Śledztwo smoleńskie jeszcze się nie zaczęło... Z odpowiedzi dla senatorów PiS wynika, że po 2,5 roku śledztwa prokuratura nie wie nic o katastrofie... Senatorowie Prawa i Sprawiedliwości Krzysztof Słoń i Grzegorz Wojciechowski, w oświadczeniu wygłoszonym na posiedzeniu Senatu 14 czerwca br., zwrócili się do Prokuratora Generalnego o upublicznienie posiadanych przez prokuraturę ekspertyz, dotyczących wraku oraz słynnej pancernej brzozy. Prokuratura twierdziła bowiem, że ma takie ekspertyzy, a skoro tak, to niech je pokaże społeczeństwu. Zamachu podobno nie było, to w czym problem ujawnić ekspertyzy. Odpowiedź na to uświadczenie, udzielona przez naczelnego Prokuratora Wojskowego Jerzego Artymiaka, jest zdumiewająca... W chwili obecnej powyższy postulat nie może zostac spełniony – odpowiada senatorom Naczelny Prokurator Wojskowy – albowiem wszelkie dotychczas uzyskane materiały dowodowe zostały przekazane zespołowi biegłych, powołanych przez Wojskową Prokuraturę Okręgową we Warszawie w dniu 3 sierpnia 2011 roku w celu wydania kompleksowej opinii, obejmującej swoim zakresem między innymi takie kwestie, jak:
- rekonstrukcja przebiegu lotu,
- weryfikacja sprawności technicznej statku powietrznego i jego wyposażenia,
- prawidłowości wyznaczenia załogi do lotu,
- weryfikacji przebiegu szkolenia lotniczego członków załogi,
- weryfikacji posiadanych uprawnień i dopuszczeń,|
- prawidłowość czynności załogi w czasie lotu,
- prawidłowość pracy służb i urządzeń naziemnego zabezpieczenia lotów.
Po uzyskaniu oczekiwanej opiniii przeprowadzeniu jej analizy, prokurator prowadzący śledztwo podejmie decyzję w przedmiocie zakresu, w jakim opinia ta zostanie upubliczniona...- stwierdził prokurator Artymiak. Czyli nie ma jeszcze rekonstrukcji lotu, nie ma weryfikacji sprawności samolotu, nie ma oceny prawidłowości czynności załogi w czasie lotu, nie ma oceny prawidłowości pracy służb naziemnych i kontroli lotów... To co jest w takim razie? I w oparciu o co Prokurator Seremet tylekroć zaręczał, że to nie był zamach? Przecież nie ma nawet rekonstrukcji lotu!W sierpniu 2011 roku, po 16 miesiącach od katastrofy prokuratura zasięgnęła kompleksowej opinii. 14 miesięcy na opinie czeka, nie wiadomo jak długo poczeka jeszcze. Potem będą analizy, a potem prokurator prowadzący zastanowi się, co ewentualnie upublicznić. Czyli nie ma pewności, że za pięć czy dziesięć lat poznamy na przykład ekspertyzy dotyczące pancernej brzozy, o których nie sposób się dowiedzieć – są jakieś, czy ich nie ma. W dwa i pół roku po katastrofie wygląda na to, że śledztwo smoleńskie w zasadzie jeszcze się nie zaczęło... Janusz Wojciechowski
Marek Siwiec show. Wieczorem twitty prosto z katedry, rano nazwanie ekshumacji ofiar katastrofy "młotem smoleńskim" Ślub Aleksandry Kwaśniewskiej wzbudził bardzo dużo emocji. Temu wydarzeniu dobrych kilka minut poświęciła „Panorama”, serwując relację na żywo spod katedry jako główny news swojego sobotniego wydania. Widocznie nic ważniejszego w kraju się nie działo.
CZYTAJ WIĘCEJ: Uwaga! Nadciąga towarzyskie wydarzenie weekendu. To już w tę sobotę Aleksandra Kwaśniewska powie "tak"
I gdy wydawało się, że emocje powoli opadają, a ślub staje się sprawą państwa młodych, zaproszonych gości i kilku tabloidowych fotografów, do gry wkroczył Marek Siwiec. Europoseł SLD wyraźnie nudząc się w katedrze, gdzie córka byłego prezydenta brała ślub, postanowił przeprowadzić relację na Twitterze. Ślub A. Kwaśniewskiej: tłum przed Katedrą gęstnieje - rozpoczął Siwiec, a potem zaczęło się na całego. małe opóźnienie, napięcie rośnie... jest, są! Ojciec oddzał dziecko Kubie. Celebruje Arkadiusz Nowak! kazanie free style - o miłości z wkładką muzyczną. Już po! Związek zawarty - pisał wyraźnie podekscytowany polityk. Swoją relację zakończył w następujący sposób:
Ślub A. Kwaśniewskiej: pierwszy pocałunek bez grzechu. Relacji z wesela jednak nie było, być może poseł do Parlamentu Europejskiego spłoszył się ostrymi kpinami internautów, którzy przypominali piosenkę "Bal u senatora".
Hucznej zabawy chyba też nie było, bo Siwiec pojawił się w porannym programie Radia Zet. Tak relacjonował o poranku: Było dostojnie i gorzko też było. Jak się przychodzi na takie imprezy, to zawsze jest delikatna granica między sacrum i profanum. Był tłum dziennikarzy, opisywano to wesele jako ślub roku czy stulecia. (…) Chciałem po prostu oddać ducha spotkania, które miało charakter spektakularny - mówił europoseł. Akurat Marek Siwiec mówiący o „delikatnej granicy między sacrum i profanum” to wyjątkowa groteska. Internauci nie pozostali dłużni i przypomnieli króciutki filmik: Na tym się jednak, niestety nie skończyło. W porannej rozmowie Siwiec wypowiedział się też w kwestii ekshumacji ofiar katastrofy smoleńskiej. Nie wiemy, czy to efekt, jak mówił Siwiec, "gorzkiej" imprezy, ale europoseł SLD tak ocenił ostatnie wydarzenia: Był taki moment w sprawie smoleńskiej, że zaczęliśmy to racjonalizować. (...) Trochę odpocząłem. Znów młot został wyjęty - rzekł wyraźnie zadowolony z siebie Siwiec. My jednak radzimy - po weselach czasem warto odpocząć, a nie pchać się do mikrofonu za wszelką cenę. lw, Twitter, Radio Zet
Przestańmy polemizować z pismem Lisa, tak jak nie polemizujemy z „Faktami i Mitami” czy Urbanowskim „Nie” Żenada. Patrząc na okładkę nowego „Newsweeka” przyzwoity człowiek nawet już się nie oburza. Okładka przyprawia o mdłości. I nie chodzi o obrzydliwy obrazek całujących się księży. Mdłości przychodzą z powodu tego jak wygląda walka z Kościołem katolickim w maistreamowych mediach. Pisałem wczoraj, że mamy prawo nazywać środowisko skupione wokół Janusza Palikota „neobolszewikami”.
Okładka lisowskiego tygodnika pokazuje dobitnie, że miałem rację. Walka z Kościołem katolickim zeszła już to totalnego rynsztoka i przypomina to już nawet nie to co robili komuniści w PRL-u. To co robi Lis jest odczłowieczaniem duchownych rodem z niemieckich gadzinówek z lat 30-tych i budowaniem nienawiści do Kościoła. Oni również szli na wojnę z klerem, który potem czerwoni kłamliwie przedstawili jako sojuszników Hitlera. Lis przeszedł jednak już dawno granicę obsmarowywania Piusa XII, które wyznaczało standardy żenady. Lis wykorzystuje najniższe instynkty i ludowy antyklerykalizm by uderzyć w Kościół. Portal fronda.pl postanowił pójść wojnę ze „szmatławcem” Lisa. Wchodzę w tę wojnę. Należy powiedzieć dość. Inaczej już niedługo zobaczymy papieża w pornograficznych pozach na okładce lisowskiego brukowca.
„To nawet nie skandal, ale otwarty atak na katolików. Kościół został ukazany przez redaktora Lisa jak dom publiczny w którym ma miejsce pogańska orgia. Lis posłużył się obrazem księdza-homoseksualisty, aby dać wyraz swojej głupiej radości i taniej prowokacji. Niestety, określenie "seks po bożemu" jak również "Kościół potępia gejów, ale toleruje homoksięży" jest po prostu nieprawdziwe i nosi znamiona oszczerstwa, które jest niezgodne z prawem. Oczywiście polski Episkopat powinien się sprawą okładki nowego "Newsweeka" natychmiast zająć”- czytamy na stronach fronda.pl. Od dzisiaj portal portal nie będzie mówił o tym "szmatławcu" i nie będzie go nawet cytował w przeglądzie prasy. „Koniec taniej i obrazoburczej treści w polskich mediach. Dość wycierania swoich twarzy wartościami chrześcijańskimi. Trzeba zatrzymać ten pociąg ateizacji i wulgarnej pogardy dla katolików”. Podpisuje się pod tym stanowiskiem. Przestańmy już w normalny polemizować z pismem Lisa, tak jak nie polemizujemy z „Faktami i Mitami” czy Urbanowskim „Nie”. Niestety „Newsweek” właśnie wszedł do trójki najlepiej sprzedających się tygodników w kraju, a to oznacza ( o ile Lis nie stosuje swojej kreatywności sprzedażowej jak w czasach, „Wprost”), że Polacy kupują barbarzyńską wojnę z Kościołem. W jakiś sposób trzeba, więc z tym środowiskiem walczyć. Jak? Na pewno nie poprzez normalny dialog. Z barbarzyńcami się nie dyskutuje. Łukasz Adamski
Andrzej Wajda i Robert Więckiewicz mieli reklamować OLT Express. Spot został nawet nakręcony
Michał Kwieciński, producent filmu o Lechu Wałęsie, zdradza kulisy kontaktów z firmami Marcina P., oszusta, który naciągnął tysiące Polaków. Okazuje się, że w zamian za dotację na film o byłym prezydencie producent świadczył usługi na rzecz OLT i Amber Gold. W ramach współpracy przygotowana została m.in. reklama firm Marcina P., w której wystąpił Andrzej Wajda.
Z ustaleń tygodnika „Wprost” wynika, że film promocyjny powstał w Akson Studio, firmie produkującej film „Wałęsa”. Głównymi bohaterami spotu mieli być Wajda oraz Robert Więckiewicz, grający tytułową rolę w filmie o byłym prezydencie. O kampanii promocyjnej opowiedział kilkanaście dni temu gazecie Kwieciński, który dziś wypiera się swoich słów. Producent filmu o Wałęsie nie ukrywał żalu, jaki ma do P. My żeśmy wykonali dla nich jednak pracę. Ta praca też jest jakaś i właściwie ja tu jestem najbardziej rozczarowany, że ta praca jest niewyceniona. Myśmy zrobili dla nich usługi za jakiś milion złotych - tłumaczył Kwieciński. Pytany, co firma zrobiła dla AG, wymienia:
Zrobiliśmy foldery, zrobiliśmy dziesiątki… Była konferencja prasowa. Z OLT i z Amber Gold. Dwie. (…) Były jeszcze wizyty na planie. Zamówione krzesła z Amber Gold. No, dziesiątki takich rzeczy – ulotki, początki filmu promocyjnego Amber Gold i OLT Express, który zaczęliśmy robić. Kwieciński opisuje, jak wygląda reklamówka OLT i Amber Gold:
Chodziło o to, że połączenie miało być montażowe, że tu pan Andrzej na planie kręci...(...) „Wałęsę”. Lata liniami OLT, co żeśmy też nakręcili, bo raz przeleciał czy dwa razy. On naprawdę latał. (...) I to było wmontowane. Pan Andrzej lata tym samolotem, Więckiewicz lata tymi samolotami, film „Wałęsa” się kręci i jest OLT Express.
Producent wyjaśniał, że filmik trwa około jednej minuty.Ze słów Kwiecińskiego wynika jasno, że twórcy filmu o Lechu Wałęsie włączyli się do kampanii promowania oszusta Marcina P. i jego fałszywych interesów. Ta współpraca do kolejny styk między środowiskiem ludzi obecnej władzy i biznesami P. Warto wspomnieć, że premier Donald Tusk, tłumacząc, na jakiej podstawie ostrzegał swojego syna Michała Tuska przed interesami Marcina P., mówił, że podejrzenia o OLT i Amber Gold były powszechne. Ciekawe, że do twórców filmu o Wałęsie to nie dotarło, podobnie jak do ludzi z gdańskiej PO... KL
Jakże wiele musiało się zmienić by wszystko pozostało po staremu, czyli jak manipuluje TVN i jak naucza Daniel Passent Niedzielna "Loża Prasowa" w TVN 24 jak zwykle dostarcza ciekawych obserwacji. Nie tyle jednak na skutek ciekawych opinii tam wypowiadanych, bo dawno już w tym programie nie ma swobodnej dyskusji, którą zastąpiła propaganda, ale w kwestii mechanizmów manipulacyjnych. I tak na przykład przy temacie gigantycznego skandalu, jakim jest ujawnienie, iż co najmniej dwie rodziny ofiar tragedii smoleńskiej pochowały inne osoby niż swoich bliskich czytamy na ekranie delikatne ZAMIESZANIE PRZY EKSHUMACJI A z kolei przy rozdmuchanej do granic niewyobrażanych sprawie otrzęsin w pewnej katolickiej szkole widzimy napis WSTRZĄSAJĄCE OTRZĘSINY Tam określenie niejasne, miękkie - "zamieszanie", tu - wstrząsające, ostre, jednoznaczne określenie. A redaktorzy siedzą i kiwają głowami. Ale jest przecież na miejscu weteran mediów PRL/III RP Daniel Passent, którego już trzecie pokolenie naszych rodzin zmuszone jest oglądać. Rodziców nauczał, czym jest socjalizm i dlaczego generał Jaruzelski ma prawo rozpędzać demonstracje zgniłej opozycji. Nas w latach 90 pouczał, na czym polega transformacja w demokrację. A dzisiaj nasze dzieci mają słuchać, na czym polegają "zbrodnie" Kościoła i opozycji. Jakże wiele musiało się zmienić by wszystko pozostało po staremu. Godnym jego następcą wydaje się bardzo elastyczny w podejściu do prawdy Paweł Wroński "Wyborczej". Te orzekł, że fakt, iż Piotr Zaremba przechodził otrzęsiny na studiach pozwala "zrozumieć jego publicystykę". Zamierzona ironia wyszła jak cięcie nożem po szkle, zwłaszcza po protestach Igora Jankego z Salonu24.pl. Wroński z zaciśniętymi zębami przeprosił rzucając "sorry". I obserwacja czwarta: red. Małgorzata Łaszcz cytuje konkretne teksty z portalu wPolityce.pl, ale nie pozwalają jej chyba podać źródła, bo udaje, że wzięła je z powietrza. Ale niech i tak będzie. Na tle innych manipulacji ta rzeczywiście jest niewinna. Gim
Wymiar sprawiedliwości tkwi w PRL-owskiej mentalności. „Tu jest potrzebna gruntowna weryfikacja kadr” Stowarzyszenie Godność już nie protestuje po ostatnich aferach w sądownictwie na Wybrzeżu, bo tych protestów w sprawie złego funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości na przestrzeni ostatnich lat napisaliśmy wiele. Wszystkie władze je lekceważyły. Pisaliśmy do ministra Ziobry o skandalicznym usunięciu ze stanowiska dyrektora Petrobalticu Jana Kurka w 2002 r. Petrobaltic miał odłożone na koncie 155 milionów zł. Po zwycięstwie SLD w wyborach w 2001 r. trzeba było znaleźć dobrą fuchę dla pana Andrzeja Szulca, przyjaciela prezydenta Kwaśniewskiego. W akcję odwołania dyr. Kurka włączyła się Prokuratura Gdańska (prokurator Pluta). Dyr. Kurka zwolniono. Ciągano go na przesłuchania i po sądach przez 7 lat. Ostatecznie został uniewinniony. W oskarżaniu dyr. Kurka dzielnie pomagała gdańska prasa (red. Daszczyński). Jan Kurek, jako dobry fachowiec geolog-wiertnik, został zatrudniony przez zagraniczną firmę przy poszukiwaniu złóż ropy w Kazachstanie. Nikt z jego oskarżycieli go nie przeprosił (dyr. Szulc, prokuratura, gdańscy dziennikarze), o wyroku uniewinniającym go nie napisała żadna gdańska gazeta. Nie wypłacono mu żadnego odszkodowania. Dodać jeszcze należy, że dyr. Szulc po objęciu stanowiska przekazał z konta firmy na Fundację pani Jolanty Kwaśniewskiej 400.000 zł. Pan minister Z. Ziobro, do którego napisałem, nie podjął w tej sprawie żadnych działań, ale nawet mi nie odpisał. Lepiej więc, żeby w sprawie ostatnich afer milczał, bo dla mnie jest mało wiarygodny. Czy po sprawie, którą przytoczyłem wyżej, po Liście do Ministra Sprawiedliwości i Krajowej Rady Sądownictwa, który przesyłam, po wyroku na Krzysztofa Wyszkowskiego i innych można mieć zaufanie do polskiego wymiaru sprawiedliwości? Ostatnie wyroki w sprawie mafii pruszkowskiej są dowodem, że tkwi on korzeniami w PRLowskiej mentalności. Tu jest potrzebna gruntowna weryfikacja kadr sędziowskich i prokuratorskich oraz usprawnienie procedur postępowania na wszystkich szczeblach. Niezależna Prokuratura pokazała, że w obecnym kształcie z jej Radą Prokuratorów nie ułatwia a wręcz utrudnia funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości. Czesław Nowak
Metoda Miecugowa, czyli Polska jest kobietą, niestety Subotnik Ziemkiewicza Subotnik Ziemkiewicza, jak sama nazwa wskazuje, powinien być napisany i zawieszony na stronie rp.pl w sobotę. Ale nie został. Co mam powiedzieć? Zmęczenie materiału, organizm nie wytrzymał. Przepraszam, piszę i wieszam w niedzielę, starając się dogonić wydarzenia. Nie żeby to były wielkie wydarzenia, ale w tygodniu jakoś stale nie ma czasu na ich odnotowanie. Na przykład, po raz pierwszy mam ochotę szczerze pogratulować Januszowi Palikotowi. Byłemu kapciowemu Tuska, później oficjalnie tworzącemu opozycyjną alternatywę wobec niego, udało się coś, co przez lata wydawało się niewyobrażalne: prześcignąć Jarosława Kaczyńskiego w konkurencji „polityk, któremu najbardziej nie ufamy”. I na tym sukcesie pajac z Biłgoraja najwyraźniej nie zamierza poprzestać, bo właśnie lansuje swoje kolejne wcielenie: patrona drobnej przedsiębiorczości. Ja się nie mogę doczekać, kiedy Palikot pójdzie śladami pana Grodzkiego i po stosownej kuracji hormonalnej oraz amputacji (a nie wydaje mi się, żeby było wiele do amputowania) zawalczy o przywództwo ruchu kobiecego. W kategorii pajacowania trzeba jednak przyznać, że wyrosła Palikotowi ostra konkurencja − redaktor Cezary Łazarewicz, który podłym tekstem w lisowym, brukowym „Newsweeku” zapracował sobie na tytuł „dziennikarskiej hieny” wystąpił przeciwko Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich z pozwem sądowym. Dołączył w ten sposób do stale rosnącej rzeszy miejscowych pieniaczy, i to od razu z przytupem godnym producenta filmidła „Kac Wawa”, który pozwał recenzenta za zjechanie wspomnianego dzieła. Pieniacze sami w sobie są oczywiście śmieszni, problemem są sądy, które zamiast spuszczać ich na drzewo, potrafią zasądzać wyroki tyleż groteskowe, co haniebne i groźne. Nie tak dawno zdarzyło się (opiszę tę historię w wolnej chwili szerzej, na razie tylko zasygnalizuję), że na pewnej uczelni zgłoszono pewnego, nazwijmy go, naukowca, do tytułu doktora honoris causa. Podczas obrad gremium przyznającego zaszczytne tytuły wystąpiła uznana pani profesor i przypomniała, iż wspomniany pan w stanie wojennym zachowywał się wyjątkowo podle (co jest świętą i przez nikogo nie kwestionowaną prawdą). Pod wpływem jej perswazji od uhonorowania go odstąpiono. A facet, dowiedziawszy się o tym, wytoczył pani profesor proces o pozbawienie go tytułu, i uzyskał wyrok, jakiego żądał. Przyznacie Państwo, że skoro w polskich sądach dzieją się takie cyrki, to znaczy, że może się w nich zdarzyć wszystko, i redaktor Łazarewicz nie jest wcale pozbawiony szans. Pozew Łazarewicza dziwnie rymuje się z procesem, jaki „Newsweek” wytoczył „Wprostowi” o mniemaną kradzież pomysłu „akcji”, mającej na celu przekonać czytelników, że Polska jest „fajna”, względnie „OK”. Jeśli ktoś ma prawa autorskie do wmawiania Polakom, że jest super i coraz nieźlej, to chyba akurat rząd, który jedzie na tym patencie od pięciu lat. Głównie za pomocą odwracania uwagi kredytożerców od mnożących się na horyzoncie problemów i zagrożeń, i kanalizowania niepokoju w nienawiści do opozycji − w czym oba wspomniane tygodniki odgrywają znaczącą rolę. W poprzedni piątek napisałem o tym felieton na interii, przywołując określenie „przemysł przykrywkowy”. Ponieważ niedawno zaczepił mnie publicznie Ernest Skalski, dywagując o rzekomych frustracjach, które uczyniły ze mnie publicystę opozycyjnego (no bo żeby taka fajna Polska, jaką nam za pożyczone pieniądze urządził Tusk, się nie podobała, to może być tylko skutek jakichś osobistych frustracji − rozumowanie Skalskiego i jego towarzystwa każdy, kto pamięta czasy „prylu”, uznać musi za mało oryginalne) w felietonie powyższym poradziłem mu, żeby się zajął może raczej właśnie funkcjonowaniem tego aparatu przykrywkowego, niż insynuacjami. Właśnie znalazłem w sieci odpowiedź zasłużonego dziennikarza: nie ma żadnego przemysłu przykrywkowego, nie ma żadnego dziennikarstwa prorządowego, Ziemkiewicz kłamie, bo oni wszyscy są wobec Tuska bardzo krytyczni, na przykład taka „Gazeta Wyborcza” krytykuje go bardzo ostro! (No pewnie: „Rzekł lis: »Jesteś winny! / Boś zbyt dobry, zbyt łaskaw i zbyt dobroczynny«!”). Jedynym problemem mediów jest tabloidyzacja, a tabloidyzację to oni krytykują od dawna i nie są za nią odpowiedzialni. Rzecz jest typowym, jak to nazywa psychologia, „wyparciem”. Polemizuje przecież Skalski z tekstem, w którym podałem bardzo konkretny przykład: listę pseudotematów, które stanowiły oś serwisów i komentarzy poprzedniego weekendu, i tematów ważnych, które w tych programach pominięto względnie zmarginalizowano na rzecz dupereli. Taką samą listę można ułożyć na ten weekend. Do tabloidów czy na pudelka akurat w ogóle od dawna nie zaglądałem − piszę o mediach uważających się za „wiodące”, o serwisach informacyjnych, telewizyjnej publicystyce i dyskusjach „ekspertów” stanowiących tło dla żółtych pasków. Wszystko, panie przez te tabloidy, wypiera Ernest Skalski fakty świadczące o totalnym ześwinieniu salonu, który niepostrzeżenie zmienił się w hałastrę uwieszonych tuskowej budżetowej poły lizusów. Inny nestor dziennikarstwa, osobiście odpowiedzialny za telewizję zwaną przez internautów Tusk Vision Network, poszedł jeszcze dalej − wszystko przez widzów! A przynajmniej, żałosny program TVN to właśnie wina jego widzów, którzy na stacji taką sieczkę i „naparzankę” wymuszają. Ciekawe, czemu milczą te chóry obrońców leminga, które odezwały się po artykule Mazurka. Ten przecież tylko sobie z lemingów żartował, (co robić, awans społeczny zawsze jest wdzięcznym tematem do żartów, a „młodzi wykształceni z wielkich miast” to właśnie głownie świeży przesiedleńcy, zakompleksieni swym nieprawym, wsiowym pochodzeniem i dlatego tak gorliwie obnoszący się z pogardą dla „pisowców” i „moherów”) − a tu Miecugow jedzie bezlitośnie po TVN-owskim targecie, że głąby i bezguścia, i gdzie ci oburzeni? A wcześniej przecież równie bezceremonialnie podsumował ludzi, dla których przygotowuje medialną strawę, pan dyrektor Miszczak. I też było cicho. Swoją drogą, jak się ci ludzie muszą męczyć, szuflując tę karmę dla przeżuwaczy, którymi tak serdecznie gardzą. Wszyscy się zastanawiają, jakie jeszcze karkołomne obietnice może Tusk wymyślić do swego kolejnego expose, żeby przykryć nimi nie zrealizowanie obietnice z poprzednich expose. A może wcale nie musi obiecywać? Może poleci Miecugowem i postawi na szczerość do bólu? („Stawiamy na szczere wypowiedzi” − tak sobie poczytuję „Decybele” Dobrowolskiego sprzed lat 40 lat, i strach, jakie to wszystko nadal aktualne). Tak, powie Tusk, jestem picerem, cwaniaczkiem drobnym i kombinatorem, na niczym się nie znam, poza sprawianiem wrażenia, ale to wszystko nie moja wina, tylko wasza, wyborców. Takim jesteście beznadziejnym („popierdolonym” jak mówią lemingi) narodem, takich właśnie polityków lubicie, jak ja czy Kwachu, na lepszych nie zasługujecie, i trzy wam w cztery. Panie Ostachowicz, co pan na to? Moim zdaniem to by chwyciło. Nie dlatego, że przypadkiem prawda, ale dlatego, że Manuela Gretkowska miała rację: Polska jest kobietą, niestety. Niestety, bo nie jest kobietą spełnioną, że tak to ujmę normalną, tylko kobietą tkniętą syndromem maltretowanej żony, tą właśnie przypadłością, na którą lansuje się ostatnio Kasia Figura. Jak wie każdy, kto się z problemem zetknął, na nic tu żadne niebieskie linie czy dyrektywy unijne (te służą pod pozorem walki z patologią celom zupełnie innym, podłym zresztą), czego wyznania znanej aktorki najlepszym dowodem: już kto jak kto, ale ona, gwiazda, miała fizyczne możliwości wywalić z domu toksycznego męża, którego na dodatek utrzymywała, na zbity pysk natychmiast, gdy podniósł na nią rękę. Każdy, kto się z problemem zetknął, wie, że problemem maltretowanych żon jest ich głębokie przekonanie, że nie zasługują na nic lepszego. Zaniżona samoocena, poczucie braku własnej wartości − to ono daje domowemu prześladowcy bezkarność. Sponiewiera, zbije, poniży, ale potem przyniesie kwiatek, pochwali zdawkowo albo w inny sposób okaże łaskawe zainteresowanie, i nieszczęsna idiotka czepia się pazurami nadziei, że jednak jakoś się ułoży. I tak latami. Jeśli ktoś nie dostrzega, że układ pomiędzy Polską a jej warstwą rządzącą, której jednym z najbardziej typowych produktów są rządy Tuska, opiera się na identycznym mechanizmie, to chyba popił sobie czeskiego alkoholu i mu się z oczami porobiło. RAZ
Jeszcze o.p. Senatorze JFL - ale nie tylko WDost.Jan Filip Libicki znów się odezwał – oskarżając mnie, że chytrymi sztuczkami uniemożliwiam Mu wniesienie p-ko mnie pozwu do sądu. Otóż, p. Senatorze: ja niczego nie „uniemożliwiam”! Przeprosiłem Pana natychmiast, zanim jeszcze Pan na blogu zareagował, bo mi było głupio i wstyd z powodu tej pomyłki; w tych przeprosinach wyjaśniłem, dlaczego do niej doszło, przeprosiłem potem jeszcze z pięć razy – przeprosiłem również na Jego blogu (p. Senator usunął teraz z niego możliwość komentowania – i moje przeprosiny przy okazji!), nie przeprosiłem mailowo, bo (a) uznałem, że wystarczy, i (b) nie znam Jego e-adresu – i mogę przeprosić jeszcze dziesięć razy:
„Przepraszam WDost Jana Filipa Libickiego za pomylenie Go z byle Posłem” - ale na tym koniec.
P.Senator miał do mnie jeszcze dwa pytania:
„Pierwsze: W przyszłym tygodniu Sejm ma zająć się projektem Solidarnej Polski zakładającym wykreślenie z dotychczasowej ustawy antyaborcyjnej tak zwanych „wyjątków eugenicznych”. Ciekaw jestem, jaką opinie ma JKM w tej sprawie?
I drugie: Mój adwersarz uważa, iż media nie powinny pokazywać niepełnosprawnych sportowców. Czy w takim razie pogląd ten rozciąga także na niepełnosprawnych polityków?”
Ad 1: Nie mam żadnej, bo nie interesują mnie ostatnie podrygi III Rzeczypospolitej w dziedzinie ustawodawstwa anty-aborcyjnego – a w szczególności projekty „Socjalistycznej Polski”. Natomiast jestem – i pisałem o tym wyraźnie, co najmniej 20 razy – zdecydowanym przeciwnikiem eugeniki. Jestem darwinistą, i uważam, że osobnicy nieprzystosowani powinni znikać ze swoimi genami w sposób naturalny; najczęściej dzieje się to w ten sposób, że żadna kobieta nie daje im dziecka, a czasem przez śmierć. Decydować o tym powinna wg.ateistów: Natura – wg. fideistów: Bóg, (co wychodzi na to samo) – natomiast postępowcy chcą, by decydował o tym człowiek, jakiś dr.Mengele. Oczywiście Hitler, jak każdy socjalista, był za eugeniką. A przy okazji: jak przypomniał p. Rafał A.Ziemkiewicz, pierwszym, który organizował para-olimpiady był Adolf Hitler. Na razie w formie wewnątrz-niemieckich spartakiad inwalidów wojennych.
http://fakty.interia.pl/felietony/ziemkiewicz/news/fabryka-kitu,1842446,7688
Po zwycięskiej wojnie na pewno zrobiłby to na skalę światową – za zwykłym u Niego rozmachem i zadęciem. Już widzę ten mecz piłki nożnej: drużyna „Zdobywców Monte Cassino” przeciwko drużynie „Obrońców Monte Cassino” – obydwie złożone z inwalidów bez jednej nogi, o kulach. Jak widzieliśmy w programie u p.Tomasza Lisa. Na szczęście Hitler przegrał tę wojnę – ale dziś Jego (marni, na szczęście) naśladowcy objęli władzę w Europie.
Ad 2: Nie. Człowiek bez władzy w nogach jest śmieszny, gdy „biega” - „Mądry słoń nie naśladuje motyla” - a nie gdy myśli i mówi. Co prawda jedyny znany mi polityk na wózku inwalidzkim, śp.Franklin Delano Roosevelt, powinien był zostać zmieciony przez impeachment i skazany za zbrodnie przeciwko narodowi amerykańskiemu – ale chyba nie ma to wiele wspólnego z Jego inwalidztwem. Chociaż: może? Podobno „W zdrowym ciele zdrowy duch!”? Przy okazji zawiadamiam jednak Pana, p.Senatorze, że wedle powszechnej opinii ekspertów amerykańskich, FDR był ostatnim prezydentem na wózku inwalidzkim – bo wprowadzenie telewizji spowodowało, że tacy nie mają szans, gdyż ludzie lubią polityków przystojnych, a nie myślących. Dlatego jeśli zostaną wprowadzone wybory większościowe, to powinien Pan – by mieć w nich szanse – domagać się zakazu pokazywania polityków w telewizji. Ja to poprę! Ponieważ sam nie mogę tych odpowiedzi zamieścić na blogu p. Senatora - liczę, że pozwoli Pan swoim licznym i wiernym Czytelnikom zapoznać się z nimi. JKM
Walka z monopolem czy z konkurencją? Mówiąc o walce z monopolami należy zacząć od dwóch pytań: 1) Czy w ogóle ją prowadzić? 2) Kto powinien ją prowadzić? Na drugie pytanie odpowiedź jest jasna: na pewno nie państwowy urząd antymonopolowy – a to dlatego, że taki urząd sam w sobie jest monopolem; zacząć więc powinien od rozwiązania samego siebie. Nawet gdyby wyszukiwaniem monopolistów zajmowali się prywatni łowcy monopoli, to i tak decyzje musiałby podejmować jakiś jeden urzędnik – i byłby on tym samym monopolistą. Być może jednak warto mieć jednego monopolistę – by nie mieć innych monopolistów? Tu zacząć trzeba od tego, kogo nazywamy „monopolistą”. P.Mikołaj Barczentewicz, tłumacz tej książki, wyróżnił w przedmowie (która właściwie powinna być ”posłowiem”) pogląd przypisywane szkole „austriackiej” - i szkole „chicagowskiej”. Wedla „austriaków” „monopol” powstaje wtedy, gdy na jego straży stoi państwo; jeśli nawet wszystkie ćwierkotki na świecie produkuje jedna firma, to nie ma monopolu, bo w każdej chwili ktoś może wejść na rynek i tańsze i lepsze ćwierkotki zaoferować. Natomiast – pisze Tłumacz: „Ekonomiści szkoły chicagowskiej nie odrzucają koncepcji monopolu rynkowego oraz prawnej ochrony konkurencji z zasady – tak jak „Austriacy” - lecz wskazują na częstokroć nieprzezwyciężalne problemy informacyjne i motywacyjne, które uniemożliwiają sędziom i organom antymonopolowym osiąganie celu promowania konkurencji i dobrobytu konsumentów”. Niestety: w takim razie śp.Milton Friedman nie należałby do szkoły chicagowskiej, bo na własne uszy słyszałem, jak mówił: „Ile potrzeba przedsiębiorstwa na rynku, by nie było monopolu? Wystarczy jeden – byle mógł swobodnie powstać drugi”. Zresztą Tłumacz pisze: „Taki pogląd z czasem zaakceptował sam Milton Friedman”. Sam Autor przytacza jeszcze pogląd śp.Maurycego N. Rothbarda, który zauważył, że właściwie każdy jest w pewnym sensie monopolistą – na przykład w miasteczku on jedyny sprzedaje ten towar po takiej cenie. Jest to sprowadzenie „walki z monopolami” do absurdu – a więc na miejsce dla niej właściwe. P.prof.Dominik T.Armentano z uporem godnym lepszej sprawy (skoro ustaliliśmy, że ta „walka” jest absurdem – jaki jest sens pokazywać przykłady, że prowadzi ona do absurdów??) pokazuje, do jakich konsekwencyj prowadzi walka z monopolem. Przykład firmy AlCoA, uniewinnionej w roku 1939 i w rewizji uznanej za monopolistę w 1945 roku jest klasyczny. Firma przez 50 lat zniżyła cenę swego produktu (sztabek aluminium) z $5 na 22 centów – pokazując, że konkurencja podobnych produktów i groźba pojawienia się konkurencji wystarcza, by monopolista musiał zachowywać umiar (AlCoA wykazywała stale 10% zysku). Ale właśnie ta obniżka cen była argumentem za tym, że AlCoA nieuczciwie chce wyeliminować konkurencję!! Takich przykładów jest wiele. Tłumacz zresztą podaje przykłady z Polski – gdzie za „monopolizację” uznano (dobrowolną przecież!) umowę, jaką dystrybutorzy zawierają z producentem, że będą oni sprzedawali jego produkt po sztywno ustalonej (lub „nie wyższej (niższej) niż...”) cenie! Tak to stoi, niestety, w ustawie... Tak książka bardzo przydatna będzie praktykom walczącym z bezczelnością „anty-monopolowego monopolisty”. Przyda się i dziennikarzom. Tłumacz jest, niestety, prawnikiem – i styl tłumaczenia, po części generowany przez żargon używany przez tłumaczonych ekonomistów, trochę utrudnia czytanie. Ale przecież nie osobom, dla których przeznaczona jest ta książka. A niektórym dziennikarzom, naiwnie „walczącym z monopolistami” książka ta pomoże zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Zresztą ostatni rozdział („Polityka anty-monopolowa w wolnym społeczeństwie”) przystępnie wyjaśnia, o co chodzi – bez używania tak trudnych słów jak „podaż” czy „miernik zastępowalności”. Tu mozna obejrzeć wykład prof.Armentano:
http://www.youtube.com/watch?v=xBT-fnJsfo0
JKM
Państwo się pruje Z naszym demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej jest trochę tak, jak z Penelopą, to znaczy - z Penelopą widzianą oczyma gitowców. Gitowcy mający ambicje intelektualne, zapoznawszy się z „Odyseją”, a konkretnie - z podstępem Penelopy wobec zalotników orzekli, że ta cała Penelopa, to „w dzień szyje, a w nocy się pruje”. Otóż podobieństwo naszego demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego... i tak dalej - z Penelopą polega na tym, że ono wprawdzie niczego nie szyje, za to widać gołym okiem, że pruje się na potęgę. Tak być musi, bo do jakiegoż innego stanu mogą doprowadzić państwo okupujący je bezpieczniacy, w dodatku niepewni trwałości tej okupacji? A tę niepewność widać gołym okiem choćby w oskarżeniu, jakie właśnie wysunął pod adresem Służby Kontrwywiadu Wojskowego słynny agent CBA „Tomek” - obecnie poseł Prawa i Sprawiedliwości Tomasz Kaczmarek - że mianowicie SKW go inwigiluje. Kontrrazwiedka ma się rozumieć, wszystkiemu zaprzecza, ale nie ma, co się tym przejmować, skoro wiadomo, że bezpieka inwigiluje nie tylko posła Kaczmarka, a więc - poszczególne watahy śledzą się nawzajem - ale wszystkich bez wyjątku? Przekonałem się o tym przed kilkoma laty, gdy kilku osiedlowych operatorów telefonii komórkowej poprosiło mnie o napisanie w ich imieniu pisma do ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka, by rząd refundował im koszty utrzymywania kancelarii tajnych, koszty zatrudnienia w nich ubeka, to znaczy - pracownika mającego certyfikat dostępu do informacji niejawnych, jakie w naszym nieszczęśliwym kraju wydaje Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a także koszty przechowywania przez 10 lat elektronicznych nośników informacji, na których zarejestrowane są wszystkie rozmowy prowadzone przez telefony komórkowe. Nie bilingi, to znaczy - bilingi oczywiście też - ale TREŚĆ ROZMÓW! Ponieważ ustawa Prawo telekomunikacyjne nakłada na operatorów te obowiązki, prosili oni o refundację kosztów, bo im te informacje nie są do niczego potrzebne, natomiast potrzebne są bezpieczniakom, którzy obficie z nich korzystają, nie przejmując się naturalnie żadnymi tam głupstwami w rodzaju ochrony tajemnicy korespondencji. Zresztą - powiedzmy sobie szczerze - wiara, że tę tajemnicę ochronią niezawisłe sądy, jest straszliwą iluzją, która powinniśmy jak najprędzej porzucić. Jakże niezawisłe sądy mogą kogokolwiek uchronić przez wścibstwem bezpieki, kiedy nie mamy przecież pewności, czy niezawiśli sędziowie nie są przypadkiem konfidentami, a nawet - kadrowymi pracownikami którejś z bezpieczniackich watah? Bo tylko angelicznie naiwnemu Pierwszemu Prezesowi Sądu Najwyższego Adamowi Strzemboszowi wydawało się, że kto, jak kto - ale środowisko sędziowskie „oczyści się” z konfidentów samodzielnie. Jak wiadomo, nic takiego nie nastąpiło, a ostatnia „ohydna prowokacja” wobec prezesa niezawisłego Sądu Okręgowego w Gdańsku skłania do podejrzeń, że przez ostatnie 22 lata bezpieczniackie watahy wojskowe i cywilne nafaszerowały organy wymiaru sprawiedliwości konfidentami, niczym wielkanocną babę - rodzynkami. Dlatego też bardzo szybko okazało się, że pobożny minister Gowin, dopuszczony przez soldateskę w charakterze listka figowego, który do czasu ma zakrywać figę, jaką wataha zamierza pokazać Kościołowi, może tylko groźnie kiwać palcem w bucie - co zresztą skrupiło się na wiceministrze sprawiedliwości Grzegorzu Wałejce, którego minister Gowin zdymisjonował gwoli podreperowania swego prestiżu. Natychmiast zresztą został oskarżony o - jakże by inaczej - „złamanie prawa”, bo kazał przesłać do Ministerstwa Sprawiedliwości akta spraw Amber Gold. Okazało się, bowiem, że na skutek wiosennej nowelizacji prawa o ustroju sądów powszechnych, minister nie może kontrolować akt sądowych. Znaczy się - może tylko bezpieka. Jako pierwszy złamanie prawa przez pobożnego ministra Gowina odkrył były minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski, który ministrem sprawiedliwości w rządzie premiera Tuska został zamiast Julii Pitery, przewidzianej na ten resort w „gabinecie cieni”. Kto pana Zbigniewa Ćwiąkalskiego premieru Tusku nastręczył - tego pewnie już nigdy się nie dowiemy, ale pamiętamy, że pan Ćwiąkalski ministrem sprawiedliwości być przestał w związku z aferą hazardową, której początki tkwią w zuchwałym aresztowaniu Petera Vogla wiosną 2008 roku. Można tedy wydedukować nie tylko to, że soldateska w ten sposób przygotowuje grunt pod podmiankę premiera Tuska na jakiegoś jeszcze niezużytego Umiłowanego Przywódcę. Pewne znaki wskazują, że w przygotowania do takiej podmianki został wciągnięty również tak zwany „duży pałac”, czyli ekipa obstawiająca prezydenta Komorowskiego. Wprawdzie prezydent Komorowski cieszy się zaufaniem soldateski, o czym świadczy choćby deklaracja pana generała Marka Dukaczewskiego, że jak tylko Bronisław Komorowski wygra, to on otworzy sobie szampana - ale przecież jestem pewien, iż funkcjonariusze i wychowankowie RAZWIEDUPR nie zapomnieli przykazania Włodzimierza Lenina, że należy „ufać i kontrolować”. Zatem zaufanie - to jedno - a obstawa - to rzecz druga. Kolejna sprawa, to to, iż zawiadomienie do prokuratury o popełnieniu przez ministra Gowina przestępstwa skierował poseł SLD Dariusz Joński. Można z tego wydedukować, że niedorżnięte w swoim czasie komuchy mają nadzieję, że w ramach podmianki soldateska powierzy zewnętrzne znamiona władzy właśnie im, a oni, razem z sojuszniczym PSL-em, no i schetyniakami, którzy będą tworzyli PO po wyciśnięciu stamtąd niepotrzebnego już pobożnego ministra Gowina, utworzą nowy rząd bez konieczności przeprowadzania przyśpieszonych wyborów. Oczywiście nie są to jedyne, ani nawet - najbardziej spektakularne objawy prucia się państwa. Właśnie wojskowa prokuratura przeprowadziła kolejną ekshumację ofiary katastrofy w Smoleńsku tzn. Anny Walentynowicz, bo wygląda na to, że w jej grobie pochowany został ktoś inny, a podobne podejrzenia pojawiają się w jeszcze 4 przypadkach. Warto w związku z tym przypomnieć kłamstwa wygłaszane publicznie przez ministra Jerzego Milera, jakoby prokuratorzy polscy brali udział we wszystkich czynnościach podejmowanych przez władze rosyjskie w tej sprawie. Kłamstwa te były dezawuowane niemal natychmiast, bo zaledwie kilka minut później w tym samym dzienniku telewizyjnym, kiedy to prokurator wojskowy informował, iż prokuratorzy polscy „czekają na protokoły z Rosji”. Otóż gdyby naprawdę uczestniczyli w czynnościach, to na żaden protokół nie musieliby czekać, gdyż podpisywaliby go na miejscy po zakończeniu czynności. Skoro zaś „czekali”, to znaczy, że minister Miller koloryzował, podobnie jak pani Ewa Kopacz, która chyba w uznaniu tych umiejętności została sejmową marszalicą. Dopiero w tym kontekście można lepiej zrozumieć awanturę wywołaną przez Andrzeja Wajdę w związku z pochowaniem na Wawelu prezydenta Lecha Kaczyńskiego z małżonką. Niezależnie od poczucia konieczności odwdzięczenia się za zakończenie wesołym oberkiem incydentu w Głuchach, gdzie niezwykle taktowne samobójstwo „bez udziału osób trzecich” popełnił Bartłomiej Frykowski, pan Andrzej mógł się awanturować również, dlatego, że dotarły doń jakieś przecieki, co do prawdziwej tożsamości osób pochowanych z takim przytupem na Wawelu. Kto wie, czy nie zachodzi podejrzenie, iż Rosjanie przynajmniej w kilku przypadkach, nie zalutowali w trumnach żadnych „osób”, tylko szczątki jakichś innych organizmów? Jakże inaczej wytłumaczyć determinację niezależnej prokuratury, by pod żadnym pozorem nie otwierać trumien? A ponieważ nie jest wykluczone, że pan Andrzej Wajda nie traci nadziei, iż sam będzie pochowany na Wawelu, to w tej sytuacji może nie być mu obojętne, w jakim znajdzie się towarzystwie. Tak czy owak widać wyraźnie, że soldateska doprowadziła do sytuacji, w której nie można już mieć zaufania do ŻADNEGO organu naszego demokratycznego państwa prawnego, które wprawdzie niczego już nie szyje, za to pruje się w tempie stachanowskim, by w ten sposób stworzyć uzasadnienie dla podmianki. SM
Urząd nieczynny Komisja Nadzoru Finansowego, mająca czuwać nad bezpieczeństwem rynków kapitałowych, zmienia się w bankowe lobby. W październiku 2011 r. premier Donald Tusk powołał na stanowisko prezesa Komisji Nadzoru Finansowego Andrzeja Jakubiaka, który, aby objąć funkcję, musiał zrezygnować z bycia zastępcą Hanny Gronkiewicz-Waltz w Warszawie. W ten sposób PO odzyskała (poprzednik Stanisław Kluza nominowany był za rządów PiS) jeden z najważniejszych urzędów dla polskiej gospodarki.
