797

Po co nam Energia Atomowa? Rząd przeznaczył aż 18 mln zł. na propagandę elektrowni atomowych. Gdy posłowie wnioskowali, aby te pieniądze wykorzystać nie na propagandę, a na poszerzenie rzetelnej wiedzy o elektrowniach, to zostali zakrzyczani. Ale obywatele płacący podatki na posłów i na działalność państwa mają prawo do prawdy i taką wiedzę postaramy się przybliżyć w kilku ratach.

Kto dziś buduje elektrownie atomowe? W krajach Europy Zachodniej pracuje około 150 reaktorów atomowych w różnych elektrowniach, niektóre czynne są już od około trzydziestu lat. Dla potrzeb tych elektrowni rozbudowano wielkie zaplecze produkcyjne i naukowo-badawcze. Wytwarza się tam wszystkie urządzenia do tych elektrowni oraz produkuje i przetwarza paliwo uranowe. W tym okresie uniknięto szczęśliwie wielkich katastrof, takich jak na Ukrainie i w Japonii oraz zgromadzono znaczny zasób umiejętności i doświadczeń. Co w oparciu o te osiągnięcia i doświadczenia, jakich w Polsce nie mamy, realizują i planują poszczególne kraje zachodnie w dziedzinie energetyki jądrowej ?

Austria: Jedyna w kraju nowoczesna elektrownia atomowa zbudowana pod Wiedniem (a tam mieści się Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej), gotowa do uruchomienia, została rozebrana przed podjęciem pracy po krajowym referendum w 1978 r. Zakaz budowy energetyki atomowej został wniesiony i wpisany w konstytucji w 1999 r.

Belgia: W 2003 r. wprowadzono ustawowy zakaz budowy nowych elektrowni atomowych i plan zamknięcia istniejących między 2015 a 2025 r., najpóźniej po 40 latach eksploatacji.

Dania: Rozwija się bez energetyki atomowej. W 1985 r. zapadła decyzja rządowa przeciw budowie elektrowni atomowych (jeszcze przed katastrofą w Czarnobylu).

Grecja: Bez energetyki atomowej. W 1982 r. podjęto decyzję rządową przeciw jej budowie.

Hiszpania: Od 1981 r. nie buduje się i nie projektuje żadnej nowej elektrowni atomowej.

Holandia: Ostatni reaktor atomowy będzie zatrzymany w 2013 r. Nowe budowy nie są przewidziane.

Irlandia: Brak energetyki atomowej, mimo dawnych decyzji z 1974 r. o jej budowie.

Niemcy: W 1988 r. zapadła decyzja rządowa o stopniowym odejściu od energii atomowej i o zakazie budowy nowych elektrowni atomowych; 19 istniejących reaktorów ma zostać wycofanych po około 32 latach eksploatacji. Wprawdzie w 2008 r. wycofano tę decyzję, ale po katastrofie w Japonii przywrócono ten wymóg.

Portugalia: W 1995 r. ostatecznie zrezygnowano z budowy elektrowni atomowych, planowanych od 1971 r.

Szwajcaria: W 1993 r. przyjęto dziesięcioletni zakaz budowy nowych elektrowni atomowych, a następnie nie podjęto decyzji o nowych budowach.

Włochy: W 1994 r. cztery czynne reaktory zostały zamknięte, a budowa pięciu nowych została przerwana. W niedawnym referendum społeczeństwo wypowiedziało się przeciw ich budowie.

Wielka Brytania: W 2003 r. ogłoszono, że nie przewiduje się budowy nowych elektrowni atomowych. Istniejące zostały z trudem sprywatyzowane, pod warunkiem dalszego pokrywania części ich kosztów przez budżet państwa.

Jedynie Francja, ze względu na swój wielki przemysł atomowy, rządową energetykę jądrową i konieczność wycofania starszych reaktorów, zdecydowała się na budowę i uruchomienie w 2012 r. jednego reaktora nowego typu. Będzie to prototyp reaktora EPR, opracowywany od ponad dziesięciu lat; budowany dla celów promocyjnych na eksport oraz przewidywany w przyszłości do zastąpienia istniejących reaktorów we Francji.

Racjonalna Finlandia zdecydowała się na dostawienie w elektrowni Olkiluoto (korzystnie usytuowanej na skalistej, morskiej wyspie), obok dwu pracujących tam reaktorów, nowego trzeciego reaktora francuskiego typu EPR – 1600 MW. Miał zostać uruchomiony w 2009 r., ale są duże opóźnienia i dziś mówi się o rozruchu w 2014 r. Koszt budowy będzie prawie dwukrotnie wyższy od planowanego.

Zapewne podobny reaktor zastąpi w Ignalinie na Litwie stary, rosyjski reaktor typu RBMK (taki jak w Czarnobylu). Polska miała uczestniczyć w tej inwestycji, ale ostatecznie wycofała się z tego nieefektywnego przedsięwzięcia. Również w innych krajach Europy Wschodniej, pod naciskiem potrzeb i zewnętrznych interesów, zostaną zapewne postawione pojedyncze bloki jądrowe w miejsce likwidowanych.

W Stanach Zjednoczonych od szeregu lat nie buduje się nowych elektrowni atomowych. Żaden stan nie zgadza się na budowę na jego terytorium składowiska odpadów silnie radioaktywnych i elektrownie muszą je składować u siebie na miejscu, co jest rozwiązaniem prowizorycznym. Podjęto też wtórną przebudowę starych elektrowni atomowych na gazowe i olejowe (po odłączeniu reaktora dostawia się konwencjonalną część kotłową). Ta sytuacja nie zmieniła się od wielu lat. Dopiero w 2005 r. rząd USA zdecydował się zaangażować finansowo w budowę promocyjną nowych bloków jądrowych, z myślą głównie o ich eksporcie.

Polityka energetyczna Japonii do 2030 r. kładła główny nacisk na rozwój czystych technologii węglowych. Po wielkiej katastrofie elektrowni atomowej w Fukushimie w marcu 2011 r., przyspieszono likwidacje i obecnie w całej Japonii pracuje już tylko jeden reaktor.

Podobnie Indonezja, po wnikliwej analizie zrezygnowała z budowy elektrowni atomowych i postawiła na czystą energetykę węglową W okresie 1990 – 2005 na świecie zlikwidowano 107 reaktorów atomowych o łącznej mocy 33 000 MW. Nadal w świecie więcej się reaktorów likwiduje niż buduje; nowe głównie na rozległych obszarach Chin, Indii, a zapewne i Syberii oraz w niektórych krajach uzależnionych; może i w Polsce. Stosunkowo duża światowa liczba nowych bloków atomowych „w budowie” wynika z licznych przypadków przedłużania i przerywania budowy. Analizy i prognozy do roku 2030, opracowane przez Światową Radę Energetyczną (to największa światowa organizacja energetyków różnych specjalności i komitetów krajowych) wskazują, że produkcja energii elektrycznej z elektrowni atomowych utrzyma się w tym okresie na obecnym poziomie (stopniowej likwidacji elektrowni w Europie i Ameryce towarzyszyć będzie ich rozwój w Azji). Jednak udział tej energii w światowej produkcji energii elektrycznej zmaleje w tym czasie do połowy (z obecnych 16,8% do 8,6%). Natomiast światowa produkcja energii elektrycznej z elektrowni węglowych podwoi się. W tym przede wszystkim kierunku powinna podążać Polska, bogata w węgiel i własne pozytywne doświadczenia. Włodzimierz Bojarski

WSIe POniali? Z każdym mijającym dniem nabieram coraz większego przekonania, że śmierć generała Sławomira Petelickiego nie nastąpiła na skutej jego unikatowej wiedzy na temat smoleńskiego mordu, kulisów działań rządu Donalda Tuska czy mroków, jakie spowijają narodziny III RP oraz znajomości klucza, a może lepiej powiedzieć haka, według którego dobrano reprezentantów tak zwanej „konstruktywnej opozycji”. Pomijając komunistyczną przeszłość generała i jego służbę w wywiadzie PRL trzeba jednak mu oddać, że wśród przedstawicieli przewerbowanych na stronę amerykańską w okresie transformacji, PRL-owskich służb, był on niejako tej zmiany frontu symbolem, do którego amerykanie musieli mieć duże zaufanie. Świadczy o tym, w zasadzie nieograniczona ich pomoc i zaangażowanie w tworzenie przez Petelickiego jednostki „GROM”, której jakość była porównywana do najlepszych tego typu jednostek na świecie, plasując ją w pierwszej trójce. Postawa generała po 10 kwietnia i droga, którą odważnie szedł ku prawdzie powoduje, że powinniśmy zmarłego traktować, jako współczesnego Andrzeja Kmicica, który odkupił swoje winy w przeciwieństwie do całej armii „pułkowników Kuklinowskich” po kursach GRU, będących na usługach zbrodniarzy. Otóż moim zdaniem morderstwo czy też wymuszone samobójstwo na generale Petelickim miało tylko jeden jedyny cel, jakim jest zastraszenie. Jakąż to ekskluzywną wiedzę na temat „Smoleńska” mógł posiadać pan generał skoro to, że doszło 10 kwietnia do morderczego zamachu wie już każdy logicznie myślący człowiek, a potwierdzają to wybitni naukowcy. Cóż mógł więcej dodać do powszechnie dostępnej i zabójczej dla ekipy Tuska wiedzy o tym, że szef należącego do NATO polskiego państwa, świadomie zrezygnował z pomocy sojuszników i w wyjaśnianiu smoleńskiej tragedii zaufał przywódcy Rosji, czyli państwa, które oficjalnie w swojej doktrynie obronnej wymienia Sojusz Północnoatlantycki, jak głównego wroga? Przecież świat nie składa się z samych lemingów, a zagraniczni przywódcy musieli zauważyć to przejście Tuska na stronę wroga, czyli Kremla, zademonstrowane na oczach całego świata.

Ktoś, kto ma większe zaufanie do zdeklarowanego wroga niż do sojuszników związanych umową międzynarodową z naszym państwem może być określany tylko w jeden sposób. ZDRAJCA. Co robi mafia, kiedy wie już, że jej zbrodnie wychodzą na jaw, a dowody na nie są niepodważalne? Kiedy pętla się zaciska mafia zaczyna wtedy mordować sędziów i prokuratorów, uczciwych polityków po to, aby ci pozostali przy życiu w trosce o życie i zdrowie swoje oraz najbliższych trzymali się jak najdalej od ciemnych sprawek bezwzględnych i gotowych na wszystko bandytów. Przerabiali ten scenariusz Włosi, kiedy w kwietniu i maju 1992 roku mafia zamordowała dwóch bohaterskich i bezkompromisowych sędziów, Giovanniego Falcone i Tommaso Buscetta. Generał Sławomir Petelicki był idealnym kandydatem na osobę, której śmierć skutecznie odstraszy tych, którzy zaczynają za dużo mówić oraz tych, którzy ostali się jeszcze w armii oraz służbach i pochodzą z tak zwanego mówiąc umownie, natowskiego zaciągu. Chciałoby się powiedzieć, że 16 czerwca 2012 roku ktoś chciał głośno zadać pytanie, w którym jest już zawarta odpowiedź:

”WSIe POniali”, kto tu rządzi? To, że groźba zadziałała przekonaliśmy się dość szybko. Kategorycznie odrzucający na początku serwowaną tezę o samobójstwie przyjaciel Petelickiego, generał Gromosław Czempiński, odbywa właśnie ogólnopolskie medialne tourne i jako skruszony oraz nawrócony na obowiązująca wersję zdarzeń, już „rozsądny ekspert” nie potrafi ukryć swojego strachu. Spektakl jest to żałosny gdyż zapewne Czempiński zdaje sobie sprawę jak piramidalne bzdury musi opowiadać, aby zaskarbić sobie względy kliki, w której łapy wpadła Polska. Człowiek, wokół którego przez lata roztaczano nimb nieustraszonego agenta, bohatera, dzisiaj jest przeczołgiwany na naszych oczach i to nieprzypadkowo na antenie telewizji TVN. Oto były oficer wywiadu, na dodatek generał opowiada, że nie ma możliwości by potencjalny morderca mógł zaskoczyć dobiegającego siedemdziesiątki starszego pana, byłego dowódcę komandosów poruszającego się bez żadnej ochrony. Mówi to człowiek, który wie doskonale, że w jednej chwili zamordowano nad Smoleńskiem niemal wszystkie teoretycznie najsilniej chronione osoby w państwie, począwszy od prezydenta, a kończąc na najwyższym dowództwie polskiej armii. Widząc Czempińskiego sprowadzonego na kolana czuję się fatalnie i mam poczucie, że to my wszyscy jesteśmy temu winni i mamy krew na rękach. Gdybyśmy po 10 kwietnia 2010 roku stanęli zwarcie przeciwko obozowi władzy ocalilibyśmy wiele istnień ludzkich wraz z ostatnia ofiarą „seryjnego samobójcy” generałem Petelickim. Jeżeli ponad osiemdziesiąt procent moich rodaków uważa, że tragedia smoleńska nie jest wyjaśniona. Jeżeli 53 procent Polaków twierdzi, że rząd zaniedbał śledztwo, a 25 procent uważa, że dokonano zamach to gdzie jest jakaś logiczna spójność w postępowaniu tego narodu, który w wyborach ponownie stawia na Tuska wraz z tą jego szemrana ferajną? Tylko tą logiczną niespójnością, albo mówiąc wprost, głupotą Polaków można tłumaczyć poczucie bezkarności i beczelne mordowanie na naszych oczach niewygodnych ludzi. Dowód na to, że cała ta operacja „Petelicki” ma za zadanie zastraszenie tych najodważniejszych przeciwników i wepchnięcia Polski w ramiona Putina jest jeszcze jeden. 23 czerwca oczywiście na antenie TVN24 w „Faktach po faktach” wystąpiła pewna bardzo mroczna postać, i nie mam tu na myśli tylko fizjonomii. Chodzi o agenta służb PRL, Aleksandra Makowskiego. Jakiż to cel przyświecał Walterowni by kilka dni po śmierci generała Petelickiego zaprosić tą ciemną postać komunistycznych służb specjalnych, która ni z gruchy ni z Pietruchy opowiadała o planach zabicia Bin Ladena, a mówiąc „proponowaliśmy zabić Bin Ladena” demonstruje na wizji swoją moc sprawczą. Jeżeli dodam, że Aleksander Makowski ps. „Andros”, figurujący w raporcie o likwidacji WSI, był oficerem nadzorującym małżeńską parę agentów, Jolantę i Andrzeja Gontarczyków, podejrzanych przez śledczych z IPN o otrucie 27 lutego 1987 Carlsbergu, znienawidzonego przez komunę księdza Franciszka Blachnickiego. Jeżeli owa Jolanta Gontarczyk (TW Panna) jeszcze w 2005 roku pracowała w jednym z departamentów w MSWiA. Jeżeli w latach 80-tych Aleksander Makowski rozpracowywał także brukselskie biuro „Solidarności”, był zaangażowany w organizowanie spotkań i rozmów Jacka Kuronia z gen. Czesławem Kiszczakiem, znał też sumy pieniędzy przekazywanych przez ambasadę Stanów Zjednoczonych w Warszawie Bronisławowi Geremkowi, Jackowi Kuroniowi i Januszowi Onyszkiewiczowi. Jeżeli taka osoba i w takim momencie pojawia się na antenie TVN24 to jak myślicie drodzy czytelnicy, jakie przesłanie ma być odebrane i jak zrozumiane przez pewien specyficzny i ściśle określony target? Cały czas wierzę, że nie wszyscy się przestraszą i ulegną panice. Liczę, że znajdzie się jakaś grupa prawdziwych patriotów, także w mundurach, która powtórzy za zamordowanym włoskim sędzią Giovannim Falcone:

„Ci, którzy się boją, umierają codziennie. Ci, którzy się nie boją, umierają tylko raz”

(Cowards die many times before their deaths; The valiant never taste of death but once)" ,,Juliusz Cezar", Shakespeare md] Wiemy już na pewno, że w tej grupie nie będzie generała Gromosława Czempińskiego, którego imię wykorzystał Sławomir Petelicki do nazwania stworzonej przez siebie jednostki „GROM”. Dziś Czempiński zachowuje się jak GROMem rażony Kokos

Rekord bezrobocia w eurostrefie Już 17,5 mln bezrobotnych wygenerowały kraje strefy euro. W ciągu miesiąca pracę traci blisko 100 tys. osób. Największy dramat na rynku pracy przeżywa Hiszpania W ramach eurostrefy nie wszystkim jednakowo się wiedzie. Kraje bogate mają niską stopę bezrobocia, stabilny rynek pracy i dzięki temu bogacą się jeszcze bardziej, podczas gdy kraje słabiej rozwinięte dotyka permanentny ubytek miejsc pracy, astronomiczne bezrobocie, odpływa z nich kapitał finansowy i emigrują ludzie. Kryzys zadłużenia i recesja w krajach wspólnej waluty odbija się na rynku pracy w postaci rosnących zastępów ludzi pozbawionych zatrudnienia. Stopa bezrobocia w strefie euro, jak poinformował Eurostat, w maju po raz kolejny wzrosła, z 11 proc. w kwietniu do 11,1 procent. To najwyższy poziom bezrobocia od chwili rozpoczęcia publikacji danych w 1995 roku. W miesiącach wakacyjnych można się spodziewać nieznacznego spadku, jednak jesienią problem wróci. Wskaźnik bezrobocia dla całej Unii Europejskiej był nieco niższy i wyniósł w tym okresie 10,3 proc. (wzrost o 0,1 pkt proc.), w Polsce zaś – według unijnej metodologii opartej na badaniu ankietowym – bezrobocie wyniosło 9,9 proc. (według GUS, który opiera się na oficjalnych danych z urzędów pracy, sięga ono 12,6 proc.). Blisko 25 mln osób na terenie Unii pozostaje bez pracy, przy czym najwięcej spośród nich – ponad 17,5 mln – mieszka w strefie euro. Liczba ta nieustannie rośnie. Tylko w maju pracę w UE straciło 151 tys. osób, z czego większość – 88 tys. – przypadła na kraje eurostrefy. Dla porównania: bezrobocie w Stanach Zjednoczonych, które również borykają się z kryzysem, wynosi aktualnie 8,4 proc., w Brazylii – około 6 proc., w Japonii – 4,4 procent Prawdziwy dramat na rynku pracy przeżywa Hiszpania. Stopa bezrobocia w tym kraju doszła już do 24,6 procent. W 46-milionowej Hiszpanii bez zatrudnienia pozostaje ponad 5,5 mln ludzi. Wśród młodych do 25. roku życia bezrobocie sięga 52,1 procent. Są to poziomy nieznane w Europie od czasów wielkiego kryzysu z 1929 roku. Ponad 1,5 mln absolwentów uczelni jest zarejestrowanych jako bezrobotni. Wobec braku perspektyw zawodowych i rodzinnych w ojczyźnie kilkaset tysięcy młodych Hiszpanów wyjechało za granicę w poszukiwaniu zatrudnienia. Większość z nich to ludzie wykształceni, inżynierowie, informatycy. To prawdziwy cios dla kraju, który – jeśli ma pokonać kryzys – musi zwiększyć konkurencyjność gospodarki i jej innowacyjność. Rośnie liczba rodzin, w których nie pracują ani rodzice, ani dzieci. Już pod koniec ubiegłego roku liczbę takich gospodarstw domowych szacowano na 1,6 miliona. Do najsilniej dotkniętych bezrobociem regionów Hiszpanii należą: Wyspy Kanaryjskie, Andaluzja, Ceuta, Melilla, Murcja, Walencja, Estremadura i Kastylia-La Mancha. Hiszpania ma najwyższe bezrobocie spośród 17 krajów euro. Tuż za nią plasuje się w tej tragicznej statystyce Grecja, kraj zbankrutowany, który funkcjonuje w strefie euro wyłącznie dzięki zewnętrznej kroplówce finansowej. Według dostępnych danych stopa bezrobocia w Grecji w marcu br. dochodziła już do 22 proc., chociaż jesienią ubiegłego roku wynosiła „zaledwie” 16 procent. Co drugi zarejestrowany w Grecji bezrobotny nie pracuje od ponad roku, tymczasem zasiłki w wysokości połowy płacy minimalnej wypłacane są tylko przez 9 miesięcy. W rezultacie ponad pół miliona Greków żyje w rodzinach, które nie mają żadnych dochodów ani z pracy, ani z zasiłku. W takiej sytuacji znajduje się ponad 13 proc. greckich rodzin. Z kolei pracujący Grecy ubożeją w przyspieszonym tempie: płace w sektorze publicznym zostały obcięte w ciągu ostatnich dwóch lat o 15-20 procent przy wysokiej inflacji. Co piąty zatrudniony pracuje w niepełnym wymiarze godzin. Prognozy gospodarcze dla Hiszpanii i Grecji mówią o dalszym wzroście bezrobocia w tym oraz w przyszłym roku. Najniższe bezrobocie w Unii odnotowały kraje najbogatsze: Austria – 4,1 proc., Holandia – 5,1 proc., Luksemburg – 5,4 proc. oraz Niemcy – 5,6 procent. Dane z niemieckiego rynku pracy świadczą o tym, że sytuacja jest ustabilizowana mimo pogłębiania się kryzysu w krajach Południa. W ponad 80-milionowej Republice Federalnej Niemiec w ciągu ostatniego półrocza bez pracy pozostawało około 2,8 mln osób. Niemieckich pracowników nie dotykają cięcia wynagrodzeń, tak jak Greków i Hiszpanów. Przeciwnie – w tym roku związki zawodowe wynegocjowały 6-procentową podwyżkę płac w sektorze publicznym. Niemcy bogacą się mimo szalejącego w Europie kryzysu. Według Bundesbanku, majątek niemieckich obywateli w gotówce, akcjach, obligacjach oraz na kontach bankowych i ubezpieczeniowych (bez uwzględnienia nieruchomości) powiększył się w czasie kryzysu o 149 mld euro, osiągając rekordowy poziom 4,7 bln euro. Powodem rosnącego bogactwa jest, zdaniem Bundesbanku, stabilny rynek pracy gwarantujący zatrudnionym wysokie zarobki. Nic dziwnego, że do Niemiec ciągną zastępy bezrobotnych Polaków, Hiszpanów i Greków. W ubiegłym roku Niemcy odnotowały najwyższe saldo migracji od 1996 roku. Przybyło do nich prawie milion imigrantów, podczas gdy odpływ z kraju wynosił niespełna 0,7 mln osób. Największa liczba przybyszów pochodziła z Grecji i Hiszpanii, państw najgłębiej dotkniętych kryzysem. W ciągu roku do Niemiec przyjechało za pracą 24 tys. Greków, czyli dwa razy więcej niż w ubiegłych latach, oraz 21 tys. Hiszpanów (wzrost o 50 proc.). Małgorzata Goss

Polacy są obłożeni większymi ciężarami niż chłopi pańszczyźniani O Dniu Wolności Podatkowej 2012 z Andrzejem Sadowskim z Centrum im. Adama Smitha rozmawia Rafał Pazio. Po raz kolejny został ogłoszony tak zwany dzień wolności podatkowej i przypadł na 7 lipca. Co to oznacza dla Polaków, że pracujemy ponad 180 dni na wydatki rządu? Oznacza niższy poziom osobistego dobrobytu, i mniejsze bogactwo. Z jednej strony – jest to kwestia rozmiaru przymusowej pracy dla rządu. Z drugiej – efektywności wydawania przez rząd naszych podatków na edukację, zdrowie, bezpieczeństwo czy wymiar sprawiedliwości. Usługi, za które musimy płacić z góry nie działają lub są lichej jakości. Jeśli chcemy skorzystać z tzw. bezpłatnej rządowej służby zdrowia, za którą pobrano od nas pieniądze w postaci składki zdrowotnej, okazuje się, że ta dostępność jest utrudniona. Kiedy naprawdę potrzebujemy usługi medycznej musimy zapłacić ponownie w prywatnym gabinecie. Coraz bardziej dojmujące jest poczucie jak nasze pieniądze są marnotrawione. To jest taki drugi wymiar faktu półrocznej pracy na rzecz zaspokojenia wydatków rządowych, które ciągle się powiększają. Dzień wolności podatkowej wyznaczyliśmy na 21 czerwca w oparciu o oficjalnie przedstawione plany wydatków rządu. Ze względu na zobowiązania wobec Unii Europejskiej rząd będzie musiał przedstawić rzeczywiste wykonanie wydatków. Takie wykonanie przedstawił 30 maja bieżącego roku i wynikało z niego, że wydatków było znacznie więcej. Dokonaliśmy korekty dnia wolności podatkowej za rok 2011 i wyszło, że pracowaliśmy na podatki 2 tygodnie dłużej, do 7 lipca. Ponad pół roku pracujemy na utrzymanie poziomu życia rządu, który nie ogranicza wydatków, nie likwiduje aktywności, która niczemu nie służy, a stara się cały czas utrzymać poziom życia tego całego aparatu.

Mimo że indeks jest podawany po raz 19, to nie pojawia się perspektywa zmiany. Polacy ufają propagandzie rządu, że takie wydatki są konieczne? Przyczyna tkwi w zabetonowanym systemie politycznym. Posłowie i senatorowie bardziej obawiają się tego co myślą o nich bossowie partyjni, niż sami wyborcy. Miejsce na liście wyborczej wynika z ich pozycji w partyjnej koterii a nie z siły społecznego poparcia w okręgu wyborczym. Obywatele mają prawo głosować, ale mają ograniczone prawo wybory, a tym bardziej kontroli władzy. W rezultacie panuje tyrania status quo, nie ma redukcji wydatków rządowych, nakręca się spiralę zadłużenia, która prowadzi w tym samym kierunku, gdzie znajdują się państwa ze strefy euro. Prawdopodobnie bankructwo, jak w PRL, wymusi fundamentalne zmiany.

Dlaczego na rządzie nie robi wrażenia, że Polacy wiedzą, kiedy przypada dzień wolności podatkowej i ile muszą pracować na jego rzecz? Partie głównego nurtu są partiami władzy dla władzy. W tym systemie nie muszą się specjalnie kierować dobrem obywateli. Politycy nie mówią nawet o swoich propozycjach zmian w kampanii wyborczej. Podniesienia wieku emerytalnego nie było w programie partii dzisiaj rządzącej. Społeczeństwo nie dało przyzwolenia w wyborach na wprowadzenie tego typu zmian, a mimo to partia rządząca taką zmianę przeprowadziła. To pokazuje, że wybory stają się rytuałem. Prof. Marcin Król jak i Stanisław Lem określali demokrację w Polsce jako plebiscytarną oraz fasadową. Moim zdaniem, głosowanie dziś to podpisywanie politykom weksla in blanco, z którym później robią co im się rzewnie podoba, m.in. kolejne długi. W tym systemie przyszłe pokolenia są obciążone zobowiązaniami dzisiaj zaciąganymi, których nie będą w stanie spłacić. Mamy do czynienia z fundamentalnym kryzysem systemu politycznego. Półroczna praca na rzecz rządu stanowi jedną z miar pokazującą, jak poważny jest kryzys tego systemu. Podczas prezentacji w dniu wolności podatkowej Panowie przywoływali historyczne daty i dane mówiące, że w Stanach Zjednoczonych na początku XX wieku dzień wolności podatkowej przypadał pod koniec stycznia, z kolei mityczny chłop pańszczyźniany pracował na rzecz pana 2 dni w tygodniu, co daje około 100 dni w roku… Rafal Pazio

Nagonka na katolickiego boksera za sprzeciw dla homoseksualnych “małżeństw” Światowej sławy filipiński bokser Manny Pacquiao otwarcie sprzeciwił się polityce Baracka Obamy zmierzającej do legalizacji „małżeństw” homoseksualnych. Przez swoje wypowiedzi został bezpardonowo wyrzucony z centrum handlowego The Grove w Los Angeles. Sportowiec, który już wcześniej drażnił postępowy świat swoją wiarą, nie zamierza jednak podporządkować się jego wymogom. 17 maja br. słynny filipiński bokser miał udzielić wywiadu popularnemu w Stanach Zjednoczonych programowi internetowemu „Extra” w centrum handlowym The Grove w Los Angeles. Do nagrania jednak nie doszło, a bokser został wyproszony. Powodem takiej decyzji dyrektora ds. korporacyjnych The Grove był fakt, że Manny Pacquiao – zdecydowanie sprzeciwiający się polityce Baracka Obamy zmierzającej do legalizacji związków homoseksualnych – wyraził swoje poglądy publicznie. 12 maja br. w wywiadzie dla „National Conservative Examiner” Pacquiao powiedział, że Biblia jasno sprzeciwia się wszelkiej aktywności homoseksualnej. Zdaniem Pacquiao, w odniesieniu do małżeństwa musimy przede wszystkim przestrzegać prawa Bożego. „Bóg oczekuje, że tylko kobieta i mężczyzna mogą być razem i zawierać legalne małżeństwa. Pod warunkiem, że się kochają” – powiedział Filipińczyk. Popełnił też polityczne „bluźnierstwo”, twierdząc, że Barack Obama rządziłby lepiej, gdyby… czytał Biblię.

Przeciwnik związków homoseksualnych W tekście dołączonym do wywiadu red. Granville Ampong napisał: „Słowa Pacquiao skierowane do Obamy wzywają społeczeństwo do strachu przed Bogiem i zaprzestania promowania grzechu – małżeństw osób tej samej płci oraz współżycia pomiędzy nimi – o czym mówi Księga Kapłańska”. Zacytował również fragment z Księgi Kapłańskiej Starego Testamentu dotyczący aktów homoseksualnych: „Ktokolwiek obcuje cieleśnie z mężczyzną, tak jak się obcuje z kobietą, popełnia obrzydliwość. Obaj będą ukarani śmiercią, sami tę śmierć na siebie ściągnęli” (Kpł 20,13). W wyniku burzy medialnej, jaka rozpętała się wokół stanowiska boksera, oraz zarzutów kierowanych pod jego adresem, jakoby nawoływał do mordowania homoseksualistów, Bill Reich, dyrektor ds. korporacyjnych centrum handlowego The Grove w Los Angeles, gdzie miał zostać przeprowadzony wywiad z Pacquiao, na antenie „LA Weekly” powiedział, że bokser nie jest mile widziany w The Grove. Jak przekonywał Reich, „w The Grove nie ma miejsca dla nietolerancji”. Choć Pacquiao nie wypiera się swoich poglądów, zaznacza, że jego wypowiedź została wyrwana z kontekstu. „Nigdy nie stwierdziłem, że jakikolwiek homoseksualista zasługuje na śmierć” – mówił.

Ludzie Sorosa w akcji Na stronie internetowej filipińskiego kongresmena możemy przeczytać oświadczenie: „Manny Pacquiao nigdy nie stwierdził, że ktokolwiek ze społeczności gejowskiej zasłużył na śmierć. Jego wypowiedzi zostały wyrwane z kontekstu i nie były jego opinią. Pacquiao jest po prostu przeciwny małżeństwom kogokolwiek, kto nie jest kobietą i mężczyzną, ponieważ uważa, że takie jest przesłanie Biblii. Pacquiao nigdy nie uważał i nie uważa, że ludzie zasługują na śmierć z powodu swojej orientacji seksualnej”. Jednak nagonka mainstreamowych mediów w USA na Pacquiao trwa nadal. Do akcji przeciw niemu włączyła się m.in. lewacka organizacja The Courage Campaign, licząca 750 tys. członków. Zaapelowała ona do firmy Nike – sponsora sportowca – by w związku z „mową nienawiści” wycofała się z jego finansowania. Nazwała go też „homofobicznym bokserem”. Prezes The Courage Campaign, Rick Jacobs, posunął się do stwierdzenia, że skandalem jest, iż Pacquaio jako filipiński parlamentarzysta… krytykuje amerykańskiego prezydenta, który jest – jak stwierdził – „przywódcą wolnego świata”. Nagonkę lewaków wsparła natychmiast znana w USA platforma blogowa ThinkProgress.org, należąca do Center for American Progress. Jednym z głównych fundatorów tej liberalno-lewicowej organizacji jest George Soros – znany spekulant, milioner i finansista. Aktywiści ThinkProgress kłamliwie oskarżyli boksera o chęć „unicestwienia gejów i lesbijek”. Artykuły przekręcające słowa Pacquiao lub atakujące tego wybitnego sportowca zamieściło wiele innych postępowych serwisów internetowych i amerykańskich gazet, m.in. „LA Weekly”, „The Village Voice” i „USA Today”.

Konserwatywny pięściarz Manny Pacquiao, przypomnijmy, jest ikoną światowego boksu. Jako pierwszy w historii tego sportu ośmiokrotnie zdobył tytuł mistrza świata (obecnie jest m.in. mistrzem świata WBO w wadze półśredniej). Na 59 stoczonych walk ma na swoim koncie 54 wygrane. Jest również filipińskim parlamentarzystą walczącym z kontrowersyjnymi zapisami projektu dotyczącego zdrowia reprodukcyjnego (Reproductive Health bills), czyli aborcji, oraz z ustawodawstwem popierającym legalizację rozwodów. Bokser znany jest ze swoich wypowiedzi, w których przekonuje, że korupcja jest dla Filipin większym problemem niż przeludnienie oraz że organy ustawodawcze powinny skoncentrować się na tworzeniu prawa mogącego walczyć z ubóstwem, nie zaś na promowaniu stosowania środków antykoncepcyjnych. Pacquiao został wychowany w katolickiej wierze (większość mieszkańców Filipin stanowią właśnie rzymscy katolicy) i znany był z tego, że na ringu wykonywał znak krzyża, a po każdej wygranej walce za granicą uczestniczył w specjalnej mszy dziękczynnej w bazylice w Manili. Dopiero jednak na początku 2012 roku sportowiec ogłosił publicznie, że „narodził się na nowo” jako chrześcijanin i katolik – i że od tego momentu tylko Chrystus jest jego Panem i Zbawcą. Na oficjalnej stronie internetowej boksera możemy dziś znaleźć liczne zachęty do studiowania Pisma Świętego, a sam Pacquiao wziął ostatnio udział na Filipinach w rekolekcjach dla duchowieństwa, w których uczestniczyło ok. 200 kapłanów, w tym biskupi. Jak wynika z relacji prasowych, księża byli pod ogromnym wrażeniem przemówienia wygłoszonego przez mistrza świata. Mówił on m.in. o przemianie, jakiej doznał, oraz o korzyściach płynących z regularnej lektury Biblii. Magdalena Zuraw

Goldman dla NCZ! o realizowanym przez siebie projekcie Wolnego Stanu dla libertarian Z RICHEM GOLDMANEM, przewodniczącym Rady Dyrektorów organizacji Free State Project, rozmawia Piotr Włoczyk. Projekt Wolnego Stanu opisaliśmy tutaj (Paweł Łepkowski: Projekt Wolnego Stanu. Przyczółek libertarian?)

NCZAS: Plan jest prosty: w ramach Free State Project (FSP) chcecie Państwo zebrać 20 tysięcy osób, które zadeklarują gotowość przeniesienia się do New Hampshire, by stworzyć tam raj na ziemi dla każdego libertarianina. Na razie jest was 12 tysięcy. Dlaczego chcecie się osiedlić akurat w New Hampshire? GOLDMAN: Ponieważ jest to najbardziej wolny stan w USA. Na początku działalności FSP wytypowaliśmy 10 małych stanów mających mniej niż półtora miliona mieszkańców. Gdy osiągnęliśmy liczbę 5 tysięcy uczestników – w 2003 roku – przeprowadziliśmy głosowanie, które miało wskazać, gdzie mamy się przenieść. Każdą kandydaturę prześwietliliśmy m.in. pod kątem wolności posiadania broni, autonomii w edukacji, wysokości podatków i jakości życia. Sprawdzaliśmy też, czy lokalna kultura i klimat polityczny sprzyjają libertarianom. New Hampshire okazało się bezkonkurencyjne – zdecydowana większość z nas opowiedziała się właśnie za tym stanem.

NCZAS: Co jest takiego atrakcyjnego w New Hampshire dla libertarian? GOLDMAN: Jest tam kilka rzeczy, które są ewenementem na skalę krajową: nie ma tam stanowego podatku od dochodu osobistego, nie ma podatku od sprzedaży [sales tax – Red.] i bardzo łatwo jest się dostać do stanowego parlamentu. W New Hampshire średnio jeden deputowany przypada na każde 3 tysiące mieszkańców, co jest naprawdę świetnym wynikiem. Dzięki temu już udało nam się wprowadzić do stanowego parlamentu 14 ludzi z FSP. Można tam zrobić poważną kampanię wyborczą, wydając jedynie kilkaset dolarów i ograniczając się w zasadzie tylko do odwiedzania mieszkańców w ich domach. Klimat polityczny jest więc bardzo dobry. Motto stanu – „Live Free or Die” („Żyj wolnym lub zgiń”) – dobrze oddaje miejscowe podejście do kwestii wolności. Mieszkańcy stanu są bardzo otwarci i przyjaźni. Gdy na początku projektu spotkaliśmy się z ówczesnym gubernatorem, widać było, że jest bardzo zainteresowany tym projektem i usłyszeliśmy od niego: „przyjedźcie wszyscy, na pewno będziecie tu mile widziani”.

NCZAS: Może i New Hampshire jest najbardziej przyjazne libertarianom, ale na pewno chcielibyście tam zmienić to i owo. GOLDMAN: FSP nie ma jednolitego programu. Wszyscy zgadzamy się tylko co do jednego: maksymalną rolą rządu jest ochrona życia, wolności i własności. Jeżeli jednak chodzi o takie sprawy jak wysokość podatków, to rozwiązanie tych kwestii będzie zależało od utarcia stanowiska już na miejscu. Niczego nie przesądzamy z góry, nie popieramy żadnej konkretnej partii, nie mówimy ludziom, na kogo mają głosować. Zajmujemy się edukowaniem ludzi w sprawach wolnościowych i próbujemy przekonać jak najwięcej osób do pomysłu przeprowadzenia się, a na miejscu każdy zajmie się kwestiami, które najbardziej leżą nam na sercu. Są u nas osoby, którym przede wszystkim zależy na całkowitym zalegalizowaniu marihuany do celów medycznych, a np. inni lobbować będą u stanowych polityków w sprawie obniżenia podatków. Zresztą to już się dzieje, bo na razie do New Hampshire przeprowadziło się ok. tysiąca członków FSP.

Smarowanie wazeliną. Media przychylne Tuskowi zrobiły z EURO quasi-religijne misterium Dzięki wywiadowi udzielonemu przez premiera Tuska dla pierwszego programu publicznego radia (nazwanemu – nie bardzo wiadomo z jakiego powodu – „ekskluzywnym”) mogliśmy dowiedzieć się, dlaczego pomimo wysiłków speców od piaru nadal można w Polsce spotkać egzemplarze niezadowolonych z polityki rządu i nie potrafiących należycie docenić wysiłków ministra Sławomira Nowaka na odcinku autostradowej „przejezdności” z opłotków Warszawy do rogatek Łodzi.

