić w tej okolicy, to bym przeniósł się gdzie indziej. Normalnie. I żaden urzędnik, ani żadna większość nie głosowałaby nad tym, jak ma moja chałupa wyglądać. Może byłaby nienormalna? To co: w normalnym kraju zdarzają się rzeczy nienormalne. I to jest normalne. I nie głosowałbym na jakichś zafajdanych posłów. Gdzieś tam daleko byłby sobie Król–Jegomość, który pilnowałby, aby w kraju panował porządek, mordercy wisieli na szubienicach, a bandyci pracowali 12 godzin dziennie w kamieniołomach. Normalnie. A poza tym nie wtrącałby mi się w to jak buduję sobie dom, jak go ogradzam, jak uczę swoje dziecko i gdzie się leczę, bo musiałby z własnej kiesy wynająć urzędników, a szkoda by mu było forsy na ich pensje. Oszczędzałby, jak każdy – normalnie. I ludzie by go kochali – normalnie. Jak Franciszka Józefa – albo i bardziej. A Polską nie rządziłaby warszawka, ani nawet Warszawa. Trybunał Konstytucyjny byłby w Piotrkowie Trybunalskim, ministrowie: każdy w innym mieście, ten od spraw zagranicznych rezydowałby przy Królu–Jegomościu, oczywiście. Wszyscy utrzymywaliby łączność przez Sieć – jak to w XXI wieku normalne. A  rozmowy między nimi byłyby zapisywane, więc o żadnej–tam korupcji mowy by nie było. Normalnie. Mężczyźni by pracowali, kobiety rodziły dzieci i dbały o domy – normalnie. W niedzielę rodziny by szły do kościoła – żydzi i świadkowie Jehowy w soboty, muzułmanie w piątki. Normalnie. Potem jadłoby się obiadek sporządzony z produktów, które wybrała żona – a nie tych, które zatwierdzi jakiś urzędnik. Bo by go nie było. Normalnie. No, i co zostało z tych marzeń? Państwo polskie, śmieszne, ale przez niektórych kochane, odchodzi w przeszłość. Władza zamiast maleć i się rozproszyć, skupia się cała w Brukseli. I niedługo sąsiad, by postawić płot z bambusa, będzie musiał składać podanie w Brukseli… i będzie to, niestety, uważane za normalne. JKM

PRZYJACIEL TUSKA WRACA DO GRY „Pierwszy milion trzeba ukraść” – to powiedzenie popularne w okresie rządów Jana Krzysztofa Bieleckiego, byłego premiera i ministra oraz prezesa jednego z dwóch największych banków w Polsce. Dziś, po rezygnacji z funkcji prezesa Pekao SA, Bielecki znów ma otwartą drogę do polityki. „Pan Jan Krzysztof Bielecki, Prezes Zarządu Banku złożył w dniu 24 listopada 2009 r. rezygnację z zajmowanego stanowiska ze skutkiem na dzień 11 stycznia 2010 r.” – głosi lakoniczny komunikat banku Pekao SA, wydany 25 listopada. Tej nagłej i dla wielu niespodziewanej rezygnacji nie chciały skomentować ani władze spółki, ani sam Bielecki. Nic dziwnego więc, że po ogłoszeniu przez bank zmiany na stanowisku prezesa (Bieleckiego zastąpić ma Włoch Luigi Lovaglio) zaroiło się od spekulacji. 

Z Pekao do PKO? Dwie najpopularniejsze hipotezy związane z porzuceniem przez Jana Krzysztofa Bieleckiego lukratywnej posady w Pekao SA (roczna pensja: 4,5 mln zł) to jego konflikt z włoskimi właścicielami banku i ambicje polityczne byłego premiera. Według tego pierwszego wyjaśnienia – Bielecki miał dość sporów z centralą UniCredit, włoskiego banku kontrolującego Pekao SA, zwłaszcza z Luigi Lovaglio, który dziś ma największe szanse na schedę po Polaku. Według drugiej hipotezy – dla Bieleckiego szykowany jest fotel premiera (po ewentualnej wygranej Donalda Tuska w wyborach prezydenckich, a nawet wcześniej) lub stanowisko w Radzie Polityki Pieniężnej, będące doskonałą odskocznią do prezesury Narodowego Banku Polskiego. – Obie hipotezy się nie wykluczają, choć akurat plotkę o Bieleckim jako premierze należy włożyć między bajki. Z moich źródeł wynika, że zarezerwowano mu prezesurę największego banku w Polsce, czyli PKO BP. Bielecki miałby wykorzystać pozyskany niedawno kapitał w wysokości 5 mld zł na budowę grupy finansowej z PZU i BZ WBK. Natomiast przyczyną ewentualnego konfliktu z Włochami mógł być fakt, że w Pekao rządzą faktycznie Włosi, a nie marionetkowy polski prezes. Wystarczy porównać zarobki Bieleckiego i jego włoskiego zastępcy Luigi Lovaglio, którego roczna pensja w 2008 r. wyniosła aż 6 mln zł – mówi „GP” finansista Jerzy Bielewicz, mniejszościowy udziałowiec Pekao SA, szef Stowarzyszenia „Przejrzysty Rynek”. Zdaniem Bielewicza, oddanie PKO BP Bieleckiemu byłoby bardzo groźne, bo znacznie ułatwiłoby rządowi lekkomyślne wykorzystywanie jego rezerw w celu „łatania” budżetu. Przedsmak takich operacji mieliśmy w czerwcu 2009 r., gdy Donald Tusk wpadł na pomysł odebrania bankowi prawie całego zysku za 2008 r. „To zakrawa na sabotaż. Polski rząd jest prawdopodobnie jedynym na świecie, który z premedytacją drenuje własny bank z kapitału. Gdy rządy w Niemczech, Francji, Wielkiej Brytanii czy we Włoszech robią wszystko, by wzmocnić kapitałowo swoje banki, polski minister skarbu zabiera z PKO BP pieniądze, które mogłyby pójść na kredyty dla firm i zwykłych ludzi” – pisała wówczas przychylna zwykle Tuskowi „Gazeta Wyborcza”. Czy Jan Krzysztof Bielecki faktycznie ma ambicje przewodzenia największemu państwowemu bankowi w Polsce? Zapytaliśmy o to byłego premiera, ten nie odpowiedział jednak na nasze pytania. Przejście Bieleckiego do PKO BP lub do Rady Polityki Pieniężnej (i docelowo do NBP) – o wiele bardziej prawdopodobne niż zajęcie przez niego fotela premiera – wiąże się także z innymi zagrożeniami. Bo choć były polityk Kongresu Liberalnego-Demokratycznego przedstawiany jest w mediach jako wybitny praktyk ekonomii i bankowości, to jego rządom w Pekao SA towarzyszyło wiele kontrowersji. 5 czerwca 2009 r. Jerzy Bielewicz, wspierany w walce z zarządem Pekao m.in. przez Michela Marbota (mniejszościowy udziałowiec Pekao SA i były właściciel Malmy, znanej firmy produkującej makarony), złożył pozew przeciw absolutorium dla Jana Krzysztofa Bieleckiego i innych członków zarządu banku. Podważył również prawidłowość i uczciwość sprawozdań finansowych za rok 2008, a także kilku innych uchwał Zwyczajnego Walnego Zgromadzenia Pekao SA. – Sprawozdania finansowe nie oddają rzeczywistej sytuacji bilansowej banku, bo nie wzięto pod uwagę tzw. Projektu Chopin, który utajniono przed rynkami finansowymi, nie ujawniono strat banku wynikających z błędnych wycen, na podstawie których dokonano fuzji z BPH, nie podjęto rezerw na utratę wartości inwestycji na Ukrainie, ukryto rzeczywiste korzyści zarządu – wylicza Bielewicz. Jego zdaniem, szczególnie kompromitująca Bieleckiego jest sprawa tajnego Projektu Chopin. O co w nim chodzi? – Włoski właściciel Pekao SA, UniCredit, zmusił swoje oddziały w Europie Centralnej do podpisania niekorzystnych kontraktów z Pirelli Real Estate SpA. W Polsce Pirelli kupił spółkę deweloperską Pekao SA za 20 mln euro. Według naszej wyceny, Pekao Development oddano poniżej ceny rynkowej ze stratą dla Pekao SA sięgającą co najmniej 1,5 mld zł. Za taką tezą przemawia transakcja sprzedaży 5 projektów z Pirelli Pekao Real Estate (następca prawny Pekao Development) spółce Nowe Ogrody za 240 mln zł (4 razy więcej niż kwota nabycia Pekao Development pół roku wcześniej). Następnie Pekao i Pirelli podpisały umowę, w której Pekao bez żadnej kompensacji finansowej oddała za darmo prawo wyłączności do swoich nieruchomości i do nieruchomości klientów banku, które są zabezpieczeniem ich kredytów. Umowa została podpisana na 25 lat. Prezes Bielecki oddał więc w praktyce 20 proc. rynku nieruchomości w Polsce Włochom – opowiada „GP” szef Stowarzyszenia „Przejrzysty Rynek”.

A w mediach cicho... Bielecki nie wyjaśnił też nigdy kwestii wypłaty przez Pekao SA dywidendy za rok 2007. Przypomnijmy, że w kwietniu 2008 r. przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego Stanisław Kluza zaapelował do banków, by – ze względu na trwający kryzys – ograniczyły wartość sum wypłacanych akcjonariuszom. Bielecki i członkowie zarządu Pekao SA nie przejęli się jednak słowami szefa KNF i opowiedzieli się za dywidendą przekraczającą zysk netto banku za rok 2007! „Pekao wykazało za 2007 r. 2 mld zł jednostkowego zysku. Akcjonariusze [a więc głównie włoski Unicredit – przyp. »GP«] otrzymali 2,5 mld zł. »Nadwyżka« pochodziła faktycznie z zysku Banku BPH, którego większa część została przyłączona do Pekao w końcu listopada ubiegłego roku, ale formalnie: z kapitałów rezerwowych” – pisał wówczas „Parkiet”. Po wypłacie korzystnej dla Włochów dywidendy akcje polskiego Pekao SA spadły w ciągu paru miesięcy aż o 22 proc. Co ciekawe – o tej i o innych niejasnościach wokół bankowej działalności Bieleckiego nie informowały jednak szerzej żadne media, z wyjątkiem „Gazety Polskiej”, „Naszego Dziennika” i „Gazety Bankowej”. Przyczyną takiej powściągliwości może być zarówno fakt bardzo silnych powiązań politycznych Bieleckiego (politycy PO mówią o nim jako o przyjacielu i „nauczycielu” Tuska), jak i sprytna polityka kredytowa Pekao SA. Bank ten udzielił bowiem ogromnych pożyczek wielkim koncernom medialnym, m.in. ITI (ok. 200 mln zł) i Agorze (jeszcze w 2008 r. spółka wydająca „Gazetę Wyborczą” miała w Pekao SA linię kredytową wartości 800 mln zł, z czego wykorzystała 140 mln zł). Warto więc zadać pytanie, czy w czasie ogólnoświatowego kryzysu, szczególnie dotkliwego dla branży medialnej, spółki te – poprzez upublicznienie poważnych zarzutów udziałowców wobec Bieleckiego – mogłyby pozwolić sobie na jakiekolwiek problemy z kredytami? Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że w latach 90. Jan Krzysztof Bielecki także nie miał kłopotów z nadmiernie dociekliwymi dziennikarzami. Jego wyjątkowo zuchwała promocja niemieckiej firmy Muller Milch (w koszulkach z logo tej spółki premier i jego ministrowie grali w szeroko wówczas komentowanym meczu piłkarskim) i liczne afery prywatyzacyjne obchodziły wówczas większość dziennikarzy jeszcze mniej niż obecne wpadki Donalda Tuska. Grzegorz Wierzchołowski

Stalinowscy uciekinierzy Wielu komunistycznych oprawców uciekło za granicę. Tylko do Izraela wyjechało po marcu 1968 r. ok. tysiąc zagorzałych stalinistów. Niektórzy żyją do dziś. Trzeba ich ścigać i pokazywać ich zbrodnie.
Do Szwecji Funkcjonariusze komunistycznego systemu bezprawia uciekali w różnych kierunkach. Szczególnie upodobali sobie Szwecję. Do tamtejszego soc-liberalnego raju dla zbrodniarzy wyjechał w 1969 r. ppłk Maksymilian Lityński (Lifsches), razem z żoną Pauliną i synem Adamem. Ten przedwojenny prawnik (w 1933 r. skończył prawo na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie), w stalinowskiej Polsce był zastępcą Naczelnego Prokuratora Wojskowego do spraw szczególnych (1948-50), a następnie wiceszefem Zarządu Sądownictwa Wojskowego. Raport Mazura, badający na fali "odwilży" przejawy łamania "socjalistycznej praworządności" zarzucił mu szereg przestępstw, m.in. sankcjonowanie wniosków o tymczasowy areszt i zatwierdzanie aktów oskarżenia przygotowanych przez MBP, mimo wiedzy o stosowaniu brutalnych metod śledczych. Ten oprawca w mundurze zmarł w Göteborgu w 1982 r. Pytana o jego losy, Emilia Lityńska (druga żona?) stwierdziła, że dokumentów po nieboszczyku należy szukać w tamtejszej gminie żydowskiej. Po 1968 r. w Szwecji schronił się również i dożył spokojnej starości Józef Bik-Bukar-Gawerski, zastępca naczelnika Wydziału Śledczego WUBP w Gdańsku, a potem w Katowicach. Tak samo Stefan Michnik, krwawy sędzia warszawskiego Wojskowego Sądu Rejonowego, a nadto informator i rezydent Informacji Wojskowej. Ten emerytowany bibliotekarz żyje do dziś w Uppsali.
Do ZSRS Żyć może do dziś w Rosji płk Hersz Podlaski, poprzednik Lityńskiego na stanowisku zastępcy Naczelnego Prokuratora Wojskowego ds. szczególnych, po 1948 r. kierownik Departamentu Nadzoru Prokuratorskiego Ministerstwa Sprawiedliwości, a w latach 1950-55 zastępca Prokuratora Generalnego. Urodził się w 1919 r. w Suwałkach. Później zmienił imię na Henryk, ojciec Mojżesz został Maurycym, a matka Szprynca - Stanisławą. Wg oficjalnej wersji w 1956 r., kiedy chciano postawić mu zarzuty, popełnił samobójstwo. Naprawdę Podlaski zamieszkał w ZSRS u swojej siostry, która wyszła za mąż za wysokiego funkcjonariusza NKWD. Żona Hersza - Zyta wyemigrowała w 1974 r. do Danii. W tym samym roku, tyle że do Szwecji wyjechała ich córka Swietłana. Prawdopodobnie żyje także mjr Bronisław Szymański, ur. w Omsku, NKWD-zista, oddelegowany do polskiej armii w ZSRS, a potem centrali bezpieki w Warszawie, członek specjalnej grupy operacyjnej MBP likwidującej niepodległościowe podziemie. Do ZSRS został odwołany w 1954 r. Do "wyzwolonej" Polski przybyło jeszcze wielu sowieckich pomagierów. Ze względu na rok urodzenia najpewniej już zmarli. Wymieńmy tych najważniejszych. Pierwszy to płk Leonard Azarkiewicz, ur. pod Witebskiem. Z sowieckiego sądownictwa trafił do Warszawy na szefa Prokuratury Garnizonowej, a następnie do Gdyni, gdzie w latach 1950-52 był prokuratorem Marynarki Wojennej. Do ZSRS wrócił rok przed Szymańskim. Kolejnym jest płk Aleksander Tomaszewski, ur. pod Kamieńcem Podolskim. Po służbie już od lat 30. w Armii Czerwonej, wstawiono go na stanowisko zastępcy prezesa "polskiego" Najwyższego Sądu Wojskowego (1950-1954). W raporcie komisji Mazura, czytamy, że razem z innym oficerem sowieckim, swoim przełożonym w NSW płk Wilhelmem Świątkowskim (pochodzącym z rejonów Odessy) był "głównym inspiratorem wypaczeń w wojskowym wymiarze sprawiedliwości" i "bezpośrednim współsprawcą drakońskich wyroków w sfingowanych sprawach". Z kolei przełożonym ppłk Lityńskiego był inny NKWD-zista, płk Antoni Skulbaszewski. Odwołany do ZSRS w 1954 r. z funkcji zastępcy szefa Głównego Zarządu Informacji WP, powrócił do rodzinnego Kijowa. Polska nie ma informacji o jego śmierci. W latach 90. Ukraina uznała, że jego przestępstwa uległy przedawnieniu, a powinien odpowiedzieć m.in. za brutalne śledztwa oraz wyroki dożywocia i śmierci w sfingowanych sprawach "spisku w wojsku". Szefem Skulbaszewskiego w GZI był płk Dymitr Wozniesieński, ur. w Jarosławiu, od 1925 r. pracował w kontrwywiadzie Armii Czerwonej, w czasie wojny w jej aparacie sądowniczym. W 1953 r. wrócił do ZSRS, gdzie zmarł. Do "kraju powszechnej szczęśliwości" odwołano prawdopodobnie większość sowieckich funkcjonariuszy "polskiego" stalinizmu.

Szokowała nawet po śmierci W Wielkiej Brytanii po 1968 r. schroniła się świetnie nam znana Helena Wolińska-Brus (Fajga Mindla Danielak). Zamiast ponownie opisywać jej szlak bojowy prowadzący z warszawskiego getta przez AL, MO do Naczelnej Prokuratory Wojskowej, przypomnijmy, co w grudniu ub.r. napisała o tej inkwizytorce "Rzeczpospolita": "Wolińska nie przestała szokować nawet po śmierci. Zgodnie z oficjalnym komunikatem jej pogrzeb miał się odbyć wczoraj w miejscowym kościele. Ludzie, którzy przybyli na uroczystość, dowiedzieli się jednak, że o tej porze odbędzie się ceremonia pochówku kogoś innego. W ten sposób rodzina Wolińskiej zmyliła osoby postronne i dziennikarzy, którzy chcieli wziąć udział w pogrzebie. Wolińską pochowano w tajemnicy dwa dni wcześniej. W ceremonii w obrządku żydowskim wzięło udział ok. dziesięciu osób, między innymi prof. Kołakowski. Uroczystość miała przebiegać w bardzo spokojnej atmosferze. Nic nie zakłóciło pogrzebu komunistycznej prokurator".
Kilka miesięcy później prof. Leszek Kołakowski podążył za swoją przyjaciółką.
Prokuratorskie małżeństwo Do Wielkiej Brytanii, tak jak Wolińska, wyjechała wraz z mężem po 1968 r. wiceprokurator Prokuratury Generalnej Paulina Kern. Zmarła tam w 1980 r. Dwa lata wcześniej na łono Abrahama przeniósł się jej mąż Karol, który też był prokuratorem, a potem adwokatem. Został nim mimo wytycznych władz, że nie może być małżeństw prokuratorsko-adwokackich. Paulina Kern, jako pracownica Departamentu Specjalnego, oskarżała przed Sądem Najwyższym gen. Fieldorfa. Zmaltretowanym przez bezpiekę potrafiła oświadczyć: "władze śledcze Polski Ludowej nie biją". Komisja Mazura z 1956 r. postanowiła: "Zwolnić z pracy w Prokuraturze PRL, gdyż stawiane jej zarzuty wskazują na to, iż nie daje ona gwarancji należytego spełniania funkcji prokuratora".

Najlepiej w Izraelu We Włoszech w 1967 r. wylądował krwawy sędzia Józef Warecki. Do Australii wyjechała Estera Szenberg, lekarka z więzienia na Rakowieckiej, córka Izaaka i Mali. Z ul. Kazimierzowskiej w Warszawie wymeldowała się 12 maja 1961 r. Jednak drugim, po Szwecji, najpopularniejszym miejscem schronienia dla komunistycznych oprawców stał się Izrael. Zamieszkali tu m. in. prokuratorzy: Maks Auster (wyjechał w 1970 r. razem z synem Zygmuntem), Edward Gol (1957) czy Rubin Schweig. Ten ostatni wraz z żoną Karoliną i synem Marianem Dawidem zamieszkał w Jerozolimie przy ul. Joel 7. W stalinowskiej Polsce był majorem Naczelnej Prokuratury Wojskowej, odpowiedzialnym - tak jak Henryk (Hersz) Podlaski - za sprawy szczególne. 10 lipca 1948 r. Szwajg napisał list do MON o zwolnienie ze służby wojskowej: "z uwagi na to, że zamierzam wraz z żoną wyjechać do Izraela, by tam połączyć się z naszą najbliższą rodziną. Mamy w Izraelu córkę naszą, rodziców i rodzeństwo". Kilka lat temu Interpol, w ramach pomocy prawnej, dostarczył stronie polskiej jego dane: "Rubin Szwajg - Shatkay Reuben, s. Davida, ur. 15 listopada 1898 r., zm. 19 kwietnia 1992 r. w Izraelu".
Sąsiadem Szwajgów został Marian Meir Rozenblit (Rozenbluth), sędzia, w końcu kierownik sekretariatu w Najwyższym Sądzie Wojskowym, a zarazem obrońca, który był na specjalnej liście dopuszczonych do spraw szczególnej wagi. W tej ostatniej roli wystąpił na procesie generałów WP, oskarżonych o udział we wspomnianym już "spisku w wojsku". W końcu - Salomon Morel, krwawy naczelnik powojennych, komunistycznych obozów w Świętochłowicach i Jaworznie, który w Jerozolimie nie doczekał biletu na proces w Polsce, ale za to wnuków.