Kryptonim „Secure 360” KNF nadzoruje wszystkie instytucje finansowe, wydaje zgody na objęcie funkcji w zarządach banków, pilnuje, aby nie dochodziło do prania brudnych pieniędzy, transferu zysku za granicę, a także, by nie oszukiwano klientów. Pod nowymi rządami KNF coraz bardziej upodabnia się do reprezentanta interesów bankowego lobby niż bezstronnego nadzorcy rynku. Na dodatek wszystko dzieje się w atmosferze tajemnicy. Jak dowiedziała się „Gazeta Finansowa” w grudniu 2011 r. wdrożono w KNF system inwigilacji pracowników „Secure 360” ułatwiający znalezienie osoby odpowiedzialnej za wyciek informacji.
Niebezpieczne związki (z PEKAO S.A) Jakubiak pracował w Narodowym Banku Polskim w latach 1991-2006, a więc wtedy, gdy szefami NBP byli Hanna Gronkiewicz-Waltz i Leszek Balcerowicz. Właśnie rekomendacji tego ostatniego i Jana Krzysztofa Bieleckiego Jakubiak miał, zdaniem naszych informatorów, zawdzięczać nominację. Na pytanie, jak częste są jego kontakty z Bieleckim i w jakich okolicznościach się poznali, KNF odpowiedział wymijająco – „Współpraca z Przewodniczącym Rady Gospodarczej przy Prezesie Rady Ministrów odbywa się na bieżąco”. Bielecki, to nie jest zwykły doradca premiera. To człowiek, który przez 10 lat (do stycznia 2010 r.) pracował w PEKAO S.A jako prezes. W tym czasie pojawiło się tam wielu polityków PO. Doradcą w PEKAO S.A był, do czasu objęcia funkcji ministra finansów w 2007 r., Jacek Rostowski. A poprzedniczka Bieleckiego na stanowisku prezesa PEKAO S.A., Maria Pasło-Wiśniewska, była posłanką Platformy.
Czyżby konflikt interesów? Na swojego zastępcę Jakubiak ściągnął Wojciecha Kwaśniaka, Głównego Inspektora Nadzoru Bankowego (GINB) w NBP. Żona Kwaśniaka, Agata, jest członkiem zarządu spółki PEKAO Bank Hipoteczny. Chociaż Kwaśniak „wyłączył się” po objęciu funkcji wiceszefa KNF z nadzoru nad tym bankiem, to wciąż nadzoruje całą grupę PEKAO S.A. Wspólnie z żoną posiadają akcje tego banku. Dochodzi więc do patologicznej sytuacji, w której od decyzji nadzorcy, będącego współwłaścicielem banku zależy m.in. wypłata dywidendy. – Wyłączenie się przewodniczącego Kwaśniaka ze spraw dotyczących wszystkich podmiotów z grupy Pekao/Unicredit nie znajduje uzasadnienia ani w przepisach prawa ani w faktach – twierdzi KNF. W obecnej sytuacji nawet wyłącznie się Kwaśniaka nie rozwiązuje problemów. PEKAO Hipoteczny nadzorują podlegli mu urzędnicy KNF. Jeżeli dostrzegliby w nim nieprawidłowości, musieliby stawiać zarzuty żonie szefa.
Nietransparentne sytuacje Nowy szef KNF jest w PEKAO S.A. zadłużony na kwotę około 800 tys. zł (w sumie jego zobowiązania wobec banków wynoszą około 1,2 mln zł). Nie chce on ujawnić na jakich warunkach zaciągnął tę pożyczkę niedługo przed objęciem funkcji szefa KNF.
– Warunki kredytu w Pekao są standardowe, stawki pochodzą z tabel stosowanych przez bank w stosunku do ogółu klientów – twierdzi KNF. Z dokumentów, do których dotarła „Gazeta Finansowa”, wynika, że pracownicy KNF są wykładowcami na szkoleniach dla bankowców prowadzonych m.in. przez fundację Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych. Z odpowiedzi udzielonej przez KNF wynika, że taka działalność musi być przez nich wykonywana nieodpłatnie. Odpłatnie pracownicy KNF mogą pracować tylko w szkolnictwie wyższym i instytucjach państwowych za zgodą szefa KNF. Dodatkowym niepokojącym zjawiskiem, które odkryło „Dziennikarskie Archiwum X Gazety Finansowej” jest rotacja pracowników KNF, którzy na przemian pracują w bankach i w nadzorze. Rodzi to uzasadnione podejrzenie, że są „oddelegowywani” z komercyjnych banków, aby miały one swoich ludzi w nadzorze. Także tym KNF się nie przejmuje.
– Doświadczenie zawodowe pracownika w instytucjach finansowych jest z punktu widzenia KNF atutem. Obowiązujące w KNF procedury wykluczają możliwość nierównego traktowania poszczególnych nadzorowanych podmiotów – twierdzi KNF.
Dywidenda w kryzysie „Urząd Komisji Nadzoru Finansowego rekomenduje bankom komercyjnym, by nie wypłacały dywidendy, a wypracowany zysk przeznaczyły na wzmocnienie swojej bazy kapitałowej” – napisał w grudniu w liście do prezesów banków przewodniczący KNF Andrzej Jakubiak. Ponad 2 miesiące później KNF zezwolił, aby dywidendę wypłaciły dwa banki: kontrolowany przez państwo PKO BP i PEKAO S.A. Dla analityków rynku jest oczywiste, że w pierwszym wypadku KNF był pod naciskiem rządu, który szuka pieniędzy do łatania dziury budżetowej, gdzie tylko może. W drugim wypadku trudno bagatelizować rolę opisanych wyżej związków między politykami PO, Pekao S.A i KNF. Decyzja ta musi tym bardziej dziwić, że kłopoty Unicredit, właściciela Pekao S.A, są publicznie znane. Europejski Nadzór Bankowy, z uwagi na ponoszone straty, nakazał w tym roku podnieść grupie kapitał o 8 mld euro (33 mld zł – to nie wiele mniej niż wynosi deficyt budżetowy Polski w 2015 r. – 35 mld zł).
Włoski pantofel Wypłata dywidendy powinna być bardzo mocno analizowana, bo Pekao S.A. podszedł niezwykle lekko do tematu tworzenia rezerw na złe kredyty. Jego zaangażowanie w finansowanie projektów budowlanych jest znane, a branża ta przeżywa obecnie ogromne kłopoty. Jednak bank utworzył cztery razy mniejsze rezerwy na złe kredyty niż PKO BP.
– W tej sytuacji nie dziwi, że rodzinie Kwaśniaków może być bliższej do dbania o interesy włoskiego Unicredit w Polsce niż do rzetelnego nadzoru finansowego, bo z całą pewnością wkład małżonki do domowego budżetu jest wielokrotnie większy niż wiceprzewodniczącego KNF – komentuje na swoim blogu Jędrzej Bielewicz, szef stowarzyszenia „Przejrzysty Rynek”. Według KNF nie ma w tej sytuacji konfliktu interesów, bo kryteria wypłaty dywidendy były takie same dla wszystkich banków (Pekao je spełnił i mógł wypłacić dywidendę, a np. BPH – nie), a informacje o posiadanych akcjach są publicznie znane.
Nowa polityka nadzoru Po zmianie władzy doszło również do zmiany polityki nadzoru. W ustnych poleceniach nowe kierownictwo sugeruje podwładnym, że skargi kierowane na banki przez klientów indywidualnych nie są priorytetem (rocznie wpływa ich do KNF około 3,6 tys.). Priorytetem stało się natomiast uszczelnienie KNF przed niekontrolowanym wyciekiem informacji. Jak ustaliliśmy, w grudniu 2011 r. wdrożono działanie (po konsultacjach z ABW) zaawansowanego programu do inwigilacji pracowników „Secure 360”. Pozwala on na podstawie analizy bilingów pracowników i stron internetowych, które odwiedzali, wytypować osoby, które najprawdopodobniej są sprawcami wycieków informacji. – Pracownicy UKNF są poinformowani o takiej możliwości poprzez zapisy w regulacjach wewnętrznych urzędu, w szczególności w polityce bezpieczeństwa informacji. Zgodnie z zapisami regulacji wewnętrznych, systemy informatyczne oraz komputery urzędu mogą być wykorzystywane jedynie w celu realizacji zadań służbowych, a działania pracowników w systemach informatycznych mogą być przez pracodawcę monitorowane – twierdzi KNF. Tylko w tym roku było już prowadzonych kilka postępowań przez KNF w związku z pytaniami zadawanymi przez dziennikarzy, z których wynikało, że mają dostęp do informacji z KNF.
SKOK-i belką w oku Największe zmiany nastąpią od 27 października br., gdy pod kontrolę KNF trafią Spółdzielcze Kasy Oszczędnościowo-Rozliczeniowe (SKOK). Obsługują one 2,5 mln osób, które powierzyły im 15 mld zł. Kasy do tej pory nie były objęte nadzorem KNF, ani Bankowym Funduszem Gwarancyjnym. Zabezpieczenie lokat w SKOK-ach stanowił ich własny fundusz poręczeń, z którego nie musiano do tej pory korzystać (żadna kasa nie splajtowała). O ile sektor bankowy jest kojarzony z Platformą Obywatelską, to SKOK-i uważane są za zaplecze finansowe PiS. Szef kasy krajowej, Grzegorz Bierecki, został senatorem z listy PiS w ostatnich wyborach. Nie ulega wątpliwości, że walka o włączenie SKOK-ów pod nadzór KNF ma na celu nie tyle zwiększenie bezpieczeństwa depozytów, co uzyskanie możliwości oddziaływania na ogromną instytucję finansową, będącą do tej pory pod znikomą kontrolą aparatu państwowego.
Najgorsze w tej historii jest to, że interes klienta znalazł się na szarym końcu. Mimo kryzysu, sektor bankowy osiągnął w 2011 r. rekordowy zysk 15,7 mld zł netto. Skoro ten zysk nie pochodzi z prosperity, to oznacza, że zapłaciliśmy za niego z własnej kieszeni. Jan Piński
Chorzów i „Kocioł Czarownic” – czyli jak to się robi w Polsce Przez cały czerwiec słyszeliśmy donośne, medialne fanfary na cześć sukcesu państwa, które poradziło sobie podobno z organizacją Mistrzostw Europy wprost rewelacyjnie. Być może było tak rzeczywiście, jednak na pewne, wyłamujące się z tego cudownego obrazu kwestie, media od dawna mają oczy szeroko zamknięte. Przykład na to, że polskie państwo to jednak nie jest twór idealny, a samo Euro nie było w pełni zdanym egzaminem, stoi w Chorzowie i nazywa się Stadion Narodowy. Stadion, dodajmy, nazywany od dawien dawna „Kotłem Czarownic”, gdyż zbierająca się na nim wielotysięczna publiczność i sam jego monumentalny post-PRL-owski „design”, odbierają ponoć przeciwnikom ostatnie chęci do uprawiania sportu. Tyle legenda, bo rzeczywistość wygląda mniej różowo. Wokół chorzowskiego giganta panuje dziś całkowita cisza, a to dziwne, bo wiąże się z nim wiele smakowitych tajemnic. Kilka lat temu, sporo jeszcze przed ogłoszeniem przez Michela Platiniego naszego zwycięstwa w walce o Euro 2012, nastał w Polsce boom stadionowy, o którym nawet pisywano z podziwem w zachodniej prasie. Na wyścigi wszystkie miasta gminy i powiaty zaczęły budować nowoczesne stadiony. Województwo śląskie zostało w tym wyścigu daleko w tyle, bo zdecydowano się tam jedynie na drobne remonty starych obiektów. Jednak sporo wcześniej przed wybuchem owej stadionowej gorączki, jeszcze w latach 90-tych, wpadł ktoś na Śląsku, na nonsensowny pomysł wieloetapowego przebudowywania tego starego i niefunkcjonalnego Narodowego, tak aby dostosować go do potrzeb nowych czasów. Już wtedy lano miliony złoty w trupa, którego pełna reanimacja nigdy nie była możliwa. Nie był to jednak jeszcze koniec. Chorzów wraz ze swoim Narodowym, w czasie gdy decydowano które miasta będą organizatorami Mistrzostw Europy, skończył jako opcja rezerwowa i było to doprawdy prawdziwe szczęście w nieszczęściu, bo mogło być dużo gorzej, łącznie z międzynarodowym skandalem. Bowiem kiedy tylko Polskę ogarnął szał związany z Euro, postanowiono pójść na Śląsku dalej i wymyślono sobie, że chorzowskiego giganta przerobi się na zupełnie nowe cacuszko. Nikt nie słuchał „głupców” ostrzegających od samego początku, że to fatalny pomysł i dużo bardziej opłacalne jest zbudowanie całkiem nowego stadionu od podstaw. Odparto z łatwością defetystów i zabrano się do dzieła. Przetarg wygrał „miejscowy” Mostostal Zabrze i wszystko (najbardziej przemawiały do wyobraźni efektowne wizualizacje i makiety) wskazywało, że jednak uda się zamknąć usta niedowiarkom. Prace na budowie zaczęły przynosić widoczne efekty. Powstały nowe konstrukcje trybun, a w niebo wznosiła się stalowa podkonstrukcja efektownego dachu, który niebawem miał zostać „podniesiony” przez specjalistyczną firmę. Tu nastąpiło najgorsze. W lipcu 2011 roku, na budowie miała miejsce poważna katastrofa budowlana. W czasie naciągania stalowych lin będących częścią konstrukcji dachu, pękł jeden z jej elementów. Cały proces został wstrzymany, dach został opuszczony i przystąpiono do sporządzania ekspertyz, mających przynieść odpowiedź na pytanie: czemu ów element nie wytrzymał obciążeń i czy też pozostałe elementy nie niosą ze sobą podobnych zagrożeń. Prace nad ekspertyzami trwają do dziś, a według prawa nikt za taką sytuację nie ponosi winy. Wykonawca wskazuje na producenta elementów stalowych, producent rozkłada ręce, upierając się, że wszystko było w porządku i każe czekać na wyniki ekspertyz, a województwo śląskie płaci dalej wykonawcy, bo umowy obowiązują. Powstają kolejne aneksy, toczy się prawna walka, a Mostostal pozoruje pracę na rozgrzebanym obiekcie, nie chcąc paść ofiarą miejskich adwokatów. Końca tej historii nie widać, pieniądze podatników wydane na stadion idą już w setki miliony złotych, a stadion „być może” uda się postawić nogi dopiero w 2014 roku. Pewności jednak żadnej nie ma, bo istnieje poważne ryzyko, że ekspertyzy mogą nie dać żadnych wiążących odpowiedzi i cały ten cyrk trwać będzie do momentu, gdy Polska, za trzydzieści lat dostanie prawo do organizacji Mundialu, o czym przecież na fali sukcesu zaczęto dzień po zakończeniu Euro całkiem poważnie wspominać. Chorzowska wpadka skutecznie skrywana jest w gąszczu nieustannie płynących informacji o kolejnych sukcesach Polski pod wodzą Donalda Tuska. Gdy cała Polska sekundowała pani minister sportu w jej walce o zakończenie budowy Narodowego w Warszawie, niepostrzeżenie na Śląsku narodził się kosztowny pasztet, z którym do dziś nikt nie wie jak sobie poradzić, a wokół całej sprawy panuje całkowita cisza. Trudno oprzeć się wrażeniu, że chorzowski „Kocioł Czarownic”, to swoisty pomnik przerośniętych ambicji i braku wyobraźni jakim nasze władze częstokroć się wykazują. Donald Tusk zrzuci winę na miejscowych samorządowców i na tych, którzy ich wybrali. Państwo po raz kolejny zdało egzamin, a winnych nie ma. Marcin Kacprzak
Wojna aborcyjna Tuska . Kukiz nie chce ująć się za mordercą Lekarze powinni mieć prawo do zabijania noworodka..nie tylko wtedy, gdy urodzi się ono np. niepełnosprawne. Również wtedy, gdy rodzice nie są w stanie zapewnić dziecku opieki lub prostu go nie chcą. Kukiz „Zawsze popierałem ochronę życia dzieci poczętych. Inaczej musiałbym się ująć za mordercą„...”Na pewno nie będę głosował w wyborach na PO. Jeśli już pójdę na wybory, topoprę Kaczyńskiego, UPR i Jurka...(więcej)
Olczyk „W rządzącej Platformie znów wrze z powodów ideologicznych. Powód? Pomysł wprowadzenia dyscypliny podczas głosowań nad zmianą ustawy aborcyjnej.”....”Żalek uważa, że w prezydium Klubu PO perfidna kalkulacja politycznawzięła górę nad przyzwoitością. -Środowisko Grzegorza Schetyny, które rządzi klubem, uznało, że trzeba przesunąć partię na lewo, żeby przejąć elektorat Ruchu Palikota, ale nie może się to odbyć kosztem nienarodzonych„..(źródło)
Kukiz mówi dobitnie , jasno , widać w jego działaniach , w tym akcji zmieleni.pl ( 89 361 podpisów poparcia ) ,że ma charyzmę . Mówi o mordercach . Nie chce się za mordercami ujmować . Z pewnością jego dobitne słowa znaczą w debacie publicznej więcej niż wyrafinowane , argumenty. Podejście do życia jest fundamentem cywilizacji . Im bardziej wyrafinowana , oparta na nauce i etyce , tym bardziej życie ludzkie jest cenione. Wyrafinowana intelektualnie cywilizacja służy człowiekowi . Istota ludzka , jej życie jest absolutnym podmiotem w relacjach ze społeczeństwem . Tutaj warto wspomnieć o wielkiej etyce Wojtyły , która jest zbudowana na takich właśnie relacjach Religia polityczna, o której profesor Ferguson mówi ,że jest „religią państwową „ w państwach Europy , czyli socjalistyczna polityczna poprawność wyniszcza ekonomicznie, intelektualnie , gospodarczo Europę . W imię fanatyzmu religijnego sprowadza człowieka , jego życie do roli służebnej wobec biurokracji i kryjących się w mrokach elit kontrolujących , posiadających całe bogactwo „Obama ujawnił że jeden procent Amerykanów posiada 86 procent Ameryki . W Polsce z ekonomicznego punktu widzenia zwykłej koloni te proporcje muszą być jeszcze gorsze „...(więcej)
W społeczeństwach knutem propagandowym i podatkowym podporządkowanych ideologi politycznej poprawności życie ludzkie jest praktycznie nic nie warte . Dla nomenklatury , dla marabutów ( szamani afrykańscy ) politycznej poprawności życie ludzkie ma jedynie wartość wartości ekonomiczną . Jako robola, niewolnika. Zrównani z punktu widzenia ekonomicznych kalkulacji do pozycji bydła roboczego Jeszcze raz odwołam się do Kukiza , który powiedział „chłopów pańszczyźnianych z nas zrobili „....(więcej )
Jeśli chodzi o życie ludzkie , to takim głównym marabutem politycznej poprawności jest Singer , głoszący „utylitarystyczną” koncepcje wartości życia ludzkiego . Uważa on ,że życie chorego dziecka jest mnie wartościowe niż zdrowego małego szympansa . Budzi to tym większe zdumienie ,że Singer jest Żydem , a pomimo tego buduje etykę wzorowaną na socjalistycznej etyce Hitlera , która klasyfikował istoty ludzkie , a życie Żydów uznała za bezwartościowe. Polskim marabutem politycznej poprawności jest profesor Hołówka propagujący wyrafinowaną pogardę dla życia ludzkiego
Profesor Jacek Holowka "W historii teologii i w historii filozofii osobą ludzką jest tylko jednostka ludzka zdolna do świadomego kierowania swoim postępowaniem, mająca umiejętność podejmowania decyzji, mogąca wziąć odpowiedzialność za swe czyny." ….(więcej)
Marabut politycznej poprawności Hołówka dąży również do użycia przemocy ideologicznej w stosunku do polskich dzieci Hołówka„„..dyskusja bioetyczna dotyczy spraw zasadniczych dla wolności sumienia, systemu prawa w Polsce i szans realizowania w miarę jednolitego programu wychowawczego w szkołach.”.....(więcej)
Jeśli myślicie państwo ,że to już koniec drogi dla politycznej poprawności w zakresie mordowania ludzi najsłabszych , mordowania dzieci to się państwo mylicie i to grubo Marabuci politycznej poprawności z Wielkiej Brytanii zażądali , aby można było zabijać ludzi po urodzeniu . Na żądanie. „Lekarze powinni mieć prawo do zabijania noworodka- takie szokujące stanowisko opublikowało dwoje naukowców ze znanych na świecie uczelni. Według nich pozbawić dziecka życia możnanie tylko wtedy, gdy urodzi się ono np. niepełnosprawne. Również wtedy, gdy rodzice nie są w stanie zapewnić dziecku opieki lub prostu go nie chcą.Nazwali to aborcją po urodzeniu…”Alberto Giubilini i Francesca Minerva, włoscy naukowcy związani z uniwersytetami w Oksfordzie, Mediolanie i Melbourne, uważają, że noworodki nie mają jeszcze, podobnie do płodu, osobowości, ajedynie "potencjalną osobowość". Jako takie nie posiadają "moralnego prawa do życia". "Noworodek nie jest osobą, ponieważ nie ma świadomości własnej egzystencji. Nie ma, podobnie jak dziecko jeszcze nienarodzone, wykształconego poczucia nadziei, marzeń i celów życiowych „.....(więcej)
Po spodem tekst Olczyk wyjaśniający powody dla których Tusk chce zmusić posłów do głosowania za utrzymaniem praw do zabijania pewnej kategorii ludzi. Warzecha słusznie jak widzimy nazwał posłów „trzodą miernot i figurantów „..(więcej)
Olczyk w tekście „wojna aborcyjna Platformy „... .”Ruchy pro life chcą wyłączyć z ustawy antyaborcyjnej prawo do przerywania ciąży, gdy zachodzi podejrzenie ciężkiego i nieodwracalnego uszkodzenia płodu. Taki projekt wniosła Solidarna Polska. Ruch Palikota z kolei chce całkowicie znieść zakaz przerywania ciąży. O ile ten drugi pomysł nie ma na realizację żadnych szans, o tyle projekt zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej jest możliwy do uchwalenia, bo zapewne poprą go PiS, Solidarna Polska i część PSL, a także konserwatyści z PO. „.....”Niewykluczone też, że PO wprowadzi dyscyplinę głosowania w tej sprawie. - Mamy co prawda zasadę, że w sprawach światopoglądowych nie narzucamy dyscypliny klubowej „.....”Żalek uważa, że w prezydium Klubu PO perfidna kalkulacja polityczna wzięła górę nad przyzwoitością. - Środowisko Grzegorza Schetyny, które rządzi klubem, uznało, że trzeba przesunąć partię na lewo, żeby przejąć elektorat Ruchu Palikota, ale nie może się to odbyć kosztem nienarodzonych „....”Iwona Śledzińska-Katarasińska z PO mówiła wówczas dziennikarzom, że posłowie sami prosili o dyscyplinę. - Dla części kolegów, którzy obawiali się opinii najbliższego środowiska, było to alibi - mówiła Śledzińska-Katarasińska. „.....”Ankietowani niemal powszechnie przyznali, że przerywanie ciąży powinno być dopuszczalne, gdy zagrożone jest życie matki (87 proc.). Aborcję w przypadku zagrożenia zdrowia kobiety poparło 79 proc. badanych. A 78 proc. było za przerywaniem ciąży, która jest wynikiem czynu zabronionego. Względy eugeniczne poparło 59 proc. badanych. Z kolejnego badania wynika, że 44 proc. badanych chciałoby zawężenia prawa do przerywania ciąży, 25 proc. jego poszerzenia, a 27 proc. uważa, że należy pozostawić przepisy bez zmian. Wśród osób, które chciałyby zawężenia prawa, większość wskazała na podejrzenie uszkodzenia płodu. „.....(źródło) Marek Mojsiewicz
Opieka społeczna czyli tresowanie rodziny Epatowanie społeczeństwa sprawą śmierci małej Madzi z Sosnowca jest elementem kampanii, która ma uzasadnić rygorystyczną ingerencję opieki społecznej w życie polskich rodzin. Chodzi o rozbijanie tradycyjnej rodziny. 22-letnia Katarzyna Waśniewska co najmniej raz w miesiącu staje się główną bohaterką skandalu. Gdy 2 sierpnia katowicki sąd zdecydował się uwzględnić zażalenie jej pełnomocnika na opuszczenie aresztu, przez Polskę przetoczyła się fala oburzenia. Media pokazywały ekspertów (w tym byłego ministra sprawiedliwości), którzy prześcigali się w negatywnych komentarzach na temat kobiety i całego wymiaru sprawiedliwości, który pozwolił jej wyjść na wolność. Dwa wiodące na polskim rynku tabloidy zaczęły ścigać się w ujawnianiu negatywnych szczegółów z życia matki małej Madzi, informując m.in. o tym, że młoda kobieta zarabiała na życie, tańcząc na rurze w klubie nocnym na Śląsku.
Nowe przepisy O Katarzynie Waśniewskiej zrobiło się głośno, gdy w lutym tego roku zgłosiła uprowadzenie swojej sześciomiesięcznej córeczki. W efekcie, do działań ruszyła policja i prokuratura, a na miejscu pojawił się też kontrowersyjny detektyw Krzysztof Rutkowski. Poszukiwania trwały wiele dni i skończyły się dopiero wtedy, gdy młoda Matka przyznała się, że jej córeczka nie żyje, a całe porwanie to fikcja stworzona w celu zatarcia śladów. Było to w krótki czas po wejściu w życie nowelizacja ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Jej nowy przepis (art. 12a ustępy 1-2 oraz 4-5) obowiązujący od 1 stycznia 2012 pozwala pracownikowi socjalnemu odebrać dziecko rodzicom i umieścić je w placówce opiekuńczo – wychowawczej „w razie bezpośredniego zagrożenia życia lub zdrowia dziecka w związku z przemocą w rodzinie”, przy czym nie jest zdefiniowane pojęcie „zagrożenia życia lub zdrowia”, pozostawione do interpretacji urzędnika. Projekt ustawy wywołał szerokie kontrowersje już w 2011 roku, kiedy był tworzony przez Sejm i później, kiedy podpisywał go prezydent Bronisław Komorowski. Obrońcy wartości rodzinnych podkreślali, że nowy zapis daje prawo urzędnikowi do odebrania komuś dziecka na podstawie własnego widzimisię (tak się też dzieje). Zwolennicy nowej ustawy podawali jako dowody jej słuszności przypadki znęcania się nad dziećmi. I oto w takiej sytuacji doszło do śmierci małej Madzi z Sosnowca. Śmierci, w której – jak można sądzić z przekazów medialnych – ważną rolę odegrała jej matka. Katarzyna Waśniewska stała się więc uosobieniem złego rodzica. Jeszcze nie minęły echa całej sprawy, gdy media podały drugą szokującą informację. Po dwóch latach śledztwa, policjanci odnaleźli rodziców 2-letniego chłopca, którego zwłoki znaleziono w 2010 roku w zalewie koło Cieszyna. Okazał się nim Szymonek z Będzina – najprawdopodobniej zakatowany na śmierć przez konkubenta matki. Patologicznych rodziców wyprowadzono z mieszkania skutych kajdankami, w obecności kamer telewizyjnych. Nie przebiła się natomiast informacja, iż współwinnymi całej sprawy byli pracownicy będzińskiej opieki społecznej, którzy „nie zauważyli” zniknięcia małego Szymonka i nawet po jego śmierci płacili zasiłek jego rodzicom.
Na trzy etapy Powtarzanie aż do znudzenia wiadomości na temat obu dzieciobójstw było trzecim etapem zwalczania tradycyjnej rodziny. Wstępem do tego było uchwalenie w lipcu 2005 roku ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, która zakazywała stosowania kar cielesnych, w tym klapsów. Po ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego (wszedł w życie 1 grudnia 2009) w Brukseli wyasygnowano nowe środki na walkę z przemocą w rodzinach. W efekcie, do ośrodków pomocy społecznej trafiły nowe pieniądze, które wydano na zatrudnienie „pracowników społecznych” zwanych inaczej „asystentami rodzinnymi”. Sprawdziła się zasada, że urzędnicy tworzą problemy, aby je rozwiązywać i w ten sposób pokazać, że są do czegoś potrzebni. W 2010 roku media zaczęły informować o brutalnych przypadkach odbierania rodzicom dzieci na mocy wyroków sądowych. Działania te wywołały łatwe do przewidzenia reakcje społeczeństwa. W obronie małej Róży z Szamotuł stanęli mieszkańcy miasta i lokalny proboszcz. Odebranie matce małego chłopca z Pomorza odbyło się przy obecności kamer i dziennikarzy. Wszystko to wywołało społeczny sprzeciw. Dało to jednak władzy możliwość zorientowania się jaka będzie reakcja społeczeństwa. Reakcja była negatywna, a zbliżały się wybory, więc rząd PO odwrócił uwagę od problemu podczas kampanii wyborczej. W 2011 roku zaczął się drugi etap walki z rodziną przy pomocy opieki społecznej. Znowelizowano ustawę o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, dodając do niej cytowany wyżej zapis. Uzależnił on decyzję o odebraniu dziecka konkretnej rodzinie od widzimisię urzędnika MOPS-u. I po wyborach najzwyczajniej w świecie zapis ten wprowadzono w życie. Trzeci etap zaczął się w 2012 roku – zaraz po tym, jak ta prawna aberracja zaczęła obowiązywać. Do ataku przeciwko polskim rodzinom ruszyły setki asystentów zatrudnionych w ośrodkach pomocy społecznej. Potrzebują oni jednak argumentów psychologicznych uzasadniających ich działanie. I właśnie argument taki dostają od sześciu miesięcy w osobie matki małej Madzi. Waśniewska jest idealną osobą, której przykładem można udowodnić, że rodzice nie radzą sobie z wychowaniem dzieci i potrzebna jest tutaj ingerencja państwa. Jeden skrajnie patologiczny przypadek służy za uzasadnienie aberracji, jaką jest odbieranie dzieci normalnym rodzicom.