Według premiera Tuska, zagraniczna prasa aż pieje z entuzjazmu nad stanem przygotowań kraju do Euro, a zagraniczni komentatorzy mówią o naszych stadionach i drogach „z podziwem”, tylko sami Polacy jakby nie potrafili wykrzesać z siebie tego entuzjazmu, mimo że zawodowi klakierzy w mediach dwoją się i troją, aby naród wydawał z siebie same ochy i achy. Z tymi zachwytami zagranicy może coś być na rzeczy, gdyż jakiś hiszpański kierowca do tego stopnia uwierzył w nasze autostrady, że jadąc ze sprzętem na Ukrainę, wjechał na budowany ciągle odcinek A4, skutecznie uszkadzając i unieruchamiając kierowany pojazd. Także irlandzki premier wskazał swoim rodakom na nasze przodownictwo – z tym, że w… liczbie wypadków samochodowych, w których ma co weekend ginąć więcej Polaków niż Irlandczyków ginie w ciągu całego roku (biorąc nawet poprawkę na proporcje ludności, jest to wynik plasujący nas ciągle w czołówce europejskiej). Premier jednakże wie swoje – także to, skąd bierze się owa rezerwa rodaków do rządowych sukcesów. Nie stąd, że dotychczas zrealizowano np. jedynie 30 proc. zaplanowanych budów dotyczących dróg szybkiego ruchu; nie – skądże znowu! – ów sceptycyzm wynika, według premiera, z „naszej natury”. Mianowicie niektóre ciekawskie gałgany, zamiast przezwyciężyć ową wredną naturę, zamiast posłuchać premiera Tuska i „zanurzyć się w stanie, który można nazwać szczęściem publicznym”, narzekają, nie doceniając siwych włosów zgryzoty na klacie ministra Nowaka, i co najgorsze porównują nawet plany tego, co miało być, z tym, co jest. Statystyk im się zachciało – teraz, kiedy włosy siwieją nie tylko na klacie ministra Nowaka, ale także na głowie szefa Generalnej Dyrekcji Dróg i Autostrad, o czym świadczy jego wypowiedź dotycząca propagandowego hałasu wokół odcinka A2 ze Strykowa do Konotopy: „Widzicie siwe włosy na mojej głowie? Zapewniam, że to nie żaden PR ani gra. To była sprawa honorowa. Ta budowa powstaje od 1973 roku (…), ale nikt wtedy i potem nie był w stanie tego zrobić”. No proszę, nikt nie był w stanie tego zrobić, aż przyszła ekipa Tuska i wybudowała dwupasmową autostradę. To „nikt nie był w stanie tego zrobić” powoduje, że budowa drogi należy w Polsce do kategorii czynów prawie że ekstremalnych – jak zdobycie Mount Everestu czy Monte Cassino na Linii Gustawa. Urzędnicy – jak p. Lech Witecki, od 2008 roku p.o. dyrektora GDKKiA (swoją drogą to też ciekawy przyczynek do „naszej natury”, że przez cztery lata nie można powołać dyrektora jednej z najważniejszych instytucji ds. infrastruktury) – próbują swoją pracę zawodową, za którą są przecież wynagradzani, prezentować prawie jak walkę na froncie wojennym, gdzie trup ściele się gęsto, włosy siwieją etc., ale czegóż się nie robi dla honoru i ojczyzny.

Golden boys Kasjerka siedząca kilka godzin „na kasie” w hipermarkecie i non stop dzień po dniu skanująca produkt po produkcie, ledwo wiążąc „koniec z końcem za te polskie dwa tysiące” (brutto), wydaje się postacią dużo bardziej heroiczną („I nie dla nich de volaje/ i Paryże, i Szanghaje./ I nie dla nich baju bach/ ani lala, ani buba…”) niż ci wszyscy okołorządowi „golden boys” and girls, którzy za chwilę z podatków zabranych także tej przykładowej kasjerce wypłacą sobie solidne premie za siwe włosy zostawione na A2. Ale cały problem właśnie w tym, aby takich prostych, zaganianych ludzi utrzymywać w przekonaniu, że oto tam na górze dokonują się jakieś nadzwyczajne rzeczy, których zwykły śmiertelnik nie jest w stanie ogarnąć. Minister Nowak zadzwonił nawet do ministra transportu Czech, by ten przysłał na budowę największy rozścielacz do asfaltu. Do kogo dzwonił później, że w całej Polsce lało, tylko nad autostradą A2 nie padał deszcz – nie ujawniono. Dlatego nawet z budowy drogi można zrobić quasi-religijne misterium, a porażkę przerobić na sukces. Jak pisze dziennikarz działu sportowego „Rzeczpospolitej”: „mieliśmy nie zdążyć ze stadionami, nie mieć dróg i hoteli. Mamy, pokazaliśmy, że potrafimy (…)”. Tylko że w tym samym numerze tej samej gazety można także znaleźć zajmujące pół strony ogłoszenie sponsorowane przez Konsorcjum Hydrobudowy Polska-PBG-Alpine, w którym zleceniodawcy ogłoszenia najpierw „z dumą zapraszają do przeżycia piłkarskich emocji” na wybudowanym przez siebie Stadionie Narodowym, by na koniec zapytać: „Kiedy Narodowe Centrum Sportu zapłaci nam za wybudowanie stadionu?”. Hydrobudowa i PBG dołączyły zresztą do grona podmiotów, które w związku z zaangażowaniem w omawiane budowy złożyły wnioski o upadłość, co zresztą zaczyna stawać się pewną rutyną. Wygrywasz duży publiczny przetarg na budowę infrastruktury – prawdopodobieństwo ogłoszenia w najbliższej przyszłości upadłości wzrasta o, dajmy na to, 50 procent. Studenci ekonomii, którzy zaliczyli już kurs analizy wskaźnikowej, pamiętają, że istnieją różne mutacje tzw. modelu Altmana, który ma m.in. pokazywać ryzyko popadnięcia firmy w niewypłacalność, czyli ryzyko bankructwa. O ile pamiętam, żadna z krajowych modyfikacji tego modelu jako czynnika bankructwa nie uwzględniała takiej zmiennej jak wygrana w dużym publicznym przetargu – co niewątpliwie w najbliższym czasie nakręci koniunkturę na nowe dysertacje naukowe z tej dyscypliny. Ale sprawa pokazówki na A2 po raz kolejny udowodniła, że faktyczną zasadą rządzenia w demokratycznym państwie prawa jest formuła zaczerpnięta jeszcze ze złotych czasów I Rzeczypospolitej w brzmieniu: „co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie”. Po to, aby premier mógł w czwartek pojechać „przejezdną” autostradą do Łodzi do typowej polskiej rodziny, tj. rodziny posła Godsona rodem z Nigerii (Nigeria to taki mało znany polski region etnograficzny – stamtąd pochodził m.in. piłkarz Emmanuel Olisadebe), na świąteczny obiad, ustawienie barier, wymalowanie „oznakowanie poziomego i pionowego” oraz zgromadzenie całej dokumentacji dopuszczającej zajęło – przypominam, że akcja dzieje się cały czas w Polsce – kilkanaście godzin!

Uf!! Uf!!! – jak mawiali w takich sytuacjach Indianie z kart powieści Karola Maya – toż to krócej niż jazda przez Warszawę w godzinach szczytu. Nie radziłbym jednakże nikomu liczyć na podobny precedens w załatwianiu jakiejś prywatnej sprawy – już to pozwolenia na budowę np. garażu w Pipidówce Podleśnej, zgody na ścięcie starego spróchniałego drzewa, przekopania rowu odwadniającego itp. Takie sprawy z samej natury wymagają wnikliwego rozpoznania i określenia całościowego wpływu na nasze indywidualne i narodowe bezpieczeństwo oraz interes państwowy – a to, jak wiadomo, wymaga czasu.

Smarowanie wazeliną Tymczasem po typowym w polskich warunkach „sukcesie” w meczu z Grecją (sukces polega na tym, że mecz de facto wygrany został zremisowany) pierwszy pomeczowy komentarz do narodu wygłosił oczywiście premier Tusk, któremu mikrofon podtrzymywał usłużny redaktor Kraśko, który talent do dziennikarstwa dworskiego dosłownie odziedziczył. To właśnie tenże – jak zwykle czujny – redaktor Kraśko zauważył, że „Polska przez te pięć lat zmieniła się na lepsze, wypiękniała, stały się rzeczy, na które nie mieliśmy nawet nadziei kiedyś”. Nawet nadworny politruk premiera, Igor Ostachowicz, skupiony ostatnio bardziej na „Nocy żywych Żydów” niż na dniu ledwo żywych Polaków, nie potrafiłby tej definicji „szczęścia publicznego” posmarować przed Tuskiem grubszą warstwą wazeliny. Najciekawszą ocenę wygłosił jednakże sam premier-komentator, stwierdzając w pewnym momencie, że „Polacy podnieśli się w jakimś sensie z kolan”. Wprawdzie miało odnosić się to do piłkarzy, ale owo zastrzeżenie „w jakimś sensie” bardzo dobrze oddaje naturę polskich sukcesów w warunkach III RP. Krzysztof M. Mazur

Obama wypowiedział wojnę katolikom Żaden prezydent w historii Stanów Zjednoczonych, włączając w to nawet Abrahama Lincolna, nie wywoływał u Amerykanów tak skrajnych emocji. Sztab wyborczy Obamy obiecywał, że na początku czerwca notowania prezydenta zaczną gwałtownie rosnąć. Tymczasem, jak wskazują chociażby codzienne sondaże Rassmussen Report, obecny prezydent cieszy się niezmiennie zaufaniem tylko 45% badanych. Wkrótce notowania te mogą pójść dalej w dół, ponieważ Obama wypowiedział wojnę Kościołowi katolickiemu. Z innego sondażu, przeprowadzonego w tym roku w USA przez ośrodek Harris Poll, wynika, że zdecydowana większość Amerykanów uważa 44. prezydenta USA za „zło wcielone”. Nikogo nie zaskoczyło specjalnie, że 67% Republikanów, 14% Demokratów i 42% sympatyków innych partii uważa, że Barack Obama jest „socjalistą”. Niepokoić może fakt, że 55% elektoratu prawicowego, 9% Demokratów i 27% wyborców „niezależnych” uważa, że polityka obecnego prezydenta charakteryzuje się stałym łamaniem Konstytucji. Na pytania „Czy Obama urodził się poza granicami USA?” i „Czy jest wewnętrznym wrogiem Ameryki dążącym do jej ruiny gospodarczej i społecznej” odpowiedziało „tak” 45% zwolenników GOP, 7% Demokratów oraz 24% „niezależnych”.

„Antychryst w Białym Domu” Te wyniki są miażdżące. Nawet w czasie kadencji najbardziej kontrowersyjnych prezydentów okresu powojennego, takich jak Richard Nixon czy Ronald Reagan, najgorszym epitetem pod adresem przywódcy mogło być stwierdzenie, że działa on w interesie grup wielkiego kapitału. Nikt natomiast nie odmawiał szefowi państwa patriotyzmu ani nie zarzucał jawnie wrogości wobec własnego narodu. Niespotykane było, żeby prezydenta pomawiać o brak wiary w wartości leżące u podstaw wielkiej amerykańskiej republiki czy o kłamstwa związane z obywatelstwem, wyznawaną religią lub ideologią polityczną. Jak wielki niepokój obywateli amerykańskich musi budzić Obama, skoro w badaniach Harris Poll aż 22% Republikanów, 5% Demokratów i 12% zwolenników innych partii stwierdziło, że Obama sprzyja tym grupom terrorystycznym, które chcą upokorzenia Ameryki. Niepokój mogą też budzić podobne wskaźniki poparcia dla twierdzenia, że Obama jest „antychrystem” i „kieruje się tymi samymi celami co Hitler”. Sondaż Harris Poll oddaje stosunek większości ludzi wierzących w Ameryce do swojego prezydenta. Określenie „antychryst” nie musi być tożsame z pojęciem typowo biblijnym. W rozumieniu wyznawców wielu kościołów protestanckich, ortodoksyjnych czy nawet katolików amerykańskich „antychryst” to ktoś, kto działa wbrew Biblii. Najlepiej tłumaczy to David Barton, 58-letni kaznodzieja ewangelicki, założyciel organizacji WallBuilders: „Być może najlepszą formą opisania niechęci Obamy w stosunku do protestantów, katolików, prawosławnych, chrześcijan w ogóle oraz bogobojnych żydów jest określenie go jako osoby o poglądach antybiblijnych. Jego ostracyzm w traktowaniu ludzi wiernych Biblii kontrastuje z wręcz perfekcyjnym traktowaniem muzułmanów i ich poglądów na świat. To dodatkowo podkreśla, że mamy do czynienia z postawą antybiblijną. Wiemy też, że w biografii prezydenta znajdziemy jasno udokumentowane okresy, kiedy jego poglądy proislamskie były przyczyną postaw antybiblijnych” (29 lutego 2012 r.).

Wojna z katolikami Z kolei przykładem lekceważącego stosunku rządu Obamy do społeczności katolickiej jest barbarzyński przepis zawarty w uchwalonej 23 marca 2010 roku kontrowersyjnej ustawie o ochronie praw pacjentów „The Patient Protection and Affordable Care Act” (PPACA). Przepisy PPACA, znanej także pod nazwą „Obamacare”, mają wejść w życie dopiero za 15 miesięcy, ale już wywołują poważne zaniepokojenie duchowieństwa katolickiego. Narzucają one uniwersytetom, szkołom i szpitalom katolickim obowiązek zagwarantowania pracownikom darmowego dostępu do ogólnie pojętej antykoncepcji. W szczegółach chodzi także o środki wczesnoporonne oraz zabiegi usuwania ciąży. PPACA obraża głównie światopogląd 61 milionów amerykańskich katolików (licząc nielegalnych imigrantów, liczba ta przekracza 77 mln osób), ponieważ to oni, jako największa grupa religijna, są najbardziej dyskryminowani światopoglądowo przez rząd Obamy. W Stanach Zjednoczonych działają 573 szpitale katolickie, w których rocznie leczy się ponad 85 milionów pacjentów. Stanowią one 12,5% wszystkich placówek szpitalnych w tym kraju. Także w szkolnictwie Kościół katolicki jest prawdziwą potęgą – 6511 szkół podstawowych oraz 1354 licea, do których uczęszcza 2,5 miliona uczniów. O jakości szkolnictwa wyższego może świadczyć liczba 231 uczelni i uniwersytetów katolickich, na których studiuje 764 tys. studentów. Trudno się więc dziwić wzburzeniu arcybiskupa Waszyngtonu, kardynała Donalda Wuerla, który stwierdził bez żadnej dyplomacji, że próby wprowadzenia nowych przepisów są zamachem na wyznawców wszystkich religii. Dla amerykańskich biskupów niewyobrażalne jest, ażeby ponad milion pracowników amerykańskich szpitali katolickich, uniwersytetów czy szkół zostało objętych obowiązkowym programem zapewnienia im dostępu do ogólnie pojętej antykoncepcji, która w szczególności oznacza rozbudowę przemysłu aborcyjnego. Według sondażu Public Religion Research Institute, przepisy PPACA podzieliły niemal równo społeczeństwo amerykańskie. Ponad połowa respondentów stwierdziła, że pracodawcy powinni zapewniać swoim pracownikom dostęp do środków antykoncepcyjnych – jednak tylko 45% uznało, że narzucanie takiego przepisu siłą jest uzasadnione. 53% badanych widzi w tym przejaw hegemonii rządu Obamy, który lekceważy konstytucyjną wolność wyznania i sumienia. Jeszcze żaden amerykański prezydent nie podjął się prowadzenia tak jawnej wojny z Kościołem katolickim jak Barack Obama. Co prawda protestancka większość społeczeństwa amerykańskiego zawsze lękała się potęgi i jedności Kościoła katolickiego, jednak żaden protestancki prezydent nie ośmielił się wypowiedzieć Kościołowi wojny. Także Partia Demokratyczna – zaplecze polityczne pierwszego i jak dotąd jedynego katolickiego prezydenta USA, Johna F. Kennedy’ego – żyła z Kościołem katolickim w bardzo zgodnych stosunkach. Znamienne, że to właśnie w hrabstwach i stanach zdominowanych przez katolików pochodzenia polskiego, irlandzkiego, włoskiego czy hiszpańskiego najczęściej swoje mandaty polityczne sprawowali politycy z Partii Demokratycznej. Pod rządami Baracka Obamy dotychczasowo centrowa Partia Demokratyczna zaczęła być rozsadzana od wewnątrz przez lewakówobamistów. A przecież historycznie jest to partia, która była zapleczem prezydentów o dość konserwatywnych poglądach – jak Andrew Johnson, Grover Cleveland czy nawet w pewnym stopniu Woodrow Wilson. Pamiętajmy, że wybór takich liberałów (w znaczeniu amerykańskim chodzi o lewaków) jak Franklin D. Roosevelt, John F. Kennedy, Lyndon B. Johnson czy Bill Clinton zawsze był okupiony utratą dużej części konserwatywnego skrzydła Partii Demokratycznej. Demokraci stanowią najstarszą partię w historii USA i drugą najstarszą na świecie. W ich szeregach byli tacy ludzie jak prezydent Skonfederowanych Stanów Ameryki, Jefferson Finis Davis, który – podobnie jak większość Demokratów – uważał abolicję Murzynów za złamanie prawa, a wojnę secesyjną za obronę własnych praw do wolności i niepodległości. Znamienne, że dzisiaj uważa się Demokratów za postępowych, nowoczesnych liberałów społecznych, modernistów, zwolenników szeroko rozbudowanego „socjału” w gospodarce. Ale to GOP była od 1854 roku największym motorem zmian politycznych, gospodarczych, społecznych, a nawet kulturowych w Ameryce. Jeden z pierwszych liderów tej partii, 16. prezydent USA Abraham Lincoln, ogłosił 22 września 1862 roku proklamację emancypacyjną niewolników. Być może z tego właśnie powodu zadeklarowanym Republikaninem był przez całe życie dr Martin Luther King.

Liczą się tylko statystyki W latach 60. XX wieku Kościół katolicki był największym postulatorem zmian społecznych w Ameryce. Przyjął nawet większość dezyderatów socjalnych ruchu Ewangelii Społecznej – organizacji liberalnych protestantów z USA i Kanady. Lewicowe zmiany społeczno-gospodarcze zainicjowane przez Franklina D. Roosevelta, Johna F. Kennedy’ego, Lyndona B. Johnsona, Jimmy’ego Cartera i Billa Clintona spotykały się zazwyczaj z łagodną aprobatą katolickich biskupów amerykańskich, którzy spoglądali na ogół przemian społecznych swojego kraju znacznie życzliwszym okiem niż watykańska centrala. Do czasów prezydentury Ronalda Reagana katolicy zazwyczaj chętniej głosowali na kandydatów Partii Demokratycznej. Jeszcze w kampanii 2008 roku zdecydowanie poparli oni Obamę, nie mając świadomości, że wpuszczają lisa do kurnika. Ale co można powiedzieć o wdzięczności pierwszego czarnoskórego prezydenta? Tylko wyjątkowy partacz mógł popsuć tak dobre relacje swojego zaplecza politycznego z najsilniejszą obecnie grupą wyznaniową w USA. Doradcy Obamy wychodzą z założenia, że nic straconego, ponieważ większość katolików nie słucha już nauczania swoich biskupów w kwestiach obyczajowych. Być może jest w tym dużo racji. Zgodnie z danymi opublikowanymi w czerwcu 2010 roku przez Guttmacher Institute, blisko 99% kobiet w USA, niezależnie od wyznania, stosuje środki antykoncepcyjne. Dotyczy to także 75% kobiet wyznania katolickiego. Dlatego doradcy Obamy wyszli z obłudnego założenia, że wojna z Episkopatem USA jest dla Białego Domu jedynie kwestią liczb i statystyk wyborczych, ale nie prawdziwym zagrożeniem. Jeden z osobistych doradców prezydenta zapytany na początku czerwca o wojnę Białego Domu z biskupami na tle kontrowersyjnych przepisów PPACA odpowiedział: „Ale kto tak naprawdę na tym straci? Wyborcy Rona Paula?… Myślmy trzeźwo, przecież katolicy, którzy nie wierzą w prezerwatywy, i tak nie zagłosują na Obamę, więc po co mamy zabiegać o ich głosy?”. Kathleen Sebelius, szefowa amerykańskiego systemu opieki zdrowotnej (The United States Department of Health and Human Services – HHS), oświadczyła kilka dni temu bez ogródek: „Jesteśmy na wojnie. Przeciwnicy naszej administracji próbują cofnąć osiągnięcia cywilizacyjne ostatnich 50 lat, kiedy kobiety dokonały ogromnego postępu w kompleksowej opiece zdrowotnej Ameryki”.

Nawet najbardziej zagorzali zwolennicy Obamy uznali tę wypowiedź za przekroczenie jasno wytyczonej przez Konstytucję USA granicy wolności słowa i wolności sumienia. W mojej opinii bardzo trafnie skomentował to wojenne oświadczenie pani sekretarz HHS publicysta Tim Stanley z „The Telegraph”: „Oczywiście to nieprawda. Kościół katolicki stara się jedynie bronić swojego dawno ustanowionego prawa do wyrażania uwag wobec polityki federalnej rządu. Jednak ten kryzys pokazał nam, jak fundamentalnie nieamerykański jest Biały Dom w swoim podejściu do rządzenia państwem (…); to nie jest zwykła polityka, ale laicki dżihad (…), to nie jest nawet nieamerykańskie – to zachowanie wręcz nieludzkie”. Pawel Lepkowski

Orban wyczekuje upadku Tuska i Kaczyńskiego u władzy Orban. Niektóre firmy zapłacą tylko podatek VAT . Wprowadził liniowy podatek na poziomie16 proc. 50-procentowe obniżenie składek płaconych przez pracodawców i pracowników . Zmniejszy się również opodatkowanie firm, „Premier Węgier Viktor Orban przedstawił wczoraj w parlamencie 10-punktowy plan zachęt i ulg dla zatrudnionych i przedsiębiorców, „....”Kluczowym punktem rządowego programu jest50-procentowe obniżenie składek płaconych przez pracodawców i pracownikóww grupie wiekowej poniżej 25 lat lub 55 plus.Zmniejszy się również opodatkowanie firm,które zatrudnią osoby długotrwale bezrobotne oraz młode matki. Obniżka ma ułatwić im powrót na rynek pracy. Premier zapowiedział także zmniejszenie obciążeń podatkowych dla drobnych przedsiębiorców i ułatwienia w płatnościach podatków.Niektóre firmy zapłacą tylko podatek VAT„....(źródło) Do tego Orban „wprowadził liniowy podatek na poziomie16 proc.„...(więcej)

Tusk panicznie boi się Orbana i jego rewolucji na Węgrzech O skali paniki nomenklatury II Komuny i reżimowych mediów świadczy całkowite przemilcza , próba zmilczenia na śmierć dokonań węgierskiego premiera . Nie ma sie co dziwić . Orban to antyteza Tuska . Orban obejmując rząd zastał gigantyczne zadłużenie , do jakiego doprowadzili socjalistyczni polityczni kryminaliści . Słynne słowa herszta tej lewicowej bandy Ferenc Gyurcsany'ego „„Kłamaliśmy rano i wieczorem". Tusk zaś zostawi piramidę długów . Tusk hołubi zagraniczne koncerny i finansjerę , Orban faworyzuje słabszych Węgrów kosztem eksploatujących gospodarczo Węgrów obcych koncernów . Tusk w obłąkańczym widzie podnosi podatki dla Polaków , niszczy podstawy ekonomiczne i etyczne rodziny , Orban obniża podatki dla Wegrów , likwiduje praktycznie VAT dla małych firm , wzmacnia ekonomicznie i prawnie węgierskie rodziny . Orban fundamenty ideologicznym swojego rządu oparł o prawa człowieka w tym prawo dzieci do życia w sprzyjających ich rozwojowi warunkach, czyli w rodzinie oraz innego prawa człowieka, dotyczace jego godności , ordynarnie łamanego w II Komunie . Przypomnę krótko ten problem Otóż prawa człowieka w dziale wolności i prawa ekonomiczne, socjalne i kulturalne zawiera prawo człowieka  do „odpowiedniego i zadowalającego wynagrodzenia, zapewniającego jednostce i jej rodzinie egzystencję odpowiadającą godności ludzkiej„....( źródło)  
I alarm Europy w sprawie praktyk Tuska „Prawie 2 miliony pracujących Polaków nie mogą wyżyć z pensji - wynika z raportu Komisji Europejskiej, „. ..(więcej)

Ostanie dane mówią już o trzech milionach . Indyferentny i cyniczny Tusk wraz z hunwejbinem politycznej poprawności Palikotem w ramach inżynierii społecznej , a także w celu sterroryzowania społeczeństwa opiera się zaś między innymi na totalitaryzmie homoseksualnym . Termin ten ukuł Warzecha„To po prostu przejaw homoseksualnego totalitaryzmu.”...(więcej)

Nomenklatura II Komuny z Tuskiem i Rostowskim , głównym architektem podatkowej eksploatacji Polaków próbują stworzyć kordon sanitarny wobec rewolucji węgierskiej . Zaraza może się rozlać poza granice Węgier. Tym bardziej ,że w Polsce panują sprzyjające temu warunki . W Polsce zbudowano fenomen współczesnej Europy . Realna ,opozycję , prawdziwy silny ruch anty establishmentowy skupiony wokół charyzmatycznego lidera jakim jest Kaczyński . Nie jest dal nikogo tajemnicą ,że Orban tylko czeka na dzień , kiedy upadnie Tusk , a władzę przejmie Kaczyński. Węgry są pierwszym narodem w Europie, który dokonał wyborczego zrywu narodowego. Orban próbuje wyzwolić Węgry spod politycznej i ekonomicznej okupacji oligarchii , głownie niemieckiej . Zrzuca jarzmo terroru ideologicznego politycznej poprawności . Trzeba tutaj przypomnieć haniebny atak niektórych na Wegry „List Michnika , Havla i 69 innych osób wzywający władze Unii Europejskiej   do ..właściwie do obalenia legalnie wybranego rządu Orbana . Fragment  apelu „ Zwróciliśmy się do Parlamentu Europejskiego , Komisje Europejskiej , I Rady Europy , oraz do rządów państw europejskich , i partii politycznych , dla których istotna jest prawdziwa jedność Europy .Wzywamy was do podjęcia zdecydowanych działań , aby utrzymać nasza Europę demokracji   we właściwym kierunku”.....(więcej)

Orban walczy samotnie, w ekstremalnie trudnych warunkach reformuje kraj . Upadek rządu Tuska i dojście do władzy Kaczyńskiego byłbym mu na rękę , a kto wie, czy tez zwrot polityczny w Polsce nie jest warunkiem ocalenia Orbana i węgierskiej rewolucji .Orban jeszcze zanim doszedł do władzy planował sojusz polityczny z Polską . Przejecie władzy przez stronnictwo pruskie i Tuska oraz Zamach Smoleński przekreśliły te plany. „„„Premier Węgier Viktor Orban z pierwszą zagraniczną wizytą przyjedzie do Warszawy– poinformował "Rz" nowy wicepremier i prawa ręka przywódcy FideszuTibor Navracsics, który od dawna za tym lobbował”…” –To nasz moralny obowiązek wobec Polski – naszego tradycyjnego sojusznika – uważa Navracsics.Zarówno on, jak i nowy szef węgierskiej dyplomacji Janos Martonyi chcą, by Węgry ożywiły swoje relacje z Polską „...(więcej)

Przypomnę również słowa samego Orbana „Victor Orban „Przyjaźń polsko-węgierska oparta na istniejącej od zarania dziejów solidarnościmiędzy naszymi narodami może być traktowana jakoideowy pierwowzór Unii Europejskiej– pisze premier Węgier „ …...”Dlaczego Europa Środkowa jest dla nas ważna? Przede wszystkim dlatego, że ją kochamy.Region ten jest większą ojczyzną, zarówno dla nas, Węgrów, jak i pozostałych narodów zamieszkujących te tereny. Stąd bierze się naturalne dla nas, Węgrów, uczucie, że w Polsce czujemy się znacznie bardziej u siebie niż w innych rejonach świata. Między krajami Europy Środkowej jest bowiem pewne podobieństwo, mieszkające na tym obszarze narody tworzą wspólnotę i jako jej członkowie – jak zwykło się mówić – "rozumieją się w pół słowa".”…”Pewne natomiast jest to, że zawierane są nowe porozumienia i sojusze, a tenproces daje nam, narodom środkowoeuropejskim, wielkie możliwości. Cały region może zostać dowartościowany, jeśli zdołamy sprostać temu procesowi iwystąpić w jego ramach jako inicjatorzy. „.....”Przytoczył on słowa wypowiedziane ponad 1000 lat temu przez papieża Sylwestra II, który przekazując przedstawicielowi narodu węgierskiego klejnoty koronne, podobno napomniał stojących przed nimposłów polskich i węgierskich,by póki świat światemich narody żyły w przyjaźni, wzajemnie się wspierając, bo gdyby którykolwiek z nich chciał przyczynić się do zguby drugiego, także na siebie ściągnie nieszczęście„.....(więcej)

Premier Węgier Wiktor Orban mówił, żebez wielkiego poparcia Polski, Węgry nie byłyby wolnym krajem. Przypomniał, że Polacy dali światu papieża i "Solidarność", a przez to wolność i niezależność poglądów.Szef węgierskiego rządu mówił, że rozpoczyna się nowy i nieznany rozdział w historii ludzkości i obawiamy się, że możemy utracić wartości, które są tak ważne dla nas. Wiktor Orban mówił, że Węgrzy życzą Polakom: niech pan Bóg da wam dużo siły, zdrowia, niech da dobrych sąsiadów, sprawdzonych partnerów, dużo dzieci i dużo pracy, która będzie miała owoce i sens. „.....(więcej)

I na koniec powody dla których Orban jest wrogiem publicznym numer jeden kapłanów politycznej poprawności Jarosław Szarek tak opisuje działania Orbana „W 2007 roku Orbán mówił: "Nikt nie przypuszczał, że odpowiedzialnyrząd krajumoże uczynić zcałym narodem to, co wcześniej czynili tylko obcy: w interesie utrzymania władzy oszukali i ograbili własny naród.Wypróbowali na swoich przeciwnikach politycznychwszystkie środki moralnego niszczenia, przypisali im własne kłamstwa.Przełożyli własne interesy nad interesy ogółu inie próbują się już nawet powoływać na wyższe idee.Wszystkie warstwy społeczeństwa obciążyli negatywnymi skutkamiwłasnej niezdatności, fałszywego myślenia o historii i moralnego nihilizmu". Wymieniałpogardę dla samych siebie, wyśmiewanie i zniesławianie rodziny, społeczeństwa, narodu, religii, pogardę dla obowiązku i pracy... "My, Węgrzy, żyjemyw świecie metodycznego wzbudzania nienawiści.Na własnej skórzeczujemy intelektualny gwałt, jaki nam zadają, pragnąc, byśmy znienawidzili wszystko, nawet samych siebie... "... .”"Silna społecznośćnie da sobie odebraćpraw wolności. Nie można jej wpędzić wkryzys i dezintegrację, niemożliwe, by przywódcy bezkarnie ją okłamywali i zmuszali do płacenia ceny za kłamstwa i zaniedbania, którym są winni.A właśnie to zdarzyło się nam, Węgrom... Węgry,nasza Ojczyzna,są dziś krajem słabym... staliśmy się ostatnimi". Szarek Dzisiaj to my jesteśmy bliscy stwierdzenia: "To zdarzyło się nam, Polakom...". „zawołaniem: "Boże, błogosław Węgrów", rozpoczyna się węgierska konstytucja uchwalona w kwietniu 2011 roku, po objęciu władzy przez ugrupowanie Fidesz Viktora Orbána. „...W konstytucji znalazły się - obok wyraźnego odwołania do chrześcijaństwa - również definicja małżeństwa jako związku mężczyzny i kobiety oraz zapis o prawnej ochronie życia ludzkiego. „....( więcej) Marek Mojsiewicz

Pierwszy bilans Euro 2012 Pojawiał się pierwszy bilans Euro 2012 w Polsce, tyle tylko że w prasie niemieckiej. Dziennik „Die Tageszeitung” napisał, że była to najdroższa impreza jaką kiedykolwiek w Polsce świętowano.

1. Pojawiał się pierwszy bilans Euro 2012 w Polsce, tyle tylko że w prasie niemieckiej. Dziennik „Die Tageszeitung” napisał, że była to najdroższa impreza jaką kiedykolwiek w Polsce świętowano. Wydano na nią aż 25 mld euro (a więc ponad 100 mld zł) czyli aż 6,5 % polskiego PKB, co oznacza że na każdego Polaka przypadł wydatek około 650 euro.

Ale jak pisze niemiecka gazeta „letnia bajka się nie ziściła - polska drużyna piłkarska była za słaba, nie dopisała pogoda, a zagraniczni kibice zobaczyli banalnie normalny, europejski kraj”. Biorąc poprawkę na lewicowy charakter tej gazety i jej niezwykle krytyczny stosunek do Polski o czym świadczą wcześniejsze publikacje, trzeba jednak przyznać, że przedstawiony w niej bilans Euro 2012 w naszym kraju, przemawia do wyobraźni.

2. Także wczoraj tym razem w mediach w Polsce pojawiły się informacje, że w ciągu 3 tygodni mistrzostw, przyjechało do naszego kraju około 600 tysięcy gości z zagranicy i wydali oni około 900 mln zł. Gości było więc o kilkaset tysięcy mniej niż prognozowano i byli oni wyjątkowo oszczędni, bo wydatek średni wydatek 1,5 tysiąca złotych na jednego zagranicznego kibica o rozrzutności na pewno nie świadczy. Te niezbyt budujące wyniki finansowe, natychmiast skomentował prezes spółki PL 2012 Marcin Hera, obiecując że wprawdzie w tym roku na Euro nie było najlepiej ale w następnym do Polski przyjedzie 0,5 mln zagranicznych turystów więcej i wtedy to dopiero zarobimy. Widać więc, że urzędników, którzy w rządowych spółkach przygotowywali Euro 2012 i zarabiali ogromne pieniądze, optymizm dalej nie opuszcza i dalej snują prognozy, których sprawdzalność będzie podobna jak tych wcześniejszych.

3. Również wczoraj Polski Związek Pracodawców Budownictwa (PZPB) przedstawił raport którego konkluzja wprawdzie nie jest zaskakująca ale rozmiary zagrożenia dla sektora budowlanego jakie z niej wynikają, są wręcz przerażające.

Konkluzja ta brzmi następująco „zamiast wzmocnienia sektora budowlanego, dzięki inwestycjom związanym z Euro 2012, pojawiło się ryzyko upadłości wielu firm – wręcz zapaści całej branży i utraty nawet 150 tysięcy miejsc pracy w tym sektorze”. Do spektakularnych upadłości wielkich firm budowlanych już zresztą doszło, choć sądy gospodarcze przerażone ogromnymi skutkami społecznymi tych procesów, godzą się na upadłości układowe co daje cień szansy na przetrwanie.

4. W poważnych kłopotach finansowych znalazły wszystkie duże miasta będące organizatorami Euro 2012. Na niechlubnej liście najbardziej zadłużonych miast w Polsce i to w czołówce, znalazły się wszystkie duże miasta, w których odbywały się rozgrywki Euro 2012 albo też te, które gościły ekipy piłkarskie grające na tych mistrzostwach. Największe zadłużenie ma Poznań, wskaźnik ten wynosi blisko 72%, a po odliczeniu wydatków na programy unijne ponad 52%, parę miejsc dalej na tej liście jest Gdańsk, gdzie te wskaźniki wynoszą odpowiednio powyżej 64% i 54%, następny jest Kraków 64% i 56%, a później Wrocław ze wskaźnikami 62% i 56%. Ponad 50% wynosi także zadłużenie Warszawy, choć była ona w znacznie lepszej sytuacji niż pozostałe miasta, bo warszawski stadion, budowało ministerstwo sportu. Miasta te jednak ukrywają całość swojego zadłużenia, ponieważ sporą część inwestycji związanych z Euro 2012 realizowały miejskie spółki i to one pożyczały pieniądze pod zastaw swojego majątku. Na jesieni we wszystkich tych miastach wzrosną zapewne opłaty za żłobki i przedszkola, opłaty za przejazd komunikacją miejską, opłaty za wodę, ścieki i śmieci ,a od nowego roku i podatki, bo będą one musiały ratować się przed bankructwem. Jak wynika z powyższego, pierwszy bilans Euro 2012, mówiąc jak najbardziej oględnie, nie jest zbyt budujący, a te kolejne mogą być tylko bardziej przygnębiające. Kuźmiuk

Anna Grodzka, czyli Krzysztof Bęgowski Anna Grodzka w mainstreamowych mediach jest przedstawiana jako niezwykle wrażliwa, delikatna osoba, która dzielnie pokonuje kolejne zakręty swojego życia. Tymczasem z dokumentów służb specjalnych PRL, do których dotarła „Gazeta Polska” wyłania się zupełnie inny obraz. Jest to wizerunek działacza studenckiego i partyjnego, który twardo stąpa po ziemi, przeszedł długotrwałe polityczne szkolenie wojskowe i szefował ważnym przedsięwzięciom gospodarczym w czasach Polski Ludowej. Anna Grodzka, czyli Krzysztof Bęgowski, jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych postaci polskiego parlamentu. Z racji zasiadania w Sejmie Anna Grodzka podobnie jak każdy parlamentarzysta podlega ustawie lustracyjnej. Gdy jednak wpisuje się jej nazwisko w wyszukiwarkę katalogów Biura Lustracyjnego znajdującą się na stronach Instytutu Pamięci Narodowej, pojawia się informacja: znana jako Krzysztof Bęgowski. Jaki jest wynik postepowania lustracyjnego? Na razie nie wiadomo – nie ma na ten temat żadnych danych na stronach internetowych IPN. Według naszych informacji cały czas trwa kwerenda dotycząca Krzysztofa Bęgowskiego. Niedawno odnalazła się jedna z teczek paszportowych Krzysztofa Bęgowskiego, która rzuca zupełnie nowe światło na przeszłość Anny Grodzkiej.

Błyskawiczna kariera Krzysztof Bogdan Bęgowski urodził się 16 marca 1954 r. w podwarszawskim Otwocku jako jedyny syn Kazimiery i Józefa, żołnierza zawodowego Ludowego Wojska Polskiego w stopniu pułkownika. Krzysztof studiował na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie ukończył wydział psychologii (specjalizacja psychologia kliniczna). Dokumenty służb specjalnych PRL-u pokazują karierę partyjną, którą zaczął, będąc jeszcze studentem. Na V roku psychologii w 1982 r. (trwał wówczas stan wojenny) był już członkiem egzekutywy Podstawowej Organizacji Partyjnej Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, pracownikiem Rady Okręgowej Socjalistycznego Związku Studentów Polskich, gdzie był jednocześnie członkiem Komitetu Wykonawczego ds. Pracy Politycznej, a później ds. Szkoleń. We wrześniu 1982 r. Krzysztof Bęgowski został skierowany do Szkoły Podchorążych Rezerwy w Łodzi, gdzie odbywały się szkolenia polityczne. Po długotrwałym przeszkoleniu wojskowym (taka informacja znajduje się w kwestionariuszu paszportowym Bęgowskiego z 1986 r.) został dyrektorem Alma Pressu, wydawnictwa ZSP założonego w 1984 r. przez Jarosława Pachowskiego, członka PZPR, syna ambasadora PRL-u na placówkach w Brukseli, Paryżu, Sztokholmie i w Kambodży.

Przyjaciel socjalizmu Przebieg kariery Krzysztofa Bęgowskiego, jaki wyłania się z dokumentów służb specjalnych PRL-u, pokazuje, że władze partyjne miały do niego najwyższe zaufanie. Świadczą o tym m.in. liczne wyjazdy za granicę – często podróżował do ZSRS. Był m.in. w Moskwie i Rostowie w lipcu 1982 r. na seminarium szkoleniowym – stroną zapraszającą był Komsomoł – komunistyczna organizacja młodzieżowa. Jako sekretarz Komisji Informacji Rady Naczelnej ZSP w 1984 r. był w NRD – Berlinie Wschodnim i Lipsku – na wizytacji firmy Reprotechnik. Jako dyrektor i redaktor naczelny studenckiej oficyny wydawniczej Alma Press pojechał też na Kubę w Brygadzie Młodzieżowej im. R. Miałowskiego, do Jugosławii oraz do Austrii do firmy Sony. Co ciekawe, na dokumentach wyjazdowych Krzysztofa Bęgowskiego Ministerstwo Spraw Wewnętrznych odnotowało, że „wpis w książeczce wojskowej nie wymaga dalszych wyjaśnień”, co oznaczało, że za osobę wyjeżdzająca gwarancje brały wojskowe służby specjalne PRL-u. Krzysztof Bęgowski posługiwał się paszportem uprawniającym do wielokrotnego przekraczania granicy, na który w czasach PRL-u mogli liczyć tylko ludzie władzy. Wśród znajomych Krzysztofa Bęgowskiego z lat 80. można znaleźć nazwisko Aleksandra Kwaśniewskiego, Marka Siwca, Jarosława Pachowskiego, Stanisława Cioska, Włodzimierza Czarzastego, Sławomira Cytryckiego, Ryszarda Kalisza czy Wiesława Kaczmarka. Koniec lat 80. był dla Krzysztofa Bęgowskiego czasem kariery biznesowej i partyjnej. Był członkiem PZPR, a po zmianach ustrojowych – SdRP i SLD. Jednocześnie prężnie działał w biznesie – w spółkach obok Krzysztofa Bęgowskiego można znaleźć ludzi powiązanych z wojskowymi i cywilnymi służbami specjalnymi PRL-u, głównie z Departamentem I MSW, czyli wywiadem.