Trzech od Fieldorfa 23 października 1951 r. Władysław Dymant, wicedyrektor Departamentu Specjalnego Prokuratury Generalnej, przesłał na ręce prezesa Sądu Wojewódzkiego m.st. Warszawy Ilii Rubinowa pismo (z klauzulą: "ściśle tajne"), w którym wnosił o prowadzenie rozprawy przeciwko generałowi Fieldorfowi przy drzwiach zamkniętych. Ten z zawodu ślusarz i górnik zabrał rodzinę do Izraela w styczniu 1957 r. Dwa lata później chciał wrócić, ale władze PRL nie pozwoliły, bo "brał osobisty i bezpośredni udział w łamaniu praworządności w minionym okresie". W składzie Sądu Najwyższego, który 20 października 1952 r. podtrzymał wyrok śmierci wobec Fieldorfa, znaleźli się sędziowie sekcji tajnej: Igor Andrejew, Emil Merz i Gustaw Auscaler. - W świetle prawa żaden z nich nie był sędzią - nie spełniali wymaganych kryteriów zawodowych, a jedynie polityczne. Gustaw Auscaler nie skończył nawet studiów - mówi prof. Andrzej Rzepliński z Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka. Auscaler, po powrocie do Polski z ZSRR w 1946 r. pracował w handlu i przemyśle. Podobno jako jedyny miał wątpliwości w sprawie winy Fieldorfa. Z Sądu Najwyższego odszedł rok po wydaniu wyroku na "Nila", by zostać dyrektorem Centralnej Szkoły Prawniczej im. Duracza. Nowa rola musiała mu się jednak średnio podobać, bo też postanowił emigrować do Izraela. Wyjechał, wraz z rodziną, rok po Dymancie - w grudniu 1957 r. W Izraelu Gustaw został Szmulem i pracował jako prokurator rejonowy w Tel Awiwie. Umarł 10 listopada 1965 r. W Izraelu może żyć jeszcze Jerzy Mering, obrońca "Nila" z urzędu. Do Janiny Fieldorf miał powiedzieć: "Pani mąż to człowiek ze stali, nie okazuje ani skruchy, ani żalu. Szkoda, że nie jest po naszej stronie". TADEUSZ M. PŁUŻAŃSKI

Kilka myśli o WIELKOŚCI Zacznę od tekstu – chyba już ostatniego – o tworzeniu UE: Wielki truposz czak III Rzeczpospolita, która przedwczoraj dobrowolnie zrzekła się suwerenności nad ziemiami polskimi, była złym państwem. Pełna pogarda dla Prawa (a właściwie: Lewa...), ogólny bałagan, niedołęstwo, wojsko kosztowne, a niesprawne... Trudno się dziwić, że gdy trzy pokolenia temu Polacy gotowi byli oddawać za swoje państwo życie - dziś śmierć tego państwa mało kogo interesuje. W pozostałych 26 państwach - być może z wyjątkiem Zjednoczonego Królestwa - jest podobnie. Państwo bez głowy, czyli Monarchy, umiera po ca. 200 latach. To były trupy. Pozszywanie 27 trupów w jednego truposzczaka niczego nie ożywi. Polacy to już przeżywali, gdy Królestwo Polskie i W. Ks. Litewskie traciły suwerenność na rzecz Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Problem w tym, że UE - wbrew nadziejom Polaków - będzie państwem gorszym niż III RP. Z jeszcze większym bałaganem prawnym i niesprawnością. Też truposzczak - tyle że bardzo duży. Większy nawet niż Związek Sowiecki! No, i co z tego? Gdyby nawet był większy niż Chiny – nic pozytywnego by z tego nie wynikało. Tak przy okazji: gdy „pięć tygrysów Azji” 20 lat temu odnotowywało „cud gospodarczy” socjaliści tłumaczyli, że jest to możliwe, bo wolny rynek działa dobrze tylko w małych krajach. To jak ocenić fenomen ChRL?I po cholerę budować UE? JKM

Jak to się o tym pierwszeństwie mówiło? Chcę przypomnieć fragment polemiki na łamach „Rzeczypospolitej” sprzed 20 miesięcy

p.prof. Krystyna Pawłowicz, Wydział Prawa UW (25-III-2008) Czy polska konstytucja jest jeszcze ważna? Stawiam jako prawnik pytanie fundamentalne: która z zasad obowiązuje dziś w Polsce – nadrzędności Konstytucji RP czy też przypomniana nam kolejny raz w traktacie z Lizbony zasada pierwszeństwa prawa wspólnotowego przed polską ustawą zasadniczą? (obszerne fragmenty pracy p.Pawłowicz w kwartalniku "Stańczyk Królewski" Nr. 2) p.prof.Stanisław Biernat, kierownik Katedry Prawa Europejskiego Uniwersytetu Jagiellońskiego (28-III-08): Polska także jest Unią Europejską (…) Złowroga zasada pierwszeństwa Jednym z najpoważniejszych grzechów Trybunału, według Krystyny Pawłowicz, jest sformułowanie zasady pierwszeństwa prawa wspólnotowego nad prawem krajowym. Zasada pierwszeństwa (wraz z siostrzaną zasadą bezpośredniej skuteczności) przyczyniła się walnie do tego, że Wspólnota Europejska nie pozostała luźną organizacją międzynarodową zajmującą się sprawami gospodarczymi, ale dała początek Unii bardziej zintegrowanej i wykraczającej daleko poza sprawy gospodarcze. Mimo że zasada pierwszeństwa nie została zapisana w traktatach, jej moc wiążąca nie ulega wątpliwości i nie jest kwestionowana przez państwa członkowskie. Nie ma ona tajnego czy tajemniczego charakteru. Świadomość obowiązywania tej zasady występowała w Polsce także przed akcesją, m.in. dzięki opracowaniom na ten temat (w tym także autorstwa prof. Pawłowicz). Niewątpliwie zasada pierwszeństwa jest drażliwa politycznie. Próba jej zapisania w radykalnej postaci w traktacie konstytucyjnym zakończyła się niepowodzeniem. Jeśli traktat lizboński wejdzie w życie, zasada pierwszeństwa pozostanie tym, czym jest obecnie: niepisaną zasadą ogólną prawa unijnego wywiedzioną z orzecznictwa ETS. W odróżnieniu od Krystyny Pawłowicz, nie widzę w tym nic nadzwyczajnego ani złego. Zintegrowana Unia nie byłaby w stanie sprawnie funkcjonować, gdyby każde państwo mogło decydować o tym, kiedy wykonywać na swoim terytorium prawo wspólnotowe, a kiedy od niego odstępować. Deklaracja nr 17 do traktatu lizbońskiego, nad którą ubolewa autorka, nie wnosi merytorycznie nic nowego i potwierdza jedynie ciągłość orzecznictwa ETS. Wątpliwości w tym względzie mogły wynikać z rezygnacji z zamieszczenia w samym traktacie przepisu proklamującego omawianą zasadę. Nie ma więc zagrożenia dla polskiej konstytucji. Kto twierdzi inaczej, niech to wykaże. Mniej epitetów i przymiotników, a więcej konkretów. To pisał... profesor PRAWA!!! Czyli mamy coś, co obowiązuje - choć nie zostało nigdzie zapisane, a gdy spróbowano to zapisać, to się tego zapisac nie udało!!! No, i teraz zobaczymy, kto miał rację... JKM

TAJNE ŁĄCZA, TAJNE INTERESY – CZYLI W CO GRA ABW? – 3. ZAKOŃCZENIE. Telekomunikacja, energetyka, zarządzanie informacją, elektronika – te strategiczne obszary gospodarki zawsze znajdowały się w centrum zainteresowania służb specjalnych. Z Raportu z Weryfikacji WSI możemy się dowiedzieć, że istniały przynajmniej cztery źródła finansowania sieci firm tworzonych przez wojskowy wywiad PRL - zapoczątkowane już w latach 80. a kontynuowane później. Najważniejszym były dochody z przemycanych z Zachodu części komputerowych, chronionych w latach 80. zakazem eksportu do krajów komunistycznych, a niezbędnych obozowi sowieckiemu w wyścigu zbrojeń. Sprzedawane do ZSRR i do KRLD części komputerowe przynosiły – jak stwierdzono w jednym z raportów - zyski rzędu 500-600 tys. USD za jednorazową partię dostaw. Gdy po roku 1989 wielu oficerów ludowego wojska, po odejściu ze służby zaczęło robić karierę w biznesie, mogliśmy ich zwykle znaleźć w firmach należących do którejś z wymienionych branży. Oczywiście - powodem nie zawsze były związki służbowe, lecz najczęściej ogromne zyski – jakie przynosiła działalność firm informatycznych czy energetycznych. Nie powinno zatem dziwić, że w firmie BIATEL S.A, założonej w roku 1989 członkiem rady nadzorczej od trzech lat jest gen. Leon Komornicki. To przykład niemal wzorcowej kariery biznesowej człowieka wywodzącego się z ludowego wojska. Komornicki jest członkiem rad nadzorczych w spółkach: Biatel S.A. (od 2006 r.) Arcus S.A. (od 2004 r.) DGA S.A oraz Pol- Aqua S.A. (od 2002 r.). Pełni również funkcję doradcy zarządu spółki Nom – 2 Sp. z o.o. oraz Keratronik Sp. z o. o. Jest także członkiem – założycielem Rady Organizatorów Business Centre Club. „Zostałem zaproszony do rady przez generała Komornickiego, którego cenię, aby nadzorować wprowadzenie Pol-Aqua na giełdę. Uważam, że ta spółka działa w sposób przejrzysty. Ale wiem niewiele o jej przeszłości i osobach, które w niej pracowały – tak przed trzema laty Janusz Steinhoff uzasadniał swoją obecność w radzie nadzorczej spółki Pol-Aqua. Te dwie postaci – na co już zwracałem uwagę - znajdziemy jednocześnie w radach nadzorczych spółki BIATEL oraz w Pol-Aqua. O tej ostatniej pisano obszernie przed trzema laty, gdy firma Ryszarda Krauzego Prokom Investments została akcjonariuszem wybierającej się właśnie na giełdę spółki Pol-Aqua. Wówczas Pol-Aqua zajmowała się m.in. budową rurociągu Przyjaźń. Zwracano uwagę, że przez władze spółki przewinęło się kilku generałów, wśród których był m.in. Konstanty Malejczyk, dawny szef Wojskowych Służb Informacyjnych (1994-96). W tym samym 2006 roku dyrektorem Pol-Aqua został Ireneusz Misiołek, który w latach 1997-2004 był w PGNiG wicedyrektorem w pionie przesyłu i podziemnych magazynów gazu. Potem do 2006 r. pracował w firmie Megagaz, zajmując się kontraktem na budowę tłoczni gazociągu jamalskiego. Megagaz to kolejna spółka słynąca ze związków z ludźmi komunistycznej policji politycznej i oficerami LWP. W radzie nadzorczej spółki zasiadali m.in. Wiesław Huszcza (były skarbnik SdRP), Roman Kurnik (były szef kadr SB, późniejszy doradca ministra spraw wewnętrznych i administracji Krzysztofa Janika), admirał Romuald Waga (na początku lat 90. dowódca Marynarki Wojennej) i gen. Marian Robełek, były zastępca szefa Sztabu Generalnego ds. planowania strategicznego.

Ponownie o spółce Pol-Aqua usłyszeliśmy w roku 2008, za sprawą Leszka Misiaka i jego artykułu w „Gazecie Polskiej” – „WSI, Chińczycy i Euro 2012”. Okazało się wówczas, że komisja przetargowa w Narodowym Centrum Sportu, podjęła decyzję, że wykonawcą pierwszego etapu budowy Stadionu Narodowego w Warszawie będzie Przedsiębiorstwo Robót Inżynieryjnych Pol-Aqua SA z Piaseczna.

„Pol-Aqua – pisał Misiak - „to firma, która zrobiła błyskawiczną karierę. Z małej spółki, zatrudniającej w 1990 r. zaledwie cztery osoby, stała się potentatem w zakresie budownictwa inżynieryjnego, ogólnego, ekologicznego, drogowego i budowy rurociągów. Początkowy kapitał zakładowy spółki wynosił równowartość dzisiejszej złotówki. Obecnie wartość firmy przekracza 2,1 mld zł. Właściciel 57 procent akcji, Marek Stefański, jest dwudziesty na liście najzamożniejszych Polaków, opublikowanej przez miesięcznik "Forbes". W radzie nadzorczej spółki zasiadali wówczas m.in. gen. Leon Komornicki, i gen. Sławomir Petelicki, były dowódca GROM i członek rady nadzorczej Biotonu Ryszarda Krauzego. W Pol-Aquie był również zatrudniony płk. Aleksander Lichocki - o czym dowiedzieliśmy się z zeznań Bronisława Komorowskiego złożonych przed prokuraturą. „W październiku 2007 r. – zwracał uwagę Misiak - zarejestrowano w Moskwie spółkę Pol-Aqua Wostok, w której 51 procent udziałów ma Pol-Aqua, 24 proc. Prokom Ryszarda Krauzego, a resztę partner rosyjski. Spółka otrzymała koncesję na poszukiwanie nafty i gazu, budownictwo paliwowe i ogólne. To oznaka dużego zaufania Rosjan – dopuszczenie obcej firmy do udziału w strategicznym sektorze paliwowym”. Ten sam dziennikarz, kilka miesięcy później opisał w „Gazecie Polskiej” działalność innej firmy, w której radzie nadzorczej również zasiadają gen. Leon Komornicki i Janusz Steinhoff. Chodziło o poznańską DGA S.A, która wspólnie z firmą senatora Platformy Obywatelskiej Tomasza Misiaka – Work Service została bez przetargu wybrana na doradcę zwalnianych stoczniowców. Wcześniej, w lipcu 2007 roku, DGA została doradcą prywatyzacyjnym Stoczni Gdańsk. Wielomilionowe zlecenie dla DGA i Work Service obejmowało realizację usług szkoleniowo-doradczych dla ośmiu tysięcy zwalnianych stoczniowców. Zastępcą przewodniczącego rady nadzorczej DGA S.A jest Karol Działoszyński - były poseł Unii Wolności, obecnie związany z Platformą Obywatelską. „Senator Misiak jako szef komisji gospodarki narodowej pracował nad specustawą stoczniową, zgłaszał do niej poprawki. Przygotowana przez rząd PO specustawa dotycząca sprzedaży majątku stoczni Gdynia i Szczecin spowoduje, że skarb państwa, największy wierzyciel stoczni, straci 8 mld zł pomocy publicznej, które przekazał na pomoc dla stoczni, i cały ich majątek trwały. Przejmą go prywatni inwestorzy, pod których – tak twierdzą eksperci – ustawa została napisana” – pisał Leszek Misiak w 2008 roku. Z perspektywy wydarzeń związanych z przetargami stoczniowymi, wiemy, że była to prawdziwa ocena. Warto zwrócić uwagę na firmy, w których radach nadzorczych zasiadają generał Leon Komornicki i Janusz Steinhoff , ponieważ łączy je wspólny mianownik. Wszystkie działają na styku państwa z prywatnym biznesem i we wszystkich znajdziemy ludzi związanych z ludowym wojskiem lub komunistycznymi służbami bezpieczeństwa. Można powiedzieć, że w III RP są to firmy „specjalnego znaczenia”. Firma BIATEL – o czym przypomniałem w poprzednim tekście, odegrała już przed kilkoma laty ważną rolę w operacji pozbycia się węgierskiego udziałowca konsorcjum Poldok, by wkrótce zająć jego miejsce w lukratywnym kontrakcie. Nigdy oczywiście nie wyjaśniono, jaka była rola służb specjalnych w tej operacji, lecz możemy wnioskować, że bez ich udziału biznesowa „sprawa o miliard” nie mogła się udać. Trzeba pamiętać, że Tech Lab 2000 – jak wynika z oświadczenia zarządu tej spółki znalazł się w sytuacji przymusowej, gdy w sierpniu 2008 roku podjął współpracę z nowym inwestorem. Jedną z przyczyn powstania problemów finansowych, było zachowanie Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, która przez ostatnie dwa lata zaniechała certyfikacji wyrobów Tech Lab 2000, co „pozostawiło firmę bez podstawowych źródeł utrzymania i pozbawiło możliwości dalszego rozwoju.” Tech Lab twierdzi, iż było to działanie zamierzone, służące wyeliminowaniu firmy z rynku. Istotną okolicznością – mogącą świadczyć, że w sprawie konfliktu wokół dokumentacji Sylan, mamy do czynienia z działaniami celowymi - jest fakt, iż informację o „pożyczce pod tajny system” ujawniono mediom i przedstawiono w sposób jednostronny. Ten przeciek, wraz ze wzmianką o śledztwie prokuratury w sprawie ujawnienia tajemnicy służbowej wyraźnie sugerował, iż nieodpowiedzialne zachowanie Tech Lab 2000 mogło doprowadzić do wycieku technologii, np. do obcych służb i narazić bezpieczeństwo tajnych rozmów. Nie powinny zatem dziwić słowa, jakimi zarząd Tech Lab 2000 kończy swoje oświadczenie z dn.19 listopada br.:

„Rozsiewanie nieuzasadnionych podejrzeń, iż doszło do kompromitującego ujawnienia tajemnicy państwowej jest w naszej opinii próbą stworzenia pretekstu do zaprzestania użytkowania systemu SYLAN przez Rząd RP i zastąpienia go niekontrolowanymi przez Państwo Polskie rozwiązaniami zagranicznymi. I w tym właśnie widzimy bardzo poważne i rzeczywiste zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa”.