Najpierw geje, teraz asystenci Z asystentami rodzinnymi stosowana jest taka sama kampania propagandowa jak od początku lat 90. w sprawie gejów i lesbijek. Po transformacji ustrojowej w „zacofanej” i katolickiej Polsce ujawniać zaczęli się „kochający inaczej”, dla których media głównego nurtu (w tym publiczna telewizja) otwierały swoje kanały przekazu i to te najbardziej eksponowane. To wówczas pojawiły się pierwsze organizacje homoseksualne i pierwsze postulaty zalegalizowania ich „związków” na prawach równym małżeństwom. Wywołało to falę społecznego oburzenia, którą media – sterroryzowane polityczną poprawnością – przedstawiały jako walkę „ciemnogrodu” z siłami „postępu.” Pod koniec lat 90. rozpoczęły się dodatkowo transmisje z „Parad równości” w obcych krajach (głównie w Niemczech), a potem tożsame „parady” w Polsce. Przez te lata lobby homoseksualne wzmocniło się na tyle, że przeforsowało przepisy antydyskryminacyjne, których kwintesencją ma być zezwolenie na adopcję dzieci przez pary homoseksualne. Jak zauważył szczerze Robert Biedroń w niedawnym wywiadzie dla tygodnika „Wprost”, w świetle obowiązującego dziś prawa sąd decydujący o adopcji dzieci nie może dyskryminować pary „gejów” ze względu na ich orientację seksualną. Tym samym więc nie może oddać dziecka pod opiekę dwóch tatusiów tylko dlatego, że „kochają inaczej”. Jak więc widać na początku lat 90. organizacje gejowskie, które „wyszły z ukrycia” swoim zachowaniem zaczęły testować społeczeństwo. Reakcją większości zdrowomyślących Polaków był sprzeciw wobec agresywnych działań lobby homoseksualnego. Jednak lobby to działało dalej w sposób nieskrępowany, przyzwyczajając nas do swojej obecności, aktywności i postulatów. W efekcie, po kilku latach, zostało zaakceptowane jako coś, co istnieje, choć niekoniecznie jest „normalne”. Po tym nastąpił drugi etap: homoseksualiści, którzy nie musieli się już ukrywać, zaczęli walczyć o swoje „prawa.” Także i to wywołało społeczny sprzeciw, zorganizowano więc rozliczne kampanie społeczne uświadamiające, antydyskryminacyjne itp. Również media nagłaśniały każdy przypadek istniejącej lub urojonej „dyskryminacji”. Miało to wytworzyć w społeczeństwie (zwłaszcza w ludziach młodych) przekonanie o istniejącej w naszym „zacofanym” kraju dyskryminacji. A stąd krok był już do walki z nią i wprowadzania przepisów zrównujących małżeństwo tradycyjne z „małżeństwem” homoseksualnym. I choć w tej walce front homoseksualny ponosił porażki, to jednak ostateczną wojnę wygrał. Opieka społeczna ma dokładnie te same cele, co lobby homoseksualne. To rozbicie tradycyjnego modelu rodziny, a poprzez to rozbicie tradycyjnego społeczeństwa. Realizacja tych celów odbywa się dokładnie tymi samymi metodami: najpierw agresywne wkraczanie państwa w obszar rodziny, testowanie reakcji społeczeństwa, nagłaśnianie przypadków patologii i uzasadnianie nimi konieczność wprowadzania „politycznie poprawnych zmian”. Katarzyna Waśniewska dlatego właśnie nie schodzi z czołówek mediów, że ma być tą osobą, której zachowanie posłuży jako ilustracja tezy, iż wszyscy rodzice są z gruntu źli, nieodpowiedzialni i głupi i powierzenie im opieki nad dziećmi będzie miało dramatyczne skutki. Dlatego właśnie w rolę rodziców wejść mają asystenci rodzinni, a w rolę rodziny – opieka społeczna. Wydaje się, że to największa w historii próba rozbicia polskiego narodu. Jeśli naród z tej próby nie wyjdzie zwycięsko – zginie. Leszek Szymowski
Najpierw rabowanie, potem marnowanie Amerykańskie państwo opiekuńcze jest znacznie większe niż się powszechnie uważa. Z analizy waszyngtońskiego Instytutu Katona wynika, że polityka rozwijania państwa socjalnego, która pochłania niewyobrażalną kwotę prawie 1 biliona dolarów rocznie, zakończyła się klęską. Jak pisze Michael Tanner, tylko w 2011 roku wydatki amerykańskiego rządu federalnego na 126 różnych programów walki z ubóstwem przekroczyły 668 mld US$. Dodatkowo wydatki władz stanowych i lokalnych na te cele wyniosły 284 mld US$, co oznacza łączną sumę na poziomie 952 mld US$! To 6,3 procenta PKB Stanów Zjednoczonych i mniej więcej wartość dwuletniego produktu krajowego brutto Polski lub inaczej 10-u tegorocznych budżetów państwa polskiego. Dla porównania, całkowity budżet USA na obronność, włączając w to wydatki na wojny w Iraku i Afganistanie, wynosi w tym roku 685 miliardów US$. Dodatkowo państwowe wydatki z tytułu ubezpieczeń emerytalnych i osób niepełnosprawnych (Social Security) wynoszą w tym roku prawie 779 mld US$ – co autor raportu pomija. Oznacza to, ze na biedną osobą w USA w 2011 roku przypadała 20 610 US$, a na biedną rodzinę – średnio 61 830 US$ wydatków socjalnych. Jak pisze Tanner, wydatki na cele socjalne w USA rosły za prezydentury Jerzego W. Busha i eksplodowały za prezydenta Baraka Obamy. Odkąd urząd objął przywódca z Partii Demokratycznej, wydatki federalne na państwo opiekuńcze zwiększyły się aż o 41 procent, czyli o ponad 193 mld US$. Dla porównania, uwzględniając inflację, w 1965 roku całkowite wydatki na cele socjalne amerykańskich władz na wszystkich poziomach wynosiły 256 mld US$, czyli niecałe 27 procent aktualnej sumy. Inaczej mówiąc, wydatki te zwiększyły się z 2,19 procenta PKB do 6 procent PKB obecnie. Przeliczając na biedną osobę – urosły aż o 651 procent!
Jakie są skutki tych wydatków? Wzrost ilości Amerykanów żyjących w biedzie (należy jednak przyjąć do wiadomości, że bieda biedzie nierówna i co innego będzie to słowo oznaczało w USA, co innego w Polsce, a co innego w Malawi) do 15,1 procenta, czyli do najwyższego poziomu od niemal dekady! Oznacza to, że ponad 46 milionów Amerykanów żyje w ubóstwie. Choć najnowsze dane, uwzględniające różnice w dochodach w różnych stanach, mówią, że w niedostatku żyje aż 16 procent Amerykanów! Mimo prawie 15 bilionów US$ wydanych na cele socjalne (około 12 bilionów US$ rząd federalny i około 3 biliony US$ władze stanowe i lokalne) od czasów prezydentury Lyndona Johnsona, który w 1964 roku zadeklarował wojnę z biedą, aktualny poziom ubóstwa w USA jest podobny do tego, jaki był w tamtych czasach, prawie pół wieku temu. Od tamtej pory poziom biedy nigdy nie spadł poniżej 10,5 procenta. Większość ze 126 programów pomocowych dostarcza pieniądze, jedzenie, mieszkania, edukację czy opiekę medyczną dla osób o niskich dochodach. Pozostałe programy skupiają się na pomocy dla całych biednych społeczności, takich jak migranci zarobkowi czy bezdomni. Na przykład istnieją 33 programy mieszkaniowe, prowadzone przez cztery różne departamenty. Obok siebie funkcjonuje 21 programów żywnościowych, administrowanych przez trzy różne departamenty i jedną niezależną agencję, których celem jest dostarczanie jedzenia lub pomocy na zakup pożywienia. Działa 8 różnych programów opieki medycznej, zarządzanych przez pięć różnych agencji. Oczywiście to się ciągle zmienia – władze w Waszyngtonie likwidują jedne programy i agencje, by powoływać do życia inne. Tylko w ciągu ostatniej dekady amerykańscy urzędnicy stworzyli ponad 100 programów, których celem była walka z ubóstwem. Do tego dochodzą programy i agencje kreowane przez władze stanowe i lokalne.
Co to są za programy? W 2011 roku największym federalnym programem socjalnym w USA był Medicaid, dostarczający opiekę medyczną dla biednych, który miał budżet na poziomie 228 mld US$. Drugi był Program Pomocy Uzupełniającego Odżywiana (The Supplemental Nutrition Assistance Program – tzw. „znaczki żywnościowe”), który kosztował podatników prawie 75 mld US$. Z Medicaid korzystało 49 milionów biednych Amerykanów, a jak podało Kongresowe Biuro Budżetowe, około 45 milionów Amerykanów, czyli prawie 15 procent populacji, korzysta aktualnie ze znaczków żywnościowych, co jest rekordem w całej historii Stanów Zjednoczonych (wzrost o 70 procent od 2007 roku, kiedy zasiłek ten pobierało 26 milionów Amerykanów). Trzeci największy program socjalny (Earned Income Tax Credit) to tzw. „kredyt podatkowy”, który kosztuje amerykańskich podatników 55 mld US$, a korzysta z niego 27 milionów gospodarstw domowych o niskich dochodach. Dwa kolejne programy: emerytalny dla osób, które nie kwalifikują się do normalnego systemu emerytalnego Social Secutity oraz stypendia studenckie pochłaniają odpowiednio 43,7 mld US$ i 41 mld US$. Wśród mniej ważnych można wymienić między innymi: program dotacji do rachunków za ogrzewanie lub chłodzenie domów (4,7 mld US$), Program Śniadań Szkolnych (2,9 mld US$), Program Dystrybucji Żywności do Rezerwatów Indian (97 mln US$), Program Edukacji dla Bezdomnych Dzieci i Młodych (63,7 mln US$), program dotacji do remontów domów dla biednych (53,7 mln US$), program czasowych mieszkań dla młodych bezdomnych (39,3 mln US$) czy program edukacyjny dla emigrantów (19,9 mln US$). W 2011 roku co najmniej 106 milionów Amerykanów korzystało z przynajmniej jednego z tych programów socjalnych. Nie ma się co dziwić, skoro na dodatek w ostatnim czasie poluzowano reguły przyznawania różnej pomocy, na przykład jeśli chodzi o znaczki żywnościowe, co powoduje, że wiele osób otrzymuje wsparcie, które im się nie należy. Dostają je nawet rodziny, których dochód wynosi 200 procent kwoty dochodu, która określa poziom ubóstwa. Na dodatek władzom stanowym nie opłaca się redukować liczby ludzi biednych, bo wtedy otrzymują mniejsze dofinansowanie federalne Płatności rządowe, włączając w to należności socjalne dla klasy średniej, mają wartość ponad jednej trzeciej wszystkich płac w Stanach Zjednoczonych. Co gorsza, jeśli do tego wliczyć płace pracowników państwowych, to ponad połowa Amerykanów otrzymuje znaczną część swoich dochodów od rządu! USA stały się krajem, w którym coraz więcej ludzi czeka na rządową pomoc.
Dane statystycznepokazują, że polityka państwa opiekuńczego nie sprawdziła się. Od 1965 roku poziom ubóstwa w USA, mimo znacznie zwiększających się wydatków na cele socjalne, jest mniej więcej stały. Jedyny spadek poziomu biedy nastąpił w latach 90. XX wieku, gdy zawężano możliwość ubiegania się o pomoc socjalną. I od 2006 roku poziom ubóstwa zaczął rosnąć, gdy znacznie zwiększono wydatki socjalne. Co ciekawe, badania pokazują, że programy socjalne były bardziej efektywne przed zwiększeniem ich wydatków. Jak zauważył w książce „Bez korzeni” Karol Murray, który przez wiele lat zajmował się problemem biedy w Stanach Zjednoczonych, „liczba ludzi żyjących poniżej granicy ubóstwa przestała zmniejszać się w okresie, gdy środki budżetowe, którymi dysponowały programy pomocy socjalnej, i tempo wzrostu wysokości tych środków były najwyższe”. Z kolei Jerzy Gilder pisze w książce „Bogactwo i ubóstwo”, że pomoc społeczna nie likwiduje negatywnych zjawisk, którym miała przeciwdziałać, a jest wręcz odwrotnie, prowadzi do uzależnienia: „im więcej federalnej pomocy udziela się bezrobotnym, rozwiedzionym, zboczeńcom, oraz marnotrawcom, tym bardziej powszechne staną się wady, tym bardziej alarmujący będzie zakres załamania społecznego”. Warto też zacytować Jana Fijora, który 14 lat temu pisał na tych łamach: „polityka podatkowa państwa [opiekuńczego] zniechęca obywateli do bycia aktywnymi, energicznymi, ambitnymi i pracowitymi, a zachęca do bycia leniwym, biernym, miernym, do bycia wiecznie potrzebującym”. Samo istnienie pomocy społecznej powoduje, że wiele osób „dostosowuje się” do urzędniczych warunków, by taką pomoc wyłudzić. Autor raportu, opublikowanego przez Instytut Katona, zauważa jeszcze jedną niezwykle istotną rzecz: na programach socjalnych korzystają nie tylko osoby biedne, ale także inne grupy społeczeństwa, które do biednych nie należą: pracownicy socjalni, biurokraci, którzy zarządzają programami socjalnymi czy przedsiębiorcy i lekarze, którzy bezpośrednio dostarczają za pieniądze podatników pomoc biednym. To im w znacznej mierze zależy na tym, by programy socjalne nigdy nie były likwidowane, a państwowe wydatki socjalne z roku na rok były coraz wyższe. Co gorsza, programy socjalne nie zwalczają biedy, tylko powodują, że jest ona bardziej wygodna. Dostarczają ludziom żyjącym w ubóstwie jedzenie, schronienie i pomoc medyczną. Nie dają im narzędzi, które pozwoliłyby im wyjść z niedostatku. Zdaniem Tannera są trzy elementy, które zapewniają, że nie będzie się biednym:
1) ukończenie szkoły;
2) niezachodzenie w ciążę poza małżeństwem oraz
3) posiadanie pracy. Ludzie wykształceni łatwiej mogą wyjść z biedy. Dzieci urodzone w niepełnej rodzinie mają cztery razy większą szansę na życie w ubóstwie, a jednocześnie około 63 procent wszystkich biednych dzieci żyje w niepełnej rodzinie. Zaledwie 2,6 procenta osób posiadających w USA pracę jest biednych. Najlepszą drogą na kreowanie bogactwa nie jest interwencjonizm państwowy, lecz wolny rynek. Dlatego – jak pisze autor – jeśli ma się zamiar zwalczyć biedę, to należy zaprzestać polityki wysokich podatków i nadmiernych regulacji, które hamują wzrost gospodarczy i tworzenie miejsc pracy. Należy chronić inwestycje kapitałowe i ułatwiać rozpoczynanie nowych przedsięwzięć biznesowych. Należy umożliwić większą konkurencję i możliwość wyboru oraz zachęcać ludzi do oszczędzania i inwestowania. A problem dotyczy nie tylko Stanów Zjednoczonych, ale w jeszcze szerszym zakresie krajów Unii Europejskiej.
(Na podstawie: Michael Tanner, The American Welfare State. How We Spend Nearly $1 Trillion a Year Fighting Poverty – and Fail, w: “Policy Analysis” No. 694, Cato Institute, April 11, 2012.) Tomasz Cukiernik
Niestraszne są lemingi. Straszne są LISY. W przeciwieństwie do lemingów one nie są anonimowe. Mają nawet imiona Nienawidzę określenia „lemingi”, które od ładnych paru miesięcy krąży sobie w obiegu. Jest to w zasadzie taka forma odpowiedzi na epitety, jakie serwuje „druga” strona politycznej wojny. Ale wszyscy, którzy używają tego określenia, w jakiś sposób pogodzili się już po prostu z przegraną. Łatwo, bowiem stwierdzić, że druga strona jest bezmyślna i głupia, machnąć ręką i nie zabiegać o przekonanie do swoich racji. Tak jest najprościej, ale tak też oddaje się tak naprawdę pole przeciwnikowi, któremu właśnie mocno zależy na takim podziale.
Na tym podziale bowiem można więcej ugrać. Mamy do czynienia ze swego rodzaju rewolucją. Rewolucjoniści, nie mając nic więcej w swojej ofercie, zawsze określają i wskazują wroga, z którym następnie trzeba walczyć, a perfidia polega na tym, że do tej walki rewolucjoniści przekonują i wciągają całe rzesze ludzi, którzy podatni na hasła rewolucyjne wyłączają całkowicie myślenie. Dzięki temu, w związku z prowadzoną walką z wrogiem, można nakładać na te same rzesze coraz większe jarzmo, nasilać prześladowania i posługiwać się coraz większym, a często coraz bardziej absurdalnym kłamstwem. Tak, taką mamy w tej chwili sytuacje w naszym kraju. Mamy stan rewolucji. Zaserwowano nam podział na mniejsze i większe zło. Wiemy przecież, kto jest w naszym kraju „większym złem”. Owszem, jest ciężko, ale przecież nie można pozwolić na „większe zło”, nie można pozwolić temu „złu” dojść do władzy. Leki droższe i mniej w kieszeni zostaje emerytom? No tak, ale przecież jak dojdzie do władzy „większe zło”… Rosną podatki, ludzie będą musieli dłużej pracować, no tak, ale przecież jak do władzy dojdzie „większe zło”… Inwigilacja służb przekroczyła już jakiekolwiek normy przyzwoitości, tak, ale przecież jak do władzy dojdzie… Całe rzesze ludzi ględzą, że może być przecież gorzej, chociaż gorzej jest z każdym dniem, mimo że do władzy nie doszło „większe zło”. Część z tych ludzi to są ludzie zwiedzeni, oszukiwani na różne sposoby, ale część z tych ludzi to ludzie, którzy całkiem w tym wszystkim dobrze sobie radzą i zaakceptowali otaczający nas świat i przekonują innych, że wszystko jest OK, że tak powinno być i że najgorsze będzie jak do władzy dojdzie… Tę drugą grupę nazwałem LISY. Lisy, które właśnie dobrze sobie funkcjonują i radzą w całym tym bagnie, jakie nas otacza. Bagnie korupcji, wszechobecnego monitoringu i podsłuchów, ideologicznej indoktrynacji. Pierwszy przykład z brzegu takiego typowego LISA to pan Tomasz. Pan Tomasz jest redaktorem naczelnym dużego tygodnika opinii, ma program w telewizji publicznej, jest współwłaścicielem serwisu internetowego. Pan Tomasz jest, więc człowiekiem sukcesu, ale wydaje się, że wszystko to możliwe było nie do końca, dlatego, że pan Tomasz ma taki niebywały talent, tylko, dlatego, że pan Tomasz zaakceptował otaczającą rzeczywistość. Dlatego dla LISA Tomasza chwalebnym czynem jest czyn korupcyjny. W jednym ze swoich felietonów Pan Tomasz pochwalił ukraińskiego miliardera, który miał przekupić delegatów UEFA, dzięki czemu na Ukrainie i w Polsce odbyć się mogło Euro 2012. To jest postawa prawdziwego LISA. Nie walczy z korupcją, bo wie, że w takiej walce zginie i nic na niej nie zyska, dlatego akceptuje to co jest i jest gotów nawet czyn haniebny bez żenady wychwalać. Ba, sam pan Tomasz, również bez żenady, jako naczelny tygodnika opinii zasugerował niedawno, że warto, aby właściciele tygodników opinii rozważyli dokonanie zmowy cenowej. Jest to czyn zabroniony i prawnie ścigany, ale pan Tomasz to wyjaśnił, że nie byłaby to zmowa cenowa, tylko umowa dżentelmeńska pomiędzy wydawcami (tak opisuje tę wypowiedź serwis wirtualnemedia.pl):
W opinii Tomasza Lisa w takiej sytuacji wydawcy czołowych tygodników opinii powinni spotkać się i zawrzeć dżentelmeńskie porozumienie, że solidarnie podnoszą cenę swoich tytułów. - Oczywiście to jest moja prywatna opinia, a nie jakiekolwiek oficjalne stanowisko, ale pewna forma porozumienia wydaje mi się niezbędna. Tylko czy jest ono możliwe, gdy toczy się ostra rywalizacja między tytułami i w sytuacji wielkiej podejrzliwości między poszczególnymi firmami? Niby każdy mógłby chcieć porozumienia, ale być może każdy by się bał, że zostanie wykiwany i za zmianę zapłaci sam? - zastanawiał się Lis. A czy takie porozumienie nie będzie już zmową cenową? - Zmowa cenowa to jest teraz, bo wszyscy wydawcy boją się ponieść cenę swoich tygodników, choć prywatnie większość z nich mówi, że nie jest racjonalna - stwierdził.Warto zwrócić uwagę na to, że pan Tomasz nie chce wojować z kolporterami prasy, którzy pobierają dużo wyższe prowizje niż choćby 10 lat temu - a to ze względu, że nie mają żadnej konkurencji, bo rynek się dawno podzielił i ustabilizował, niemalże zmonopolizował. Nie, on wie, że ta walka będzie przegrana, tak jak walka z korupcją w UEFA byłaby bez sensu. On więc szuka innego rozwiązania i idzie drogą najprostszą i najbardziej oczywistą dla typowego LISA - trzeba się po „dżentelmeńsku” dogadać i będzie git. I dlatego nie martwi też pana Tomasza, że telewizja publiczna pod rządami prezesa Juliusza Brauna odnotowuje straty na dziesiątki milionów złotych i wyprzedaje swój majątek. Nie, a co to za zmartwienie, skoro pan Tomasz ma swój program, na którym zarabia sporo kasy. I co to za zmartwienie skoro pani LISOWA również dostaje w tej samej telewizji niemałą kasiorkę, a jeszcze niedawno wpadła jej dodatkowa nowa fucha, gdzie za 10 minut gadania otrzyma tyle ile ekspedientka po miesiącu pracy w hipermarkecie.
Dlatego LISY nie chcą żadnych zmian. Takich mniejszych i większych LISÓW w podobny sposób myślących i działających są tysiące. Każdy na miarę swoich możliwości, na miarę wypracowanych znajomości i układów. Te LISY są w mediach, urzędach, państwowych i prywatnych firmach. Te LISY są w polityce, w kulturze. Te LISY też nie mają żadnego kodeksu wartości, a jedynie sieć wspólnych LISICH interesów, które mogą zostać zagrożone, jeżeli władzę w kraju przejmie ktoś inny. I dlatego ludzie, którzy uwierzyli w propagandę, że jak dojdzie do władzy „większe zło” nie są straszni, są tylko zwiedzeni, ale ich można jeszcze przekonać. LISA natomiast przekonać nie da rady, bo LIS mógłby zbyt wiele na takiej zmianie stracić. Dlatego LIS będzie zapierał się łapkami na wszelkie możliwe sposoby przed uznaniem prawdy i będzie z innymi LISAMI paplał coś o fajnej Polsce. Jerzy Wasiukiewicz
Sensacyjna deklaracja Gowina. "Teraz jestem ministrem sprawiedliwości, ale jeśli nim nie będę, wszystko jest otwarte"
- Teraz jestem ministrem sprawiedliwości, ale jeśli nim nie będę, wszystko jest otwarte - tak odpowiedział minister sprawiedliwości Jarosław Gowin na pytanie dziennikarza Telewizji Kraków o to, czy będzie ubiegał się o prezydenturę podwawelskiego grodu. W ten sposób nie tylko poszerzyła się galeria polityków gotowych walczyć o to stanowisko, ale wprowadzony został również pewien ferment w szeregach Platformy Obywatelskiej, której małopolski lider poseł Ireneusz Raś wielokrotnie podkreślał, że tej partii daleko jest jeszcze do podjęcia decyzji w sprawie kandydata. Tajemnicę poliszynela stanowi, że on sam chętnie widziałby siebie w fotelu prezydenta Krakowa. Warto przypomnieć, że w poprzednich wyborach PO poparła ówczesnego wojewodę małopolskiego Stanisława Kracika, który w drugie turze przegrał ze sprawującym ten urząd już po raz trzeci profesorem Jackiem Majchrowskim. Ten ostatni na razie nie podjął jeszcze decyzji o kolejnym starcie, ale mocno podkreślił, iż na pewno zdecyduje się na ten krok, jeżeli w wyborcze szranki stanie reprezentujący obecnie Solidarną Polskę Zbigniew Ziobro. Prawo i Sprawiedliwość niemal na pewno wystawi posła Andrzeja Dudę, któremu wstępnej rekomendacji udzielił już prezes Jarosław Kaczyński. Pozostałe partie nie mają najmniejszych szans na podjęcie skutecznej rywalizacji, ale zgłosił się kandydat ponadpartyjny: były rektor Akademii Górniczo-Hutniczej profesor Antoni Tajduś.
- Każdy polityk z Krakowa, jeśli będzie taka wola wyborców, powinien to stanowisko traktować jako najwyższy zaszczyt. Rzucić niczego nie zamierzam. Teraz jestem ministrem sprawiedliwości, ale jeśli nim nie będę, wszystko jest otwarte - powiedział Gowin we wspomnianej wyżej rozmowie. A co sądzą o tym tak zwani szeregowi krakowianie? Są podzieleni mniej więcej po połowie: na zwolenników dalszego pełnienia funkcji prezydenta przez prof. Majchrowskiego oraz na tych, którzy zarzucają mu „zmęczenie materiału” i woleliby kogoś nowego, młodszego, ale z politycznym doświadczeniem lub z profesorskim tytułem (a najlepiej i z jednym, i z drugim, bo to przecież w końcu dawna Galicja). Jerzy Bukowski
Alfabet fenków Fenek żyje w Polsce od zawsze. Ma duże uszy, bo ciągle nasłuchuje spisków i rozmów lewactwa. Gdy tylko wywietrzy podstęp, zmyka gdzieś na pustynię. Z natury lękliwy i zakompleksiony, chichocze złośliwie w domowym zaciszu ze swego otoczenia i przeklina swoich wrogów. Fenek jest na tyle płochliwy, że wszędzie widzi swoich wrogów. Oskarża o wspieranie przeciwników politycznych nawet innych przedstawicieli swojego własnego gatunku. Wszędzie widzi tropiące go służby specjalne, które tylko czyhają, aby schwytać go do klatki. Choć on i jemu podobni są wszędzie, zawsze uważa się za wymierający gatunek. Watahy fenków można spotkać na każdym rogu ulicy i choć same są drapieżnikami, zawsze uważają siebie za ginącą mniejszość. Fenek nie znosi wolności gospodarczej, gdyż jest zwierzęciem stadnym i bez pomocy państwa czuje się bezradny i bezbronny. Na osobniki, które próbują zrobić coś niezależnie i postulują wolny rynek patrzą wilkiem i warczą. Ich populacja stale rośnie, poznajmy, więc z kim mamy do czynienia.
Autorytety – fenki mają swoje własne i nie chcą, żeby im narzucano jakieś obce. Mają już gotowy zestaw lektur do państwowej szkoły, nazwiska do odznaczenia państwowymi honorami oraz naukowców, którymi powinno się obsadzać katedry na państwowych uniwersytetach.
Bracia Karnowscy – w świecie fenków odpowiednik Najsztuba i Żakowskiego. Potrafią mieć niezły odlot.
Dotacje – pożywienie fenków. Dorosły samiec z PiS-u zasiadający w Sejmie zjada rocznie podatki warte setek tysięcy. Naukowcy odkryli, że populacja fenków jest wprost proporcjonalna do wysokości podatków. Czasami liczba fenków spada ze względu na wzmożoną aktywność lemingów, lecz na ogół ich łączna populacja jest stała.
Hetero – fenki wiedzą, jak się rozmnażać, ale żeby się upewnić w tej kwestii, chcą jeszcze odpowiedniego zapisu w państwowych ustawach.
IPN – jedno z miejsc pracy fenków, w którym dostają od swojego ukochanego państwa kiepskie pensje. Wywołuje to u nich frustrację, gdyż lemingi z korpo zgarniają średnio o tysiąc więcej i szybciej dostają kredyt.
Kaczor – poza fenkami nikt nie docenia jego wielkości i mężowości stanowej. Wybitny strateg, a wszelkie schizmy w jego sekcie są tak naprawdę świetnie zaplanowanymi rozgrywkami służącymi zmianom na scenie politycznej, które ostatecznie zapewnią PiS-owi władzę.
Korpo – fenki pracują dla nich w ostateczności, wszak należą głównie do Niemców. Fenki kochają państwo, które powinno według nich walczyć z zagranicznymi korporacjami i dawać im zasiłki.
Lemingi – obiekt drwin fenków, które uważają się za patriotów i jedyne prawdziwe zwierzęta futerkowe w państwowej hodowli.
Liberały – najgorsza zaraza, która tworzy takie konie trojańskie, jak wolny rynek czy też modernizm. Fenki widząc liberała głośno wyją.
Mesjanizm – niektóre fenki mają taki odlot, że uważają, iż zbawiają świat.
Michnik – generał-gubernator zła na Polskę. Porywa dzieci fenków i zjada je żywcem w swoim biurze na Czerskiej.
Młodzież – wśród fenków jest najwięcej ludzi starszych, którzy narzekają, że młodzież już nie taka. Im jesteś starszy, tym większa szansa, że sam staniesz się fenkiem.
Państwo – fenek jest bardzo małym i płochliwym zwierzęciem i nigdy nie uwierzy, że poza państwem coś istnieje. Kocha je całym sercem.
Petelicki – fenek należy do rodziny psowatych i ma wyczulony węch, więc we wszystkim węszy drugie dno. Jeżeli jesteś osobą publiczną, to lepiej nie umieraj ani nie popełniaj samobójstwa, bo fenki na pewno wywęszą w tym spisek.
Piłsudski – socjalistyczny hochsztapler, którego fenki czczą jako największego męża stanu. Kto był większy od niego? Ja wiem… może Sobieski, może Kazimierz Wielki trochę.
PJN – fenek słysząc to słowo ujada niczym ogar. W PJN-ie są zdrajcy, którzy nie rozumieją misji dziejowej Jarosława.
Podziemie – fenki są tak przewrażliwione na swoim punkcie, że tworzą dla siebie urojone podziemie. Choć mają trzy ogólnopolskie dzienniki, kilkadziesiąt pism (najczęściej dotowanych), własne programy telewizyjne i obżerają się podatkami, uparcie twierdzą, że lemingi zepchnęły je do katakumb. Paskudnie kłamliwe są te fenki.
Smoleńsk – to na pewno był zamach. Fenki budują czasami w swych norkach ołtarze poświęcone ofiarom zamachu. Ponadto powtarzają nieustannie, że Smoleńsk pokazał jak słabe mamy państwo i że musi być silne.
SUV – samochodami tej klasy jeżdżą dziennikarze „Uważam Rze”. Jednocześnie uważają, że są prześladowani i że zostali zepchnięci do podziemia.
Tusk – fenki rytualnie go obszczekują, bo zabrał władzę Kaczorowi Poza tym to Kaszub, a nie prawdziwy Polak.
TVP – fenki bardzo chciałyby przejąć nad tą instytucją kontrolę. A gdy już ją przejmą, wówczas będą wolne media.
Uważam Rze – w Polsce istnieje ponoć układ medialny, który nie pozwala fenkom mieć żadnego wielkiego organu medialnego, ale póki, co od półtorej roku ich ukochana gazeta ma największy nakład w Polsce i reklamują się w niej wielkiej firmy. Ale fenki i tak uważają, że wskutek spisku dni ich ulubionej gazety są już policzone. Hajdarowicz przyjdzie i zje braci Karnowskich żywcem w sosie przygotowanym przez młodych Kuroniów.
WSI – fenki twierdzą, że są wszędzie, choć je już rozwiązano. Zakładają partie, rozwiązują je, układają ramówki stacji telewizyjnych oraz decydują, które newsy mają być promowane. Jeżeli sam tego nie widzisz albo temu przeczysz, na pewno jesteś już zwerbowany. Jakub Wozinski
Jesień zadymiarzy? Trudniejsze warunki w gospodarce to woda na młyn rozmaitych zadymiarzy. PiS się szykuje na marsze jesienne (za niegdysiejszego ustroju symbol, jak zwykle zafałszowany, tężyzny fizycznej). Kto będzie w PiS-owskich marszach tę tężyznę reprezentować? Kaczyński? Chyba tylko kibole – obiekt zachwytów Gazety Polskiej (codziennie i cotygodniowo). Przechodząc ulicą zobaczyłem przyklejone zaproszenie na spotkanie z grupą Occupy Everything (wszystko? toż to szalenie męczące!...). Zapewne jakaś lewacka silna grup(k)a pod wezwaniem zaprosiła ich do Polski. Za unijne pieniądze na rozwój alternatywnej kultury, najprawdopodobniej. No i nasze niezawodne związki zawodowe też szykują się do kolejnych demonstracji. Napisałem: niezawodne, ale czy słusznie? Przecież Solidarność odgrażała się, że zablokuje dojścia do stadionu podczas Euro 2012. Ktoś rozsądny najwyraźniej ich ostrzegł, że gdy związkowi podtatusiali demonstranci zablokują dostęp kibicom z całej Europy, młodym i silnym przecież, to ci ostatni – poddenerwowani – mogą im spuścić niezłe manto. No i wzięli, nomen omen, dudy w miech i wycofali się z tej zadymy. Ale tym razem nie wycofają się na pewno. Całkiem realistycznie, liczą, że przecież matki z dziećmi, czy wychodzący z biur urzędnicy (głównie kobiety zresztą), zirytowane, nawet kociej muzyki im nie zaaplikują, nie mówiąc już o rękoczynach. Tak samo kierowcy, stojący przy zablokowanych ulicach, też nie zostawią swoich samochodów na jezdni i nie stworzą kilkutysięcznej przeciwwagi dla dzielnych związkowców z państwowych przedsiębiorstw. Z państwowych. Wyłącznie z państwowych! Kiedyś w trakcie demonstracji Solidarności jechałem w żółwim tempie Marszałkowską, częściowo zablokowaną pojazdami demonstrujących związkowców. Zadałem więc sobie trud, by odczytywać po drodze nazwy firm, z których przyjechali demonstranci. Wszystko to były firmy państwowe. I wiadomo dlaczego. Polska jest w Europie patologicznym wyjątkiem. Krajem, w którym koszty działalności związkowej – ze strajkami i zadymami włącznie – wpisuje się w koszty państwowej firmy. Wszystkie koszty, od płac związkowych działaczy, kosztów biura, do wyjazdów na demonstracje na koszt firmy, firmowymi pojazdami. A potem jeszcze za czas strajku dostaje się dniówki (rzekomo odpracowane). Nie powinno więc dziwić Czytelników, że związki zawodowe są nieodmiennie w awangardzie protestów przeciw prywatyzacji. Dobrze wiedzą, co by się z nimi stało, gdyby mieli być finansowani – jak wszędzie – ze składek członkowskich. A tak dziesiątki organizacji związkowych mają dolce vita na koszt firm państwowych, czyli podatników. Wart o tym pamiętać, gdy będziemy wysłuchiwać sloganów o biedzie, drożyźnie i innych problemach codzienności, zwłaszcza w czasach kryzysu wokół nas... Prof. Winiecki
Czy będzie wojna z Gazpromem? Najwyraźniej ktoś w Komisji Europejskiej zadecydował, że my powinniśmy przejąć część obowiązków subsydiowania (Europy Wschodniej). To oznacza, że zjednoczona Europa chce utrzymać tam wpływy polityczne, a my będziemy częściowo za to płacić. To niekonstruktywne podejście – stwierdził Władimir Putin. Prezydent Rosji skomentował w ten sposób zapowiedź Komisji Europejskiej dotyczącą przeprowadzenia dochodzenia antymonopolowego przeciwko Gazpromowi. Działanie KE sprowadza się do medialnej zagrywki i nie jest przełomem w sposobie traktowania przez wspólnotę rosyjskiej polityki energetycznej, której celem jest odbudowa wpływów dawnego ZSRS.
Tryb priorytetowy 4 września br. Komisja Europejska w specjalnym komunikacie poinformowała o wszczęciu formalnego dochodzenia antymonopolowego wobec rosyjskiego Gazpromu – największego światowego wydobywcy gazu i kluczowego dostawcy w Europie. Sprawie antymonopolowego postępowania nadano tryb priorytetowy. Można sądzić, że Komisja nabrała podejrzeń czy Gazprom nie nadużywa swojej dominującej pozycji na rynkach krajów Europy Środkowo-Wschodniej. Uruchomienie dochodzenia związane jest z przeprowadzonymi przed rokiem kontrolami spółek zależnych i w firmach-kontrahentach Gazpromu w dziesięciu krajach Europy Środkowo-Wschodniej. Kontrole te miały miejsce w dwudziestu najważniejszych środkowoeuropejskich firmach, zajmujących się dostawami, przesyłem oraz magazynowaniem gazu dostarczanego przez Gazprom. Taką kontrolę unijni inspektorzy przeprowadzili także w Polskim Górnictwie Naftowym i Gazownictwie (PGNiG) – największym dostawcy gazu w Polsce.
Odkrycie Ameryki W trakcie tych kontroli unijni inspektorzy sprawdzali przypadki stosowania ze strony Gazpromu praktyk zagrażających konkurencji i łamiących prawo antymonopolowe. Inspektorzy podejrzewali Gazprom o segmentowanie rynku gazowego, utrudniające wolny przepływ gazu między krajami Europy Środkowo-Wschodniej, przeciwdziałanie dywersyfikacji dostaw oraz narzucanie krajom tego regionu nieuczciwych cen poprzez powiązanie ich stałą formułą z cenami ropy. Według Komisji Europejskiej „takie zachowanie może stanowić przeszkodę dla konkurencji i prowadzić do zawyżonych cen oraz pogorszenia bezpieczeństwa dostaw. W efekcie, takie zachowanie może szkodzić konsumentom w UE”. Zdaniem KE, nadużywanie przez Gazprom dominującej pozycji na rynku gazu jest w stanie doprowadzić do zaburzenia handlu między krajami UE, co byłoby niezgodne z artykułem 102 traktatu Wspólnoty. Co w związku z uruchomionym postępowaniem antymonopolowym może grozić rosyjskiemu Gazpromowi? Gdyby postępowanie potwierdziło monopolistyczne i antykonkurencyjne praktyki, Gazpromowi groziłaby grzywna, mogąca sięgnąć nawet kilku miliardów dolarów.
Nie drażnić niedźwiedzia Zupełnie odrębną kwestią jest sprawa egzekucji takiej kary. Jednak orzeczenie dałoby instrument nacisku na Rosję. Problem w tym, że odkrycie przez KE, że Gazprom prowadzi politykę cenową obliczoną na szkodzenie dywersyfikacji i drenaż kieszeni klientów można porównać do słynnego żartu z „odkrycia Ameryki w konserwie”. Na dodatek KE, aby nie drażnić „rosyjskiego niedźwiedzia” stara się na razie podkreślać, że samo wszczęcie postępowania antymonopolowego nie przesądza jeszcze o jego wyniku końcowym.
Rosyjska kontra Komunikat KE o wszczęciu postępowania nie zrobił na Rosji wielkiego wrażanie. Spodziewano się go od dawna. Kierownictwo Gazpromu tradycyjnie starało się podkreślić wyższość prawa rosyjskiego nad ustawodawstwem unijnym. W wydanym z tej okazji oświadczeniu Gazprom podkreślił, że dochodzenie „będzie w pełni respektować nasze prawa i uzasadnione interesy oparte o europejskie i międzynarodowe prawo”. W oświadczeniu podkreślono również, że KE weźmie pod uwagę fakt, iż zgodnie z prawem Federacji Rosyjskiej spółce przypisane są „specjalne funkcje społeczne i status strategicznej organizacji”. To typowy język rosyjskiej dyplomacji w czasach Putina. Należy teraz oczekiwać twardej rosyjskiej kontry. Rosjanie zapewne podejmą wiele konfrontacyjnych inicjatyw wobec UE i to nie tylko w obszarze energetycznym. Z pewnością inicjatywy te zostaną obudowane aktywnymi rosyjskimi działaniami propagandowymi. Już teraz wszystko wskazuje, że Rosja, w odpowiedzi na decyzję w sprawie antymonopolowego dochodzenia KE, złoży skargę do WTO (Światowa Organizacja Handlu), zarzucając UE naruszenie porozumienia o wolnym przepływie kapitału i swobodzie handlowej poprzez protekcjonistyczną politykę, którą w jej ocenie KE chce narzucić innym. Taką bowiem możliwość Rosja zyskała w sierpniu 2012 r., w momencie, gdy zakończona został procedura ratyfikacyjna traktatu akcesyjnego i stała się ona pełnoprawnym członkiem WTO.