Krzysztof zostaje Anną Na tym samym wydziale psychologii Uniwersytetu Warszawskiego, na którym szkolił się Krzysztof Bęgowski, w końcu lat 70. studiował także Piotr Pacewicz, uczestnik obrad okrągłego stołu, jeden z założycieli „Gazety Wyborczej”. To właśnie Pacewicz w swoim cyklu „Pociąg osobowy” w kwietniu 2010 r. zamieścił obszerny wywiad z Anną Grodzką, pt. „Skazana na płeć”: „Anię Grodzką przedstawiła mi dziennikarka „Gazety”. Potem Ania opowiedziała mi swoją historię w programie „Pociąg osobowy” – zaczyna swój wywiad Pacewicz. A wcześniej, zapowiadając rozmowę, pisze: „Z Anną Grodzką, która właśnie zakończyła proces zmiany płci, prezeską fundacji Trans-Fuzja, rozmawia Piotr Pacewicz”. Tymczasem Anna Grodzka na łamach „Wyborczej” gościła już wcześniej, m.in. w 2009 r., gdy pisano na temat debaty zorganizowanej przez Krytykę Polityczną w kawiarni Nowy Wspaniały Świat, gdzie Anna Grodzka, jedna z głównych uczestniczek, była przedstawiana jako prezeska fundacji Trans-Fuzja. Jednocześnie w urzędowych dokumentach w 2009 r. prezesem Fundacji był Krzysztof Bęgowski. Według oficjalnych informacji Krzysztof Bęgowski operację zmiany płci przeszedł w Bangkoku – proces zmiany płci miał się zakończyć w 2010 r. Krzysztof Bęgowski podobnie jak wielu innych znanych byłych działaczy Związku Studentów Polskich należał do Stowarzyszenia Ordynacka. Teraz – już jako Anna Grodzka – nadal jest w Stowarzyszeniu, m.in. obok Włodzimierza Cimoszewicza, Marka Belki czy Andrzeja Rozenka.

Posłanka Grodzka W 2010 r. przy ogromnym wsparciu prorządowych mediów Anna Grodzka została posłem Sejmu VII kadencji – wystartowała z listy partii Janusza Palikota z okręgu krakowskiego. A ponieważ wcześniej była członkiem SLD, została karnie usunięta z Sojuszu. W partii Janusza Palikota zajmuje wysoką pozycję – jest wiceprezesem klubu parlamentarnego Ruchu Palikota, wiceprzewodniczącą komisji kultury i środków masowego przekazu, członkiem komisji sprawiedliwości i praw człowieka oraz wiceprzewodniczącą parlamentarnej grupy kobiet. Należy także do ” Parlamentarnego Zespołu na rzecz Tybetu oraz Polsko-Izraelskiej Grupy Parlamentarnej. W kampanii wyborczej Anna Grodzka przedstawiała się jako osoba działająca w biznesie. W oświadczeniu majątkowym złożonym na początku kadencji napisała, że zasiada m.in. w Multicolor Film Agency – w oświadczeniu majątkowym z tego roku nie ma już takiego wpisu.

– Prezes Grodzkiej nie ma w tej chwili w firmie – powiedział nam Paweł Sołodki z Multicolor Film Agency. Po chwili dodał, że agencja zawiesiła swoje funkcjonowanie na czas działalności politycznej Grodzkiej. Dodał, że o planach firmy na przyszłość może poinformować nas Lalka Podobińska z działu organizacyjnego firmy. Wspomniana Lalka Podobińska to Stanisława Fedorowicz-Podobińska, pełniąca funkcję dyrektora biura poselskiego Anny Grodzkiej. Podobnie jak jej pracodawczyni jest związana z Krytyką Polityczną. Warto podkreślić, że środowisko Krytyki Politycznej miało bardzo duży wpływ na publiczną promocję Grodzkiej, która faktycznie zaczęła się w 2009 r. Z kolei wśród asystentów społecznych Anny Grodzkiej jest m.in. Mariusz Wojciechowski, pracownik agencji ochrony Ekotrade, we władzach której zasiadali m.in. były minister spraw wewnętrznych w rządzie SLD Zbigniew Sobotka oraz Andrzej Piłat, były minister infrastruktury, także w rządzie Leszka Millera. Wśród interpelacji poselskich Anny Grodzkiej duża część dotyczy leków i preparatów farmaceutycznych – nie ma w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę fakt, że Stanisława Fedorowicz-Podobińska, dyrektor biura poselskiego z wykształcenia jest farmaceutką, a przed objęciem obecnej funkcji pracowała w Bristol Myers Squibb, firmie biofarmaceutycznej. Anna Grodzka niedawno wniosła projekt ustawy o uzgodnieniu płci, według którego do urzędowej zmiany płci wystarczy oświadczenie danej osoby.

Budowa nowej lewicy Komentatorzy polityczni nie mają wątpliwości, że Ruch Palikota w zamysłach miał być początkiem nowej lewicy, eliminującej ze sceny politycznej Sojusz Lewicy Demokratycznej. Z Januszem Palikotem zaprzyjaźniony jest Adam Michnik i Aleksander Kwaśniewski, sąsiedzi z al. Przyjaciół. W budowie nowego ruchu istotnym elementem jest Anna Grodzka, o której ciepło wypowiadają się byli koledzy ze Związku Studentów Polskich, zrzeszeni dziś w Stowarzyszeniu Ordynacka. W listopadzie ubiegłego roku Włodzimierz Czarzasty, szef Ordynackiej, powiedział, że Aleksander Kwaśniewski, właściciel legitymacji członkowskiej nr 1 i jednocześnie szef Rady Senatorów stowarzyszenia, chce zorganizować kongres nowej lewicy. W tym celu w warszawskiej siedzibie Fundacji Kwaśniewskiego „Amicus Europae”, mieszczącej się przy al. Przyjaciół, odbyło się spotkanie, w którym m.in. wzięło udział całe ścisłe kierownictwo stowarzyszenia. W wypowiedzi dla Pierwszego Programu Polskiego Radia Włodzimierz Czarzasty przypomniał, że ze Stowarzyszeniem Ordynacka związani są nie tylko ludzie SLD, ale również Platformy Obywatelskiej, np. poseł PO Miron Sycz, czy Ruchu Palikota, m.in. rzecznik Andrzej Rozenek i wiceszefowa parlamentarnego klubu Ruchu Palikota Anna Grodzka. Nazwisko posłanki Ruchu Palikota nie padło przypadkowo – aktualnie jest ona kojarzona z działalnością na rzecz osób transseksualnych. A ci – jak pokazały ostatnie wybory parlamentarne – odwrócili się od SLD i zagłosowali na Ruch Palikota, mając tam swojego reprezentanta. Annę Grodzką można spotkać na paradach równości: jeździ też po Polsce na spotkania edukacyjne. A wszędzie towarzyszą jej media, które skrzętnie relacjonują jej obecną działalność. Dorota Kania

Smoleńsk: tajne rozmowy ludzi Putina i Tuska Szef kancelarii premiera Tuska, Tomasz Arabski, przed katastrofą smoleńską dwukrotnie spotykał się w restauracjach z zaufanym człowiekiem Putina, Jurijem Uszakowem. Spotkania miały miejsce w lokalach w Warszawie i Moskwie. W spotkaniach tych, odbywających się bez udziału MSZ, brali udział Igor Sieczin, ówczesny wicepremier i najpotężniejszy partner Władimira Putina, oraz ambasador Rosji w Polsce Władimir Grinin. Uzasadnienie umorzenia cywilnego śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej zawiera wiele niezmiernie ciekawych wiadomości na temat przygotowań do wizyt premiera Tuska i prezydenta Kaczyńskiego w kwietniu 2010 r. Prokuratura potwierdziła m.in. ujawnione już wiele miesięcy temu przez "Gazetę Polską" i "Nasz Dziennik" informacje o tajemniczych spotkaniach Tomasza Arabskiego z Jurijem Uszakowem, szefem aparatu rządu Władimira Putina. Jak pisała wcześniej "Gazeta Polska", były dwa spotkania. Dziś wiemy, kiedy i gdzie: 25 lutego 2010 r. w Warszawie i 17 marca 2010 r. w Moskwie. Jeśli chodzi o spotkanie warszawskie - rozmowy Arabskiego z Uszakowem rozpoczęły się w Kancelarii Premiera, a skończyły w jednej ze stołecznych restauracji. W spotkaniu brał udział Władimir Grinin - ówczesny ambasador Rosji w Polsce, główny uczestnik gry dyplomatycznej Moskwy mającej na celu obniżenie rangi wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. Jeszcze ciekawsze było spotkanie w Moskwie. Doszło do niego także w restauracji. Tym razem udział w rozmowach Arabskiego z Uszakowem wziął udział Igor Sieczin, ówczesny wicepremier, prawa ręka Władimira Putina, szef frakcji "siłowików" (środowiska byłych agentów KGB/FSB) w Rosji. Dodajmy, że za człowieka Sieczina uznawany jest m.in. Aleksander Bastrykin, szef wydziału dochodzeniowego w Prokuraturze Generalnej Rosji, znany ze śledztwa smoleńskiego. O czym rozmawiano? Według Uszakowa, którego przesłuchała polska prokuratura, o... "głównych akcentach wystąpień publicznych Władimira Putina w Katyniu i Smoleńsku w dniu 7 kwietnia". Abstrahując od kuriozalnych wyjaśnienień Uszakowa, należy podkreślić, że prowadzenie międzyrządowych rozmów w restauracji, w dodatku z całkowitym pominięciem MSZ, to niewyobrażalny skandal. Co ciekawe, spotkanie Arabskiego, Uszakowa i Sieczyna odbyło się w restauracji "Dorian Gray" - położonej niedaleko Kremla. Według naszych informacji to częste miejsce spotkań rosyjskich polityków i oligarchów, a także ludzi powiązanych ze służbami specjalnymi. Jak dowiedział się portal Niezalezna.pl - to właśnie w lokalu "Dorian Gray" spotykali się m.in. dygnitarze biorący udział w gigantycznej aferze korupcyjnej związanej z próbą przejęcia firmy Wołgotanker, powiązanej z koncernem Jukos. Wyroki w tej sprawie (m.in. 9 lat więzienia dla generała policji Aleksandra Bokowa) zapadły miesiąc temu. Gdy "Gazeta Polska" ujawniała informacje na temat tajnych spotkań Arabskiego, szef kancelarii premiera nie odpowiedział na żadne pytanie skierowane przez dziennikarzy w tej sprawie. O rozmowach z ludźmi Putina, prowadzonych przed katastrofą smoleńską, ani razu nie wspomniał publicznie premier lub inny członek rządu. Grzegorz Wierzchołowski

Marta Kaczyńska: rząd zaciera ślady Obecnej władzy zależy na tym, by jak najprędzej formalnie zatrzeć ślady odpowiedzialności za tragedię z 10 kwietnia 2010 i sprawić, by po przegranej PO trudniej było prowadzić postępowania, mające na celu ustalenie rzeczywistych związków przyczynowo-skutkowych, które doprowadziły do śmierci Pary Prezydenckiej oraz znacznej części elity politycznej naszego kraju - mówi Marta Kaczyńska, córka śp. Pary Prezydenckiej, w rozmowie z Samuelem Pereirą. Umarzając śledztwo, prokuratura stwierdziła m.in., że „błędy w działaniu urzędników dotyczącym lotów VIP-ów do Smoleńska były, ale nie wywołały negatywnych skutków dla organów państwa”. Zgadza się Pani z takim stanowiskiem? Trudno się zgodzić z argumentacją wskazującą na brak związku między zaniedbaniami, których dopuścili się rządowi urzędnicy, a tym, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 r.
Wszystko wskazuje na to, że jedyną osobą, która poniesie odpowiedzialność za przygotowania do wizyty, będzie były wiceszef BOR-u Paweł Bielawny. Natychmiast Jerzy Miller, obecny wojewoda małopolski, powołał go na odpowiedzialnego za bezpieczeństwo na Euro 2012. Podzielam powszechne chyba przekonanie, że Paweł Bielawny został w sprawie Smoleńska kozłem ofiarnym. W postanowieniu prokuratury widać sprzeczność w podejściu do działań poszczególnych organów państwa. Z jednej strony usiłuje się nam wmówić, że niewłaściwe postępowanie urzędników z Kancelarii Premiera Donalda Tuska nie nosi znamion przestępstwa i pozostaje bez wpływu na zaistnienie katastrofy, z drugiej strony do sądu kierowany jest akt oskarżenia przeciwko zastępcy szefa BOR. Odnoszę wrażenie, że Bielawny został niejako wystawiony, by nie można było zarzucić organom sprawiedliwości całkowitego podporządkowania się rządowi. Zrobiono to jednak na tyle nieudolnie, że żadna z osób, które choć trochę interesują się sprawą katastrofy, nie uwierzy, iż jest to jedyny urzędnik, któremu można postawić zarzuty.
Podejrzewam jednak, że jego sprawa zakończy się uniewinnieniem.
W styczniu 2012 r. Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport, w którym wskazała wiele skandalicznych nieprawidłowości podczas organizacji lotu. Śledczy nie uwzględnili tych uwag. Sytuacja związana z prawną oceną działalności urzędników Donalda Tuska jest kuriozalna. Kontrolerzy NIK tłumaczyli, że na podstawie przygotowanego przez siebie raportu nie skierowali zawiadomień o popełnieniu przestępstw z uwagi na toczące się tzw. cywilne postępowanie. Widać wyraźnie, że w tej sprawie wielu ludzi nie chce po prostu się narażać, a brak zawiadomień skierowanych przez NIK przyczynił się z pewnością do tego, że swobodnie można było sprawę umorzyć.
Prokuratura nie uznaje rodzin ofiar za stronę w postępowaniu. Co w takiej sytuacji pozostaje rodzinom?
We wszystkich wątkach sprawy katastrofy smoleńskiej należy wyczerpać wszelkie procedury, do których uprawnienie przyznają nam przepisy. Wykorzystanie wszystkich dostępnych środków prawnych jest warunkiem domagania się sprawiedliwości przed międzynarodowymi organami wymiaru sprawiedliwości. Samuel Pereira

Mechanizm przekrętu z udziałem państwa Po meczu finałowym Hiszpania - Włochy Euro 2012 przejdzie do historii. Nadchodzi czas podsumowań. Sejm RP przyjął uchwałę nadającą Stadionowi Narodowemu imię legendarnego trenera Kazimierza Górskiego (1921-2006), który w latach 70. polski futbol wprowadził do światowej czołówki. Na meczach swoich podopiecznych zawsze nosił biało-czerwony dres (a nie grantowe ubranko) z nieodłącznym orłem na piersi, i to w czasach, w których "internacjonalistyczna" władza ludowa zwalczała odniesienia do tradycji narodowej. Jego piłkarze grali w biało-czerwonych strojach i wygrywali. W trakcie słynnej konferencji prasowej prezesa PZPN dowiedzieliśmy się, jak ogromne wynagrodzenia otrzymali działacze, trener i piłkarze za sam udział w mistrzostwach Europy. Bez względu na wynik... Przy okazji objawił się plan władzy, która chciała zawłaszczyć Euro do swoich celów politycznych, a dumę narodową Polaków i kibicowanie polskiej drużynie utożsamić z poparciem dla rządu. Myślano, że jak nasi wyjdą z grupy, to tym samym uda się odwrócić uwagę opinii publicznej od nieudolności i niekompetencji obecnej władzy oraz wywoływanych przez nią konfliktów z kolejnymi grupami społecznymi. W tym z firmowaną przez obecną ekipę dyskryminacją katolików przejawiającą się między innymi otwarciem furtki do rugowania religii ze szkół, próbą ograniczenia finansów Kościoła czy wykluczeniem katolickiej Telewizji Trwam. Rząd przy wykorzystaniu propagandy sukcesu wdrożył taktykę ucieczki do przodu. Stadiony co prawda zostały wybudowane, ale zostały przepłacone, by "swoi" dobrze zarobili, autostrady niby są, ale ich jeszcze nie ma, porażką zakończyło się wiele z megalomańskim zadęciem zapowiadanych inwestycji infrastrukturalnych. Główni wykonawcy przy cichym współudziale państwa doprowadzili do upadku wielu średnich i małych firm, które były podwykonawcami i za wykonane prace nie otrzymały zapłaty. Mechanizm przekrętu był prosty. Generalny wykonawca, który wygrywał przetarg, dywersyfikował zakres prac i zlecał ich wykonanie podwykonawcom. Umowy o roboty budowlane obejmowały w praktyce jedynie robociznę stanowiącą ok. 25 proc. kosztorysowej wartości danej inwestycji i tylko w tym zakresie według kodeksu cywilnego zapłata była gwarantowana solidarnie przez zamawiającego (państwo) i generalnego wykonawcę. Natomiast cała reszta zamówienia (materiał, transport, sprzęt) była przerzucana przez dyktujących warunki generalnych wykonawców do zwykłych umów cywilnych, które znacznie trudniej wyegzekwować. Następnie wykonawcy generalni (często firmy zagraniczne) transferowali środki do innych spółek lub do innych krajów oraz wypłacali sobie gigantyczne premie i wynagrodzenia i ogłaszali upadłość, a w konsekwencji unikali płacenia podwykonawcom. W ten sposób beneficjentem ostatniego boomu budowlanego w Polsce zostały podmioty zagraniczne, które się znakomicie obłowiły kosztem polskiego podatnika na Euro. Natomiast średnie i małe firmy polskie, które dźwigały na sobie trud budów, poniosły ciężar finansowania inwestycji i zostały wydrenowane z kapitału. Dziś ich właściciele są pozbawieni swoich przedsiębiorstw, które zbankrutowały, a ich osobisty majątek zajmują komornicy. Tysiące pracowników tych firm nie otrzymało pieniędzy za pracę i ich rodziny znalazły się w bardzo trudnej sytuacji materialnej. Jan Maria Jackowski

Czy jestem zakamuflowaną opcją korwinowską? Czegóż to się człowiek o sobie nie dowiaduje z internetu! Czytam ci ja na przykład, jak na „Nowym Ekranie” autor podpisujący się jako Radek chłoszcze mnie pryncypialnie za „zakamuflowaną opcję korwinowską”. Ten pan Radek wcześniej pisał do mnie nawet płomienne listy, bym przestał pogrążać się w sprośnych błędach Niebu obrzydłych i odciął się od Korwina, a jeśli już nie odciął, to żebym go krytykował tak samo jak, dajmy na to, Jarosława Kaczyńskiego. W przeciwnym razie – przestrzegał mnie pan Radek – utracę wiarygodność, i to raz na zawsze. Tłumaczyłem mu, że Janusz Korwin-Mikke jest już dużym chłopczykiem i w związku z tym nie pyta mnie o pozwolenie napisania lub powiedzenia tego czy owego – podobnie zresztą jak i ja nie konsultuję z nim tego, co wygaduję i wypisuję na różnych łamach. Ale na próżno – Radek najwyraźniej w to nie uwierzył i przypuszcza, że przed napisaniem czy powiedzeniem czegokolwiek z Korwinem się namawiam, a mówiąc, iż jestem też dużym chłopczykiem, któremu rodzice pozwolili na samodzielne pisanie i mówienie, tylko perfidnie się kamufluję, żeby w ten sposób sprowadzić na manowce prawdziwych patriotów. Jeszcze bardziej radykalni i wymagający są wobec mnie komentatorzy na internetowych forach. Wyrażają nieustające zdumienie, żeby nie powiedzieć: zgorszenie moją obecnością na antenie Radia Maryja i Telewizji Trwam, gdzie podstępnie sączę różne jady. Co ja sączę, każdy słyszy i widzi – ale dlaczego „podstępnie”? Przecież nigdy żadnych swoich poglądów nie ukrywałem, a książka pod tytułem „Dobry »zły« liberalizm”, w której przestawiłem w sposób, jak mi się wydaje, przystępny, na czym właściwie polega liberalizm konserwatywny, omawiana była właśnie na antenie Radia Maryja – i to nie z mojej inicjatywy, a z inicjatywy studentów Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu, którym najwidoczniej wydała się interesująca na tyle, żeby ją na antenie omówić. Zapewne to, co ja mówię, irytuje wiele osób, ale z kolei innym osobom się podoba – i na takiej właśnie różnorodności polega urok wolności słowa, która zawsze leżała i leży mi na sercu nie dlatego, żebym mógł się wygadać, ale przede wszystkim dlatego, że tylko wolność słowa gwarantuje autentyczny charakter dyskursu publicznego. Ten autentyzm z kolei jest koniecznym warunkiem tworzenia żywej kultury, bez której naród obumiera, to znaczy uwstecznia się do poziomu przednarodowego, a niekiedy nawet zanika. Nie wszyscy to jednak rozumieją i w związku z tym próbują mi dyktować, co i jak powinienem pisać, grożąc, że w przeciwnym razie przestaną mnie czytać. Skoro jednak lepiej wiedzą, co trzeba pisać i mówić, to po cóż jeszcze ja jestem im potrzebny? Niech piszą i mówią sami – a ja przecież, nawet gdybym chciał, nie mógłbym im zabronić. Ale nie – sami pisać ani mówić nie chcą, tylko próbują namówić mnie, żebym pisał pod ich dyktando. Żeby jeszcze chociaż mnie wynajęli – ale też nie; najwyraźniej liczą na to, że będę się im wysługiwał za darmo. Ciekawe, skąd u niektórych ludzi bierze się przekonanie, że wszyscy powinni się do nich akomodować. Nigdy nie potrafiłem tego zrozumieć, chyba przede wszystkim dlatego, że sam nie mam ambicji, by kimkolwiek rządzić, a w życiu staram się kierować maksymą Franciszka księcia de La Rochefoucauld, że „trudniej jest nie dać rządzić sobą niż rządzić innymi”. Przypatrując się na przykład naszym Umiłowanym Przywódcom, utwierdzam się w przekonaniu, że za złudzenie, iż czymś czy kimś rządzą, płacą straszliwą cenę, stając się zakładnikami, a nawet popychadłami Sił Wyższych, a w najlepszym razie zakładnikami własnego zaplecza politycznego, któremu muszą schlebiać i podlizywać się, bo w przeciwnym razie zostaną osamotnieni. Ale chociaż nie mam ambicji, by kimkolwiek rządzić, samym swoim istnieniem wzbudzam rozmaite podejrzenia. Na przykład że jestem Żydem – bo jakiemu gojowi Żydzi pozwoliliby na takie bezeceństwa? Tacy podejrzliwcy twierdzą również, że Żydem był Adolf Hitler, który tak się wstydził swojego pochodzenia, że aż postanowił zgładzić wszystkich Żydów, byle tylko ta tajemnica się nie wydała. Nie muszę dodawać, że naprawdę nazywał się Rotenschwanz – bo takie nazwisko najchętniej przypisują różnym osobistościom anonimowi twórcy rozmaitych „list Żydów” w internecie. Zresztą z Żydami rozmaicie bywa – Antoni Słonimski w swoim czasie zdemaskował Czesława Centkiewicza jako „Żyda polarnego”, no a Stefan Staszewski, wiadomo: „Żyd blondyn, rzecz przeciwna naturze, bardzo niebezpieczny”. Inni – przeciwnie – uważają mnie za ruskiego agenta, ale na szczęście pan red. Jan Engelgard przychodzi mi w sukurs, demaskując mnie jako nieuleczalnego rusofoba. Czy ruski agent może być rusofobem? Na tym świecie pełnym złości nigdy nic nie wiadomo, a skoro pan Radek chłoszcze mnie pryncypialnie za „zakamuflowana opcję korwinowską”, to czyż dla lepszego kamuflażu nie mogę pozorować rusofobii? Wreszcie pewien Czytelnik po śmierci generała Petelickiego napisał mi gotowy tekst, czyniąc mi przy okazji gorzkie wyrzuty, że swoimi podejrzeniami wobec naszej młodej demokracji, jakoby była podszyta agenturą, ośmieszam „prawdziwą prawicę” i prawdziwych zwolenników kapitalizmu. Tłumaczyłem, że nikogo, a już specjalnie „prawdziwej prawicy” nie zmuszam , żeby mi wierzyła, i skoro tak bardzo boi się ośmieszenia, to niechże myśli, podobnie jak „młodzi, wykształceni”, że z tą naszą młodą demokracją to wszystko naprawdę – ale oto nieoczekiwanie w sukurs przyszedł mi Instytut Pamięci Narodowej, wytaczając jakimś wysokiej rangi wojskowym procesy kłamstwo lustracyjne. Zeznający na tym procesie świadek, również wojskowy wysokiej rangi, twierdził, że „co drugi” z obecnych wysokiej rangi wojskowych podpisał „coś tam” – naturalnie „bez swojej wiedzy i zgody” – Wojskowej Służbie Wewnętrznej, bo tak za komuny nazywała się wojskowa razwiedka. Ciekawe, że akurat ci, co wtedy „coś podpisali”, awansowali nie tylko za komuny, ale również, a właściwie przede wszystkim w „wolnej Polsce”. Rozbierając sobie z uwagą ten fenomen, nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż opowieści, że Wojskowych Służb Informacyjnych, w które podczas transformacji ustrojowej przepoczwarzyła się WSW, już „nie ma”, należy spokojnie włożyć między bajki – podobnie jak opowieści o autentycznym charakterze naszej młodej demokracji. SM

Polska powinna się wziąć za eksplorację kosmosu! Organizm, by żyć, musi się rozwijać. Ekspandować. Kto stoi w miejscu, w najlepszym razie wegetuje. A Królowa Krainy Czarów tłumaczyła Alicji, że nawet po to, by stać w miejscu, trzeba szybko iść do przodu. Umieramy – bo nam się nie chce. Przeciętny Europejczyk myśli o telewizorze 3D – zapachowym, a potem może z dotykiem, by można było zdradzić z nim żonę… Myśli o wyjeździe turystycznym. Myśli o alkoholu, narkotykach… Te wszystkie patologie biorą się stąd, że każdy organizm – również organizm społeczny – musi się rozwijać! Ale gdzie się rozwijać, gdy cała ziemia jest już podbita, a wyprawy kosmiczne są strasznie drogie, trudne i ryzykowne?

Ryzykuj! Otóż to! Jeśli są trudne i ryzykowne – to tym lepiej! Nie podbijemy łatwo całego naszego Układu – więc mamy zadanie dla Ludzkości na stulecia i tysiąclecia! Ale trzeba się za to wziąć, zanim do końca wymrzemy. Tymczasem mało kto o tym myśli. Amerykanie zlikwidowali program wahadłowców, bo są straszliwie zadłużeni. Chińczycy – owszem, ale oni planują wyprawy państwowe – a to oznacza potężny koszt i cele polityczne, a nie odkrywcze. Unia Europejska interesuje się kosmosem tylko po to, by wysłać do gwiazd… Konstytucję Unii Europejskiej – wiekopomne dzieło, o którym zapomniano pół roku po uchwaleniu. A także by umieścić tam satelity konkurujące z systemem GPS – co zresztą się nie udaje. A ja uparcie tłumaczę, że za eksplorację kosmosu powinna wziąć się Polska. To znaczy nie państwo polskie – bo jak się Rzeczpospolita za to weźmie, to od razu rozkradną pół przedsięwzięcia, a resztę spieprzą. Jak wiadomo, Rzeczpospolita nie jest w stanie zbudować na czas autostrady – co umiał zrobić nawet taki durny socjalista jak Adolf Hitler 80 lat temu – więc jak może myśleć o wysłaniu rakiety kosmicznej? Ale przecież mamy już miliarderów, którzy przecież swoich miliardów do grobu ze sobą nie wezmą. I mamy ludzi pomysłowych. Parę lat temu na swoich blogach tłumaczyłem, że wysłanie Polaka na Marsa nie jest żadnym problemem – ani technicznym, ani finansowym. Pod warunkiem, że nie wezmą się za to fachowcy z NASA czy np. z Chin. Chińczycy i tak wszystko robią pięć razy taniej niż NASA – ale ja tłumaczyłem, że można to zrobić sto razy taniej. Amerykanie obliczają, że taki projekt kosztowałby ich 300 miliardów dolarów. Powstaje pytanie, czy można się zmieścić w 5 miliardach złotych? Sadzę, że bez większych trudności.

Wypowiedzmy traktat Pierwszą trudnością jest wypowiedzenie układu o przestrzeni kosmicznej – podpisanego przez UK, USA i ZSRS w 1967 roku, a potem niestety przez PRL. Dokument ten zawiera wiele słusznych postanowień (np. o nieumieszczaniu broni w kosmosie) – ale to ten traktat jest przyczyną zastoju badań kosmicznych. Zabrania on mianowicie zawłaszczania jakiejkolwiek części ciał niebieskich. Gdyby państwa i osoby prywatne mogły zawłaszczyć jakiś kawał planety (układ powinien określać, co trzeba zrobić, aby zająć jakieś terytorium – by postawienie stopy na Marsie nie oznaczało zajęcia całej planety!), to rozpocząłby się wyścig kosmiczny, by zając najlepsze kawałki, wynajmowano by astrogeologów, by określali, co to są „najlepsze kawałki” – krótko mówiąc: ruszyłoby się w tym interesie. Ten jeden układ ugrobił kosmos. Jednocześnie – jak pisze np. p. Jan Hickman http://www.thespacereview.com/article/960/1

– bulla JŚw. Aleksandra VI z 1493 roku, przyznająca zachodnią część Ameryki Południowej Hiszpanii, a Brazylię i „wszystkie południowe rejony Morza Oceanicznego” Portugalii, to akt bardzo skromny w porównaniu z tym układem, który decyduje, że cały kosmos stanowi „wspólną własność Ludzkości”!!! Ten układ trzeba wypowiedzieć – podobnie jak większość układów podpisywanych w latach 1912-2012. Przejdźmy do trudności technicznych. Na wstępie zakładam, że celem misji jest osadzenie Polaka na powiedzmy) Marsie. A więc nie powrót co już wielokrotnie redukuje koszty. Tymczasem jest wiele chorób genetycznych powodujących nieuchronną śmierć w wieku 39-42 lat – i jestem pewien, że wielu z tych ludzi (a pewno jeszcze więcej zdrowych), zgodziłoby się polecieć na Marsa bez możliwości powrotu. Herostrates dla sławy gotów był ponieść śmierć w torturach – i podpalił świątynię Artemidy w Efezie… Klasyczne sposoby wysłania człowieka na „Marsa” zakładają zbudowanie potężnej rakiety, zaopatrzenie jej w tysiące ton paliwa, następnie próby lądowania nią na Marsie, co pochłonęłoby kolejne setki ton paliwa. Tymczasem p. Tomasz Brol, gliwicki krótkofalowiec, i jego koledzy od lat wysyłają ładunki na granice przestrzeni kosmicznej – na wysokość 30-32 kilometrów. Ostatnio przy pomocy zwykłego lateksowego balonika wysłali kilogram ładunku – i podkreślają, że kosztowało to ich 2 tys. zł – podczas gdy państwowe agencje za wyniesienie kilograma w kosmos liczą 200 tys. dolarów. Dodam, że gdyby (na co, zdaje się, nie pozwalają przepisy BHP) zamiast helu użyli dwa razy lżejszego i 10 razy tańszego wodoru – efekt byłby jeszcze znacznie lepszy. Ten wodór można by zresztą potem wykorzystać do silnika…

Oczywiście to jeszcze nie jest kosmos. Jednak wykorzystanie atmosfery do podparcia się powoduje drastyczne potanienie całej zabawy. Co prawda siła grawitacji 30 km od Ziemi nie jest wiele mniejsza niż na jej powierzchni – ale odpada przebijanie się przez atmosferę. Gdyby więc wysyłać tą metodą na raty tysiąc minirakietek – i potem zmontować w przestrzeni kosmicznej z tego kilka „baterii” (proszę zauważyć, że te rakietki w ogóle nie muszą mieć aerodynamicznego kształtu!!) – to w sumie za jakieś 500 milionów zł można by mieć doskonały pojazd kosmiczny. Trzeba by jeszcze zapłacić Rosjanom za wyniesienie w kosmos dwóch ludzi, by razem to to montowali – 40 milionów. Trzeba jeszcze pamiętać o zapasach żywności, o ekwipunku. Tym niemniej koszt nie powinien przekroczyć jednego miliarda złotych. Znacznie mniej, niż ukradziono przy budowie Stadionu Narodowego. Już nie wspominam o tym, co ukradli przy budowie autostrad i innych obiektów towarzyszących. Ludziom często nie mieści się w głowie, że w kosmos można polecieć ot, tak – metodą chałupniczą. Otóż można. Dzisiejsze komputery i w ogóle technika umożliwiają nie takie cuda. Jest pytaniem: lecieć na umierającą planetę, Marsa, gdzie atmosfera jest rzadka i temperatura niska? Czy na Wenus, której atmosfera składa się z dwutlenku węgla i gdzie wieją potężne wiatry? Skoro są wiatry, to montujemy wiatraki i mamy energię! Czy może na Tytana – księżyc Saturna, bardzo zbliżony warunkami do Ziemi, z atmosferą składająca się w dużej mierze z metanu, z którego można zbudować bardzo wiele potrzebnych związków organicznych? Pewnym problemem jest to, że podróż w okolice Saturna trwałaby o wiele dłużej. Oczyma duszy widzę jednak taki pojazd – napędzany paroma setkami rakietek. Po wypaleniu się paliwa z pierwszej warstwy rakietki te byłyby odrzucane – i napędzanie reszty byłoby znacznie łatwiejsze (nie daje się odrzucić części jednej wielkiej rakiety…). Następnie nad „Marsem” zestalony tlen napełnia ogromne baterie balonów, które posłużą jako amortyzatory przy zderzeniu z powierzchnią „Marsa” (tak udało się wylądować z nieuszkodzonym „Pathfinderem”), a potem posłużą, by zapewnić zaopatrzenie w tlen w pierwszych miesiącach pobytu). Po wejściu w atmosferę nad głową pierwszego „Marsjanina” otwiera się ogromny spadochron z przezroczystej materii (który potem posłuży jako kopuła „mieszkania” polskiego Marsjanina… Czy Państwo sobie wyobrażacie, jak Polacy zaczęliby chodzić z podniesionymi głowami? Jak duma rozpierałaby naszych rodaków za granicami kraju? To byłoby warte znacznie więcej niż 100 miliardów złotych.

Niestety, czy ktoś sobie wyobraża, że JE Donald Tusk, JE Waldemar Pawlak, WCzc. Jarosław Kaczyński, WCzc. Leszek Miller, WCzc. Janusz Palikot czy CEP Zbigniew Ziobro choć przez moment pomyślą o takiej możliwości? Nie – oni myślą o tym, czy przy odbieraniu ludziom prawa do emerytury przedłużyć samotnym matkom urlop z trzech do czterech miesięcy. I co najgorsze, są przekonani, że dobro samotnych matek jest znacznie ważniejsze niż jakiś tam Pan Twardowski na Księżycu! JKM

Caveant (vice)consules! Z okazji uroczystego pogrzebu generała Sławomira Petelickiego, który zginął w następstwie postrzału z broni palnej, pojawiły się informacje, ze nieboszczyk wstąpił do Służby Bezpieczeństwa w roku 1969, a w roku 1975 - już, jako „oficer wywiadu PRL” - został mianowany wicekonsulem w Nowym Jorku do spraw Polonii. Ponieważ akurat peregrynuję po Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, odwiedzając skupiska polonijne i informując o sytuacji w naszym nieszczęśliwym kraju, informacja ta wzbudziła moje szczególne zainteresowanie. Wprawdzie nominacja na wicekonsula do spraw Polonii, jaką Sławomir Petelicki uzyskał w Nowym Jorku, miała miejsce 37 lat temu, ale skądinąd wiemy, że w PRL, zwłaszcza w latach 70-tych, zapoczątkowanych zostało wiele nowych świeckich tradycji. Czy do tych tradycji należy również i ta, iż wicekonsulami do spraw Polonii również i dzisiaj są oficerowie „wywiadu PRL” - to dobre pytanie. Kiedy przyjechałem do USA i Kanady po raz pierwszy, uderzył mnie kontrast między ekonomicznym potencjałem Polonii, widocznym zwłaszcza w takich ośrodkach jak Chicago, czy Toronto, a potencjałem politycznym. Na skutek wzajemnych niechęci i konfliktów, ten ekonomiczny potencjał nie przekładał się w najmniejszym stopniu na polityczne wpływy. Jeszcze większym zaskoczeniem było dla mnie to, że w 18 roku transformacji ustrojowej można było odnieść wrażenie, iż stosunek placówek dyplomatycznych naszego nieszczęśliwego kraju do Polonii Amerykańskiej jest taki sam, jak za komuny. Za komuny było to tylko bardziej zrozumiałe, bo Polonia Amerykańska, mimo sentymentów dla Starego Kraju, była nastawiona antykomunistycznie i w związku z tym - traktowana przez krajowych komuchów, w tym również, a może nawet zwłaszcza przez „wywiad PRL” kolaborujący z Sowieciarzami nad utrwaleniem zależności Polski od Związku Radzieckiego - jako środowisko wrogie, w którym trzeba blokować i rozbijać każdą próbę politycznej integracji. O ile za komuny było to zrozumiałe, o tyle w 18 roku transformacji ustrojowej, kiedy Polska została członkiem NATO - co najmniej dziwne. A jednak na tym świecie dzieją się rzeczy, które nie śniły się filozofom - o czym każdy mógł się przekonać na widok kampanii dyskredytującej na gruncie amerykańskim ówczesnego prezesa KPA Edwarda Moskala. Edward Moskal pod petycją w sprawie przyjęcia Polski do NATO zebrał ok. 9 mln podpisów, udowadniając w ten sposób nie tylko, że przynajmniej wokół niektórych spraw można Polonię politycznie zintegrować, ale również - że możliwe jest dzięki temu powstanie polskiego lobby w USA. Jednak z inicjatywy MSZ w Warszawie natychmiast rozpoczęła się kampania dyskredytowania Edwarda Moskala, jako „antysemity”. W kampanii tej brały udział również niektóre osobistości polonijne, bliżej związane z placówkami dyplomatycznymi naszego nieszczęśliwego kraju. Nietrudno było domyślić się celu tej kampanii. Po co w USA lobby polskie, kiedy jest już tam bardzo silne lobby żydowskie? Obecność lobby polskiego byłaby z punktu widzenia lobby żydowskiego niekorzystna, zwłaszcza w przypadku konfliktu interesów. A taki konflikt ma miejsce w postaci tak zwanych „roszczeń”, jakie żydowskie organizacje wiadomego przemysłu wysuwają pod adresem Polski, w ramach polityki przerzucania odpowiedzialności za II wojnę światową z Niemiec na winowajcę zastępczego, na którego została wytypowana Polska. W takiej sytuacji żadne polskie lobby w USA nie jest potrzebne i w związku z tym polityka blokowania i rozbijania każdej próby integracji środowisk polonijnych jest kontynuowana. Na tym tle lepiej rozumiemy zarówno uspokajające wyjaśnienia jednej z krajowych gazet, że mimo objęcia stanowiska ministra spraw zagranicznych przez Radosława Sikorskiego, ministerstwem po staremu kieruje ekipa skompletowana przez Bronisława Geremka - jak i ostatnie udelektowanie szefa Mosadu honorowym obywatelstwem Polski. To na pewno nie jest ostatnie słowo i jeśli sprawy nadal będą szły w tym kierunku, to nie jest wykluczone, iż pewnego dnia doczekamy się, że szef Mosadu zostanie nie tylko „honorowym”, ale nawet Pierwszym Obywatelem Rzeczypospolitej. W takiej sytuacji trudno się dziwić, że i placówki dyplomatyczne naszego nieszczęśliwego kraju bywają obciążane odpowiednimi zadaniami, przyjmującymi m.in. postać różnych „czarnych list”, których oczywiście „nie ma” - ale tak samo „nie ma” na przykład Wojskowych Służb Informacyjnych, co to transformację ustrojową przeszły w szyku zwartym, bo nie tylko ją przygotowały, ale również - przeprowadziły, nadzorując jej zaprojektowany przebieg aż do dnia dzisiejszego. Dlatego nie można wykluczyć, że zapoczątkowana w okresie PRL nowa świecka tradycja, by wicekonsulami do spraw Polonii mianować osobistości związane z razwiedką, jest kontynuowana również i dzisiaj. Skoro jakieś metody okazały się skuteczne kiedyś, to niby, dlaczego rezygnować z nich dzisiaj? Nie ma żadnego, a w każdym razie - nie ma ważnego powodu. Więc wprawdzie na skutek różnych zagadkowych okoliczności generał Sławomir Petelicki rozstał się z życiem na skutek postrzału w głowę, ale dzięki niedyskrecjom, jakie wypłynęły przy okazji jego uroczystego pogrzebu, również na stosunki Starego Nieszczęśliwego Kraju z amerykańską Polonią rzucony został snop światła. SM

Pietrzak: Jak Rosja znalazła się na kolanach Na początku lipca 1941 roku Józef Stalin wysłał emisariuszy do Adolfa Hitlera. Ofertę pokoju za wszelką cenę przedstawił Hitlerowi bułgarski ambasador Iwan Stamenow, zwerbowany przez Sowietów w 1934 roku w Rzymie. Jego misja zakończyła się porażką. Hitler był zbyt bliski zwycięstwa i interesowała go tylko bezwarunkowa kapitulacja. Rosyjskie propozycje pokojowe to – obok przygotowań do ataku na Hitlera w połowie lipca 1941 roku – skrzętnie przemilczany temat.