Warto zauważyć, że z systemu Sylan korzysta również Ministerstwo Obrony Narodowej, zatem potencjalne zagrożenie dotyczy także obszaru naszej obronności i najprawdopodobniej zagranicznych misji wojskowych. W dniu 14 listopada 2008 roku MON zawarł z Tech Lab 2000 umowę na dostawę urządzeń szyfrujących systemu Sylan, a konkretnie telefonów szyfrujacych ISDN Cygnus Titanium (+) Plus. W „protokole postępowania o udzielenie zamówienia” znajdziemy istotną informację, która w kontekście zachowania ABW – dopatrującej się możliwości ujawnienia technologii Sylan i odmawiającej certyfikacji wyrobów Tech Lab - nakazuje w innym świetle postrzegać te działania. Czytamy tam m.in.: „Analizując możliwości wykorzystania tych urządzeń Wojskowe Biuro Bezpieczeństwa Łączności i Informatyki przeprowadziło testy funkcjonalne oraz opracowało zatwierdzone przez Służbę Kontrwywiadu Wojskowego Szczególne Wymagania Bezpieczeństwa dla Podsystemu Niejawnej Łączności Telefonicznej SZ RP „CYGNUS-MIL". Potwierdzono techniczna przydatność urządzeń oraz uzyskano formalną akceptację możliwości ich wykorzystania w SZ RP. Zarząd Planowania Systemów Dowodzenia i Łączności - P6 potwierdził potrzebę zakupu w ramach procedury pilnej potrzeby operacyjnej. Poszukiwanie innych wykonawców bez uwzględnienia powyższych treści prowadzić będzie do zwiększenia ryzyka realizacji dostawy na wymaganym poziomie, bądź nie wykonaniem dostaw dla Sil Zbrojnych RP w latach 2008-2009”. Jeśli zatem urządzenia systemu Sylan zyskały akceptację Wojskowego Biura Bezpieczeństwa Łączności i Informatyki oraz Służby Kontrwywiadu Wojskowego, - (a stało się to w okresie, gdy Tech Lab podpisał już umowę o współpracy z firmą BIATEL, a dokumentacja systemu była przedmiotem zastawu) czym kierowała się ABW, formułując obecnie zarzut ujawnienia tajemnicy służbowej i traktując spółkę Tech Lab jako podmiot niewiarygodny? Czy to oznacza, że służby wojskowe odmiennie niż cywilne oceniały zagrożenia wynikające z umowy o współpracy Tech Lab ze spółką BIATEL? Podpisanie umowy z MON oznacza przecież, że treść ustaleń z BIATEL S.A – w tym, zastaw na technologii Sylan - była przedmiotem weryfikacji przez służby wojskowe. Co więcej – można domniemywać, iż SKW nie dopatrzyła się w tym fakcie zagrożenia bezpieczeństwa, skoro w listopadzie ub.r. doszło do podpisania kontraktu. Również ABW – jak wynika z oświadczenia zarządu Tech Lab 2000 – była informowana o przewidywanej współpracy z BIATEL. Jeśli wówczas nie dostrzegano problemu ( a był on już realny) - czemu zobaczono go dopiero, gdy doszło do zerwania umowy ze strony BIATEL S.A.? Czy obecnym zachowaniem i zawiadomieniem prokuratury Agencja chce usprawiedliwić swoje zaniedbania w zakresie ochrony kontrwywiadowczej, czy też (jak twierdzi zarząd Tech Lab2000) – próbuje wykorzystać zaistniałą sytuację, by wyeliminować system Sylan i wprowadzić inne rozwiązania technologiczne? Wydaje się, iż nie sposób inaczej postrzegać roli ABW w tym konflikcie, jak strony zaangażowanej, a nawet rozgrywającej go we własnym interesie. Nie jest to wyłącznie rola służby odpowiedzialnej za ochronę tajemnicy państwowej, ponieważ towarzyszą jej działania kreujące niektóre sytuacje i zdarzenia. Z jednej strony, mamy bowiem do czynienia z dwuletnim zaniechaniem certyfikacji systemów zgłaszanych przez Tech Lab 2000, z drugiej – z wdrażaniem przez ABW mobilnego systemu komunikacji niejawnej, nie współpracującego z systemem łączności na bazie Sylan. Z jednej strony - ABW uznaje BIATEL S.A za firmę godną zaufania i udziela jej wysokiej klauzuli bezpieczeństwa przemysłowego, oraz akceptuje fakt zawarcia umowy i podjęcia współpracy z firmą Tech Lab, z drugiej – składa zawiadomienie o przestępstwie, gdy tylko zaistniały przesłanki przewidziane w umowie. Można odnieść wrażenie, że zaniechaniem certyfikacji doprowadza się Tech Lab do stanu konieczności, w którym firma zmuszona jest podjąć współpracę z BIATEL, a następnie wykorzystuje ten fakt dla zdyskredytowania Tech Lab i poważenia bezpieczeństwa użytkowania systemu Sylan. Trudno przecież w kategoriach realnego zagrożenia oceniać fakt powierzenia dokumentacji Sylan spółce BIATEL – która posiada wydane przez ABW poświadczenie bezpieczeństwa przemysłowego do klauzuli „tajne” - podczas, gdy dokumentacja ta ma co najwyżej klauzulę „poufne”. Albo zatem ABW wydało tak wysokie poświadczenie firmie niegodnej zaufania – i mamy do czynienia z rażącym niedopełnieniem obowiązków, albo generuje i wyolbrzymia problem, chcąc rzucić bezzasadne podejrzenia na Tech Lab 2000 i doprowadzić do wycofania systemu Sylan z administracji centralnej. W obu przypadkach - sprawa jest na tyle poważna, że powinna stać się przedmiotem zainteresowania parlamentarnej komisji do spraw służb specjalnych, mediów i partii opozycyjnej. Jeśli zarząd Tech Lab 2000 ma rację i celem działań ABW jest eliminacja polskiej technologii Sylan i zastąpienie jej obcymi rozwiązaniami – nie wolno tej sprawy przemilczać lub „zamiatać pod dywan”.

Gdy w marcu 2009 roku media informowały o pojawieniu się w sprzedaży innowacyjnego telefonu Xaos Gamma produkcji Tech Lab 2000, jako ciekawostkę podawano informację, iż rządy takich państw jak Rosja, Białoruś, Turcja, czy Chiny zdążyły już u siebie wprowadzić zakazy stosowania metod szyfrowania, opartych na systemie Sylan. W moim przekonaniu – jeśli państwa znane z łamania wszelkich przejawów wolności i demokracji, w ten sposób doceniły polską technologię, że dostrzegły w niej zagrożenie dla swoich dyktatur, wynikające z utraty totalnego nadzoru nad przepływem informacji – trudno o bardziej sugestywny dowód wartości systemu, opracowanego przez polską firmę. Jednocześnie – niełatwo oprzeć się wrażeniu, że działania zmierzające do wyeliminowania Sylanu z polskiego rynku, mają źródło w świadomie realizowanej koncepcji zbliżenia Polski do standardów obowiązujących w Rosji czy Białorusi, gdzie władza specsłużb stanowi fundament władzy politycznej. Aleksander Ścios

Pełny tekst "analizy CBA"Na blogu Brygidy Grysiak znalazłam pełny tekst analizy CBA, jest dokładnie tak jak myślałam. Dokument nie jest opatrzony żadnym gryfem tajności i jest zwykłą prasówką, zatytutowaną "Analiza materiałów przekazanych [w tym miejscu tekst jest zamazany, w oryginale pewnie pojawia się nazwa instytucji, już dzisiaj przyjmuję zakłady, że po przesłuchaniu szefa CBA okaże się, że czarny marker ukrywa nazwę jednej z organizacji lobbującej za automatami]. Na mojego nosa było tak. Między 30 maja 2007 (data ostatniego omawianego w analizie dokumentu) a 4 czerwca 2007 (data wytworzenia samego dokumentu), CBA otrzymało od jednego z automatowych lobbystów komplet materiałów dotyczących prac nad ustawą o grach losowych. W materiałach były anonimowe (!) analizy prac nad ustawą oraz biznesplanu Totalizatora, a także kilka wycinków prasowych. Materiał trafił do pracownicy dość niskiego szczebla, która miała opracować jego streszczenie, i to właśnie zrobiła. To co media przedstawiały jako analizę CBA jest właśnie streszczeniem tego, co pracownica CBA wyczytała w dostarczonych jej anonimowych materiałach i artykułach prasowych. Wszystko co nam wczoraj podano jako sensacyjne ustalenia CBA, było tylko dokonanym przez CBA streszczeniem cudzych zarzutów. Jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości, niech zwróci uwagę, że analityczka CBA dokładnie w taki sam sposób streszcza artykuły prasowe. Czy to jej streszczenie też można uznać za "analizę CBA"? Szkoda się rozwodzić, bo kto przeczyta cały materiał, nie będzie miał wątpliwości co do jego charakteru. Nie jest to żadna analiza CBA, tylko prasówka, ktoś dostał do streszczenia cudze anonimowe materiały i je streścił, miejscami nawet takimi samymi słowami (na przykład to o "zamykaniu ust" jest w podsumowaniu powtórzone wprost za anonimowym zewnętrznym materiałem). Czytając ten materiał ze zrozumieniem nie można się nabrać, że jest to własna, poważna analiza CBA bo sam autor nie pozostawia wątpliwości, że tylko streścił przesłane do CBA anonimowe "ekspertyzy" i kilka wycinków prasowych. Polecam lekturę, a potem porównanie z tym jak to wczoraj przedstawiły media. Wyższa szkoła manipulacji kwitami. Kataryna

Mariusz Kamiński o analizie CBA Dziennik:  Według CBA najważniejszym autorem zmian w ustawie hazardowej był prawnik Totalizatora, Grzegorz Maj. (...) Zdaniem Centralnego Biura Antykorupcyjnego Jarosław Kaczynski i Przemysław Gosiewski polecili Marianowi Banasiowi, by nie wnosił sprzeciwu wobec zmian w ustawie. (...)  Według CBA istniało duże prawdopodobieństwo, że taki przetarg mógłby być ustawiony. TVN24: CBA:  Za PiS ustawę pisano pod Totalizator Sportowy. Ustawa hazardowa za rządów PiS była pisana pod i przez Totalizator Sportowy, politycznie wspierał ją Przemysław Gosiewski, a urzędnikom kazano siedzieć cicho – takie wnioski wynikają z analizy CBA, do której dotarła TVN24. (...) Według CBA autorem zmian był głównie prawnik Totalizatora Sportowego Grzegorz Maj oraz prezes zarządu Totalizatora Jacek Kalida. (...) CBA ostrzega, że gdyby nowelizacja weszła w życie, wideoloterie oraz państwowy monopolista zostałyby "uprzywilejowane w nieuzasadniony sposób" (...)  Tymczasem, jak podaje CBA, jedne z najlepszych wówczas na rynku automatów typu "Black Horse" kosztowały około 19 tysięcy zł za sztukę. Gazeta Wyborcza: CBA Mariusza Kamińskiego: Rząd PiS pomagał hazardowi. Rząd premiera Kaczyńskiego pracował nad nowelizacją ustawy hazardowej, tak by zyskała na tym amerykańska firma GTech. Pilnować tego mieli sam premier i Przemysław Gosiewski. Takie rewelacje przynosi CBA. (...) Analitycy CBA piszą dalej, że nowelizacja została przygotowana "przez jeden z podmiotów działających na rynku hazardu", a urzędnikom Ministerstwa Finansów politycznie nakazano siedzieć cicho i niczemu się nie sprzeciwiać". I konkludują: "Stworzono fikcyjny obraz pracy nad nowelizacją w międzyresortowym zespole". (...) Zdaniem CBA "na wprowadzeniu wideoloterii na rynek hazardu skorzystać miał jedynie dostawca urządzeń i prawdopodobnie osoby decydujące w przetargu o wyborze oferenta". Sprzęt do wideoloterii miał kosztować 1,8 mld zł w ciągu pięciu lat. - Projekt nowelizacji został przygotowany tylko i wyłącznie po to, by państwowy monopolista mógł uzasadnić celowość zorganizowania przetargu na zakup sprzętu do wideoloterii - twierdzi CBA. Biuro podkreśla, że Totalizator Sportowy zwolnił pracownika, których chciał, by przetarg na ten sprzęt przeprowadzić razem z Urzędem Zamówień Publicznych tak, by uniknąć podejrzeń o korupcję. (...) Z przeprowadzonej przez CBA "analizy studium biznesowego projektu wideoloterii" wynika, że GTech chciał sprzedać Totalizatorowi jeden automat za 36 tys. zł, gdy tymczasem mógł wynegocjować niższą cenę od 8 do 12 tys. zł za automat. CBA zauważa także, że TS w biznesplanie przeznacza aż 10 mln zł na marketing wideoloterii (w ciągu czterech lat), gdy tymczasem ustawa zakazuje reklamowania wideoloterii. Newsweek: Z analiz CBA — jeszcze z czasów Mariusza Kamińskiego — wynika, że Gosiewski wbrew wszelkim zasadom pichcił ustawę hazardową nie w rządzie, a w gabinetach prezesów Totalizatora Sportowego. Pomagał im wprowadzić w Polsce wideoloterie, na czym Totalizator chciał zarobić krocie. Dziś łatwiej zrozumieć, jak wyglądało kluczowe starcie, które doprowadziło do afery hazardowej. Z jednej strony politycy PiS na czele z Gosiewskim pomagający Totalizatorowi wprowadzić wideoloterie i wyciąć konkurencję, czyli operatorów „jednorękich bandytów”. Z drugiej — duet Zbigniew Chlebowski i Mirosław Drzewiecki, pomagający operatorom „jednorękich bandytów” i próbujący zablokować wideoloterie. Całą analizę można przeczytać w linku w poprzednim wpisie, i ocenić czy to jak ją zrelacjonowali dziennikarze  rzeczywiście dobrze oddaje, czym ta analiza jest. Swoje oświadczenie w tej sprawie wydał też Mariusz Kamiński ale chyba nie przebiło się do mediów. Wcale mnie to nie dziwi. Mariusz Kamiński: Oświadczenie. w związku z  cytowanymi w środkach masowego przekazu fragmentami analizy CBA przekazanej do Komisji Hazardowej dotyczącej prac nad zmianami w ustawie hazardowej w latach 2006 - 2007, oświadczam, że cytowane fragmenty analizy są omówieniem anonimowych donosów, które trafiły do CBA oraz materiałów prasowych, które ukazywały się w tamtym okresie i nie można ich traktować jako ustaleń  CBA. Publikacje te opierają się na wyrwanych z kontekstu próbach oceny informacji zawartych we wskazanych donosach, które nie znalazły, w ocenie CBA, odzwierciedlenia w stanie faktycznym związanym z procesem legislacyjnym dotyczącym nowelizacji ustawy hazardowej w tamtym czasie. Publikowane materiały i wysnuwane na ich podstawie wnioski są manipulacją. Nie obejmują one całej treści przedmiotowej analizy - w tym jej wniosków końcowych, wyraźnie wskazujących na zabezpieczenie interesów Skarbu Państwa w projekcie nowelizacji ustawy. We wnioskach tych analityk CBA wyraźnie stwierdza, że ówczesny projekt zmiany ustawy hazardowej zwiększał obciążenia fiskalne dla rynku hazardu - zarówno dla Totalizatora Sportowego (wideoloterie), jak i sektora operatorów automatów o niskich wygranych. Publikuję w całości, bo pewnie to oświadczenie nie wzbudzi takiego zainteresowania jak wczorajsze kwity i możecie na nie nie trafić. Nawet mnie to nie dziwi, im mniej czytelnik wie o samej analizie, tym łatwiej mu będzie wcisnąć narrację zapodaną przez Platformę, a przedstawioną dzisiaj przez Sławomira Nowaka, który na konferencji prasowej wzniósł się na wyżyny manipulacji, robiąc z niewiele wartego kwitka już nie "analizę CBA", ale wręcz "analizę Mariusza Kamińskiego", i domaga się konfrontacji Kaczyński-Kamiński. Sławomir Nowak: Na tym tle wydaje się absolutnie uzasadnione żądanie, aby na posiedzeniu komisji śledczej doszło do konfrontacji Jarosława Kaczyńskiego, byłego prezesa Rady Ministrów, który zgodnie z analizą Mariusza Kamińskiego brał udział w pracach nad nowym prawem hazardowym właśnie z byłym szefem CBA panem Mariuszem Kamińskim. Jeśli przewodniczący Sekuła zrozumiał "uzasadnione żądanie" wyższego rangą Nowaka, jutro poprowadzi posiedzenie tak, żeby zająć uwagę opinii publicznej czym innym niż przesłuchanie Kapicy, po ktorym sobie wiele obiecuję. Ale pewnie media skupią się na nieuniknionej awanturze o "analizę CBA" i związaną z nią konieczność superpilnego zajęcia się lobbystą Kaczyńskim, którego trzeba już, teraz, natychmiast, skonfrontować z Kamińskim. Ubaw po pachy się szykuje. Zwłaszcza, że media zdają egzamin w tym trudnym dla władzy momencie. Wczorajsza obróbka wrzutki - mistrzostwo świata. Nie mogę się doczekać przesłuchania Kamińskiego (lub Wojtunika) i tego co będzie miał do powiedzenia w sprawie analizy, a zwłaszcza tego czyje opinie zawierała, a dziennikarze gorliwie przypisali je CBA. Myślę, że faktycznego autor "analizy CBA" należy szukać pod pozycją 15 na liście dokumentów. Newsweek poinformował czytelników o oświadczeniu Kamińskiego. Rzetelnie? Newsweek: Kamiński podważa fragmenty analizy CBA obciążającej PiS. Były szef CBA Mariusz Kamiński podważa wiarygodność fragmentów niewygodnej dla PiS analizy, którą przygotowali w czerwcu 2007 r. jego podwładni. Analiza dotyczy prac nad nowelizacją ustawy hazardowej za rządów PiS. Kataryna

03 grudnia 2009 Krowę doić, ale nie karmić... Każdy ma przysłowiową żabę, którą godni, i taką samą przed którą ucieka. Na przykład po wprowadzeniu przez panią minister Jolantę Fedak z Polskiego Stronnictwa  Ludowego, ludowego pomysłu polegającego z grubsza na tym,  że jeśli ktoś będzie miał więcej dzieci, to wysokość becikowego rosła będzie wraz ze wzrostem liczby dzieci.(???)

Bo wysokość becikowego , nie będzie  rosła wraz ze wzrostem wzrostu wyprodukowanych dzieci, bo przecież nie wyhodowanych, pardon- wychowanych…. Kto będzie miał do tego głowę! Ci wszyscy, którzy  liczbę dzieciaków uzależniają od subwencji krajowych, będą mieli żabę, którą gonią; a ci wszyscy, którzy będą płacili za  fanaberie rządowych koordynatorów liczby dzieci przy pomocy wysokości becikowego- czyli pozostali, którzy przy posiadaniu dzieci kierują się zdrowym rozsądkiem- będą mieli żabę , przed którą uciekają.

Ale jak śpiewał Panasewicz z Lady Pank:” Przed demokracją nie ma gdzie zwiać”. Także , nikomu , to nic nie pomoże. Będziemy uciekać,  a niektórzy będą ganiać. Oczekuję- jak to w socjalizmie biurokratycznym – szybkiego powołania Pełnomocnika Koordynującego Rozrodczość na Bazie Becikowego. Żeby mieć pieniądze na tego typu pomysły, rząd musi podnieść podatki, i pan minister Jacek profesor Vincent Rostowski- desygnowany na to stanowisko przez Platformę Obywatelską- już ma wstępny pomysł!  Obłoży 22 procentowym podatkiem VAT szkoły języków obcych, bo na razie szkół języka polskiego –podatkiem nie obłoży. I to wszystko już  w Nowym Roku Pańskim- już od stycznia. Niektórzy nie mogą się doczekać na zwiększone becikowe, a pozostali doczekać zmartwienia, że więcej zapłacą za korzystanie z prywatnej szkoły językowej. Widać wyraźnie,  że rząd nie lubi prywatnych pracodawców i ich klientów, bo okłada ich podatkami, za to uwielbia państwowe, czyli niczyje, czyli rządowe- bo tam zamierza zrobić reformę szkolnictwa i to najbardziej po linii ratowania państwowego. Od dalekiego Roku Pańskiego 2015, przyszli studenci uczący się głównie na uczelniach państwowych tzw. humanistycznych, jak w przyszłości niepracować na siebie, a skonstruować swoje życie, tak, żeby inni pracowali na niego przesiadującego na państwowym etacie- nie będą zadowoleni. Będą musieli zapłacić rocznie do państwowego worka jeszcze po 2500 złotych rocznie, co doskonale podratuje model państwowego bezpłatnego  szkolnictwa i utrwali przekonanie, że państwowe jest najlepsze, tym bardziej, że nie będzie prywatyzacji. I będzie nadal bezpłatne. A że wpędzi w długi  kolejną grupę „obywateli” polskich? Artykuł 70 Konstytucji mówi wyraźnie, że” Każdy ma prawo do nauki. Nauka do 18 roku życia jest obowiązkowa”, a „Sposób wykonywania obowiązku szkolnego określa ustawa”. W punkcie drugim tego samego artykułu jest zapisane: „Nauka w szkołach publicznych jest bezpłatna. Ustawa może dopuścić świadczenie niektórych usług edukacyjnych przez publiczne szkoły wyższe za odpłatnością”(????) To jest bezpłatna , czy płatna? Skoro płatna jest bezpłatną, to bezpłatna musi być płatną! Logika jest bezlitosna dla socjalistów piszących Konstytucję, czyli bandę czworga.- SLD, UW, UP i PSL Przypominam, że przewodniczącym Komisji Konstytucyjnej, był były prezydent pan Aleksander Kwaśniewski, pomagał mu pan Kalisz, obaj z Sojuszu Sił  Postępowych Lewicy. Ten pierwszy ostatnio, bo pierwsi będą kiedyś ostatnimi,  oburza się na publikację Instytutu Pamięci Narodowej, bo wyszło Instytutowi, że pan Aleksander Kwaśniewski był agentem Służby Bezpieczeństwa. Ciekawe jakie oświadczenie lustracyjne złożył kandydując na najwyższe stanowisko w państwie.? Bo takie oświadczenie musiał złożyć, tak jak ja – kandydując na posadę posła Rzeczpospolitej . I jeśli złożył oświadczenie nieprawdziwe, to czy będzie oskarżony o kłamstwo lustracyjnie, czy jak zwykle sprawa nie będzie kontynuowana. Tak jak w przypadku pana profesora Bronisława Geremka, który też nie złożył oświadczenia lustracyjnego kandydując do Europarlamentu. Pytanie jest   następujące: A kto  agentem wierchuszki  w tamtej komunie- nie był? Skoro w zasobach jest  półtora miliona teczek???? Półtora miliona(!!!!) Tylu zdecydowało się na współpracę… A ilu pracuje dzisiaj dla wszelkiego rodzaju służb??? Które nas inwigilują , jak w państwie mojego patrona  blogowego – Orwella.? Bo jeśli chodzi o inwigilowanie naszych mieszkań, to złodzieje nie zasypiają gruszek w popiele. Systematycznie rośnie liczba kradzieży z włamaniem do naszych mieszkań i firm. Od początku tego roku, czyli roku 2009,  złodzieje okradli ponad 100 000 mieszkań, czyli ponad 300 sztuk dziennie(!!!!). I tylko co trzeci złodziej w pada w ręce policji obywatelskiej, w dawnej komunie-  milicji obywatelskiej, może dlatego,  że policja obywatelska  zajęta jest sprawami socjalnymi w swoim środowisku i maszeruje po ulicach, żeby się domagać swojego, zapisanego w jakichś ustawach. Oczywiście jak to w państwie demokratycznego prawa; pieniędzy dla policji obywatelskiej- nie ma, ale na  egzotyczne wyprawy wojska obywatelskiego do Afganistanu - są! Znowu zwiększamy  kontyngent, aż do zupełnego wyjazdu naszej armii z terytorium Polski- wtedy będzie  nam  wszystkim bezpieczniej. Bo przynajmniej  na pewno nie powtórzy się sytuacja z 1970 roku, kiedy wojsko strzelało do „obywateli” jak do kaczek , których miało chronić. Dzisiaj kaczki  są  pod ochroną, a „ obywatele”- nie koniecznie.. Przynajmniej nie mamy już ochrony finansowej- to na pewno. Robią nas na szaro, jak chcą! I biorą z naszych kieszeni ile chcą i ile  biurokracji potrzeba. Jeśli chodzi o mieszkania to artykuł 50 Konstytucji Rzeczpospolitej mówi:” Zapewnia się nienaruszalność mieszkania. Przeszukanie mieszkania, pomieszczenia lub pojazdu może nastąpić jedynie w przypadkach określonych w ustawie i w sposób w niej określony”. No dobrze, a tych 100 000  przeszukań przez. pospolitych złodziei? Czy oni nie drwią sobie przypadkiem z artykułu 50 Konstytucji??? Zresztą przyznam się państwu, że jak przeglądam Konstytucję, to jakoś wydaje mi się, że nijak ona nie przystaje do rzeczywistość. Jakby Konstytucja sobie, a życie płynie sobie… Może kolejna banda czworga coś by w tej materii zrobiła? Mam na myśli PSL, SLD, PiS i PO.. Na przykład art. 18 mówi, że:” Małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczpospolitej Polskiej”, a na co dzień propaguje się homoseksualizm, single, konkubinaty, związki partnerskie i orgazm na każdą okazję? Głośno zaprzeczaj  ustami temu, co robią twoje ręce! Prawda? W tym czasie komendy wojewódzkie policji obywatelskiej wyprzedają chałupy po posterunkach, radiowozy i obiekty sportowe. A gdy w Legionowie odbyło się spotkanie komendantów wojewódzkich policji obywatelskiej z panem Jerzym Millerem- ich szefem, to żeby zjeść kolację, komendanci musieli zrobić zrzutkę po 50 złotych(???). Tak przynajmniej donosi prasa ! Istna komedia  komediantów, pardon- komendantów! I jeszcze na domiar złego dowiedzieli się, że kasy dla policji obywatelskiej nie ma.. Zrzutka poszła w błoto! Czy może towarzysz Józef Piłsudski, ps. Ziuk, miał rację nazywając Polaków” narodem idiotów”(????) Może i miał! A władza publiczna traktuje nas jak krowy, które można doić, ale nie nakarmić.. Bo „wolność człowieka podlega ochronie prawnej”- artykuł 31 Konstytucji. A ilość koncesji i przepisów przeciwko naszej  wolności przekroczyła już dawno stan alarmowy..(!!!) „Bo niewola – to wolność”- G. Orwell. I tak na razie pozostanie… WJR