Okazja na test Głównym celem WTO jest m.in. liberalizacja międzynarodowego handlu dobrami i usługami oraz prowadzenie polityki inwestycyjnej wspierającej handel. Kreml będzie starł się od razu skonsumować profity ze swojego świeżego członkostwa w WTO. W tym aspekcie wszczęcie przez KE antymonopolowego dochodzenia wobec Gazpromu jest wymarzoną dla Kremla okazją. Daje bowiem szansę na sprawdzenia „w boju” przydatności członkostwa w WTO w ramach realizacji rosyjskich interesów. Zanim Rosja stała się członkiem tej organizacji, wielu ekspertów ostrzegało, że z chwilą wejścia zyska nowy instrument, który zacznie być wykorzystywany w jej imperialnej polityce. Teraz wszystko wskazuje, że będzie tak, jak mówili eksperci. Rosyjska skarga do WTO może w konsekwencji przerodzić się w długotrwały spór prawny z UE.
Problem egzekucji Ale sprawa monopolistycznych praktyk Gazpromu to nie jedyny powód do konfliktu na polu energetycznym, ani nie najważniejszy. Zresztą nawet gdyby wszczęte dochodzenie KE potwierdziło zarzuty i gdyby nałożono na Gazprom wysoką grzywną, to prawdopodobieństwo wyegzekwowania tej kary od rosyjskiego giganta jest bliskie zeru. Zapewne po nałożeniu grzywny na Gazprom Trybunał Konstytucyjny Federacji Rosyjskiej uznałaby taką decyzję za niezgodną z Konstytucją Federacji Rosyjskiej, co zamykałoby sprawę.
Walka o gaz łupkowy O wiele ważniejszym polem dla Kremla jest sprawa wydobywania gazu łupkowego i unijnych regulacji w tym zakresie. W 2013 r. KE ma zaproponować nowe prawo środowiskowe, regulujące wydobycie w UE gazu z łupków. Rosja będzie chciała wpłynąć na zaostrzenie unijnych przepisów odnośnie wydobycia gazu łupkowego. Być może, że sprawa unijnego dochodzenia i planowana skarga Rosji do WTO na unijną politykę staną się elementami, dzieki, których Rosja będzie chciała osiągnąć swój cel. A jeśli nie uda się w ten sposób powstrzymać procesu wydobycia gazu z łupków, to zapewne rozpocznie się, na znacznie większą skalę, eksploatacja gazu łupkowego z rosyjskich złóż wspólnie z amerykańskim Exonem.
Tusk i Pawlak płacą drożej Decyzja UE o wszczęciu antymonopolowego dochodzenia wobec rosyjskiego Gazpromu oparta została w głównej mierze na analizie podejścia strony rosyjskiej do umowy z Polską z 2010 r., gdzie monopolistyczne praktyki Gazpromu były dla KE widoczne jak na dłoni. W ocenie KE, Polska sama pozwoliła na monopolistyczne działania Gazpromu nie konsultując z nią wcześniej warunków polsko-rosyjskiej umowy. Dzisiaj nadal nie znamy odpowiedzi, dlaczego wicepremier Waldemar Pawlak, tak bardzo chciał podpisać i w efekcie podpisał długoterminową i niekorzystną dla Polski umowę z Gazpromem, nie próbując nawet zbić narzuconych przez stronę rosyjską cen gazu, znacznie wyższych niż dla innych odbiorców. Dlaczego wcześniej ani Pawlak ani Tusk nie zwrócili się do KE, aby wywarła ona nacisk na Rosjan i wsparła stronę polską w negocjacjach z Rosją? To pytania, na które nie znamy odpowiedzi i chyba nie poznamy. Ale teraz okazało się, że zachowanie polskiego rządu wobec Gazpromu i jego szybka zgoda na monopolistyczne warunki postawione przez rosyjskiego giganta wzbudziły również wątpliwości KE, która zdecydowała się wszcząć w tej sprawie dochodzenie. Szkoda, że jego wyniki dla Polski będą miały już niewielkie znacznie.
Dr Leszek Pietrzak
Przebudowa państwa Po przeszło 20 latach transformacji Polska potrzebuje głębokiej przebudowy ustrojowej. System polityczny, w którym obecnie funkcjonuje nasze państwo, nie zdaje egzaminu. Pokazują to kolejne afery oraz ponura rzeczywistość dnia codziennego. Konieczna jest zdecydowana, liberalna reforma uzupełniona o moralną odnowę. Daleki jestem od malkontenctwa i krytykowania wszystkiego, co się rusza. Uważam, że po 1989 r. zrobiono relatywnie dużo. Nigdy nie powiem, że III Rzeczpospolita nie jest moim państwem i trzeba ją zamienić na VI. Jednak potencjał rozwojowy, jakim dysponowała Polska został wykorzystany zaledwie w 50 proc. W najbliższych latach może być jeszcze gorzej. Dlatego trzeba przebudować III Rzeczpospolitą, poddać ją daleko idącej modernizacji.
Zmienić Konstytucję Największym błędem, jaki popełniono w okresie transformacji, było uchwalenie Konstytucji RP z 1997 r. Ten dokument po prostu psuje państwo. W jego treść wpisano strukturalny konflikt. Uczyniono to świadomie, ponieważ nadmiernie zaufano zasadzie współdziałania. W obawie przed dyktaturą zapewniono równowagę różnego rodzaju ośrodków władzy, postulując o ich współpracę. Ten system być może by się sprawdził, gdyby w Polsce istniała wysoka kultura życia publicznego. Niestety, realna praktyka polityczna jest brutalna. Zamiast współdziałania Ustawa Zasadnicza tworzy zażarte, polityczne konflikty i powoduje impas. Powstał system głęboko inercyjny. Zawsze należy tworzyć modele spójne, proste i przejrzyste. Tymczasem polski ustrój nie jest spójny. Konstytucja doprowadziła do dysonansu – mamy prezydenta wybieranego w powszechnych wyborach, dysponującego silnym źródłem legitymizacji władzy, ale obdarzonego symbolicznymi prerogatywami; a z drugiej strony premiera wyłanianego pośrednio, a więc obdarzonego słabszym mandatem społecznego zaufania, ale wyposażonego w silne kompetencje. Przy czym w przypadku premiera sprawa nie jest wcale oczywista. Jego realna siła zależy od wielu czynników pozakonstytucyjnych – łączenia funkcji szefa rządu z przywództwem w partii, wielkości zaplecza parlamentarnego, układu sił w koalicji, medialnego wsparcia, społecznej popularności, pozycji w sondażach opinii publicznej itd. W obecnym systemie prawnym można sobie wyobrazić również sytuację ze słabym premierem. To znaczy, że aktualna Konstytucja nie jest stabilizatorem ustroju i nie rozstrzyga orientacji ustrojowej państwa.
Wprowadzić system prezydencki Nie ma się co zastanawiać, trzeba iść tropem sprawdzonego w Stanach Zjednoczonych systemu prezydenckiego. Doświadczenia historyczne pokazują, że Polacy opowiadają się za personifikacją władzy. Wybory prezydenckie obdarzone są o wiele większym zainteresowaniem niż parlamentarne. Frekwencja notowana przy okazji wyborów prezydenckich bije na głowę udział wyborców w trakcie elekcji do Sejmu czy Senatu. Polacy chcą, aby władza wykonawcza była skupiona w ramach jednego ośrodka. Oczywiście nie można deprecjonować roli parlamentu, jednak należy przypisać mu prerogatywy czysto ustawodawcze i silne uprawnienia kontrolne. W formule modelu prezydenckiego funkcja premiera przestaje być potrzebna – na czele rządu stoi prezydent, wspiera i zastępuje go wiceprezydent, władzę prezydencką kontroluje parlament, prokurator generalny oraz sąd najwyższy. Ostatecznie o ewentualnym odwołaniu prezydenta decydowałby i tak ogół społeczeństwa w drodze referendum.
Nowa konstytucja powinna przede wszystkim zwiększyć wpływ społeczeństwa na bieg spraw publicznych i procesy kształtowania władzy. Należy rozszerzyć zakres funkcji oraz stanowisk legitymizowanych w oparciu o powszechne wybory. Prokurator generalny mógłby być wybierany przez ogół społeczeństwa, tak samo prokuratorzy okręgowi i powiatowi przez społeczności lokalne, sędziowie sądu najwyższego, np. przez ogólne zgromadzenie sędziów itd.
Nie jestem w stanie w tak krótkim felietonie przedstawić Państwu szczegółowo wszystkich założeń postulowanej konstytucji, uczynię to niebawem enumeratywnie w obszernej publikacji, a w dalszej przyszłości być może również w książce.
Naprawić struktury Z największym psuciem państwa mieliśmy do czynienia pod koniec lat 90. XX w. Wówczas popełniono całą listę błędów, rozwalających podstawowe fundamenty instytucjonalne kraju. Do roku 1999 Polska funkcjonowała w miarę poprawnie, później było już coraz gorzej. Każda z reform rządu Jerzego Buzka zakończyła się katastrofą. Były to bardziej cztery nowe plagi egipskie niż racjonalne projekty modernizacyjne, zorientowane na rozwój państwa. Przejawy takiego stanu rzeczy widzimy w bez mała każdej ze zreformowanych dziedzin: w służbie zdrowia, szkolnictwie, ubezpieczeniach i systemie emerytalnym. Jednak najbardziej dotkliwą szkodę uczyniła reforma administracji państwa. Województwa i powiaty w zaproponowanej przez rząd Buzka formule nie mają żadnego sensu. W ten sposób rozbito struktury państwa i poważnie naruszono, tworzący się po roku 1989, kręgosłup społeczeństwa obywatelskiego. Przy całej swojej niechęci do komunizmu z przykrością muszę skonstatować, że stary system administracji z 49 województwami był lepszy od obecnego z 16 jednostkami wojewódzkimi i 379 powiatowymi. Likwidując stare województwa zaostrzono polaryzację pomiędzy Polską metropolitarną a lokalną. Osłabiono miasta średniej wielkości, które po odebraniu im statusu województw wytraciły tempo rozwoju. W ten sposób zredukowano potencjał rozwojowy Kalisza, Sieradza, Konina, Wałbrzycha, Bydgoszczy. Z kolei, wprowadzając mnogość powiatów, w efekcie osłabiono rolę gminy, jako podstawowego ogniwa samorządu terytorialnego. Pomiędzy nowymi województwami a powiatami istnieje zbyt wielka luka, w strukturze administracyjnej państwa wykształcił się za duży dystans, brakuje jednostek pośrednich. Aby naprawić sytuację należy (z pewnymi wyjątkami) przesunąć powiaty na poziom starych województw, ich łączna liczba nie powinna być mniejsza niż 60, a większa niż 100. W strukturze województw racjonalne wydaje się pozostawienie jedynie 8, najwyżej 10 ośrodków-regionów. Z drugiej strony, trzeba iść w kierunku wzmocnienia kompetencji gmin. Warto zastanowić się na rozproszeniem struktur wojewódzkich i powiatowych po gminach tak, aby znalazły się jak najbliżej ludzi.
Liberalizm głupcy! Nowy model gospodarczy Polski może być jedynie liberalny. Państwo z olbrzymią determinacją powinno usuwać wszelkie bariery rozwoju gospodarczego – likwidować obciążenia fiskalne i przeszkody prawne. Wprowadzenie przejrzystego prawa podatkowego oraz elastycznego kodeksu pracy pozwoli w krótkim czasie na stworzenie setek tysięcy nowych miejsc pracy. Abolicja dla przestępstw gospodarczych spowoduje, że ludzie przeniosą zyski z szarej strefy do legalnego, rejestrowanego obrotu gospodarczego. Konfiskata, mienia pochodzącego z działalności przestępczej, osłabi motywację do podejmowania tego typu patologicznych przedsięwzięć i zapewni dodatkowe wpływy do budżetu. W efekcie daleko posuniętej liberalizacji gospodarki, dochody państwa zwiększą się o dziesiątki miliardów, a nie, jak twierdzą etatyści, zmaleją. Ograniczenie i racjonalizacja pomocy socjalnej spowoduje, że stanie się ona realna i trafi do ludzi najbardziej potrzebujących, a nie osób podjeżdżających po zasiłki mercedesami. Realizując wszystkie te przedsięwzięcia trzeba odwoływać się do metabiznesu nie w sensie wielkości struktur, lecz idei – ekonomię należy uzupełnić o aksjologię. Roman Mańka
Aby wyrównać rachunki Irak to kraj wielkich możliwości. Bez dwóch zdań! Przynajmniej, jeżeli chodzi o perspektywę prezesa koncernu zbrojeniowego, który akurat nie ma, co zrobić z zalegającym w magazynie sprzętem wojskowym, bądź też niezwykle palącą się do pracy kadrą robotniczą. Tak, tak, jeżeli ktoś ma na zbyciu kilkaset czołgów lub kilkanaście samolotów wielozadaniowych, to powinien, czym prędzej „uderzać” do władz w Bagdadzie. A tak zupełnie poważnie, to trzeba przyznać, że dokonująca się w ostatnich latach modernizacja i rozbudowa irackich sił zbrojnych robi wrażenie. Budżet wojskowy tego państwa jest trudny do oszacowania. Mnogość i różnorodność danych na ten temat skutecznie uniemożliwia dokładne wyliczenie tego, ile Bagdad wydaje na nowe pancerne zabawki. Szacuje się, że Irak rocznie przeznacza na wojsko około 8 proc. PKB, co daje kwotę mniej więcej 10 mld dol. Dla porównania polski budżet wojskowy nominalnie kształtuje się na mniej więcej podobnym poziomie. Z tą różnicą, że nad Wisłą na armię przeznacza się niecałe 2 proc. PKB. Bez względu na niesprawiedliwe porównania, suma 10 mld dol. irackiego budżetu wojskowego to wcale nie mało. Czy jednak wystarczająco dużo, aby zapewnić państwu odpowiedni poziom bezpieczeństwa oraz ochrony granic? To już zależy od tego, jaki konkretnie sprzęt jest kupowany oraz do czego właściwie będzie on Irakijczykom służył. Ta ostatnia kwestia może co prawda wydawać się dosyć oczywista, jednak te kilka(dziesiąt) następujących zdań wystarczy, aby przekonać wszystkich, że w przypadku Iraku to, co oczywiste, w cale nie jest takie pewne. Ale po kolei.
Zakupy, ale nie na miarę potęgi Najpierw sprawdźmy, na jakie „zabawki” starcza 10 mld dol. rocznie. Otóż, jak się okazuje, na całkiem fajne. Można za to kupić, np. czołgi (dokładnie 140 – M1A1 Abrams) lub myśliwce wielozadaniowe (nie mniej nie więcej, jak 18 F-16C/D Block 52). Mało? No pewnie, że mało. Nie szczędząc wydatków, irackie władze zdecydowały się także na zakup, m.in. 420 ukraińskich transporterów BTR-4E, 5 samolotów Cessna AC-208 Caravan, 30 śmigłowców Bell 407 i 15 okrętów patrolowych P 301. Trzeba oddać Irakijczykom honor – zakupy pierwsza klasa. Tempo i skala modernizacji oraz rozbudowy sił zbrojnych także. Pytanie jednak, do jakiego stopnia rozmach, z jakim dokonywane są w ostatnich latach zakupy nowoczesnego i całkiem licznego uzbrojenia wojskowego, podniesie potencjał operacyjny irackich wojsk? Czy Bagdad już za parę lat stanie się regionalną potęgą, zdolną do narzucenia swych interesów państwom sąsiednim? Bynajmniej. Prawda jest z goła odmienna.
Samodzielność wojskowa Wiele wskazuje na to, że dzięki dokonywanym właśnie zakupom nowych systemów bojowych, Irakijczykom uda się osiągnąć „zaledwie” poziom, który dla wielu analityków jest wręcz poziomem startowym. Chodzi o tzw. samodzielność wojskową, rozumianą, jako zdolność danego państwa do zapewnienia sobie bezpieczeństwa przed zagrożeniami zewnętrznymi, w oparciu tylko albo głównie o własne siły zbrojne. Zaskakujące, prawda? Setki milionów dolarów, tony sprzętu wojskowego tylko po to, aby nie osiągnąć niczego innego, jak tylko zwykłą samodzielność wojskową. Nie dominację regionalną, a zwykłą samodzielność. Cóż, w przypadku Iraku to i tak jest spory krok do przodu.
Stawić czoła nowym wyzwaniom Należy, bowiem pamiętać, że w ostatnich latach irackie siły zbrojne nie miały lekko. Najpierw zdziesiątkowane i rozbite przez szybkie, sprawne i zabójcze natarcie sił (głównie) amerykańskich w 2003 r. Potem zaś rozwiązane i praktycznie budowane od nowa. Na domiar złego w pierwszych latach formowania nowych sił porządkowych, zarówno wojskowych, jak i policyjnych, musiały one zmagać się z krwawą i niezwykle skuteczną w swoich działaniach rebelią w postaci wszelkiej maści ekstremistów, zadymiarzy oraz fanatyków, dla których ważne było tylko jedno: destabilizacja „nowego” Iraku od wewnątrz. Nie było łatwo, trzeba to przyznać. Aby stawić czoła nowym (ówcześnie) wyzwaniom walki rebelianckiej, Irakijczycy musieli się odpowiednio do tego przygotować. I nie chodzi tu tylko i wyłącznie o odpowiednie przeszkolenie żołnierzy czy zgranie formacji. Nie, trzeba było też dysponować konkretnym rodzajem sprzętu, który miał okazać się pomocny w tropieniu i przekonywaniu grasujących po kraju ekstremistów do zmiany swego zachowania. Z tego względu „nowe” irackie siły zbrojne od samego początku swego funkcjonowania mocno inwestowały w takie uzbrojenie, jak np. śmigłowce, samoloty transportowe i rozpoznawcze. Praktycznie całkowicie zapomniano o sprzęcie ciężkim oraz tego rodzaju statkach latających, które mogłyby zapewnić ochronę przed kimś więcej, niż biegającymi z karabinem ekstremistami.
Priorytet to ochrona granic A przecież Irak nie jest samotną wyspą rzuconą gdzieś daleko w otchłań oceanu. Nie, Irak ma sąsiadów, na których trzeba mieć wiecznie oko i których należałoby się, przynajmniej do pewnego stopnia, obawiać. Iran, Syria (za dawnych czasów), Turcja – w większości są to państwa nastawione do Bagdadu „umiarkowanie” i z pozoru nie mają zamiarów dokonania inwazji na iracką ziemię. Kto jednak da sobie rękę uciąć, że w hipotetycznej przyszłości stanowisko i podejście władz w Teheranie, Damaszku czy Ankarze nie mogłoby ulec zmianie? Dokładnie. Dlatego oczywistym i zrozumiałym jest, że zakup ciężkiego i najlepiej nowoczesnego sprzętu wojskowego jest dla Iraku wręcz niezbędny. Ochrona granic, to bowiem warunek konieczny do dalszego rozwoju tego doświadczonego przez los państwa.
USA gwarantem bezpieczeństwa Praktycznie na tym można byłoby skończyć ten artykuł i nie rozwlekać dalej kwestii nowych irackich zbrojeń. Państwo, rzucone pomiędzy podejrzanych sąsiadów, musi bowiem dysponować czołgami, transporterami, myśliwcami oraz całą masą innego uzbrojenia, mogącego zapewnić mu bezpieczny byt. Problem w tym, że w przypadku Iraku nie wszystko jest takie logiczne, jakby się mogło wydawać. Ochrona granic to bowiem jedno, ale rzeczywisty cel wykorzystania nowego sprzętu wojskowego, przynajmniej w nadchodzących latach, to jednak zupełnie co innego. Nie ma co się bowiem oszukiwać. Irakowi nie grozi obecnie nic ze strony sąsiadów. Przynajmniej do czasu, kiedy kraj ten znajduje się pod polityczno-wojskową protekcją ze strony USA. Nie ma bowiem wątpliwości, że dopóki Bagdad jest istotną „wtyką” polityczną Waszyngtonu w regionie, dopóki dysponuje odpowiednimi zapasami cennych surowców, a także ma wolę, ochotę i środki do zakupu kolejnych transzy uzbrojenia (oczywiście made in USA), Irakijczycy mogą czuć się spokojnie. No chyba, że dojdzie do nagłego i gwałtownego załamania pozycji politycznej oraz siły wojskowej USA, ale w takiej sytuacji nikt z nas nie będzie martwił się o Irak.
Problemy wewnętrzne Po co więc wydawać grube miliony dolarów na zakup sprzętu wojskowego, skoro granic i tak strzegą Amerykanie? Owszem, kiedyś USA odejdzie na dobre i trzeba będzie w końcu samemu zadbać o swoje bezpieczeństwo. Ale czy chodzi tylko o to? Nie. Istnieje jeszcze jeden powód, który może wydawać się na tyle realistyczny, że powinien być brany pod uwagę przy obecnej analizie przypadku. Chodzi o kwestie wewnętrzne. Kurdystan na północy Iraku to już praktycznie państwo w państwie. Zamieszkujący jego tereny Kurdowie czerpią korzyści z eksportu surowców energetycznych, ustanawiają własne prawa i tworzą podporządkowane tylko sobie jednostki paramilitarne. W dodatku są bardzo wyczuleni na punkcie swojej niezależności i potrafią walczyć z próbą narzucenia sobie dominacji ze strony Bagdadu. Problem w tym, że nie wszystkim w Iraku podoba się taka sytuacja. A już najmniej władzom centralnym, które niechętnie patrzą jak ogromne zyski z handlu ropą na północy idą do władz kurdyjskich.
Bogata północ Sytuacja ta nie podoba się także większości irackiego korpusu oficerskiego. Wyżsi rangą dowódcy ostrzą sobie zęby na myśl o potrzebie pacyfikacji politycznej Kurdów i zrównania ich z resztą irackiego społeczeństwa. Tylko jak to zrobić, kiedy metody pokojowe okazują się nieskuteczne? No, ostatecznie po coś te kilkaset czołgów stoi w magazynach, prawda? Problem w tym, że same czołgi i rozbudowana piechota, to za mało, aby myśleć o skutecznym przywróceniu Kurdystanu do macierzy. Zupełnie inaczej będą się jednak sprawy miały, kiedy Irak osiągnie, wspomnianą na początku, samowystarczalność wojskową, a do służby wejdą w pełni operacyjne F-16. Pozbawione praktycznie jakiejkolwiek konkurencji w powietrzu ze strony przeciwnika myśliwce będą w stanie zapewnić wojskom lądowym wystarczające wsparcie, aby wyrównać interesy z Kurdami. Roponośne tereny na północy kraju, to bogata ziemia, zaś Bagdad, to chętny do zakupu kolejnych partii uzbrojenia „sojusznik”, więc wszyscy powinni być zadowoleni. Michał Jarocki
24 września 2012 "Nas liberałów jest tak mało"- twierdził Fryderyk August von Hayek. Mało nie znaczy- wcale. .Ludzi kochających wolność jest wielu. Uwikłani jednak w system, który tę wolność im zabiera- zapominają o wolności. Niewolnik przyzwyczaja się do niewolnictwa, tak jak pies do łańcucha.. Wolność to uświadomienie sobie konieczności istnienia w określonych uwarunkowaniach. Nie ma wolności absolutnej.. Jest wolność obramowana zasadami cywilizacji wyrosłymi z tradycji.. Trzymanie psa na łańcuchu jest naszą tradycją,, ale powoli koniec z tradycją.. Powoli koniec trzymania psów na łańcuchach.. Lewica uzyskała krok w kierunku poprawienia ustawowo losu psa na łańcuchu. Można go trzymać przez dwanaście godzin, na łańcuchu nie krótszym niż trzy metry. Żeby wyliczyć te dwanaście godzin potrzebny jest jakiś zegar, który by mierzył czas. Czas trzymania psa na łańcuchu.. Na razie ustawodawca demokratyczny nie przewidział zegara mierzącego czas Ale na tym nie dość. Na razie nie sprawdzają na jak długim metrażu łańcucha męczą się psy.. Na jakim są głodzone, poniewierane, zaniedbywane.. Bo człowiek jest największym wrogiem psów. Tak jak wszystkiego.. Właśnie ruszyła kolejna transza poprawy losu psów. Teraz Lewica twierdzi, że trzeba je w ogóle uwolnić z łańcuchów. .Lewica siedziała przy budach w kilku miastach Polski chcąc wzbudzić litość u tych wszystkich, którzy trzymają psy na łańcuchach.. Żeby je pospuszczali.. To nie prościej zamiast siedzieć przy zaatrapowanych budach w miastach ruszyć po prostu w teren i siłą wymusić na właścicielach psów i bud, żeby pospuszczali je z łańcuchów..? Na podstawie ustawy o ochronie środowiska i praw należnych psom.. Pani Majka Jeżowska mogłaby stanąć na czele aktywistów walczących o poprawę losu psów uwolnionych z łańcuchów.. W Polsce jest prawie 2500 gmin; masa bud i masa psów.. Roboty jest w bród. Wszystkie psy nasze są- tak jak wszystkie dzieci nasze są- jak śpiewa pani Majka Jeżowska. Tak ! Wszystko powinno być wspólne- łącznie z panią Majką Jeżowską. Dzieci kiedyś były rodziców- dzisiaj są państwowe.. Psy też powinny być państwowe, ale nie przywiązane do państwa łańcuchem, nawet państwowym. A właścicieli” znęcających” się nad psami przy pomocy łańcucha, powinno się zabijać jak kiedyś psy.. Nawet pan redaktor Morozowski twierdzi, że na jakiś czas w niektórych przypadkach należałoby wprowadzić karę śmierci. Psy zastrzelić- pana powiesić. Tak jak czasów krwawego Jakuba Szeli w roku 1846- agenta austriackiego.. Dostawał od Austriaków 10 florenów za szlachcica ukatrupionego lub inteligenta, 8 florenów za pokaleczonego i 5 florenów za zdrowego. Wolno mu było obcinać ręce i nogi, ale za kończyny nie płacili Austriacy oddzielnie.. Obcinanie rąk i nóg było wliczone w całość. Psami wtedy sobie głowy nie zawracano.. Chodziło o wykańczanie polskich patriotów. Do tego krwawy Jakub Szela nadawał się doskonale mając zagwarantowaną bezkarność. Zmarł spokojnie przez nikogo nie niepokojony.. Jak już psia – mać ,Lewica- rozprawi się z łańcuchami, przystąpi do dalszego doskonalenia poprawy losu psów. To pewne! Jak już nie będzie łańcuchów, to trzeba będzie poprawić komfort czworonogów w budach. Nikt oczywiście nie będzie pytał właściciela o zgodę czy w ogóle o jego zdanie. A co ma do gadania? W końcu ustawa sankcjonuje upaństwowienie psów. Będą nad nimi miały nadzór fundacje zasilane państwowymi pieniędzmi i urzędnicy państwowi powiązani ideologicznie z ekologią. Żeby sprawy socjalne psa były na jako takim poziomie XXI wieku- wieku socjalizmu. Budy powinny być ocieplane i ogrzewane. Powinny być znormalizowane i przystosowane do wielkości psa, do jego potrzeb socjalnych, do jego indywidualnych upodobań.. Mile widziane będą budy z osobną sypialnią ,kuchnią i łazienką. A jak pies założy” rodzinę”? Będą mu przysługiwały zasiłki na kolejne” dzieci”.. Będzie mógł się zrzeszać w związkach zawodowych dla psów i walczyć o kolejne zdobycze socjalne.. Wśród psów zapanuje radosna statolatria- czyli ubóstwianie państwa, które te wszystkie zdobycze psom zapewniło. Na czele psich związków powinna stanąć na początek pani Majka Jeżowska, działaczka ekologiczna i zwierzęca. W Nowym Sączu powinni jej już za życia postawić pomnik.. Tak jak pani Ewie Kopacz w Szydłowcu.. Szczególnie za wypowiedź jak to wszystko przekopała na ziemi smoleńskiej po” katastrofie”, a potem znaleziono jeszcze setki szczątków ludzi i maszyny.. Ale czy wtedy człowiek będzie chciał mieć psa?. O takich ustawowych wygodach jakie wymusiło na” właścicielu” opiekuńcze państwo? Czy człowieka będzie stać na posiadanie tak wykwintnego psa? Czy w czasach najbliższej przyszłości człowieka normalnego i zwykłego będzie stać na cokolwiek? A co dopiero na posiadanie psa, albo innego zwierzęcia, z takimi prawami? Czy w ogóle słowo” zwierzę” nie zostanie zakazane? Tak jak powoli odchodzi do lamusa słowo” inwalida”, „ kaleka”, „ Murzyn”, ”pederasta”,” mąż”,” żona”, ’złodziej”,” małżeństwo”? Bo Lewica pracuje usilnie nad zmianą świadomości nowego człowieka przy pomocy zmasowanej propagandy i słów. Słowa są kluczem do ludzkiej świadomości.. Żeby w przyszłości zapanował na świecie uwielbiany przez socjal-komunistów- komunizm.. Wspólnota czynów i myśli, wspólnota marzeń, nadzór biurokratyczny nad prywatną własnością.. A jak przyjdzie czas wszystko się upaństwowi. Na razie upaństwawia się świadomość.. I zalewa ją pomysłami na nową wspaniałą przyszłość człowieka.. Nowy Wspaniały Świat nie tylko na Nowym świecie w Warszawie.. W ogóle w życiu każdego z nas.. Ilość samobójstw z 8 000 tysięcy rocznie wzrośnie do 20 000. Ale chyba warto zapłacić taką ceną za przewrócenie wszystkiego do góry nogami w imię kolektywnej szczęśliwości człowieka? Jak pisał w liście otwartym towarzysz Józef Goebbels w roku 1925, jeszcze wtedy nie był ministrem propagandy i oświecenia publicznego Republiki Weimarskiej. III Rzesza to dopiero rok 1933. „ W rzeczywistości komuniści nie są naszymi wrogami. Lepiej byłoby skończyć w bolszewizmie, niż znosić niewolnictwo kapitalizmu”(????) Czy gdzieś znajdziecie Państwo taką wypowiedź? Bolszewizm- to nie niewolnictwo. Kapitalizm – to dopiero niewolnictwo. A niewolnictwo w socjalizmie to nieprawda.. A przecież to Haeyk pisał, że „ socjalizm to droga do niewolnictwa”, którą właśnie kroczymy dumie i z podniesionym czołem.. Niech się święci socjalizm.. Ustrój zniewolenia człowieka i wolności dla psów i kotów. III Rzesza miała najlepszą w Europie ustawę o ochronie zwierząt. Co 8 godzin transport kolejowy musiał stawać karmiąc i pojąc zwierzęta, i wyprowadzając je, żeby sobie trochę odpoczęły jadąc w dalszą drogę.. Bo bez ustaw państwowych nie da się traktować zwierzęcia normalnie.. Wtedy w Niemczech panował duch narodowego socjalizmu.. Dzisiaj w Europie panuje duch międzynarodowego socjalizmu.. Liberałowie pouciekali z Niemiec, bo czego mogli szukać w państwie, gdzie państwo zajmowało się wszystkim.. Zwolennicy wolności nie mili nic do roboty w kraju niewolników. Komunizm- faszyzm- narodowy socjalizm.. I po co naśladować to co już było? WJR
Ilu ludzi ginie przez państwo "zdające egzamin"? Jak mogła prokuratura po pierwszej zbrodni pozostawić dzieci w rękach oprawców?
1. Przekazanie dzieci pod władzę niesprawdzonych ludzi – to wielki błąd Brak kontroli i nadzoru nad losem dzieci w zastępczej rodzinie – to wielkie zaniedbanie. Umycie rąk wobec wobec jednoznacznie podejrzanej śmierci pierwszego dziecka – to nieomal współudział w zbrodni. Dopuszczenie do tego, że bezkarni sadyści zamordowali drugie dziecko – brak słów...
2. Widziałem wczoraj w telewizji prokuratora z Pucka, w todze z czerwonymi wypustkami, z aktami pod pachą, trochę zafrasowanego, ale nie za bardzo, jak tłumaczył, że nie było sygnałów, ze nic nie wskazywało... Jak to do cholery nic nie wskazywało? Jak to nic nie wskazywało? Dziecko rzekomo zabite na schodach nie wskazywało? Czteroletnie dzieci na schodach się nie zabijają, dopóki ktoś nimi nie rzuci o te schody. A jeśli się zabijają, to na skutek karalnego braku opieki. Kto, jak kto, ale prokurator do diabła powinien to wiedzieć. Jak można było przejść do porządku nad tą śmiercią, jak można było zostawić dzieci w rękach oprawców i dopuścić do następnej zbrodni?
3. Prokurator, który zlekceważył śmierć pierwszego dziecka, powinien odpowiadać karnie za umyślne niedopełnienie obowiązków. Prokurator i sąd powinien się zająć tym prokuratorem. Ale nie łudźmy się – nic takiego nie nastąpi, żadnej odpowiedzialności karnej nie będzie, skończy się na upomnieniu i pogrożeniu palcem, żeby to było przedostatni raz. Prokuratura zawsze działa dobrze. U nas państwo zawsze zdaje egzamin, instytucje państwowe z zasady działają dobrze, zaś wszelkie skargi na nie dzielą się na bezzasadne i oczywiście bezzasadne.
4. W Sannikach pod Płockiem grasował nocą agresywny młody człowiek, obywatel Ukrainy. Przemocą próbował wejść do czyjegoś domu. Wezwani policjanci wylegitymowali go, pouczyli i puścili -idź sobie człowieku, dokąd chcesz. Poszedł do drugiego domu i tam już śrubokrętem poważnie zranił gospodarza. Wezwana policja zatrzymała napastnika - ale tak się starali, że wyrwał się im i uciekł. Nad ranem wtargnął do trzecich zabudowań i tam już zabił młodego człowieka, a potem jeszcze usiłował zabić jego żonę. Straszliwa tragedia, której by nie było, gdyby policja wykazała minimum rzetelności i profesjonalizmu. Senator PiS Grzegorz Wojciechowski w odpowiedzi na swoje skargi w tej sprawie przeczytał, że wszystko działało jak należy, a policja zdała egzamin. Może nie na piątkę, ale zdała, zwierzchność nie ma do czego się przyczepić.
5. Co ciekawe - prokuratura na podstawie jednej opinii psychiatrycznej uznała zabójcę za niepoczytalnego, choć – co się rzadko zdarza – inny wybitny psychiatra nie zostawił suchej nitki na tej pierwszej opinii, uznając, że zabójca pod wpływem narkotyków najprawdopodobniej działał, a nie psychicznej choroby. Bandyta jest w zakładzie psychiatrycznym (a może już wyszedł, nikt nie wie), pewnie wyjedzie na Ukrainę i może tam kogoś zabije, a może i w Polsce. Ale wszyscy zdali egzamin -policja, prokuratura, sąd, który zaklepał umorzenie sprawy. Państwo zdało egzamin. Skargi kierowane do Ministra Spraw Wewnętrznych, do Prokuratury Generalnej są oczywiście bezzasadne.
6. Kilka lat temu sąd gdański skazał na 15 lat rzekomego sprawcę zabójstwa dziecka. Człowieka zupełnie niewinnego. W kilka lat później prawdziwy zabójca tego dziecka zamordował drugie dziecko. Gdyby policja i prokuratura zajęły się szukaniem właściwego sprawcy, a nie pastwiły nad niewinnym człowiekiem, gdyby sąd nie poszedł po najmniejszej linii oporu i skazał na podstawie wyników „badziewnego” śledztwa – to drugie dziecko by żyło... Jan Ptaszyński z Białegostoku też siedzi niewinnie za przypisane mu bez żadnych dowodów podwójne zabójstwo. Niewykluczone, że prawdziwy zabójca zabije znowu, a może i już zabił...
7. Ilu ludzi trafiło do ziemi, przez to państwo, zdające egzamin? Ilu ich jeszcze, przez to państwo, tam trafi?
Janusz Wojciechowski
Komu Pan Bóg daje Obrońcy czci Lecha Wałęsy, zwalczający − jak to ujął Tomasz Lis − „swołocz opluwającą wielkiego Polaka”, jakoś nie zauważają, że miejscem, gdzie Wałęsa jest ośmieszany i kompromitowany najbardziej, i to regularnie, jest jego blog. W kolejnym hulającym po sieci wpisie (niestety, charakterystyczna wałęsomowa słabo poddaje się streszczeniu, trzeba by przytoczyć, na co brak tu miejsca) pierwszy były III RP szydzi sobie z Krzysztofa Wyszkowskiego, że nie ma pieniędzy. Podczas gdy on, Wałęsa, wręcz nie nadąża z kasowaniem z całego świata. To chyba już definitywnie wyjaśnia, kto ma rację w sporze o te papiery, których to Wałęsa zależnie od dnia nigdy nie podpisał, podpisał, ale nie donosił, albo donosił, ale komunistów oszukiwał. Jeśli ktoś jeszcze wątpi, to warto przeczytać książkę pani Danuty Wałęsowej, niekoniecznie całą, ale fragment dotyczący początku lat 70., kiedy to wedle insynuacji niecnego Wyszkowskiego miał nasz narodowy symbol bolkować i brać za to pieniądze. Pisze pani Danuta, że było w tym czasie ciężko, ale mąż na szczęście regularnie przynosił do domu dodatkowe złotówki, po tysiąc, dwa, które wygrywał w totalizatorze. Pani Danuta zauważa przy tym, że mąż gra z pasją do dziś, ale od tamtych czasów już nigdy nic nie wygrał, co – jej zdaniem – dowodzi mądrości bożej, opatrzność widzi wszak, że pieniędzy, których wtedy brakowało, teraz już nie potrzebują. Ten widomy znak nadprzyrodzonej opieki, otaczającej autora sławnego bloga, powinien ostatecznie zamknąć usta wszystkim Wyszkowskim, Cenckiewiczom, Zyzakom i innym „gorszym od faszystów”. Mógłby też być rozstrzygającym dowodem dla gdańskiego sądu, ale ten i tak wydaje wyroki dla Wałęsy nieodmiennie korzystne. Choć możliwe, że właśnie po telefonie z kancelarii Pana Boga. RAZ
Carmen nadzoruje TVN Bankrut ITI kontynuuje swój spektakl marionetek: do rady dyrektorów ITI weszła niedawno pani Carmen Behles, sekretarka kasjera ITI z Zurichu. Jak pamiętamy, ITI zostało założone w 1988 roku przez inną szwajcarską sekretarkę. Mamy powrót do źródeł. Szwajcarscy adwokaci i notariusze cieszą się międzynarodową sławą na całym świecie. Niektórzy z nich specjalizują się geograficznie: na przykład jedni pracują dla CIA, drudzy dla KGB.