Wariant Lenina Proponując pokój, Stalin chciał – po pierwsze – „uratować” przed niemiecką okupacją jak największą cześć terytorium Związku Sowieckiego. Po drugie – chciał rządzić nadal tą „uratowaną” częścią jako dyktator. Stalin dysponował doświadczeniami Lenina, które teraz po tragicznych 10 dniach wojny były na wagę złota. W analogicznej sytuacji, w jakiej się znajdował teraz Stalin, znalazł się wiosną 1918 roku Lenin. To właśnie wtedy, gdy niemieckie jednostki frontowe były prawie 10 kilometrów od Piotrogrodu, Lenin zdecydował się podpisać 3 marca 1918 roku traktat pokojowy w Brześciu z państwami centralnymi i ich sojusznikami. Traktat ten był faktyczną kapitulacją Rosji przed Niemcami, ale jedynie taktyczną. Rosja zobowiązała się wycofać z wojny i zerwać sojusz z Ententą. Godziła się również na okupację przez armię niemiecką terenów na wschód od ustalonej traktatem linii granicznej. Oznaczało to utratę przez Rosję terenów Królestwa Kongresowego, oraz obszarów Litwy, Łotwy, Estonii, Białorusi, Finlandii i Wysp Alandzkich, a na Zakaukaziu — Karsu, Ardahanu i Batumi. Rosja zobowiązana się wówczas także do zdemobilizowania całej swojej armii. Jednak Lenin wiedział dobrze, że dzięki temu traktatowi będzie miał szanse na uratowanie władzy na pozostałym terytorium Rosji. Na początku lipca 1941 roku doświadczenia Lenina były dla Stalina cenne. Po szoku pierwszych 10 dni zaczynał myśleć według schematu Lenina. To wtedy na jego osobistą prośbę puszczono Berlinowi pierwszy sygnał o sowieckiej propozycji kapitulacji ubranej w formy traktatu. Po krótkich rozmowach negocjacje zostały przerwane.

Sukces Blitzkriegu Niemcy mieli podstawy, aby tak postąpić. Od początku wojny, czyli od 22 czerwca 1941 roku, gdy niemieckie armie na linii od Bałtyku po Karpaty rozpoczęły operację o kryptonimie „Barbarossa”, wszystko szło lepiej niż w planach. Po 10 dniach wojny byt sowieckiego państwa wydawał się przesądzony. Niemiecki atak na Związek Sowiecki w ciągu pierwszych 10 dni był nie do zatrzymania. Już pierwszego dnia Niemcy posunęli się naprzód o około 60 kilometrów. Niemieckie lotnictwo panowało niepodzielnie w powietrzu. W znacznej mierze ułatwili to sami Sowieci, przystępując w lecie 1941 roku do generalnego planu zmiany dyslokacji swoich lotnisk. Zakładał on, że wzdłuż sowiecko-niemieckiej granicy powstanie 190 nowych lotnisk, lecz plan ten z powodu braku środków nie mógł zostać do końca zrealizowany. Rozpoczęty demontaż urządzeń na starych lotniskach spowodował, że większość sowieckich samolotów musiała stacjonować na bezbronnych lotniskach cywilnych. Podobna sytuacja miała miejsce w wypadku sowieckich umocnień obronnych – stare rozbierano, aby budować nowe w miejscach bardziej wysuniętych na zachód. W sowieckich planach chodziło o zasadnicze przesunięcie linii obronnych o strefę ziem zajętych przez Związek Sowiecki w wyniku paktu Ribbentrop-Mołotow. Taka sytuacja niewątpliwie ułatwiała niemiecki atak. W ten sposób niemieckie kliny pancerne mogły skutecznie przedzierać się na tyły Armii Czerwonej. Już pierwszy dzień wojny pokazał kompletne nieprzygotowanie Sowietów do obrony. Szybko zauważył to szef niemieckiego Sztabu Generalnego wojsk lądowych gen. Franz Halder, który postanowił kontynuować niemiecki Blitzkrieg, zwiększając w kolejnych dniach jeszcze bardziej natężenie niemieckiego ataku. Kolejne dwa dni wojny okazały się jeszcze większym sukcesem Niemców. 25 czerwca 1941 roku sowieckie dywizje cofały się już niemal na całej linii frontu. Rankiem 26 czerwca siły niemieckiej Armii „Północ” osiągnęły rzekę Dźwinę w rejonie Dyneburga, by po kilku dniach przełamać sowiecką obronę i posunąć się o dalsze kilkadziesiąt kilometrów w głąb sowieckiego państwa. 28 czerwca Grupa Armii „Środek”, nacierająca na Moskwę, zdobyła Mińsk. Jednocześnie na jej tyłach pozostały wielkie zgrupowania Armii Czerwonej, należące do sowieckiego Frontu Zachodniego, które niebawem zostały zamknięte w dwóch „kotłach” – pod Białymstokiem i Mińskiem. Los okrążonych sowieckich sił, które liczyły ponad 325 tys. żołnierzy, wydawał się przesądzony.

Niemieckie jednostki z 2. Grupy Pancernej gen. Heinza Guderiana, będące szpicą ataku Grupy Armii „Środek”, coraz bardziej zbliżały się do linii Dniepru. Niemiecki Blitzkrieg skutecznie realizowała również Grupa Armii „Południe”. Jej głównym zadaniem było zniszczenie sowieckich wojsk na zachodniej Ukrainie. Siły sowieckie były tu znacznie mocniejsze niż na północy. Dowódca 16. Dywizji Pancernej, gen. Hans Hube, po pierwszych dniach walk scharakteryzował postępy niemieckiego ataku na południu słowami: „Idzie do przodu, powoli, ale pewnie”. W ciągu pierwszych 10 dni Niemcy zdołali doprowadzić do przerwania południowego odcinka Linii Stalina, którą stanowił system umocnień zbudowany w latach trzydziestych. Powstała w ten sposób w rejonie Równego-Żytomierza luka w sowieckiej linii obrony stwarzała zagrożenie dla znajdujących się w tym rejonie sowieckich armii. 30 czerwca także i na południowym odcinku frontu zaczął się totalny odwrót Armii Czerwonej. Po dziesięciu dniach Niemcy zdołali opanować całe terytorium Litwy, Łotwy, wschodniej Polski, jak też większość terenów sowieckiej Białorusi i znaczną część sowieckiej Ukrainy. Ale przy tym Niemcy osiągnęli pozycje umożliwiające im przeprowadzenie decydujących uderzeń na strategiczne cele zaplanowanej kampanii, czyli Leningrad na północy, Moskwę w centrum i Kaukaz na południu. Nie bez powodu gen. Halder pod datą 3 lipca 1941 roku odnotował w swoim wojennym dzienniku znamienne słowa: „wojna została już wygrana”.

Do dziś atak Hitlera na sowiecką Rosję jest największą operacją militarną w historii świata. Wzięło w nim udział 181 dywizji i 18 brygad, liczących łącznie ponad 4,7 mln żołnierzy. Siły te dysponowały prawie 4 tysiącami czołgów i prawie 5 tysiącami samolotów. Głównym założeniem niemieckiego ataku, zgodnie z teorią niemieckiej wojny błyskawicznej (Blitzkriegu), było doprowadzenie do jak najszybszego zniszczenia sił Armii Czerwonej i w konsekwencji do upadku sowieckiego państwa. W tym celu całość atakujących sił Hitlera została podzielona na trzy grupy armii, które niezależnie od siebie miały równocześnie zajmować wyznaczone obszary Związku Sowieckiego. I tak Grupę Armii „Północ” przydzielono do podboju terenów nadbałtyckich z Leningradem w roli głównej, Grupę Armii „Środek” wyznaczono do podboju rejonu Mińska i Smoleńska, a następnie wykonania ataku na stolicę Związku Sowieckiego, zaś Grupa Armii „Południe” miała opanować tereny Ukrainy, osiągając linię Wołgi. Naprzeciw sił Hitlera znajdowało się ponad 5,3 mln żołnierzy Armii Czerwonej, dysponującej prawie 16 tysiącami czołgów i 11 tysiącami samolotów. Problemem dowództwa Armii Czerwonej było jednak to, że w zachodniej części Związku Sowieckiego, która miała przyjąć niemiecki atak, znajdowało się jedynie 2,9 mln żołnierzy zgrupowanych w 171 dywizji.

Chytry Gruzin Tuż po ataku Stalin nadal myślał o wojnie zaczepnej. 22 czerwca przed południem zażądał, by „miażdżącym uderzeniem rozgromić nieprzyjaciela”. Jednak jego rozkaz był po prostu niewykonalny. Nie można już było zatrzymać rozpędzonej, potężnej niemieckiej machiny wojennej. Od 23 czerwca z dnia na dzień „złudzenia Stalina zaczęły się rozwiewać”. 26 czerwca Stalin już rozumiał, że jego armia cofa się na całej linii frontu i że ten odwrót zmienia się coraz bardziej w paniczną ucieczkę. Kolejne raporty z frontu jeszcze bardziej to potwierdzały. Szczególnie przygnębiającą lekturą był raport operacyjny szefa oddziału operacyjnego Białoruskiego Specjalnego Okręgu Wojskowego, płk. Sandałowa, który 24 czerwca 1941 roku meldował, że „piechota jest zdemoralizowana, nie przejawia uporu w obronie”. Stalin robił się coraz bardziej ponury i przygnębiony informacjami, jakie płynęły do niego z frontu. 29 czerwca 1941 roku, ósmego dnia wojny, gdy został poinformowany o upadku Mińska, wychodząc z gmachu Ludowego Komisariatu Obrony, z właściwą sobie precyzją podsumował sytuację: „Lenin stworzył nasze państwo, a my wszyscy je przesr*****y!”. Słowa te słyszeli: Wiaczesław Mołotow, Kliment Woroszyłow, Andriej Żdanow i Ławrientij Beria.

W przemówieniu z 3 lipca Stalin z trwogą przyznał, że Niemcy zajęli już Litwę, Łotwę, Estonię oraz znaczną cześć Białorusi i Ukrainy. Mówił to, nadal nie rozumiejąc, jak mogło to się stać. On, który jeszcze 10 dni temu miał najsilniejsza armię na świecie, dysponował tysiącami czołgów i samolotów i szykował się do podboju Europy, był prawie pokonany. On, który zamierzał w połowie lipca ruszyć z ofensywą swojej armii na podbój Europy, został zaskoczony przez Hitlera i ponosił teraz klęskę za klęską. Bolało go to, że niemal bez jednego wystrzału poddawały się całe miasta – Kiszyniów, Wilno, Ryga, Mińsk i wiele innych. Bolało go również to, że jego żołnierze nie chcą walczyć i tysiącami poddają się do niewoli. Że jego armia topnieje z dnia na dzień. Ale jeszcze bardziej paraliżowała go świadomość własnych błędów. Nie chciał przyznać się do tego, że wbrew podawanym mu wcześniej informacjom sowieckiego wywiadu, do końca błędnie wierzył, że Hitler nie będzie chciał walczyć na dwa fronty. Ból, wściekłość i smutek siedziały w głębi Stalina. Potem dołączył do nich jeszcze strach, że to on może teraz stać się ofiarą swojego zbrodniczego systemu – zostać aresztowany, oskarżony o zdradę, skazany i podzielić los tysięcy swoich ofiar. A zrobią to ci, których sam stworzył. Krótko mówiąc: że nadejdzie sytuacja, w której „dzieci zjedzą własnego ojca”. Stalin rozpaczliwie szukał wytłumaczenia klęski w wojnie, która jeszcze się nie skończyła. Nie chciał być tym, na którego spadnie odpowiedzialność za przegraną. W tym krytycznym momencie, w jakim znalazł się ZSRS, dała o sobie znać kaukaska przebiegłość Stalina. Dzięki niej znalazł polityczne alibi dla siebie. Winnymi klęski okazali się żołnierze jego armii, którzy dostali się do niewoli. I nieważne, czy dostali się do niej po walce, czy bez niej. Stalin ogłosił ich zdrajcami sowieckiego państwa. Ale to nie mogło wytłumaczyć całej katastrofy. Potrzebna była polityczna interpretacja wojny – i to natychmiast. Stalin stworzył więc „teorię zaskoczenia” na potrzeby swojej wojennej propagandy. Mówiła ona, że „nas cichutkich i pokojowo nastawionych zaatakowano nocą”. Po 10 dniach wojny Hitler mógł czuć się zwycięzcą. Później popełnił ogromną liczbę błędów – zarówno politycznych, jak i militarnych. Okrucieństwo wobec podbitej ludności i utrzymanie kolektywizacji sprawiło, że niemiecka armia przestała być witana jako wyzwoliciel, a stała się najokrutniejszym w historii okupantem. Ale to już zupełnie inna historia… Leszek Pietrzak

Dostęp do broni gwarantem bezpieczeństwa O socjalistycznych rządach Baracka Obamy w USA można mówić wiele złego. Cztery lata przywództwa pierwszego czarnoskórego prezydenta charakteryzują się niespotykaną dotychczas w Ameryce ingerencją państwa w życie obywateli. Zadziwiające jest jednak, że właśnie w czasie tej prezydentury, po raz pierwszy od wielu dekad, Amerykanie mają całkowicie wolny dostęp do obrotu i posiadania broni palnej, a wskaźnik przestępczości wyraźnie maleje. W ostatnich tygodniach amerykańskie media dwukrotnie donosiły o przestępstwach ulicznych z użyciem broni palnej. 10 czerwca w 53-tysięcznym Auburn w Alabamie napastnik zastrzelił co najmniej trzy osoby, a ciężko ranił dwie w studenckiej dzielnicy University Heights. 31 maja w Seattle zginęło pięć osób, a dwie zostały ciężko ranne w strzelaninie. Podobnie jak większość sprawców tego typu przestępstw, tak i tym razem domniemany przestępca został osaczony przez policję i strzelił sobie w głowę. Lewicowe media od razu wszczęły dyskusję nad koniecznością wprowadzenia surowych ograniczeń w dostępie obywateli do zakupu broni palnej. W Europie tego typu doniesienia są miodem na serce dla lewackiej propagandy, która propaguje mit ukazujący Amerykę jako dziki kraj o powszechnej ulicznej przestępczości. Jest to świadome fałszowanie obrazu Stanów Zjednoczonych. Wbrew pozorom, to nie stałe ograniczanie wydawania pozwoleń na broń, ale właśnie swobodny dostęp do broni, który od lat postuluje Narodowe Stowarzyszenie Strzeleckie Ameryki (NRA – National Rifle Association of America), przyczynił się do radykalnego spadku przestępczości za oceanem. Według niedawnych badań Instytutu Gallupa, Amerykanie są w 55 proc. zwolennikami zachowania status quo lub nawet ułatwienia dostępu do broni palnej. Dzieje się tak dlatego, że statystyki wskazują, iż uzbrojone społeczeństwo jest bezpieczniejsze. Zgodnie z danymi Bureau of Justice Statistics (odpowiednika polskiego GUS-u), największy wzrost liczby przestępstw z użyciem broni palnej wystąpił w latach 1992-2000, czyli w okresie rządów Billa Clintona, który był najbardziej zadeklarowanym w historii amerykańskiej prezydentury przeciwnikiem swobodnego dostępu obywateli do broni palnej. W 1993 roku w USA popełniono 14 tys. przestępstw z użyciem pistoletu, strzelby, shotguna czy broni automatycznej, mimo że był to okres, w którym pod wpływem federalnych propozycji ustawodawczych Billa Clintona większość stanów wprowadziła daleko idące ograniczenia w sprzedaży pistoletów i broni automatycznej. W 2001 roku, kiedy pod rządami George’a W. Busha nastąpił powrót do swobodnego dostępu do broni palnej, liczba przestępstw spadła o 30 proc. (do 8 tys. rocznie). Inne badania Instytutu Gallupa dowiodły, że w stanach, które dopuszczają całkowitą (Vermont) lub uwarunkowaną pozwoleniami swobodę noszenia przy sobie broni ukrytej, zdecydowanie zmniejszyło się poczucie bezpieczeństwa wśród przestępców. Potencjalny napastnik zdaje sobie sprawę, że każdy obywatel może mieć przy sobie pistolet, którym w dodatku całkiem sprawnie potrafi się posłużyć. Spadek bezprawia na amerykańskich ulicach jest w ostatnich latach tak wyraźny, że wiele legislatur lokalnych namawia wręcz do zakupu i posiadania broni palnej w domu. Parlament Wirginii zezwolił nawet na wnoszenie broni do barów i jest bliski zniesienia limitu sprzedaży jednego pistoletu na miesiąc. Niektóre miasta i hrabstwa USA rozwiązały swoje problemy z przestępczością, wprowadzając nie tylko swobodny obrót bronią, ale wręcz obowiązek posiadania broni palnej w domu, wzorując się na władzach miasta Kennesaw (Georgia), które w 1982 roku nakazały swoim mieszkańcom posiadanie broni wraz z amunicją przez każdą głowę rodziny. Pierwotnie nawet media lokalne uznały decyzję ratusza za absurdalną i wręcz niecywilizowaną. Jednak po roku statystyki zmieniły opinię prasy. Przed wprowadzeniem „prawa pistoletowego” Kennesaw zamieszkiwało 5242 mieszkańców, a poziom przestępczości był o 10 proc. wyższy niż średnia krajowa. 17 lat później liczba ludności miasteczka wzrosła ponad czterokrotnie, a poziom przestępczości spadł o ponad 53 procent. Zwolennicy swobodnego obrotu bronią palną porównują ten wynik do przykładu z drugiego krańca stołu. Rok wcześniej zanim Kennesaw wpadło na swój kontrowersyjny pomysł, władze miasta Morton Grave w stanie Illinois wydały bezwzględny zakaz posiadania broni przez wszystkich obywateli z wyłączeniem policji. W analogicznym roku 2005 przestępczość w tym mieście wzrosła o 15,7 proc. przy jednoczesnym niewielkim spadku liczby ludności miasta. Te dwa skrajne przykłady dowodzą, że władze miasta Kennesaw mogą być wzorem dla reszty Ameryki.

Najlepszy środek samoobrony Profesor Michael Huemer z Wydziału Filozofii Uniwersytetu Kolorado w Boulder uważa, że „zwolennicy ograniczenia dostępu do broni palnej często zakładają, iż prawo to ustalane jest na podstawie wskaźników przestępczości. To, że przepis może naruszać czyjeś prawa – niezależnie, czy skutkuje zmniejszeniem przestępczości – jest rzadko kiedy poruszane. Racje właścicieli broni palnej także są pomijane”. Jednym z najczęściej stosowanych argumentów przeciw swobodnemu trzymaniu broni palnej w domu była sformułowana przez La Folette’a zasada „Statystyki 43 do 1”, głosząca, że zawsze „istnieje 43 razy większe prawdopodobieństwo, iż broń trzymana w domu zostanie użyta do samobójstwa, zabójstwa lub przypadkowego zabicia niż do uśmiercenia intruza w samoobronie”. Problem jednak w tym, że opis La Follette’a dotyczy 37 z 43 przypadków śmierci zbadanych przez Kellermana i Reaya, które okazały się samobójstwami. Poza tym – jak dowodzi wspomniany profesor Huemer: „Badania pokazują, że znacząca mniejszość przypadków wykorzystania broni w celach obronnych nie wiąże się wcale ze strzelaniem do przestępcy, nie mówiąc już o zabijaniu. Przeważnie już samo grożenie bronią kryminaliście wystarczy”! Ale dane statystyczne policji nie obejmują czynności „grożenia bronią” i nie kategoryzują tego czynu jako samoobronę. Dlatego statystyki opisane przez Kellermana i Reaya, które były podwaliną pod „statystykę 43 do 1”, dotyczyły tylko tych przypadków, które policja i lokalna prokuratura zakwalifikowała jako samoobronę. Grożenie pistoletem przestępcy zostało całkowicie pominięte przez policję i prokuraturę jako metoda samoobrony, chociaż wiele wskazuje, że jest to najskuteczniejsza metoda obrony życia i mienia. Wspomniani badacze zignorowali także fakt, że grożenie bronią mogło zostać określone jako samoobrona dopiero w sądzie, a nie w czasie śledztwa policji. Jednym z najczęstszych argumentów przytaczanych przez zwolenników radykalnego ograniczenia odstępu obywatela do broni palnej jest porównanie wskaźnika morderstw w USA do analogicznych wskaźników w Kanadzie, Wielkiej Brytanii, Szwecji czy Australii. Jest to najbardziej ordynarnie naciągany argument, ponieważ nie uwzględnia różnic kulturowych, etnicznych i ekonomicznych społeczeństw wymienionych krajów. Profesor Huemer dowodzi, że wyższy wskaźnik przestępczości występuje w tych krajach i regionach, gdzie prawo do posiadania broni jest bardziej restrykcyjne. Znamienne, że w Kanadzie do prywatnego posiadania broni palnej potrzebne jest zezwolenie. Na dodatek musi ono zawierać dodatkowe upoważnienie, jeżeli chce się jej użyć w sytuacjach koniecznych do ochrony życia. Otrzymanie takiego pozwolenia graniczy w zasadzie z cudem. Czy jednak takie rozwiązanie pomaga w ograniczeniu przestępczości? Bynajmniej! Jedna trzecia kanadyjskich morderstw dokonywana jest z pomocą broni palnej, co oznacza, że mimo niezwykle restrykcyjnego systemu zakazów na rynek przestępczy trafia co roku kilkaset sztuk pistoletów karabinków automatycznych. Kanadyjski bandzior zaopatruje się na czarnym rynku, natomiast szanse obrony zwykłego obywatela kanadyjskiego przez mordercą uzbrojonym w pistolet lub karabin są niemal zerowe. Restrykcyjne prawo kanadyjskie czy podobne prawo w większości krajów europejskich sprzyja rozwojowi czarnego rynku broni palnej. Według statystyk kanadyjskich, w 2006 roku ze 190 ofiar przestępstw z użyciem broni palnej z pistoletów zabito 108. Spośród pozostałych 82 ofiar 36 zostało zabitych za pomocą shotguna, a pozostałe 46 osób straciło życie w wyniku postrzelenia z obrzyna lub strzelby. Skąd broń ta znalazła się wśród kanadyjskich przestępców? W 96 proc. jest szmuglowana ze Stanów Zjednoczonych. Kanadyjska Służba Graniczna odkrywa rocznie zaledwie od kilkunastu do kilkudziesięciu sztuk broni palnej. Przemyt systematycznie rośnie i korzystając z liberalnej kontroli granicznej między USA i Kanadą, staje się bardzo dochodowym interesem.

Noś ukrytą broń! Od 1976 roku w USA opublikowano 15 znaczących prac socjologicznych dotyczących posiadania i użycia broni palnej. Ze wszystkich tych badań wynika, że broń palna w większości wypadków służy do samoobrony. Aż w 400 tys. przypadków była to obrona przed niebezpiecznymi zwierzętami. Od 1976 roku do 2012 roku użyto broni palnej do ochrony osobistej od 760 tys. do 3,6 mln razy rocznie. Średnia liczba przypadków zastosowania pistoletu czy karabinu w obronie własnej lub rodziny w ostatnich 36 latach wynosi około 1,8 mln razy rocznie. Przekłada się to na uratowanie życia średnio ok. 1 miliona osób rocznie, czyli ok. 38 milionów ludzi od 1976 roku. To są szacunki. Rzeczywiste wskaźniki mogą być znacznie wyższe, tym bardziej że wiele przypadków samoobrony za pomocą broni palnej nigdy nie zostało zgłoszonych na policję. Za najbardziej wiarygodne uznaje się badania Klecka i Gertza prowadzone od 1993 roku, czyli pierwszego roku prezydentury Billa Clintona. Wynika z nich, że od 1993 roku przeciętnie 2,5 mln razy rocznie użyto broni w celach obronnych, wyłączając z tego czynności policji, ćwiczenia armii czy zastosowanie broni przeciwko zwierzętom. Z pracy Klecka i Gertza wynika jasno, że broń palna jest najskuteczniejszym środkiem do obrony.

Pistolet za każdą pazuchą Powszechny dostęp do zakupu broni palnej wcale nie oznacza, że obywatel może ją nosić ukrytą w kieszeni i w dowolnym miejscu publicznym. Większość stanów zalegalizowała posiadanie przy sobie ukrytej broni palnej jedynie w domu lub w miejscach publicznych na określonych zasadach zawartych w pozwoleniu. Jedynie w stanie Vermont dorosły obywatel ma prawo nosić broń ukrytą bez żadnego pozwolenia. Natomiast stany Wisconsin i Illinois nadal utrzymują całkowity zakaz ukrywania noszonej broni. Wbrew rozpowszechnionej w Europie opinii o amerykańskim liberalizmie w kwestii dostępu do broni palnej, tak naprawdę posiadanie broni palnej jest ograniczone różnymi warunkami. W większości wypadków spacer po mieście z pistoletem ukrytym za pasem lub w nogawce wymaga pozwoleń specjalnych lub warunkowych. Niektóre stany wprowadziły tzw. swobodne pozwolenie na broń ukrytą. W takich przypadkach urzędnik stanowy może na podstawie własnego widzimisię wystawić pozwolenie uprawniające do noszenia ukrytej broni przez obywatela. Taki urzędnik powinien zostać przekonany przez osobę zainteresowaną, że zasadne jest wydanie jej pozwolenia, np. z powodu zawodu wymagającego od niej posiadania przy sobie dużej ilości gotówki. Tego typu pozwolenia tworzą warunki sprzyjające korupcji. Zwolennicy ograniczenia dostępu do broni twierdzą od lat z uporem maniaka, że powszechny dostęp do narzędzia ułatwiającego popełnianie przestępstw powinien zwiększyć wskaźnik przestępczości. Tymczasem najbardziej kompleksowe badania związane z bronią, przeprowadzone przez Johna Lotta i Davida Mustarda w 3054 hrabstwach w całych Stanach Zjednoczonych w latach 1977-1992, wskazują że wskaźnik przestępczości wykazuje wartość o 55 proc. niższą w stanach, które zniosły ograniczenia dostępu do zakupu broni palnej, niż w stanach utrzymujących takie restrykcje. Badania Lotta i Mustarda zadają kłam propagandzie traktującej dorosłych obywateli jak dzieci. To uzbrojone społeczeństwo jest gwarantem wzrostu praworządności. Pawel Lepkowski

Haratnęliśmy w gałę Igrzyska ponad stan - krajobraz po Euro 2012 Sportowa klapa, jaką zakończyły się dla Polaków piłkarskie mistrzostwa Europy, to zaledwie pospolita czkawka przy konsekwencjach ekonomicznych i społecznych, wiążących się z tym niezwykle kosztownym show. Wstępne szacunki mówią o blisko 100 miliardach złotych wydanych przez Polskę na organizację mistrzostw. Miasta, w których odbywały się mecze, zadłużyły się bardziej, niż wynosi limit określony przez ustawę o finansach publicznych – 60 procent w stosunku do kwoty rocznego budżetu. Dług Poznania przekroczył tę poprzeczkę o 12 procent, zaś Gdańska i Wrocławia – po 5 proc. Wzniesienie samych tylko stadionów w Warszawie, Wrocławiu, Poznaniu i Gdańsku pochłonęło 4 miliardy złotych. Związane z turniejem budowa i remonty infrastruktury miejskiej kosztowały w Poznaniu 12 miliardów, zaś w stolicy – 17 mld. Co dla nas oznaczają inwestycje ponad stan? Podwyżki podatków i ostre cięcia wydatków inwestycyjnych już w niedalekiej przyszłości. Miasta zyskały efektowne, medialne ­wizytówki (stadiony, odnowione dworce, lotniska czy linie komunikacyjne), porównywane do wiosek potiomkinowskich, bo wzniesione ogromnym kosztem, przesłaniać mają ogromne braki w finansowaniu służby zdrowia, policji, wojska czy szkół. Dochodzą wydatki na bieżące utrzymanie stadionów (łącznie około stu milionów rocznie). Już dziś wiadomo, iż zapewnienie im rentowności będzie wyjątkowo karkołomnym zadaniem.

– Polski podatnik dołoży do każdego biletu 11–13,5 tys. złotych, przy uwzględnieniu tylko kosztów budowy stadionów. Gdyby liczyć wszystkie inwestycje realizowane pod hasłem „Euro”, dopłata wynosiłaby blisko 250 tys. – powiedział Marek Łangalis, autor raportu Instytutu Globalizacji na temat imprezy. Nie pozostawia on suchej nitki („liczby wzięte z sufitu”, „myślenie życzeniowe”) na szacunkach Ministerstwa Sportu i Turystyki, według którego organizacja mistrzostw wiąże się z dodatkowymi wpływami do naszej gospodarki w wysokości 115 miliardów złotych. W rzeczywistości, zdaniem IG, Polska zyskać ma maksymalnie 1 miliard złotych, co przy poniesionych wydatkach oznacza potężny debet. Przełykanie żaby pod nazwą Euro 2012 – zadanie rozłożone na wiele lat – będzie tym trudniejsze, że prawdziwym gospodarzem turnieju, a zarazem beneficjentem wymiernych, olbrzymich zysków finansowych z imprezy, jest Europejska Federacja Piłkarska (UEFA), zwolniona nawet z obowiązujących w Polsce podatków (sic!). Nasz kraj miał „tylko” zapewnić infrastrukturę, stadiony, bazę hotelową, połączenia komunikacyjne dla wielotysięcznej rzeszy kibiców. Liczyło się, by za wszelką cenę zdążyć na czas, co w wyniku potężnych opóźnień w regulowaniu należności za rozmaite prace budowlane przyniosło długi oraz bankructwo wielu, zwłaszcza małym i średnim firmom, podwykonawcom budów. Lista wierzycieli tylko jednego generalnego wykonawcy, upadłej firmy Dolnośląskie Surowce Skalne, urosła do ponad ośmiuset firm, a kalkulator jej długów wskazał około 800 milionów złotych. A chodzi zaledwie o 20-kilometrowy odcinek drogi pod Żyrardowem, ten sam, który z powodu zalegania z wypłatami należności opuścił swego czasu chiński Covec. Kolejne kilkadziesiąt firm, faktycznych budowniczych drogi pomiędzy lotniskiem a stadionem, czeka na uregulowanie blisko 50 milionów złotych przez spółkę miejską Gdańskie Inwestycje Komunalne oraz Hydrobudowę. Takich przykładów jest więcej.

Empatia Tuska i Gronkiewicz‑Waltz Polska długo będzie ponosić konsekwencje kosztownych igrzysk, za to zyskała na imprezie wizerunkowo – jako atrakcyjny turystycznie kraj gościnnych ludzi. Poprzedzająca turniej międzynarodowa kampania propagandowa, mająca ukazać nas jako ksenofobów i rasistów spełzła na niczym – bez przeszkód bawili się u nas różnokolorowi kibice Holandii, Francji, Portugalii. Angielscy fani, przekonawszy się, jak naprawdę nad Wisłą przyjmuje się przybyszów, spektakularnie wyśmiali czarnoskórego eks-piłkarza, który w emitowanym przez BBC filmie na temat Polski i Ukrainy ostrzegał ich, że z mistrzostw „powrócą w trumnach”. Uchodząca niegdyś za wzór bezstronności brytyjska telewizja znalazła (wśród mieszkających nad Wisłą lewaków) użytecznych rozmówców, ukazujących występujący w każdym kraju rasistowski margines jako „polską normę”. Twórcy filmu pominęli jednak wypowiedzi nieprzystające do tej tezy, m.in. oficera policji i jednego z mainstreamowych dziennikarzy. Portal Rebelya.pl zacytował na przykład, za internetowym wydaniem tygodnika „The Economist”, list Jonathana Orsteina, dyrektora Centrum Społeczności Żydowskiej w Krakowie. Napisał on, że z całej jego około godzinnej wypowiedzi autorzy filmu wybrali tylko krytyczne wobec Polski wyjątki, zupełnie pomijając wszelkie pozytywy. Jestem głęboko wstrząśnięty tą nieetyczną formą dziennikarstwa – stwierdził Orstein. Zaproponował on dziennikarzom, by spytali o rzekomy antysemityzm grających w polskim klubie piłkarzy z Izraela. W odpowiedzi usłyszał, że to „nie pasowałoby do historii”.

Roman Motoła

Tikkun olam Tikkun olam: Rozbrojenie religii światowych – Jerzy Rachowski (fragmenty) (…) doktryna „siedmiu przykazań noachickich” zawarta w Talmudzie i rozwinięta przez Majmonidesa w Mishneh torah jest dla Żydów ortodoksyjnych i nieortodoksyjnych podstawowym standardem – głównym kryterium, według którego dokonują oni oceny, które jednostki bądź wspólnoty mogą, albo nie mogą być uważane za godne żydowskiego szacunku oraz które zasługują, by cieszyć się szczęściem w przyszłym świecie razem z Żydami, a które będą z tego szczęścia wykluczone. W konsekwencji – bez przyjęcia na siebie 66 przykazań judaistycznych wynikających z autoryzowanych przez judaizm „siedmiu przykazań noachickich”, a bez ustanowienia noachickiego opartego na Talmudzie prawodawstwa i sądownictwa żaden nie-Żyd nie będzie mógł cieszyć się szczerym, niezakłamanym szacunkiem religijnego Żyda, ani zasługiwać w jego oczach na udział w przyszłym świecie. Przypomnijmy, że naruszenie prawa noachickiego, w jakimkolwiek punkcie, nawet nieumyślnie, karane miałoby być śmiercią, natomiast nadzór nad jego przestrzeganiem pełnić miałoby sądownictwo noachickie, a według niektórych przedstawicieli rabinatu – również specjalna „policja Tory” (Shotrim), która zajmowała by się wykrywaniem przestępstw i w przypadku mniejszych wykroczeń – wymierzaniem kar cielesnych bez angażowania w tym celu sądów. Jest to bezpośrednia konsekwencja utrzymywania się w judaizmie drakońskiego majmonideańskiego prawodawstwa zawartego w kodeksie Mishneh torah, opartego na jego doktrynie o nagrodzie i karze, którego to prawodawstwa dodatkową cechą są podwójne kryteria stosowane do Żydów i nie-Żydów. (…)

Michael A Hofman II oraz Alan R. Critchley, stawiający sobie za cel m.in. ujawnienie rzeczywistego stanowiska religijnego prawa żydowskiego w stosunku do nie-Żydów (nazywanych przez Żydów goim, czyli poganami) stwierdzają, że

„Majmonides uważał w innej części Mishnah Torah, że poganie nie są ludźmi: „Tylko człowiek, nie zaś naczynie może nabyć nieczystość przez przenoszenie. (…) Ciało poganina jednakże nie przenosi nieczystości przez rzucenie swego cienia… poganin nie nabywa cielesnej nieczystości, i jeśli poganin dotyka, przenosi lub rzuca swój cień na ciało, jest on kimś, kto nie dotyka go.”