BIZNESMEN DO ZADAŃ SPECJALNYCH Leszek Cichocki, były funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa, od lat należy do najważniejszych graczy w handlu bronią. Kontrakty z jego firmą NAT Import Export zawierały m.in. MON, MSWiA, Komenda Główna Policji, a certyfikat wiarygodności dla NAT wydało Ministerstwo Obrony Narodowej w 2004 roku. Dziś we władzach Bumaru – nadzorowanego przez państwo holdingu zbrojeniowego – zasiadają ludzie, którzy wcześniej współpracowali z Leszkiem Cichockim. Wiceprezesem ds. marketingu i sprzedaży jest Dariusz Dębowczyk, który wcześniej był zastępcą dyrektora generalnego firmy NAT Import Export Leszek Cichocki, a w radzie nadzorczej Bumaru zasiada Janusz Potocki, który razem z Leszkiem Cichockim jest w Polskiej Izbie Producentów na Rzecz Obronności Kraju. Szefem Izby jest płk Sławomir Kułakowski, były żołnierz II zarządu Sztabu Generalnego LWP, a później pracownik Biura Bezpieczeństwa Narodowego za czasów prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego. Nazwisko Leszka Cichockiego w mediach pojawiało się od połowy lat 90. w związku z handlem bronią. W Krajowym Rejestrze Sądowym występuje jako udziałowiec, współwłaściciel lub członek władz kilkunastu spó-łek – w większości z nich zasiadają ludzie związani ze służbami specjalnymi. Zapytany przez „Gazetę Polską” o związki z SB Leszek Cichocki odpowiedział, że jest „zobowiązany do zachowania tego faktu w tajemnicy”.

Pilot Almaturu W Instytucie Pamięci Narodowej znajduje się teczka Leszka Cichockiego, który karierę w Służbie Bezpieczeństwa rozpoczął 1 października 1981 r. w Biura Paszportów MSW i został skierowany na Studia Podyplomowe Akademii Spraw Wewnętrznych.  Będąc funkcjonariuszem SB, Cichocki był jednocześnie pilotem PRL-owskiego biura podróży Almatur i członkiem władz warszawskiego oddziału PTTK. „W okresie studiów w Leningradzie byłem przewodniczącym Komisji Turystyki i Sportu Rady Ośrodka i kierownikiem Agencji BPiT SZSP Almatur, co spowodowało, że obecnie moje kontakty są bardzo szerokie i praktycznie rozciągają się na wszystkie biura podróży” – pisał o sobie w 1981 r. Leszek Cichocki w piśmie do swojego przełożonego mjr. Wiesława Gajowniczka. We wspomnianym dokumencie czytamy, jakie korzyści wynikały z pracy w Almaturze i PTTK: „Odpowiednie kierowanie polityką klubu, wpływ na obsadzanie pilotami grup przyjazdowych i wyjazdowych, decydujący wpływ na przyznawanie kategorii uprawnień pilota, bliski kontakt ze środowiskiem akademickim, zaś w PTTK wpływ na programową działalność, kontrolę finansową i organizacyjną, kształtowanie polityki kadrowej, bezpośredni kontakt ze środowiskiem turystycznym”. Przełożeni Leszka Cichockiego wyrażali się o nim w samych superlatywach. „Jest zdolnym organizatorem, elokwentny, łatwo nawiązuje dialog z osobami pozostającymi w zainteresowaniu. Po okresie wstępnym podjął działanie operacyjne w zakresie zabezpieczenia młodzieżowych biur podróży, osiągając pozytywne rezultaty. Po przeszkoleniu zawodowym posiada perspektywy awansu w Służbie Bezpieczeństwa” – czytamy w opinii służbowej podpisanej przez płk. Eugeniusza Kowalskiego. Kolejna opinia w teczce Leszka Cichockiego pojawia się dwa lata później: „W czasie pracy dał się poznać jako sumienny, zaangażowany i zdyscyplinowany funkcjonariusz. Pracował w Zespole Operacyjnym na odcinku międzynarodowej wymiany osobowej. Zdolny organizator pracy, elokwentny, posiada dużą wiedzę społeczno-polityczną. Aktywny członek partii. Z ramienia POP brał czynny udział w prowadzeniu wykładów z zakresu nauk politycznych” – napisano w kwietniu 1984 r. W drugiej połowie lat 80. Cichocki nawiązał współpracę z Departamentem I MSW (wywiad PRL), oficjalnie mając „legendę” pilota Almaturu. Jak się okazało, posługiwał się nią skutecznie w III RP: – Wywodzę się z turystyki. Po Almaturze byłem dyrektorem w Orbisie i PTTK – mówił w 2004 r. „Gazecie Wyborczej” Leszek Cichocki.

Od spinaczy po handel bronią Od początku swojej działalności Leszek Cichocki był związany z funkcjonariuszami cywilnych i wojskowych służb specjalnych. NAT Import Export powstał w 1990 r. jako mała firma zajmująca się handlem materiałami biurowymi. Już rok później uzyskała zgodę na obrót specjalny, czyli handel bronią. Leszek Cichocki pytany przez „GP”, kto podjął taką decyzję, odpowiedział, że „Centralny Zarząd Inżynierii” jako departament w Ministerstwie Współpracy Gospodarczej z Zagranicą. Firma NAT pojawia się w Raporcie z weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych w kontekście handlu bronią. „Już w 1991 r. WSI posiadały informacje, że decydenci z MWGzZ w trakcie załatwiania zezwoleń na handel bronią uzyskiwali korzyści materialne. W tym przypadku zezwolenia miał wydawać Jan Suwiński z MWGzW177. Mechanizm procederu, według zachowanej notatki służbowej, wyglądał następująco: »Złożone dokumenty były kserowane i przekazywane do MSW w celu sprawdzenia, co trwało ok. 6 miesięcy. Suwiński otrzymywał określony procent (do 50%) od zysków za przyspieszenie decyzji. Załatwiał to Jerzy Dembowski […]. Suwiński miał przyjmować w zamian łapówki wysokości 20–50 tys. USD. Według współpracownika Wojciecha W. za zezwolenie dla firmy `Net` (chodzi zapewne o spółkę NAT założoną przez funkcjonariuszy UOP) jej prezes Cichocki zapłacił 20 tys. USD. Z procederem tym związani mieli być także Leszek Grot, Leszek Gaj, płk Moraczewski i Andrzej Gluza. Istotną rolę miał też odgrywać wysoki urzędnik, który w grudniu 1991 r. miał przyjąć za wydanie zezwolenia na wywóz broni za granicę do 50 tys. USD«. Nikogo ze wskazanych tu osób nie pociągnięto do odpowiedzialności” – czytamy w Raporcie. Leszek Cichocki zasiadał także w Cenrexie – firmie zajmującej się handlem bronią, z którą było związanych wiele skandali.  W Raporcie z weryfikacji WSI napisano, że w 1992 r. Cenrex sprzedał broń do Ludowo-Demokratycznej Republiki Jemenu, które reprezentował „Menzer Galion”, a w rzeczywistości syryjski terrorysta Monzer Al-Kassar. „Człowiek ten był zamieszany w zamachy terrorystyczne, w których zginęło ponad 400 osób. Jego nazwisko pojawiało się przy okazji eksplozji Jumbo-Jeta nad szkocką miejscowością Lockerby. J. Dembowski poznał go i z polecenia wywiadu wojskowego PRL prowadził z nim negocjacje dotyczące handlu bronią, gdy w latach 1982–1987 pełnił on funkcję attache handlowego w Trypolisie (Libia)” – czytamy w Raporcie. Z kolei w 1996 r. łotewskie i litewskie służby specjalne wykryły nielegalny przemyt broni do państw objętych embargiem: Somalii, Chorwacji i Sudanu, odbiorcami były też zorganizowane grupy przestępcze. Bronią handlowały Cenrex i spółka Steo założona przez oficerów WSI za wiedzą i akceptacją ówczesnego szefa tych służb gen. Bolesława Izydorczyka. Sześć osób z Cenrexu zostało oskarżonych o nielegalny handel bronią. Leszek Cichocki zasiadał też w spółkach, które nie zajmowały się handlem bronią, lecz np. działalnością deweloperską. Co ciekawe, niemal wszystkie spółki, w których zasiadał lub miał udziały Leszek Cichocki, miały siedzibę pod tym samym warszawskim adresem – ul. Astronomów 3. W każdej spółce można też odnaleźć byłych funkcjonariuszy służb specjalnych PRL. Klasycznym przykładem jest firma Zamek de Chambres, w której byli m.in. żołnierze z osławionego oddziału Y. Była to specjalna komórka wywiadu wojskowego PRL, prowadząca nielegalne operacje finansowe, nadzorowana przez oficerów, którzy później stali się elitą WSI. Kolejną spółką, w jakiej miał udziały i był w jej władzach Leszek Cichocki, jest spółka Tomwar – udziałowiec Cenrexu, w której obecnie w radzie nadzorczej zasiada Stanisław Dobrzański, były minister obrony narodowej, według akt IPN – kontakt operacyjny o pseudonimie „Równy”.

Kontrakty specjalne Od początku lat 90. firmy Leszka Cichockiego uzyskiwały rządowe kontrakty – głównie z Ministerstwa Obrony Narodowej i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. W latach 2000–2006 milionowe kontrakty ze spółką NAT Import Export zawierała Marynarka Wojenna, a w 2004 r. firma Leszka Cichockiego uzyskała z Ministerstwa Obrony Narodowej Świadectwo Wiarygodności, które podpisał ówczesny wiceminister Janusz Zemke. Dokument został wydany w czasie, gdy rozstrzygały się dostawy na wyposażenie armii irackiej – polski pośrednik, czyli firma NAT Import Eksport, miał wszystkie pozwolenia na eksport broni i potwierdzoną ofertę dla amerykańskiego konsorcjum Nour. – Nie pamiętam, że podpisywałem taki dokument. Codziennie wpływało do mnie mnóstwo papierów i wyznacznikiem była dla mnie opinia danego departamentu. Jeżeli panowie generałowie uznali, że firma jest wiarygodna i przeprowadzili kompleksowe postępowanie, musiałem taki dokument podpisać – w tym przypadku byłem po prostu notariuszem – mówi „Gazecie Polskiej” Janusz Zemke, dziś europoseł z ramienia SLD. Wspomniana wcześniej firma Cenrex od 2002 r. wchodząca w skład grupy Bumar, do dziś uzyskuje rządowe kontrakty. Jak dowiedzieliśmy się w MSWiA – w latach 2005–2009 umowy z Cenrexem na dostawę broni zawierało Biuro Ochrony Rządu, Straż Graniczna oraz policja. Dorota Kania 

Podatki – czyli rozbój w biały dzień Odnośnie uwag do wczorajszego wpisu: nie – ja nie napisałem, że dużemu państwu łatwiej - ani, że dużemu trudniej. Powodzenie gospodarcze nie zależy od wielkości państwa. Dużemu jest za to lepiej pod względem militarnym. Jednak ZSRE w ogóle nie będzie chyba wojować. Europa umiera – a przyczyna choroby tkwi w nas i nie zwalczy się jej czołgami. Umierającą Europę zalewają inne ludy – i imigrantów nie zwalcza się rakietami. Czołgi i rakiety służą w krajach Unii Europejskiej (ale nie np. w Szwajcarii czy Serbii!)  tylko do tego, by politycy, urzędnicy i wojskowi mogli brać łapówki przy zamówieniach wojskowych I w ogóle dzisiejsze tzw. państwa służą tylko do tego, by Nowa Klasa mogła bezkarnie wyzyskiwać innych. To, co dziś nazywa się „podatkiem” dawniej nazywało się „rabunkiem”. W tej dziedzinie bywają zdarzenia zabawne. O jednym napisałem w „Dzienniku Polskim” tak: Podwójny podatek Jak wykrył p.Łukasz Chmielowski z "Echa Miasta" w Królewskim i Stołecznym m. Krakowie można wynająć mieszkanie - płacąc za to ciałem. Rewelacja nie jest wielka: można to zrobić w każdym mieście - i można było zrobić w każdym czasie. Co zdumiewa, to zakończenie: "Anna Zbroja z biura prasowego policji informuje, że w krakowskich komisariatach nikt dotąd nie próbował poskarżyć się w sprawie seksualnego wynajmu. Gdyby pojawiło się takie zgłoszenie, zostałoby przyjęte (!!??). Nie wiadomo jednak, czy mamy do czynienia z czymś karalnym". Otóż jest skandalem, że p. Zbroja nie wie, że prostytucja w Polsce nie jest karalna. Natomiast Izba Skarbowa rzuci się na to jak sęp na padlinę: odnajmująca powinna zapłacić za mieszkanie (od czego podatek) - a wynajmujący za usługę płciową (znów podatek). Z punktu widzenia fiskusa jest to po prostu typowe w socjalizmie unikanie podatku. W Szwecji np. dentysta "za darmo" reperował zęby rodzinie murarza budującego mu "za darmo" dom. I ichni fiskus to opodatkował... Polski zrobi to samo... Jeszcze jedna uwaga. Wszyscy zakładają, że to kobieta świadczy usługi płciowe w zamian za coś. Niekoniecznie. Kiedyś-kiedyś moja dziewczyna wynajęła pokój u pani, które powiedziała, że może u niej mieszkać za darmo – ale ten pan (czyli ja) który do niej przychodzi ma przedtem wpaść na godzinkę do niej... Jakoś żeśmy z oferty nie skorzystali... JKM

W historycznym momencie 30 listopada o godzinie 16,30 przez Uniwersytetem na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie odbyła się demonstracja polegająca na spaleniu błękitnej flagi z wieńcem z dwunastu złotych, pięcioramiennych gwiazd, symbolizujących 12 pokoleń Izraela. W odrzuconym przez Francję i Holandię traktacie konstytucyjnym została ona uznana za flagę państwową Unii Europejskiej, ale ponieważ na tym etapie jest rozkaz udawania, że Unia państwem nie jest, w traktacie lizbońskim o żadnej fladze państwowej, godle ani hymnie nie ma ani słowa. Ale błękitne flagi z wieńcem z 12 złotych gwiazd wszędzie wiszą, jak gdyby nigdy nic, zaś nowy prezydent Unii Europejskiej już zdążył wyrazić pragnienie zastąpienia nimi flag i symboli narodowych. Przemawiając do demonstrantów zwróciłem uwagę, że zebraliśmy się w historycznym momencie. Oto bowiem za 7 i pół godziny, czyli po północy 1 grudnia proklamowane będzie w Europie nowe państwo, rodzaj kierowanego przez Niemcy europejskiego cesarstwa pod nazwą „Unia Europejska”. Polska stanie się częścią składową tego państwa. Doświadczenie historyczne poucza nas, że nigdy żadna część składowa jakiegokolwiek państwa nie była niepodległa. Przeciwnie – zawsze podlegała władzom tego państwa, właśnie jako jego część składowa. Powstanie Unii Europejskiej oznacza zatem, że od 1 grudnia utracimy niepodległość. Nie musi to koniecznie oznaczać jakiejś tragedii, bo Unia Lubelska z 1569 roku też wymagała wyrzeczenia się odrębnej niepodległości przez Koronę Polską i Wielkie Księstwo Litewskie, ale fakt utraty niepodległości i wtedy i teraz nie ulega kwestii. Dlatego jest to moment historyczny. Ale nie tylko z tego powodu, chociaż i on jest niezwykle ważny. Drugim powodem, dla którego dzień 1 grudnia 2009 roku z pewnością przejdzie do historii, jest okoliczność, że po raz pierwszy w dziejach narodu i państwa polskiego niepodległości sami się wyrzekamy. Zdarzało się bowiem, że niepodległość traciliśmy, ale zawsze z powodu zewnętrznej, obcej przemocy. Teraz zaś utracimy ją na własne życzenie. To znaczy nie nas wszystkich, zwłaszcza – nie tu obecnych, ale na życzenie tych, którzy 8 czerwca 2003 roku głosowali w referendum za przyjęciem traktatu akcesyjnego. Również na życzenie polityków, piastujących w Polsce zewnętrzne znamiona władzy. Jak pamiętamy, bardzo nas wszystkich do poparcia traktatu akcesyjnego zachęcali. Niewątpliwie mieli ku temu ważne powody, a właściwie jeden ważny powód. Każdy przecież widzi, że do niepodległości żaden z nich nie dorasta, że z niepodległym państwem najwyraźniej sobie nie radzą, że mają z tym same zgryzoty, więc nic dziwnego, że z ulgą pozbyli się tego obciążenia i teraz liczą już tylko na to, że w Unii Europejskiej znajdą bezpieczne schronienie w momencie, kiedy prawda o tym, co się rzeczywiście stało, wreszcie do Polaków dotrze i zechcą im oni wymierzyć sprawiedliwość. Nie można wykluczyć, że ich rachuby są trafne, że za swoją zdradę zostaną wynagrodzeni. Ale jest jeszcze i trzeci powód, dla którego zebraliśmy się w historycznym momencie. Oto właśnie minęło 179 lat od dnia, a właściwie od nocy, kiedy to grupka podchorążych, bez żadnej politycznej kalkulacji, a być może nawet przez kogoś sprowokowana, podjęła desperacką próbę zbrojnego odzyskania niepodległości, którą dzisiaj nazywamy Powstaniem Listopadowym. Nie jest zatem wykluczone, że za 30 lat w nowym pokoleniu odrodzi się tradycja romantyczna i że spróbuje ono odzyskać niepodległość, której dzisiaj tak lekkomyślnie się wyrzekamy. Być może, że będzie musiało próbę tę okupić własną krwią, podobnie jak tamci, w Powstaniu Listopadowym. I to przyszłe pokolenie z pewnością wspomni dzisiejszy dzień, być może – z goryczą, a kto wie, czy nie z pogardą. Więc dobrze, że dzisiaj zebraliśmy się tutaj, bo tą demonstracją dajemy wobec nich świadectwo, że nie wszyscy chcieliśmy wyrzekać się niepodległości. Wprawdzie nie ma nas tutaj zbyt wielu, jednak miejmy nadzieję, że wielu innych myśli i czuje podobnie jak my, więc tą nieliczną demonstracją próbujemy ratować reputację naszego pokolenia wobec przyszłych pokoleń Polaków, żeby nas do końca nie potępili, żeby wiedzieli, że myśmy przynajmniej próbowali. SM