W końcu grudnia 1988 roku, kiedy świat szykował się do świętowania Nowego Roku a w mrocznej PRL trwały przygotowania do okrągłego stołu, adwokat z Zurychu Joseph Ackermann, przyjechał do Luksemburga aby pospiesznie założyć spółkę ITI Holding SA Luksemburg. Kapitałem zakładowym były aktywa spółki ITI Panama a prawie wszystkie akcje nowej spółki ITI Luksemburg SA objęła dyskretna szwajcarska sekretarka pani Barbara Trautweiler. Tylko jedną akcję ITI zachował sobie adwokat Joseph Ackermann. I tak oto powstała legenda ITI: http://monsieurb.nowyekran.pl/post/6556,jak-rodzilo-sie-iti-holdings-sa-w-luksemburgu
Dzisiaj ITI jest bankrutem, zaduszonym przez gigantyczne długi. ITI posiada tzw. “radę dyrektorów”, czyli strukturę odpowiadającą połączonym organom rady nadzorczej i zarządu. Niektórzy dyrektorzy są dyrektorami wykonawczymi (zarząd) a inni są dyrektorami niewykonawczymi (rada nadzorcza). Logicznie myśląc, spółka tak skomplikowana jak ITI i tak zadłużona jak ITI powinna ściągnąć do swojej rady dyrektorow tęgie głowy i ekspertów o nieposzlakowanej opinii. Zamiast tego rada dyrektorów ITI przekształca się powoli w jarmark. Ostatnio do rady dyrektorów dołączyła po cichu pani Carmen Behles, sekretarka kasjera ITI z Zurychu. 10-o osobowa rada dyrektorów ITI nie odzwierciedla nominalnej kontroli kapitału ITI w jaką chce się abyśmy głęboko wierzyli. Szwajcarscy nadzorcy kontrolują już prawie połowę rady dyrektorów ITI:
http://iti.pl/index.php/Management/
Szwajcarscy nadzorcy:
Bruno Valsangiacomo - szef i kasjer
Markus Sieger - pomocnik kasjera
Fredrich A. Rather - adwokat
Toinon Hoss - adwokat
Carmen Behles - sekretarka
Polscy wykonawcy:
Wojciech Kostrzewa - bankier
Mariusz Walter - emeryt
Aldona Wejchert - wdowa
Piotr Nowak - zięć
Gabriel Wujek - adwokat
Piotr Janicki - znajomy
Taka silna merytorycznie rada dyrektorów to tęgi argument strategiczny w negocjacjach z kredytodawcami ITI. Nie ma to jak fachowcy.
Nasi nowi Niemcy Kierownik niemieckiej instytucji rozdającej stypendia integracyjne tzw. nowym Niemcom, o nazwie "Deutschlandstiftung Integration", chwali się, że to on wręczał nagrodę Tuskowi w końcu maja w Berlinie. Integrują Tuska? Stanisław Michalkiewicz pisał nie tak dawno na NE o procederze służb PRL z końca lat 80-tych, polegającym na umieszczaniu na Zachodzie rodzin z tzw. “martyrologiczną legendą” (cytat) “w drugiej połowie lat 80-tych za granicę zostało wyekspediowanych mnóstwo agentów, opatrzonych martyrologicznymi „legendami””. Myśleliśmy o tym czytając niedawny artykuł w niemieckim “Welt am Sonntag” pióra niejakiego Mikołaja Ciechanowicza. Autor rozczula się nad sobą, że przyjechał w końcu lat 80-tych do Berlina z rodzicami, jako biedny uchodźca polityczny (cytat):
“..Vor 25 Jahren stand ich, Kind politischer Fluchtlinge aus Polen, mit meinem Eltern und Geschwister mit einem Kofer in der Hand am Eingang eines Westberliner Asylantenhaus..”. Od tego czasu Mikołaj Ciechanowicz zadomowił się w Berlinie do tego stopnia, że tytułuje swój artykuł entuzjastycznie i wymownie “U nas wszystko jest możliwe”:
http://www.welt.de/print/wams/debatte/article109247762/Bei-uns-ist-alles-moeglich.html
Mikołaj Ciechanowicz zajmuje się finansowaniem integracji nowych Niemców poprzez tzw.stypendia integracyjne. Mikołaj Ciechanowicz jest także dumny z tego, że to on wręczył w końcu maja w Berlinie zloty medal Donaldowi Tuskowi, finansowany przez niemieckich bankierów, kasjerów partii FDP (cytat):
”Als ich vor wenigen Wochen auf einem Berliner Podium vor laufenden Kameras gemeinsam mit der deutschen Bundeskanzlerin einen Preis für deutsch-polnische Beziehungen an den polnischen Premierminister übergab..”
Pisaliśmy wcześniej o tej dziwnej nagrodzie dla Tuska:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/64189,gut-tusk-dobra-polak
Czekamy teraz, kiedy Niemcy pójdą za ciosem i zaoferują rodzinie Tuska niemiecki paszport i stypendia integracyjne, pomimo tego, że Tusk ma matkę Polkę:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/74161,polska-matka-tuska
U nich wszystko jest możliwe (Bei uns ist alles möglich). U Tuska też. Balcerak
Przyszłość łupków w Europie Z Niki Tzavelą, grecką deputowaną z frakcji Europa Wolności i Demokracji w Parlamencie Europejskim, autorką sprawozdania Komisji ds. Przemysłu, Badań Naukowych i Energii w PE na temat gazu łupkowego, rozmawia Dawid Nahajowski
Komisja Europejska zablokuje poszukiwania i wydobycie gazu łupkowego w Europie? - Do tej pory komisarz ds. energii Guenther Oettinger obstaje przy swoim, twierdząc, że produkcja gazu łupkowego to sprawa państw członkowskich i że Unia Europejska respektuje decyzje państw członkowskich w obszarze różnicowania źródeł energii, o czym stanowią traktaty UE. 7 września 2012 roku Komisja Europejska zaprezentowała trzy opracowania na temat gazu i oleju łupkowego zamówione odpowiednio przez dyrektoriat ds. energii, dyrektoriat ds. środowiska oraz dyrektoriat ds. klimatu (dotyczą one gazu niekonwencjonalnego: potencjalnych skutków dla rynku energii w Unii Europejskiej - DG ENERGY); pomocy w identyfikacji potencjalnego ryzyka dla środowiska i zdrowia ludzkiego, wynikającego z użycia węglowodorów w trakcie szczelinowania hydraulicznego; wpływu potencjalnej produkcji gazu łupkowego w UE na klimat.Po przegłosowaniu obydwu raportów Parlamentu Europejskiego dotyczących gazu łupkowego na sesji plenarnej Komisja Europejska podejmie decyzję, czy przedstawić propozycję legislacyjną w sprawie produkcji gazu łupkowego w Europie.
Gaz łupkowy może stać się realną alternatywą dla innych rodzajów energii? - Dla niektórych państw członkowskich Unii Europejskiej, w tym Polski, gaz łupkowy stanowi alternatywę względem gazu rosyjskiego. Może zwiększyć bezpieczeństwo energetyczne Europy. Ponadto jest to surowiec dostępny na miejscu, a tym samym jego wydobycie będzie generować wzrost dochodów w sektorze energii i w całej gospodarce.
Wydobycie gazu z łupków ma jednak wielu przeciwników na Starym Kontynencie. - Pomimo że produkcja gazu łupkowego w Unii Europejskiej jeszcze nie ruszyła, widzimy już efekty wydobycia tego surowca. Mianowicie, państwa członkowskie posiadające potencjał wydobycia tego gazu i graniczące z Rosją mogły renegocjować z tym krajem taryfy cenowe na gaz importowany z Rosji. Dlatego też widzimy rolę gazu łupkowego jako znaczącej karty przetargowej dla państw członkowskich Unii Europejskiej uzależnionych od gazu rosyjskiego.
Czy obawy o to, że wydobywanie gazu łupkowego może zostać zablokowane przez Rosję, są, Pani zdaniem, uzasadnion - Pojawienie się gazu łupkowego na rynku oznacza, że Rosja musi zrewidować swoją strategię w niektórych aspektach. Na pewno to, że Gazprom zechciał renegocjować ceny swojego gazu, oznacza dla europejskiego rynku, że koncern ten widzi już potencjalne zagrożenia, jakie gaz łupkowy niesie dla dominacji na rynku. Ponadto Rosja jest świadoma, że Chiny również posiadają gaz łupkowy. W efekcie zarówno na Wschodzie - w Chinach, czy na Zachodzie - w Europie, gaz łupkowy jest czynnikiem, którego nie może ona zignorować. Pomimo wielu spekulacji, że Rosja chce zablokować produkcję gazu łupkowego, warto pamiętać, że prezydent tego kraju Władimir Putin powiedział Gazpromowi, by zbadał możliwości wydobycia gazu łupkowego w Rosji, zamiast martwić się działaniami innych, a to jest jasny sygnał, jakie intencje mają Rosjanie.
Na razie od gazu odstrasza się wysokimi kosztami jego poszukiwań i wydobycia. W mediach pojawiło się wiele słów krytyki na ten temat, w szczególności ze strony Rosji. - Prawdą jest, że koszty wydobycia gazu łupkowego są obecnie dość wysokie, ale trzeba pamiętać, że wydobycie tego surowca to względnie nowa gałąź przemysłu w Europie. Kiedy myślimy o gazie łupkowym, to natychmiast kojarzy nam się wielki wzrost wydobycia tego surowca w Stanach Zjednoczonych, gdzie zrewolucjonizował się krajowy rynek energii. Trzeba jednak pamiętać, że gaz łupkowy pozyskuje się w Stanach Zjednoczonych już od prawie pół wieku. Ogromny wzrost produkcji gazu łupkowego w USA możliwy był dzięki istnieniu odpowiedniego środowiska przemysłowego, w tym wystarczającej liczby szybów, niezbędnej siły roboczej, a także posiadających duże doświadczenie i dobry sprzęt firm serwisowych. Trzeba czasu, aby niezbędny sektor serwisowy w Europie rozwinął odpowiedni potencjał, a firmy kupiły niezbędny sprzęt i zdobyły doświadczenie, by możliwa była produkcja gazu łupkowego na dużą skalę, co prawdopodobnie zwiększy koszty w perspektywie krótkoterminowej.
Czy, Pani zdaniem, Unia Europejska powinna współpracować ze Stanami Zjednoczonymi i bazować na ich doświadczeniu w wydobyciu łupków? - Unia Europejska powinna zachęcać do współpracy pomiędzy właściwymi firmami z UE i USA, a także społecznościami lokalnymi, aby umożliwić zastosowanie najlepszych istniejących technologii oraz przyjaznych środowisku procesów przemysłowych, jednocześnie obniżając koszty. Jedną z propozycji mogłoby być tworzenie partnerstwa pomiędzy miastami europejskimi oraz stanami, np. Pensylwanią, posiadającymi duże doświadczenie w zakresie wydobycia gazu łupkowego. Dziękuję za rozmowę. Dawid Nahajowski
Wrócili na karty historii Po raz pierwszy obchody rocznicy powstania Narodowych Sił Zbrojnych miały tak uroczysty charakter. To jeden z pozytywnych skutków kilkuletniej kampanii odkłamywania historii żołnierzy wyklętych, do których zalicza się także kombatantów NSZ. W sobotę ulicami Warszawy przeszedł Marsz Narodowych Sił Zbrojnych dla uczczenia 70. rocznicy powstania narodowej konspiracji, w którym wzięło udział 2 tys. osób. Ta publiczna manifestacja jest elementem odkłamywania historii Narodowych Sił Zbrojnych, która była fałszowana nawet po 1989 roku. Po raz pierwszy od czasu obalenia komunizmu obchody święta NSZ miały tak szeroki oddźwięk, nie mogły przemilczeć go media, choć ograniczały relacje z tego wydarzenia. To i tak duży postęp, bo przez cały okres PRL i III RP historia NSZ była albo przemilczana, albo fałszowana, często nawet bardziej niż dzieje Armii Krajowej. Pierwszy raz po wojnie rocznicę powstania narodowej konspiracji wojskowej obchodzono w 1990 r. w Lublinie, ale i wtedy, i w kolejnych latach były to uroczystości, o których w radiu, telewizji czy prasie milczano. Dopiero prowadzona od kilku lat kampania przywracania pamięci o żołnierzach wyklętych pozwala także na pokazanie Polakom odkłamanej historii żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych. I uczczenie poległych, zmarłych i garstki jeszcze żyjących kombatantów tej formacji. Dlatego sobotni marsz poprzedziła konferencja dotycząca historii NSZ. Weterani, zgromadzeni w budynku IPN "Przystanek Historia", nie mieli wątpliwości: współczesna Polska znalazła się w bardzo trudnej sytuacji geopolitycznej, podobnej niestety do tej z lat wojny, gdy oni walczyli jednocześnie z hitlerowskimi Niemcami i stalinowskim Związkiem Sowieckim. W ich ocenie, polskiej niepodległości zagraża teraz niemiecka eurohegemonia oraz imperializm rosyjski.
- "O ojców grób bagnetów naostrz stal". Ten bagnet jest dziś potrzebny? Myślę, że tak. Do walki o naszą Ojczyznę, która jest dziś w wielkim niebezpieczeństwie - przestrzegał zebranych dr Bohdan Szucki, honorowy prezes Związku Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych, cytując słowa słynnego "Marszu Strzelców".
- Jestem tylko obserwatorem, ale pakt Ribbentrop-Mołotow dalej funkcjonuje i wcale się nie dziwię, że tak jest. Rozejrzyjmy się po świecie - mówił Szucki. I apelował:
- Polska nie może zginąć! W podobnym tonie przemówił Konstanty Kopf, były szef Rady Naczelnej ZŻ NSZ. - Dziś można mieć niebezpieczne przypuszczenia, że niepodległość jest wysoce zagrożona. To się widzi i nie wiadomo, jak to się skończy. Oby nie skończyło się źle. Niech żyje Polska! - mówił do zebranych Kopf, przed wojną działacz lwowskiej Młodzieży Wszechpolskiej, a w czasie okupacji żołnierz Związku Jaszczurczego i NSZ.Dlatego kombatanci apelowali do bardzo licznie zgromadzonej na sobotnich obchodach młodzieży o zaangażowanie polityczne, patriotyczne wychowanie kolejnych pokoleń, dbanie o silne rodziny i pracę u podstaw.
- Czuję pełną satysfakcję, że na naszych uroczystościach gromadzą się młodzi ludzie - mówił prezes Bogdan Szucki. I wzywał młode pokolenie do pozbycia się kompleksu wstydu, który tak silnie paraliżuje dużą część społeczeństwa w Polsce. W konferencji i marszu NSZ wzięło udział kilkudziesięciu weteranów narodowej konspiracji wojskowej oraz antykomunistycznego ruchu oporu, a także członkowie Młodzieży Wszechpolskiej, ONR, kilku grup rekonstrukcji historycznej. Kombatanci przyszli w mundurach z naszytymi na nich charakterystycznymi jaszczurkami, w organizacyjnych opaskach.Po raz pierwszy towarzyszyła im tak licznie zgromadzona młodzież. Jan Stanisław Ciechanowski, pełniący obowiązki kierownik Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych, wręczył kombatantom medale "Pro Patria". Otrzymali je: Władysław Dłużniewski, Julian Wyszomirski, Karol Wołek, Tadeusz Czubak, Leszek Zabłocki, Andrzej Jamro, Zdzisław Konarzewski, Stanisława Kania, Irena i Konstanty Kopfowie, Franciszek Kowalik, Grzegorz Kozak, Bohdan Szucki, Stanisław Turski, ks. Eugeniusz Moczulski oraz Zygmunt Moczulski. Natomiast medale "Pro Memoria" wręczono przedstawicielom młodego pokolenia: Przemysławowi Czyżewskiemu i Dawidowi Zadurze, zaangażowanym w działalność Związku Żołnierzy NSZ. Od kilku lat młodzi ludzie przejmują po swoich starszych kolegach obowiązki i kontynuują działalność Związku. Organizują spotkania, imprezy historyczne i edukacyjne, wystawiają poczty sztandarowe podczas Mszy św. i uroczystości.
- Zostaliście, jesteście, trwacie. To, co jest w was najpiękniejsze: idea i chęć służenia Ojczyźnie, przeszło na młode pokolenie. To jest to, czego komuniści bali się najbardziej, robili wszystko, by tak się nie stało - mówił do weteranów Leszek Żebrowski, jeden z pierwszych historyków odkłamujących historię działalności NSZ. Żebrowski ma duże zasługi w dokumentowaniu dziejów narodowej konspiracji, zbieraniu relacji świadków. Podczas konferencji przypomniano m.in. o istniejącym w czasie wojny Inspektoracie Ziem Zachodnich, którego zadaniem było koncepcyjne i organizacyjne przygotowanie struktur cywilnych i wojskowych do zajęcia terytorium na wschód od Odry i Nysy Łużyckiej oraz Prus Wschodnich - miało to nastąpić po załamaniu się potęgi niemieckiej. Doktor Wojciech Muszyński z IPN przedstawił krótką historię Brygady Świętokrzyskiej NSZ, formacji, która przedarła się na Zachód, dzięki czemu ewakuowała z Polski około 2 tys. żołnierzy przed nadciągającą Armią Czerwoną i oddziałami NKWD. Muszyński naszkicował tło kilkunastotygodniowej współpracy dowództwa NSZ z Niemcami i nawiązania kontaktu z armią amerykańską w Czechach.
Kto chce wymazać NSZ z historii? Uczestnicy uroczystości odnieśli się także do skandalicznej deklaracji dyrektora gdańskiego Muzeum II Wojny Światowej prof. Pawła Machcewicza, który wykluczył uwzględnienie NSZ w muzealnej ekspozycji. I uczynił to z powodów ideologicznych, wskazując, że Narodowe Siły Zbrojne były formacją partyjną, "spadkobiercą faszyzującej, antysemickiej tradycji ONR, antydemokratycznej, o cechach totalitarnych". Przewodniczący prawicy RP Marek Jurek przypomniał w liście skierowanym do kombatantów, że właśnie ofiara członków NSZ okazała się większa, ponieważ do "daniny krwi złożyli również ofiarę moralną". "Poświęcenie żołnierza NSZ systematycznie odzierano z należnej mu godności. Ten długi łańcuch "urągania męce", by użyć słów Stanisława Wyspiańskiego, wpisuje się jeszcze dziś w haniebne słowa głównego doradcy urzędującego premiera, pana prof. Pawła Machcewicza. Przypominam je, bo nie mogą pozostać bez publicznego protestu" - oświadczył Jurek, który podkreślił, że to NSZ nieugięcie walczyły o niepodległość Polski z Niemcami, Związkiem Sowieckim i kolaboracyjną władzą komunistyczną.
"Motywem tej walki była wierność katolickiemu powołaniu i dziedzictwu Polski. Ofiara NSZ stała się moralnym zaczynem dla duchowego i politycznego oporu przeciw systemowi komunistycznemu" - napisał lider Prawicy RP. W obronę żołnierzy NSZ wziął także Jan S. Ciechanowski.
- Nikt nie wymaże NSZ z panteonu tych, którzy walczyli o polską niepodległość. Można dyskutować o celach politycznych, bo były różne pomysły, jak Polska ma wyglądać - mówił minister Ciechanowski.
- Żołnierze NSZ to była legenda. To byli ci, którzy w lasach wraz z żołnierzami WiN powiedzieli Sowietom NIE! Dzięki Wam komuniści w Polsce nigdy nie czuli się jak u siebie - mówił Jan S. Ciechanowski. Przyznał jednocześnie, że 50 lat komunizmu odcisnęło piętno na mentalności Polaków tak, że w podręcznikach i książkach historycznych NSZ stały się obiektem nienawiści i zorganizowanego kłamstwa. Ale "Rzeczpospolita powinna pamiętać o swoich bohaterach". Po konferencji ulicami Warszawy przeszedł 2-tysięczny Marsz NSZ, którego finał miał miejsce przed pomnikiem Romana Dmowskiego. Przemówił tam dr Krzysztof Kawęcki, który wspomniał nieżyjących komendantów NSZ: płk. Ignacego Oziewicza i por. Stanisława Kasznicę.
- Łączą nas z nimi wspólne cele: niepodległa i wielka Polska - mówił Kawęcki, przypominając, że celami NSZ były: narodowy i katolicki porządek państwowy, przesunięcie granic na Odrę i Nysę Łużycką, obrona Kresów Wschodnich z Wilnem i Lwowem, walka z Niemcami i Sowietami oraz z Ukraińcami mordującymi Polaków na Kresach.
Maciej Walaszczyk
Prowokacja prezydenta Mistrz uników i pustych frazesów, celebrujący swój urząd z nieznośnym paternalizmem, zabrał głos. Co Bronisław Komorowski ma do powiedzenia Polakom na tydzień przed wielką manifestacją, jaka w obronie Telewizji Trwam przejdzie przed Pałacem Prezydenckim? Jak zwykle – niewiele, a właściwie nic. 4 miliony ludzi na umowach śmieciowych? 2 miliony Polaków za chlebem i pracą na emigracji? Szybujące w górę bezrobocie, bankructwa firm? Zapaść w służbie zdrowia, w edukacji, patologie na styku władzy wykonawczej, ustawodawczej i sądowniczej, co tak dobitnie wykazał ks. bp Antoni Dydycz podczas Pielgrzymki Ludzi Pracy na Jasną Górę. Te wszystkie dramaty, oczywisty efekt win i zaniechań obecnego układu politycznego, nie zaprzątają uwagi prezydenta. W sobotnim wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” roztacza za to propagandowe miraże, ogłaszając z dezynwolturą: „Nie mamy kryzysu państwa”. Kłamstwo o tym, że państwo „zdało egzamin” w przypadku katastrofy smoleńskiej, wyjątkowo jaskrawo wyszło na jaw w ostatnich dniach. Ile warte były zapewnienia Ewy Kopacz o tym, że „Przekopywano z całą starannością ziemię na głębokości ponad metra i przesiewano ją w sposób szczególnie staranny. Polscy patomorfolodzy pracowali ręka w rękę z patomorfologami rosyjskimi”, pokazał niewyobrażalny skandal z zamianą ciał ofiar katastrofy smoleńskiej i kolejne ekshumacje. Nie trzeba wcale wysilać wzroku, by dostrzec, że parapaństwo istnieje naprawdę i pokazało swe oblicze nie tylko w przypadku Amber Gold. Prokuratura uniewinnia bandytów z mafii pruszkowskiej; umarza śledztwo w sprawie cywilnego wątku śledztwa smoleńskiego – odpowiedzialności urzędników kancelarii premiera za organizację lotów do Katynia i Smoleńska 7 i 10 kwietnia 2010 r., choć zebrany materiał dowodowy jest obfity. Nie ma winnych, nikt za nic nie odpowiada. Komorowski, usatysfakcjonowany stanem państwa („jesteśmy źródłem nadziei” – dla Unii Europejskiej!), ma za to „pewien kłopot”. Nazywa się on Robert Frycz i jest autorem satyrycznego portalu Antykomor. Bloger został właśnie skazany przez sąd okręgowy na 15 miesięcy prac społecznych. Głowa państwa zapewnia, że twórczości pana Frycza ani nie zna, a jego samego nie pragnie poznać. Skromnie ustawiając się w roli bezstronnego arbitra, nie wie, czy sąd wymierzył karę adekwatną. Czyli kara musi być! Furda, że w USA w najlepsze działają setki stron satyrycznych o Baracku Obamie i nikomu nie przyjdzie na myśl wysyłać bladym świtem ekipę agentów FBI do domów, rekwirować sprzęt komputerowy i sadzać blogerów na ławie oskarżonych. Gdyby Obama chciał zamknąć usta swoim krytykom, wykorzystując do ograniczenia wolności słowa przykład prezydentów, którzy zostali zamordowani w trakcie pełnienia urzędu (Abraham Lincoln, James Garfield, William McKinley, John Fitzgerald Kennedy), byłby skończony w oczach elektoratu. Tymczasem Bronisław Komorowski w rozmowie z dziennikarzem „Wyborczej” reanimuje lewicowego potwora, porównując wirtualną aktywność autora Antykomora z zamachem na prezydenta Gabriela Narutowicza. „Muszę też przyznać, że w dotychczasowej debacie na ten temat zabrakło mi refleksji, że do »gier« ze strzelaniem do prezydenta powinno się podchodzić z lepszą pamięcią o tym, że to w Polsce – historycznie wcale nie tak dawno – zastrzelono prezydenta Gabriela Narutowicza”. W środowisku politycznym, z którego wywodzi się prezydent Komorowski, czyli Unii Wolności, narodowa tragedia z 1922 r. służy jako pałka do okładania patriotów i środowisk narodowych. Teraz sięga po nią człowiek, który włączając się w animowany przez jego przyjaciela z Biłgoraja „przemysł pogardy”, mówił o podróży prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Gruzji podczas agresji rosyjskiej: „Jaka wizyta, taki zamach, bo z 30 metrów nie trafić w samochód, to trzeba ślepego snajpera”. Który nie wyjaśnił, co miał na myśli, mówiąc kilka miesięcy przed katastrofą smoleńską: „Przyjdą wybory prezydenckie, albo prezydent będzie gdzieś leciał, i to się wszystko zmieni”. Na okładce sobotniej „Wyborczej”, nad zapowiedzią rozmowy z Bronisławem Komorowskim, redakcja zamieściła olbrzymie zdjęcie Zbigniewa Herberta i tytuł „Pan Cogito zawsze wolny”. Czysta prowokacja intelektualna. Poeta przypomniałby rozmówcy gazety: kto „przyjmuje rolę poślednią/ nie będzie mieszkał w historii” („Gra Pana Cogito”). Małgorzata Rutkowska
Od "Anny Solidarność" upada kłamstwo smoleńskie Z mecenasem Stefanem Hamburą, pełnomocnikiem rodziny śp. Anny Walentynowicz, rozmawia Anna Ambroziak Od samego początku były problemy związane z ekshumacją ciała z grobu Anny Walentynowicz i od razu zaczęła się dyskusja, jak to PiS rozgrywa tragedię smoleńską... - Ale rodzina była bardzo wdzięczna za tę obecność. W trakcie tego "rajdu" przez Polskę rodzina wydała oświadczenie, że jest bardzo wdzięczna tym wszystkim, którzy ją wspierali, którzy byli obecni przy cmentarzach. Podstawą działania rodziny od początku jest przejrzystość. Rodzina nie ma nic do ukrycia, nie chce robić z tego wydarzenia żadnych tajemnic. I tak też się zachowuje. Co innego prokuratura.
Ma Pan na myśli pilnowanie cmentarza przez Żandarmerię Wojskową? Ale to chyba normalna procedura - w trakcie czynności dowodowych nie wszyscy mogą wchodzić na teren, gdzie się one odbywają... - Ale niekoniecznie trzeba było zamykać cały cmentarz. Można było zamknąć tylko ten teren, na którym odbywała się ekshumacja. Nie należało przesadzać z takimi środkami ostrożności. Ekshumacja miała się zacząć o 3.00, niestety jej początek przesunął się o ponad 2,5 godziny. Rozpoczęła się dokładnie o 5.40. To duży skandal, który pokazuje nieudolność prokuratury wojskowej i administracji publicznej.
Bałagan, celowe działanie? - Powiem tak: jeżeli na liście zostało zaznaczone, że będą to dwie osoby z sanepidu, to żandarm powinien o tym wiedzieć. Jeżeli tak nie jest, to jest to problem logistyczny, to brak dobrej organizacji. Za całość odpowiadała prokuratura wojskowa. Z drugiej strony, jeśli panie z sanepidu wiedzą, że muszą być obecne podczas ekshumacji, a odchodzą, to chyba nie były świadome, co tego dnia należało do ich obowiązków.
Prokuratura ma to wyjaśnić... - Sądzę, że za jakiś czas o tym zapomni. Nikt tego nie będzie badał.
Sekcja miała się odbyć w Bydgoszczy - zawiódł sprzęt... - Tak było. Kiedy ciało znajdowało się już wewnątrz tomografu, okazało się, że ten nie działa. Duża konsternacja. A potem decyzja, by badania tomografem zrobić w Krakowie, a sekcję przeprowadzić we Wrocławiu. Ciało, które wyjęto z grobu w Gdańsku, zostało umieszczone w specjalnym kontenerze transportowym, był on zaplombowany i w asyście prokuratorów odtransportowany do Krakowa. Wtedy rodzina i ja wraz z żołnierzami żandarmerii odjechaliśmy do Warszawy, by uczestniczyć we wtorek rano przy ekshumacji zwłok z grobu pani Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej. I tu nie obywało się bez problemów. Otóż okazało się, że kolumna z ciałem wyjedzie z cmentarza inną bramą niż ta, przez którą wjeżdżaliśmy. Tłumaczono mi potem, że chciano nam zapewnić bezpieczeństwo.
Przed kim? - Nie wiem. Ale czułem się tak, jakby mnie uprowadzano. Chciałbym też zaznaczyć, że podczas ekshumacji ciała w Warszawie jeden z obecnych lekarzy medycyny sądowej powiedział mi, że jest w planach, by ciało wydobyte z grobu w Gdańsku przewieźć szybciej z Krakowa do Wrocławia. Nie zgodziłem się na to. Chciałem, by oba ciała były w Krakowie jednocześnie i by razem jechały do Wrocławia. Przychylono się do tego żądania. Po wykonaniu tomografu obu ciał zostały one przewiezione do Wrocławia. Tu wieczorem zostały wykonane zdjęcia RTG.
Zależało Panu na tych zdjęciach. Dlaczego? - Na tych zdjęciach można zobaczyć mniejsze cząsteczki niż na badaniach wykonanych tomografem. W środę ruszyła pierwsze sekcja - ciała z Gdańska.
Po której rodzina oświadczyła, że to nie jest ciało ich krewnej, śp. Anny Walentynowicz... - Tu rodzina jest w stu procentach pewna. Kiedy wydaliśmy to oświadczenie, zauważyłem, że z prokuratorów uszło powietrze.
Jak to? Załamali się? - Do tej pory trzymali się jak wojskowi, potem już nie. Prokuratorzy zachowywali się wcześniej w typowo wojskowy sposób, próbując mnie ustawiać i rozkazywać mi. Na co im oczywiście nie pozwoliłem. Potem ich postawa się zmieniła. Podczas wcześniejszych sekcji nie było analiz RTG, teraz się okazało, że można je przeprowadzić. Trzeba robić coraz szersze wyłomy w tym skostniałym aparacie.
Prokuratury wojskowej? - Która - jak widzimy - zupełnie nie radzi sobie z tym śledztwem. Stało się to widoczne podczas sprawy ostatnich ekshumacji. Dlatego jestem za tym, by śledztwo smoleńskie przejęła prokuratura powszechna, śledczy światli i z fantazją. W tej kwestii zgodził się ze mną prof. Piotr Kruszyński z UW i były szef ABW Bogdan Święczkowski, stwierdzając, że prokuratura wojskowa nie radzi sobie z tym postępowaniem.
Ale taka zmiana leży w gestii prokuratora generalnego... - Stąd mój apel do prokuratora Seremeta o objęcie postępowania smoleńskiego specjalnym nadzorem. By osobiście nadzorował akta sprawy.
Szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie płk Ireneusz Szeląg przyznał, że śledczy mieli wiedzę, iż Rosjanie bez pytania Polaków o zgodę sami przeprowadzają sekcje zwłok. I co nasi śledczy zrobili? - Pokiwali głowami i zawierzyli rosyjskim zapewnieniom. Pozwolili na to, by sekcje przeprowadzano bez nich. Dlatego będę wnioskował, by prokuratorzy Ireneusz Szeląg i Krzysztof Parulski zostali przesłuchani w tej sprawie.
Mecenas Piotr Pszczółkowski wnioskował o to dwukrotnie, za każdym razem prokuratura wnioski odrzucała... - Ale teraz jesteśmy znacznie dalej. Okazało się, że "Anna Solidarność" przez ponad dwa i pół roku nie spoczywała w grobie obok męża, czego sobie życzyła. To skandal! Mamy nową jakość i - co zauważył Sławomir Cenckiewicz w jednym ze swoich artykułów - jak od Anny Walentynowicz rozpoczęły się sierpniowe strajki, tak samo od Anny Walentynowicz upada kłamstwo smoleńskie. Miała misję za swego życia i ta misja nie skończyła się wraz z jej śmiercią. Tu chciałbym zwrócić uwagę na wręcz bohaterskie zachowanie jej syna i wnuka. Przecież oni przechodzili prawdziwe męki podczas sekcji zwłok. Podczas pierwszej sekcji pytałem pana Janusza Walentynowicza, czy chce jednak mimo wszystko brać udział w sekcji drugiego ciała. Na drugi dzień odpowiedział mi, że zdaje sobie sprawę z tego, że będzie to dla niego ciężkie przeżycie, jednak wie, iż jego mama postąpiłaby na jego miejscu tak samo. I gdyby to chodziło o niego, wzięłaby udział w sekcji od początku do końca.
W mediach sprawa ekshumacji została rozmyta, błyskawicznie znaleziono sposób na wytłumaczenie karygodnych błędów popełnionych w Moskwie tuż po tragedii, przytaczając wypowiedź doktor medycyny sądowej, która stwierdziła, że w przypadku znacznego rozfragmentowania zwłok mogło dojść do wymieszania materiału genetycznego, co uniemożliwi identyfikację poszczególnych fragmentów. Podobnie wypowiedziała się też Hanna Gronkiewicz-Waltz. "Przy takiej katastrofie jest ryzyko takie, że będą te szczątki pomylone" - mówiła prezydent stolicy i wiceprzewodnicząca PO... - Ekshumowane ciała z Gdańska i Warszawy były całe. Nie było żadnych odłączonych części tych ciał. Oba były w bardzo dobrym stanie. Tworzenie następnej legendy w tej kwestii jest działaniem na szkodę rodzin. Doprowadza się tym do kolejnej traumy rodzin katastrofy smoleńskiej. Wiem, że tego typu wypowiedzi bardzo zabolały panów Janusza i Piotra Walentynowiczów. Skandaliczne jest to, że w tej kwestii wypowiadają się osoby, które na ten temat nic nie wiedzą. Byłoby bardzo dobrze, by one w tych sprawach milczały! Powiem to z całą odpowiedzialnością: dowody katastrofy smoleńskiej zostały pogrzebane w polskiej ziemi. Prokuratura - da Bóg - powszechna, a nie wojskowa, powinna zarządzić ekshumację wszystkich ciał - oczywiście poza tymi, które zostały skremowane i poza ciałami osób, w przypadku których sekcje zwłok zostały przeprowadzone.
Czy pozwoli to na ustalenie przyczyn katastrofy? - Sądzę, że sekcje ciał mogą przyczynić się do wyjaśnienia pewnych aspektów tej tragedii. Nie możemy rezygnować z tej możliwości. Dziękuję za rozmowę.
Anna Ambroziak
Jak zrobić bank ze spółdzielni Inicjatywa parlamentarzystów Platformy Obywatelskiej w sprawie zmiany ustawy o SKOK budzi poważne zastrzeżenia, co do zgodności z Konstytucją.Sejmowa Komisja Finansów Publicznych rozpocznie w środę prace parlamentarne nad projektem ustawy zgłoszonej przez posłów Platformy Obywatelskiej w sprawie zmiany ustawy o Spółdzielczych Kasach Oszczędnościowo-Kredytowych. Wnioskodawcy uzasadniają, że zasadniczym celem tej inicjatywy jest "wprowadzenie regulacji w zakresie zwiększenia stabilności SKOK". Kasa Krajowa SKOK ocenia, iż inicjatywa posłów partii rządzącej zmierza do upodobnienia spółdzielni do banków i zlikwidowania ich samodzielności. Inicjatywa parlamentarzystów PO budzi istotne zastrzeżenia, co do zgodności z Konstytucją. Pracę nad dwoma nowelizacjami ustawy o SKOK rozpocznie w środę sejmowa Komisja Finansów Publicznych. Oba projekty zakładają nowelizację tej ustawy, która jeszcze nie obowiązuje - nowelizacja obecnie obowiązującej ustawy wejdzie w życie 27 października br. Co ciekawe, ustawa o SKOK, która ma zacząć obowiązywać pod koniec przyszłego miesiąca, ciągle oczekuje na jej zbadanie pod kątem konstytucyjności przez Trybunał Konstytucyjny. Zgłoszone projekty wcale jednak nie mają na celu usunięcia ewentualnych uchybień, które mógłby zakwestionować Trybunał. Pierwszy zakłada dostosowanie przepisów ustawy o SKOK, która zacznie obowiązywać w październiku, do aktualnych przepisów prawa. Jest to konieczne z tego względu, iż oczekująca na wejście w życie ustawa o SKOK została uchwalona jeszcze w 2009 r., a od tego czasu część przepisów, których dotyczy, została zmieniona. Nie weszła ona do tej pory w życie, gdyż zaskarżył ją do Trybunału Konstytucyjnego prezydent Lech Kaczyński, kwestionując aż 72 jej artykuły. Prezydent Bronisław Komorowski nie pozwolił jednak Trybunałowi zbadać, czy zakwestionowana w tak olbrzymiej skali ustawa jest zgodna z obowiązującą Konstytucją. Wycofał z Trybunału wniosek prezydenta Kaczyńskiego, pozostawiając jedynie TK do zbadania dwa jej artykuły. Oba zostały uznane za niezgodne z Konstytucją. Ustawa - która ma wejść w życie 27 października br. - ponownie jednak została zaskarżona do Trybunału - i oczekuje na zbadanie - z wniosku posłów Prawa i Sprawiedliwości.
Akcja destabilizacja Drugi z projektów - zgłoszony przez posłów Platformy Obywatelskiej - zakłada już kompleksową nowelizację ustawy, która jeszcze nie zaczęła obowiązywać. Podobnie jak ta, którą ma nowelizować, budzi olbrzymie wątpliwości, co do zgodności z Konstytucją. Projektodawcy wyjaśniają, że zasadniczym celem nowelizacji jest "wprowadzenie specjalnych regulacji prawnych w zakresie zwiększenia stabilności spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych" w sytuacji "dynamicznego rozwoju i zwiększania skali działania spółdzielczych kas". Biorąc jednak pod uwagę wręcz niesłychane zamieszanie z ustawą regulującą działanie Kas w Polsce, można mieć wątpliwości, czy chodzi o zapewnienie jakiejkolwiek stabilności, czy wręcz o destabilizację i utrzymywanie stanu niepewności prawnej funkcjonowania SKOK-ów, wskazujące, iż chce się osłabić dynamicznie rozwijający się system Kas w naszym kraju na korzyść konkurujących z nimi banków. Anonsując pod koniec sierpnia kolejny projekt ustawy Platformy w sprawie SKOK-ów, poseł PO Jakub Szulc przekonywał, iż intencją wnioskodawców jest zwiększenie bezpieczeństwa środków zgromadzonych w Kasach. - Dajemy Komisji Nadzoru Finansowego kompetencje do tego, aby mogła określać poziom ryzyka aktywów, lokat, które są złożone w systemie Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych. KNF będzie też mogła inicjować działania naprawcze, gdy bezpieczeństwo choćby pojedynczej Kasy zostanie zagrożone. Projekt przewiduje także, że depozyty zgromadzone w SKOK-ach miałyby być gwarantowane przez Bankowy Fundusz Gwarancyjny - tłumaczył Szulc. KNF przejmie nadzór nad systemem SKOK-ów na podstawie ustawy, która wejdzie w życie w październiku.
Drenaż rynku Do szczegółowych regulacji zawartych w projekcie, które miałyby pozwolić zrealizować cele nowelizacji, krytycznie odnosi się Kasa Krajowa SKOK. Prezes Kasy Krajowej, senator Grzegorz Bierecki oceniał, że "projekt posłów PO nie nadaje się do niczego innego, jak tylko do wyrzucenia do kosza i nie powinien być przedmiotem prac parlamentarnych". Miażdżącą krytykę inicjatywy Platformy przeprowadził prof. Andrzej Bałaban, kierownik Katedry Prawa Konstytucyjnego i Integracji Europejskiej Uniwersytetu Szczecińskiego, który sporządził ekspertyzę prawną dotyczącą zgodności projektu ustawy z Konstytucją.