„Do czego jest ono [poganin] podobne? Ono jest jak zwierzę, które dotyka ciało lub rzuca nań cień. I to odnosi się nie tylko do nieczystości cielesnej, ale również do każdego innego rodzaju nieczystości: ani poganin ani bydło nie są podatni na jakąkolwiek nieczystość.” (The Code of Maimonides, vol. 10, translated by Herbert Danby, Yale University Press, New Haven, 1954, pp. 8-9). W konsekwencji: “Żyd, który zabił sprawiedliwego poganina nie jest skazywany w sądzie na śmierć prawa. Jak mówi Wyjścia 21:14, ‘Jeśli człowiek zamierza się przeciwko swemu bliźniemu i zabija człowieka z premedytacją, oderwiesz go nawet od mego ołtarza i skażesz go na śmierć.’ Ale poganin nie jest uważany za człowieka i co więcej, Żyd nie jest skazywany za zabicie niesprawiedliwego poganina.” (Maimonides, Mishneh Torah, Hilchot Rotze’ach 2:11) (…) W sytuacji, kiedy nie-Żydzi uznawani są co najwyżej jako rodzaj pod-ludzi, trudno wyobrazić sobie, aby wyznawana przez nich religia cieszyła się judaistycznym szacunkiem i poważaniem. (…) Z książki Kellnera wynika niedwuznacznie, iż drakońskie, pochodzące z XII w. przepisy i kryteria Majmonidesa w określaniu odstępstwa od ortodoksyjnych 13-tu dogmatów, również przez niego sformułowanych, zostały w mocy po dziś dzień, aczkolwiek wykonywanie kary w stosunku do odstępców zostało po zburzeniu świątyni jerozolimskiej zawieszone. Tym niemniej właśnie na ich podstawie dzisiejsi rabini ortodoksyjni zwykli rzucać klątwy (herem) łącze się ściśle z zawieszoną wprawdzie, ale jednak karą śmierci. Tymczasem według Kellnera, reprezentanta ortodoksji, takie postępowanie ortodoksji w stosunku do nurtów nie-ortodoksyjnych nie powinno mieć miejsca. W tym kontekście możemy w pełni docenić znaczenie uwagi poczynionej przez Kellnera podczas jednej z internetowych dyskusji na ten temat. Kelner stwierdza m.in.: „Argumentuję [w mojej książce], że dzisiejsza tendencja do etykietowania nie-ortodoksyjnych Żydów jako heretyków lub teologicznych dewiantów jest niefortunną i niekonieczną konsekwencją błędnego stosowania majmonideańskich kategorii myśli [przestępczych]. Świadomie wybrałem [poglądy] [r.] Davida Bleicha i [r.] Jonathana Sacksa, ponieważ są oni tak liberalni w tym przedmiocie ja ty starając się znaleźć we współczesnym głównym nurcie ortodoksji, ale są uwięzieni w swoim „majmonideanizmie.” Na szczególna naszą uwagę zasługuje fakt, iż ultra-liberalistycznie nastawiony Kellner opowiada się w swej książce swego rodzaju pan-judaizmem, w szczególności zaś za tym, by złagodzić interpretację przepisów Majmonidesa i by tym samym zakresem dopuszczalnej religijnej tolerancji w judaizmie objąć nawet karaitów, nie uznających Talmudu za świętą księgę; tych samych karaitów, których Majmonides nakazywał z tego właśnie powodu zabijać „gdziekolwiek to możliwe” (bez dobrodziejstwa procesu i po „należytym skarceniu”). Jeśli o chrześcijaństwo chodzi, nawet tak ultra-liberalistycznie nastawiony Kellner wyklucza zdecydowanie chrześcijaństwo z udziału w „żydowskim dziedzictwie” (co w czasach „mesjańskich” równoznaczne jest z odmową prawa do istnienia). Zgodnie bowiem z Kellnerem: „istnieją granice, do których ktoś może potwierdzać lub zaprzeczać i wciąż pozostawać w obrębie żydowskiej wspólnoty. Zaprzeczanie jedności Boga na przykład lub że Tora jest boskiego pochodzenia w pewnym znaczącym sensie, lub głoszenie, że Mesjasz już nadszedł, są to twierdzenia, które umieszczają takiego kogoś poza historyczną wspólnotą Izraela. Nie chodzi o to, by mówić, że dana osoba jest technicznie heretykiem, lub nie jest: to nie jest temat, o którym tu mowa – ale trzeba mówić, że oni umieścili się poza najszerszymi granicami historycznego żydowskiego konsensusu wspólnotowego. Tych Kellner proponuje nadal karać tak, jak rodzice karzą „buntownicze dzieci”, czyli w języku majmonideańskiego kodeksu – osoby wyłamujące się spod władzy judaistycznego rabinatu. (…) Prawdopodobieństwo zaliczenia chrześcijaństwa do idolatrii potwierdza definicja bałwochwalstwa sformułowana przez rabina Yoela Schwartza, jednego z czołowych propagatorów prawa noachickiego, co najmniej od 1990 r. przewodniczącego komitetu wykonawczego ruchu noachickiego w Jerozolimie. Pisze on: „Judaizm zakazuje ustanawiania nowej religii, jak to zostało wyjaśnione przez Rambama (Majmonidesa) (…): “Nie wolno wam dozwolić im ustanowić nowej religii lub wyprowadzać przykazań ze swej wiedzy…” Z uwagi na to, że istnieje zarazem orzeczenie Majmonidesa w sprawie Noachitów mówiące, że “nie jest nam dozwolone powstrzymywać dzieci Noego, które pragną być wynagrodzone za wypełnianie prawa Tory”, rabin Schwartz wyprowadza wniosek: „ustanowienie nowej religii występuje nie wtedy, kiedy ktoś usiłuje osiągnąć stopień duchowej doskonałości poprzez wypełnianie przykazań, które zostały nałożone na dzieci Izraela”, jak to byłoby w przypadku prawa noachickiego, ale ”jedynie wówczas, kiedy osoba przychodzi i mówi, że Bóg nakazał jej wypełnić takie a takie prawo.” Dodajmy, że według Majmonidesa “ktokolwiek dodaje przykazania do istniejących lub odejmuje którekolwiek, lub kto błędnie interpretuje Torę przyjmując, że jej przykazania nie powinny być rozumiane dosłownie, ten jest z pewnością występnym szalbierzem i heretykiem.” Wynika stąd, iż Chrystus, Syn Boży, wchodzący w zasadniczy spór z faryzeuszami na temat stosowania Prawa i Ustnej Tory, która zaprzecza nierzadko Pisanej, ze swą proklamacją „nowych” przykazań z równoczesnym łagodzeniem „starych”, w rzeczywistości zaś wskazujący, w jaki sposób powinny być one wypełniane od samego początku, w pełni mieści się w judaistycznej kategorii „założyciela nowej religii”, a tym samym chrześcijaństwo lokowane jest w kategorii idolatrii w sensie judaizmu. Gretchen A. Shapiro w pracy „Siedem Przykazań Synów Noego. Wprowadzenie” pisze z kolei: „Nie wydaje się jasne, czy niektóre czy wszystkie formy chrześcijaństwa są idolatrią. Majmonides, w Hilchot Avodat Kochavim (rozdz. 9), a także w jego Pismach do Jemenu, wydaje się sądzić, że tak, równocześnie jednak powiada, że chrześcijaństwo ma w Bożym planie do odegrania rolę „przygotowania drogi dla Mesjasza i dla udoskonalenia całego świata.” (…) Przede wszystkim ze wspomnianą już rozwiniętą przez Mojżesza Majmonidesa doktryną o nagrodzie i karze nie jest do pomyślenia, aby „występni” byli wynagrodzeni na równi ze „sprawiedliwymi”, nie zaś przykładnie ukarani. Sięgnijmy więc ponownie do myśli samego Majmonidesa. Stwierdza on w rozdziale Hilchot melachim swego kodeksu Mishneh torah (w wersji nieocenzurowanej): „[Ostatecznie] wszystkie czyny Jezusa z Nazaretu i Izmaelity [tj. Mahometa], który powstał po nim, służą wytyczeniu drogi dla nadejścia Mesjasza i dla udoskonalenia całego świata, [motywując narody] do służenia razem Bogu, jak napisano [Sofoniasz 3,9] „Uczynię mowę narodów czystą, aby wszyscy wzywali Imienia Boga i służyli mu w jednym celu.” Powyższą opinię Majmonidesa niemal w niezmienione formie prezentuje inny komentator: „Przy końcu rozdziału 11. Hilchot melachim, w części ominiętej przez cenzorów, [Majmonides] wyjaśnia, że błędne wierzenia nie-Żydów są ‘jedynie w celu utorowania drogi dla Mesjasza (Melech HaMoshiah)’. (…) żeby świat poznał pojęcie zbawiciela, wówczas, gdy mesjasz przyjdzie, poganie dostrzegą, że byli wyprowadzani na manowce i zaczną oddawać cześć jedynemu prawdziwemu Bogu [judaizmu].” Bliższe informacje na temat oceny chrześcijaństwa przez Majmonidesa w jego „Liście do Żydów w Jemenie” znajdujemy w jednym z cotygodniowych kazaniach rabinicznych Parashat HaShavua, komentujących księgę Liczb 22-25. Dowiadujemy się z nich, że „Koran przerobił J.T (Jedyny Testament) zmieniając Izaaka na Izmaela, jako wybranego przez Boga. (…) Rambam (List do Żydów w Jemenie) dostrzega to podstawowe kłamstwo, zmieniające słowa samego Boga, jako straszną stronę islamu, pomimo jego cudownego braku idolatrii (…), dlatego Rambam chwalił średniowieczny Kościół za zachowanie oryginalnego tekstu hebrajskiego, potępiając zarazem jego ubóstwienie człowieka [Jezusa] i oddawanie czci figurom.” Według powyższego komentarza zatem chrześcijaństwo to idolatria, islam zaś – to fałszerstwo słowa wypowiedzianego osobiście przez Boga. Widać stąd, że sytuacja prawna chrześcijaństwa we współczesnych interpretacjach halachicznych nader często waha się pomiędzy herezją a idolatrią. Dzieje się tak nie bez powodu, bowiem jak świadczy o tym artykuł „Majmonides o judaizmie i innych religiach” publikowany przez ten sam Instytut Studiów Chrześcijańskich i Żydowskich, który upowszechnia deklarację „Dabru emet”, wszystkie powyżej przytoczone opinie stanowią swego rodzaju dalece eufemistyczne omówienia rzeczywistego stanowiska Majmonidesa, mające zaciemnić faktyczny stan prawny. Tymczasem Majmonides stwierdzał nader jednoznacznie, tak jednoznacznie, że bardziej już nie można, mianowicie: „Wiedz, że ten naród chrześcijański, który głosi mesjanistyczne roszczenie we wszystkich ich różnych sektach, wszyscy oni są bałwochwalcami. Jest dla nas zabronione mieć z nimi do czynienia podczas wszystkich ich świąt. I wszystkie ograniczenia Tory dotyczące bałwochwalstwa dotyczą ich… Postępujemy z nimi, jak postępowalibyśmy z bałwochwalcami podczas ich świąt.” Przypis oryginalny odsyła w tym miejscu do Commentary on the Misnah: Avodah Zarah 1.3, ed. Y. Kafih (Jerusalem, 1965), 2:225. Patrz także tamże., 1.4, p. 226; MT: Avodah Zarah, 9.4 (pełny tekst w Commentary on the Mishnah, Kafih’s edition

Nadesłał p. PiotrX

Robocza definicja antysemityzmu Poniższy tekst to nie żadna “fałszywka carskiej Ochrany”, nie żadna ironia ani sarkazm – lecz jak najbardziej na serio napisany dokument pochodzący z European Forum on Antisemitism. Autorów w najmniejszym stopniu nie interesuje, czy zarzuty stawiane Żydom są prawdziwe, czy nie. – admin. Dokument ten to swoisty przewodnik. Zaopatruje w podstawowe wskazówki, służące do rozpoznawania przypadków antysemityzmu, zbierania o nich danych oraz wspierania stanowienia i przestrzegania prawa dotyczącego antysemityzmu.

Definicja:

Antysemityzm to postrzeganie Żydów, które może się wyrażać jako nienawiść wobec nich. Antysemityzm może przejawiać się zarówno w słowach jak i w czynach wobec Żydów lub osób, które nie są Żydami, oraz ich własności, a także przeciw instytucjom i obiektom religijnym społeczności żydowskiej. Ponadto takie przejawy nienawiści mogą uderzać w Państwo Izrael rozumiane jako wspólnota żydowska. Antysemityzm polega często na oskarżaniu Żydów o wyrządzanie krzywdy ludzkości poprzez spiskowanie, a także na obwinianiu Żydów za wszelkie niepowodzenia. Antysemityzm wyrażany bywa w mowie, piśmie, formach wizualnych, działaniu; posługuje się złowieszczymi stereotypami, przypisując Żydom negatywne cechy. Współczesne przejawy antysemityzmu w życiu publicznym, mediach, szkołach, miejscach pracy, w sferze religijnej mogą (biorąc pod uwagę ogólny kontekst) polegać na przykład, ale nie wyłącznie, na:

nawoływaniu do zabijania lub krzywdzenia Żydów w imię radykalnej ideologii lub ekstremistycznych poglądów religijnych; pomocy w takich aktach lub usprawiedliwianiu ich;

wyrażaniu kłamliwych, odmawiających człowieczeństwa, demonizujących, opartych na stereotypach opinii o Żydach lub ich zbiorowej władzy, zwłaszcza choć nie tylko w postaci mitu o międzynarodowym spisku żydowskim lub o kontroli przez Żydów mediów, gospodarki, rządu lub innych społecznych instytucji;

oskarżaniu Żydów jako narodu o bycie odpowiedzialnym za realne lub wyimaginowane wykroczenia, popełnione przez jedną osobę lub grupę Żydów, czy nawet za czyny popełnione przez nie-Żydów;

negowaniu faktu, rozmiaru i metod (np. komór gazowych) lub zamysłu ludobójstwa ludności żydowskiej, przeprowadzonego przez niemieckich narodowych socjalistów i ich wspólników podczas Drugiej Wojny Światowej;

oskarżaniu Żydów jako narodu lub Izraela jako państwa o wymyślenie Holokaustu lub jego wyolbrzymianie;

oskarżaniu Żydów jako obywateli o bycie bardziej lojalnym wobec Państwa Izrael lub też wobec rzekomych międzynarodowych interesów żydowskich niż wobec swojego kraju;

Przykłady możliwych przejawów antysemityzmu wobec Państwa Izrael (należy wziąć pod uwagę kontekst):

odbieranie Żydom prawa do samostanowienia, np. poprzez wyrażanie poglądu, że istnienie Państwa Izrael jest przedsięwzięciem rasistowskim.

stosowanie podwójnej miary poprzez wymaganie od Izraela zachowania, którego nie oczekuje się od żadnego innego państwa demokratycznego.

wykorzystywanie symboli i stylistyki, kojarzonych z klasycznym antysemityzmem (np. oskarżenie o bogobójstwo: spowodowanie śmierci Jezusa, legenda o rytualnym spożywaniu krwi chrześcijańskich dzieci) w charakterystyce Państwa Izrael lub Izraelczyków.

porównywanie współczesnej polityki Państwa Izrael z polityką nazistów.

obwinianie Żydów jako ogółu za czyny Państwa Izrael.

Jednakże krytyka Państwa Izrael podobna do takiej, jaką stosuje się wobec innych państw, nie może być uznana za antysemityzm. Antysemicki czyn uznawany jest za przestępstwo, gdy tak definiuje go prawo (np. negowanie istnienia Holocaustu lub rozpowszechnianie materiałów antysemickich w niektórych krajach). Przestępstwo uznane jest za przejaw antysemityzmu, gdy cele ataków, czy są to osoby czy ich mienie – takie jak np. budynki, szkoły, świątynie (miejsce modlitw), cmentarze – są wybrane dlatego, że są związane z Żydami bądź są za takie uznane. Dyskryminacja o charakterze antysemickim polega na odmawianiu Żydom możliwości lub usług dostępnych dla innych; jest ona nielegalna w wielu krajach. [Jak na razie jest całkiem odwrotnie! - admin]

© Translation by EUROPEAN FORUM ON ANTISEMITISM

http://www.european-forum-on-antisemitism.org/

Arafat otruty polonem? Zmarły osiem lat temu przywódca Palestyńczyków Jaser Arafat mógł zostać otruty polonem 210. Przeprowadzone w Szwajcarii badania ubrań, które nosił przed śmiercią, wykazały podwyższoną zawartość radioaktywnej substancji. Wdowa po Arafacie - Suha, opowiedziała się za ekshumacją ciała męża.

- Zakłócenie spokoju zmarłego, zakazane w islamie, byłoby w tym przypadku prawdopodobnie uzasadnione, gdyż chodzi o wyjaśnienie zbrodni - powiedziała Suha. Wyraziła nadzieję na wydanie w tej sprawy fatwy - islamskiej opinii prawnej. Wykonanie badania ubrań Arafata w specjalistycznym laboratorium w Lozannie zleciła Al-Dżazira. Szwajcarscy naukowcy poddali analizie nie tylko odzież, lecz także inne przedmioty, których Arafat używał przed śmiercią. Główny palestyński negocjator Saeb Erekat zaapelował w środę o powołanie międzynarodowej komisji dla wyjaśnienia wszystkich okoliczności śmierci przywódcy Palestyńczyków. - Międzynarodowe gremium musi zbadać, kto ponosi odpowiedzialność za śmierć Arafata - powiedział Erekat. Legendarny przywódca Organizacji Wyzwolenia Palestyny, a w latach 1994-2004 prezydent Autonomii Palestyńskiej zmarł po długiej chorobie w listopadzie 2004 roku we francuskim szpitalu wojskowym w Clamart. Agencja dpa informuje, iż już wtedy spekulowano o możliwości podania mu trucizny. Przyczyna śmierci pozostała w końcu niewyjaśniona. Zatrucia radioaktywną substancją nie brano wówczas pod uwagę. Wdowa po Arafacie uznała za nieprawdziwe doniesienia medialne, sugerujące, że po śmierci męża to właśnie ona sprzeciwiła się sekcji zwłok. - Lekarze nie proponowali wówczas sekcji - wyjaśniła Suha. W roku 2006 w Londynie otruty został polonem 210 były funkcjonariusz KGB i FSB Aleksandr Litwinienko. Szkodliwą substancję podano mu prawdopodobnie w herbacie. Naszdziennik

PUTIN, PEKIN, POLSKA czyli STRATEGICZNY SOJUSZNIK Trwałe związanie polityków partii rządzącej z reżimem płk Putina sprawia, że dyplomacja III RP jest zaledwie narzędziem w rękach moskiewskich decydentów i w tym obszarze aktywności próżno byłoby poszukiwać decyzji samodzielnych i korzystnych dla naszych interesów. Od chwili, gdy minister spraw zagranicznych Rosji zawitał z „roboczą wizytą” na naradę polskich ambasadorów, by tuż po tragedii smoleńskiej ustalać zakres kontaktów z Polską i wytyczać granice dyplomacji - wszelkie działania polityków grupy rządzącej zostały podporządkowane dyktatowi Kremla. Odtąd też podstawowe kierunki polityki zagranicznej III RP są wytyczane według aktualnych priorytetów Moskwy. Należy do nich z pewnością proces zacieśniania współpracy z Chińską Republiką Ludową - strategicznym partnerem reżimu Putina w planach podboju świata. Przed kilkoma laty, amerykański analityk i sowietolog Jeffrey R. Nyquist pisał o przygotowaniach wojennych Rosji, podkreślając, że mają one ścisły związek z zawiązanym w latach 90. rosyjsko - chińskim sojuszem militarnym. Od ponad 10 lat Rosjanie dostarczają Chińczykom technologię i systemy broni, traktując tę transakcję jako najważniejszy środek strategiczny. Również od połowy lat 90. Chiny i Rosja zapoczątkowały liczne, wspólne programy zbrojeniowe, służące umocnieniu sojuszu. „Przypuszczać, że Rosja i Chiny są wrogami – pisał Nyquist - to jest przestarzałe myślenie. Trzeba wreszcie przyjąć do wiadomości, że oba państwa są drugorzędnymi mocarstwami, w walce o supremację ze Stanami Zjednoczonymi. Jedyną sensowną strategią jest dla nich zjednoczenie przeciw Amerykanom. I to dokładnie robili przez ostatnich dziesięć lat.” Nyquist podkreślał również, że od kilku lat Rosjanie i Chińczycy odbywają wspólne ćwiczenia militarne. Ćwiczą również strategiczne operacje powietrzne z użyciem rosyjskich bombowców nuklearnych. Kombinacja manewrów sił lądowych z ćwiczeniami bombowców jest charakterystyczna dla sowieckiej teorii wojny jądrowej, wedle której żołnierze powinni być użyci dla poparcia ataku nuklearnego. Ostatnie wspólne manewry przeprowadzono pod koniec kwietnia br., w ramach Szanghajskiej Organizacji Współpracy, do której oprócz Rosji i Chin należą Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan i Uzbekistan. Odbyły się one na Morzu Żółtym, a uczestniczyły w nich m.in. rosyjski krążownik rakietowy Wariag oraz okręty „Admirał Winogradow”, „Marszałek Szapasznikow” i „Admirał Tribuc”. Ważnym czynnikiem integrującym interesy obu państw, jest sprzeciw wobec instalacji amerykańskich systemów obrony przeciwrakietowej. Ta sprawa stała się jednym z tematów rozmów przywódców Rosji i Chin, do których doszło na początku czerwca br. Ostentacyjna zmiana planów Putina i rezygnacja z wizyty w USA, na rzecz podróży do Pekinu, potwierdza jedynie priorytety polityki rosyjskiej. Prócz współpracy militarnej, rozwija się również wymiana handlowa. Już w czerwcu ubiegłego roku, podczas wizyty Miedwiediewa w Chinach porozumiano się m.in. w sprawie kontraktów gazowych oraz zwiększenia wymiany handlowej (do 100 miliardów rubli przed 2015 rokiem i do 200 miliardów do 2020 roku) oraz wzajemnych inwestycji. Podpisano wówczas umowy o współpracy w dziedzinie energetyki, finansów oraz „walki z terroryzmem” – co zdaniem rosyjskiej opozycji – oznacza wymianę technologii pomocnych w sprawowaniu kontroli nad społeczeństwem. Za akt propagandowy, służący zacieśnianiu sojuszu można uznać przyznanie Putinowi w grudniu 2011 roku tzw. „Konfucjańskiej Nagrody Pokojowej” – ustanowionej rok wcześniej jako alternatywa dla Pokojowej Nagrody Nobla. Komunikat władz CHRL wymieniał zasługi Putina w latach 2000-2008, gdy pełnił on obowiązki prezydenta Rosji. Wspomina się o „niezwykłym wzmocnieniu potęgi militarnej i statusu politycznego Rosji” oraz chwali pułkownika KGB za „zwalczanie antyrządowych sił w Czeczenii”. Najnowsze oświadczenie władz chińskich, wydane z okazji niedawnej wizyty wicepremiera Rosji Władysława Surkowa mówiło zaś, iż „Strona chińska w dalszym ciągu będzie zdecydowanie popierać rząd i naród rosyjski w wyborze samodzielnej drogi rozwoju kraju, odpowiadającej specyfice narodowej”. Przed kilkoma dniami nawiązano także oficjalną współpracę miedzy następcą KPZR - putinowską „Jedną Rosją”, a Komunistyczną Partią Chin. Porozumienie w tej sprawie zostało podpisane pod koniec maja br. w Moskwie, podczas XIII zjazdu „Jednej Rosji”. Przewiduje ono, że w latach 2012-2014 dojdzie do wzajemnych wizyt pomiędzy rosyjską i chińską partią”. Mówi się tam o „rozwoju współpracy gospodarczej pomiędzy sąsiadującymi regionami obu krajów, wymianie doświadczeń związanych z organizacją partii i innymi sferami.” Sojusz rosyjsko-chiński przypieczętowała wizyta płk Putina złożona w Państwie Środka 5 czerwca br. oraz udział licznej delegacji rządu Federacji Rosyjskiej w szczycie Szanghajskiej Organizacji Współpracy. Oficjalny komunikat informował o podpisaniu 17 różnych dokumentów, w tym także „Wspólnego oświadczenia o dalszym pogłębieniu stosunków rosyjsko-chińskich, wszechstronnego, ukierunkowanego partnerstwa w duchu zaufania i współdziałania strategicznego”. Bez trudu można dostrzec, że rozkwit kontaktów polsko-chińskich nastąpił w tym samym momencie, gdy zainicjowała je strona rosyjska i w pełni koreluje z dynamiką narzuconą przez reżim Putina. Podobnie, jak w przypadku Rosji, rozpoczęto je od współpracy wojskowej, a stolicę Państwa Środka odwiedzili już niemal wszyscy ministrowie rządu III RP. W grudniu 2009 ówczesny minister obrony Bogdan Klich podczas wizyty w Chinach podpisał umowę o współpracy w dziedzinie obronności. W styczniu 2011 r. gościł w Pekinie minister skarbu Aleksander Grad, a kilka miesięcy wcześniej przebywał tam minister rolnictwa Marek Sawicki. W październiku 2011 roku, Wojsko Polskie, dowodzone przez protegowanych Bronisława Komorowskiego nawiązało w Pekinie kontakty z „partnerską armią”. Do Chin udał się wówczas dowódca Wojsk Lądowych generał Zbigniew Głowienka, by spotkać się chińskim ministrem obrony Liang Guanglie. Agencja Xinhua informowała wówczas, że „w trakcie rozmowy obie strony zobowiązały się do zwiększenia współpracy militarnej”. Minister Liang zapewnił zaś polskiego gościa, iż „chińskie siły zbrojne są skłonne zwiększyć pragmatyczną współpracę z Wojskiem Polskim i dążyć do wyniesienia wzajemnych stosunków na wyższy poziom”. Minister obrony Chin „zwrócił również uwagę na dobre tempo rozwoju obustronnych stosunków wojskowych, jako przykłady wymieniając częste wizyty wysokiego szczebla i udane programy wymiany.” Towarzyszom chińskim musiały spodobać się ciepłe słowa gen. Głowienki, który pogratulował Chinom „osiągnięć na drodze rozwoju” i zapewnił, że „Wojsko Polskie jest otwarte na rozszerzenie wymiany i zacieśnienie współpracy ze stroną chińską” wyznając także, iż „doświadczenia Chin w zakresie budowania armii są wartościowe i Polska powinna z nich skorzystać”. Dwa miesiące wcześniej, Bronisława Komorowskiego odwiedził He Guoqianga, członek Komitetu Biura Politycznego Komunistycznej Partii Chin który przekazał zaproszenie do złożenia oficjalnej wizyty w Pekinie. Dziennik "China Daily" nagłaśniał wówczas wypowiedź chińskiego komunisty, który „wyrażał nadzieję, że Polska odegra kluczową rolę w rozwiązywaniu obecnych problemów, m.in. w handlu między Chinami a UE „ i cytował odpowiedź lokatora Belwederu, który z kolei zapewniał chińskiego gościa, że „Polska zrobi wszystko, aby poprawić dwustronne kontakty w czasie trwania swojej prezydencji w UE.” Publikacja "China Daily" zdawała się świadczyć, że chińscy towarzysze w ogóle nie dostrzegli zmian zachodzących w ostatnich dwóch dekadach. Dziennik podkreślał bowiem, że „Chiny i Polskę przeważnie łączyły pozytywne stosunki, a Polska była jednym z pierwszych krajów, który nawiązał relacje z ChRL w 1949 roku.” i dodawał: "wzajemne relacje osiągnęły kolejne apogeum w ostatnich latach, gdy rosnąca chińska gospodarka jest ważnym rynkiem dla Polski".

Komorowski udał się z wizytą do Chin w grudniu 2011 roku. Sporządzono wówczas memorandum w sprawie sprzedaży Huty Stalowa Wola, kontrakt koncernu miedziowego KGHM oraz umowę z chińskim bankiem Industrial and Commercial Bank of China o otwarciu placówek w Polsce. Wspólnie z chińskim satrapą Hu Jintao, Komorowski podpisał deklarację „o strategicznym partnerstwie” polsko-chińskim. W oficjalnych relacjach mediów III RP pominięto milczeniem wypowiedzi chińskich dysydentów, którzy niezwykle krytycznie ocenili wizytę Komorowskiego. Uznali ją za „poważne rozczarowanie”, podkreślając, że komunistyczne władze cieszyły się z faktu, iż zyskano „sojusznika na podwórku NATO”. Twierdzono także, że chińscy antykomuniści nic nie wiedzą na temat rzekomego spotkania Komorowskiego z ich przedstawicielami, o którym rozpisywały się polskie media. Po wizycie Komorowskiego w Pekinie, kontakty polsko-chińskie wkroczyły w nową fazę. Już w kwietniu br. Polskę odwiedził premier Chin Wen Jiabao, by podczas dwudniowego pobytu spotkać się m.in. z Donaldem Tuskiem i wziąć udział w Forum Gospodarczym Polska-Europa Środkowa-Chiny. Chińskiemu premierowi towarzyszyła kilkuset osobowa delegacja przedsiębiorców. W maju br. doszło do wizyty w Polsce ministra obrony ChRL gen. Liang Guangli. Gość odwiedzi Dowództwo Operacyjne Sił Zbrojnych oraz 1. Warszawską Brygadę Pancerną w Wesołej. Minister obrony narodowej i polscy dowódcy wojskowi dyskutowali z chińskim generałem o „sytuacji polityczno-wojskowej w Europie Środkowo-Wschodniej i w Azji Wschodniej oraz planach rozwoju sił zbrojnych RP i Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej”, zaś eksperci obu stron „omówili perspektywy rozwoju dwustronnej współpracy wojskowej.” Kilka dni później, do Pekinu udał się wicepremier Waldemar Pawlak. Dowiedzieliśmy się wówczas, że Chińczycy staną się naszymi partnerami przy eksploatacji polskich złóż gazu łupkowego. Zdaniem Pawlaka „polsko-chińska współpraca energetyczna pomoże Polsce w podniesieniu niezależności energetycznej i ograniczeniu emisji, zaś Chinom – w dywersyfikacji źródeł energii.” Deklaracja wicepremiera rządu III RP nastąpiła kilka dni po tym, jak Chiny wykluczyły wszystkie zagraniczne koncerny z przetargów na złoża gazu łupkowego w swoim kraju. Dopuszczono tylko chińskie firmy z kapitałem ponad 300 mln juanaów (47,4 mln dol.) posiadające licencje na wydobycia ropy, gazu lub innych surowców naturalnych. Z kolei wizyta wiceministra infrastruktury Rafała Baniaka w Pekinie zaowocowała zapowiedzią sprzedaży LOT-u chińskim liniom lotniczym Air China. Poinformowano również, że Polskie Linie Lotnicze wznowiły 29 maja br. bezpośrednie połączenie na trasie Warszawa - Pekin. Chińska ekspansja nie dotyczy tylko przewozów lotniczych, bo już wkrótce po polskich torach zaczną jeździć chińskie wagony, zakupione w Państwie Środka w ramach kontraktu o wartości ponad 1,8 mln dolarów. Pod koniec maja br. pierwszym samolotem rejsowym do Chin udała się z „przyjacielską wizytą” małżonka Bronisława Komorowskiego. Pobyt Anny Komorowskiej trwał kilka dni i jak oświadczyła po powrocie „był bardzo udany, a tutaj kończymy sukcesem. Spotkania z ludźmi i krajobrazy - tak bym powiedziała w dwóch słowach”. „Udana” wizyta małżonki prezydenta RP w Chinach przypadła w czasie, gdy prezydenci wielu państw (w tym USA i Tajwanu) oraz przedstawiciele organizacji międzynarodowych apelowali do komunistycznego reżimu o zwolnienie z więzień uczestników manifestacji, która przed 23 laty odbyła się na pekińskim placu Tiananmen oraz o zaprzestanie prześladowań działaczy opozycji. Nocą z 3 na 4 czerwca 1989, przy użyciu czołgów i ognia z broni maszynowej, komuniści zamordowali kilka tysięcy studentów i robotników, którzy przez siedem tygodni okupowali centralny plac Pekinu, domagając się demokratycznych reform. Do dnia dzisiejszego chiński reżim przetrzymuje w obozach koncentracyjnych wielu uczestników tych zdarzeń. W czasie „udanej” wizyty Anny Komorowskiej chińska bezpieka pobiła i zatrzymała ok. 20 studentów z prowincji Fucien za próbę uczczenia ofiar masakry na Tiananmen. Tego rodzaju tematy nie zaprzątały uwagi małżonki Bronisława Komorowskiego, zachwyconej chińskimi „ludźmi i krajobrazami”. Apele o uwolnienie więźniów wywołały za to wściekłą reakcję chińskiej dyplomacji. Uznano je za „ingerencję w wewnętrzne sprawy Chin i bezpodstawne oskarżenia pod adresem chińskiego rządu". Warto mieć na uwadze, że zacieśnianie kontaktów politycznych, militarnych i handlowych z Państwem Środka ma miejsce w czasie, gdy następuje gwałtowne wyhamowanie chińskiej gospodarki. Od wielu miesięcy spada tempo wzrostu gospodarczego, zmniejsza się import, słabnie sprzedaż detaliczna. Chiny tracą opinię idealnego miejsca do lokowania fabryk i inwestycji. Prawie jedna czwarta spośród 557 europejskich firm ankietowanych przez unijną izbę handlową w Chinach oraz Roland Berger Strategy Consultants rozważa możliwość przeniesienia inwestycji do innych państw. Powodem są rosnące koszty działalności i pogarszające się regulacje prawne. W okresie pierwszych czterech miesięcy tego roku bezpośrednie inwestycje firm z Unii Europejskiej w Chinach zmniejszyły się o 27,9 proc. Wartość zagranicznych inwestycji maleje od sześciu miesięcy, co jest najdłuższą taką serią od czasu globalnego kryzysu finansowego. Dążenia grupy rządzącej mogą zatem wynikać z innych przesłanek niż rzekome korzyści handlowe. Wbrew obiegowym opiniom, Chiny nie są dla nas atrakcyjnym partnerem, a proporcje dotyczące wymiany handlowej są dla nas zdecydowanie niekorzystne i wskazują na rażącą asymetrię. Polski rynek zalewa chińska tandeta (w roku 2011 import wyniósł 10,94 mld USD) , podczas gdy Polska wyeksportowała towary o wartości zaledwie 2 mld USD. Ważną wskazówką może być historia budowy autostrady A2, którą powierzono chińskiemu konsorcjum COVEC. Wydaje się, że przyjęcie oferty tej firmy było podyktowane względami politycznymi i miało na celu otwarcie rynków europejskich dla firmy zarządzanej przez chińskich decydentów. Choć od początku było wiadomo, że oferta Chińczyków jest zaniżona, a za taką kwotę autostrady zbudować się nie da, urzędnicy Tuska zapewniali publicznie, że sprawdzili sytuację ekonomiczną i doświadczenie chińskiego partnera i posiadają gwarancje rządu chińskiego. Skandal związany z chińską firmą został natychmiast wyciszony, a COVEC – wspierany przez komunistycznych notabli ma obecnie szanse na wygranie kolejnego przetargu - na rozbudowę Elektrowni Kozienice. Przyczyn „partnerstwa strategicznego” z reżimem komunistycznym trzeba zatem poszukiwać w innych obszarach, przy czym obserwacje dotyczące zacieśniania sojuszu rosyjsko-chińskiego, wydają się dobrą wskazówką. Polska – jako państwo natowskie i unijne ma za zadanie umożliwić Chinom ekspansję na rynki zachodnie oraz pomóc w wprowadzeniu chińskich towarzyszy na europejskie salony. Intencje takie zostały wyraźnie sformułowane w cytowanej już wypowiedzi chińskiego komunisty dla China Daily", gdy wyrażano nadzieję „że Polska odegra kluczową rolę w rozwiązywaniu obecnych problemów, m.in. w handlu między Chinami a UE”. Cele te są zatem ściśle skorelowane ze strategiczną polityką Chin. Przypadek Państwa Środka dowodzi bowiem, jak dalece komunizm jest w stanie rozstać się ze swoją rzekomą ideologią i partyjnymi dogmatami, byle tylko zapewnić sobie przetrwanie i doprowadzić państwa „wolnego świata” do ekonomicznego uzależnienia. Ekspansja gospodarcza Chin oraz otwarcie przed państwami kapitalistycznymi ogromnego rynku inwestycji – służy również asymilacji komunizmu, ,„oswojeniu” z nim partnerów biznesowych oraz tak głębokim zaangażowaniu ich we współpracę, by zrelatywizować rzeczywiste oblicze zbrodniczego reżimu. Wytworzenie obszarów wolnego rynku, przy jednoczesnym zachowaniu twardych, totalitarnych metod terroru wobec własnego społeczeństwa, świadczy o dostosowawczym charakterze komunizmu i wskazuje na potencjalne kierunki jego przeobrażeń. Ponieważ Rosja prezentuje typ „komunizmu utajnionego”, podczas gdy Chiny kontynuują model „jawnego komunizmu”, tego rodzaju układ – przy wspólnocie celów obu mocarstw - stwarza wręcz doskonałe warunki do prowadzenia globalnych gier politycznych, symulowania konfliktów, rozgrywania potencjalnych sojuszników i neutralizacji wrogów. W tym teatrze, potrzebne są państwa, które spełnią rolę nośników chińskich interesów i umożliwią przeprowadzenie gospodarczej ekspansji. Za nią podąży ekspansja polityczna, a wreszcie militarna. Po udanym eksperymencie wykorzystania III RP w charakterze rosyjskiego „konia trojańskiego”, przychodzi czas na kontynuację tej roli w odniesieniu do strategicznego partnera rosyjskiego reżimu. Jak wyraźna jest to tendencja powinien świadczyć fakt, że tuż po tragedii smoleńskiej, w pierwszych dniach czerwca 2010 roku, z wizytą do Chin udał się szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Krzysztof Bondaryk. Komunikat głosił, że doszło wówczas do „pierwszego od czasu transformacji ustrojowej spotkania szefów polskich i chińskich służb specjalnych”, a spotkanie dotyczyło „wzajemnej prezentacji obu służb oraz wytyczenia kierunków możliwej współpracy w zakresie m.in. przeciwdziałania terroryzmowi, ochrony antyterorystycznej imprez masowych, bezpieczeństwu cybernetycznemu a także zwalczania przestępczości zorganizowanej”. Aleksander Ścios

Euro summit czyli udany gambit Niemiec

summit [ˈsʌmɪt] n (rząd, polityka & dyplomacja) – spotkanie szefów rządów lub innych wysokich rangą urzędników

Jeszcze nigdy tak niewielu nie wystrychnęło na dudka tak wielu tak szybko. Ostatni euro summit miał być tym czym jest zawsze – okazją aby popić i zakąsić. Zakończyć się miał też tym czym zawsze – czyli klapą. Nie wiemy jak to tym razem z tym popijaniem było, podejrzewamy że jak zawsze. Świat obiegła jednak wieść że summit zakończył się niespodziewanym sukcesem. Jeden żurnalista za drugim pieje z zachwytu nad tym „przełomem” a entuzjazm ze światełka na końcu tunelu zwanym strefą euro przelał się do rynków które wzrosły. Nawet złoto, które po kiepskim kwartale było już na wakacjach, wróciło aby wzrosnąć w ogólnym entuzjazmie. Wszystko za sprawą pani Merkel która sprytnie i wyraźnie jak nigdy jeszcze sprzeciwiła się wspólnym obligacjom strefy euro tuż przez summitem. Niemiecki podatnik nie będzie na haczyku za bezeceństwa południowych bankrutów – podkreśliła kanclerz Niemiec używając mało dyplomatycznego choć widocznie bardziej komunikatywnego języka „po moim trupie”. Wydaje się że to nadzieje na jakikolwiek pozytywny rezultat spotkania położyło tak nisko że wszystko poza otwartym kanibalizmem w Brukseli okrzyczane zostać musiało jako „sukces”.No i rzeczywiście. Dowiedzieliśmy się jak to południowa „trojka” (spontaniczny sojusz Francji, Włoch i Hiszpanii) wzięła panią Merkel w obroty i grożąc czymś bardziej nie sprecyzowanym odniosła sukces w wymuszeniu na niej zgody na pompowanie funduszy z ESM (European Stability Mechanism) bezpośrednio do zbankrutowanych banków zamiast do zbankrutowanych państw. Miał to być rodzaj Stalingradu dla Niemiec, które osamotnione w Europie w walce z bankrutami miały się poddać i zgodzić na szerokie otwarcie kranu ze szmalem swoich podatników. Tymczasem napływające powoli szczegóły summitu wskazują że okres połowicznego rozpadu euro entuzjazmu z tego sukcesu liczony jest w dniach, jeśli nie w godzinach. Sukces okazuje się w rzeczy samej fiaskiem, a światełko na końcu tunelu okazuje się nie jego końcem ale światłami nadjeżdżającego pociągu. Nadzieja więc brnących w tunelu euro elit jest mocno przesadzona. Pomijając już fakt że EMS jest grubo za mały do skali potrzeb to sama idea bezpośredniego finansowania z tego banków jest podważana w niemieckim sądzie konstytucyjnym. Prawne zastrzeżenia wysuwa też szereg innych, mniejszych krajów których nie poinformowano nawet o tym „sukcesie”. Nie chce się bowiem wierzyć aby zajęte one były już zagryzaniem podczas gdy „trojka” dogrywała jeszcze swój „sukces” z Niemcami. Holendrzy na przykład zażądali oficjalnej zmiany traktatu która by tego typu gimnastykę umożliwiała. Ratyfikowanie tego to oczywiście lekko licząc rok do tyłu, wystarczająco długo aby bankruci w końcu padli i przestali tym samym wymagać dofinansowania. Finlandia z kolei, jak zwykle rezolutnie, domaga się dodatkowych zabezpieczeń. Jest to więcej niż rozsądne – Francja i Włochy mają przecież jedne z największych rezerw złota wśród krajów zachodnich. Byłoby co najmniej nie fair gdyby nic z tego nie stało pod ryzykiem fizycznej utraty gdy inni mają płacić. Swojego czasu gdy minister Rostowski wyrzucał pieniądze polskiego podatnika na ratowanie banków francuskich też sugerowaliśmy aby zrobił to pod zastaw złota. Keynesiści wszelkiej maści nie powinni mieć przecież problemów z zastawianiem „barbarzyńskiego reliktu” którego i tak nikt nie potrzebuje… Znajdujące się w podobnym jogurcie mniejsze kraje PIIGS: Portugalię i Irlandię, nie mówiąc już o Grecji, południowa „trojka” zupełnie wydymała, nie dając im partycypować w swoim „sukcesie” z Niemcami. Trudno uwierzyć aby teraz i one nie objęły obiema rękami konieczności oficjalnej ratyfikacji zmian w traktacie… he, he. W końcu, jak by wyrok sądu konstytucyjnego nie był wystarczającym pretekstem, koalicyjny partner pani Merkel CSU powiedział jej aby dała się wypchać bo zamierzonej koncesji nie poprze, prowadząc prędzej koalicję do upadku. Oczywiście w dobie telefonów komórkowych nie zawsze warto wierzyć posturze na użytek publiczny ale sygnalizowana niezgoda otwiera zawsze okno do demokratycznego zapytania się mas o zdanie… Jeżeli więc tylko pani Merkel, po okazaniu dobrej woli i pozwoleniu się nacieszyć „sukcesem” południu Europy chce prosto anulować ten „sukces” to z dużym prawdopodobieństwem nie musi nic robić – jedynie czekać. Niewielu obserwatorów widzi w jakim kolosalnym stopniu przedłużanie obecnej sytuacji jest korzystne dla Niemiec i uzasadnia niejeden mały gambit w rodzaju rzucenia „sukcesu” południowej „trojce”. W odróżnieniu od recesji gdzie indziej niemiecka machina gospodarcza kręci się na pełnych obrotach, z bezrobociem najniższym od 20 lat. Z drugiej strony szmal rzucany na bailouty i tak powraca do niemieckich banków jako spłata pożyczek PIIGS, dokapitalizowując je i wzmacniając. Gdy PIIGS ostatecznie padną będzie czas aby wyciągnąć wtyczkę z kontaktu i wyrazić szczere ubolewanie. Jednocześnie z każdym dniem kryzysu Niemcy, pożyczający teraz na rynkach kapitałowych praktycznie za friko, budują swoją przewagę nad dawnym „drugim motorem” unii Francją, z którą po wyborze socjalisty Hollande’a mają coraz mniej wspólnego i której pozycja gospodarcza systematycznie słabnie. A gdyby nawet rzucony „trojce” „sukces” nie zmarł śmiercią naturalną w czasie wakacji to pani Merkel i jej CDU mają zawsze opcję zwrócenia się do populacji z pytaniem w referendum: czy chcesz dalej finansować PIIGS czy też powracamy do DMarki. O wynik, uzasadniający wyjście Niemiec ze strefy euro, może być spokojna. DwaGrosze

Science and Fiction Jeśliby ktoś szukał jakichś szczególnych pokładów science fiction w przypadku „historii smoleńskiej”, to bez wątpienia największe i najbogatsze złoża SF zalegają wokół „wypadku prezydenckiego tupolewa na Siewiernym”. Jeśliby ktoś szukał jakichś szczególnych pokładów science fiction w przypadku „historii smoleńskiej”, to bez wątpienia największe i najbogatsze złoża SF zalegają wokół „wypadku prezydenckiego tupolewa na Siewiernym”. Jak doskonale wiemy („Czerwona strona Księżyca” jedynie po części przywoływała szeroko zakrojone „prace kreatywno-badawcze” w tej materii), opracowano mnóstwo detalicznych opisów nieistniejącego zdarzenia, dokonano wizualizacji, obliczeń etc. etc. W dodatku jedni badacze zbadali „lotniczą katastrofę” z 10 Kwietnia na Siewiernym, a drudzy zbadali jeszcze potem drugą „katastrofę”, która się rozegrała nad Siewiernym – taką to obfitością uraczyły nas najświatlejsze umysły badawcze. Czy to jeszcze nauka, czy już fikcja, czy może obie wymieszane, jak mak z popiołem, którym zajmował się Kopciuszek, nim udał się na bal? Od przybytku głowa nie boli, powiada przysłowie, jednakże mimo iż zbadano katastrofę na Siewiernym i nad Siewiernym, to z pewnością zabrakło badaczy badających katastrofę pod  Siewiernym. Zabrakło ich jednak tylko dlatego, że prace archeologiczne (przeprowadzone, o ile pamiętam, jakieś pół roku po „katastrofie”) trwały zbyt krótko i nie wykorzystano ciężkiego, niezawodnego radzieckiego sprzętu. Kto wie, czy gdyby się nie wkopano głębiej w ziemię smoleńską, to i kokpit, i inne zaginione części „prezydenckiego tupolewa” by się ukazały, skoro do XUBS przypisany jest swoisty genius loci – i im dłużej się tam czegoś szuka, tym więcej można znaleźć. Tak np. odnajdywały się „krwawiące szczątki ludzkie” miesiąc po „katastrofie”. Jeśli mówimy o SF, to przypomnę, że teoria maskirowki (głosząca, iż na XUBS była tylko inscenizacja „miejsca powypadkowego”) uchodziła przez długi czas w wielu światłych kręgach za czyste science fiction. Zupełnie niedawno niejaki „prof. Binienda”, wyspecjalizowany już chyba od roku w badaniu uderzenia pewnego skrzydła w pewną brzozę (który już nie wpadł na to, by zbadać uderzenie kół tupolewa w tę brzozę), uznał nawet tę teorię maskirowki za bajkę, co jest jak najbardziej słuszne w sytuacji, w której on sam się zajął paranauką, a więc bajkami pisanymi „uczonym językiem” (coś jak „Cyberiada” Lema). Oczywiście Binienda ubrał swoje opowieści w techniczny żargon, zrobił hokus-pokus, by laik nie wiedział, z którego kapelusza królik ma wyskoczyć, lecz przecież zdziałał ów uczony jedynie tyle, iż wywróżył z ruskich fusów (a więc „danych FMS-a”) coś, co pasowało akurat do „katastroficzno-zamachowej” narracji katastrofologa M.