Z okazji końca świata W wierszu opisującym koniec świata Czesław Miłosz kładzie nacisk na to, że wszystko wygląda na pozór zwyczajnie; „pijak zasypia na brzegu trawnika, nawołują na ulicy sprzedawcy warzywa (...) a którzy czekali błyskawic i grzmotów, są zawiedzeni”. Więc niby nic szczególnego się nie dzieje, ale koniec świata już właśnie się rozpoczął - no a kiedy nawet najmniej spostrzegawczy obserwator zorientuje się, co się dzieje – będzie już za późno na cokolwiek. Podobnie nic szczególnego nie działo się 1 grudnia, kiedy wszedł w życie traktat lizboński, a Polska stała się częścią składową proklamowanego właśnie europejskiego cesarstwa pod nazwą Unią Europejska. Nic się nie działo – jeśli oczywiście nie liczyć tego, że pod Kancelarią Premiera demonstrujący policjanci krzyczeli: „złodzieje, złodzieje!”, zaś w Sejmie, do którego właśnie powrócił „Zbycho”, czyli były przewodniczący Klubu Parlamentarnego Platformy Obywatelskiej, sejmowa komisja śledcza próbuje ustalić, kto jest większym, a kto mniejszym łajdakiem – bo w związku z postępującą utratą przez Polskę politycznej suwerenności – nasi politycy żadnymi poważniejszymi sprawami zajmować się już nie mogą. Jeśli w ogóle cokolwiek mogą, to sprawiać wrażenie, jakoby podejmowali suwerenne decyzje, podczas gdy tak naprawdę, tylko wykonują ustalenia i polecenia starszych i mądrzejszych. Znakomitym przykładem takiego postępowania jest niedawna deklaracja premiera Donalda Tuska o wysłaniu kolejnego kontyngentu askarisów na wojnę w Afganistanie. Rząd przedstawia to jako własną decyzję, podjętą po rozmowie z amerykańskim prezydentem Obamą, ale przecież żyją jeszcze ludzie pamiętający, jak przed kilkoma tygodniami amerykański ambasador Lee Feinstein dziękował polskiemu rządowi za podjęcie decyzji o wysłaniu dodatkowego kontyngentu askarisów do Afganistanu. Minister obrony Bogdan Klich sprawiał wrażenie zaskoczonego, że to niby żadnej decyzji w tej sprawie jeszcze nie podjęto, bo przecież ostatnie słowo ma Zwierzchnik Sił Zbrojnych, czyli pan prezydent – ale okazuje się, że ambasador Feinstein wiedział lepiej. Co tu ma do gadania jakiś tubylczy minister, czy nawet prezydent, kiedy starsi i mądrzejsi decyzję w sprawie askarisów już podjęli? W tej sytuacji wygląda na to, że telefoniczna rozmowa z prezydentem Obamą pozwoliła premieru Tusku uratować pozory, że to niby o wszystkim zdecydował sam. Trzerba powiedzieć, że ze strony prezydenta Obamy to duża uprzejmość, bo przecież askarisi zostaliby wysłani i bez tej rozmowy. Ale – powiedzmy sobie szczerze – co prezydentowi Obamie szkodzi okazać trochę uprzejmości tubylczemu mężykowi stanu, któremu zależy już tylko na ratowaniu pozorów? Nic mu nie szkodzi, zwłaszcza że za wysyłkę askarisów i ich pobyt w Afganistanie Polska zapłaci tak, jak płaci do tej pory. Jeśli wierzyć ministrowi Klichowi – ale czy któremukolwiek ministrowi można dzisiaj wierzyć? – ponad 600 milionów złotych rocznie. Ale dzięki temu możemy uczestniczyć w podtrzymywaniu tam iluzorycznej władzy amerykańskiego agenciaka Hamida Karzaja, co w oficjalnej nowomowie nazywa się „umacnianiem demokracji”. W ogóle demokracja, a już zwłaszcza nasza młoda, charakteryzuje się zwiększonym udziałem agenciaków na najwyższych szczeblach konstytucyjnych organów związanych z zewnętrznymi znamionami władzy. Nie dość, że desperacka obrona legendy byłego prezydenta naszego państwa Lecha Wałęsy napotyka coraz większe trudności i przyjmowana jest z rosnącym niedowierzaniem, a tu IPN opublikował właśnie książkę, z której wynika, że agentem był również kolejny były prezydent naszego państwa Aleksander Kwaśniewski. Zważywszy, że i generał Wojciech Jaruzelski już w latach 40-tych został rezydentem Informacji Wojskowej, czyli ówczesnej razwiedki, możemy chyba mówić o prawidłowości. Czy w tej sytuacji można w Polsce w ogóle zostać politykiem nie będąc niczyim agentem? To oczywiście jest pytanie retoryczne, bo „koń – jaki jest – każdy widzi”, ale mimo, a może właśnie dlatego, dobrze objaśnia przyczyny dla których zarówno strategiczni partnerzy, jak również starsi i mądrzejsi z państw trzecich, penetrują Polskę na wylot i zawczasu informują tubylcze władze o decyzjach, jakie będą musiały suwerennie podjąć. A skoro już mowa o wysyłanych do Afganistanu askarisach, to jest to dobra okazja do przyjrzenia się naszej sławnej armii. W lecie tego roku liczyła ona 93 tysiące żołnierzy, w tym niewiele ponad 100 generałów, 22 tysiące oficerów, 45 tysięcy podoficerów, 12 tysięcy szeregowców zawodowych i 10 tysięcy – nadterminowych. Wynika z tego, że na jednego szeregowca przypada jeden oficer i dwóch podoficerów – zupełnie jak w czasach saskich, słusznie uchodzących za epokę najgłębszego upadku Polski. Ale jeśli z punktu widzenia polskiego interesu państwowego taka sytuacja wydaje się alarmująca, to z punktu widzenia strategicznych partnerów wygląda to zupełnie inaczej. Jeszcze pod koniec lat 80-tych ówczesny sowiecki minister spraw zagranicznych Edward Szedwardnadze powiedział, że Związek Radziecki zgadza się na zjednoczenie Niemiec pod warunkiem, że między zjednoczonymi Niemcami, a Związkiem Radzieckim zostanie ustanowiona strefa buforowa. Strefa buforowa – a więc obszar rozbrojony i pozbawiony przemysłu ciężkiego, który w razie potrzeby można by przestawić na produkcję broni. I w tym właśnie kierunku Polska jest przekształcana, za pośrednictwem władz tubylczych. Bo przecież i z punktu widzenia Naszej Złotej Pani Anieli jest znacznie lepiej, jeśli na straży polskich interesów państwowych stoi niezawodna Bundeswehra, gotowa – jak powszechnie wiadomo – bronić nas aż do ostatniej kropli krwi. Zatem, oparłszy kraj na takim fundamencie bezpieczeństwa, nasi mężykowie stanu spokojnie mogą skupić się już wyłącznie na dbałości o własny wizerunek – bo ważniejszymi sprawami zajmują się starsi i mądrzejsi. A więc, chociaż wszystko z pozoru wygląda zwyczajnie, niczym w wierszu Czesława Miłosza, to wiele wskazuje na to, że koniec świata dla nas już się właśnie rozpoczął, a skoro się rozpoczął, to pewnie zostanie doprowadzony do obmyślonego z góry finału. SM

Urzędnicze imperium ministra Rostowskiego Choć minister finansów Jacek Vincent-Rostowski od początku mówi o konieczności oszczędzania i zaciskania pasa w czasie kryzysu, jego resort jest najkosztowniejszym ministerstwem. Daje również najbardziej wyraźny dowód tego, jak nieodpowiedzialnie państwowe pieniądze wydają urzędnicy powołani do rozsądnego gospodarowania nimi. „Najwyższy CZAS!” postanowił przyjrzeć się, w jaki sposób publicznymi pieniędzmi gospodaruje administracja Jacka Vincenta-Rostowskiego. 47,5 miliona zł – taką kwotę bez procedury przetargowej Ministerstwo Finansów wydało w 2007 roku na uruchomienie i użytkowanie sieci rozległej (WAN) przez pracowników ministerstwa. Dostawcą usługi była Telekomunikacja Polska. Prawie 17 milionów złotych resort wydał w tym samym czasie na „zakup wyspecjalizowanych usług narzędzi informatycznych”. Także na ten zakup ministerstwo wcześniej nie ogłosiło przetargu. Podobnie kontrowersyjnych przetargów było od początku 2006 roku kilkadziesiąt, a kwoty często przekraczały milion złotych Żeby było jeszcze zabawniej, resort finansów płacił często za systemy pozwalające na sprawną obsługę innych urzędów. Dla przykładu: 20 lutego 2007 roku ministerstwo wydało 7,2 mln zł na „dostosowanie do funkcjonalności” systemu komputerowego Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Wszystko przez to, że system ARiMR okazał się niewygodny. W tym ostatnim fakcie może nie byłoby nic zaskakującego, gdyby nie to, że na systemy komputerowe kupowane od 2005 roku (również w trybie „z wolnej ręki”) ARiMR wydała 420 milionów złotych, potem dodatkowe 126 milionów na „usługi związane z IT”, wreszcie 35 milionów na „realizację wymagań departamentów merytorycznych na modyfikację systemów IT”. Wszystkie te wydatki ARiMR, dokonane w trybie bezprzetargowym, okazały się nieskuteczne, jednak urzędnicy Ministerstwa Finansów, zamiast zawiadomić prokuraturę o skandalicznym marnotrawstwie (kodeks karny nazywa to „narażenie na straty Skarbu Państwa”), dołożyli kolejne kilka milionów na poprawę funkcjonalności systemu.

Fatalny przepis Te skandaliczne zakupy za kwoty przekraczające wielokrotnie wartość rynkową towaru są możliwe dzięki umiejętnemu stosowaniu „Ustawy o zamówieniach publicznych”. Ustawę tę tworzyli urzędnicy… Ministerstwa Finansów. Teoretycznie zobowiązuje ich ona do rozpisania odpowiednio wcześniej przetargu nieograniczonego (musi być podany do publicznej wiadomości). Przetarg odbywa się w systemie punktowym i wygrywa go ta firma, która uzyska najwięcej punktów. – Nieuczciwi przedsiębiorcy poradzili sobie z obchodzeniem tych zapisów – tłumaczy Zbigniew Wróblewski, emerytowany oficer Centralnego Biura Śledczego. – Stosuje się tutaj dwa mechanizmy. Pierwszy polega na ustawieniu kryteriów przetargu w taki sposób, aby mogła go wygrać tylko jedna firma. Drugi polega na tym, że firmy dogadują się ze sobą i w uzgodnionym momencie wycofują się z przetargu, pozostawiając na placu boju tylko jedną, która wygrywa. Urzędnicy mogą jednak nie przestrzegać przepisu o rozpisywaniu przetargów. Umożliwia im to art. 67 ustawy o zamówieniach publicznych, który zezwala na zakupy z wolnej ręki „z przyczyn technicznych o obiektywnym charakterze” lub ze względu na „wyjątkową sytuację niewynikającą z przyczyn leżących po stronie zamawiającego”. Brakuje jednak precyzyjnych regulacji, co oznaczają te dwa zapisy. W praktyce więc wygląda to tak, że urzędnicy dokonują dowolnych zamówień w trybie „z wolnej ręki” i zawsze są w stanie uzasadnić to nieprecyzyjnym przepisem. – To ewidentnie korupcjogenny przepis – mówi Robert Gwiazdowski, prawnik i wieloletni prezes Centrum im. Adama Smitha. – Prawo powinno nakładać obowiązek prowadzenia przetargu, a jedynym jego kryterium powinna być cena. Przepisy powinny być tak skonstruowane, aby przetarg wygrywał ten, kto za dany produkt zaoferuje najniższą cenę. Zdaniem Gwiazdowskiego, każdy inny zapis prawny skłania nieodpowiedzialnych urzędników do nadużyć.

Armia urzędników Zakupy „z wolnej ręki” po zawyżonych cenach to tylko jeden z bardzo wielu przykładów braku szacunku urzędników resortu finansów dla publicznych pieniędzy. Ministerstwo jest jednym z największych urzędów centralnych w Polsce. W samej centrali pracuje dziś prawie 2400 osób, czyli o 20 procent więcej niż jeszcze trzy lata temu Do dyspozycji urzędnicy mają jeden z największych budynków w Polsce, w dodatku położony w najdroższym miejscu stolicy, na rogu ulicy Świętokrzyskiej i Nowego Światu. Jego roczne sprzątanie kosztuje 2,4 mln zł. Co ciekawe, firma, która się tym zajmuje, również została wyłoniona w trybie bezprzetargowym.

Miliony na podróże Armia urzędników ma do swojej dyspozycji ponad 100 samochodów służbowych, których eksploatacja kosztuje
rocznie ponad 2 miliony złotych. Z każdym rokiem pracownicy resortu coraz więcej i coraz dalej podróżują służbowo. W ostatnich latach odwiedzali m.in. Rosję, USA, Kanadę i wszystkie kraje Unii Europejskiej. Do 2006 roku roczne koszty wyjazdów zagranicznych urzędników nieznacznie przekraczały 2 miliony złotych. Od 2007 roku mieszczą się w granicach 3-4 milionów złotych. I niestety nic nie wskazuje na to, aby na tym miały się zatrzymać. Tak samo jak nie ma perspektyw na jakiekolwiek ograniczenie ministerialnej biurokracji. W styczniu tego roku resort ogłosił, że na terenie całego kraju chciałby zatrudnić… 16,5 tysiąca osób do kontroli podatkowej. A Jacek Vincent Rostowski z uporem powtarza, że z powodu kryzysu trzeba oszczędzać publiczne pieniądze… Leszek Szymowski

Malutcy Europejczycy Mamy już „prezydenta” i „ministra spraw zagranicznych” Unii Europejskiej. Prawdę mówiąc, odetchnąłem z ulgą. Racja stanu poszczególnych państw zwyciężyła nad kiełkującą racją stanu UE. Jeśli weźmie się pod uwagę całe propagandowe zadęcie, które towarzyszyło podpisywaniu i ratyfikacji Konstytucji dla Europy, a potem jej lekko zmodyfikowanej wersji w postaci traktatu lizbońskiego, wydawało się, że projekt ten jest więcej niż groźny. Nie mam wątpliwości, że traktat lizboński stanowi fundament prawny, na którym można zbudować państwo europejskie. To, czy będzie to traktat „tylko” pogłębiający budowę „wspólnego socjalistycznego europejskiego domu”, czy też wprost utworzy państwo europejskie, zależy w znacznej stopniu od tego, kto będzie tym biurokratycznym imperium zarządzał – kto będzie dzierżył jego „miecz” prezydencki, a kto jego „miecz” w stosunkach międzynarodowych.

Początkowo wydawało się – taka jest zresztą logika traktatu lizbońskiego – że „prezydentem” UE zostanie Tony Blair. Oznaczałoby to, że na czele superpaństwa staje silny polityk, mający bardzo poważne zaplecze w postaci swoich kontaktów międzynarodowych i siły wspierającego go państwa członkowskiego. Zresztą, powiem szczerze, osobiście uważam, że dla wszelkich struktur państwowych najzdrowsza jest taka sytuacja, gdy suweren nominalny pokrywa się z suwerenem faktycznym. Patrząc z tej perspektywy, „prezydentem” Unii Europejskiej oczywiście powinna zostać Angela Merkel, która swoją osobą odtworzyłaby polityczną jedność kontynentu, osiągniętą niegdyś przez Karola Wielkiego, a utraconą wraz z upadkiem Sacrum Imperium Hohenstaufów. Na szczęście myślenie imperialne, którym tak silnie naznaczony jest traktat lizboński, okazało się tylko i wyłącznie teorią (korzystając z okazji, składam w tym miejscu wyrazy ubolewania kol. Tomaszowi Gabisiowi, który musi być tym mocno rozczarowany). Demoliberalna europejska klasa polityczna nakrzyczała się o „wartościach europejskich” i potrzebie „konsolidacji kontynentu”, ale – jak to bywa u demoliberalnych grup, krzyczących, lecz niezdolnych do działania – na mieleniu ozorami się skończyło. I to mimo gigantycznego zaangażowania rozmaitych „autorytetów” w narzuceniu narodom europejskim traktatu lizbońskiego. Gdy tylko traktat przyjęto, gęganie o „europejskości” się skończyło i zaczęły się klasyczne podchody do podziału nowych, ogólnounijnych stołków. Zasada tych podchodów była prosta i wcale nie różniła się od kalkulacji wyborczych siedmiu elektorów w Sacrum Imperium: każdy z „wielkich” chciałby czy to zostać wybrany osobiście, czy też panować faktycznie za pomocą swojego nominata. Skoro zaś każdy ogłasza swoją chęć objęcia funkcji cesarskiej, to wszyscy pozostali – wysuwając własne kandydatury – blokują się wzajemnie, klinczują, a negocjacje przeciągają się w nieskończoność. W efekcie wybór pada na – jak to się ładnie nazywa w polityce – „kandydata kompromisowego”, czyli, mówiąc po ludzku, na polityczne zero. Z tego typu oligarchicznych form wyboru władz zwykle wyłaniają się władze, na czele których stoją oficjele kompletnie pozbawieni siły politycznej. Nazywając po imieniu: figuranci. Nie sądzę, aby nawet 10% mieszkańców Unii Europejskiej słyszało nazwiska osób wybranych na „prezydenta” i „ministra spraw zagranicznych” UE. Co więcej – nie sądzę, aby paręnaście dni po wyborze więcej niż 10% mieszkańców UE było zdolnych powtórzyć nazwiska (imion nie wymagam) nominatów-figurantów wybranych przez przywódców państw europejskich na te lukratywne (nie mam co do tego wątpliwości) stołki. Aby Czytelnicy sobie je utrwalili, przypominam, że „prezydentem” został Belg zwący się Herman Van Rompuy, a „ministrem spraw zagranicznych” Brytyjska zwąca się Catherine Ashton. Europejska prasa pisała następnego dnia, że na lukratywne funkcje wybrane zostały osoby o faktycznym nazwisku „nikt”. Rzeczywiście, są to kuriozalne postaci. Van Rompuy to polityk chadecki, który ukończył katolicką szkołę średnią i katolicki Uniwersytet w Lowanium (Leuven). Aby jednak nie była to postać nadto „chadecka”, dodajmy, że jego siostra Christine jest działaczką belgijskiej partii komunistycznej. On sam członkuje w paramasońskiej Grupie Bilderberg, często wskazywanej jako kontynuacja tzw. iluminatów; poza tym jest wielbicielem japońskiej poezji haiku. Przez pewien czas był premierem Belgii, ale w 2008 roku musiał podać się do dymisji po aferze prywatyzacyjnej i próbach lobbowania wyroku sądowego w tej sprawie (jak widzimy, udział w aferze to spory atut przy kandydowaniu na stanowiska unijne). Innymi słowy: Van Rompuy to klasyczny lewicujący chadek. Nie mniej fikuśną postacią jest „minister spraw zagranicznych” Catherine Ashton. Pani ta, mimo arystokratycznego tytułu „baronessy”, należy do brytyjskiej Partii Pracy (prawdziwi baronowie w grobach się przewracają). W latach 70. i 80. działała w pacyfistycznej Kampanii na rzecz Rozbrojenia Nuklearnego. Po przełożeniu tego na język polski: walczyła o jednostronne rozbrojenie państw NATO, które miały skasować swój potencjał atomowy i tym krokiem „zachęcić” Związek Radziecki do podobnego kroku. Oczywiście jest faktem zupełnie przypadkowym – o czym rozpisują się od kilku dni gazety – że ta pacyfistyczna organizacja była finansowana przez KGB. Przez wiele lat była związana z czasopismem o znaczącej nazwie „Marxism Today”. Trudno nie przyznać, że sylwetki „prezydenta” i „ministra spraw zagranicznych” Unii Europejskiej robią piorunujące wrażenie. W mojej subiektywnej i złośliwej ocenie to jakiś rodzaj politycznego paneuropejskiego „Muppet Show”. Ale w sumie to bardzo dobrze. Gdyby na czele Unii Europejskiej stanęła dwójka poważnych polityków, wspieranych przez silne struktury państwowe, np. Niemiec i Francuz, to projekt unijny byłby naprawdę groźny. Ta dwójka zarobi duże pieniądze, ale oczywiście nie ma żadnego znaczenia politycznego. Mówiąc brutalnie: będzie miała dużo roboty przy parzeniu kawy Angeli Merkel i Nicolasowi Sarkozy’emu.