"Środki prawne użyte do zwiększenia "stabilności" Kas świadczą o ekonomicznej i prawnej ignorancji autorów nowelizacji, bo tylko tak określić można próbę poddania spółdzielni regulacjom dotyczącym instytucji bankowych. To, co powstanie, nie będzie ani bankiem, ani spółdzielnią, nie będzie mogło działać efektywnie, a więc i "stabilnie". (...) W ramach wewnętrznych rozwiązań ustawy panuje nieprawdopodobny galimatias, którego nie sposób zrozumieć" - czytamy w ekspertyzie prof. Bałabana. Stwierdził również, że przedstawiony projekt nowelizacji w istocie nie jest nowelizacją, lecz zbiorem chaotycznych przepisów, nie tylko niedających się wmontować w pierwotny tekst, ale też sprzecznych ze wszystkimi zasadami konstytucyjnymi. Jako akt sprzeczny z Konstytucją "nowela nie ma szans na utrzymanie jej obowiązywania". Profesor Bałaban ocenił także, że "strukturalny obraz rynku finansowego zakładać musi nie tylko wielość, ale też rozmaitość i komplementarność instytucji finansowych". "Zasadniczym błędem byłoby założenie, że jedyną postacią tych instytucji są banki, jako że młode, postkomunistyczne gospodarki, dopiero tworzące systemy koncesji i nadzoru, zdane są na powstawanie filii banków zagranicznych i międzynarodowych, nastawionych na drenaż rynku i zwiększanie ryzyka działalności. Rozwój komplementarnego, narodowego systemu usług finansowych, zawierającego także instytucje niebankowe, zwiększa bezpieczeństwo rynku finansowego, zagrożonego międzynarodowymi zakłóceniami i kryzysami finansowymi" - czytamy w ekspertyzie. Oponująca przeciw zaproponowanym przez posłów Platformy zmianom Kasa Krajowa SKOK zwraca uwagę, iż nowelizacja "praktycznie likwiduje w pełni samodzielność i samorządność spółdzielni, jakimi są kasy". Jeden z przepisów pozwalałby decyzją Komisji Nadzoru Finansowego przyłączyć Kasę, która jest spółdzielnią, do spółki akcyjnej - banku komercyjnego. W sierpniu Kasa Krajowa poinformowała, że SKOK-i mają około 2,5 miliona członków, a w tym roku obserwowany jest wyraźny przyrost nowych. W ciągu pierwszego półrocza dołączyło do Kas 212 tys. członków, podczas gdy w czasie całego poprzedniego - 138 tys. osób. W 2011 r. Kasy wypracowały nadwyżkę w wysokości 84 mln zł, a w pierwszej połowie bieżącego roku - około 64 mln złotych. Artur Kowalski
Żenujące manewry przed debatą Perspektywa debaty o gospodarce bez przedstawicieli rządu Tuska jest wydarzeniem trudnym do zniesienia dla ministra Rostowskiego i niektórych publicystów. Przed debatą Rostowski napiętnował tych, którzy nie podlizują się władzy tak, jak Ryszard Petru. Ryszard Petru bryluje w mediach, bo napisał list do prezesa Kaczyńskiego, w którym informuje opinię publiczną, że nie ma i nie chce mieć nic wspólnego z PiSem. Jego deklaracja wzbudziła wielką radość w mediach i już wczoraj Ryszard Petru stał się bohaterem pierwszego materiału w Faktach oraz wydania Faktów po Faktach. A wszystko dzięki temu, że się „prezesowi nie kłania”. Wydawać by się mogło, że postawa rzeczonego Petru wystarczy, by dzisiejszą dyskusję o stanie finansów państwa w PAN ośmieszyć. Jednak rano, zaniepokojony minister Rostowski musiał zaistnieć i przypomnieć, co sądzi o tych ekonomistach, którzy chcą dyskutować o gospodarce z PiS. I wskazał ich palcem, jako stronników Kaczyńskiego, czyli „napiętnował” najgorszym z możliwych podejrzeń. Jednak żadne wysiłki Rostowskiego, który przekonuje cały świat, że PiS chce wykończyć państwo, nie mogą przekonać tych spośród nas, którzy mają ministrowi finansów za złe nadmierne zadłużanie państwa. Każdemu, kto poważnie planuje własną przyszłość przychodzi do głowy, że czas zwątpić w nieomylność mistrza autopromocji, jakim jest Jan Vincent Rostowski. Do takich wniosków doszli też goście poranka w TOK FM, którzy zaznaczając, że Polska cierpi na brak sensownych debat, jakoś niespecjalnie chcieli pomysł Kaczyńskiego wyśmiać. Zdesperowany Łukasz Grass (gospodarz poranka w TOK FM) zdumiony stwierdzeniem Aleksandry Pawlickiej, że Kaczyński jest jedynym realnym kandydatem na premiera, a organizowana przez niego debata o gospodarce jest potrzebna, wypalił: „można dojść do wniosku, że PiS cokolwiek robił – robił źle a Platforma nie robi nic”. Tak doszło do przełomu w myśleniu propagandzistów z TOK FM… Grass nie mógł poradzić sobie z gośćmi, którzy nie byli skłonni wraz z nim wyśmiewać debaty, zanim się ona odbędzie. Dla porządku poinformował opinię publiczną, że debata organizowana przez PiS nie jest realna, bo realna „byłaby tylko wtedy gdyby uczestniczyli w niej przedstawiciele rządu”. Pewnie z tego samego założenia wychodzi brylujący w mediach Ryszard Petru. Jednak rano w TOK FM, niespodziewanie skutecznie utarła mu nosa profesor Elżbieta Mączyńska – prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego. Pani profesor weźmie udział w debacie o gospodarce, bo uważa, że jest ona bardzo potrzebna. W dodatku pani profesor Mączyńska uznała za stosowne oznajmić panu Petru, że nikt z PiS nie wymaga od niej, by wspierała jego pomysły. I tak, Ryszard Petru pozostanie w pamięci, jako niby- ekonomista, któremu polityczne sympatie dyktują jak ma myśleć o gospodarczej przyszłości Polski. Obserwator
Aby żyło się lepiej Prawdy niefortunne Agatę Nowakowską z „Gazety Wyborczej” bardzo rozbawił mój tekst w „Rzeczpospolitej”. A mnie rozbawiła Agata Nowakowska. Rozbawienie pani redaktor nie było bezwarunkowe. Aby się objawiło, trzeba było poczynić pewne założenia. Po pierwsze, Warzecha jest zachwycony Jarosławem Kaczyńskim. Po drugie, Warzecha chciał zrobić przysługę Jarosławowi Kaczyńskiemu. Po trzecie, Warzecha chciał pokazać przemówienie Kaczyńskiego, jako sukces.
Friedman też chciał pochwalić komunistów Po przyjęciu tych trzech założeń redaktor Nowakowska stwierdza, że Warzesze to jednak nie wyszło, bo wyraził rozliczne wątpliwości, a dodatkowo za wielki sukces uznał już samo to, że Kaczyński nie zaliczył podczas swego wystąpienia żadnej wpadki. I to bardzo panią Nowakowską śmieszy. Ba, Nowakowskiej na koniec jest mnie nawet żal. Dlaczego właściwie? Nie wiem. Ale domyślam się, że może np. dlatego, iż nie dostanę swojej porcji srebrników ze Srebrnej, a na dodatek pan prezes mnie zgani. A to przecież dla mnie dramat jakby się świat zawalił. Metoda myślowa, jaką stosuje redaktor Nowakowska, jest w pewnym stopniu nowatorska. A już na pewno otwiera nowe perspektywy. Wyobraźmy sobie, np. że bierzemy na tapetę tekst Miltona Friedmana i oznajmiamy, że Friedman jest wielkim zwolennikiem etatyzmu, a właściwie nawet myśli Karola Marksa. No, niestety – tu sygnalizujemy, jak bardzo nas to bawi – w rzeczonym tekście Friedmanowi nie bardzo wyszła obrona myśli pioniera komunizmu. Właściwie to w ogóle mu jakoś nie wyszła, a na dodatek opisał w nim wiele wątpliwości i słabych punktów rozumowania Marksa. Chciał zrobić przysługę komunistom, ale zamiast tego ich skrytykował.
Michnik uwielbia Kaczyńskiego Sam zastanawiam się, jak – zgodnie z rzeczoną metodą – zakwalifikować inne teksty Agaty Nowakowskiej. Chciała bronić IPN, a zamiast tego – ależ ubaw – go skrytykowała. Chciała stanąć twardo w obronie Kościoła, ale jej nie wyszło i napisała o samych złych sprawach. Ba, może się nawet okazać, że Adam Michnik nie potrafi bronić swojego ulubionego Jarosława Kaczyńskiego, którego przecież wprost uwielbia. Tylko jakoś wciąż go atakuje, ofiara losu jedna. No dobrze, pośmialiśmy się, a teraz muszę przyznać, że trochę jednak redaktor Nowakowskiej współczuję. Pracuje ona, bowiem w gazecie, gdzie nie sposób bez ideologicznego napięcia napisać, że ten czy inny polityk coś robi dobrze i może mu to zaprocentować, a coś źle i to mu zaszkodzi. Pani Nowakowska ma w głowie rozpiskę – kto jest znakomity, a kto beznadziejny i widocznie sądzi, że inni też takie mają i muszą się do nich dopasowywać. Dlatego nie rozumie, że wystąpienie polityka można po prostu przeanalizować, ani go nie wielbiąc, ani nie nienawidząc. Napisać, co może mu przynieść korzyść, a co stratę, a także jak ocenia się jego szanse na osiągnięcie domniemanych celów.Przykro mi, Pani Agato, że taka postawa jest dla Pani nie do pojęcia. Szczerze współczuję. Proszę się do mnie odezwać, spróbuję Pani wyjaśnić, jak to działa. Łukasz Warzecha
Gorbaczow pogrąża Putina Kłamać trzeba umieć. Dziwne, że tej sztuki nie posiadł ostatni przywódca ZSRR Michaił Gorbaczow. Rosjanie słyną bowiem ze szkoły dyplomatycznej, która znakomicie przygotowuje swoich adeptów do wciskania kitu zagranicznym partnerom. Były prezydent Związku Sowieckiego cieszy się wciąż w świecie opinią człowieka, który zapoczątkował demontaż komunizmu. Kogoś takiego zatem łatwo przedstawić jako osobę wiarygodną pod względem znajomości realiów polityki rosyjskiej. Nic więc dziwnego, że redaktor naczelny „Wprost” Michał Kobosko zwrócił się właśnie do niego w sprawach, które uchodzą za drażliwe w stosunkach między Warszawą a Moskwą.Kiedy pada pytanie o obarczanie przez część Polaków winą strony rosyjskiej za katastrofę smoleńską Gorbaczow odpowiada: „To absurdalna teoria. Ja po prostu wiem, że władze rosyjskie chciały współpracować z prezydentem Kaczyńskim. Nie było po naszej stronie wrogości, była chęć znalezienia dróg kooperacji. Zależało nam na normalizacji stosunków z Polską. Nie mam żadnych wątpliwości, że tragedia w Smoleńsku nie była efektem spisku czy zamachu. I nie mam wątpliwości, co do niewinności Putina w tej sprawie”. Szef „Wprost” przypomina, więc, że Lech Kaczyński nie mógł być dla Kremla „perspektywicznym sojusznikiem” – chociażby, dlatego, że zaangażował się jednoznacznie w obronie interesów gruzińskich. A rosyjski polityk na to:
„Musi pan zrozumieć, że my, Rosjanie, nie mamy problemu z Gruzinami. To naród bardzo nam bliski, mamy wspólną historię, wspólną religię. Pomimo napięć między naszymi krajami stosunek Rosjan do Gruzinów jest pozytywny. Mam w Moskwie ulubioną gruzińską restaurację, często tam bywam – oni to widzą i doceniają. Ważne, by także nasze relacje polityczne zaczęły się poprawiać”. Wreszcie pojawia się kwestia wraku. Kobosko wykłada kawę na ławę: „W Polsce krytycznie oceniane jest tempo, w jakim władze rosyjskie prowadzą śledztwo. Nie rozumiemy, dlaczego po ponad dwóch latach Polsce nie zwrócono wraku rozbitego tupolewa”. A Gorbaczow bez ogródek stwierdza: „Być może wrak wciąż jest potrzebny śledczym. Śledztwo musi wyjaśnić wszystkie okoliczności tej strasznej katastrofy”. Czytając coś takiego przychodzi do głowy myśl, że redaktor naczelny „Wprost” postanowił sędziwego męża stanu w oczach polskiej opinii skompromitować. Mało jest w Polsce ludzi, którzy się nabiorą na powyżej zacytowane bajki. A może jest jeszcze inaczej. Może Gorbaczow celowo wygaduje bzdury, żeby... pogrążyć Putina. Kiedy ktoś nieudolnie kłamie, to zazwyczaj zachodzi podejrzenie, że prawda jest zupełnie inna. Skoro grubymi nićmi szyte opowieści Gorbaczowa o przyjaznym nastawieniu Kremla do Polski i Gruzji są fałszywe, to nasuwa się wniosek, że mamy do czynienia z nastawieniem wrogim. Ostatni przywódca Związku Sowieckiego robi zatem Putinowi w Polsce czarny piar. I tylko wzmacnia argumenty tych, którzy uważają, że Rosja pozbawiona jest wobec Polski jakichkolwiek dobrych intencji. Andrzej Szach
Odważne reformy podniosły gospodarkę z kolan W sytuacji nadchodzącego spowolnienia gospodarczego trudno spodziewać się, że podobnie jak w 2009 r., Polska będzie „zieloną wyspą” na tle pogrążonych w recesji państw Unii Europejskiej. Nasza gospodarka spowalnia – po II kwartale zanotowany wzrost PKB liczony rok do roku wyniósł zaledwie 2,4 proc. Dziś nie dysponujemy pełnym arsenałem środków, jakie w okresie ostatnich (trudnych) trzech lat prowadziły Polskę do wzrostu gospodarczego – obniżonych danin, dzięki czemu społeczeństwo miało więcej środków na wspomagającą gospodarkę konsumpcję, bardzo dużych środków unijnych czy możliwości stymulowania wzrostu gospodarczego wydatkami, powodującymi w konsekwencji wysoki deficyt oraz dynamiczny wzrost zadłużenia publicznego. Rząd nie podjął zdecydowanych działań, które uzdrowiłyby finanse, wzmacniając ich odporność na kryzys. Wręcz przeciwnie – zadłużenie publiczne od roku 2009 systematycznie wzrastało. W tym czasie część państw europejskich nie zasypywała gruszek w popiele i podejmowała działania na rzecz polepszenia swojej sytuacji gospodarczej, a ich pozycja w obliczu kryzysu jest bardziej komfortowa niż Polski. Do takich państw należy Szwecja, która od lat systematycznie obniża wydatki publiczne i dziś posiada stabilne finanse publiczne.
Stan zapaści Należy pamiętać, że reformy szwedzkie to nie tylko działania podjęte w ostatnich latach, bo naprawę państwa rozpoczęto na początku lat 90. XX w. Wówczas Szwecja cierpiała na głęboki kryzys gospodarczy, a jej sytuacja przypominała to, co obecnie dzieje się w zadłużonych państwach strefy euro, tj. spadek produkcji i zatrudnienia, rosnący deficyt budżetowy oraz zadłużenie publiczne. Wśród grzechów głównych, które wywołały ówczesny kryzys w Szwecji, znajduje się, m.in. osłabienie przedsiębiorczości na skutek rozrostu instytucji państwa socjalnego. Ponadto deregulacja na rynku kredytowym w połowie lat 80. doprowadziła do szybkiej ekspansji akcji kredytowej, która spowodowała powstanie bańki cenowej na rynku nieruchomości. Pękła ona na początku lat 90., co wywołało poważny kryzys bankowy, powodujący zmniejszenie dostępności kredytów dla przedsiębiorstw. Oprócz tego, podczas boomu nastąpiła duża realna aprecjacja szwedzkiej korony, a płace i ceny w Szwecji rosły szybciej niż zagranicą, przyczyniając się do obniżenia konkurencyjności i spadku eksportu. Rezultatem była głęboka recesja, a PKB spadł w ciągu trzech kolejnych lat (1991-1993) w sumie o około 5 proc. Bezrobocie wzrosło wówczas z 2 proc. w roku 1990 do 10-11 proc.w okresie 1993-1997. Sytuacja gospodarcza przełożyła się na stan finansów publicznych – deficyt budżetu wyniósł w 1993 r. 11,2 proc. PKB. Wzrosło zadłużenie publiczne (z 41 proc. PKB w 1990 r. do 73 proc. w 1996), a różnice rentowności obligacji w stosunku do niemieckich osiągnęły bardzo wysokie poziomy (podobne do obecnie notowanych przez zadłużone państwa strefy euro).
Renesans finansów i gospodarki Do podniesienia się z kolan gospodarki i finansów Szwecji doprowadziło wdrożenie bardzo poważnych reform, które obejmowały: kompleksowe zmiany w podatkach, deregulację, reformę negocjacji płacowych, nowe ramy fiskalne oraz reformy rynku pracy. W efekcie średni roczny wzrost PKB w Szwecji osiągnął w latach 1995-2011 poziom wyższy średnio o 0,8 p.p. niż w latach 1970-1994 i wyniósł 2,7 proc. w porównaniu do wcześniejszych 1,9 proc. Średni wzrost PKB w 1995-2011 w Szwecji był ponadto wyższy o 1 p.p. niż w strefie euro. Dobre wyniki gospodarcze przyczyniły się, obok polityki budżetowej, do spadku zadłużenia publicznego Szwecji w stosunku do PKB do poziomu jednego z niższych w Unii Europejskiej. Na koniec 2011 r. zadłużenie publiczne Szwecji wynosiło 37 proc. PKB. Od roku 1998 budżet Szwecji notował głównie nadwyżki (w roku 2000 nadwyżka wynosiła 3,6 proc. PKB), a w roku 2009, czyli w czasie recesji w gospodarce, zanotowano nawet niewielki deficyt w wysokości 0,7 proc. PKB.
Recepta na wzrost Co pomogło gospodarce oraz finansom publicznym Szwecji wyjść na prostą? Szwecja jest przykładem państwa, któremu, mimo dużego deficytu fiskalnego i słabych wskaźników produkcji, udało się wyjść z kłopotów, dzięki pozytywnemu wpływowi deprecjacji kursu walutowego. Bez realnej deprecjacji kursu walutowego, konsolidacja fiskalna w postaci podwyżki podatków oraz cięć wydatków publicznych oznacza w konsekwencji zmniejszenie zagregowanego popytu i produkcji. W rezultacie spadają, zatem wpływy podatkowe i konsolidacja fiskalna nie może przynieść pożądanych skutków w krótkim horyzoncie czasowym. Widzimy to na przykładzie kłopotów najbardziej nękanych kryzysem państw strefy euro. Co więcej, państwa te, w przeciwieństwie do Szwecji z lat 90. XX w., nie są w stanie osiągnąć wzrostu w krótkim okresie dzięki eksportowi, z uwagi na ograniczone możliwości poprawy jego konkurencyjności w niedługim terminie poprzez spadek wartości waluty. W przypadku państw, będących członkami strefy walutowej, zwiększenie konkurencyjności eksportu możliwe jest w wyniku obniżenia kosztów pracy, do którego może prowadzić utrzymujący się przez długi okres wysoki poziom bezrobocia. Duże znaczenie dla szybkiego ożywienia w Szwecji posiadała, zatem duża realna deprecjacja kursu walutowego. W latach 1991-1993 jednostkowe koszty pracy spadły o 20 proc. Nastąpiła deprecjacja nominalnego kursu korony o około 17 proc. Kluczowe znaczenie dla długoterminowej poprawy sytuacji gospodarczej Szwecji miała jednak rozpoczęta w pierwszej połowie lat 90 konsolidacja fiskalna, obejmująca zarówno redukcję wydatków, jak też podwyżki podatków. Realna deprecjacja kursu walutowego dała impuls do wzrostu eksportu netto, ale i pozwoliła na wzrost gospodarczy, pomimo wprowadzenia programu zaciskania pasa. Długoterminowy pozytywny efekt zapewniły jednak wspomniane wcześniej reformy, czyli kompleksowa reforma podatkowa, deregulacja, nowe ramy fiskalne oraz zmiany, dotyczące rynku pracy, w tym negocjacji płacowych.
Bodźce zwiększające zatrudnienie System podatkowy przybrał bardzo nieefektywne cechy w latach 70. i 80. XX w. Krańcowe stopy podatkowe (czyli część dodatkowej jednostki dochodu, jaką trzeba zapłacić w postaci podatku) były wysokie, zakłócając relację wyboru pomiędzy pracą a wolnym czasem oraz zachęcając do ucieczki w szarą strefę. Pod koniec lat 80. najwyższa stawka podatkowa od dochodu wynosiła 73 proc. Średni całkowity marginalny klin podatkowy na pracę (z uwzględnieniem wszystkich podatków i świadczeń) znajdował się na podobnym poziomie. Jednocześnie istniało wiele możliwości odliczeń od dochodu oraz podatku. Kolejnym czynnikiem, wpływającym na wysokość dochodów publicznych, były całkowite lub częściowe zwolnienia z podatku VAT, obejmujące ponad 40 proc. konsumpcji prywatnej. W latach 1990-1991 przeprowadzono kompleksową reformę podatkową, która została określona w Szwecji jako „reforma podatkowa stulecia”. Zabrano się również za zmiany dotyczące rynku pracy tak, aby stworzyć bodźce zachęcające do podejmowania zatrudnienia, jednak w tym zakresie główne zmiany przypadły na ostatnie lata.
Reforma podatkowa Jako zasady przewodnie reformy podatkowej uznano jednolitość i neutralność. Wprowadzenie tych reguł doprowadziło do znacznego poszerzenia bazy podatkowej, co pozwoliło w konsekwencji na zmniejszenie stawek podatkowych, bez wpływu na wysokość dochodów budżetowych. Główne elementy reformy podatkowej obejmowały:
- obniżenie marginalnych stawek podatkowych od dochodów z pracy. Najwyższa krańcowa stopa podatku od osiągniętego dochodu została zmniejszona z 73 do 51 proc. wg obliczeń, średnia marginalnego klina podatkowego dla pracowników spadła o 10 p.p.: od 73 do 63;
- zakres podatku VAT – został rozszerzony jego wymiar, a stawka podatku VAT ujednolicona;
- wprowadzenie podwójnego systemu podatku dochodowego, z rozróżnieniem dochodu z kapitału i z pracy – opodatkowanie dochodów pracy pozostało progresywne (choć w mniejszym stopniu niż przed reformą), natomiast niższa proporcjonalna stawka (30 proc.) została zastosowana do dochodów z kapitału;
- opodatkowanie dochodów przedsiębiorstw zostało obniżone (do 30 proc.), a jednocześnie zniesiono liczne ulgi.
Do innych zmian, oznaczających zwiększenie dochodów należało podniesienie podatku akcyzowego na paliwa i wyroby tytoniowe czy też wprowadzenie składek ubezpieczenia społecznego dla samozatrudnionych, ograniczenie odliczeń od podatku dochodowego. W ramach konsolidacji wprowadzono także duże cięcia wydatków w zakresie świadczeń dla bezrobotnych (systematycznie i stopniowo są one zmniejszane wraz z czasem pozostawania bez zatrudnienia), wypadkowych, chorobowych, zaostrzono zasady waloryzacji emerytur, ograniczono prawo do wcześniejszych emerytur, zmniejszono dotacje na spłatę odsetek od kredytu mieszkaniowego i innych subsydiów mieszkaniowych czy też zmniejszono centralne transfery rządowe (subsydia) dla jednostek samorządu terytorialnego.
Odejście od modelu socjalnego W kolejnych latach rząd szwedzki, w którym większość stanowili socjaldemokraci, doprowadził do cofnięcia części zmian w systemie podatkowym wprowadzonych reformą z początku lat 90. XX w. Rząd socjaldemokratyczny odszedł od jednolitej stawki VAT, został również podniesiony podatek dochodowy dla osób o najwyższych dochodach. Z kolei rząd centroprawicowy, sprawujący władzę od 2006 r., zlikwidował stawkę podatkową na dochody powyżej 1,5 mln koron. Rząd ten obniżył także podstawowe stawki podatku od dochodów, dzięki czemu nie dochodzi w Szwecji do wzrostu rozwarstwienia dochodów najbogatszych w stosunku do najbiedniejszych. Co ciekawe, obniżono podstawy opodatkowania dochodów z pracy, natomiast nie zastosowano obniżenia stawek podatkowych do transferów i świadczeń. Ponadto wprowadzono instytucję kredytu podatkowego od dochodów oraz odliczenia od podatku kosztów usług dla gospodarstw domowych (np. remontów, pomocy domowej), które prowadzą do zwiększenia dobrobytu społeczeństwa i zmniejszenia szarej strefy. W efekcie połączenie instytucji kredytu podatkowego i obniżonych zasiłków dla bezrobotnych spowodowało zwiększenie motywacji uczestnictwa w rynku pracy. Pozytywnie oddziałuje także obniżka podatku od wynagrodzeń młodych ludzi. Rynkowi pracy sprzyja również otwarcie służb zatrudnienia na konkurencję od prywatnych dostawców. Przykład odchodzenia przez Szwecję od socjalnego modelu państwa może stanowić także likwidacja ulgi podatkowych z tytułu opłat i członkostwa w związkach zawodowych, jak i dotacji rządowych dla central związkowych.
Liberalizacja rynkuElementem prowadzącym do pobudzenia gospodarki stała się także deregulacja. Objęła ona kilka branż, które były wcześniej chronione przed konkurencją: ruch lotniczy, telekomunikację, wytwarzanie i dystrybucję energii elektrycznej, usługi pocztowe, transport kolejowy czy też usługi taksówkowe. Zmiany wyeliminowały lub znacznie obniżyły bariery prawne wejścia na rynek. Ponadto Szwedzi przeprowadzili duże procesy prywatyzacyjne w takich branżach jak produkcja stali, telekomunikacja, bankowość, leśnictwo, medycyna, produkcja alkoholu itp. Znacjonalizowane podczas kryzysu banki również zostały sprywatyzowane. Ponadto, jako odpowiedź na kryzys wprowadzono zmiany prawne w zakresie zagospodarowania przestrzennego obejmujące samorządy lokalne, których celem było wzmocnienie konkurencji w handlu detalicznym. Przed zmianami samorządy często utrudniały działalność nowo powstających firm, aby chronić przed konkurencją istniejące przedsiębiorstwa handlu detalicznego. W wyniku dokonanych zmian ułatwiono np. działalność nowych supermarketów poza centrami miast. Już na początku lat 90. XX w. wprowadzono również większą swobodę dla samorządów na outsourcing części zadań, np. z zakresu opieki społecznej, w tym: opieki nad osobami niepełnosprawnymi, starszymi, ochrony zdrowia, opieki społecznej, szkół, dla prywatnych dostawców. Tym samym udział prywatnych dostawców w całkowitym wolumenie usług przypisanych samorządom mógł wzrosnąć z około 11 proc. w 2002 r. do około 17 proc. – w 2010 r.
Stabilizacja finansów publicznych Wraz z konsolidacją rozpoczętą w pierwszej połowie lat 90. XX wieku w Szwecji rozpoczęto wdrażanie bardziej rygorystycznego systemu fiskalnego opierającego się na kilku założeniach. Kluczowym jest osiąganie nadwyżki budżetowej, przy czym nowe zadłużenie netto nie powinno przekraczać 1 proc. PKB rocznie. Cel taki ma być realizowany w ciągu cyklu koniunkturalnego, a w przepisach został zapisany dopiero w roku 2010, choć i bez normy prawnej realizowany był od kilkunastu lat. Monitorowanie sytuacji finansowej państwa, w tym wykonanie wspomnianego celu, dokonywane jest przez niezależne agencje, m.in. powołaną w roku 2007 Radę Polityki Fiskalnej. Pułap wydatków budżetu państwa ustala się na co najmniej trzy lata z góry. Limit dotyczy wszystkich wydatków rządu centralnego, z wyjątkiem płatności odsetek od zaciągniętego zadłużenia. Przepisy wymagają podjęcia działań przez rząd, jeśli wysokość limitu jest w granicach niebezpieczeństwa naruszenia. Natomiast procedura uchwalania budżetu składa się z dwóch etapów. W pierwszym, parlament decyduje o łącznych wydatkach i ich podziale pomiędzy 27 obszarów. W drugim, decyzje podejmowane są w zakresie poszczególnych pozycji wydatków w ramach wcześniej określonego limitu. Celem zapewnienia stabilizacji finansów publicznych został ponadto wprowadzony wymóg zrównoważonego budżetu samorządów terytorialnych. W przypadku wystąpienia deficytu musi on zostać skompensowany przez nadwyżki w ciągu trzech lat.
Najlepszy system emerytalny na świecie Istotnym elementem stabilności finansowej w państwach europejskich są systemy emerytalne. Podobnie jest w Szwecji, a system emerytalny, tak jak i wiele innych instytucji, został zreformowany w okresie po kryzysie z początku lat 90 ubiegłego wieku. Efektem reformy jest obecna opinia o tym systemie, który uznawany jest za jeden z najlepszych w świecie. Podobnie jak w Polsce, w Szwecji obowiązuje podział składki na odpowiednik polskiego FUS, do którego trafia ok. 87 proc. składki emerytalnej oraz prywatne fundusze, gdzie wędruje pozostałe 13 proc. oszczędności emerytalnych. Różnice między szwedzką i polską częścią kapitałową są jednak bardzo istotne. Szwedzi dali obywatelom możliwość praktycznie nieograniczonego wyboru w zakresie inwestycji w część kapitałową. Mogą oni odkładać na emeryturę w każdym z ponad 600 funduszy inwestycyjnych, które otrzymały pozwolenie na działanie w Szwecji. Obywatele, zatem sami faktycznie stworzą swój portfel inwestycyjny, odpowiedni dla ich preferencji, skłonności do ryzyka czy wieku, czyli okresu do zakończenia aktywności zawodowej. Co ciekawe z badań wynika, że osoby słabiej zarabiające decydują się na bardziej ryzykowne portfele, niż średnio zarabiający. Jest to konsekwencją stosunkowo wysokiej emerytury minimalnej – w sytuacji, gdy inwestycje przyniosą straty i tak można liczyć na państwową emeryturę minimalną. Cechą systemu jest ponadto możliwość dokonania podziału składki pomiędzy różne fundusze, a także zmiany alokacji oszczędności i składki. Dla osób, które nie chciały lub nie były w stanie wybrać indywidualnego modelu inwestycji, powołano jeden państwowy fundusz, do którego można także w każdej chwili przenieść pieniądze z innych kont inwestycyjnych.
Sprzyjająca polityka prorodzinna Należy również dodać, że szwedzki model emerytalny jest systemem niedrogim, a jego średni koszt nie przekracza 0,75 proc. aktywów rocznie. Opłaty od przymusowych oszczędności emerytalnych nie mogą być wyższe od dobrowolnych wpłat, dokonywanych do prywatnych funduszy, którym również nie wolno pobierać opłaty administracyjnej. Na stabilność szwedzkiego systemu emerytalnego wpływają ponadto instrumenty, z jednej strony zachęcające do jak najpóźniejszego rozpoczęcia pobierania świadczenia, a z drugiej wpływające negatywnie na skłonność do korzystania z wcześniejszych emerytur. Od decyzji zależy wysokość świadczenia emerytalnego. Stabilności szwedzkiego systemu sprzyja także lepsza niż w większości państw europejskich sytuacja demograficzna. Wskaźnik dzietności wynosi około 1,8 i jest wynikiem skutecznej polityki prorodzinnej, w efekcie której Szwedzi chętnie korzystają z form instytucjonalnej opieki nad dziećmi. W takiej opiece bierze udział ponad 30 proc. dzieci poniżej 3 lat oraz ponad 90 proc. dzieci powyżej 3 lat, które jeszcze nie osiągnęły wieku oznaczającego obowiązek szkolny.
Europejski fenomen Opisane reformy, które wprowadzono w Szwecji jeszcze w latach 90. XX w., przyniosły długoterminowy, pozytywny wpływ na gospodarkę oraz finanse publiczne. Co więcej, w ostatnich latach przeprowadzono kolejne zmiany, które jeszcze umocniły pozytywne efekty. Dziś Szwecja jest jednym z 12 krajów na świecie, który ma najwyższy możliwy rating – AAA w trzech najważniejszych agencjach: Moody’s, Standard & Poor’s oraz Fitch, a rentowności dziesięcioletnich szwedzkich obligacji pozostają na poziomie zbliżonym do papierów skarbowych Niemiec i nie przekraczają na ogół 1,5 proc. Stabilna pozostaje też gospodarka – PKB Szwecji w II kwartale 2012 r. wzrósł o 1,4 proc, gdy w I odnotowano wzrost o 0,9 proc. Są to wielkości dużo lepsze niż średnia dla strefy euro. Ponadto prognozuje się, że pomimo spowolniania gospodarczego u partnerów handlowych, szwedzka gospodarka wzrośnie w roku 2013 nawet o 3,5 proc. Szwedzi zatem mogą oczekiwać kryzysu z większym spokojem niż Polacy.
Maciej Rapkiewicz
Jadwiga Staniszkis: to jest alternatywa dla bylejakości rządów Donalda Tuska Cieszę się, że Jarosław Kaczyński nie włączył się w obronę ministra Jarosława Gowina po jego oświadczeniu, że interesuje go duch, a nie litera prawa. Bo to bardzo niebezpieczne stanowisko - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Jadwiga Staniszkis. Profesor zaznacza, że wbrew radykalnej reputacji program PiS jest solidny, uczciwy i umiarkowany i jako taki stanowi alternatywę dla gry pozorów, oportunizmu i arbitralnej bylejakości rządów Donalda Tuska. W swoich książkach, m.in. w "Ontologii socjalizmu" i - ostatnio - w "Zawładnąć", pokazywałam, że problemem komunizmu był nie nadmiar władzy, ale brak kontroli nad procesami realnymi. A raczej - brak kontroli, czyli niezdolność osiągania założonych celów, wynikający z nadmiaru władzy. Towarzyszył temu status "pozoru". Komunizm był czymś innym niż o sobie zakładał. I, w związku z tym, nie był w stanie wyrazić swoich systemowych sprzeczności. Postkomunizm też pozostaje niewyrażony. I to właśnie, a nie tylko niskie kompetencje polityków, jest powodem obecnego dryfowania. Być może strach przed konstatacją, że naszej gospodarki już praktycznie nie ma - oprócz szarej strefy i dławionego sektora małych firm - utrudnia zmierzenie się z wyzwaniem peryferyjności. Między innymi z faktem, że rozwój oparty jest głównie na zewnętrznym zasilaniu, a ponad 60 proc. ze środków unijnych wraca na zachód (zakupy usług i urządzeń). Bo tak ustawione jest prawo. Jesteśmy tylko dodatkową pętlą w krążeniu kapitału. A nasi wykonawcy tych robót bankrutują. Viktor Orban na Węgrzech podjął walkę o wprowadzenie instytucji odpowiadających fazie rozwoju jego kraju. Mimo (już zażegnanego) konfliktu z KE ma już pierwsze efekty: m.in. o połowę niższy od nas deficyt w sferze finansów publicznych. Z tej perspektywy zastanawiam się, czy program PiS (wraz z projektami ustaw) jest rzeczywiście alternatywą. Na pewno tak w wymiarze unijnym (energiczniejsza walka o interesy Polski). I świadomość, że trzeba ukrócić arbitralność Tuska w przyjmowaniu zobowiązań wobec UE. Ale wciąż za mało precyzji w tych kwestiach. Co do rozwoju kraju najciekawszy jest segment programu przygotowany przez Zespół Rolny PiS. Pomysły integracji poziomej i pionowej, trochę na wzór Danii, mogłyby uruchomić nasz niewykorzystany potencjał. O ile PO głównie nastawia się na zabieranie społeczeństwu, to PiS proponuje dawanie. U obu brak jednak wizji polityki przemysłowej. A dziś głównym wyzwaniem Europy Środkowo-Wschodniej jest odbudowanie potencjału produkcyjnego i miejsc pracy. Oraz postęp technologiczny. Tu (i tylko tu) powinny być ulgi podatkowe. Redukcja deficytu budżetowego jest, bowiem konieczna dla wiarygodności kraju. To zaś przekłada się na koszty obsługi zadłużenia. A rząd Tuska zadłużył nas przecież potężnie. Plusem programu PiS jest propozycja uszczelnienia i większej efektywności poboru podatków, jako alternatywa ich podnoszenia - co robi PO. Program PiS zawiera wiele propozycji naprawy państwa. I nie jest to tylko symboliczny radykalizm, (choć godność państwa jest silnie akcentowana), ale drobiazgowe projekty poprawy instytucji i procedur.