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2012/06/m.html

a więc do baśniowej opowieści o „rozerwaniu tupolewa w powietrzu”. Jak bowiem wspominałem wyżej, XUBS 10 Kwietnia obfitowało w przeróżne nadzwyczajne wydarzenia, najpierw wydarzyła się katastrofa na ziemi, a później nad ziemią – lub odwrotnie – to akurat jeszcze (tzn. chronologię, sekwencję) badacze w zaciszu pracowni badawczych spokojnie ustalają, obliczają, wizualizują etc., tak by przesądzić, która z tych dwóch katastrof była pierwsza (to tak jak z ustalaniem relacji między kurą a jajkiem), ewentualnie jedyna. Jeśli chodzi o science fiction, to i blogerzy ścigali się w przeróżnych hipotezach, nie tylko uczeni z wszystkich stron świata (zwani ekspertami) – i chyba nie muszę przypominać, że były to scenariusze wzajmnie ze sobą nie do pogodzenia. Poczynając od 1) zamachu przed przyjazdem Delegacji na Okęcie (Prezydent miał nawet być zabity już w piątek 9 kwietnia 2010, a Delegaci uprowadzeni zanim by dojechali na lotnisko), poprzez 2) zamach przeprowadzony na Okęciu (np. hangar, tunele), 3) uprowadzenie „prezydenckiego tupolewa” z powietrza na jakieś specjalne wojskowe lotnisko (np. Sieszcza, Szatałowo), 4) przelot na inne niż Witebsk-Wostocznyj lotnisko – czynne lub nieczynne (np. Briańsk, Moskwa, Witebsk-Siewiernyj i in.), 5) użycie symulatora głosu (imitującego głos Prezydenta) podczas rozmowy Braci, ale też – o czym chyba spora część blogerów i komentatorów zapomniała – kończąc na... 6), tzn. stawiano również taką hipotezę, że nie wszystkich Delegatów zamordowano. Stawiano taką właśnie hipotezę w blogosferze, przypomnę, w kontekście „indolencji rządu” – sądzono bowiem, że zakładnicy mogą być przetrzymywani, stąd „nie prowadzi się dochodzenia ws. zamachu na Delegację” albo też jest „zakaz otwierania trumien” i „nie bada się zwłok”. Dlaczego zatem nagle scenariusz, w którym faktycznie część osób miałaby ocaleć i uniknąć „katyńskiego rozwiązania” miałby być dla nas „nie do przyjęcia” jako „zupełnie szalony”? Czy już do tego stopnia pogodziliśmy się z pewnymi „wyrokami historii smoleńskiej”, że zwyczajnie takie rozwiązanie (z naszego punktu widzenia) „nie wchodzi w grę”? Czy bylibyśmy rozczarowani wieścią, iż nie zginęło 96 osób, tylko mniej, a więc, że nie „wsie pogibli”? Ja wcale nie byłbym rozczarowany, lecz wprost szczęśliwy na wieść o jakiejkolwiek autentycznie ocalonej osobie z tej „listy 96”. Skakałbym z radości. Ktoś jednak może przytomnie powiedzieć, iż nie ma, jak na razie, na to żadnego dowodu. I słusznie – ale też ja odrzekłbym w odpowiedzi, że taki wariant czy scenariusz „smoleński” nie był chyba do tej pory zbyt dogłębnie badany, prawda? Nawet w blogosferze, w której „analizuje się wszystko”. Może więc warto go – nawet czysto hipotetycznie – rozważyć. Jeśliby wszak zebrać to, co zdołaliśmy obejrzeć (mam na myśli „udokumentowanie zwłok”), to pomijając podejrzany i przedziwny materiał a la e-ostrołęka (tudzież inne „dziwne” zdjęcia), gdzie trudno mówić o identyfikowalności ciał - mamy upublicznione fotografie zaledwie trzech martwych (zidentyfikowanych) osób (na Siewiernym) (chodzi o śp. Prezydenta Kaczyńskiego, śp. Prezydenta Kaczorowskiego i śp. Marszałka Putrę; zdjęcia te zamieszczone są choćby w książce M. Krzymowskiego i M. Dzierżanowskiego: „Smoleńsk. Zapis śmierci”). Z relacji z drugiej ręki (np. tych pochodzących od pełnomocników prawnych Rodzin) wiemy z kolei, iż (pomijając już szeroko skomentowane rażące błędy w dokumentacji medyczno-sądowej, którą przekazano Polsce) fotografie zwłok były bardzo kiepskiej jakości: „Np. były to rozmyte zdjęcia czarno-białe, jakby odbite na kserokopiarce” (cyt. za „Musieli zginąć”, Misiak i Wierzchołowski, s. 38). Co więcej, część ciał (o czym otwarcie mówili krewni określonych osób) nie zostało „okazanych” Rodzinom w Moskwie. Czy jest możliwe, iż Ruscy nie mogli ich znaleźć w swej gigantycznej kostnicy „od katastrof”, skoro już 10 Kwietnia „wszystkie ciała” przetransportowano? Może nie chciano okazać tych ciał krewnym ze względu na obrażenia wskazujące na inne przyczyny śmierci niż wypadek komunikacyjny, a może całkowicie zostały zniszczone (spalone, rozkawałkowane), tak jak to mówił w kwietniu 2010 P. Prusowi na Siewiernym gen. K. Parulski http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/08/prokuratorzy-na-siewiernym.html

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/07/natowscy-oficerowie-konferuja.html

Czy jednak nie jest możliwy taki wariant zdarzeń, że tych ciał po prostu Ruscy by nie mieli i dlatego nie mogliby ich „okazać”, gdyż te osoby (z Delegacji)... nie zginęły? Nie ma wątpliwości, że przy scenariuszu takim, jakim zarysowałem niedawno w „szokujących notkach”, tzn. iż polski rząd (ale też premier J. Kaczyński) wie 10 Kwietnia o tym, że 1) nie ma żadnej lotniczej katastrofy, wie też 2) o uprowadzeniu Delegacji, lecz (załóżmy: w pewien sposób przygotowany przez służby kontrwywiadowcze na możliwy zamach i wsparty potem logistycznie i militarnie przez NATO) 3) urządza kontr-akcję związaną z odzyskaniem zakładników – Rodziny mogłyby być, a nawet musiałyby być wtajemniczone w taką operację (ze względu na konieczność ukrywania potem osób uratowanych). Zarazem zobligowane byłyby do niewyjawiania tajemnicy aż do czasu zakończenia śledztwa (tudzież „cichej wojny”). Jak sobie wyobrażam takie wtajemniczenie? Tak choćby, iż zapowiedziano by Rodzinom, że bliscy nie będą mogli naraz wrócić do domów, gdyż w obliczu grożącego (nie tylko Polsce) konfliktu zbrojnego, dla bezpieczeństwa państwa niezbędne jest „ukrycie” tychże osób i udawanie, że „zginęły w katastrofie”. Na pewno tego rodzaju rozwiązanie byłoby bardzo bolesne dla Rodzin (długotrwała rozłąka – niewykluczone, że brak kontaktu), lecz z drugiej strony byłoby ono dla nich „do wytrzymania”, jeśli wtajemniczeni wiedzieliby, o jak poważną sprawę chodzi. Podejrzewam zresztą, że każdy z nas „wszedłby w taką grę”, gdyby wiedział, iż w ten sposób chroni i swoją rodzinę, i tę ukrywającą się osobę, i zarazem polskie państwo. (Dokładnie tak, jak ukrywano ludzi za okupacji czy za stanu wojennego, by nie szukać odległych przykładów historycznych.) Mając świadomość, że ktoś nam bliski jest w śmiertelnym niebezpieczeństwie, a jego ukrywanie się jest podyktowane wyższymi względami, bylibyśmy, sądzę, w stanie nawet udawać, że (ten ktoś) nie żyje – by chronić (i tę osobę, i nas, i innych). Czy tak stało się po 10-tym Kwietnia? Taką stawiam hipotezę od „czarnego” weekendu (hipotezę w ramach teorii maskirowki). Teraz, tj. w tym zarysowanym wyżej kontekście, niech sobie Państwo przypomną, czy właśnie przedstawiciele Rodzin nie mówili/nie mówią rzeczy zadziwiających (czasem niepokojących, a czasem wcale nie) i czy nie zachowują się poniekąd tak, jakby... czekali na powrót bliskich? (Oczywiście nie ma w tym, co piszę obecnie, nawet cienia wyrzutu – absolutnie; i chcę to bardzo wyraźnie zaznaczyć – uważam wprost, iż rola krewnych Delegatów jest w ogóle kluczowa w odkrywaniu prawdy o tragedii z 10 Kwietnia – w przeciwieństwie do roli przeróżnych ekspertów.) Przypomnijmy więc sobie, co słyszeliśmy od samego początku od Rodzin. Przede wszystkim pojawiały się rozliczne i głośno wyrażane wątpliwości dot. tego, kogo pochowano i w jaki sposób pochowano. O identyfikacjach opowiadano, że postawione były zupełnie na głowie http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/11/woko-relacji-p-zuzanny-kurtyki.html

Mówiono o zalutowaniu trumien i uniemożliwieniu nawet pożegnania się ze zmarłymi. Wiemy też, że powtarzano ceremonie pogrzebowe, ponieważ „wracały jeszcze jakieś szczątki”. Wznoszono symboliczne groby. Nie zezwalano Rodzinom na ekshumacje (do tej pory, wg oficjalnych danych, odbyły się tylko trzy, aczkolwiek była też otwierana w kwietniu 2010 trumna Prezydenta już po sprowadzeniu ciała śp. prof. L. Kaczyńskiego do Polski). Były (i wciąż są) też zdumiewające problemy z odzyskaniem rzeczy po Delegatach (zwłaszcza nośników elektronicznych) itd. To wszystko już wiemy i szeroko to omawiano w blogosferze (ale i w mainstreamie). Było również jednak jeszcze coś istotnego. Pojawiały się wywiady, filmy wspomnieniowe etc. z Rodzinami. Najwspanialsza pod tym względem (co już nieraz zaznaczałem) jest książka p. J. Racewicz „12 rozmów o miłości. Rok po katastrofie” – znakomicie wydana, pełna zarówno oficjalnych, jak i zupełnie prywatnych (momentami wprost intymnych) zdjęć, poruszająca. Wypowiadają się w tej książce wyłącznie osoby spokrewnione (z członkami załogi „prezydenckiego tupolewa” lub poszczególnymi pasażerami), nie ma zatem żadnego dziennikarskiego „ubarwiania narracji”. I np. p. B. Kazana opowiada w niej coś takiego (s. 66-67):

Nie mogę sobie przypomnieć, jak Mariusz był ubrany tego poranka, nic nie pamiętam... Wstałam tylko na chwilę, ale zaraz się położyłam. Gdybym wtedy wiedziała... Mieliśmy pożegnać się dopiero w Moskwie. Możesz mi nie wierzyć, ale jestem pewna, jak niczego na świecie, że ręka Mariusza, gdy jej dotykała – była ciepła... Tak jakby zachowała resztki ciepła na ten ostatni nasz dotyk. (...) czułam, że to było Jego pożegnanie ze mną (...)” Nie muszę chyba dodawać, iż żadne zwłoki parę dni po śmierci danej osoby (niekoniecznie nawet w wypadku lotniczym) nie mogą być ciepłe. Czy w ten sposób p. Kazana coś nam sygnalizuje? To np. iż M. Kazana... nie zginął? Nie wiem. Przyznaję szczerze: nie wiem i niczego tu nie chcę przesądzać. Zwracam tylko Państwa uwagę na tę wypowiedź. Nieco wcześniej zaś czytamy (s. 56-57):

...w żaden sposób nie mogę się pogodzić z tym, że to się skończyło, po prostu w żaden sposób, w żaden. Jak mam zaakceptować fakt, że ktoś, kogo kocham bez końca, znika nagle? Że zostają Jego rzeczy, niedoczytana książka na półce, stosy papierów, plany na następne dni, a Jego nie ma? Moskwa, ta cała procedura identyfikacji, nie była dla mnie żadnym momentem pożegnania, żadną chwilą, kiedy zrozumiałam, że Go straciłam. Absolutnie. (...) To było coś tak nierealnego, coś tak niezrozumiałego dla mnie, wszystko to, co tam się działo... Wiesz, że nie było ani chwili, w której łączyłabym swoją obecność w Moskwie z Mariuszem? Brałam udział w czymś, co w żaden sposób mnie nie dotyczyło, tak przynajmniej uważałam. Mówiłam sobie – wyjechał, ale przecież wróci, jestem cierpliwa i mogę czekać. Będę czekać na Niego. Wróci, otworzy drzwi, jak zawsze, uśmiechnie się i przytuli mnie na powitanie. I czekam. Mijają dni, tygodnie, miesiące, a Jego ciągle nie ma. (...) To się nawet nazywa „syndrom wyparcia”... Mniejsza o to. Rozmawiałyśmy o tym nieraz i świetnie wiesz, Joasiu, że długo wierzyłam w to i wciąż wierzę, że będzie taki dzień, że On wróci... Że to się nie dzieje naprawdę. Nazywam to wiarą, choć teraz już chyba wiem, że to jakiś przedziwny system obronny... (...)”

Po drugie – co także dość łatwo zweryfikować, sięgając do relacji Rodzin – informacja o „trzech rannych osobach” przekazywana była do poszczególnych Rodzin (z różnych źródeł) w taki sposób, jakby wiedziano kto konkretnie został uratowany (tak np. p. Z. Moniuszko miał usłyszeć od 36 splt, o ile wiem, że uratowało się dwóch pilotów i stewardessa

http://www.fakt.pl/Ojciec-sp-stewardessy-Jej-cialo-bylo-w-stanie-idealnym-,artykuly,94207,1.html

Po trzecie – pojawiały się przedziwne uspokajające komunikaty (właśnie z wojska) dot. tego, iż komuś się nic nie stało lub nie leciał „tym samolotem” (lecz np. jakiem-40). Po czwarte, pojawiały się też wypowiedzi zupełnie kuriozalne, jak ta B. Klicha, skierowana do p. K. Kwiatkowskiej: „Byłem ostatnio na cmentarzu na Salwatorze. Nigdy wcześniej tam nie byłem, ale była piękna pogoda, więc poszedłem tam na spacer. I muszę pani powiedzieć, że Kwiatkowski ma bardzo ładne miejsce

http://www.eostroleka.pl/wdowa-po-sp-generale-kwiatkowskim-8222minister-klich-gratulowal-mojemu-mezowi-miejsca-na-cmentarzu8221,art26359.html

niestety linki do starych tekstów „NDz” obecnie nie działają – otwiera się główna strona). Po piąte – pojawiały się nawet takie relacje medialne, iż twierdzono, że nikomu się nic nie stało, tzn. że wylądowano szczęśliwie, tj. „bez strat” (przywoływał je 10 Kwietnia J. Olechowski

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/milicjanci-przeczaco-kreca-gowami.html

pojawiają się one także w książce P. Kraśki: „Anna Hałas-Michalska pędziła samochodem z Katynia, gdzie była od paru godzin z rodzinami, które chciały położyć kwiaty na grobie swoich bliskich i zapalić znicz, czekając na uroczystości. Gdy ktoś powiedział, że „tutka” miała awarię, nie wierzyła tak jak my w Smoleńsku, że to coś poważnego. Wokół niej rozdzwoniły się telefony. Kolejna informacja: - Samolot się rozbił, ale wszyscy żyją” s. 17). Po szóste, P. Wudarczyk mówił o tym, że część delegacji przybyła „drugim samolotem” (i, zaznaczam, nie miał na myśli jaka-40 z dziennikarzami http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/by-jeszcze-jeden-samolot_31.html

ta sprawa wciąż jest owiana całkowitą tajemnicą w „historii smoleńskiej”. Po siódme, w książce M. Krzymowskiego i M. Dzierżanowskiego („Smoleńsk. Zapis śmierci”, s. 41-42) jest mowa o tym, że podczas „wstępnej identyfikacji” w namiotach przy pobojowisku („ofiar lotniczego wypadku na Siewiernym”, oczywiście) do czasu „znalezienia” zwłok Prezydenta udało się ustalić tożsamość „około 10 osób” (a i to głównie po „rzeczach przy” ofiarach, typu przypięta do paska legitymacja czy dokumenty osobiste). Ile później ciał zidentyfikowano Krzymowski z Dzierżanowskim nie piszą. Zupełnie zaś nie wiadomo, w jaki sposób „strona polska” dokumentowała te wszystkie pospieszne procedury (i czy dokumentowała je w ogóle, skoro nie zdołała udokumentować dla potrzeb prokuratury akcji poszukiwawczo-ratowniczej na pobojowisku i w „raporcie Millera” czytamy, wprost, iż wszelkie dane na jej temat „strona polska” posiada od „MAK”, czyli komisji Burdenki 2). Po óśme, oficjalne komunikaty mówiły o przeprowadzeniu sekcji zwłok ofiar już z 10 na 11 kwietnia w moskiewskiej kostnicy (pomijam tu tajemniczą i wyjątkową, bo jedyną, sekcję smoleńską, w której miał brać udział gen. K. Parulski), tak więc polscy specjaliści, którzy mieli przybyć (dopiero) z min. E. Kopacz z tego względu już nie mieli uczestniczyć w badaniach medyczno-sądowych. Tę ostatnią kwestię wprawdzie przypominała na grudniowym (2011) posiedzeniu „Zespołu”, p. mec. M. Wassermann, lecz pisali o niej już dawno także Krzymowski i Dzierżanowski (s. 123): „- Ze względu na dobro śledztwa w ciągu dwudziestu czterech godzin musimy przeprowadzić sekcje zwłok. Nie możemy czekać na przyjazd Polaków – oświadczył polskim dyplomatom szef Biura  [Ekspertyz Medyczno-Sądowych w Moskwie – przyp. F.Y.M.] profesor Władimir Żarow. W tej sytuacji polscy eksperci nie uczestniczyli w żadnej sekcji (z wyjątkiem prezydenta, w Smoleńsku, którą obserwował prokurator Parulski). Na taką procedurę wyraziła zresztą zgodę prokuratura wojskowa w Warszawie, która już w dniu katastrofy upoważniła Rosjan do samodzielnego zbadania zarówno ciał, jak i wraku. W punkcie drugim oficjalnej prośby o pomoc prawną proszono Federację Rosyjską o dokonanie „oględzin szczątków samolotu TU-154 oraz oględzin i otwarcia zwłok”, w punkcie czwartym o „przeprowadzenie badań identyfikacyjnych ofiar”, a w punkcie siódmym o „zabezpieczenie materiału niezbędnego do badań toksykologicznych ze zwłok wytypowanych członków załogi”.” Jak zaznaczają Krzymowski z Dzierżanowskim, nazwiska Parulskiego nie ma na protokole sekcji zwłok Prezydenta (s. 113), co dodatkowo nakazuje postawić pewien znak zapytania przy tejże właśnie sekcji. „Kilka tygodni później, oglądając znajdujące się w aktach śledztwa zdjęcia wykonane w trakcie sekcji, Jarosław Kaczyński stwierdził, że na stole sekcyjnym, oprócz ciała jego brata, znajdował się też fragment nogi z generalskim lampasem. Prokuratura nie potwierdziłą tych informacji, oświadczając jedynie, że z całą pewnością na Wawelu pochowano ciało prezydenta.”  Pod znakiem zapytania stoi także Załącznik nr 7 (do „raportu Millera”) dotyczący stanu zwłok ofiar, gdyż nie został on przekazany do wiadomości opinii publicznej http://komisja.smolensk.gov.pl/portal/kbw/633/8954/Protokol_z_zalacznikami_dostepny_na_stronach_internetowych.html).

Różne dane dotyczące wyglądu ciał ofiar zawiera książka „Zbrodnia smoleńska. Anatomia zamachu” jednakże trudno ocenić, na ile podane w niej (makabryczne dodam) informacje pochodzą z wiarygodnych źródeł, zwłaszcza że w tejże książce forsuje się tezę, że rannych dobijano na pobojowisku (XUBS), tzn. dokonywano egzekucji na Siewiernym „po katastrofie” (spowodowanej zestrzeleniem tupolewa). Krytycznie omawiałem tę książkę w Aneksie-1 do „Czerwonej strony Księżyca

http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2012/02/FYM-Aneks-11.pdf

przy tej okazji jednak proszę zwrócić uwagę na dokument (pismo KP do T. Arabskiego) z 9 marca 2010, zeskanowany na s. 41-42 mojej recenzji, gdzie jest mowa o planowanym wylocie Tu-154M 10-04 o godz. 6.30. To zresztą autorzy „Zbrodni smoleńskiej” (s. 659) jako pierwsi podali (na ile zweryfikowaną to osobna sprawa) informację, iż na Siewiernym odbywały się dziwne przeloty tupolewów 8 i 9 kwietnia 2010:

8 kwietnia przybył samolot Tu-154M Rossiya Airlines, wpisany jako lot treningowy. Samolot wykonał podejście do lądowania na kursie 259, a następnie odejście na drugi krąg.Po kilkakrotnym powtorzeniu tej procedury wykonał lądowanie i po kilkunastu minutach wrocił do Moskwy. Żołnierzom nie polecono podstawienia trapu do maszyny. Poza lakonicznymi wpisami nie wiadomo nic o tym locie. Zastanawiające jest to, że nie potrzebował zabezpieczania kontroli lotów, nie miał na pokładzie ani cargo, ani pasażerów, nie tankował paliwa. Kierownik lotów w Smoleńsku (nie był to Paweł Plusnin –brak jest podpisu kierownika w dokumentacji, nieznane jest jego nazwisko) nie odnotował, jaki był numer ogonowy tej maszyny, ani kto był jej dowódcą, a jedynie zapisał fakt wykonania jej lotu – tym razem „technicznego”. Nie wpisał nawet godziny startu i lądowania enigmatycznego tupolewa. Najbardziej zastanawiające są jednakloty wykonane 9 kwietnia, w przeddzień katastrofy. Te rownieżodbyły tupolewy, ich właścicielem także była Rossiya.  Dwa z nich miały status „Litiernyj K”, zaś trzeci „Litiernyj A”. Kto więc był tego dnia w Smoleńsku? Premier Putin czy prezydent Miedwiediew? Który z nich zdecydował się na potajemną wizytę na Siewiernym?” Jeśli wtedy czuwał nad filmowaniem „pogody w Smoleńsku” S. Wiśniewski, to materiały z tych przylotów powinien w swoim archiwum X mieć. Nic dziwnego jednak, że ich do tej pory nie pokazał, skoro w oficjalnym śledztwie smoleńskim liczy się przede wszystkim SF. FYM

Nadzieja w sądach - Czy ktoś może ma ochotę znieważać śp. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego? – pyta polska prokuratura. I odpowiada: - Prosimy bardzo, nie ma przeszkód. Podobnie można szkalować Jarosława Kaczyńskiego. Wyśmiać go lub przypisać mu złe zamiary, którymi się kieruje, kiedy chce osiągnąć polityczne korzyści. Nikogo też nie spotka krzywda, jeśli poharcuje sobie na innych szkodliwych i niebezpiecznych politykach PiS, których w tej partii jest zatrzęsienie. Najbardziej klasyczny oszołom wśród nich to Antoni Macierewicz. Na nazwiska innych szkoda miejsca. Wszyscy i tak wiedzą dokładnie o kogo chodzi. W tych kwestiach prokuratura jest konsekwentna i odpowiedzialna. Jeśli zachęcamy, to znaczy wiemy, co robimy. Co innego politycy i działacze Platformy Obywatelskiej. Tych chronimy szczególnie. Dosyć się nacierpieli, gdy rządzili ci z PiS. My też nie mieliśmy lekko. Praca i tylko praca. Zwariować można. I wtrącali się. Pytali, co tak wolno idą śledztwa. Trudno było z nimi wytrzymać. Nie pozwalajmy im teraz za wiele. A już całkowita wara od pana prezydenta Komorowskiego. W tych dwóch pierwszych fragmentach zawarty jest obecny kierunek działań polskiej prokuratury. Ilustracją tej filozofii jest mający rozpocząć się pod koniec lipca proces młodego internauty Roberta F., mieszkańca Tomaszowa Mazowieckiego. Prowadził on portal Antykomor, w którym zamieszczane materiały ośmieszały prezydenta, prezentowały jego potknięcia językowe i wpadki. Na stronie Roberta F. niezależnie od gromadzonych materiałów satyrycznych związanych z prezydentem Komorowskim, znajdowała się gra, polegająca na strzelaniu do wizerunku prezydenta. Zaraz pojawili się komentatorzy, którzy poszli dalej niż surowa prokuratura. W zabawie komputerowej dostrzegli podobieństwo młodego chłopaka z Tomaszowa, mającego duże poczucie humoru, do zbrodniarza potwora, jakim jest norweski, wielokrotny zabójca Breivik. Upolitycznienie prokuratury i służb specjalnych (Roberta F. zatrzymała ABW w jego domu o szóstej nad ranem i przetrząsnęła całe mieszkanie w poszukiwaniu materiałów szkalujących pana prezydenta) doprowadziły niedawno do skierowania przez prokuraturę do sądu aktu oskarżenia przeciwko poprzedniemu kierownictwu CBA. Sąd okazał się na tyle uczciwy i niezależny (jak się mówi – niezawisły), że zignorował wypchany watą polityczna akt oskarżenia, uniewinniając siedzących na lawie oskarżonych. Miejmy nadzieję, że tamto uniewinnienie nie było precedensem. Jachowicz

Kolejny dowód, że TVP tonie Portal Stefczyk.info dotarł do pisma, które obrazuje skalę zapaści Telewizji Publicznej. Prezes zwolnił pracowników z zakazu konkurencji - na czas wakacji. By sobie dorobili, bo pracy w TVP nie ma.

W piśmie datowanym na 25 czerwca 2012 r. prezes TVP Juliusz Braun zwolnił pracowników z tzw. zakazu konkurencji.

Zakaz konkurencji to standard na rynku mediów. Jego główną zasadą jest zakaz pracy dla innych podmiotów medialnych. Opiera się na założeniu, że skoro konkretna stacja inwestuje w daną osobę, promuje jej wizerunek, a także szkoli - to zezwolenie na pracę dla innych podmiotów godzi w dobro firmy. Co więcej, zakaz konkurencji ma chronić firmę - w tym przypadku TVP - przed takimi zjawiskami jak udział dziennikarzy w reklamach czy pojawianie się na kontrowersyjnych imprezach. Do tej pory TVP restrykcyjnie egzekwowała zakaz konkurencji. Jego naruszenie bywało powodem zwolnienia z pracy. Teraz Juliusz Braun całkowicie zmienia kurs. I nie ukrywa, że wynika to z fatalnej sytuacji TVP. W piśmie skierowanym do związkowej "Solidarności", do którego dotarł Stefczyk.info, czytamy:

"W odpowiedzi na postulaty Komitetu Strajkowego NSZZ "Solidarność" TVP S.A. zgłoszone podczas spotkania z Zarządem TVP S.A. w dniu 18 czerwca 2012 r. informuję, że Zarząd TVP S.A. wychodząc naprzeciw oczekiwaniom Związku, postanowił:

1. Zwolnić z klauzuli konkurencyjnej w okresie lipiec-sierpień 2012 r. pracowników wynagradzanych w systemie czasowo-honoracyjnym, w związku z ograniczeniem produkcji telewizyjnej spowodowanej trudną sytuacją finansową Spółki." Juliusz Braun informuje także o wypłaceniu pracownikom zarabiającym mniej niż 3 tys,. złotych, a pracującym w systemie czasowo-premiowym po 300 złotych brutto. Braun dodaje, że obniżenie środków funduszu honorariów o 10 proc. "nie będzie automatycznie wpływać na obniżenie w tej samej proporcji indywidualnych stawek honorarium pracowniczego". W sytuacji, w której pracownicy TVP zarabiają mniej i mniej, postulać "Solidarności", by mogli sobie dorobić, jest postulatem słusznym. Cała sytuacja - skutkująca bezprecedensowym zniesieniem zakazów konkurencji - pokazuje jednak skalę degradacji mediów publicznych. Degradacji, która - zdaniem wielu - jest wynikiem świadomej polityki Platformy Obywatelskiej, dążącej do wzmocnienia mediów komercyjnych, i być może do prywatyzacji TVP.

War

Tusk podpisze groźną konwencję Ta wiadomość ucieszyła feministki. Na spotkaniu z przedstawicielkami Kongresu Kobiet Donald Tusk obiecał, że w ciągu trzech tygodni podpisze konwencję dot. przemocy wobec kobiet. Jej przeciwnikiem w rządzie jest minister sprawiedliwości. Jarosław Gowin uważa dokument za „wyraz ideologii feministycznej", bo zobowiązuje do walki ze stereotypowymi rolami płci.

"Podtrzymuję swoje zastrzeżenia wobec konwencji o przemocy wobec kobiet, ale oczywiście decyzja należy najpierw do rządu, a potem do parlamentu. Będę przekonywał pana premiera i innych ministrów, a potem kolegów z Platformy w Sejmie, że to jest zły dokument – powiedział Gowin telewizyjnym „Wiadomościom”. Minister mówi, że konwencja służy "zwalczaniu tradycyjnej roli rodziny i promowaniu związków homoseksualnych". Jego zdaniem niektóre jej zapisy są sprzeczne z konstytucją.

"Obok bezsprzecznej warstwy postulatów walki z przemocą, a każda przemoc jest rzeczą odrażającą i wymaga bezwzględnego przeciwstawiania się, w tym dokumencie jest też dołączona warstwa postulatów ideologicznych. W mojej ocenie prowadzą one do tego, że Polska zrzeknie się istotnej części suwerenności w takich sprawach jak rodzina." Jak dodał, deklaracja premiera go nie zaskakuje i nie zamierza podawać się do dymisji:

"Premier wielokrotnie w przeszłości jasno deklarował swoją wolę poparcia, ale jesteśmy taką partią, też takim rządem, w którym nikt nikomu nie łamie kręgosłupa. Premier ma swoje zdanie, ja pozostaję przy swoim. Premier postawił mi dwa jasne priorytety: skrócenie czasu orzekania w sądach i deregulację, czyli poszerzenie wolności gospodarczej. W tych dwóch obszarach mam poczucie pełnego poparcia ze strony premiera." Dotychczas konwencję ratyfikowała tylko Turcja. Zastrzeżenia do tego dokumentu budzą m.in.:

- zawarta w nim definicja płci (art.3):

"społecznie skonstruowane role, zachowania, działania i cechy, które dane społeczeństwo uznaje za właściwe dla kobiet i mężczyzn"

- przymus walki z tradycją (aqrt.12.1):

"Strony stosują konieczne środki, aby promować zmiany w społecznych i kulturowych wzorcach zachowań kobiet i mężczyzn w celu wykorzenienia uprzedzeń, zwyczajów, tradycji i wszelkich innych praktyk opartych na pojęciu niższości kobiet lub na stereotypowych rolach kobiet i mężczyzn."

- czy przymus promocji homoseksualizmu czy transseksualizmu (art.14):

"1. Strony podejmują, w stosownych przypadkach, konieczne działania w celu uwzględnienia materiałów dydaktycznych na temat kwestii takich jak równość między kobietami i mężczyznami, niestereotypowe role płci, wzajemny szacunek, rozwiązywanie konfliktów w relacjach interpersonalnych bez użycia przemocy, przemoc wobec kobiet uwarunkowana płcią oraz prawo do integralności osoby, dostosowanych do rozwijanych zdolności uczących się, w formalnych programach zajęć i na wszystkich poziomach edukacji.

2. Strony podejmują konieczne działania w celu promowania zasad, o których mowa w ustępie 1, w nieformalnych obiektach edukacyjnych, jak również w obiektach sportowych, kulturalnych i rekreacyjnych oraz w mediach.