Adam Wielomski

Oni W 1918 roku Państwo Polskie powstawało - jednocząc się z trzech zaborów. Obowiązywały w nich mniej lub bardziej rozsądne - ale inne przepisy. Przy jednoczeniu ONI bardzo starannie powybierali z praw zaborców to, co było najgorsze i najgłupsze - ale co dawało politykom i urzędnikom "właaadzę" nad ludźmi. W ostatnich latach, z okazji wchodzenia do UE (od 1-XII jesteśmy już obywatelami UE, a nie obywatelami RP!), zachodziło to samo zjawisko. Wiele razy pisałem, że ONI przyjmują z Brukseli dowolną głupotę, którą tam naprodukują. Każą zlikwidować żarówki - to zlikwidują. Każą zlikwidować "zielone strzałki" do skrętu w prawo - to likwidują. Każą "walczyć z globalnym ociepleniem", to będą "walczyć", choć cena prądu pójdzie w górę o 60 proc.... Z jednym wyjątkiem. Gdy z  Brukseli przyjdzie jakaś rozsądna dyrektywa. I tu, i tam siedzą durnie i złodzieje. Często-gęsto więc od ONYCH z Brukseli nieoczekiwanie przychodzi coś mniej głupiego, niż stworzyli "nasi" ONI. Ostatnio przyszła dyrektywa, że koleje mają płacić pasażerom odszkodowania, jeśli pociąg się spóźni. Walczyłem o to jeszcze za komuny. Śmiano się ze mnie: "Mielibyśmy kazać NASZYM kolejom płacić? To sami byśmy siebie okradali!". Walczyłem za III RP - olewano mnie całkowicie. Tak samo zresztą, jak olewano takie pomysły za okupacji Polski przez II RP. Bo tak to przed wojną ówcześni ONI ustalili. Bo to przecież były ICH koleje. (Tak nawiasem: Kolej WarszawskoWiedeńską znacjonalizowali nie socjaliści spod znaku Daszyńskiego czy Piłsudskiego - lecz carat. W 1912 roku. Jeden z sygnałów, że nadchodziła już Era Komunizmu...). I oto Komisja Europejska nakazała "naszym" ONYM ten nad wyraz rozsądny przepis wprowadzić. Właściwie: tu nie trzeba niczego wprowadzać! Jak mi ko-operant opóźni się z dostawą - to mam prawo do odszkodowania. Tak jest w każdej dziedzinie, to jest normalne. Trzeba było tylko i w tej dziedzinie przywrócić normalność: znieść przepis, na mocy którego PKP były wyjątkiem. Spółki kolejowe zapewne podniosłyby o parę groszy ceny biletów, by pokryć koszt odszkodowań - ale zaraz potem by dostrzegły, że niespóźnianie się bardzo się im opłaca. I po miesiącu-dwóch przestałyby się spóźniać. Kolejarze - ci punktualni - zaczęliby więcej zarabiać, a pociągi zaczęłyby jeździć jak w normalnym kraju. Na kolejach japońskich suma wszystkich spóźnień wynosi rocznie np. 18 minut. U nas pewno tak dobrze by nie było - ale niechybnie by się poprawiło. Więc tamci ONI, z Brukseli, nie zainteresowani przecież bezpośrednio wpływami z PKP, kazali "naszym" ONYM znieść ten wyjątek. I co się stało? "Nasi" ONI zawiesili działanie tego przepisu. Bo, jak się okazuje, w "sytuacjach wyjątkowych" samorząd krajowy (po 1-XII nasz "Rząd" to już jest tylko "samorząd"...) ma prawo zawieszać działanie dyrektyw państwowych (po 1-XII to UE staje się państwem. Tak, jak USA - czyli Zjednoczone Państwa Ameryki). No, i tu jest właśnie podobno "sytuacja wyjątkowa". Nasi ONI się martwią, że ludzie jakoś nie chcą jeździć pociągami. Ano - nie chcą. ONI dopłacają do kolei i dopłacają - a jedynym efektem jest wzrost biurokracji. Teoretycznie teraz tylko same tory są reżymowe - a pociągi już "prywatne". Jest to oczywiście nieprawda. Zarządy, rady nadzorcze itd. są nadal poobsadzane przez ONYCH, ICH krewnych- i-znajomych... więc ONI dbają o swój interes. By wyciągnąć z nas jak najwięcej pieniędzy - a nie oddać nam ani złotówki. Bo ONI to banda parszywych krwiopijców! JKM

ZBRODNIA I PAMIĘĆ „Apeluję do pracowników IPN, aby nie nadużywali środków publicznych, bo nie będą mogli ich w przyszłości używać (...). IPN ma szansę przetrwać tylko pod warunkiem, że będzie instytucją ideologicznie i politycznie neutralną” – ostrzegał w marcu br. premier Tusk. Ponieważ groźby okazały się nieskuteczne, a Kolegium Instytutu nie ugięło się przed szantażem - przystąpiono do definitywnego rozwiązania problemu IPN-u. O tym, że dla obecnego rządu działalność niezależnej instytucji historycznej o uprawnieniach śledczych stanowi problem, nie trzeba przekonywać nikogo, kto słyszy wypowiedzi przedstawicieli rządzącej partii i jest w stanie dokonać samodzielnej oceny faktów. Na czym – zdaniem rządzących – miałaby polegać „neutralność polityczna” IPN –u możemy się dowiedzieć na podstawie projektu nowelizacji ustawy, datowanego na 22 czerwca br. To jeden z wielu projektów Platformy, z których każdy kolejny bywa „szlifowany” – jak nazwał te pracę poseł Arkadiusz Rybicki. Zaprezentowany dziś przez PO dokument nie odbiega znacząco od wersji z czerwca br. Partia rządząca rozszerzyła jedynie katalog medialnych epitetów, jakimi obdarza niezależnych historyków i do wcześniejszych określeń dodała miano „gończy”. Pewną nowością jest także rzeczowa opinia posła Rybickiego, który w imieniu swojej partii ujawnił podstawowy zarzut wobec instytucji historycznej. Usłyszeliśmy zatem, iż „odkąd prezesem jest Janusz Kurtyka, IPN zaczął mówić podobnym językiem jak PiS i mieć podobną polityczną wizję historii, jak PiS”. Wobec doniosłości tego argumentu należy z pokorą przyjąć obecne pomysły rządzących i z uwagą pochylić się nad projektem nowelizacji ustawy. Tak się złożyło, że przygotowanie tego projektu zbiegło się z udostępnieniem przez IPN nowej bazy danych, zawierającej ponad półtora miliona tzw. rekordów, na podstawie której łatwiejsza staje się m.in identyfikacja tajnych współpracowników bezpieki. Jak informował w czerwcu Janusz Kurtyka - „ Nowa baza danych, inaczej niż dotychczasowe katalogi Instytutu, pozwoli ze stuprocentową pewnością zidentyfikować konkretną osobę. Zawierać będzie bowiem takie dane osobowe, jak nazwisko, imię, datę i miejsce urodzenia, imiona rodziców i nazwisko panieńskie matki. Do tej pory w IPN zeskanowano wszystkie kartoteki wojewódzkich urzędów spraw wewnętrznych. W trakcie przenoszenia do nowej bazy jest jeszcze najważniejszy zasób – centralna Kartoteka Ogólnoinformacyjna MSW”. Wydawać by się mogło, że ta cenna inicjatywa IPN-u przyśpieszyła jedynie prace nad nowelizacją ustawy i próba ograniczenia działań Instytutu jest prostą reakcją na groźbę ujawnienia agentury, funkcjonującej w życiu publicznym. Gdy jednak zapoznamy się z tekstem nowelizacji, a w szczególności z zapisami, które w praktyce podporządkowują Instytut decyzjom polityków i czynią z niego rządową agencję kierowaną przez marionetkowego prezesa i ubezwłasnowolnioną Radę IPN – nietrudno zrozumieć, że intencje obecnego rządu idą dalej - w kierunku całkowitego zawłaszczenia instytucji i pozbawienia jej jakiejkolwiek roli śledczej i edukacyjnej. Celem nowelizacji jest bez wątpienia poddanie Instytutu politycznej kontroli i zastąpienie dotychczasowych organów ludźmi wybieranymi według preferencji rządzącej ekipy. Przepisy skonstruowano w taki sposób, by bez problemu móc odwołać szefa IPN-u zwykłą większością głosów, a jego kompetencje scedowano na rzecz Rady, formowanej pod dyktando władz największych polskich uczelni. Odtąd członkami rady IPN będą mogli być tylko osoby posiadające tytuł naukowy lub stopień naukowy w dziedzinie nauk humanistycznych lub prawnych. Włączenie w proces wyłaniania władz Instytutu środowisk uniwersyteckich, można tłumaczyć tylko skrajną niechęcią, jaką polskie uniwersytety wykazują wobec lustracji. Nowelizacja pozwala, by zespoły uczelniane wyłaniające kandydatów do Rady IPN nie musiały poddawać się lustracji. Można zatem przyjąć, - że liczni współpracownicy policji politycznej PRL, pracujący w polskich uniwersytetach wyłonią do Rady IPN-u podobnych sobie agentów. Już dziś, można zaproponować kilka osób na listę 9 – osobowej Rady IPN, kierując się przesłankami zawartymi w intencjach projektodawcy. Wszystkie przedstawione postaci gwarantują pełną apolityczność i dużą odporność na „chorobliwą wizję historyczną PiS-u”. Na przewodniczącego Rady można zaproponować prof. dr hab. Włodzimierza Wiktora Borodzieja z Wydziału Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego, którego ojciec - podpułkownik SB Wiktor Borodziej zadbał o rozwój kariery naukowej syna. IPN odtajnił niedawno akta osobowe Wiktora Borodzieja, jednej z „gwiazd” wywiadu SB. Stało się to zapewne na skutek interwencji jego syna Włodzimierza Borodzieja oraz „Gazety Wyborczej” (19.09.2008, „Jak IPN załatwił prof. Borodzieja”). Ciekawym aspektem działalności płk. SB , rzucającym światło na kształtowanie się „elit” w PRL są metody, jakimi Wiktor Borodziej czynnie wspierał karierę swego jedynego syna Włodzimierza. Obszernie na ten temat pisał Tadeusz Olszak w “Gazecie Polskiej” z 17.11.2009 Kolejna kandydatura to prof. Wacław Długoborski – historyk, rektor prywatnej Wyższej Szkoły Humanistycznej w Katowicach, który przez blisko 20 lat, do 1975 roku był bardzo aktywnym i niebezpiecznym tajnym współpracownikiem SB o ps. „Asystent”, (a potem „Wiktor”) i donosił m.in. na kolegów-naukowców oraz pracowników Radia Wolna Europa. W zacnym gronie Rady IPN nie powinno również zabraknąć innego znanego historyka - prof. zw. dr hab. Andrzeja Garlickiego, - od 1953 roku tajnego współpracownika o ps. Pedagog.

Dobrymi kandydatami wydają się także: dr hab. Krzysztof Andrzej Ślusarek z Instytutu Historii UJ, od 1982 TW “4436″, który za donoszenie na kolegów od 1982 roku pobierał od esbeków wysokie wynagrodzenie finansowe, oraz dr hab. Dariusz Matelski - historyk i archiwista z Wydziału Historycznego UAM. Ten ostatni - TW "Leński", rozpoczął studia w 1982 roku w stanie wojennym. Jak możemy się dowiedzieć „jego ulubionym zajęciem było donoszenie na kolegów i wykładowców, a ulubionym obiektem wypracowań dla bezpieki był prof. Tomasz Szramm.” W doborowym gronie Rady IPN, nie powinno zabraknąć wybitnego autorytetu moralnego wielu środowisk – czyli ks. abp prof. dr hab. Józefa Mirosława Życińskiego – TW. „Filozof”, w latach 1977-1990 zarejestrowanego pod numerem 1263 przez Wydział IV KW MO w Częstochowie. Można być pewnym, że wybór tych szlachetnych postaci (lub im podobnych osób, „wyróżniających się wysokimi walorami moralnymi”) zapewni projektodawcom z Platformy Obywatelskiej całkowitą apolityczność prac IPN-u i przyczyni się do rzetelności badań nad najnowszą historią Polski. Innym, korzystnym efektem nowelizacji ustawy o IPN będzie zablokowanie procesu lustracji i zamknięcie dziennikarzom i naukowcom dostęp do akt IPN-u. Temu celowi służą przepisy na podstawie których osoba, uzyskująca dostęp do własnych akt „może zastrzec, że dotyczące jej dane osobowe zebrane w sposób tajny w toku czynności operacyjno-rozpoznawczych organów bezpieczeństwa państwa nie będą udostępnianie w celach naukowych i dziennikarskich ”. Takie zastrzeżenie będzie obowiązywać nawet przez 50 lat. Ponieważ większość tego rodzaju dokumentów jest wzajemnie ze sobą powiązana - czyli jeden dokument może dotyczyć wielu, różnych osób - łatwo sobie wyobrazić, że seria indywidualnych decyzji o zastrzeżeniu dostępu, bardzo szybko spowoduje zablokowanie jakichkolwiek prac historycznych lub śledztw dziennikarskich. Są również w projekcie Platformy zapisy, których wprowadzenie wynika z orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego z maja 2007 roku. Warto jednak zauważyć, że konsekwencje wprowadzenia tych regulacji mogą być niemniej istotne dla przyszłości Instytutu i stanu świadomości historycznej Polaków, niż pomysły na „odpolitycznienie”. Chodzi przede wszystkim o wykreślenie z ustawy o IPN niektórych zapisów art.5. Artykuł ten wymieniał podmioty, będące według ustawy komunistycznymi organami bezpieczeństwa państwa. Nowelizacja zmierza do wykreślenia z tego wykazu punktów 13 i 14 – czyli: Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk wraz z wojewódzkimi i miejskimi urzędami kontroli, oraz Urzędu do Spraw Wyznań i terenowych organów administracji państwowej o właściwości szczególnej do spraw wyznań stopnia wojewódzkiego. GUKPPiW to instytucja szczególnie zasłużona w niszczeniu polskiej kultury i nauki, odpowiedzialna za nadzór cenzorski nad wszystkimi wydawnictwami rozpowszechnianymi w czasach PRL. Urząd ds. Wyznań był zaś – jak wynika z wielu opracowań historyków IPN - ekspozyturą Służby Bezpieczeństwa i ściśle współpracował z SB w działaniach skierowanych przeciwko Kościołowi Katolickiemu i innym kościołom. W maju 2007 roku Trybunał Konstytucyjny uznał jednak, że umieszczenie tych instytucji wśród organów bezpieczeństwa jest sprzeczne z konstytucją i nakazał ich wykreślenie. W praktyce wykreślenie to oznacza, że IPN nie będzie już mógł korzystać z akt GUKPPiW i Urzędu ds. Wyznań, ani uznawać pracy w tych instytucjach za służbę w organach bezpieczeństwa PRL. Ale są też inne konsekwencje. Akta Urzędu ds.Wyznań zawierały szereg dokumentów, których analiza była pomocna w identyfikacji agentury działającej w Kościele Katolickim – w tym szczególnie ważnych agentów, ulokowanych w Watykanie. Wydział współpracował bowiem bardzo ściśle z Departamentem I MSW (peerlowskim wywiadem), którego doświadczenia i liczną agenturę wykorzystano m.in. do przeprowadzenia zamachu na życie Jana Pawła II. Wykreślenie urzędu z wykazu organów bezpieczeństwa oznacza zatem, że poważnie utrudniona zostanie lustracja duchownych, a niektóre śledztwa prowadzone przez Pion Śledczy IPN mogą zostać zablokowane. Równie poważne konsekwencje może mieć wykreślenie z ustawy o IPN dyspozycji zawartej w art.5 punkt 2 – co także następuje na mocy orzeczenia TK z maja 2007r. Na podstawie tego przepisu do organów bezpieczeństwa zaliczano „organy i instytucje cywilne i wojskowe państw obcych o zadaniach podobnych do zadań organów, o których mowa w ust. 1”. Po uchyleniu tego punktu, IPN nie będzie miał już prawa prowadzić postępowań wobec osób współpracujących ze służbami innych państw komunistycznych, ale też nie będzie mógł zwracać się do instytucji dysponujących archiwami tych państw o udzielenie informacji na temat polskich obywateli. Innymi słowy – odtąd każdy były agent Stasi, KGB,czy GRU może czuć się w Polsce całkiem bezpiecznie. Przed trzema laty pewien prominentny polityk Platformy deklarował z trybuny sejmowej: „W proponowanym przez nas , projekcie nowelizacji ustawy w pierwszej kolejności mówimy o uchyleniu klauzul tajności wobec materiałów dotyczących osób bezpośrednio lub pośrednio wywierających wpływ na życie publiczne, w tym wszystkich funkcjonariuszy publicznych oraz osób podlegających lustracji. Uważamy, że wiedza dotycząca tych osób powinna być dostępna w każdej chwili, zaś w stosunku do osób podlegających lustracji niezwłocznie po złożeniu przez nie oświadczenia lustracyjnego. Dlatego [...] proponujemy, aby znacząco rozszerzyć grupę osób podlegających lustracji o kategorię osób mających istotny wpływ na życie społeczne. Jednocześnie proponujemy pełne otwarcie dla wszystkich zainteresowanych dostępem do materiałów zgromadzonych na temat tych osób w archiwach Instytutu Pamięci Narodowej. - poseł Grzegorz Schetyna–5 kadencja, 12 posiedzenie, (09.03.2006) To, co Platforma proponuje dziś świadczy, że ludzie tej partii cierpią na poważne problemy z pamięcią. Nie byłoby w tym nic groźnego, gdyby problemy te dotyczyły wyłącznie ich własnej pamięci i nie chcieli swoim schorzeniem obdarować polskiego społeczeństwa. Skutkiem tej nowelizacji będzie nie tylko ubezwłasnowolnienie IPN-u, ale przede wszystkim niszczenie narodowej pamięci. Ludzie dziś rządzący powinni wiedzieć, że takiej zbrodni się nie zapomina. Aleksander Ścios