Cieszę się, że Jarosław Kaczyński nie włączył się w obronę ministra Gowina po jego oświadczeniu, że interesuje go duch, a nie litera prawa. Bo to bardzo niebezpieczne stanowisko. W imię wartości (m.in. sprawiedliwości substantywnej, a nie - formalnej) podejmowano często bardzo ryzykowne decyzje. Wolę system amerykański, gdzie nawet mordercy może się upiec, gdy dowody zebrano w sposób niezgodny z procedurami. Na tym polegają rządy prawa! Milczenie Kaczyńskiego w tej kwestii pokazuje, że przemyślał swoje działania "na skróty" w przeszłości. Też w dobrych intencjach. Bo gdy prawo utrudnia skuteczne działanie, należy je zmieniać, a nie omijać. Podsumowując: wbrew radykalnej reputacji PiS program jest solidny, uczciwy i umiarkowany. Choć zbyt rozbudowany w warstwie redystrybucji dochodu, a za mało - jego wytwarzania. Na pewno jednak stanowi alternatywę dla gry pozorów, oportunizmu i arbitralnej bylejakości rządów Tuska. I dla przerzucania kosztów kryzysu głównie na najsłabszych i młodych (choćby ostatnie wycofanie się Tuska z subsydiów dla przedszkoli). Jadwiga Staniszkis
Tajfun Rostowski zmiecie rząd, zostawiając gigantyczne spustoszeniaTen huragan wcześniej czy później, zmiecie ten rząd zostawiając nam gigantyczne spustoszenia. Kuglarskie sztuczki księgowe nie są już dłużej w stanie uchronić polskich finansów publicznych przed prawdziwą katastrofą. Idziemy jako kraj i państwo ostro pod wodę. Propagandowa „Zielona wyspa” już wkrótce zamieni się w czarną dziurę i czarną rozpacz wielu polskich rodzin. MF ośmiesza i atakuje wstępne i dość łagodne propozycje gospodarcze opozycji, ostrzega listownie ekonomistów i analityków, że wydatki z tytułu propozycji PiS-u mogą sięgnąć 62,6 mld zł. Pomijając wątpliwą wiarygodność wyliczeń J. V. Rostowskiego i jego kabaretowe talenty, należy mu przypomnieć kilka niepodważalnych i kosztownych faktów. Jego działania w sferze finansów publicznych zwiększyły nasze zadłużenie publiczne już do blisko 900 mld zł., do końca kadencji PO – PSL z pewnością przekroczymy 1 bln zł. długu. Blisko 50 proc. polskiego długu jest w rękach zagranicznych - to już kwoty rzędu ok. 250 mld euro. Jeśli policzyć dokładnie to co jest poukrywane po różnych zakamarkach – funduszach np. w Krajowym Funduszu Drogowym (ok. 50 mld zł.), to już przekroczyliśmy próg ostrożnościowy 55 proc. do PKB. Potwierdzają to również wyliczenia unijne. Mimo, że sztukmistrz z Londynu obiecywał nam niepodnoszenie podatków, mamy wyższy VAT, akcyzy, niższą składkę do OFE, wyższą składkę rentową, zlikwidowane praktycznie wszystkie ulgi podatkowe. W ten sposób wyciągnięto z naszych portfeli, co najmniej 25-30 mld zł. Nic dziwnego, że gwałtownie słabnie konsumpcja i wzrost gospodarczy. Bezlitośnie wyciśnięto z dywidend spółki SP. MF J. V. Rostowski pomylił się, bagatelka w kwestii tegorocznych wpływów podatkowych, zwłaszcza z VAT-u (jak dobrze pójdzie) gdzieś o 15-18 mld zł. Koncepcja polityki gospodarczej realizowanej przez ostatnie 5 lat przez PO i PSL – pożyczać jak długo się da, płacić za nowe i stare długi, ile zażądają pożyczający, wyprzedać, co tylko jeszcze się da – nawet sanatoria - załamuje się. Tak naprawdę te prymitywne, rabunkowe pomysły gospodarcze realizowane pod hasłem – "po nas choćby potop" - nie rozwiązuje żadnego polskiego problemu, wręcz przeciwnie tylko je pogłębia. Najpierw wmówiono Polakom z okienka propagandowej tuby rządu – TVN 24 i TVN CNBC, że kryzysu w Polsce nie ma i nie będzie, teraz słyszymy, że to tylko chwilowe spowolnienie. Po jesiennym, kolejnym pewnie mało realnym expose premiera dowiemy się, że czas oszczędzać, bo zielona wyspa właśnie zamienia się w czarną dziurę. Trzeba tylko przetrzepać portfele Polaków jeszcze bardziej się zintegrować z UE i znów będzie dobrze – Eldorado nad Wisłą. Praktycznie wszystkie ważniejsze pomysły na rządzenie PO - PSL w ostatnich 5-ciu latach - ustawę o podniesieniu wieku emerytalnego do 67 lat, ustawę o emeryturach mundurowych, o waloryzacji kwotowej emerytur, ustawę o SKOK –ach, zaskarżono do Trybunału Konstytucyjnego. Wszystkie te pomysły to prawdziwe legislacyjne bezprawie, to wyraz pogardy dla własnego narodu, niechlujstwo i brak wyobraźni, ewidentny brak przestrzegania procedur i zasad konstytucyjnych. To popisy cynizmu, bezkarności, wszechogarniającego kłamstwa, manipulacji liczbami i faktami. Są więc realne szanse na to, że te ustawy polegną w TK podlegając ocenie najlepszych polskich sędziów. Na szczęście ten sąd jeszcze nie jest na telefon, a sędziowie nie są jeszcze „rozgrzani”. A to będzie oznaczało gigantyczne koszty dla państwa polskiego, idące w dziesiątki miliardów złotych do zwrotu. Za te błędy zapłacimy oczywiście my – podatnicy. Czy autorzy tej radosnej twórczości, którzy albo nie chcą, albo nie umieją naprawić zegarka, którzy zresztą sami zepsuli, będą wtedy jeszcze z nami? Czy zielona karta i dom na Malcie nie zapewnią im całkowitej bezkarności? Stajemy dziś w obliczu największego kryzysu gospodarczego w Polsce od ponad 20 lat, o skutkach, którego nasi rodacy nie mają nawet bladego pojęcia. Może się okazać, że lampy naftowe, piecyki – kozy i konserwy mogą podobnie, jak w Grecji czy Portugalii, podbić również polski rynek. Im dłużej będzie przy władzy obecna ekipa, tym dramatyczniejsze w sferze finansów publicznych i gospodarki, będą skutki zbliżającego się kryzysu, a środki zaradcze, które trzeba będzie podjąć w celach ratunkowych bardziej dolegliwe społecznie i rygorystyczne. Janusz Szewczak
FATCA, czyli amerykański dyktat finansowy Jeszcze nie umilkły echa dyskusji o ACTA, a coraz częściej mówi się o kolejnym amerykańskim akcie prawnym ingerującym w porządek prawny innych państw, którego konsekwencje dotkną również polskie instytucje finansowe, a pośrednio także ich klientów. Amerykańskie władze podatkowe oszacowały, że wielu amerykańskich obywateli i rezydentów nie wykazuje w zeznaniach podatkowych dochodów osiąganych poza USA. W celu uszczelnienia systemu podatkowego w marcu 2010 roku uchwalono Ustawę o ujawnianiu informacji o rachunkach zagranicznych na cele podatkowe (Foreign Account Tax Compliance Act, FATCA). Celem tego aktu jest ułatwienie ściągania podatków przez amerykańskie władze podatkowe (Internal Revenue Service, IRS) poprzez wyposażenie ich w instrumenty pozyskiwania i gromadzenia informacji o tych amerykańskich rezydentach podatkowych, których aktywa są ulokowane za granicą. Regulacje FATCA będą wchodzić w życie stopniowo, począwszy od 1 stycznia 2013 roku. Zobowiązują one zagraniczne instytucje finansowe, których klientami mogą być amerykańscy rezydenci podatkowi, do raportowania do IRS-u o ich rachunkach. Instytucje finansowe będą zatem zmuszone dodatkowo identyfikować i klasyfikować swoich klientów aby pozyskać informacje wskazujące czy nie są oni amerykańskim rezydentami podatkowymi. Sankcją za nieprzestrzeganie postanowień FATCA będzie natomiast podatek w wysokości 30% nakładany na wszystkie płatności na rzecz danej instytucji finansowej dokonywane z USA. Implementacja FATCA wiązać się będzie z istotnymi kosztami dla takich instytucji finansowych jak banki, domy maklerskie, fundusze inwestycyjne czy zakłady ubezpieczeń. Szacuje się, że koszt wdrożenia FATCA, jednostkowo, w największych polskich bankach może wynieść nawet 60 milionów złotych, co w znaczący sposób przełoży się na ich wyniki finansowe. FATCA poważnie ingeruje również w sferę praw klientów tych instytucji m.in. poprzez konieczność dostarczania dodatkowych oświadczeń i danych. FATCA jako wewnętrzne prawo USA – z formalnego punktu widzenia – nie ma w Polsce mocy obowiązującej. Mimo to, w praktyce akt ten wymusza przyjęcie jego regulacji przez te instytucje finansowe, które nie będą chciały znaleźć się na marginesie globalnego rynku finansowego. Wdrożenie FATCA przez instytucje finansowe może powodować w wielu obszarach konflikty z polskim porządkiem prawnym. Przed problemami, które stwarza FATCA stają oczywiście także inne państwa Unii Europejskiej. Korzystnym rozwiązaniem, wzmacniającym pozycję negocjacyjną państw członkowskich, byłoby zawarcie porozumienia między Komisją Europejską a władzami USA. Tymczasem już w lutym tego roku USA zawarły porozumienie z Wielką Brytanią, Francją, Niemcami, Włochami oraz Hiszpanią przewidujące, że rządy tych państw uchwalą wewnętrzne przepisy dotyczące zbierania i przekazywania informacji wymaganych przez FATCA W tym kontekście zaskakujące jest milczenie polskiej administracji. Do dziś zarówno Ministerstwo Finansów, będące regulatorem dla polskiego rynku finansowego, jak i nadzorca tego rynku - Komisja Nadzoru Finansowego - nie zajęły oficjalnego stanowiska wobec FATCA. Z tego powodu wydaje się już niemożliwe, aby wdrożenie FATCA nastąpiło poprzez zawarcie międzyrządowej umowy przed wejściem tego aktu w życie 1 stycznia 2013 roku. Sytuacja ta świadczy o niepokojącej inercji polskiej administracji w sprawach dotyczących newralgicznego dla całej gospodarki sektora finansowego. Zachęcam do zapoznania się z całością najnowszej analizy CAFR pt. „FATCA i jej konsekwencje dla polskich instytucji finansowych”
Stanisław Tyszka
Emocje wokół dzisiejszej debaty ekonomistów Wszyscy ci ekonomiści, którzy przyjdą dzisiaj do siedziby PAN, wykażą się sporą odwagą, ponieważ rządząca Platforma i wspierające ją media nie, są już teraz z tego bardzo zadowoleni.
1. Wszyscy ci ekonomiści, którzy przyjdą dzisiaj do siedziby PAN, wykażą się sporą odwagą, ponieważ rządząca Platforma i wspierające ją media nie, są już teraz z tego bardzo zadowoleni. Na paskach głównych telewizji informacyjnych co i rusz wyświetlane są nazwiska tych ponoć „niezależnych” ekonomistów, którzy odmówili, przeprowadzane są z nimi wywiady, w których mówią, jak to nie chcą uwiarygadniać programu przedstawionego przez Prawo i Sprawiedliwość, choć bez problemu uwiarygadniają podnoszenie podatków i składek przez rządzącą od 5-lat Platformę. Do tych, którzy mimo tej rządowej i medialnej nagonki, jednak na tę debatę przyjdą, minister Rostowski napisał list, w którym bez żenady wydaje im, swoiste instrukcje, co mają mówić i o co pytać prezesa Kaczyńskiego. Tak niestety już od dłuższego czasu wygląda polska rzeczywistość, opozycja jest przez rządzących spychana do narożnika, przy znaczącym współudziale mediów głównego nurtu, w każdej znaczącej sprawie. Dobrze, że przynajmniej ta propozycja debaty ekonomistów o najważniejszych problemach decydujących o przyszłości naszego kraju, przedarła się przez ten swoisty mur rządowo - medialnej niechęci i jednak się odbędzie. Opinia publiczna będzie miała okazję usłyszeć, że Prawo i Sprawiedliwość nie jest jak to ukuto w mediach, partią jednego tematu (smoleńskiego, choć w ostatnich dniach dobitnie widać, że prowadzenie go przez Prawo i Sprawiedliwość miało głęboki sens), ale przygotowało nie wolny od błędów, ale całościowy alternatywny program rozwoju gospodarczego i społecznego naszego kraju.
2. Zaproponowaliśmy debatę wokół 3 naszym zdaniem najważniejszych problemów, (choć oczywiście w debacie mogą pojawić i pewnie pojawią się inne wątki), finansów publicznych i systemu podatkowego, sytuacji na rynku pracy i perspektyw w tym zakresie, wreszcie sytuacji rodziny i konieczności wprowadzenia autentycznych rozwiązań wspierających rodzinę. Nowy system podatkowy, (ale bez podwyższania obecnych stawek podatkowych) jest niezbędny, ponieważ ten dotychczasowy budowany już przez ponad 20 lat okazuje się być dziurawy jak sito. Dowodem na to, są w ostatnich latach niższe niż zaplanowano dochody podatkowe i to zarówno z podatków dochodowych, ale przede wszystkim z VAT-u i akcyzy. W ostatnich miesiącach tego roku doszło już do sytuacji, w której dochody z podatku VAT są niższe niż w analogicznych miesiącach roku poprzedniego. Jest to sytuacja, która nie wydarzyła się w Polsce już od wielu lat i ma ona miejsce w sytuacji, kiedy poziom inflacji jest wyraźnie wyższy niż ten przyjęty w ustawie budżetowej. W budżecie, bowiem przyjęto wskaźnik inflacji na poziomie 2,8%, w pierwszych miesiącach tego roku wskaźnik inflacji wynosił ponad 5%, a obecnie obniżył się do 4%. Przy prawie dwukrotnie wyższym wskaźniku inflacji w stosunku do tego zaplanowanego wpływy z VAT-u powinny być wyższe w stosunku do tych zaplanowanych i to bardzo wyraźnie, bowiem oddziałuje na nie pozytywnie aż dwa czynniki wzrost gospodarczy i wyższa inflacja.
3. Także debata o sytuacji rodzin w Polsce i jej konsekwencji w postaci dramatycznie niskiego wskaźnika dzietności wynoszącego 1,3 (209 miejsce na świecie na 222 kraje notowane przez ONZ), czy też sytuacji na rynku pracy (podniesienie wieku emerytalnego i jednoczesne wypychanie głównie ludzi młodych za granicę), to problemy, które nierozwiązane w ciągu najbliższych kliku lat, doprowadzą nasz kraj do społecznej a w konsekwencji i gospodarczej katastrofy. Stąd właśnie propozycje debaty na te, a nie inne tematy, a materiałem wyjściowym są projekty ustaw przygotowane w tych sprawach przez Prawo i Sprawiedliwość. Wszyscy goście chcący zabrać głos na pewno się wypowiedzą i to wcale nie przez 2 minuty jak tu i ówdzie się zapowiada, ale w takim wymiarze czasu, w jakim będzie to im niezbędne. Najwyżej debata będzie trwała dłużej niż zamierzaliśmy. Kuźmiuk
Ponad połowa osób wchodzących na rynek pracy w Polsce trafiła do grupy bezrobotnych. Za to w Niemczech sytuacja świetna! Opublikowany dzisiaj kwartalny raport o rynku pracy przygotowany przez Narodowy Bank Polski przynosi niedobre wiadomości. Z analizy NBP wynika, że w II kwartale 2012 r. spadło zatrudnienie w przemyśle i rolnictwie, zmniejszyła się dynamika przyrostu liczby zatrudnionych w usługach. W dalszym ciągu rośnie aktywność zawodowa, ale ponad połowa osób wchodzących na rynek pracy trafiła do grupy bezrobotnych. Narodowy Bank Polski opublikował 24 września „Kwartalny raport o rynku pracy – II kwartał 2012 r.”. Wskazuje on, że w tym okresie nastąpiło zatrzymanie wzrostu liczby pracujących w stosunku do poprzedniego kwartału, choć dynamika w układzie rocznym pozostała nieznacznie dodatnia. Złożył się na to wyraźny spadek zatrudnienia w przemyśle i rolnictwie oraz spowolnienie wzrostu liczby pracujących w usługach. Niewielki przyrost liczby pracujących był efektem zwiększenia się liczby kontraktów na czas określony. Systematycznie rośnie stopa bezrobocia, choć zdaniem NBP w porównaniu z danymi historycznymi jest stosunkowo niska i stabilna (według BAEL 10,0 proc.). Przeciętna stopa bezrobocia dla całej Unii Europejskiej wynosiła w tym okresie 10,3 proc. Wciąż jednak – podkreślają autorzy analizy – pogłębiają się różnice pomiędzy poszczególnymi krajami. Spojrzenie na te dane pokazuje jak bardzo obecna konstrukcja Unii Europejskiej i waluty euro służy Niemcom, a kto za ten luksus najwięcej płaci. Niektóre cechują się dodatnią dynamiką zatrudnienia oraz stosunkowo niską stopą bezrobocia (Austria, Niemcy, Holandia). Silne spadki zatrudnienia oraz rekordowo wysokie bezrobocie mają Hiszpania, Irlandia, Portugalia czy Grecja. Szczególnie te różnice widoczne są w przypadku bezrobocia wśród najmłodszych (15-24 lata). W Austrii, Niemczech czy Holandii bezrobocie w tej grupie nie przekracza 10 proc. Natomiast w Hiszpanii i Grecji wynosi ponad 50 proc. Pod względem problemów z bezrobociem osób młodych Polsce cały czas jest bliżej do tej drugiej grupy krajów. Większość młodych trafiających na nasz rynek pracy zaczyna od statusu osoby bezrobotnej. Prognoza NECMOD z lipca 2012 roku wskazuje, że negatywne tendencje na rynku utrzymają się w także latach 2013-2014. Raport dowodzi, że wzrost bezrobocia w ostatnim okresie nie wynikał z czynników strukturalnych i należy wiązać go z cyklem koniunkturalnym. Ponadto długookresowe tendencje zmian PKB i zatrudnienia w polskiej gospodarce wskazują, że wzrost PKB potrzebny do wygenerowania zatrudnienia jest obecnie niższy niż jeszcze 10 lat temu, ale z drugiej strony polskiej gospodarce może być trudno osiągnąć podobny do obserwowanego w przeszłości wzrostu produktywności pracy.NBP
"Gospodarka rozwija się zbyt wolno" Ekonomiści zaproszeni na poniedziałkową debatę nt. programu gospodarczego PiS nie byli zgodni, co do tego, jaki jest model polskiej gospodarki - społeczny, czy neoliberalny. Za to byli zgodni, co do kwestii, że gospodarka rozwija się zbyt wolno. Ponad 30 ekonomistów przyjęło zaproszenie Prawa i Sprawiedliwości na debatę o sytuacji gospodarczej Polski – najważniejszych problemach i wyzwaniach, jakie stoją przed rządzącymi. Debata rozpoczęła się od diagnozy, która w większości była krytyczna i wymieniała czynniki, które mają negatywny wpływ na sytuację ekonomiczną Polaków. Ekonomistów przywitał prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński.
- Dziękuję państwu, którzy zechcieli podjąć naszą inicjatywę. Mam nadzieję, że porozmawiamy o kształcie polskiego życia publicznego. Z pełną pokorą chcemy wysłuchać państwa opinii. Uwzględnić je, jeżeli tylko będzie to możliwe w naszym programie. Żyjemy we wspólnocie politycznej, narodowej, która musi uwzględniać aspekty ekonomiczne oparte o empatię, o przekonanie, że los słabszych jest bardzo ważny. Chciałem bardzo serdecznie podziękować tym, którzy nie przyszli, ale napisali prezentując swoje poglądy, także poglądy krytyczne, albo zaproponowali spotkania w innym trybie. Dziękuję prezesowi Narodowego Banku Polskiego, prof. Markowi Belce, który przedstawił gotowość do rozmowy o sytuacji ekonomicznej Polski. Będziemy próbowali, tam gdzie jest to możliwe, podjąć współpracę. Dyskusja ekonomistów toczyła się wokół programu gospodarczego PiS „Alternatywa”. Jego główne założenia to zmiany w systemie podatkowym – m.in. ujednolicenie podatku dochodowego od osób fizycznych i prawnych i wprowadzenie podatku od sklepów wielkopowierzchniowych, walka z bezrobociem i program wspierania rodzin, który przeciwdziała negatywnym tendencjom demograficznym. Diagnozę obecnej sytuacji rozpoczęła prof. Grażyna Ancyparowicz, była dyrektor Departamentu Finansów Głównego Urzędu Statystycznego.
- Aby Polska mogła rozwijać się w tempie zapewniającym nam niwelowanie problemów ekonomicznych, które dotknęły Polaków w wyniku dziesięcioleci gospodarki socjalistycznej, tempo wzrostu gospodarczego powinno być wyższe niż 5 proc. To, które mieliśmy w minionych 20 latach było za małe, żeby zapewnić dostateczną ilość pracy. Rola państwa została ze względów ideologicznych uznana za nieefektywną. Uznano również, że przemysł jest niepotrzebny w związku, z czym był on konsekwentnie likwidowany. To były błędy. Tak naprawdę dwa czynniki generowały nam wzrost gospodarczy – silna dewaluacja złotego i gigantyczne zadłużenie wszystkich sektorów instytucjonalnych. Na kolejne błędy w polityce gospodarczej zwrócił uwagę Cezary Mech, prezes Agencji Ratingu Społecznego.
- Nie uda się stworzyć właściwego programu gospodarczego, jeżeli nie uwzględnimy tego co dzieje się na świecie. Polska ma 209 pozycję na świecie pod względem przyrostu naturalnego. Będziemy starzejącym się społeczeństwem, więc nie będziemy mogli generować wzrostu gospodarczego czy innowacyjności. Drugim negatywnym makro trendem jest zahamowanie procesu konwergencji w Europie. Miejsca pracy przenoszą się do Indii, Chin. Miejsca pracy nie przemieściły się do Polski, lecz Polacy przemieścili się do innych krajów. Trzeba zastanowić się, co zrobić, żeby te trendy zmienić. Działań ekonomicznych rządu bronił Stanisław Gomułka główny ekonomista Business Centre Club.
- Moja ocena jest inna niż przedmówców. Problemem jest wprawdzie dług, ale jako kraj zmniejszamy naszą odległość cywilizacyjną od krajów Europy Zachodniej. Mamy wprawdzie stosunkowo niskie inwestycje publiczne i prywatne, ale wiąże się to dużymi transferami socjalnymi na emerytury i renty. Wydatki publiczne były na poziomie między 40 a 50 proc. PKB i były wyższe niż w Europie Zachodniej czy w Chinach gdzie było 20-30 proc. Mamy też silne spowolnienie rozwoju gospodarczego i w Polsce i Europie. W związku z tym bezrobocie wzrośnie prawdopodobnie do końca 2013 o 3 proc. Jest kryzys w strefie euro. Są powody, żeby sadzić, że on się stabilizuje i nie pogłębia się. Spowodował on odpływ kapitału z polski, wzrost obsługi długu publicznego. To jest jedna z niezwykle istotnych spraw na najbliższe lata. Co do polityki ministra Rostowskiego mam zastrzeżenia, ale dostrzegam też pozytywy. Według mnie tempo wprowadzania zmian jest zbyt wolne, ale rząd generalnie idzie w dobrym kierunku, bo zmniejsza deficyt, można mieć jednak wątpliwości, co do sposobów. Obawy, co do przyszłości wyraził Prof. Ryszard Bugaj. Zgodził się także z twierdzeniem prof. Ancyparowicz, co do zbyt niskiego wzrostu gospodarczego w minionych latach.
- Stopa wzrostu PKB jest faktycznie średnim osiągnięciem. Trochę powyżej 4 proc. rocznie to wielkość nie na miarę wyzwań, przed którymi stoimy. To, co jest jednak według mnie najważniejsze, to nie przeszłość, a to co nam grozi. Minione 20 lat to czas, gdy gospodarka rosła, i był problem niezrównoważonego podziału tego wzrostu. Teraz ktoś będzie musiał tracić. Problemem jest to, że przez 20 lat nie powstało ani jedno globalne przedsiębiorstwo. Jesteśmy coraz bardziej peryferiami gospodarki niemieckiej. Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha, jak już wielokrotnie wcześniej, zwrócił uwagę na problem wolności gospodarczej.
- Nie padło tu ani słowo o polskim cudzie gospodarczym polegający na tym, że w ciągu kliku lat po ustawie Wilczka w sektorze prywatnym powstało 6 mln miejsc pracy, które zaabsorbowały zwolnienia z sektora państwowego. Brak dyskryminacji działalności gospodarczej był przyczyną tego cudu. Mamy kryzys europejskiego sektora socjalnego, którego nie da się obronić. Kryzys nie dotyczy całego świata a tylko Europy. Najcenniejszym kapitałem, jaki mamy to zasoby pracy i nie możemy ich dyskryminować przerostem administracji i podatków. Adam Glapiński, członek Rady Polityki Pieniężnej odpowiedział, ze to nie był cud a przywrócenie normalności to zawsze daje spektakularne efekty i zwrócił uwagę na środki europejskie.
- Pomija się jeden ważny element. Pomoc z UE, która napłynęła do Polski. Jest to najwyższa pomoc, jaką otrzymało jakiekolwiek państwo. Nasza ojczyzna otrzymała ogromny zastrzyk finansowy. To trzeba wziąć pod uwagę jak się ocenia, co się udało a co nie. Najbardziej krytyczny w ocenie bieżącej sytuacji okazał się Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK.
- Jesteśmy w przedsionku potężnego kryzysu finansowego, o którego skali nie mamy pojęcia. Będzie miał on dużą dolegliwość społeczną. Nie można dalej zadłużać państwa i wyprzedawać majątku narodowego. Kolejne programy oszczędnościowe, żeby spłacać zadłużenie, będą niebezpieczne dla spokoju społecznego. Polacy nie mają żadnego majątku. Nawet własne oszczędności mają w obcych bankach. Pierwszą kwestią, jaką powinien podjąć rząd jest zatkanie dziur, którymi wypływa kapitał z naszego kraju – np. 200 mld tracimy, co roku na rzecz zagranicznych podmiotów, minister Rostowski na pompowanie kursu złotówki przeznaczył 45 mld USD, z czego skorzystali spekulanci walutowi, 25 mld poszło na ratowanie Grecji i Portugalii. Jeśli chodzi o zmniejszanie odległości cywilizacyjnej to w zakresie zakupu Ferrari idziemy do przodu, ale w zakresie wspierania rodziny jesteśmy w polu. Jeśli radosna twórczość sztukmistrza z Londynu potrwa dłużej to czeka nas scenariusz Grecji i Hiszpanii. Sytuacja jest bardzo poważna. Wiele emocji przyniosła część debaty poświęcona systemowi podatkowemu. Dyskusja była mocno zróżnicowana, i jak powiedziała Beata Szydło, wskazuje to na to, jak bardzo taka rozmowa jest potrzebna. Jerzy Osiatyński tak zdiagnozował ten problem:
- Chciałem zwrócić uwagę, że w tej części, w której mówimy o podatkach, sprawą krytyczna są definicje o przychodach i kosztach. Bałbym się hurtowych, ciężkich określeń. W tych propozycjach Prawa i Sprawiedliwości, po ich uważnym spojrzeniu, nie ma większych różnic; a to podstawowa kwestia. To co jest jądrem – musimy określić, co jest przychodem, a co kosztem. I tutaj nie ma żadnej rewolucji. Prowadzący debatę Krzysztof Skowroński zaapelował do obecnych na debacie polityków PiS, aby rozwinęli o wyjaśnili tezę postawioną w dokumencie partii:
„Podatki dochodowe są w stanie dewastacji i katastrofy”. Na pytanie odpowiedziała poseł Beata Szydło: Teza ta powstała po analizie wpływów do budżetu państwa. Zastanawialiśmy się o redystrybucji wydatków, jak myśleć o prorozwojowych kierunkach, które powinny dominować. Zawsze jednak wracało kluczowe pytanie: skąd wziąć na to pieniądze. Kończy się perspektywa unijna dająca ogromne środki; ten rząd dysponował takimi funduszami, jakimi nie dysponował żaden rząd w Polsce do tej pory. Druga kwestia dotyczy tego, co doprowadza małe firmy i przedsiębiorców do tego, że ich dorobek życiowy, często przez złe decyzje, legnie w gruzach. Rzecz jasna, materia dotycząca podatków jest tak obszerna i skomplikowana, że jesteśmy otwarci na dyskusję i szukanie takich rozwiązań, które będą jeszcze bardziej skuteczne. O szczegóły propozycji PiS dopytywał były wiceminister finansów Stanisław Gomułka:
- Propozycje PiS-u generują stosunkowo niewielki przyrost dochodów. Trzeba zaproponować, jaki przyrost dochodów widzą państwo po wprowadzeniu Państwa zmian? Beata Szydło:
- Stwierdzamy, że sytuacja w systemie podatkowym jest zła. Z jednej strony mamy spadek dochodów, a z drugiej – podniesienie podatku VAT przez ministra Rostowskiego nie spowodowało poprawy finansów publicznych, a doprowadziło do zmniejszenia konsumpcji i problemów dla przedsiębiorców. Zakładamy, że nasz program będzie rozłożony w czasie - a pieniędzy będziemy szukać w podatkach bankowych i obciążeniach supermarketów. Głos zabrał także prof. dr hab. Andrzej Kaźmierczak z Rady Polityki Pieniężnej: System podatkowy jest niewydajny. O ile dobrze pamiętam, wpływy z podatku dochodowego to 37 mld złotych. Pojawia się kwestia, czy rzeczywiście ta struktura jest zdrowa. Przedsiębiorstwa w jej efekcie unikają płacenia podatków. Propozycje PiS w systemie podatkowym komentował również dr Jacek Wróbel: Przysłuchuję się tej dyskusji z wielkim szacunkiem i jestem trochę rozczarowany jej przebiegiem. Podejmujemy wymiany poglądów na tematy, które nie prowadzą do rozwiązania problemów. System podatkowy jest niesprawny, nieszczelny. Podatki są nieściągalne, niektóre z nich nie spełniają swojej roli. Tę listę możemy rozszerzać w nieskończoność. Wobec tego jestem pewien, że powinniśmy dyskutować niejako na innej płaszczyźnie dyskusji. Powinno to być inne słownictwo; inna dyskusja. Rozumiem, że nie ma czasu tego rozwijać, ale pójdę na skróty i powiem, że system podatkowy powinien być jasny, czytelny i prosty. Proszę państwa, ale jest to system bardzo realny do wprowadzenia. Dlaczego my tego w Polsce nie próbujemy wdrożyć? Ten system sprowadza się do tego, że w tym chaosie zjawisk i decyzji, nie ma porządku. Podatkiem podstawowym powinien być podatek transakcyjny – czyli od zrealizowanej transakcji, to podatek rzędu 2-5% od każdego przepływu pieniędzy. Chwila refleksji doprowadzi nas do wniosku, że to uszczelni system i uprości go. A wszystkie księgi VAT-owskie zostaną sprowadzone do pięciu kartek. Książka, która reguluje VAT jest ogromnie gruba. Tego nie powinno być. My tego nie zrobimy z dnia na dzień, ale częściowo trzeba to proponować i wdrażać – stawiał tezę, a do jego słów odnosili się pozostali uczestnicy rozmowy.
Prof. Kaźmierczak: Mam uwagi, ale co do programu zapisanego przez Prawo i Sprawiedliwość. Nie tylko chciałem dotknąć kwestii podatków. To, czego brakuje w krytyce tego dokumentu, to możliwość zmobilizowania gospodarki i zwiększenia wpływów do budżetu państwa. Natomiast w programie tym przedstawiono szereg istotnych kwestii organizacyjnych. Wybijają się dwie: zmiana systemu emerytalnego i zmiana systemu finansowania służby zdrowia. Ja bym przestrzegał przed takimi zmianami organizacyjnymi, zwłaszcza tych ze służbą zdrowia. Natomiast koncepcja, aby znaleźć takie rozwiązania, które zróżnicują motywację do powiększania miejsc pracy pod względem regionalnym bardzo mi się podoba. Jednakże program powinien iść w kierunku uelastycznienia rynku pracy. Pozostaje też kwestia podatków – w Polsce występuje zjawisko unikania płacenia podatków. Program PiS w formie zaradzenia tej kwestii jest próbą wyjścia z tej sytuacji. W przypadku podatków przychodowych możliwości unikania podatków są większe. Podnosi się larum, że te podatki będą przerzucone na konsumentów i klientów, jak w przypadku podatków bankowych. Taka możliwość zawsze występuje, ale generalnie należy sięgać do dochodów ponadprzeciętnych. Kwestia konkurencyjności w systemie bankowym i spowolnienia gospodarczego sprawia jednak, że to prawdopodobieństwo przerzucenia podatków nie jest aż tak duże. I jeszcze kwestia wspierania ulg budowlanych – to jest kluczowa dziedzina przyspieszenia wzrostu gospodarczego.
Prof. Witold Modzelewski odnosząc się do problemów Polski, skupił się na niejasności prawa podatkowego: Powiem najprościej – podatki chorują od momentu tworzenia i to nie jest tylko problem Polski, ale całej Europy. Jeżeli już na etapie tworzenia przepisów, nie ma ochrony interesu publicznego, mamy specjalne pojęcia ukute w środowiskach przedsiębiorców i firm, aby nie płacić podatków. Za fasadą tych szczegółów, podatki dochodowe są czymś niezwykle skomplikowanym i przynajmniej w wersji europejskim nie będą czymś prostym. Podatki są kamuflażem – na nich się zarabia i coraz mniej tym zarabiającym są budżety państwa i samorządów. Nie jesteśmy w stanie w podatkach dochodowych osiągnąć poziomu 2008 roku! Usiłowaliśmy obliczyć, z czego to się wzięło. Dzisiejszy PIT jest drugim podatkiem – troszeczkę przebija akcyzę. Do czego zmierzam – z całym szacunkiem dla parlamentarzystów, to jesteście trochę robieni w bambus. Podstawia się Wam gotowe projekty – pod kamuflażem interesu prywatnego, mówi się coś o interesie publicznym. Musimy odbudować, zredefiniować to zjawisko. Trzeba zacząć od nowej ustawy- te sprzed 20 lat naprawdę się zestarzały. Zróbmy jedną ustawę, trzeba oczyścić prawo i ustawy z tych przyczółków optymalizacyjnych. Tego się nie da zrobić w ten sposób, że puścimy to w uzgodnienia międzyresortowe. Jest możliwość zwiększenia efektywności fiskalnej podatków dochodowych, ale z tym stanem prawnym nie jest to możliwe. Dorzucił tez kilka słów o podatku VAT: Bardzo realistyczna prognoza na rok 2009 skończyła się tym, że zabrakło prawie 20 miliardów złotych. W tym roku najprawdopodobniej przestrzeliliśmy się o jakieś 12 miliardów. Czy da się to naprawić? Projekt PiS ma już prawie rok, on jest od roku znany. Kilka dni temu komitet stały Rady Ministrów zatwierdził nowelizację ustawy – znalazłem pomysły właśnie z tego pomysłu sprzed roku! Wystarczy stworzyć firmę, która nie ma w Polsce miejsca czy siedziby i ta firma handluje bez VAT! Trzeba jasno powiedzieć tez, że UE nie pomaga nam w tym wszystkim. Z Brukseli przychodzą dziwne sygnały, które nie chronią państw peryferyjnych. Apeluję do wszystkich polityków, aby w interesie podatków zawarli coś w rodzaju przymierza – kończył.Główny ekonomista Internetowego Domu Maklerskiego Marek Zuber oceniał dotychczasowe wysiłki w rozwoju polskiej gospodarki: Wskaźniki możemy różnie cytować i różnie analizować. To, co się działo w ostatnich 20 latach możemy różnie oceniać. O ile trzeba się zgodzić, żę w latach 90. Mieliśmy destrukcję przemysłu, o tyle dziś jest to zupełnie inny kierunek. Pamiętajmy, że my dopiero 20 lat jesteśmy pod grą, w poważnych zmianach. Oczywiście, było mnóstwo błędów, ale wiele nam się też udało – mówił. Kontynuował też swoje poglądy dotyczące systemu podatkowego: Co do podatków – my tu nie dyskutujemy o stawkach podatków, ale o ich wdrażaniu i funkcjonowaniu. To jest w kiepskim stanie i to jest poza dyskusją. Nawet prof. Modzelewski ma problem, by połapać się w przepisach. Napisanie nowych ustaw to absolutny priorytet. Dwa podatki nowe – bankowy i sieci handlowych. Nie miejmy złudzeń, wpływy z nich zostaną przerzucone na klientów. W całości tak się stanie – jeżeli państwo w to nie wierzycie, to proszę spojrzeć na 2009 rok, gdzie mieliśmy wyhamowanie akcji kredytowej i wzrost przychodów z prowizji opłat bankowych. To pokazuje, że tak się stanie. Sam program gospodarczy PiS, Zuber ocenił niejednoznacznie:
- Ja się trochę boję tych rozwiązań, które są tu szczegółowo określone – kierunek jest dobry, ale wymaga dłuższych dyskusji jeśli chodzi o szczegółowe propozycje – mówił. Odpowiedziała mu poseł Szydło:
- Takie rozwiązania są w naszych założeniach. Możemy dyskutować o szczegółach, ale ta podstawowa rzecz to czynnik prorozwojowy. System podatkowy musi nie obciążać podatników i przedsiębiorców, a równolegle przynieść konkretne zyski dla budżetu. O wiele bardziej pozytywnie ustosunkował się do propozycji PiS dr hab. Jan Wojtyła: Ta dyskusja zwraca uwagę na problemy powszechnie postrzegane – ułomności systemu podatkowego. Powstaje pytanie: czy ten system trzeba usprawniać czy reformować. Czym są właściwie regulacje prawne w zakresie prawa podatkowego? Czy w danych przepisach jest błąd po stronie wadliwego rozwiązania czy po stronie techniki legislacyjnej, co bardzo porządkowałoby nam tę materię. Pani profesor Łączyńska bardzo krytycznie ocenia warsztat legislacyjny i ja sięz tym zgadzam. Jeśli ustawa VAT-owska zmienia się kilka razy w roku, to ciężko wymagać poczucia stabilności, co ma wśród przedsiębiorców duże znaczenie. A gdy jeszcze spojrzymy na stronę redakcyjną tych tekstów, to tam jest tyle wieloznaczności, że do dwóch przepisów jest kilkadziesiąt stron komentarza. Trudno ocenić to pozytywnie. Co do dokumentu PiS – jest wyznaczona pewna filozofia proponowana przez PiS, jest to obraz całościowy. Są projekty ustaw i rozporządzeń – patrząc na praktykę parlamentarną, nie jesteśmy rozpieszczani podobnymi rozwiązaniami. Druga kwestia to sprawa stosowania tych przepisów – obecne wykładnie są często sprzeczne i zawiłe, a dla przedsiębiorców zagranicznych często jest to czarna magia – one nie są nawet tłumaczone na język angielski. System jest wadliwy – oceniał stan polskiej gospodarki. Wojtyła odniósł się także do szerszej perspektywy spojrzenia na gospodarkę:
-Co w polityce prawa ma kluczowe znaczenie? Umiejetność przewidywania. Zawsze jest to pewna gra w szachy – jak zachowają się adresaci przy proponowanym rozwiązaniu. Tu konieczna jest pewna filozofia i wyznaczenie priorytetów. Kiedyś istniały ulgi edukacyjne, potem to zniesiono. Polityka proedukacyjna na płaszczyźnie fiskalnej jest bardzo ważna. Doraźne interwencje pod wpływem chwili są często dużym zagrożeniem. Pracownicy skarbowi jeśli popełnią błąd interpretacyjny wydają decyzje związane z tzw. tępym legalizmem, a nie kierują się dobrem obywateli. Ale trzeba podjąć dyskusję inną – jakie wartości należy promować? W tym dokumencie filozofia - społecznej gospodarki rynkowej – stwierdził.