Kaj/TVP Info

Kwestia 7 kwietnia 2010 Co by było, gdyby do zamachu doszło 7 kwietnia 2010? Zapewne część naszych rodaków (zwłaszcza tzw. świętych) cieszyłaby się, że zginęli ci, którym od dawna należała się śmierć. Prawda? Oczywiście „święci” są zdania, że to m.in. polski rząd przygotował zamach z 10 Kwietnia, więc sytuacja z zamachem 7-04-2010 nie byłaby możliwa. No ale przecież, co warto przypomnieć nie tylko „świętym” (choć akurat z nimi nie chcę mieć nic wspólnego), możliwy byłby taki alternatywny scenariusz, że nie dochodzi do żadnego „rozdzielenia wizyt” (taki też był przez jakiś czas plan), tylko 10-04 lecą „wszyscy”, tzn. i „gabinet ciemniaków”, i ośrodek prezydencki, i inni znamienici goście (włącznie z „wujkiem Tadkiem”, Wałkiem, Wajdą etc. etc.). I co wtedy, gdyby jednak doszło do zamachu? Co byłoby z Polską, jeśliby tragedia dotknęła oba ośrodki władzy – rządowy i prezydencki? Czy kraj byłby w stanie się obronić przed agresją Moskwy? Czy też zwyciężyłby pragmatyzm polityczny i wyłoniłaby się jakaś forma PKWN-u (bis), głosząca, że w nowych warunkach trzeba po nowemu sprawami polskimi się zająć, gdyż „jakoś trzeba żyć”? Zakładając, że polski kontrwywiad (zwłaszcza wojskowy, wsparty przez NATO, zaznaczam) posiadałby jakieś wstępne i ze sporym czasowym wyprzedzeniem rozpoznanie, co do przygotowań do zamachu na „mózg państwa” (określenia tego używam naturalnie za W. Suworowem: „Specnaz”, Poznań 2011, s. 14-15, por. też cytat poniżej), to rozdzielenie uroczystości, a nawet sugerowanie (oficjalnie), by Prezydent nie brał w nich udziału, mogłoby być podyktowane po prostu względami bezpieczeństwa. Nie wiedziano by może (w kontrwywiadowczym rozpoznaniu), jaki dokładnie „zamach na mózg” jest szykowany (i na który dzień, co najistotniejsze), lecz wiedziano by, iż takie poważne przygotowania do niego w ruskiej armii są, w związku z tym przyjęto by (na szczytach władzy, rzecz jasna), że nie należy w żaden sposób dopuścić do sytuacji, w której oba ośrodki (rządowy oraz prezydencki) jednocześnie udają się na uroczystości katyńskie. Suworow w swej książce pisze tak: „Za mózg[państwa – przyp. F.Y.M.] uważamy najwyższe organy władzy państwowej oraz osoby stojące na ich czele. Przywódcy opozycji są przy tym rozpatrywani jako tacy sami kandydaci do wyeliminowania, jak czołowi przedstawiciele partii rządzących. Opozycja to rezerwowy mózg państwa, a nie byłoby mądrze zniszczyć podstawowy mózg i pozostawić rezerwowy. Za mózg państwa uważamy także dowódców wojska i formacji policyjnych, głowy Kościołów, przywódców związkowych, w ogóle wszystkich ludzi powszechnie znanych, którzy mogliby w krytycznym momencie zaapelować do narodu. Do tego grona należą także wszyscy ci, którzy podejmują decyzje (oczywiście te najważniejsze) w czasie wojny lub bezpośrednio przed jej rozpoczęciem, albo mogą takie decyzje podjąć w przypadku zlikwidowania ludzi z podstawowego składu kierownictwa państwa.” Tenże autor i znawca sowieckich specsłużb, mówi także o „systemie nerwowym” państwa:

Pod pojęciem „system nerwowy” rozumiemy podstawowe centra i linie łączności wojskowej i rządowej, stanowiska dowodzenia, prywatne przedsiębiorstwa telekomunikacyjne, w tym nadajniki i rozgłośnie radiowe oraz telewizyjne. Zniszczenie zarówno mózgu, jak i systemu nerwowego oraz wybicie zębów[chodzi o broń jądrową; tej akurat Polska jeszcze nie ma – przyp. F.Y.M.]jest mało prawdopodobne, jednak jednoczesne uderzenie na trzy najważniejsze cele mogło, według radzieckiego kierownictwa, znacznie obniżyć aktywność narodu w czasie wojny, szczególnie w początkowym, najbardziej krytycznym jej okresie. Część rakiet ulegnie zniszczeniu, inne nie wystartują, ponieważ nie będzie nikogo, kto mógłby wydać rozkaz ich odpalenia, albo rozkaz ten nie zostanie przekazany na czas ze względu na zniszczenie systemu łączności” (s. 15). Zamach na mózg planuje się zatem zwykle w ramach wojennej ofensywy, zauważmy. Ponadto „mózg” (w tej definicji podanej przez Suworowa) to zarówno rząd, jak i opozycja, o czym też warto pamiętać. Nie przygotowuje się więc „dekapitacji” jakiejś politycznej i wojskowej elity po to, by wyłącznie „pozbyć się” jakiegoś „przeciwnika” na geopolitycznej scenie, lecz by podbić, zwyczajnie podbić zbrojnie jakieś państwo. Warto mieć tego świadomość, gdy się myśli o 10-tym Kwietnia, gdyż nie był to „przypadek”, a jak najbardziej mogło być to preludium do wojny i agresji na nasz kraj (niewykluczone zaś, że do III wojny światowej). Co więcej, w Delegacji mieli lecieć zrazu przeróżni wysoko postawieni urzędnicy/politycy, którzy potem zrezygnowali z wyjazdu (B. Klich, G. Schetyna, R. Grupiński, J. Kaczyński, J. Ołdakowski, P. Kowal, A. Mularczyk. M. Gil, by wymienić przykładowo) i, co także warte nadmienienia, w obu wizytach nie wziął udziału ówczesny marszałek B. Komorowski, który, jak przynajmniej twierdzą L. Misiak z G. Wierzchołowskim („Musieli zginąć”, s. 62),„planował na początku kwietnia 2010 r. oddzielny lot na obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej.” Misiak z Wierzchołowskim piszą o tej wcześniejszej wizycie: „(...) 7 kwietnia Tu 154M poleciało z premierem 77 osób (10 kwietnia z prezydentem 95). Oprócz tupolewa do Smoleńska udały się wówczas jeszcze trzy samoloty: CASA, która zabrała asystę honorową Wojska Polskiego, Jak-40, którym poleciała Polsko-Rosyjska Grupa ds. Trudnych, i CASA, którą polecieli dziennikarze (...)7 kwietnia w tupolewie było kilkadziesiąt wolnych miejsc. O miejsca w locie 10 kwietnia toczyła się walka. Tak jakby zły los chciał, by 10 kwietnia wszyscy najważniejsi, elita patriotyczno-niepodległościowa, polecieli jedną maszyną”(s. 64-65). Tym niemniej w raporcie komisji Burdenki 2 (zwanym potocznie „raportem MAK”) znajdujemy opowieść o niezłych cyrkach dotyczących przygotowań do wizyty z 7 kwietnia i zgłoszeń rządowych statków powietrznych. Ten oficjalny, przywoływany przez autorów książki „Musieli zginąć”wariant, jakoby poleciał tupolew, jak-40 oraz dwie CAS-y, poprzedzony był zgłoszeniami jeszcze innego typu, przypomnę („raport MAK”, s. 15-16):

30 marca 2010 roku do Trzeciego Europejskiego Departamentu Ministerstwa Spraw Zagranicznych Federacji Rosyjskiej z Ambasady Rzeczpospolitej Polskiej w Federacji Rosyjskiej zostało przesłane jeszcze jedno pismo, numer PdS 10-19-2010, z załączeniem trzech zapotrzebowań na wykonanie nieregularnych (jednorazowych) lotów w przestrzeni powietrznej Federacji Rosyjskiej 7 kwietnia 2010 roku. Zgodnie z zapotrzebowaniami, na 7 kwietnia 2010 roku planowano trzy rejsy po trasie Warszawa (EPWA) - Smoleńsk „Północny” (XUBS) - Warszawa (EPWA) samolotów Tu-154M (b/n 101, rejs PLF 102) i dwóch Jak 40 (b/n 044, rejs PLF 034 i b/n 044[tu przypis nr 3 o treści:„W zapotrzebowaniu wskazano dwa jednakowe numery boczne.”- przyp. F.Y.M.], rejs PLF 035) z delegacjąpolskąna czele z Prezesem Rady Ministrów Rzeczpospolitej Polskiej. Powyższe zapotrzebowanie zostało uzgodnione z Wydziałem Organizacji i Kontroli Szczególnie Ważnych Lotów Rosaeronawigacji 31. 03. 2010 z nadaniem oznaczenia „K”. 30 marca 2010 roku do Trzeciego Europejskiego Departamentu Ministerstwa Spraw Zagranicznych Federacji Rosyjskiej z Ambasady Rzeczpospolitej Polskiej w Federacji Rosyjskiej zostało przesłane dodatkowe pismo o numerze PdS 10-20-2010 z załączonym jeszcze jednym zapotrzebowaniem na wykonanie nieregularnego (jednorazowego) lotu w przestrzeni powietrznej Federacji Rosyjskiej 7 kwietnia 2010 roku. Zgodnie z zapotrzebowaniem, na 7 kwietnia 2010 roku planowano jeszcze jeden rejs po trasie Warszawa (EPWA) – Smoleńsk „Północny” (XUBS) – Warszawa (EPWA) samolotu Jak-40 (b/n 047, rejs PLF 037). Ww. zapotrzebowanie również zostało uzgodnione z Wydziałem Organizacji i Kontroli Szczególnie Ważnych Lotów Rosaeronawigacji 01. 04. 2010 z nadaniem oznaczenia „K”. Dodatkowo na podstawie pisma Ambasady Rzeczpospolitej Polskiej w Federacji Rosyjskiej numer PdS 10-21-2010 z 1 kwietnia 2010 został uzgodniony przylot 7 kwietnia trzech samolotów typu CASA – 295M. Faktycznie, 7 kwietnia na lotnisko Smoleńsk „Północny” wykonano cztery rejsy: jeden samolotem Tu-154M (PLF 102), jeden samolotem Jak-40 (PLF 035) i dwa samolotami CASA-295M.”

  Kombinacji alpejskich zatem nie brakowało, skoro aż tyle samolotów (tupolew, trzy jaki-40 (czy ta pomyłka w oznaczeniu jednego z jaków nie dotyczyła „nie-jaka?”) i 3 CAS-y) zgłaszano „stronie rosyjskiej”. Jak natomiast wiemy z lektury postów blogerki intheclouds

http://clouds.salon24.pl/395705,2-x-tu154-101-w-kwietniu-2010

7 kwietnia 2010 mogły być (w delegacji rządowej) wykorzystane dwa tupolewy (odwoływałem się do jej odkryć w Aneksie-3 do „Czerwonej strony Księżyca”, analizując hipotezę także stawianą przez intheclouds, iż 10 Kwietnia również mogły być użyte właśnie dwa bliźniaczo oznaczone (tj. jako 101) tupolewy: pierwszy pilotowany przez B. Stroińskiego, drugi przez A. Protasiuka – te kwestie sygnalizuję jedynie, a odsyłam do lektury Aneksu-3 http://fymreport.polis2008.pl/wp-content/uploads/2012/06/FYM-Aneks-3.pdf

jeśli ktoś chciałby poszukać więcej szczegółów takiego możliwego scenariusza). Scenariusz z przylotami na XUBS dwóch tupolewów przywoływał na posiedzeniu „Zespołu” (choć oczywiście nie w odniesieniu do niedoszłej wizyty z 10 Kwietnia) M. Wierzchowski:

Dwa lata wcześniej ja przyleciałem, bo wtedy były dwa tupolewy... które, które przyleciały na te uroczystości... W jednym była delegacja oficjalna, a w drugim były (...) Rodziny (...) Katyńskie i... wtedy tak naprawdę nasz, yyy, przynajmniej mój udział... w obecności na tym lotnisku wyglądał następu... Ten samolot wylądował, yyy, bo one się minęły w powietrzu (...). Najpierw wylądował samolot z Rodzinami, wysiedliśmy, one wsiadły do (...) autokarów, oczekiwały. Potem przyleciał... wylądował drugi samolot z p. Prezydentem (...). Wsiedliśmy do autokarów i po prostu pojechaliśmy na uroczystości. (...) To... było to samo lotnisko i... (...) wysiedliśmy z (...) samolotu, wsiedliśmy do autokarów i (...) różnica to była dziesięciu minut, tak? Powiedzmy, piętnastu. Ląduje samolot, drugi już robi sobie... gdzieś podejście do, do, do lądowania, ląduje, podjeżdżają s..., on kołuje na, na miejsce postojowe, podjeżdżają schody, delegacja wysiada, p. Prezydent jest witany (...). Wsiadamy w kolumnę i po prostu udajemy się na uroczystości na cmentarz...” http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2012/03/tajemnice-smolenska.html)

Czy Wierzchowski opowiadałby tu w zawoalowany sposób o 7-mym kwietnia 2010 (jak sugerowali niektórzy blogerzy)? Nie jest to wykluczone, jednakże J. Olechowski w swej na żywca przeprowadzanej korespondencji telefonicznej (z 10 Kwietnia), gnając na łeb na szyję z Katynia do Smoleńska, opowiada na antenie TVP Info (ca. 9.40 pol. czasu), że 7 kwietnia... w ogóle nie leciano „tupolewem”: „Co ważne – jeżeli rzeczywiście prezydent podróżował tupolewem(skąd ten znak zapytania – skoro chodzi o „wypadek tupolewa”? - przyp. F.Y.M.),to 6 kwietnia, 7 kwietnia do Katynia przyleciał premier Donald Tusk z całą rządową delegacją.Oni nie przylecieli tupolewem.Ponieważ ten tupolew był niesprawny, skorzystano z pomocy wojska – delegacja przyleciała w części rządowymi CASami oraz innymi statkami powietrznymi, jakimi dysponuje polski rząd, czyli jakami, też starymi, wysłużonymi samolotami. Oni nie podróżowali tupolewem.”

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/05/milicjanci-przeczaco-kreca-gowami.html

Być może Olechowski miał informacje z jakiegoś nie do końca pewnego źródła, lecz warto by w ramach śledztwa ustalić, skąd one pochodziły i czemu miały taką zaskakującą treść, wszak „polski montażysta” na posiedzeniu „Zespołu” wyraźnie stwierdził, iż 7-04 premier przyleciał tupolewem. Znalezienie jednak (niebudzących wątpliwości) materiałów wideo z przylotami 7-04 graniczy, jak wiemy od dobrych dwóch lat, z niemożliwością, choć tamtego dnia nie było „złowieszczej mgły” i wszystkie podejścia statków powietrznych łatwo można było sfotografować czy złapać w kadr kamery. Wprawdzie spotterów przy XUBS pewnie się nie uświadczy, lecz w smoleńskim hotelu Nowyj przesiadywało wtedy sporo ludzi mediów, nudzących się pewnie jak mopsy, więc aż dziw, że tylko S. Wiśniewski miałby mieć materiał z „parapetu”, który to materiał (jak przypominałem niedawno w poście: http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2012/06/m.html

miał zaginąć podczas „aresztowania przez FSB/FSO” na księżycowej ziemi zwanej „miejscem katastrofy prezydenckiego tupolewa”. Wiśniewski zresztą wspominał półgębkiem na posiedzeniu „Zespołu”, iż montował jakąś „oficjałkę” (jego określenie) z przylotu z 7-04 – do dziś jednak tej „oficjałki” nie ma upublicznionej (pomijam te dziwne materiały dostępne na YT – dziwne, bo nie widać wysiadających z tupolewa). Jeśli wykorzystano by wtedy (wizyta premiera), jak głosi intheclouds, dwie „tutki”, a wiele na to wskazuje właśnie (przy czym jednej użyto by „tajnie” i „ukryto” jej przelot właśnie ze względów bezpieczeństwa państwa), to zadbano by również o to, by zbyt ostentacyjnie nie filmować takiej „sztuczki z tupolewami” – powtarzam: ze względów bezpieczeństwa państwa (oraz przez wzgląd na mającą się odbyć trzy dni później wyprawę prezydenckiej delegacji). Media przecież natychmiast podchwyciłyby temat związany z tym, iż „remontowany” tupolew jednak jest jakoś (i nie do końca „legalnie”) wykorzystywany do przelotów specjalnych i wokół sprawy mogłoby się zrobić głośno, bo ktoś mógłby nie wiedzieć, czemu się takie zabiegi z rządowymi statkami powietrznymi wyprawia. Naturalnie zamachowcy, widząc taki logistyczny manewr zastosowany 7 kwietnia, mogliby być też już przygotowani na jego powtórzenie 10 Kwietnia (aczkolwiek mogliby być wprowadzani w błąd za pomocą dezinformacji: co i w jakiej kolejności wyleci rankiem 10-04 z EPWA). W takim scenariuszu lot „prezydenckiego tupolewa” na XUBS w ogóle nie wchodziłby w grę - z punktu widzenia organizatorów zamachu (ani tym bardziej doprowadzenie do „katastrofy smoleńskiej”) - a jedynie skierowanie obu tupolewów w jakieś „bezpieczne”, tj. niebudzące zastrzeżeń samych załóg (zgodne z planami lotów) oraz pasażerów, miejsce typu UMII (tj. Witebsk-Wostocznyj), i tam podstawienie autokarów dla osób przybywających, a następnie wzięcie zakładników, czyli uprowadzenie części Delegatów (czy byłoby to już na lotnisku, czy jakiś czas potem, tego na razie nie potrafię powiedzieć).

Blogerka MMariola stawiała przy różnych okazjach taką hipotezę, że zamachowcy mogliby już wsiąść z delegacją na Okęciu i w ten sposób ją „przejąć”, wydaje mi się jednak, iż nawet zakładając pojawienie się jakichś podejrzanych ludzi 10-04 na lotnisku (jako „dodatkowych pasażerów”), to jeśliby wcześniej istniało kontrwywiadowcze rozpoznanie zagrożeń, raczej wzmocniono by ochronę obu grup delegacji (np. antyterroryści w cywilnych ubraniach, oprócz borowców) aniżeli osłabiono. Tym samym więc sprawdzano by każdego „podejrzanego osobnika”, że się tak wyrażę. Nie da się jednak ukryć, iż jakaś forma „zdrady o świcie” (wg premiera Kaczyńskiego) nastąpiła, choć trudno na razie precyzyjnie ustalić, jaka. Misiak z Wierzchołowskim piszą (s. 64-65): „Podstawowe pytania, jakie nasuwają się w sprawie organizacji obu wizyt, to m.in. to, dlaczego w tupolewie z prezydentem stłoczono cały skład delegacji patriotyczno-niepodległościowej i generalicję z nadania PiS-u oraz dlaczego poleciał dodatkowo tylko jeden samolot – Jak-40, który zabrał dziennikarzy? Dlaczego nie zapewniono ani samolotu rezerwowego – jak nakazuje instrukcja HEAD – ani nie podstawiono samolotu CASA dla generalicji, mimo tragicznego doświadczenia z 2008 r. spod Mirosławca, gdy zginął kwiat dowódców lotniczych?”(por. też:

http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/09/samoloty-zastepcze-i-inne.html)

Jeśli jednak ten cytat jest sformułowany na serio (a nie w ramach „grypsery PPP”), to przecież w tym ostatnim zdaniu zawarte jest absurdalne wprost założenie, tzn. że generalicja poleciałaby jednym samolotem dla względów bezpieczeństwa, założenie wsparte... odniesieniem do katastrofy CAS-y, w której zginęli znakomici polscy piloci wojskowi zgromadzeni na pokładzie jednego samolotu. Jeśli bowiem chciano by 10 Kwietnia zapewnić Dowódcom bezpieczeństwo, to przede wszystkim by ich rozdzielono, a nie upakowano do jednego samolotu (jakikolwiek byłby jego model). Co więcej, jeżeliby wiedziano (w kontrwywiadowczym rozpoznaniu), iż terrorystyczny atak właśnie w nich (jako najbardziej newralgiczną część „mózgu państwa”) może być wymierzony, to usadzenie wszystkich Dowódców w jednym miejscu, na pokładzie jednego statku powietrznego w ogóle nie byłoby brane pod uwagę i nikt o zdrowych zmysłach by do takiej niebezpiecznej sytuacji nie dopuścił. Najwyżej rozpuszczano by dezy o „usadzeniu wszystkich w jednej salonce” w celu zdezorientowania potencjalnych zamachowców. Wydaje mi się zresztą (co też już pisałem przy różnych okazjach), iż to nie Prezydent Kaczyński był głównym celem aktu terroru z 10 Kwietnia, lecz właśnie Dowódcy.

Gdyby chciano zabić tylko polskiego Prezydenta (w ramach np. rewanżu za Jego pokojową akcję w Gruzji 2008), wykorzystano by do zamachu okazję choćby w postaci kwietniowego (2010) przelotu jakiem-40 na Litwę (sabotaż, usterka maszyny itp.) tudzież użyto by snajpera po prostu. Dowódcy polscy natomiast (por. http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/10/wizyta.html

szykowali się do „dyskretnego, nieoficjalnego, przygotowawczego spotkania na szczycie” obu sztabów (naszego kraju i neo-ZSSR). Sam gen. F. Gągor, jak wspomina p. L. Gągor w książce J. Racewicz („12 rozmów o miłości. Rok po katastrofie”, s. 27), przygotowywał się do rozmów 10 Kwietnia z szefem rus. sztabu, czyli gen. N. Makarowem: „Miał przyjechać Szef Sztabu Federacji Rosyjskiej i Franek bardzo chciał dobrze wypaść w czasie tej wizyty”. To więc ich, polskich Dowódców, głowy były tym „najważniejszym celem” zamachu, jak można sądzić. Czy w takiej sytuacji NATO przyglądałoby się obojętnie, gdyby doszło do uprowadzenia Delegatów? A polski rząd? Po prostu siedziano by w Waszyngtonie i Warszawie, obserwując „rozwój sytuacji” na satelitarnym podglądzie? A może zajadając czipsy do tego? Moim zdaniem nie. Moim zdaniem przygotowano by natychmiastową kontr-akcję Sojuszu w celu odbicia i odzyskania zakładników. I jeśliby w gronie Delegatów były osoby dodatkowo chroniące cywilów i wojskowych (a takie rozwiązanie byłoby racjonalne w sytuacji rozpoznanego wcześniej zagrożenia bezpieczeństwa Delegatów), to mogłyby one w pewnym momencie wkroczyć do akcji, by powstrzymać oprawców. FYM

05 lipca 2012 Zakazu dłubania w nosie - jeszcze na razie nie ma, w naszym systemie prawnym i demokratycznym, ani Dnia Nie Dłubania w Nosie- także nie ma. A przydałby się taki zakaz,  i taki Dzień, bo Polacy staliby się kulturalniejsi. No i straże miejskie miałby  większe kompetencje. Mogłyby na podstawie demokratycznego prawa zatrzymywać i karać mandatami wszystkich dłubiących bez sensu w nosie w miejscach publicznych. A jeszcze przy tym palących.. Nie ma nic gorszego jak  palący  papierosy i dłubiący w nosie” obywatel” demokratycznego państwa prawnego. Nie ma nic bardzie gorszącego.. Chyba, że popełniane samobójstwa, których  w ubiegłym roku Polacy popełnili ponad 5000(!!!!!). No nie w miejscach  publicznych, bo na ogół w domach prywatnych, ale  gdyby popełniali na dojazdach do domów. Lub swoich drogach pryweatnych- to byłoby to w miejscach publicznych.. Bo wszystkie drogi ”prywatne” i miejsca przed domami są traktowane jako publiczne- według prawa drogowego, którego nowelizację przepchnęła „liberalna” Platforma Obywatelska, upaństwawiając drogi prywatne. Zakazu popełniana samobójstw  też na razie nie ma, a może przydałaby się nowelizacja jakiejś ustawy, na przykład ustawy aborcyjnej zakazującej popełniania samobójstw, bo kto by pomyślał, że po dwudziestu latach tzw. przemian i budowy socjalistycznego  i biurokratycznego państwa prawa, państwa i systemu beznadziei milionów Polaków, których trzy miliony  uciekło już z własnego kraju na emigrację, tylu „obywateli” Najjaśniejszej -targa się na życie przeciw Panu Bogu. Piszę „tylu”, bo za poprzedniej komuny, nie tak biurokratycznej i tak przepisowej- samobójstw było od  trzystu  do pięciuset rocznie. Dzisiaj 5000!!!!! Co powoduje, że tylu Polaków postanawia rocznie odejść z ziemskiego raju III Rzeczpospolitej demokratycznej  i biurokratycznej – do innego świata? To jest ciekawe pytanie do psychologów  i socjologów.. Żeby wyjaśnili pozostającym przy życiu pozostałym, żyjącym w demokratycznym państwie prawnym, jakie są główne powody podejmowania tego rodzaju decyzji? Pomijam  przy tym „ samobójstwa”  hersztów różnych band gangstersko- politycznych,  popełniających samobójstwa w więzieniach, czy  ludzi z pierwszych stron gazet, którzy nagle i niespodziewanie odbierają sobie życie. Często w piątek, żeby sekcję zwłok można było zrobić  spokojnie w poniedziałek.. Pomijam też „ samobójstwo „ zbiorowe” popełnione przez 96 osób na pokładzie TU- 154M, „M’ oznacza  „Military”, czyli samolot wojskowy, zupełnie inaczej niż traktuje go  Konwencja, do której samolot został przypisany.. Został przypisany do Konwencji chicagowskiej, która dotyczy samolotów cywilnych..(???) Dobrze, że nie  został przypisany do Konwencji Praw Dziecka.. No właśnie! Prawa Dziecka od razu kojarzą mi się z Organizacją Narodów Zjednoczonych, takim rządem globalnym, której Rada Praw Człowieka zaleca Polsce skuteczniejszą walkę z rasizmem  i dyskryminacją, legalizację związków partnerskich  dla osób tej samej płci oraz wzmożenie działań na rzecz zapobiegania przemocy wobec kobiet- w ramach tzw. Powszechnego Przeglądu Okresowego Praw Człowieka.. któremu średnio co cztery lata podlega każde ze 192 państw członkowskich ONZ. Nawet nie wiedziałem, że odnośnie praw człowieka robione są  przeglądy, tak jak przeglądy samochodowe robione pod przymusem ustawowym. Polska zrobiła taki przegląd praw obywatelskich  w roku 2008- minęło cztery lata- no i przyszedł czas.. Według raportu poczyniliśmy  duże spustoszenie- pardon, oczywiście postęp między innymi w promowaniu praw osób niepełnosprawnych , czyli dyskryminowaniu osób pełnosprawnych, w utrwalaniu praw kobiet i dzieci, czyli dyskryminowaniu mężczyzn i rodziców. Jak jednych się uprzywilejowuje, to innych się dyskryminuje- to przecież jasne. Dlaczego tylko słyszę – poprzez ośrodki zmasowanej propagandy-o przemocy wobec kobiet i dzieci.? A nie słyszę o prawach mężczyzn dotyczących przemocy kobiet wobec nich.. A ile to ksantyp i sekutnic codziennie przemocą terroryzuje mężczyzn? Tego ONZ nie widzi! Widzi tylko kobiety ulegające przemocy mężczyzn.. Szczególnie w łóżku- tu pojawia się problem gwałtów. Czy małżeństwo nie jest przypadkiem zalegalizowaną prostytucją, oparta o gwałt? Nie wspominając również o tym, że- jak podała propaganda- syn zarżnął piłą mechaniczną swojego ojca. Był nim pan Eugeniusz Wróbel, były wicewojewoda katowicki, wykładowca na Politechnice Śląskiej. Pan Eugeniusz Wróbel został pocięty przez swojego syna piłą mechaniczną, pokawałkowany  i wrzucony do jeziora. To jest przemoc dziecka wobec ojca- i tym się nie zajmuje ONZ, a przy okazji można byłoby wyjaśnić, jak ten” zwyrodniały” syn usunął dokładnie ślady krwi z domu, to wszystko w dniu 16.10.2010, w dwa miesiące po” Katastrofie Smoleńskiej”, a pan Wróbel był specjalistą od kompatybilnych systemów sterowania samolotami i poddawał w wątpliwość wrak 154M leżący na Siewiernym. Syn okrzyknięty  został niespełna rozumu i przebywa w miejscu odosobnienia, tylko patrzeć jak może  popełnić samobójstwo. Dlatego domagam się więc  ustawowego  zakazu popełniania samobójstw.. Bo ich liczba z pewnością wzrośnie , chociażby ze względu na fakt, że nasilają się kontrole skarbowe wobec „obywateli” demokratycznego państwa prawnego, w którym demokratyczni obywatele próbują ukryć przed państwem socjalistycznym i biurokratycznym swoje dochody, bo skala rabunku wzrasta z roku na rok, w rytm wzrostu marnotrawstwa w demokratycznym państwie prawnym.. Zresztą, które państwo demokratyczne i prawne nie potrzebuje pieniędzy? Demokracja to jedno wielkie rozpasanie  i marnotrawstwo, połączone z rabunkiem.. Jak mi opowiadają zaprzyjaźnieni  , mali kupcy, coraz więcej kontroli i mandatów wlepiają  kontrolerzy demokratycznego państwa prawnego, i wygląda to raczej na zorganizowany rabunek, niż normalna kontrolę. Przyjeżdżają nawet autokarem do danej miejscowości i dawaj grupowo i demokratycznie kontrolować kupców demokratycznego państwa prawnego. W poszukiwaniu pieniędzy, bo odbyły się wielkie igrzyska i potrzeba pieniędzy na załątanie powstałych dziur budżetowych.. IM szybciej – tym lepiej, bo za chwilę powstaną nowe dziury budżetowe.. Mądrość często przychodzi wraz z utratą złudzeń, a ja już złudzeń nie mam od wielu lat.. Wraz z rozwojem socjalizmu biurokratycznego narastają potrzeby państwa biurokratycznego. To jasne! Jeśli wierzyć wieści gminnej, to firmy prywatne wygrywają przetargi na kontrole „obywateli” państwa demokratycznego  i prawnego.. Wygrywają przetarg- a potem hulaj dusza piekła nie ma.. Skoro już zapłacili urzędowi skarbowemu w wyniku demokratycznego przetargu- to pora na rabunek, w ramach- ma się rozumieć prawa demokratycznego... Ojjjjj. Będzie się działo, tak jak przed Powstaniem Chmielnickiego. Był taki rabunek chłopów na Ukrainie, że doszło do rzezi.. Historia lubi się powtarzać.. Nie tylko w postaci operetki. Także w postaci dramatu.. Życie nam to wszystko pokaże.. Tylko dziwi mnie, że Pan Bóg się temu wszystkiemu przygląda  zachowując spokój.. Widocznie ma bardzo mocne nerwy! WJR

Dajcie mi tylko człowieka, paragraf nie jest już potrzebny... Proces Grzegorza K. sądzonego na podstawie nieistniejącego prawa, przekracza wszelkie granice niesprawiedliwości

1. W mrocznych czasach stalinowskich powstało gorzkie powiedzenie - dajcie mi człowieka, a znajdzie się na niego pragraf. I paragraf zawsze się znajdywał - żołnierzy AK sądzono z przepisu współpracy z okupantem, studentów skazywano za naruszenie czci Stalina, chłopów za nieoddanie obowiązkowych dostaw. Była to jedna wielka hucpa sądowa, ale i w tej hucpie dbano o to, żeby mieć dla niej jakieś prawne podstawy. Bez paragrafu nawet wtedy człowieka nie sądzili. Jedeyny znany przykład procesu bez paragrafu zdarzył sie w grudniu 1981 roku w Łodzi - łódzki sąd skazał wtedy Andrzeja Słowika i Jerzego Kropiwnickiego za organizacje straju w stanie wojennym 13 grudnia, mimo ze dekret o stanie wojennym został prawnie ogłoszony 14 grudnia. To był jedyny znany mi proces, naruszający zasadę "nullum crimen sine lege"

2. A dzis bez paragrafu właśnie sądzą. Nie napiszę kogo i gdzie, żeby człowieka nie narazic na jeszcxze gorsze konsekwencje, wszak sąd nierychliwy, ale pamiętliwy. Jest jednak konkretna sprawa konkretnego człowieka, którego prokuratura oskarża, a sąd sądzi z przepisu, którego nie ma, z przepisu, który nie istnieje. Mało tego - sąd stosuje wobec tego człowieka środki zapobiegawcze w postaci dozoru policji z obowiązkiem meldowania sie na komisariacie oraz zakazu zbliżania sie do firmy, w której delikwent uprzednio pracował. Wszystko to dzieje sie na podstawie przpisu, który nie istnieje.

3. Grzegorz K. - proszę go nie mylić ze znanym z "Procesu" Kafki Józefem K. do którego Grzegorz K. stał sie podobny - otóż Gr\zegorz K. został oskarzony z artykułu 585 kodesku spółek handlowych za działanie na szkodę spółki. Wedle prokuratury miał on działać na szkode spółki jako jej prezes, a szkodliwe jego uczynki polegały na przykład na skręceniu w bok służbowym samochodem i wyłudzeniu delegacji służbowej za 10 złotych, czy też na odwiezieniu służbowym samochodem do pralni własnego osobistego garnituru (samo pranie opłacone zostało z własnych pieniędzy). Był jeszcze zarzut nadużycia polegającego na dmuchaniu przez pracowników spółki balonów, które ozdobiły nastepnie niesłuszną politycznie imprezę.

4. Juz po oskarżeniu Grzegorza K., ustawodawca Rzeczypospolitej doszedł do wniosku, ze artykuł 585 to pomyłka, powód do niesłusznych represji za działania mieszczące sie w ramach ryzyka gospodarczego - i artykuł 585 został uchylony. Nazwano to uchylenie "lex Krauze", sugerowano, że to dla biznesmena Krauzego Sejm uchylił niewygodny przepis - mniejsza o intencje, w kazdym razie trzynastego lipca roku ubiegłego artykuł 585 zniknął z polskiego prawa.

Jesli przepis stanowiązy podstawę oskarzenia znika, sprawy toczące się z tego przepisu podlegaja umorzeniu, to rzecz oczywista. Mówi o tym stara zasada "nullum crimen sine lege", nie ma przestepstwa, jesli nie ma ustawy określającej dany czyn jako przestepstwo. Ta zasada nie ma jednak zastosowania do Grzegorza. Mimo uchylenia rok temu artykułu 585, prokuratura nadal Grzegorza K. oskarża, a sąd go sądzi.

5. Sad wpadł na taki pomysł, że wysłał sprawę do biegłego. Obecnie wyliczone szkody sa dość mizerne, ale biegły a nuż wyliczy, ze dmuchanie balonów i przewóz garnituru kosztowały ponad 200 tysiecy złotych, a wtedy uda sie być może zaatakować Grzegorza K. z innego pragrafu, mówiącego o karalnej niegospodarności. Jest zatem człowiek, nie ma paragrafu, ale może jeszcze się znajdzie. Prokurator póki co nie znalazł, ale sąd może sie okaże skuteczniejszym oskarżycielem i gorliwie szukając - może znajdzie.

6. Sąd, zastawiając pułapkę na Grzegorza K., chyba przeoczył, że sam w nia wpadnie. Owszem, prawo przewiduje taka sytuacje, że sąd w wyroku może "podwyższyć" oskarżenie i skazać delikwenta z surowszego przepisu, niz ten z którego został oskarżony. Mozna podwyższyć oskarżenie, ale tu sąd nie podwyższa, tylko produkuje nowe oskarzenie. Groźny komizm czy tez komiczna grozna tej sytuacji wyjdzie na jaw, gdy sąd otrzyma opinie biegłego, która niechby tam oszacowała dmuchanie balonów dajmy na to na milion złotych i gdy nastepnie wznowi proces. Rozpocznie go odczytanie aktu oskarzenia - oskarzenia o co? - o przestepstwo z artykułu 585, który nie istnieje. Aktu oskarżenia nie można bowiem zmienić w toku procesu. Strasburg nie będzie miał wątpliwości - ten proces toczy się ze złamaniem zasady "nullum crimen sine lege".

7. Nanjbardziej martwi mnie to, że kuriozalny proces Grzegorza K. zna Minister Sprawiedliwości, zna Prokurator Generalny, zna Rzecznik Praw Obywatelskich i wszyscy oni, jak te ślepe konie na Wielkiej Pardbubickiej - nie widzą przeszkód! Nie widza przeszkód do oskarżania człowieka z przepisu, który rok temu został uchylony! Parę łądnych lat z różnych pozycji babram sie w tak zwanej sprawiedliwości. Różne rzeczy tu już widziałem i niewiele jest mnie w stanie zdziwić - ale proces Grzegorza K. przekracza wszelkie wyobrażenie. Dajcie mi tylko człowieka, żaden paragraf nie jest już potrzebny.... Janusz Wojciechowski

Rząd daje się upokarzać Rosji W sprawie wyjaśniania katastrofy smoleńskiej rząd poniósł porażkę. Że tak się stało w sferze działań i faktów, dostrzega każdy nie zaślepiony obserwator. Symbolem tej porażki jest przetrzymywanie przez Rosjan wraku tupolewa. Jednak rządowi nie powiodło się również w sferze, w której wedle powszechnej opinii otoczenie Donalda Tuska radzi sobie wyśmienicie: w omamianiu opinii publicznej - pisze Łukasz Warzecha CBOS opublikował kilka dni temu sondaż, przeprowadzony jeszcze w maju, w którym pytano Polaków o ich ocenę sytuacji po katastrofie pod Smoleńskiem oraz o to, jak poradził sobie rząd. Przypomnijmy więc, że podstawowym hasłem, które od początku przyświecało działaniom gabinetu Tuska, było „państwo zdało egzamin”. Im jednak więcej się dowiadywaliśmy w ciągu ostatnich dwóch lat o przebiegu zdarzeń, tym bardziej było jasne, do jakiego stopnia jest to hasło fałszywe i puste. Przypomnijmy tylko najważniejsze elementy tej układanki. Po pierwsze – na początku, w atmosferze paniki i dezorganizacji, zgoda polskiego rządu (dotąd nie do końca wiadomo, w jaki sposób ta decyzja została formalnie podjęta; premier nigdy tego przekonująco nie wyjaśnił) na przyjęcie reżimu prawnego, który ustawił nas w pozycji petenta w stosunku do rosyjskich śledczych. Po drugie – skandaliczne zasady prowadzenia identyfikacji ciał – w Moskwie, przy agresywnym przepytywaniu rodzin ofiar przez rosyjskich śledczych i bez poszanowania godności zmarłych. Po trzecie – kłamstwa minister Kopacz o rzekomym uczestnictwie w sekcjach polskich patologów oraz przekopaniu ziemi w miejscu katastrofy „na metr wgłąb” (słowa te zostały później sfałszowane w stenogramach posiedzenia Sejmu, ale w sieci pozostały nagrania faktycznej wypowiedzi pani minister). Po czwarte – nieprzeprowadzenie ani przez komisję Millera, ani przez prokuraturę cyfrowej symulacji katastrofy. Z czasem tę lukę postanowili wypełnić niezależni naukowcy. Po piąte – brak zdecydowanej i szybkiej reakcji na oszczerczy i kłamliwy raport komisji Anodiny. Po szóste – awansowanie generała Mariana Janickiego, szefa BOR, który ponosi ogromną część winy za przebieg wypadków 10 kwietnia 2010 r. Po siódme – wychodzące stopniowo na jaw fałsze w rosyjskich protokołach sekcji zwłok. Po ósme – całkowita bezsilność polskiego państwa w kwestii wydobycia od Rosjan kluczowego dowodu, jakim był przez jakiś czas wrak tupolewa. A to jedynie najbardziej spektakularne porażki. Pełna ich lista miałaby zapewne kilkaset punktów. Wbrew tym i innym faktom rządowa propaganda grała na utrwalenie podziału w sprawie oceny przyczyn katastrofy i postępowania po niej (co zresztą było korzystne także dla drugiej strony politycznego sporu, która się w ten scenariusz chwilami chętnie wpisywała), ciągnąc swoją absurdalną narrację, coraz bardziej oderwaną od rzeczywistości. Wspomniane na początku badanie dowodzi, że się nie udało. Tylko 16 proc. badanych stwierdziło, że rząd zrobił wszystko, co mógł, aby wyjaśnić katastrofę. 23 proc. uznało jednoznacznie, że rząd praktycznie zaniechał wyjaśnienia tragedii. Aż 52 proc. jest zdania, że rząd wprawdzie sporo zrobił, ale też wiele zaniedbał. W sumie o zaniedbania oskarża więc gabinet Tuska 75 proc. badanych! Być może zresztą opinia o podziale na białe i czarne – na zwolenników PiS, którzy odmawiają rządowi jakichkolwiek zasług i sympatyków PO, którzy uważają, że wszystko było doskonale – nie jest do końca słuszna, a sami wyborcy Platformy nie są przeświadczeni o dobrej woli wybieranej przez nich partii, skoro wśród nich tylko jedna trzecia sądzi, że gabinet Tuska zrobił wszystko, aby katastrofę wyjaśnić. I to jest już prawdziwa piarowska porażka Igora Ostachowicza i jego przybocznych. Zarazem prawie 70 proc. badanych uznało, że Rosjanie nie mają w tej sprawie dobrej woli: ukrywają dowody, nie mówią prawdy. Odwrotnie uważa tylko 20 proc.