Prawdziwe, kłamliwe, ukryte Trudno dziś ukryć coś przed opinią publiczną, tak wiele mediów konkuruje ze sobą w zdobywaniu i przekazywaniu informacji. Jeżeli nie pokaże czegoś telewizja, napisze o tym internet, jeżeli "Gazeta Wyborcza" zmanipuluje fakty, jak ostatnio w sprawie Aleksandra Podrabinka, który miał ponoć obrazić się na prezydenta Lecha Kaczyńskiego i odmówić przyjęcia polskiego odznaczenia, to kłamstwo szybko odkryje i nagłośni np. "Gazeta Polska". Problem w tym, że ci, którzy wiążą się na stałe z jedną gazetą, jednym radiem, jedną telewizją czy jednym ulubionym portalem internetowym, tracą niekiedy ostrość widzenia świata. Dobrze jest korzystać z różnych mediów, aby się przekonać, kto jest bliższy prawdy, kto i jak często oraz dlaczego myli się lub o czymś celowo zapomina. Kto manipuluje. To trudne z pozoru zadanie studenci dziennikarstwa WSKSiM w Toruniu rozwiązali w ten sposób, że w danym dniu nagrywają wszystkie telewizyjne programy informacyjne, po czym je odtwarzają i dokonują analizy porównawczej. Często się okazuje, że dobór, układ i treść informacji wyglądają tak, jakby dotyczyły różnych wydarzeń, a nawet różnych dni tygodnia. "Wiadomości" TVP 1 po ostatnich zmianach wciąż są nierówne. W dniu zapowiedzi gotowości do podpisania przez rząd traktatu gazowego z Rosją (26 listopada) obszerny i odważny komentarz Witolda Michałowskiego, szefa pisma "Rurociągi", nadało Radio Maryja w swojej audycji "Aktualności dnia", natomiast w "Wiadomościach" TVP 1 o godz. 19.30 nie wspomniano o tym ani słowem. Był za to długi reportaż o nauczycielce, która doprowadziła do śmierci swojego psa. Trzeba było czekać aż tydzień, aby "Wiadomości" powróciły do tematu gazowego, pomijanego za to konsekwentnie w stacjach prywatnych. Byłoby wielce pożądane, aby w programach informacyjnych Telewizji Polskiej wspominano wszystkie ważne wydarzenia zgodnie z kategoryzacją, jakiej podlegają, czyli zasadą pierwszeństwa, znaną niestety nielicznym dziennikarzom. Oczekiwałbym też poszerzenia listy komentatorów wydarzeń polityczno-gospodarczych o osoby znane z niezależności swoich poglądów i osobistej odwagi ich głoszenia. Nic się nie stanie telewizji publicznej, jeżeli skorzysta z wiedzy osób, które współpracują np. z "Naszym Dziennikiem" czy Radiem Maryja. Niestety, większość serwisów informacyjnych, może z wyjątkiem TVP Info, idzie w kierunku programów typu "show". Ma być przede wszystkim ciekawie i atrakcyjnie. O ile można to zaakceptować w telewizjach prywatnych, które nie muszą wywiązywać się z obowiązku rzetelnego informowania i kierują się przede wszystkim tzw. oglądalnością, to od mediów publicznych po 20 latach od zapoczątkowania w nich zasadniczych zmian można chyba wreszcie oczekiwać poważnego, opiniotwórczego programu informacyjnego. Tymczasem nieustanny wyścig z prywatnymi mediami według kryterium atrakcyjności kończy się najczęściej marnym, bezkrytycznym naśladownictwem. Przykładem może być telenowela informacyjna na temat kłopotów z prawem reżysera Romana Polańskiego. Widok dziennikarki głównego wydania "Wiadomości" zasypywanej śniegiem w czarną noc przed szwajcarskim domem Polańskiego, która nie ma nic nowego do powiedzenia, gdyż wszystko na ten temat napisały już poranne gazety, potwierdza, że publiczne pieniądze wyrzucane są w błoto. Nie ma żadnego powodu, aby żenująca "Polański story" była w telewizji publicznej nadawana codziennie, tak jak jest to w TVN, wobec której, nie wiadomo czemu, tak wielu dziennikarzy ma jakieś kompleksy. Chyba że chodzi o honoraria. Nadal w programach informacyjnych telewizji publicznej nie oddziela się informacji od komentarza, przez co trudno jest odróżnić fakty od opinii. Jest to sprzeczne z zasadami etyki dziennikarskiej. Może też świadczyć o tym, że dziennikarz albo nie zna warsztatu, albo go świadomie ignoruje. "Wiadomości" o godz. 19.30 powinny składać się z dwóch części wyraźnie od siebie oddzielonych - informacji i komentarzy. Wówczas można by zrezygnować z dziennikarskich komentarzy nadawanych zawsze po materiale filmowym. Od ilu to już lat dziennikarze telewizyjni muszą dzielić się z widzami swoimi uwagami, refleksjami, puentami, aluzjami czy dowcipami na zakończenie swoich relacji. Niech robią to stacje prywatne. Media publiczne powinny zaś pokazać, że szanują swoich widzów, którzy mają prawo do własnych sądów i uwag bez dziennikarskich podpowiedzi. Z pewnością warto być dobrze poinformowanym, np. w kwestii życiorysów nowych unijnych urzędników. Wystarczy tylko kliknąć, aby usłyszeć, co powiedział na forum Parlamentu Europejskiego przewodniczący Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa Brytyjczyk Nigel Farage. Szczególnie ciekawe jest to, co mówił na temat "baronessy" Catherine Ashton, unijnej minister spraw zagranicznych, uwikłanej przed laty we współpracę z komunistami i tajnymi sowieckimi służbami. Czy tak trudno jest zdobyć materiał filmowy z sali obrad Parlamentu Europejskiego i nadać go w telewizji publicznej, skoro może go mieć internetowy YouTube? 20 lat temu zapowiadałem, że "Wiadomości" będą dobre lub złe, ale zawsze prawdziwe. Zapomniałem wtedy dodać, iż newsów nie powinno się skrywać przed widzami, ale dzisiaj na szczęście jest internet. Wojciech Reszczyński

Zniszczone dokumenty o Kwaśniewskim

Gontarczyk: Ze względu na brak teczki personalnej i teczki pracy TW "Alek" niemożliwe jest odtworzenie pełnego zakresu kontaktów Aleksandra Kwaśniewskiego z SB. Dokumentacja dotycząca związków Aleksandra Kwaśniewskiego ze Służbą Bezpieczeństwa została najprawdopodobniej zniszczona jesienią 1989 r., ale "nie można wykluczyć jej wyniesienia poza archiwum MSW" - uważa wiceszef pionu lustracyjnego IPN dr Piotr Gontarczyk. W latach 1983-1989 Aleksander Kwaśniewski był zarejestrowany pod numerem 72 204 jako TW "Alek". Z analizy dokumentów SB, przede wszystkim tzw. dzienników koordynacyjnych, dokonanej przez dr. Gontarczyka wynika, że "Aleksander Kwaśniewski został zarejestrowany 23 czerwca 1982 r. w kategorii zabezpieczenie przez wydział XIV Departamentu II MSW", który zajmował się inwigilacją dziennikarzy. Jego werbunek był związany z aktywizacją działań operacyjnych SB wobec dziennikarzy. Bezpieka rozpoczęła sprawę o kryptonimie "Senior", w ramach której roztoczono parasol operacyjny nad Młodzieżową Agencją Wydawniczą, wydającą m.in. tygodnik "ITD", a także dziennik "Sztandar Młodych", w którym pracował Kwaśniewski. Wobec przyszłego prezydenta 29 czerwca 1983 r. kategorię "zabezpieczenie" zmieniono na "tajny współpracownik". - "Taka zmiana kategorii była prostą konsekwencją pozyskania danej osoby do współpracy" - konstatuje Gontarczyk. Podkreśla, że rejestracja Kwaśniewskiego jako TW "Alek" była "czynna" przez kolejne sześć lat. Z ewidencji został on zdjęty 7 września 1989 r., "ale jego akta nigdy nie trafiły do archiwum". "Nie ma też 'protokołu brakowania' tej dokumentacji, więc nie wiadomo, co się z nią stało" - podkreśla historyk. Gontarczyk pisze dalej, że w tym czasie w Biurze "C" MSW usunięto także wszystkie "dotyczące Kwaśniewskiego 'ślady ewidencyjne w kartotekach'" i rekordy w bazach komputerowych. Funkcjonariuszem SB, który najpierw zabezpieczał Kwaśniewskiego, a potem go przerejestrował, był kpt. Zygmunt Wytrwał. Historyk przytacza wewnętrzne ustalenia SB, które ze względu na kryzysową sytuację dopuszczały werbowanie na współpracowników także członków PZPR. Autor zwraca uwagę, że z uwagi na brak teczki personalnej i teczki pracy TW "Alka" niemożliwe jest odtworzenie pełnego zakresu kontaktów Kwaśniewskiego z SB. Zdaniem Gontarczyka, dokumentacja ta została najprawdopodobniej zniszczona jesienią 1989 r., ale "nie można wykluczyć jej wyniesienia poza archiwum MSW". Uważa on, że jest mało prawdopodobne, by kiedykolwiek odnalazły się "kolejne istotne dokumenty" na temat "Alka". Jednocześnie zastrzega, iż "nie można wykluczyć, że w miejscach trudnych dziś do przewidzenia odnajdą się kolejne dokumenty SB dotyczące Aleksandra Kwaśniewskiego".
Gontarczyk zwraca uwagę, że na początku lat 90. nazwisko Kwaśniewskiego nie pojawiło się na listach Macierewicza i Milczanowskiego, z uwagi na to, iż "ślady jego rejestracji zostały dokładnie usunięte z pomocy ewidencyjnych Służby Bezpieczeństwa na przełomie 1989/90". Dopiero sięgnięcie do innych dokumentów spowodowało ujawnienie tej sprawy. Podczas procesu lustracyjnego, przede wszystkim wskutek pośpiechu UOP, Sąd Lustracyjny dostał tylko część dokumentów. Gontarczyk podkreśla, że sędziowie sądu nie dysponowali "dostateczną wiedzą merytoryczną", a wątpliwe interpretacje dokonane w orzeczeniu z 10 sierpnia 2000 r. "nasuwają więcej pytań niż wiarygodnych odpowiedzi". Wskazuje, że ślepą uliczką były stwierdzenia, że był wówczas inny TW "Alek", rzekomy dziennikarz "Życia Warszawy", który w "rzeczywistości nigdy nie istniał". Było to efektem niewiarygodnych zeznań funkcjonariuszy SB i "specyficznych" metod działań Sądu Lustracyjnego. Liczący ponad 70 stron wraz z dokumentami artykuł Gontarczyka pt. "Aleksander Kwaśniewski w dokumentach SB. Fakty i interpretacje" opublikowany został w specjalistycznym periodyku IPN - "Aparat represji w Polsce Ludowej". Wiceszef pionu lustracyjnego wraz z innym historykiem Sławomirem Cenckiewiczem był współautorem wydanej wcześniej przez IPN książki "SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii". Zenon Baranowski

Medialna analiza analizy CBA Wojciech Czuchnowski i Agnieszka Kublik: Rząd premiera Kaczyńskiego pracował nad nowelizacją ustawy hazardowej, tak by zyskała na tym amerykańska firma GTec. Pilnować tego mieli sam premier i Przemysław Gosiewski. Takie rewelacje przynosi CBA. "Dziennik": Ustawa hazardowa za rządów PiS była pisana pod Totalizator Sportowy, wspierał ją Przemysław Gosiewski, a urzędnikom "kazano siedzieć cicho i niczemu się nie sprzeciwiać". Do komisji śledczej trafiła właśnie analiza CBA dotycząca prac nad ustawą hazardową za rządów PiS z takimi wnioskami. Przez dwa dni dziennikarze nagle uznawali CBA za wyrocznię, objawiającą prawdę. Biuro Kamińskiego uderzyło w PiS ws. Totalizatora Sportowego, można dywagować nie tylko nad tą "zbrodnią" partii Kaczyńskiego, ale i nad tym, dlaczego szef służby schował dokumenty "do szafy". Naszych medialnych przywódców czeka jednak rozczarowanie. Kataryna na swoim blogu oraz ja na twitterze wskazywaliśmy, co nam w tej analizie nie pasuje. Analiza Kataryny została uznana przez jednego z dziennikarzy za absurd, mi również się "dostało". Rzekoma analiza CBA: Zamiast normalnej ścieżki legislacyjnej pozwolono, by najważniejsze zmiany legislacyjne zostały przygotowane praktycznie przez jeden z podmiotów działających na rynku hazardu, urzędnikom merytorycznym Ministerstwa Finansów kazano siedzieć cicho i niczemu się nie sprzeciwiać. Stworzono fikcyjny obraz prac nad nowelizacją w międzyresortowym zespole (...) (Gosiewski)Zamknął usta merytorycznym specjalistom z ministerstwa, nadzorowanym przez wiceministra Mariana Banasia. Tyle dostaliśmy wrzutek, na podstawie których dziennikarze budowali hipotezy. Mnie zastanawiało to, dlaczego całość szokującego dokumentu, choć jest on jawny, nie została opublikowana przez TVP INFO i media podążające? Po drugie - skąd w oficjalnym piśmie mowa potoczna ("zamknął usta", "kazano siedzieć cicho") ? Na inne aspekty wskazywała również Kataryna, w tym na niespójność dokumentu. Kataryna: "w projekcie utrzymano 10% dopłatę do gier, m.in. na wideoloterie, która przestaje być atrakcyjna dla grającego"a zaraz potem "w projekcie przewiduje się rażąco niskie opodatkowanie na wideoloterie" -opodatkowanie wideoloterii nie miało być "rażąco niskie", tylko dokładnie takie samo jak automatów - 30%, a autor opracowania sam sobie przeczy i nie może się zdecydować czy wideoloterie są złe bo rażąco nisko opodatkowane, bardzo atrakcyjne i silnie uzależniające, czy są złe bo obłożone dopłatami, a więc nieatrakcyjne dla grającego, a tym samym nie przynoszące wpływów do budżetu. Taki chaos argumentacyjny to z pewnością nie efekt pracy analitycznej pracownika CBA. Czym okazała się więc rzekoma analiza? Szef CBA nie pozostawia wątpliwości. Mariusz Kamiński (za "Dziennikiem"): Jak napisał Kamiński w oświadczeniu, dokument, który trafił do hazardowej komisji śledczej, zawiera m.in. omówienia anonimowych donosów, których nie można traktować jako ustaleń CBA.Chodzi o ujawniony we wtorek materiał, w którym napisano m.in., że z projektem zmian w tzw. ustawie hazardowej, którą w lecie 2006 r. do resortu finansów przekazał ówczesny wicepremier Przemysław Gosiewski, stały osoby związane z Totalizatorem Sportowym. Jedynym beneficjentem zmian nie miał być jednak Totalizator, a współpracująca z nim firma GTech, która miała sprzedać mu sprzęt potrzebny do organizowania wideoloterii. (...) "Publikacje te opierają się na wyrwanych z kontekstu próbach oceny informacji zawartych we wskazanych donosach, które nie znalazły, w ocenie CBA, odzwierciedlenia w stanie faktycznym związanym z procesem legislacyjnym dotyczącym nowelizacji ustawy hazardowej w tamtym czasie" -podkreślił były szef CBA. Zarzucił dziennikarzom, że manipulują dokumentem Biura, bo publikowane materiały na ten temat - jego zdaniem - nie obejmują treści analizy - w tym jej wniosków końcowych, wyraźnie wskazujących na zabezpieczenie interesów Skarbu Państwa w projekcie nowelizacji ustawy.  "We wnioskach tych analityk CBA wyraźnie stwierdza, że ówczesny projekt zmiany ustawy hazardowej zwiększał obciążenia fiskalne dla rynku hazardu - zarówno dla Totalizatora Sportowego (wideoloterie), jak i sektora operatorów automatów o niskich wygranych". Poseł Neumann z komisji śledczej wpadł na pomysł, by przesłuchać Kamińskiego i Kaczyńskiego ws. analizy. Większej wtopy niż ta trudno sobie wyobrazić i liczę, że dojdzie zarówno do pytań o tę sprawę jak i do odtajnienia jawnego przecież dokumentu przez media. Ciekawe, co wtedy napisze niezawodna para dziennikarzy z "Gazety Wyborczej". gw1990

Naród żydowski został wymyślony Od wielu lat żadna książka tak silnie nie wstrząsnęła światem żydowskim jak „Wymyślenie żydowskiego narodu” Szlomo Sanda, profesora historii z prestiżowego Uniwersytetu Telawiwskiego. Z profesorem Szlomo Sandem rozmawia Piotr Zychowicz. Od wielu lat żadna książka tak silnie nie wstrząsnęła światem żydowskim jak „Wymyślenie żydowskiego narodu” Szlomo Sanda, profesora historii z prestiżowego Uniwersytetu Telawiwskiego. Izraelski naukowiec o polskich korzeniach przez jednych został określony jako wariat i antysemita, który kala własne gniazdo. Inni uważają go za wizjonera, który nie bał się wystąpić przeciwko największemu żydowskiemu tabu i złamać zmowę milczenia. Jak wskazuje tytuł książki, profesor Sand uważa, że... naród żydowski został wymyślony. W Izraelu jego naukowa rozprawa spotkała się z wielkim zainteresowaniem czytelników i – rzecz niemal bez precedensu dla prac naukowych – trafiła na listę bestsellerów, na której znajdowała się nieprzerwanie przez 19 tygodni. Podobny sukces odniosła we Francji, gdzie zdobyła prestiżową nagrodę Prix Aujourd’hui. W październiku książka wyszła po angielsku i trafiła do Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych, wywołując kolejną falę polemik i prasowych sporów. Krytyczną recenzję książki opublikował niedawno „Financial Times”. Gazeta uznała ją za prowokację. Federacja Syjonistyczna Wielkiej Brytanii i Irlandii zaś ostrzegła, że lansowanie podobnych tez „może się przyczynić do wzrostu incydentów na tle antysemickim”. Autor książki – według organizacji – szuka zaś taniej sensacji.

Rz: Kto wymyślił naród żydowski? Żydowscy historycy żyjący w Niemczech w drugiej połowie XIX wieku. To był okres kształtowania się nowoczesnych nacjonalizmów w Europie. Mieszkańcy Starego Kontynentu zaczęli wtedy myśleć kategoriami wspólnot etnicznych. Rodziły się narody: niemiecki, polski, francuski. Żydowscy historycy w Niemczech byli ludźmi swoich czasów i działali pod wpływem dominujących w nich prądów. Wzorowali się na nacjonalistach państw europejskich, głównie Niemcach, i w taki sposób powstał syjonizm, a wraz z nim naród żydowski.

Jak to „powstał”? Powstał, bo wcześniej nie istniał.

Przecież Żydzi mieszkali w Europie od dwóch tysięcy lat. Odkąd zostali wygnani przez Rzymian z Palestyny. Nic takiego się nie stało. To mit. Rzymianie wcale nie wypędzili Żydów z Palestyny, a Żydzi wcale nie przybyli do Europy. System kar, jaki Rzymianie stosowali wobec ujarzmionych nacji, nie przewidywał masowych wysiedleń. Wyrzucenie całego narodu z jego ziemi to bardzo skomplikowana operacja, której wykonanie stało się możliwe dopiero w XX wieku wraz z rozwojem niezbędnej infrastruktury, np. linii kolejowych. Nawet Trzecia Rzesza miała spore problemy z takimi operacjami, a co dopiero Imperium Rzymskie. Rzymianie byli oczywiście brutalni. Mogli zabić wielu ludzi, spalić miasto, ale nie wypędzali całych narodów.

Ale przecież to fakt powszechnie znany... Oczywiście, że powszechnie znany. O wypędzeniu napisano w deklaracji niepodległości Izraela z 1948 roku, a nawet na naszych banknotach. Do tego bowiem sprowadza się mit założycielski Państwa Izrael: wyrzucili nas z naszej ziemi dwa tysiące lat temu, ale teraz wróciliśmy, aby ją odebrać. Nawet ja – zawodowy historyk od kilkudziesięciu lat – bezkrytycznie w to wierzyłem. Dopóki dziesięć lat temu nie postanowiłem zbadać tego problemu...

Co się okazało? Zacząłem od literatury przedmiotu. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że nie ma ani jednej książki naukowej na temat wypędzenia Żydów z Palestyny. Wyobraża pan to sobie? Jedno z najważniejszych wydarzeń w historii narodu, a nikt nie napisał na ten temat opracowania historycznego!

To jeszcze nie dowód, że to nieprawda. Bądźmy poważni. Mamy do czynienia z wielką mistyfikacją. Mit o wypędzeniu Żydów to wytwór chrześcijańskiej propagandy z IV wieku. Miała to być kara za zabicie Syna Bożego. Właśnie do tego mitu nawiązali syjoniści w XIX wieku. Aby zbudować naród, trzeba było spreparować jego pamięć. Francuscy nacjonaliści odwoływali się do starożytnych Galów, włoscy do Juliusza Cezara, a niemieccy do Teutonów. Żydzi wzięli z nich przykład. Ogłosili, że Rzymianie wypędzili ich przodków z Palestyny, ci rozeszli się po całej ziemi, ale teraz muszą znowu połączyć się w jeden naród.

Ale przecież to jest fakt – w Europie, Afryce i w Azji istniały lub nadal istnieją skupiska Żydów. Tak, ale wszyscy ci ludzie nie są wcale potomkami wypędzonych Żydów z Palestyny. Mało tego, w sensie etnicznym wcale nie są Żydami. To przedstawiciele rozmaitych innych ludów i narodów, których przodkowie przed wiekami nawrócili się na religię judaistyczną. Żydzi znaleźli się na całym świecie nie dzięki jakiejś mitycznej wędrówce ludów, tylko dzięki masowemu nawracaniu! Bycie Żydem w Europie czy Afryce nie miało nic wspólnego z narodowością. Żydami byli po prostu wyznawcy judaizmu.

Judaizm jest jednak ściśle powiązany z tożsamością etniczną. Teraz tak. Ale wystarczy przestudiować starożytne źródła arabskie, wczesnochrześcijańskie, pogańskie czy żydowskie (z Talmudem na czele), aby się przekonać, że religia judaistyczna długo była religią nawracającą. Od II wieku przed narodzeniem Chrystusa aż do IV wieku naszej ery judaizm był najważniejszą monoteistyczną religią na świecie, której celem było pozyskanie jak najwięcej nowych wyznawców. Przekonanie pogan, że powinni wierzyć w jednego Boga, co robiono zresztą bardzo skutecznie. I stąd na świecie wzięło się tylu Żydów.

Ale przecież większość Żydów w Polsce wyglądała zupełnie inaczej niż Polacy. Nie mogli to być nawróceni na judaizm Słowianie. Na judaizm nie nawracali się tylko poszczególni ludzie, ale – tak samo jak w przypadku chrześcijaństwa – całe królestwa. Na przykład w Jemenie czy Afryce Północnej. Podobnie stało się z leżącym pomiędzy Morzem Kaspijskim a Morzem Czarnym królestwem Chazarów. W XII wieku ten nawrócony na judaizm turecki lud zaczął być jednak spychany przez Tatarów i Mongołów Dżyngis-chana na zachód. Zatrzymali się we wschodniej Polsce. Odpowiedź na pańskie pytanie jest więc prosta: 75 procent polskich Żydów wygląda inaczej niż Polacy, gdyż jest pochodzenia chazarskiego.