Jak widać, mimo uruchomienia potężnej maszyny propagandowej, w której działali nie tylko politycy PO, ale również usłużni publicyści i media, jej skuteczność koniec końców okazała się marna. To nie przekłada się oczywiście bezpośrednio na poparcie dla partii, ale stanowi niebezpieczną z punktu widzenia Platformy bombę z opóźnionym zapłonem. W sprzyjających okolicznościach ta bomba może wybuchnąć, przyspieszając przysypanie PO gruzami nie spełnionych obietnic, choć sama raczej tego procesu nie zainicjuje. Ciekawe w sondażu jest jeszcze coś. Prorządowe media wespół z politykami PO próbują tworzyć fałszywą kliszę propagandową według wzoru: kto kwestionuje rezultaty oficjalnego śledztwa i uważa, że rząd zachował się w tej sprawie źle, kto z uwagą przysłuchuje się wywodom dr Biniendy, kto nie skreśla od razu ustaleń zespołu Macierewicza, zaś Tomasza Hypkiego uznaje za propagandystę, a nie eksperta – ten musi zarazem wierzyć w zamach, a może nawet w całkowicie kosmiczne teorie o porwaniu pasażerów i zainscenizowaniu całej katastrofy. Ten propagandowy przekaz służyć ma oczywiście zdyskredytowaniu wszystkich krytyków oficjalnej linii jako oszołomów, zwłaszcza tych rozsądniejszych, z którymi trudno byłoby wygrać na argumenty. Tymczasem okazuje się, że wśród badanych jedynie 8 proc. zdecydowanie wierzy w zamach, zaś 17 proc. uwzględnia taką możliwość (co nie jest absolutnie równoznaczne z uznawaniem jej za jedyną możliwą). Zamach za mało prawdopodobny lub niemożliwy uznaje 63 proc. Propagandowa klisza okazuje się zatem mocno dęta. Tych, którzy krytycznie oceniają działania rządu, jest o wiele więcej niż wierzących w zamach. Jedno absolutnie nie oznacza automatycznie drugiego. Legenda, budowana w pocie czoła przez speców Tuska od piaru, otrzyma wkrótce kolejny bolesny cios, gdy – jak dowiedział się „Fakt” – Rosjanie umorzą swoje śledztwo, nie stawiając nikomu zarzutów. To będzie następne upokorzenie, równie dotkliwe co konferencja Anodiny. Szczególnie wobec naszej obecnej wiedzy o działaniach rosyjskich kontrolerów, opartej na zapisie ich rozmów. Postanowienie o umorzeniu śledztwa w otwarty sposób przeczyć będzie nie tylko polskim ustaleniom, ale też bajkom o świetnej współpracy z rosyjskimi śledczymi, ich niezależności i rzetelności. Ale to też nic zaskakującego: Moskwa nigdy nie przyznaje się do winy, a prowadzone przez nią w sprawie wypadków lotniczych dochodzenia zawsze szukają przyczyn u innych. W sytuacji, kiedy Rosjanie mają naprzeciw siebie partnera tak ekstremalnie słabego jak rząd Tuska, tym bardziej nie mają powodu, żeby uwzględniać nasze zastrzeżenia choćby w minimalnym stopniu. Platforma będzie zatem musiała albo wymyślić kolejną narrację, żeby wyjaśnić w najbardziej karkołomny sposób te rozbieżności między legendą a rzeczywistością, albo też spróbuje czymś przykryć to wydarzenie. Jedno jest pewne: propagandowa wizja zdanego przez państwo egzaminu nie spełniła zadania. Łukasz Warzecha

Prokuratura możnych i maluczkich Kiedy czyta się uzasadnienie prokuratury o umorzeniu śledztwa w sprawie niedopełnienia obowiązków lub przekroczenia uprawnień przez urzędników Kancelarii Prezydenta, Premiera, MSZ, MON, Ambasady RP w Moskwie, w związku z przygotowaniami lotów do Smoleńska 7 i 10 kwietnia 2010 roku, odnosi się wrażenie, że już ten tekst skądś znamy. Tak, to ciąg dalszy innego, równie wiarygodnego dokumentu, raportu komisji Millera, prawdopodobnie sfałszowanego zresztą przez samą komisję, co będzie przedmiotem osobnego śledztwa po doniesieniu złożonym przez Antoniego Macierewicza. W sprawie urzędników państwowych prokuratura umarza śledztwo, gdyż wykazane ich liczne błędy (ich lista zajęłaby powierzchnię kilku moich felietonów) nie wyczerpują znamion art. 231 kodeksu karnego, czyli urzędnicy nie działali na szkodę interesu publicznego i prywatnego. A więc nic się nie stało... To samo z odmową śledztwa w sprawie telefonu śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego, używanego kilka razy tuż po katastrofie, a potem spalonego i zwróconego Polsce. Prokuratura okręgowa uznała, że trudno jest mówić o kradzieży impulsów na szkodę poszkodowanego, czyli Kancelarii Prezydenta. Po interwencji prokuratora generalnego sprawą zajmie się prokuratura apelacyjna, ale ta najprawdopodobniej przyjmie tę samą filozofię działania całej polskiej prokuratury w sprawie wszystkich głównych i pobocznych śledztw związanych z katastrofą smoleńską. Sprowadza się ona do potwierdzenia oczywistego faktu, że wszystko już zostało wyjaśnione. Prawda jest przecież banalnie prosta, jak powiedział prezydent Bronisław Komorowski. Analizowanie zatem wątków pobocznych to tylko strata czasu, gdyż raport Millera, koncentrując się na ustaleniach okoliczności i przyczyn wypadku samolotu Tu-154M, nie orzekał o czyjejkolwiek winie ani odpowiedzialności. Tak samo uważa prokuratura, która uniemożliwia wyjaśnienie tragedii 10 kwietnia 2010 roku. Ale ta sama prokuratura w innych sprawach, np. dotyczących przeciętnego obywatela, zadziwia skrupulatnością, nieustępliwością i wyjątkową surowością prawa. Jak w przypadku przedsiębiorcy Mariana Wegery, który za poświadczenie nieprawdy i przywłaszczenie mienia prywatnego siedzi już w lubelskim więzieniu 9 lat. Jak informuje dyrektor Fundacji Lex Nostra Maciej Lisowski, lubelska prokuratura zastosowała wobec Mariana Wegery wyjątkowo "nikczemną metodę", stosowaną przez prokuratury, by ominąć obostrzenia w długości okresu stosowania tymczasowego aresztowania. Mianowicie podczas 3,5-letniego stosowania tymczasowego aresztu w "sprawie głównej", prokuratura wyłączyła do odrębnego postępowania kilka wątków. Wkrótce w "sprawie głównej" uchylono areszt, ale zastosowano go w "nowym" postępowaniu - i tak robiono wielokrotnie. W drobnych sprawach, w których prokuratura nie stosowała aresztu (bo był stosowany w innych postępowaniach), szybko zapadały wyroki skazujące na niskie kary pozbawienia wolności, które Marian Wegera odbywał. Z kolei postępowania, w których był stosowany tymczasowy areszt, ciągną się latami, co uniemożliwia zaliczenie okresu faktycznego pozbawienia wolności do wymiaru kary. I tak prokuratura trzyma go w areszcie 9 lat, dłużej niż siedziałby, gdyby dostał wyrok łączny we wszystkich sprawach, o które jest oskarżany. W końcu Trybunał w Strasburgu potwierdził bezprawność aresztu. A najście ABW na polecenie prokuratury na mieszkanie 26-letniego Roberta F., twórcy strony Antykomor.pl, itd., itp. "Nieprawidłowa koordynacja", "niewywiązywanie się z obowiązku ustalania limitów dysponowania wojskowym specjalnym transportem lotniczym na potrzeby osób uprawnionych" oraz "odmowa przyznania transportu", czyli tzw. zaniedbania szefa kancelarii premiera Tomasza Arabskiego, który, jak stwierdziła prokuratura, "miał świadomość nieprawidłowości", nie były żadnym przestępstwem. Tak jak jego nadzór nad pracownikami, którzy wskazali załodze tupolewa nieczynne lotnisko w Witebsku. A tajne rozmowy Arabskiego w Moskwie? Wojciech Reszczyński

Co gen. Pinochet napisał w testamencie? Władze Chile zdecydowały się na otwarcie testamentu byłego dyktatora gen. Augusto Pinocheta. Zgodnie z przekazanymi mediom informacjami, dokument nie zawiera wzmianki o przejętych rzekomo przez Pinocheta zasobach z funduszy publicznych. Chilijska prokuratura żywiła nadzieję, że właśnie w testamencie gen. Pinocheta znajdą się informacje na temat milionów dolarów, które rzekomo dyktator zagarnął w czasie swoich rządów. Na otwarcie testamentu gen. Pinocheta nalegała Rada Obrony Państwa, która stara się odzyskać przywłaszczone jakoby przez dyktatora miliony dolarów. Notariusz sprawujący pieczę nad testamentem stwierdził, że zgodnie z treścią dokumentu 62,5 proc. majątku zmarłego w 2006 r. Pinocheta ma zostać przekazane wdowie po nim, natomiast pozostała część majątku ma zostać podzielona między jego dzieci, wnuki i prawnuki. Zdaniem notariusza w testamencie nie ma żadnej wzmianki na temat wielkości i składu spadku. Niezależna

NIK staje w obronie TV Trwam Najnowszy raport NIK jest miażdżący dla KRRiT. Okazuje się, że firmy, które miały być w lepszej kondycji finansowej niż TV Trwam, nie są w stanie zapłacić za koncesję ani ponieść opłat koncesyjnych. Choć zgodnie z zapewnieniami Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji nadawcy, którzy otrzymali koncesje na pierwszy multipleks (MUX-1), mieli być w lepszej kondycji finansowej niż fundacja Lux Veritatis, właściciel telewizji Trwam, okazuje się, że nie stać ich na zapłacenie za koncesje. Z informacji „Rzeczpospolitej” wynika, że nadawcy nie są nawet w stanie wnieść opłat koncesyjnych, a KRRiT ostatecznie zdecydowała się rozłożyć je na raty. W związku z decyzjami KRRiT Najwyższa Izba Kontroli zarzuca Radzie narażanie na straty budżetu państwa. Wnioski z najnowszego raportu NIK są zbieżne z zarzutami kierowanymi pod adresem KRRiT przez fundację Lux Veritatis. Przedstawiciele fundacji zapowiadają, że wnioski z raportu zostaną wykorzystane w odwołaniu od decyzji KRRiT, który już wkrótce trafi do Naczelnego Sądu Administracyjnego. Niezależna

Kłamca lustracyjny szefem rządowej agencji? Były współpracownik SB, Ryszard Smolarek, zarejestrowany, jako TW „Monika” może zostać prezesem obracającej miliardami Agencji Rynku Rolnego. Z ustaleń „Rzeczpospolitej” wynika, że Smolarek to obok Bogusława Nadolnika główny kandydat na stanowisko prezesa Agencji Rynku Rolnego. Obecnie resorty rolnictwa i finansów rozważają, która z kandydatur będzie lepsza i zastanawiają się nad rekomendacją dla jednego z kandydatów. Już za kilka dni, rekomendacja ma trafić na biurko Donalda Tuska, który oficjalnie powoła prezesa Agencji Rynku Rolnego. Z nieoficjalnych informacji, do których dotarła „Rzeczpospolita” wynika, że kandydaturę Smolarka popiera nawet minister rolnictwa Marek Sawicki. Ryszard Smolarek wraca do życia publicznego po ponad dziesięciu latach zakazu pełnienia funkcji publicznych. W lipcu 2001 r. sąd orzekł, że skłamał on w swoim oświadczeniu lustracyjnym. Smolarek był Tajnym Współpracownikiem SB o pseudonimie „Monika”. Obecnie już nie zaprzecza tej współpracy.

- Cała moja współpraca polegała na tym, że napisałem sprawozdanie z praktyk i charakterystykę rolnika, u którego jako student byłem na praktyce w RFN. Wcześniej odmawiano mi przyznania paszportu - tłumaczy Smolarek. Jak przekonuje, swoją karę już odbył i teraz chce wrócić do życia publicznego. Niezależna

Rząd chce nacjonalizować upadające firmy budowlane Wygląda na to, że teraz wszyscy podatnicy mają się złożyć na wyciąganie tych zaprzyjaźnionych z rządzącymi firm z kłopotów finansowych.

1. Wczoraj wicepremier Pawlak poinformował na konferencji prasowej, że rząd rozważa przejęcie upadających spółek budowlanych. Chodzi o nacjonalizację dużych spółek realizujących autostrady czy inne inwestycje finansowane ze środków publicznych takie jak np. gazoport. Podkreślił, że w resorcie finansów trwają prace nad przygotowaniem specjalnej analizy skutków finansowych takiego przedsięwzięcia, która miałaby być zaprezentowana na posiedzeniu rządu w przyszłym tygodniu. Zdaniem wicepremiera rząd mógłby dokonywać nacjonalizacji takich podmiotów jak np. PBG (ciągle buduje autostrady, gazoport) poprzez Agencje Rozwoju Przemysłu, która przejęłaby kontrolę nad spółką, doprowadziła do jej przebudowy, następnie dokończyła kontrakty realizowane przez spółkę i po dokonaniu restrukturyzacji sprzedała ją inwestorom na giełdzie. Przedsięwzięcia te wspierałby Bank Gospodarstwa Krajowego dostarczając przejętej spółce płynności.

2. Wygląda więc na to, że rząd Tuska przestraszył się skutków tego co dzieje się w całym sektorze budowlanym.

Wiele przedsiębiorstw tego sektora było zaangażowanych w budowę infrastruktury na Euro 2012. Największe firmy budowlane, które realizowały wielomiliardowe kontrakty związane z budową autostrad i stadionów złożyły ostatnio do sądów gospodarczych wnioski o upadłość, a ich niewypłacalność najprawdopodobniej spowoduje wręcz falę upadłości u podwykonawców. Na lodzie zostały setki firm, które uwierzyły ministrom Grabarczykowi i Nowakowi, że wszystko co się dzieje przy budowie dróg jest pod ich kontrolą i teraz biegają z niezapłaconymi fakturami od ministerstwa transportu do GDDKiA. Na jesieni kiedy okaże się, że mimo pośpiesznie przyjętej przez większość koalicyjną PO-PSL ustawy, która miała pokryć roszczenia podwykonawców, zaspokojone zostaną tylko firmy „kolegów i przyjaciół” Platformy, pozostali odejdą od kasy z kwitkiem. Wtedy przez Polskę przetoczy się tsunami upadłościowe w sektorze budowlanym, a tysiące ludzi pracujących w tym sektorze, znajdzie się na bruku.

3.Tę tezę potwierdza ostatni raport Polskiego Związku Pracodawców Budownictwa (PZPB), którego konkluzja wprawdzie nie jest zaskakująca ale rozmiary zagrożenia dla sektora budowlanego jakie z niej wynikają, są wręcz przerażające. Konkluzja ta brzmi następująco „zamiast wzmocnienia sektora budowlanego, dzięki inwestycjom związanym z Euro 2012, pojawiło się ryzyko upadłości wielu firm – wręcz zapaści całej branży i utraty nawet 150 tysięcy miejsc pracy w tym sektorze”. To właśnie tego tsunami obawia się rząd Tuska i stąd ta zaskakująca propozycja przedstawiona przez wicepremiera Pawlaka, a stwierdzenie, że nad analizą sytuacji w sektorze budowlanym pracuje resort finansów, sugeruje, że ma w tej sprawie wsparcie samego ministra Rostowskiego.

4. Sytuacja ta do złudzenia przypomina powiedzenie Kisiela o socjalizmie „socjalizm to ustrój, który bohatersko pokonuje trudności, które sam stwarza”. Rząd Tuska wydał, przez ostatnie 5 lat około 130 mld zł na budowę infrastruktury drogowej, kolejowej, stadionów, a także innych przedsięwzięć finansowanych ze środków publicznych, a przetargi na wielkie inwestycje wygrywały firmy bardzo często w ten czy inny sposób powiązane z władzą. I mimo wydania takich pieniędzy okazuje się teraz, że firmy realizujące te kontrakty padają jak muchy. Wystarczy przypomnieć choćby historię słynnego DSS, którą to firmę wspierał doradztwem były premier Kazimierz Marcinkiewicz (od dłuższego już czasu związany z Platformą). Firma ta nawet nie musiała wygrywać przetargów, zlecenia opiewające na setki milionów złotych dostawała z wolnej ręki, ba w czasie kiedy już była niewypłacalna nabyła od Skarbu Państwa dwie wielkie kopalnie surowców skalnych i mimo tego także upadła. Wygląda na to, że teraz wszyscy podatnicy mają się złożyć na wyciąganie tych zaprzyjaźnionych z rządzącymi firm z kłopotów finansowych. Kuźmiuk

Hebrajski drugim językiem urzędowym w Polsce? W Berlinie odbył się pierwszy kongres Ruchu Odrodzenia Żydowskiego w Polsce, organizacji, która postuluje powrót do Polski trzech milionów Żydów i ustanowienie hebrajskiego drugim językiem urzędowym. Ruch powstał w ramach działalności izraelskiej artystki Yael Bartana, zaczyna jednak wykraczać w sferę realnej polityki – ustalił portal tvp.info. Infonurt2 : jest obecnie w Polsce ponad 6 milionów Żydów zajmujacych wszystkie znaczące stanowiska w Państwie. Obie Partie i PiS są żydowskie. Przy pomocy tzw KOR zlikwidowali „Solidarność”. Zajęli cała gospodarkę narodową.Byli przyczyna od setek lat nieszczęść państwa polskiego. Od 23 lat mordują Polaków starających się odzyskać kraj.Chcą sprowadzić Polaków do roli Palestyńczyków . Od 1926 roku Zamachu w maju ( zamach Piłsudskiego) - z 5 letnią przerwą na okupacje niemiecką -okupuja ten biedny kraj. Są najbardziej wrogo nastawioną społecznością do Polski i Polaków.................. Symbolem organizacji jest połączenie polskiego orła z izraelską gwiazdą Dawida Reżyserka Yael Bartana nakręciła cykl trzech krótkich filmów dotyczących Ruchu Odrodzenia Żydowskiego w Polsce. W pierwszej części Sławomir Sierakowski, redaktor lewicowej „Krytyki Politycznej”, przemawia do pustych trybun zdewastowanego Stadionu Dziesięciolecia i zachęca Żydów do powrotu do Polski. W drugim Żydzi przyjeżdżają do Warszawy i stawiają kibuc na terenie dawnego getta. W trzecim Sierakowski ginie w zamachu. Filmową trylogię można było zobaczyć w galeriach artystycznych na całym świecie. Okazuje się, że artystyczna fikcja może jednak przeistoczyć się w realną działalność. Ruch Odrodzenia Żydowskiego w Polsce uruchomił swoją stronę internetową, na której można przeczytać jego postulaty. Jego członkowie chcą, by powrót Żydów do Polski był sfinansowany przez podniesienie podatków, Senat został przekształcony w Izbę Mniejszości, a Polska zerwała konkordat z Watykanem. Chcą też ustanowienia hebrajskiego drugim językiem urzędowym. Symbolem organizacji jest logo, które powstało z połączenia polskiego godła z gwiazdą Dawida. Za pośrednictwem strony internetowej można było też zgłaszać chęć udziału w pierwszym międzynarodowym kongresie organizacji. Odbył się w połowie maja w przy okazji jednej z imprez artystycznych w Berlinie.

– Kongres był pomysłem na eksperyment demokratyczny. Chodzi o to, by ludzie się spotkali i spróbowali wymyślić inny świat – mówi Sławomir Sierakowski, który sam w kongresie jednak nie uczestniczył. – Spotkanie trwało trzy dni. Uczestniczyło w nim wielu intelektualistów z całego świata. Dyskutowali o Polsce, Unii Europejskiej i Izraelu – dodaje Sierakowski. Podczas kongresu nie podjęto żadnych działań charakterystycznych dla tworzących się organizacji. Ruch Odrodzenia Żydowskiego w Polsce nie przyjął swojego statutu, ani nie wybrał władz. Mimo to jego twórcy nie ukrywają, że chcą, by artystyczna działalność przełożyła się na politykę. – Uważamy, że nie ma sensu tworzyć sztucznej granicy między światem sztuki i polityki. Polskie społeczeństwo jest obecnie homogeniczne, jak żadne inne w Europie. W naszym społeczeństwie jest rodzaj luki po przeszłości, którą należałoby zapełnić – mówi Sierakowski. Były ambasador Izraela w Polsce prof. Szewach Weiss przyszłość stojącą przed organizacją ocenia jednak sceptycznie. – Obiektywnie mówiąc, to jest fantazja. Co nie wyklucza faktu, że motywacja do tej fantazji może być pozytywna – mówi portalowi tvp.info. – Niektóre postulaty tej organizacji są dosyć zaskakujące. Przykładowo ten o nadaniu językowi hebrajskiemu rangi urzędowego. Przed wojną Żydzi w Polsce nie mówili przecież po hebrajsku, tylko w jidysz, a elity po polsku – zauważa. Wiktor Ferfecki

Służba przechodzi z ojca na syna Gdy tylko pojawia się jakaś sprawa ważna dla elit III RP, a zwłaszcza na linii kondominium–Centrum, okazuje się, że rozwikłanie jej powierza się ludziom ze środowiska sowieckiego desantu wschodniego. Czy to znaczy, że inni nie są godni zaufania lub nie potrafią zaciemnić dochodzenia, zatuszować złodziejstwa, zbrodni czy zdrady? Oczywiście potrafią, ale najważniejsza jest wspólnota interesów. Ostatnie wydarzenia w sprawie smoleńskiej wykazały, jak ścisły jest związek elit III RP, zwanej często Ubekistanem, ze służbami dawnego centrum. Prowadzący śledztwo ws. katastrofy smoleńskiej Jarosław Sej jest synem płk. Jerzego Seja, który w 1987 r., a więc już w trakcie demontowania komunizmu przez KGB, odbył specjalistyczny kurs GRU i był związany z sowieckimi służbami wojskowymi. W latach 80. płk Sej był I sekretarzem Komitetu Politycznego II Zarządu Sztabu Generalnego (wywiad wojskowy), a po 1991 r. współpracował z Wojskowymi Służbami Informacyjnymi, za co został odznaczony w 1994 r. przez Lecha Wałęsę (zarejestrowanego jako TW „Bolek”). Z ramienia Naczelnej Prokuratury Wojskowej nadzór nad śledztwem smoleńskim sprawuje płk Zenon Serdyński, który w stanie wojennym oskarżał opozycjonistów przed sądami doraźnymi. To za jego sprawą Franciszek Bagnucki trafił na rok do więzienia za wywieszenie ulotki. Takie prokuratorskie doświadczenie jest w państwie Tuska na wagę złota. Za swoje osiągnięcia prokurator płk Serdyński został odznaczony w 2002 r. przez Aleksandra Kwaśniewskiego (zarejestrowanego jako TW „Alek”). Naczelną Prokuraturą Wojskową kieruje gen. Krzysztof Parulski, który karierę prokuratora rozpoczął w stanie wojennym.

Następne pokolenie Środowisko postsowieckie w Polsce, zwłaszcza potomstwo sowieckiej agentury, podnosi wielkie larum, krzycząc, że jest krzywdzone przez nienawistników, ponieważ nie grzebie się w życiorysach rodziny, bo dzieci nie odpowiadają za czyny swoich rodziców. W rzeczywistości chodzi im o osiągnięcie podwójnego celu: ukrycie przeszłości i faktu, że swoją pozycję zawdzięczają rodzicom z desantu wschodniego i ich powiązaniom, czyli ich pracy dla zaborcy, a nie dla Polski. Klasycznym przykładem takiej kariery jest gwiazda reżimowych mediów. Gdyby w Polsce była normalna konkurencja, córka pułkownika SB Tadeusza Olejnika mogłaby co najwyżej zostać Miss Skupu Butelek albo mistrzynią sztucznej inseminacji krów, co jest zajęciem wprawdzie trudniejszym, ale bardziej pożytecznym i w dodatku nie wymaga kłamania. Samouwłaszczenie agentury sowieckiej pozwoliło jej na przekazanie swoich pozycji dzieciom. Zamknięcie dróg awansu przed młodzieżą wywodzącą się spoza tego środowiska gwarantowało z kolei brak konkurencji. W III RP wystarczy mieć odpowiedniego tatusia czy wujka, by kariera stała otworem. Ukrywanie powiązań rodzinnych jest więc w interesie grupowym tych ludzi, a zatem ma charakter na wskroś racjonalny. Gdyby bowiem zbadać przeszłość rodzinną „młodych, zdolnych”, okazałoby się, że nie ma tam prawie nikogo, kto nie zawdzięcza czegoś służbom. I zaraz pojawiłoby się pytanie: dlaczego?

Mord założycielski Każdą grupę mafijną – jak pisze Andrzej Zybertowicz – spaja „mord założycielski”. Nic bowiem tak dobrze nie łączy jak wspólnie popełniona zbrodnia lub podłość. W wypadku drugiego i trzeciego pokolenia desantu wschodniego jest to wspólna przeszłość grupowa zdrajców Polski i bezpieczniackiej agentury. To ona każe im trzymać się razem i uaktywnia szósty zmysł natychmiastowego rozpoznawania „nie swoich”, co pozwala na ich szybką eliminację. Co znów jest racjonalne, ponieważ osoby niezwiązane „mordem założycielskim” stanowią zagrożenie dla grupy i jej interesów. I najważniejsze – takim ludziom nie można powierzyć żadnej poważniejszej sprawy, nawet gdyby byli zdeprawowani, gdyż nie dają rękojmi lojalności grupowej. A teraz spójrzmy od drugiej strony, czyli z moskiewskiego Centrum. Gdzie mają rosyjskie służby szukać współpracowników? Logiczne jest, że wśród swoich. W rodzinach, gdzie już dziadkowie i ojcowie pracowali dla NKWD/KGB lub Smiersz/GRU. I nie chodzi tu o bogate archiwa na Łubiance, ale znów o wspólnotę interesów. Wolna Polska jest przecież zagrożeniem zarówno dla Rosji, jak i postsowieckich elit. A co będzie robiło kolejne pokolenie, jeśli tatuś i mamusia nie ustawią w jakiejś ubeckiej firmie lub instytucji, gdyż takie zostaną zlikwidowane, kiedy państwo zacznie normalnie funkcjonować, biznes przestanie opierać się na korupcji, a media przestaną płacić za kłamstwo i podłość? Gdy zacznie być wymagana wiedza? Katastrofa! Z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa wszystkie osoby rodzinnie związane z komunistycznymi służbami i Sowietami, chociażby przez fakt studiowania tam, stanowią security risk. Oznacza to, że możliwość obecnej pracy dla Rosji jest tak duża, iż nie powinny być dopuszczane do spraw ważnych dla bezpieczeństwa państwa. Skoro zaś w Ubekistanie tylko takim osobom powierza się najważniejsze sprawy, wskazuje to, że jesteśmy terytorium zależnym od Łubianki, która ma u nas wszechpotężne lobby. Józef Darski

Przed tym, co może się zdarzyć Kto pcha dziś do wybuchu i myśli o podniecaniu nastrojów, o robieniu zadymy, ryzykuje śmiertelnie losem narodu, i to nie tylko polskiego [Sierpień ‘80 podpisanie porozumień, listopad ‘80 zarejestrowanie tego naszego związku NSZZ Solidarność - styczeń’81 wnioski o internowanie naszych towarzyszy z PZPR . 13 grudnia wszystko mieliśmy już pod kontrolą

Przed tym, co może się zdarzyć Widmo społecznego wybuchu krąży po kraju. Radykalne kręgi czekają na wybuch, władza się go boi, a milcząca większość uważa, że byłby nieskuteczny. Różnica między demonstracjami, to różnica między stanem ducha i świadomością części ludzi politycznie zaangażowanych, zwanych dalej elitami, a milczącą większością; którzy muszą przede wszystkim utrzymać rodziny, wychować i wykształcić dzieci, zdobyć mieszkanie. Elity polityczne rozumieją, że podwyżki płac, tak jak i cen nie załatwią polskich problemów, że ratować kraj przed ruiną można tylko przez głęboką reformę gospodarczą, która jest niemożliwa bez równie głębokiej reformy politycznej. Nauczeni doświadczeniem dotychczasowej historii PRL wierzą, że tylko wybuch społecznego gniewu może wymusić na władzy takie reformy. Co bardziej radykalni, nieprzejednani fundamentaliści sądzą, że wybuch doprowadzi wręcz do upadku komunistów sfrustrowani swoją niemożnością, nie dostrzegają sukcesów, które odnieśli, a zdają sobie sprawę z dramatycznego położenia kraju.? Szczególnie dotyczy to najmłodszych - z niecierpliwością, wrażliwością i odwagą właściwą swemu wiekowi chcą wszystko załatwić tu i teraz, w jednej zadymie do której prą w miarę sił i możliwości. Sfrustrowane są także elity władzy komunistycznej ludzie nomenklatury. Widzą rozkład gospodarki, przekonali się o nieskuteczności terroru i zdaje im się. że równie nieskuteczna okazała się polityka, liberalizacji. Nie dostrzegają więc żadnej nadziei na stabilizację sytuacji społecznej - bo uważają, że polityka reformatorska nie daje efektów, ani osobistej - bo boją się odgórnych czystek i redukcji. Chociaż tylko nieznaczna mniejszość sądzi, że potrzebna jest radykalna polityka terroru, a jeszcze mniej liczni chcieliby radykalnej reformy, wszyscy mają powody, aby się frustrować. A że strach ma wilcze oczy, wybuchu społecznego spodziewają się w każdej chwili. Milcząca większość boi się wybuchu chyba bardziej niż nomenklatura. Ludzie pamiętają świetnie siłę aparatu przemocy z Grudnia'81. Na mocy tamtego doświadczenia nie wierzą w skuteczność zbiorowych wystąpień, a więc nie ufają ani władzy ani opozycji (choć oczywiście ta nieufność ma zupełnie inne zabarwienie emocjonalne). Z wielkim trudem walczą o byt i póki będzie jeszcze możliwa indywidualna pogoń za cenami, póty będą przeciwni zbiorowym wystąpieniom. Prowadzona przez władzę polityka względnie łatwych, choć zróżnicowanych ustępstw płacowych jeszcze przez pewien czas będzie sprzyjać tym nastrojom. Od pewnego momentu jednak pogoń za cenami będzie coraz mniej skuteczna, i wówczas frustracja zacznie się przekształcać w agresję. Strach elit władzy i nadzieja elit społecznych mogą się wtedy stać detonatorem wybuchu. Nie ma się z czego cieszyć. Prawdopodobieństwo, że masowe wystąpienia zbilansują się korzystnie dla społeczeństwa, jest bardzo małe. Już więcej przemawia za tym, że ich wynik będzie niekorzystny, a mogą też stać się prawdziwą klęską. Trzeba sobie uświadomić, że nie na darmo wydarzenia składające się na doświadczenie walk społecznych powojennej Polski - Czerwiec'56, Grudzień '70, Czerwiec'76 i Sierpień'80 - nie były zwycięstwem siłowym. Na pięści z nimi nie wygraliśmy i póki nie zmienią się okoliczności zewnętrzne, nie wygramy. Poza jednym Sierpniem'80 wszystkie wystąpienia zostały zmiażdżone, a dopiero później następowała mniejsza lub większa dekompozycja władzy i mniej czy bardziej pozorowany kurs liberalny. Przyczyny tej dekompozycji i liberalizacji są dość oczywiste. Po pierwsze i najważniejsze, rządzący komuniści dbali o swój propagandowy mandat władzy robotniczej i kiedy już przepuścili walczących o swe prawa robotników przez maszynkę do mięsa, musieli wykonać takie manewry, które pozwalały im ten mandat odzyskać. Po drugie, bardzo trudno jest rządzić przeciw społeczeństwu; kiedy więc sytuacja została opanowana, należało zdobyć poparcie przynajmniej części społeczeństwa, a część zobojętnić. Te same powody zadecydowały o tym, że w Sierpniu'80 siły nie użyto w ogóle, bo sierpień był szczegółowo zaplanowany,zaś inne okoliczności sprawiły, że jej użycie zaplanowane na ostatni guzik przełożono do Grudnia '81.

[Sierpień ‘80 podpisanie porozumień, listopad ‘80 zarejestrowanie tego naszego związku NSZZ Solidarność- styczeń’81 wnioski o internowanie naszych towarzyszy z PZPR.13 grudnia wszystko mieliśmy już pod kontrolą można było wprowadzić Stan Wojenny] Czy ma dość siły, aby spacyfikować przyszłe przejawy społecznego gniewu? Dziś ma i jeśli nie zmienią się okoliczności zewnętrzne będzie jeszcze miała bardzo długo. Dlatego właśnie mówię o bilansie korzyści i strat. Wszelkie bowiem zbiorowe wystąpienia, póki co, zostaną spacyfikowane, a więc w najlepszym wypadku będą okaleczeni, uwięzieni i pozbawieni pracy - wszystko to proporcjonalnie do skali wystąpień. Bardzo małe jest jednak prawdopodobieństwo, że później nastąpi korzystna dla społeczeństwa dekompozycja władzy. Rządzący komuniści nie dbają już bowiem o propagandowy mandat robotniczej władzy. Oni tę swoją władzę wywalczyli w Grudniu przemocą i jedyne, co mają do stracenia, to liberalne gesty, wykonywane od jesieni 1986. To naprawdę niewiele, bo nawet kredytów od tej niewątpliwej przecież liberalizacji im nie przybyło Nie twierdzę wcale, że władze chcą spacyfikować społeczeństwo, ani że nic na tym nie tracą. Twierdzę, że w bilansie takiej pacyfikacji, dla władzy zyski zdecydowanie przeważyłyby nad stratami. Sierpnia oni nie powtórzą, bo przecież świetnie wiedzą, że prowadzi do Grudnia, zaś techniczne środki zastosowane w Grudniu mają gotowe. Jedyną szansą na pozytywny dla społeczeństwa bilans byłaby obecność w aparacie sił na tyle reformatorsko zorientowanych, że zechcą wykorzystać wybuch do przemian; w dodatku musiałyby one mieć znaczną przewagę nad pozostałymi. Słowem, działania nieprzejednanych radykałów prących do wybuchu tylko wówczas spełnią ich oczekiwania, gdy okaże się, że gruntownie się mylą w ocenie swego przeciwnika, komunistycznej nomenklatury. Wydaje się jednak, że eksplozja społecznego niezadowolenia - jako niewątpliwa klęska polityki liberalnej - wzmocniłaby zasadniczo siły zwolenników maksymalnie twardego kursu. W takim wypadku, po pacyfikacji ruchu oporu na ulicach i w zakładach, nastałby czas długotrwałej pacyfikacji społeczeństwa. To prawda, zakwitłoby znowu podziemie, ale kraj pogrążyłby się w ruinie na wiele dziesięcioleci. Przeciw tej apokaliptycznej wizji działa tylko jeden czynnik, ale za to bardzo ważny – pierestrojka Gorbaczowa. Mógłby on powstrzymać polskich komunistów, ale tylko wówczas, gdyby złej opinii w oczach Zachodu bał się bardziej niż powtórzenia 16 miesięcy wolności w Polsce z wszystkimi konsekwencjami tego faktu dla bloku. Dodać by jeszcze trzeba, że zwolennicy polityki 1 sekretarza KC KPZR musieliby mieć dość siły, aby wygrać w tej sprawie ze swoimi antagonistami. Wydaje się, że nie ma żadnych podstaw, by przyjąć takie założenie. Wręcz przeciwnie. Naszą prawdziwą szansą jest dezintegracja obozu, osłabienie żandarma Środkowej i Wschodniej Europy. Wiele wskazuje na to, że ta szansa powoli zaczyna się spełniać. Głęboki kryzys systemu i próby jego przezwyciężenia przez reformy wywołują ostrą walkę na szczytach władzy ZSRR . Już w tym momencie pierestrojka staje się raczej pierestrełką czyli wymianą strzałów. Dość powiedzieć, że przeciw centralnemu kierownictwu występuje otwarcie aparat komunistycznych partii ukraińskiej i ormiańskiej, o czym otwarcie mówi się już i pisze w ZSRR. Jednocześnie na Węgrzech, w Rumunii i NRD wzrasta społeczny bunt. W różnym stopniu i na różne sposoby proces ten postępuje w Czechosłowacji i nadbałtyckich republikach Związku Radzieckiego. Wszystko to sprawia, że lada moment mogą się zmienić zewnętrzne okoliczności, na które się tu powoływałem. Jeszcze się jednak nie zmieniły. Wybuch u nas może oczywiście spowodować wybuchy u sąsiadów. Ale liczyć na to, to tyle, co liczyć na szóstkę w totolotka. Bo jeśli nie trafimy, to pacyfikacja w Polsce powalić może Gorbaczowa czy - co na jedno wychodzi - jego politykę. Kto pcha dziś do wybuchu i myśli o podniecaniu nastrojów, o robieniu zadymy, ryzykuje śmiertelnie losem narodu, i to nie tylko polskiego. Może się zdarzyć, że okoliczności zewnętrzne nagle się zmienią, np. zacznie się seria wielkich wybuchów w Środkowej Europie i Rosji Wówczas spokojne, ale zdecydowane wystąpienie społeczeństwa polskiego może się okazać niezbędne. Na tę okoliczność my jesteśmy gotowi. Milcząca większość nie chce ryzykować bez szans, ale większość z nich zaryzykuje, kiedy szanse będą. Mamy ludzi, nawet najsłabsze struktury w sprzyjających okolicznościach z godziny na godzinę mogą postawić zakłady. Byle nie za wcześnie. I dlatego nie wolno dziś podgrzewać atmosfery. Ona się i bez tego podgrzewa. Wybuch jest bardzo prawdopodobny, ale zagrożenie z nim związane bardziej prawdopodobne niż spełnienie nadziei. W dodatku dysproporcje między stanem ducha i umysłów elit politycznych i większości społeczeństwa wskazują raczej na to, że wybuch dokona się na ulicach, a nie w zakładach pracy. Ten pierwszy wymaga tylko sprzyjającej okazji, ten drugi - powszechnej gotowości. Najprawdopodobniej zresztą byłby to wybuch jedynie lokalny, spacyfikowany i w związku z tym stanowiłby epizod bez większego znaczenia. Podstawowa zasada politycznego działania brzmi: zamykać jak najmniej możliwości, to znaczy być przygotowanym na jak najwięcej różnych scenariuszy. Czy mamy dziś taką strategię? Powtarzam od jesieni 1986, że potrzebna nam jest nowa koncepcja organizowania masowego ruchu do przemian, to znaczy walka o demokrację w zakładach pracy, gminach, miasteczkach. Jest to jedyna szansa na masowy ruch i powołanie struktur, które są niezbędne społeczeństwu we wszelkich możliwych okolicznościach, w dodatku mają olbrzymie znaczenie na przyszłość, bo co zrobimy w Niepodległej z elitami, które są zdolne jedynie do zadym? Wiem, że do elit politycznych ta myśl przemawia z trudem i powoli, zbyt powoli jak na sytuację. Nowa strategia nie stanowi w żadnym razie propozycji skojarzenia się z czerwonym czy podporządkowania. Jest to program dalszej walki z totalitaryzmem, tyle że innymi metodami. Mówię o walce w społeczeństwie pluralistycznym, o walce prowadzonej przez ruch dążący do demokracji, a więc takiej, w której widzi się nie w łagrze czy więzieniu, lecz w parlamencie Hasłem, które może połączyć dziś elity społeczne, są komitety założycielskie NSZZ „ Solidarność ” Mają one następujące zalety: pozwalają się organizować, pokazują działaczy, są strukturą do walki o obronę stopy życiowej. Poza tym stanowią nacisk na władze, aby zdecydowały się na pluralizm związkowy, co będzie wstępną decyzją reformowania gospodarki. Wreszcie, na wypadek wybuchu, zapewniają ruchowi samosterowność, a więc tworzą z niego ruch polityczny zdolny do osiągnięcia sukcesu.

Jacek Kuroń


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
(10wysł) wolne rodniki,antyoksydanty, fotoprotekcyjneid 797 ppt
797
797
797
797
797
796 797
(10wysł) wolne rodniki,antyoksydanty, fotoprotekcyjneid 797 ppt
797 0019
797 0015
797 0003
797 0023
Wierszyki 758 797
797 0012
797 0007
797 0013
797 0022
797 0014

więcej podobnych podstron