W Polsce panuje przekonanie, że Żydzi przyszli do nas z Zachodu, a nie ze Wschodu. Ta teoria pojawiła się dopiero w latach 60. XX wieku. Wcześniej wszyscy wielcy historycy – począwszy od Ernesta Renana, aż po Marca Blocha – uważali, że Żydzi przybyli do Polski z Chazarii. Zdanie to podzielali zresztą badacze syjonistyczni, choćby jeden z najważniejszych żydowskich historyków międzywojnia Icchak Shipper z Warszawy. Oni mylili się tylko w jednym. Twierdzili, że Żydzi najpierw przyjechali do Chazarii z Palestyny, a dopiero potem do Polski.

W Polsce panuje przekonanie, że Żydzi osiedlali się u nas, uciekając przed prześladowaniami na Zachodzie. Polska miała być ostoją religijnej tolerancji. Miło o tym mówić, a jeszcze milej słuchać. Obawiam się jednak, że muszę sprowadzić Polaków na ziemię. Z demograficznego punktu widzenia nie da się wytłumaczyć istnienia tak wielkiej populacji Żydów w Polsce jako rezultatu emigracji z Niemiec czy z Hiszpanii. Tamtejsze społeczności były na to zbyt małe. Swoją drogą, czy pan wie, jak niemieccy Żydzi nie znosili polskich Żydów? Nazywali ich pogardliwie Ost-Juden. Uważali ich za półdzikich, brudnych Azjatów, z którymi nie chcieli mieć nic wspólnego. Takim terminem określali na przykład moich pochodzących z Łodzi rodziców.

Powiedział pan, że potomkami Chazarów było 75 procent polskich Żydów. A reszta? Moja mama miała osiem sióstr. Pięć miało kruczoczarne włosy i semickie rysy – tak jak ja – ale trzy były blondynkami i miały niebieskie oczy. Do dziś wielu Żydów pochodzących z Polski ma europejski wygląd. Dlaczego? Otóż, królestwo Chazarów podbiło ziemie zamieszkane przez Słowian. Mniej więcej w okolicach Kijowa. 25 procent polskich Żydów to potomkowie tych Słowian, którzy przyjęli judaizm od swoich chazarskich władców.

A może to efekt mieszanych małżeństw? Oczywiście, to też się zdarzało, ale nie na jakąś wielką skalę. Tak czy inaczej w efekcie tego podczas okupacji Niemcy mieli poważne kłopoty z rozróżnieniem Polaków od Żydów. Ojciec opowiadał mi, że podczas pierwszych miesięcy okupacji, które przeżył w Łodzi, Niemcy bezskutecznie próbowali identyfikować Żydów na oko. W efekcie wielu Żydów, którzy mieli idealnie aryjskie rysy, chodziło sobie swobodnie po ulicach. Niemcy – choć bardzo tego chcieli – nie mogli więc w Polsce dokonać Holokaustu na podstawie swoich teorii rasowych, pomiarów i tym podobne. Zagłada Żydów w Polsce została dokonana na podstawie dokumentów: spisów ludności, dowodów osobistych, świadectw urodzenia.

Skoro nie było takiego wydarzenia jak wypędzenie Żydów z Palestyny, to gdzie się ci Żydzi podziali? Nigdzie. Nadal mieszkają na swojej ziemi w Palestynie. Potomkowie starożytnych Żydów to dzisiejsi Palestyńczycy. Ludzie ci zostali bowiem zarabizowani po tym, gdy w VII wieku Palestyna została podbita przez Arabów. Nie ma się im zresztą co dziwić. Arabowie ogłosili, że każdy, kto uzna Mahometa za proroka, zostanie zwolniony od podatków. Myślę, że gdyby ktoś coś takiego zaproponował dzisiejszym Izraelczykom, zapewne duża część z nich też by się nawróciła na wiarę Allaha. (śmiech)

Ale Palestyńczycy wyglądają przecież jak Arabowie. Nie różnią się od Egipcjan czy Irakijczyków. Trudno, żeby po tylu stuleciach taki mały naród zachował etniczną czystość. Palestyńczycy często pytają mnie: czyli to my jesteśmy prawdziwymi Żydami? Nie, odpowiadam, jesteście tylko ich potomkami. Żyjecie bowiem w miejscu świata, przez które przechodziło wielu zdobywców i wszyscy zostawiali tu swoją spermę. Podbój arabski był również podbojem biologicznym. Nie zmienia to jednak faktu, że członek Hamasu z Hebronu jest bliżej spokrewniony z antycznymi Żydami niż izraelski żołnierz, z którym walczy.

Palestyńczycy nie są chyba zachwyceni, gdy mówi im pan, że w ich żyłach płynie żydowska krew? Rzeczywiście, nie lubią o tym słuchać. (śmiech) To chyba najlepszy dowód na to, że nie jestem agentem Hamasu i nie napisałem swojej książki na zlecenie Arabów.

Wróćmy do kwestii żydowskiej tożsamości. Stosunek do Palestyny zawsze miał chyba także wymiar religijny. Tak, i co ciekawe w religijnej tradycji żydowskiej wypędzenie miało wymiar metafizyczny, a nie realny. Przeciwieństwem „wypędzenia” zawsze było „odkupienie”. Dopiero rewolucja syjonistyczna przeformowała odwieczną judaistyczną formułę „wypędzenie” – „odkupienie” na „wypędzenie” – „powrót do ojczyzny”. Żydzi przez wieki uważali, że powrócą do Ziemi Obiecanej, dopiero gdy przyjdzie Mesjasz i rozpocznie się sąd ostateczny. Powrócą jednak w sensie duchowym, po śmierci.

Czy dlatego wielu religijnych Żydów do dziś nie popiera syjonizmu i Państwa Izrael? Nie popiera? Oni uważają, że jego istnienie jest obrazą Boga i bluźnierstwem. Proszę zwrócić uwagę, że przez całe wieki Żydzi wcale nie pchali się do Ziemi Obiecanej, to się zaczęło dopiero w XX stuleciu. Żydzi w Babilonie żyli przecież w odległości czterech dni jazdy wielbłądem od Palestyny! I wcale nie chcieli się tam przeprowadzić.

Czyli wszystko zaczęło się od syjonizmu? Tak, ale nawet gdy ta ideologia już istniała, większość Żydów wcale nie paliła się do wyjazdu na Bliski Wschód. Gdy pod koniec lat 80. XIX wieku w Rosji zaczęły się wielkie pogromy, wśród Żydów zawrzało. Część, jak Róża Luksemburg, stała się rewolucjonistami, część poparła socjaldemokrację, ale większość głosowała nogami. Zaczęła się masowa migracja do Ameryki. W latach 20. USA uznały jednak, że mają wystarczająco dużo Żydów, i zamknęły przed nimi drzwi. Wtedy nie było już wyboru – ludzie zaczęli osiedlać się w Palestynie. Kolejna fala przybyła z Niemiec po dojściu Hitlera do władzy w latach 30. A potem już poszło. II wojna światowa, Holokaust i ostateczne zwycięstwo syjonizmu, jakim było powstanie Izraela. Swoją drogą oglądał pan kiedyś słynne żydowskie filmy kręcone w Nowym Jorku w latach 20.? Jak pan myśli, jaki kraj przedstawiano w nich jako ukochaną ojczyznę, o jakim kraju mówiono z nostalgią i miłością?

Domyślam się, że nie o Palestynie. O Polsce! To była dla Żydów prawdziwa ojczyzna. Mój ojciec, umierając w Izraelu, mówił właśnie o Polsce! Kraju, do którego tęsknił i uważał za swoją prawdziwą ojczyznę. Tak mówił o Polsce stary Żyd umierający w państwie żydowskim, w Ziemi Obiecanej. Ciekawe, co?

Pański ojciec przetrwał zagładę w Polsce? Nie, w grudniu 1939 roku uciekł z niemieckiej strefy okupacyjnej do sowieckiej. Wziął mamę i siostrę (ja urodziłem się już po wojnie w obozie przejściowym w Austrii) i przedostał na teren opanowany przez Armię Czerwoną. Co ciekawe, ojciec przed wojną był działaczem komunistycznym, ale Sowietom się do tego nie przyznał. Bał się, że NKWD go zamorduje, tak jak zamordowała wielu innych działaczy KPP w latach 30. Moja rodzina uratowała się więc dlatego, że byliśmy Żydami, a nie komunistami. Wywieźli ich do Uzbekistanu i tam przetrwali wojnę.

Mam wrażenie, że czasami prowokuje pan swoich rodaków. Powiedział pan kiedyś, że powstanie Izraela było aktem gwałtu. Zostałem wtedy zaproszony przez uniwersytet na terytoriach okupowanych. Po wykładzie Palestyńczycy zapytali mnie, dlaczego – choć jestem zwolennikiem takiej teorii historycznej – nadal usprawiedliwiam istnienie Państwa Izrael. Odpowiedziałem, że nawet dziecko zrodzone w wyniku gwałtu ma prawo do życia. Potem opisały to palestyńskie gazety i zrobiło się sporo szumu. Ale ja to podtrzymuję. Uważam, że Izrael ma prawo do egzystencji na Bliskim Wschodzie. Ale nie z powodu bajek o powrocie do ziemi przodków, ale dlatego, że próba zniszczenia go doprowadziłaby do niewyobrażalnej tragedii.

Ale obecny kształt tego państwa panu nie odpowiada? Nie. Mój sprzeciw wzbudza to, że Izrael oficjalnie nazywa się państwem żydowskim, a na naszej fladze jest gwiazda Dawida. Sprawia to, że ćwierć populacji kraju [tak zwani izraelscy Arabowie, nie mylić z Palestyńczykami mieszkającymi na terytoriach okupowanych – przyp. red.] traktowana jest jak obywatele drugiej kategorii. Izrael powinien porzucić swój żydowski charakter i stać się świeckim państwem Żydów i Arabów.

Czy to nie utopia? Wielu Izraelczyków uważa, że w sytuacji, gdy kraj znajduje się w morzu wrogich Arabów, oznaczałaby to samobójstwo. Jest dokładnie odwrotnie! Izrael czeka katastrofa, jeżeli się nie zmieni. Prędzej czy później dojdzie tu do masowej rewolty. Nie wybuchnie ona w Autonomii Palestyńskiej, ale na północy Izraela, w Galilei, której większość mieszkańców stanowią Arabowie. Galilea będzie izraelskim Kosowem. Kosowo zaczęło separować się od Serbii, gdy kraj ten stał się państwem plemiennym, nacjonalistycznym. Choć zamieszkane przez Albańczyków, nie chciało przyłączyć się do biednej, zapóźnionej Albanii i zdecydowało się na samodzielność. To samo stanie się z Galileą. Izraelscy Arabowie nie będą chcieli wejść w skład zacofanej Autonomii Palestyńskiej, ale długo już w państwie żydowskim nie wytrzymają.

Żydzi i Arabowie mieliby stworzyć razem jedno państwo? Przecież nienawiść jest tak wielka... I kto to mówi? Polak! A czy między wami a Niemcami nie było wielkiej nienawiści? I ten wasz konflikt nie trwał 60 lat, tylko 1000! A teraz jakoś jesteście świetnymi sąsiadami i znaleźliście się w jednej federacji! A Polacy doznali od Niemców tyle krzywd. Ja akurat jestem jednym z tych Żydów, którzy nie zapomnieli, że w Polsce podczas wojny nie zginęły tylko trzy miliony polskich Żydów, ale również trzy miliony Polaków. Pamięta pan film Claude’a Lanzmanna „Szoah”? Dzięwięciogodzinny dokument, większość nagrana w Polsce, i ani słowa o tym, że Polacy też ginęli w obozach.

Jaka przyszłość czeka Izrael? Bardzo ponura. Obawiam się, że w dalekiej perspektywie nie ma żadnej szansy, żeby przetrwał na Bliskim Wschodzie jako państwo żydowskie. Należy zerwać z tym nonsensem i porozumieć się z Arabami. Przyjąć wreszcie do wiadomości rzecz oczywistą: że jesteśmy wielokulturowym, wieloetnicznym społeczeństwem, a nie żadnym plemiennym monolitem, który może się separować od Arabów. Proszę się przespacerować ulicami Tel Awiwu. Jaki pluralizm! Ile ludzkich typów! Żydzi europejscy, Żydzi bliskowschodni, Polacy, Rosjanie, Etiopczycy! I ci wszyscy ludzie uparcie powtarzają, że w ich żyłach płynie jedna krew.

Rzeczywiście trudno uwierzyć, żeby etiopscy Żydzi byli potomkami Żydów z Palestyny. Trudno uwierzyć? Przecież to są Murzyni! Najgorsze jest w tym to, że ci dorośli ludzie całkowicie na poważnie, bez mrugnięcia okiem twierdzą, że są potomkami króla Salomona. Żydami, którzy zgubili się przed wiekami w Afryce, ale już całe szczęście się odnaleźli i wrócili do domu. Są momenty, w których wydaje mi się, że świat zwariował. Jedna z największych tragedii ludzkości polega na tym, że ludzie patrzą, ale nie widzą. Żyjemy w oparach ideologii, które lansują najbardziej karkołomne teorie, a my bezrefleksyjnie je przyjmujemy i uważamy za prawdę objawioną.

Pańska teoria również wzbudza wiele kontrowersji. Jest pan nawet oskarżany o antysemityzm. Polityka Państwa Izrael przyczyniła się do znacznie większego wzrostu antysemityzmu niż moja książka. Gdy ktoś mówi coś niewygodnego, najłatwiej jest go oskarżyć o antysemityzm. Ja nie dam sobie zamknąć ust i dalej będę się starał obalić niebezpieczny mit, że Izraelczycy są wspólnotą etniczną. Doprowadza on bowiem do szaleństwa, jakim jest udawanie, że ćwierć populacji naszego kraju nie istnieje. Jak długo jeszcze można utrzymywać tę iluzję? Obiecałem sobie, że nie będę szedł na żadne kompromisy z ideologią, jak robi to wielu innych badaczy. Mówić półgębkiem czy posługiwać się aluzjami. Jestem na to za stary. Mówię prawdę, bo niedługo może już być za późno. Ten sam mit, na podstawie którego narodził się Izrael, może się okazać mitem, który go zniszczy. Piotr Zychowicz

Piękny nasz Ost-region cały... "Rzeczpospolita" opublikowała wywiad z autorem poczytnej książki, profesorem Uniwersytetu Telawiwskiego, Szlomo Sanda, który dowodzi czarno na białym, że prawdziwi Żydzi to nie Żydzi. I że żydzi to wspólnota religijna, a nie etniczna, zaś etnicznie to oni raczej są Chazarowie. Podnieciło to w Polsce wielu komentatorów, którym wydało się, że facet wbija po gardę ostrze w serce syjonizmu i innych żydowskich szowinizmów. Tymczasem między Bogiem a prawdą, wszystko to można o kant potłuc, bo w życiu nie chodzi o to, jak było naprawdę, lecz o to co ludzie myślą, że było. Liczy się przekaz - opowieść, a nie faktyczna  relacja. To "baśnie i mity" nas tworzą i popychają do działania; to z "baśni i mitów" nowe pokolenia czerpią siły. Dlatego tak ważny dla tożsamości poprzednich rozbiorowych pokoleń Polaków był Sienkiewicz i jego trylogia. I dlatego dzisiejsi przeciwnicy silnej Polski "rozbrajają" dzieci w szkołach, usuwając  z lektur obowiązkowych książki wielkiej Polski. Robią to celowo, zdając sobie sprawę ze skutków. To, czy jeden z drugim profesor powie, że pewnie było tak, a nie siak, nie ma większego znaczenia, dopóki nie zostanie to przełożone na programy nauczania, filmy Hollywoodu, literaturę popularną i politycznie poprawny stereotyp. Nie ma co się podniecać dywagacjami jednego historyka; jest to tylko uniwersytecki folklor, który zostanie w porę przystopowany, jeśli za bardzo podziała na mózgi. O wiele większy wpływ na umysły tych, o których chodzi, wywrze filmik w rodzaju "Bastardów", niż wynurzenia uniwersyteckiego profesora.

 Teraźniejszość tworzy przeszłość, a przeszłość buduje przyszłość. Powinni sobie to wziąć do serca wszyscy, którzy w morzu obecnego "narodu peerelowskiego" usiłują odbudowywać naród polski. Zanim polscy krajowcy dorobią się prawdziwej elity, trzeba metod podjazdowych. Naród peerelowski został uformowany przez okupantów - wycięcie elit, demoralizację, rozpijanie  i generalną degrengoladę. Jego mentalność w zmodernizowanej już formie przeniesiona została w głowy współczesnych Polaków 30 listopada przeciwko utracie przez Polskę niepodległości protestował, paląc flagę Unii Europejskiej, samotny Janusz Korwin-Mikke w towarzystwie dziennikarzy; chwilę wcześniej 7,8 mln członków "narodu peerelowskiego" (określenie prof. Legutki) (dzisiaj "europejskiego") zasiadło przed telewizorami, żeby  umysłowo zonanizować się  X edycją Tańca z Gwiazdami, podczas programu  blisko milion telewidzów zagłosowało, wysyłając smsy po 3 złote każdy. Ci sami ludzie,  w życiu nie daliby złamanej złotówki na jakąkolwiek partię polityczną, która  broniłaby ich zakichanego interesu. Nie rozumieją tego przełożenia. No bo są narodem peerelowskim, a nie polskim, nie rozumieją, co, ile kosztuje i co ma wartość, za co płaci się pieniądzem, a za co krwią. W dzisiejszych czasach potrzeba nam mitów tożsamościowych, polskich opowieści, wspomnień, polskiej historii mówionej, naszego przekazu. Do wora więc z każdym, kto usiłuje nas przymuszać do jakichś zaprzeszłych ekspiacji - będących zazwyczaj uwiarygodnianiem  cudzych mitów założycielskich. Utrata niepodległości to utrata możliwości pełnego samodzielnego kształtowania  losu; życia po swojemu, choćby ze słomą w butach, jeśli taka nasza wola i życzenie. Zakompleksienie popeerelowskie najbardziej widać właśnie w  umizgach elit, które wstydzą się własnego społeczeństwa i chcą być bardziej europejskie od Europejczyków. Elit, które wstydzą się strojów ludowych, polskiej tradycji, polskiej kuchni, które odrzucają naszość. Dzieje się tak po części dlatego, że jest to elita przyszyta do nas grubym powojennym ściegiem. Odbudowywanie Polski, to opowiadanie własnym dzieciom polskich bajek na dobranoc (tak, tak, rodzicu, zmuś się do tego) roztaczanie przed młodymi oczami chwały polskiego oręża, budowanie baśniowego świata wielkiej Polski, jej pól bitewnych, polskich herosów i zwycięzców. Straciliśmy we wtorek niepodległość jak baletnica dziewictwo, bez krwi i krzyku. Potwierdził to nawet polski Kościół,  wydając komunikat, w którym niejako wyraża zadowolenie z przeniesienia "dialogu politycznego na  europejski szczebel" i przywołując zapis Traktatu lizbońskiego, który potwierdza jego status  w prawie krajowym: 1. Unia szanuje status przyznany na mocy prawa krajowego kościołom i stowarzyszeniom lub wspólnotom religijnym w Państwach Członkowskich i nie narusza tego statusu. (...) No proszę, Unia się zgadza, Unia przyzwala na niektóre przepisy krajowców; Unia nie jest głupia",  za to Kościoły będą się modlić o... pozytywne rozwiązanie takich "trosk", jak: "solidarność między pokoleniami oraz z krajami rozwijającymi się, zmiany klimatyczne i ochronę stworzenia, kwestię przyjmowania migrantów i dialog międzykulturowy". W czasie minionych 20 lat zabrano nam majątek narodowy, zabrano godność, zobrzydzono chęć życia po swojemu, a teraz zabrano niepodległość. Ale oczywiście, zdaniem premiera Tuska, "nigdy w historii Polakom nie było tak dobrze jak teraz...", nigdy nie mieliśmy tylu telewizorów, samochodów i ekspresów do kawy. Nic to, że tracimy możliwość powiedzenia "nic o nas bez nas", skoro na papierze rosną nam wskaźniki. Po co nam niepodległość, skoro cała Polska idzie w  tango z gwiazdami? Ależ się od tego w głowie kręci! Andrzej Kumor


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
125 szuttaid 14026 Nieznany (2)
125
125 SC DS300 R TOYOTA AVENSIS A 03 XX
pair sala 125
125 Ośrodki informacji Iid 14023
125 pytanid 14024 Nieznany
ARKUSZ DIAGNOSTYCZNY GM M4 125 Nieznany (2)
Eminent 125 SL
K Rahner, Pisma wybrane, t I, s 90 125
125
C G Jung Podstawy psychologii analitycznej str 102 125, 162 164(2)
124 i 125, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
bdia 125 pytań (gdzies 95% zrobione)
Niezbednik z 27 czerwca 08 (nr 125)
et 65 75 125 bvs UDIR2EX5DCSGLYFGN42E5WNUSHKM6LUTZ2H2PFA
125 126
ARKUSZ DIAGNOSTYCZNY GM M1 125
125, Prawo, WZORY PISM, Wzory Pism 2

więcej podobnych podstron