Robert Gwiazdowski, opisując omawiane problemy, odniósł się do statystyk:
- Podatek dochodowy jest bohaterem mediów, a nie budżetu państwa. Podatek należny wobec danych zamieszczonych na MF za rok 2011 wyniósł nieco ponad 47 miliardów. A wpływy z akcyzy to jakieś 59 miliardów. Mało tego, dochody podatkowe emerytów i rencistów to prawie 167 miliardów złotych, czyli prawie 28 procent wszystkich dochodów podatkowych. Prawie jedna trzecia wpływów z podatku dochodowego to wpływy ze świadczeń społecznych. Jeśli do tego dołożyć wpływy ze sfery budżetowej, to będziemy mieć więcej niż połowę. To podatek bez sensu na całym świecie. Buffet narzekał ostatnio, że zapłacił podatek dochodowy niższy od swojej sekretarki. Padło stwierdzenie, dr Mech o tym powiedział, że Polacy wyjeżdżają za granicę, a przecież tam nie mają ulg podatkowych. Więc skąd podmył, że ulgi zatrzymają Polaków w kraju? Mieliśmy słynną ulgę na darowiznę, obdarowywaliśmy się najbardziej na świecie. Wiem, jak z nich skorzystano, bo jestem doradcą podatkowym. Teoretycznie, powinienem wziąć ministrów na listę płac, bo przecież doradcy podatkowi mają więcej do zrobienia, im głupsze projekty ustaw są wprowadzane – oceniał. Skierował też pytanie do prezesa Kaczyńskiego o to, jak bardzo proste powinno być prawo. Prezes PiS odpowiadał:
- Jestem prawnikiem i wiem, że najbardziej skomplikowanymi są przepisy przejściowe. Odnajduję w pańskiej wypowiedzi element demagogii. Nie jesteśmy w stanie doprowadzić do tego, aby wszystkie przepisy były proste. Tutaj wejdziemy na pole, które było eksploatowane. Kiedyś rozmawiając z biznesmenem z listy 100, który mówił, że dolar – 7 zł sprawi, że wzrost powyżej 10 proc. Sytuacja bardziej skomplikowana. Nie oczekuję od moich wyborców, że oni to będą rozumieli. Jest tak, że wiele dziedzin życia to sprawy dla niespecjalisty całkowicie niezrozumiałe. Prosiłbym o to, aby tego typu chwytów retorycznych nie stosować – mówił szef PiS. Między obydwoma dyskutantami wywiązała się ciekawa dyskusja. Gwiazdowski odpowiadał:
- Prowokacja była celowa – mamy 2 mln przedsiębiorców, oni zagłosują na tego, kto powie, że tu jest prosty system podatkowy. Zdecydowana większość z nich nie prowadzi swoich interesów, aby zrobić przekręt, ale aby zarobić na życie. Natomiast ten system im w tym przeszkadza. Skomplikowany system podatkowy daje duże pole do luk podatkowych. Kaczyński:
- Obecna sytuacja, gdzie mamy przeszło 100 tysięcy interpretacji ustaw prawa podatkowego sprzyja temu, o czym pan mówi. Jeśli tylko ktokolwiek przekona nas, że zastosowanie jednego z radykalnych systemów podatkowych będzie skuteczne i zapewni odpowiedni poziom dochodów państwa, to jesteśmy w stanie za takim rozwiązaniem się opowiedzieć. Wydaje nam się jednak, że to się nie bilansuje. (…) Używa się w ekonomii pojęcia elastyczności podatkowej, elastyczność pauperyzacyjna – proszę pamiętać, że wiele propozycji sprzyja pauperyzacji wielkich grup. Trzeba to brać pod uwagę także jako czynnik społeczny. Gwiazdowski:
- Świadczenia emerytalne można finansować z innych podatków, a nie z opodatkowania pracy. To najgorszy podatek, jaki można sobie wyobrazić. Na niego składa się zaliczka na PIT i składki emerytalne. Bez zlikwidowania tego klina podatkowego nie nastąpi zwiększenie miejsc pracy. Kaczyński:
- Mam nadzieję, że ta dyskusja będzie pierwszą z wielu i że będziemy mogli wrócić do rozmów i ocenić nasze pomysły w sposób szczegółowy – zakończył szef PiS.System podatkowy oceniał także profesor Bugaj, zwracając uwagę na ważny wątek aksjologiczny: Mylimy twardą wiedzę ekonomiczną z osobistymi poglądami. My posługujemy się w ekonomii dużym systemem aksjologicznym i on wpływa na nasze myślenie. Odpowiedź na to, czy stosować liniowy czy progresywny, na gruncie ekonomii jest nie do udzielenia. Można dostarczać argumentów, ale wartości, które sobie przyjmujemy są niesłychanie ważne. Jeśli ktoś mi mówi, że ktoś napisze mi prawo podatkowe na czterech stronach, to jest to poza granicą mojej pokory. W moim przekonaniu alternatywa PiS nie dostarcza odpowiedzi w sposób wystarczający. Głos zabrał także były prezydent Łodzi, Jerzy Kropiwnicki: Podzielam to generalne przekonanie prof. Bugaja, że przy każdej sytuacji należy zadawać pytania – jak, gdzie. Mamy już okres eksperymentowania w różnych dziedzinach, dlatego warto wiedzieć, jakie są związane wyliczenia do takich nowych propozycji. Gdzie były praktykowane takie pomysły jak prawo podatkowe na 4-5 stornach, wtedy moglibyśmy więcej o tym powiedzieć. Z tego samego powodu oddalam rozwiązania dotyczące podatku liniowego. Myśmy w swoim czasie, bo ta dyskusja już miała miejsce, przeprowadzaliśmy takie symulacje i trzeba pytać o skutki, także te społeczne, ale również te dotyczące inwestycji. Chciałbym także poprosić o to, aby do elementu generalnej oceny stanu Polski i potencjalnych zagrożeń, dorzucić sprawę polskich banków. Krytyka w mediach jest absurdalna – przerzuciła się odpowiedzialność na opozycję, tak jakby to ona rządziła od pięciu lat. Wreszcie, prosiłbym nie powoływać się na przykłady krajów, które leżą w innym rejonie świata, w innych warunkach instytucjonalnych. Nie wrócimy do sytuacji supermonopoli wspieranych przez państwo, nie utworzymy urzędów odgórnego planowania jak w Korei. Może w latach 60. Byłoby to możliwe, ale nie dziś. Zresztą nawet w Korei Płd. Zasoby tego wzrostu zostały wyczerpane – opisywał Kropiwnicki. Ekonomista, a jednocześnie poseł PiS, Jerzy Żyżyński oceniał:
- Tematyka jest niewątpliwie trudna. Ja nawiążę do wypowiedzi prof. Kropiwnickiego, który jako samorządowiec słusznie wspomniał, że nie można tylko mówić o podatku centralnym, ale i należy pamiętać o samorządach. Chciałbym zapytać, jakie polskie produkty mają państwo na sobie. To oczywiście pytanie demagogiczne, ja sam mam tylko buty, bo większość musimy kupować z firm poza Polską – mówił Żyżyński. Konkluzja debaty związanej z podatkami zmierzała do tego, że o ile główne założenia programu PiS są pozytywne, o tyle szczegółowe rozwiązania trzeba omówić. Wątek debaty próbował podsumować także Ireneusz Jabłoński z Centrum im. Adam Smitha:
- Istotą rzeczy jest nie to, jak przeczytał to Gwiazdowski, jaki paragraf z jakim koresponduje bo równie dobrze mógłby go przeczytać po chińsku. Bardzo istotna jest koncentracja na tym, jak dać komfort rządzącym do tego, aby możliwie dużo zebrać. A pytanie, które trzeba sobie postawić jest takie – kto jest płatnikiem podatków w Polsce? Ekonomiści? A może jednak przedsiębiorcy, którzy pracują więcej niż osiem godzin pracy. Bo to ci ludzie pracujący w pocie czoła łożą na komfort życia nas wszystkich. Jeśli będziemy uciekali od realnej gospodarki, to nie zrozumiemy istoty problemu. Trzeba się skupić na tym, aby zachęcić przedsiębiorców do aktywności, aby tworzyli miejsca pracy, których brakuje. Kwestią podstawową jest zmniejszenie opodatkowania pracy – mój postulat końcowy jest taki, aby skoncentrować się na tym, co jest istotą rzeczy dla tych, którzy wytwarzają, a nie konsumentów tego, co zostało wytworzone. Jabłońskiego wspierał Andrzej Sadowski:
- Dzisiaj mamy sytuację, gdzie ciężko i o stabilność, i o prostotę. Podatki dyskryminują przede wszystkim rodzinę. Skala podatku VAT uderza właśnie w rodzinę. Żaden z zabierających udział w debacie ekonomistów nie bronił także dzisiejszego modelu systemu podatkowego. Niemal każdy z nich nawoływał do gruntownych zmian na tej płaszczyźnie. W Internecie pojawiają się też komentarze dotyczące samej debaty. Komentatorzy i publicyści oceniają, że pomysł z debatą ekonomistów był strzałem w dziesiątkę, i choć sama rozmowa nie przyniesie konkretnych rozwiązań, to z pewnością poprawi notowania PiS, który – zdaniem niektórych – zabrał rządzącym monopol mówienia o gospodarce.
Kolejna część debaty była poświęcona polityce dotyczącej rodziny. MG/sv
2 biliony na ratowanie strefy euro Według niemieckiego tygodnika Der Spiegel Europejski Mechanizm Stabilizacyjny ma zostać wyposażony w mechanizmy, które umożliwią mu wykup państwowych obligacji z pieniędzy publicznych. Taki fundusz wykupny mógłby liczyć nawet 2 biliony euro. Jeżeli Europejski Mechanizm Stabilizacyjny zostałby wyposażony w stosowne mechanizmy, mógłby wtedy być w stanie udzielać pożyczek nawet do kwoty 2 bilionów euro, bez potrzeby angażowania środków poszczególnych państw strefy euro. Jednak idea wzbudza wiele kontrowersji pośród państw eurostrefy. Najbardziej sprzeciwia się tej koncepcji Finlandia. Minister Finansów Republiki Federalnej Niemiec - Wolfgang Schäuble jest raczej przychylny idei przekazania Europejskiemu Mechanizmowi Stabilizacyjnemu takich prerogatyw i podobno rozmawiał już na ten temat z Kanclerz Angelą Merkel. Jak dotąd nikt w Komisji Europejskiej nie skomentował doniesień tygodnika, jednak w kuluarach Parlamentu Europejskiego i wśród niemieckich dyplomatów można usłyszeć, iż zarówno Minister Wolfgang Schäuble jak i Kanclerz Angela Merkel już od jakiegoś czasu chcą podnieść pozycję komisarza ds. gospodarczych i walutowych Olliego Rehna, który jest przecież Finem, tak, aby to on decydował o procedurach postępowania wobec tych państw, które nie będą respektowały dyscypliny budżetowej a także będzie w stanie zgłaszać... poprawki do budżetów poszczególnych państw. Na razie jednak zarówno nowe uprawnienia dla komisarza jak i kwoty bailoutu są przedmiotem negocjacji w Brukseli. Już 8 października odbędzie się następne spotkanie Ministrów Finansów UE. Ta data ma być także początkiem funkcjonowania Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego. Arkady Saulski
Wielka debata ekonomistów – diagnoza obecnej sytuacji Ponad 30 ekonomistów przyjęło zaproszenie Prawa i Sprawiedliwości na debatę o sytuacji gospodarczej Polski – najważniejszych problemach i wyzwaniach jakie stoją przed rządzącymi. Debata rozpoczęła się od diagnozy, która w większości była krytyczna i wymieniała czynniki, które mają negatywny wpływ na sytuację ekonomiczną Polaków. Ekonomistów przywitał prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński.
- Dziękuję państwu którzy zechcieli podjąć naszą inicjatywę. Mam nadzieję, że porozmawiamy o kształcie polskiego życia publicznego. Z pełną pokorą chcemy wysłuchać państwa opinii. Uwzględnić je jeżeli tylko będzie to możliwe w naszym programie. Żyjemy we wspólnocie politycznej, narodowej która musi uwzględniać aspekty ekonomiczne oparte o empatię, o przekonanie że los słabszych jest bardzo ważny. Chciałem bardzo serdecznie podziękować tym, którzy nie przyszli ale napisali prezentując swoje poglądy, także poglądy krytyczne, albo zaproponowali spotkania w innym trybie. Dziękuję prezesowi Narodowego Banku Polskiego, prof. Markowi Belce, który przedstawił gotowość do rozmowy o sytuacji ekonomicznej Polski. Będziemy próbowali, tam gdzie jest to możliwe, podjąć współpracę. Dyskusja ekonomistów toczyła się wokół programu gospodarczego PiS „Alternatywa”. Jego główne założenia to zmiany w systemie podatkowym – m.in. ujednolicenie podatku dochodowego od osób fizycznych i prawnych i wprowadzenie podatku od sklepów wielkopowierzchniowych, walka z bezrobociem i program wspierania rodzin, który przeciwdziała negatywnym tendencjom demograficznym. Diagnozę obecnej sytuacji rozpoczęła prof. Grażyna Ancyparowicz, była dyrektor Departamentu Finansów Głównego Urzędu Statystycznego.
- Aby Polska mogła rozwijać się w tempie zapewniającym nam niwelowanie problemów ekonomicznych, które dotknęły Polaków w wyniku dziesięcioleci gospodarki socjalistycznej, tempo wzrostu gospodarczego powinno być wyższe niż 5 proc. To, które mieliśmy w minionych 20 latach było za małe, żeby zapewnić dostateczną ilość pracy. Rola państwa została ze względów ideologicznych uznana za nieefektywną. Uznano również, że przemysł jest niepotrzebny w związku z czym był on konsekwentnie likwidowany. To były błędy. Tak naprawdę dwa czynniki generowały nam wzrost gospodarczy – silna dewaluacja złotego i gigantyczne zadłużenie wszystkich sektorów instytucjonalnych. Na kolejne błędy w polityce gospodarczej zwrócił uwagę Cezary Mech, prezes Agencji Ratingu Społecznego.
- Nie uda się stworzyć właściwego programu gospodarczego jeżeli nie uwzględnimy tego co dzieje się na świecie. Polska ma 209 pozycję na świecie pod względem przyrostu naturalnego. Będziemy starzejącym się społeczeństwem, więc nie będziemy mogli generować wzrostu gospodarczego czy innowacyjności. Drugim negatywnym makro trendem jest zahamowanie procesu konwergencji w Europie. Miejsca pracy przenoszą się do Indii, Chin. Miejsca pracy nie przemieściły się do Polski, lecz Polacy przemieścili się do innych krajów. Trzeba zastanowić się co zrobić, żeby te trendy zmienić. Działań ekonomicznych rządu bronił Stanisław Gomułka główny ekonomista Business Centre Club.
- Moja ocena jest inna niż przedmówców. Problemem jest wprawdzie dług, ale jako kraj zmniejszamy naszą odległość cywilizacyjną od krajów Europy Zachodniej. Mamy wprawdzie stosunkowo niskie inwestycje publiczne i prywatne, ale wiąże się to dużymi transferami socjalnymi na emerytury i renty. Wydatki publiczne były na poziomie między 40 a 50 proc. PKB i były wyższe niż w Europie Zachodniej czy w Chinach gdzie było 20-30 proc. Mamy też silne spowolnienie rozwoju gospodarczego i w Polsce i Europie. W związku z tym bezrobocie wzrośnie prawdopodobnie do końca 2013 o 3 proc. Jest kryzys w strefie euro. Są powody, żeby sadzić, że on się stabilizuje i nie pogłębia się. Spowodował on odpływ kapitału z polski, wzrost obsługi długu publicznego. To jest jedna z niezwykle istotnych spraw na najbliższe lata. Co do polityki ministra Rostowskiego mam zastrzeżenia, ale dostrzegam też pozytywy. Według mnie tempo wprowadzania zmian jest zbyt wolne, ale rząd generalnie idzie w dobrym kierunku bo zmniejsza deficyt, można mieć jednak wątpliwości co do sposobów Obawy co do przyszłości wyraził Prof. Ryszard Bugaj. Zgodził się także z twierdzeniem prof. Ancyparowicz, co do zbyt niskiego wzrostu gospodarczego w minionych latach.
- Stopa wzrostu PKB jest faktycznie średnim osiągnięciem. Trochę powyżej 4 proc. rocznie to wielkość nie na miarę wyzwań przed którymi stoimy. To co jest jednak według mnie najważniejsze, to nie przeszłość, a to co nam grozi. Minione 20 lat to czas gdy gospodarka rosła, i był problem niezrównoważonego podziału tego wzrostu. Teraz ktoś będzie musiał tracić. Problemem jest to, że przez 20 lat nie powstało ani jedno globalne przedsiębiorstwo. Jesteśmy coraz bardziej peryferiami gospodarki niemieckiej. Andrzej Sadowski, wiceprezydent Centrum im. Adama Smitha, jak już wielokrotnie wcześniej, zwrócił uwagę na problem wolności gospodarczej.
- Nie padło tu ani słowo o polskim cudzie gospodarczym polegający na tym, że w ciągu kliku lat po ustawie Wilczka w sektorze prywatnym powstało 6 mln miejsc pracy, które zaabsorbowały zwolnienia z sektora państwowego. Brak dyskryminacji działalności gospodarczej był przyczyną tego cudu. Mamy kryzys europejskiego sektora socjalnego, którego nie da się obronić. Kryzys nie dotyczy całego świata a tylko Europy. Najcenniejszym kapitałem jaki mamy to zasoby pracy i nie możemy ich dyskryminować przerostem administracji i podatków. Adam Glapiński, członek Rady Polityki Pieniężnej odpowiedział, ze to nie był cud a przywrócenie normalności to zawsze daje spektakularne efekty i zwrócił uwagę na środki europejskie.
- Pomija się jeden ważny element. Pomoc z UE, która napłynęła do Polski. Jest to najwyższa pomoc jaką otrzymało jakiekolwiek państwo. Nasza ojczyzna otrzymała ogromny zastrzyk finansowy. To trzeba wziąć pod uwagę jak się ocenia co się udało a co nie.Najbardziej krytyczny w ocenie bieżącej sytuacji okazał się Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK
- Jesteśmy w przedsionku potężnego kryzysu finansowego, o którego skali nie mamy pojęcia. Będzie miał on dużą dolegliwość społeczną. Nie można dalej zadłużać państwa i wyprzedawać majątku narodowego. Kolejne programy oszczędnościowe, żeby spłacać zadłużenie, będą niebezpieczne dla spokoju społecznego. Polacy nie mają żadnego majątku. Nawet własne oszczędności mają w obcych bankach. Pierwszą kwestią jaką powinien podjąć rząd jest zatkanie dziur, którymi wypływa kapitał z naszego kraju – np. 200 mld tracimy co roku na rzecz zagranicznych podmiotów, minister Rostowski na pompowanie kursu złotówki przeznaczył 45 mld USD, z czego skorzystali spekulanci walutowi, 25 mld poszło na ratowanie Grecji i Portugalii. Jeśli chodzi o zmniejszanie odległości cywilizacyjnej to w zakresie zakupu Ferrari idziemy do przodu, ale w zakresie wspierania rodziny jesteśmy w polu. Jeśli radosna twórczość sztukmistrza z Londynu potrwa dłużej to czeka nas scenariusz Grecji i Hiszpanii. Sytuacja jest bardzo poważna.
Maciej Goniszewski
Anna i Antygona nad Wisłą W obliczu przerażających wydarzeń wokół zamienionych ciał w trumnach ofiar smoleńskiej tragedii komentator staje właściwie bezradny. To rzecz bowiem tak wstrząsająca, tak głęboko godząca w normy życia społecznego i normy moralności cywilizacji chrześcijańskiej, że wszelkie sformułowania typu „skandal” czy „to nie do pomyślenia” stają się wyświechtane i nieadekwatne. Nic więc dziwnego, że w poszukiwaniu porównania, reakcji, metafory sięgać zaczynamy do sfery symboli – tak jak Sławomir Cenckiewicz, który niedawno na tych łamach wyraził nadzieję, że „tak jak 32 lata temu od Anny Walentynowicz zaczął się Sierpień ’80 i Solidarność, tak dzisiaj przez nowe świadectwo jej ofiary rozpocznie się rozpad kłamstwa smoleńskiego”.
Nieważni żywi, nieważni umarli Słowo „ofiara” jest tu kluczem: trudno wyobrazić sobie większą ofiarę na rzecz wolności niż ta, jaką złożyła Anna Walentynowicz swoim życiem i – jak się okazuje – jaką składa po śmierci. Jakże nie rozpatrywać jej losu w kategoriach symbolicznych. Oto drobna krucha kobieta, która przyczyniła się do największego polskiego zrywu ostatniego półwiecza, która była potem prześladowana i poniżana, którą próbowali zamordować funkcjonariusze służb specjalnych. Kobieta, która w wymarzonej wolnej Polsce doczekała się wzgardy i nienawiści (zwłaszcza ze strony towarzysza dawnych walk, wyciągającego z owych bojów największe profity), która zginęła w największej katastrofie III RP, pielgrzymując wraz z elitą państwa do Katynia, gdzie chciała oddać hołd bohaterom zamordowanym przez Sowietów. I oto nie zaznaje ona spokoju nawet po śmierci: funkcjonariusze państwa szczycącego się przejęciem tradycji tamtego totalitarnego, zbrodniczego imperium, którego siepacze mordowali niegdyś w katyńskim lesie, dziś wrzucają do trumien na oślep wymieszane szczątki ofiar smoleńskiej tragedii. Po czym trumny plombują, umywają ręce i zakazują Polakom ich otwierania. Bo wszystko jest w porządku. Otóż nic nie jest w porządku. Nie jest i nie będzie. Nie jest łatwo żyć ze świadomością, że wiedzie się ów żywot pod bokiem potężnego sąsiada, który równą pogardę ma dla życia obywateli własnych i cudzych oraz równie obojętny jest na los żywych i umarłych. Ale żadna to nowina – przez ostatnie 300 lat mieliśmy wystarczająco wiele czasu, żeby do tego się przyzwyczaić. Jak jednak tłumaczyć zaniechania ze strony polskich władz, po których nastąpił festiwal oślego uporu – brnięcie w coraz bardziej absurdalne kłamstwa o perfekcyjnej pracy rosyjskich specjalistów, o udziale polskich wysłanników, o przekopywaniu ziemi „metr w głąb”, o pełnym zaufaniu do strony rosyjskiej?
Z powrotem do Sofoklesa Otwierane dziś groby, będące najlepszym dowodem kłamstwa smoleńskiego, sprawiają, że wracam myślą do epoki Sofoklesa i znów czytam dramat o Antygonie. Im dłużej zaś go studiuję, tym bardziej jestem przekonany, że nawet ta przedchrześcijańska metafora i tak wydaje się zbyt łaskawa dla dzisiejszych polskich elit rządowych. Przypomnijmy sobie – Antygona wbrew woli tyrana Kreona chciała godnego pochówku dla swojego brata Polinika. Głębia dramatu rodziła się z tego, że obydwie strony miały swoje słuszne argumenty. Krytycy wskazują na trzy konflikty sprzecznych prawd u Sofoklesa. Pierwszy: prawo państwa kontra prawo religijne (Kreon ma rację, żądając ukarania zdrajcy nawet po śmierci; Antygona ma rację, chcąc dla brata pochówku zgodnego z tradycją). Drugi: wola państwa kontra wola jednostki (Kreon nie wydał rozkazu dla kaprysu, reprezentuje zbiorowość, za której los jest odpowiedzialny; Antygona występuje w imieniu jednostki, której prawa przez ową zbiorowość mogą zostać zdeptane). Konflikt trzeci: rozum kontra uczucie – bezlitosna logika przeciw słowom Antygony, która mówi Kreonowi, że woli „współkochać” niż „współnienawidzić” (opieram się w tym streszczeniu na mistrzowskim eseju Stefana Srebrnego).
Powtórzmy: źródłem dramatu jest to, że obydwie strony mają swoje racje i niezwykle trudno jest rozstrzygnąć, która szala argumentów powinna przeważyć. Pytanie, które chcę zadać, brzmi: a jakież to argumenty ma dziś polskie państwo w sporze ze smoleńskimi wdowami? Z rodzinami, które utraciły ojców, matki, mężów, synów i walczą dziś o ich godny – zgodny z obyczajem – pochówek? Jakież to prawo nakazuje deptać uczucia tych ludzi i poniżać ich, spuszczając ze smyczy medialne sfory pohukujące o „grze trumnami”? Jakaż to logika służąca racji stanu nakazuje największej polskiej partii raczej „współnienawidzić” niż „współkochać”? Jakiż to nadrzędny interes zbiorowości sprawił, że ludzie chcący w spokoju opłakiwać swoich umarłych stali się nagle wrogami publicznymi numer jeden?
Głupcy i naiwni Nawet jeśli nie jest to przejaw złej woli, to z pewnością objaw straszliwej głupoty, bezbrzeżnej naiwności i potwornego braku empatii. I w imię czego? Ochrony dobrego samopoczucia rosyjskich patologów pakujących jak leci ludzkie szczątki do worków? Czy może wizerunku ich kremlowskich mocodawców? Gdyby rządzący nami politycy PO z ciężkim sercem robili to, co robią, dla dobra państwa i w imieniu zbiorowości, o której los mają się troszczyć – mogliby być kandydatami na współczesnych Kreonów. Wbrew czarnej legendzie nie był to taki zły facet – i mam dziwne przekonanie, że nie cofnąłby swoich decyzji, nawet gdyby z sondażu wynikało, że mieszkańcy Teb sympatyzują z Antygoną. Niestety, nie widzę wokół nas Kreonów – widzę małych, wystraszonych ludzi, którzy raz popełniwszy błąd, próbują naprawić go kolejnymi błędami; którzy raz skłamawszy, po raz kolejny kłamią, bo sami sobie nie pozostawili innego wyboru. A przecież w smoleńskim lesie zginęli także ich współpracownicy, ich bliscy i przyjaciele. Skąd pewność, że ich ciała nie padły ofiarą tego samego odrażającego niechlujstwa, tej kremlowskiej pogardy dla naszych umarłych? Co zrobicie, panowie i panie, Donaldzie Tusku, Pawle Grasiu, Hanno Gronkiewicz-Waltz, kiedy staną przed wami rodziny Grzegorza Dolniaka, Sebastiana Karpiniuka, Arkadiusza Rybickiego? Kiedy zapytają: czy nasi bliscy na pewno spoczywają we własnych grobach? Co im odpowiecie? Że jesteście tego pewni na sto procent? Na siedemdziesiąt? Na dwadzieścia? A może że „na dziewięćdziesiąt procent załatwicie”?
„Dokąd się zwrócić, gdzie spojrzeć w niedoli? Wszystko mi łamie się w ręku, los mnie powalił, pełen burz i lęku” – to ostatnie słowa tebańskiego tyrana wypowiedziane u Sofoklesa. W porównaniu z naszymi „despotami” Kreon to był gość. Piotr Gociek
Wielka debata ekonomistów – system podatkowy do zmiany Wiele emocji przyniosła część debaty zorganizowanej przez PiS poświęcona systemowi podatkowemu. Dyskusja była mocno zróżnicowana, i jak powiedziała Beata Szydło, wskazuje to na to, jak bardzo taka rozmowa jest potrzebna. Prowadzący debatę Krzysztof Skowroński zaapelował do obecnych na debacie polityków PiS, aby rozwinęli tezę postawioną w dokumencie partii: „Podatki dochodowe są w stanie dewastacji i katastrofy”. Na pytanie odpowiedziała poseł Beata Szydło:
„Teza ta powstała po analizie wpływów do budżetu państwa. Zastanawialiśmy się o redystrybucji wydatków, jak myśleć o prorozwojowych kierunkach, które powinny dominować. Zawsze jednak wracało kluczowe pytanie: skąd wziąć na to pieniądze. Kończy się perspektywa unijna dająca ogromne środki; ten rząd dysponował takimi funduszami, jakimi nie dysponował żaden rząd w Polsce do tej pory. Druga kwestia dotyczy tego, co doprowadza małe firmy i przedsiębiorców do tego, że ich dorobek życiowy, często przez złe decyzje, legnie w gruzach. Rzecz jasna, materia dotycząca podatków jest tak obszerna i skomplikowana, że jesteśmy otwarci na dyskusję i szukanie takich rozwiązań, które będą jeszcze bardziej skuteczne. O szczegóły propozycji PiS dopytywał były wiceminister finansów Stanisław Gomułka: Propozycje PiS-u generują stosunkowo niewielki przyrost dochodów. Trzeba zaproponować, jaki przyrost dochodów widzą państwo po wprowadzeniu Państwa zmian? Beata Szydło:
- Stwierdzamy, że sytuacja w systemie podatkowym jest zła. Z jednej strony mamy spadek dochodów, a z drugiej – podniesienie podatku VAT przez ministra Rostowskiego nie spowodowało poprawy finansów publicznych, a doprowadziło do zmniejszenia konsumpcji i problemów dla przedsiębiorców. Zakładamy, że nasz program będzie rozłożony w czasie - a pieniędzy będziemy szukać w podatkach bankowych i obciążeniach supermarketów. Głos zabrał także prof. dr hab. Andrzej Kaźmierczak z Rady Polityki Pieniężnej:
- System podatkowy jest niewydajny. O ile dobrze pamiętam, wpływy z podatku dochodowego to 37 mld złotych. Pojawia się kwestia, czy rzeczywiście ta struktura jest zdrowa. Przedsiębiorstwa w jej efekcie unikają płacenia podatków. Propozycje PiS w systemie podatkowym komentował również dr Jacek Wróbel: Przysłuchuję się tej dyskusji z wielkim szacunkiem i jestem trochę rozczarowany jej przebiegiem. Podejmujemy wymiany poglądów na tematy, które nie prowadzą do rozwiązania problemów. System podatkowy jest niesprawny, nieszczelny. Podatki są nieściągalne, niektóre z nich nie spełniają swojej roli. Tę listę możemy rozszerzać w nieskończoność. Wobec tego jestem pewien, że powinniśmy dyskutować niejako na innej płaszczyźnie dyskusji. Powinno to być inne słownictwo; inna dyskusja. Rozumiem, że nie ma czasu tego rozwijać, ale pójdę na skróty i powiem, że system podatkowy powinien być jasny, czytelny i prosty. Proszę państwa, ale jest to system bardzo realny do wprowadzenia. Dlaczego my tego w Polsce nie próbujemy wdrożyć? Ten system sprowadza się do tego, że w tym chaosie zjawisk i decyzji, nie ma porządku. Podatkiem podstawowym powinien być podatek transakcyjny – czyli od zrealizowanej transakcji, to podatek rzędu 2-5% od każdego przepływu pieniędzy. Chwila refleksji doprowadzi nas do wniosku, że to uszczelni system i uprości go. A wszystkie księgi VAT-owskie zostaną sprowadzone do pięciu kartek. Książka, która reguluje VAT jest ogromnie gruba. Tego nie powinno być. My tego nie zrobimy z dnia na dzień, ale częściowo trzeba to proponować i wdrażać – stawiał tezę, a do jego słów odnosili się pozostali uczestnicy rozmowy. Prof. Kaźmierczak:
- Mam uwagi, ale co do programu zapisanego przez Prawo i Sprawiedliwość. Nie tylko chciałem dotknąć kwestii podatków. To, czego brakuje w krytyce tego dokumentu, to możliwość zmobilizowania gospodarki i zwiększenia wpływów do budżetu państwa. Natomiast w programie tym przedstawiono szereg istotnych kwestii organizacyjnych. Wybijają się dwie: zmiana systemu emerytalnego i zmiana systemu finansowania służby zdrowia. Ja bym przestrzegał przed takimi zmianami organizacyjnymi, zwłaszcza tych ze służbą zdrowia. Natomiast koncepcja, aby znaleźć takie rozwiązania, które zróżnicują motywację do powiększania miejsc pracy pod względem regionalnym bardzo mi się podoba. Jednakże program powinien iść w kierunku uelastycznienia rynku pracy. Pozostaje też kwestia podatków – w Polsce występuje zjawisko unikania płacenia podatków. Program PiS w formie zaradzenia tej kwestii jest próbą wyjścia z tej sytuacji. W przypadku podatków przychodowych możliwości unikania podatków są większe. Podnosi się larum, że te podatki będą przerzucone na konsumentów i klientów, jak w przypadku podatków bankowych. Taka możliwość zawsze występuje, ale generalnie należy sięgać do dochodów ponadprzeciętnych. Kwestia konkurencyjności w systemie bankowym i spowolnienia gospodarczego sprawia jednak, że to prawdopodobieństwo przerzucenia podatków nie jest aż tak duże. I jeszcze kwestia wspierania ulg budowlanych – to jest kluczowa dziedzina przyspieszenia wzrostu gospodarczego. Prof. Witold Modzelewski odnosząc się do problemów Polski, skupił się na niejasności prawa podatkowego: Powiem najprościej – podatki chorują od momentu tworzenia i to nie jest tylko problem Polski, ale całej Europy. Jeżeli już na etapie tworzenia przepisów, nie ma ochrony interesu publicznego, mamy specjalne pojęcia ukute w środowiskach przedsiębiorców i firm, aby nie płacić podatków. Za fasadą tych szczegółów, podatki dochodowe są czymś niezwykle skomplikowanym i przynajmniej w wersji europejskim nie będą czymś prostym. Podatki są kamuflażem – na nich się zarabia i coraz mniej na tym zarabiającym są budżety państwa i samorządów. Nie jesteśmy w stanie w podatkach dochodowych osiągnąć poziomu 2008 roku! Usiłowaliśmy obliczyć, z czego to się wzięło. Dzisiejszy PIT jest drugim podatkiem – troszeczkę przebija akcyzę. Do czego zmierzam – z całym szacunkiem dla parlamentarzystów, to jesteście trochę robieni w bambus. Podstawia się Wam gotowe projekty – pod kamuflażem interesu prywatnego, mówi się coś o interesie publicznym. Musimy odbudować, zredefiniować to zjawisko. Trzeba zacząć od nowej ustawy- te sprzed 20 lat naprawdę się zestarzały. Zróbmy jedną ustawę, trzeba oczyścić prawo i ustawy z tych przyczółków optymalizacyjnych. Tego się nie da zrobić w ten sposób, że puścimy to w uzgodnienia międzyresortowe. Jest możliwość zwiększenia efektywności fiskalnej podatków dochodowych, ale z tym stanem prawnym nie jest to możliwe.
Dorzucił też kilka słów o podatku VAT: Bardzo realistyczna prognoza na rok 2009 skończyła się tym, że zabrakło prawie 20 miliardów złotych. W tym roku najprawdopodobniej przestrzeliliśmy się o jakieś 12 miliardów. Czy da się to naprawić? Projekt PiS ma już prawie rok. Kilka dni temu komitet stały Rady Ministrów zatwierdził nowelizację ustawy – znalazłem pomysły właśnie z tego pomysłu sprzed roku! Wystarczy stworzyć firmę, która nie ma w Polsce miejsca czy siedziby i ta firma handluje bez VAT! Trzeba jasno powiedzieć też, że UE nie pomaga nam w tym wszystkim. Z Brukseli przychodzą dziwne sygnały, które nie chronią państw peryferyjnych. Apeluję do wszystkich polityków, aby w interesie podatków zawarli coś w rodzaju przymierza – kończył. Główny ekonomista Internetowego Domu Maklerskiego Marek Zuber oceniał dotychczasowe wysiłki w rozwoju polskiej gospodarki:
- Wskaźniki możemy różnie cytować i różnie analizować. To, co się działo w ostatnich 20 latach możemy różnie oceniać. O ile trzeba się zgodzić, że w latach 90. mieliśmy destrukcję przemysłu, o tyle dziś jest to zupełnie inny kierunek. Pamiętajmy, że my dopiero 20 lat jesteśmy w grze, w poważnych zmianach. Oczywiście, było mnóstwo błędów, ale wiele nam się też udało – mówił. Kontynuował też swoje poglądy dotyczące systemu podatkowego:
- Co do podatków – my tu nie dyskutujemy o stawkach podatków, ale o ich wdrażaniu i funkcjonowaniu. To jest w kiepskim stanie i to jest poza dyskusją. Nawet prof. Modzelewski ma problem, by połapać się w przepisach. Napisanie nowych ustaw to absolutny priorytet. Dwa podatki nowe – bankowy i sieci handlowych. Nie miejmy złudzeń, wpływy z nich zostaną przerzucone na klientów. W całości tak się stanie – jeżeli państwo w to nie wierzycie, to proszę spojrzeć na 2009 rok, gdzie mieliśmy wyhamowanie akcji kredytowej i wzrost przychodów z prowizji opłat bankowych. To pokazuje, że tak się stanie. Sam program gospodarczy PiS, Zuber ocenił niejednoznacznie:
- Ja się trochę boję tych rozwiązań, które są tu szczegółowo określone – kierunek jest dobry, ale wymaga dłuższych dyskusji jeśli chodzi o szczegółowe propozycje – mówił. Odpowiedziała mu poseł Szydło:
- Takie rozwiązania są w naszych założeniach. Możemy dyskutować o szczegółach, ale ta podstawowa rzecz to czynnik prorozwojowy. System podatkowy musi nie obciążać podatników i przedsiębiorców, a równolegle przynieść konkretne zyski dla budżetu. O wiele bardziej pozytywnie ustosunkował się do propozycji PiS dr hab. Jan Wojtyła: Ta dyskusja zwraca uwagę na problemy powszechnie postrzegane – ułomności systemu podatkowego. Powstaje pytanie: czy ten system trzeba usprawniać czy reformować. Czym są właściwie regulacje prawne w zakresie prawa podatkowego? Czy w danych przepisach jest błąd po stronie wadliwego rozwiązania czy po stronie techniki legislacyjnej, co bardzo porządkowałoby nam tę materię. Pani profesor Mączyńska bardzo krytycznie ocenia warsztat legislacyjny i ja się z tym zgadzam. Jeśli ustawa VAT-owska zmienia się kilka razy w roku, to ciężko wymagać poczucia stabilności, co ma wśród przedsiębiorców duże znaczenie. A gdy jeszcze spojrzymy na stronę redakcyjną tych tekstów, to tam jest tyle wieloznaczności, że do dwóch przepisów jest kilkadziesiąt stron komentarza. Trudno ocenić to pozytywnie. Co do dokumentu PiS – jest wyznaczona pewna filozofia proponowana przez PiS, jest to obraz całościowy. Są projekty ustaw i rozporządzeń – patrząc na praktykę parlamentarną, nie jesteśmy rozpieszczani podobnymi rozwiązaniami. Druga kwestia to sprawa stosowania tych przepisów – obecne wykładnie są często sprzeczne i zawiłe, a dla przedsiębiorców zagranicznych często jest to czarna magia – one nie są nawet tłumaczone na język angielski. System jest wadliwy – oceniał stan polskiej gospodarki. Wojtyła odniósł się także do szerszej perspektywy spojrzenia na gospodarkę: Co w polityce prawa ma kluczowe znaczenie? Umiejętność przewidywania. Zawsze jest to pewna gra w szachy – jak zachowają się adresaci przy proponowanym rozwiązaniu. Tu konieczna jest pewna filozofia i wyznaczenie priorytetów. Kiedyś istniały ulgi edukacyjne, potem to zniesiono. Polityka proedukacyjna na płaszczyźnie fiskalnej jest bardzo ważna. Doraźne interwencje pod wpływem chwili są często dużym zagrożeniem. Pracownicy skarbowi jeśli popełnią błąd interpretacyjny wydają decyzje związane z tzw. tępym legalizmem, a nie kierują się dobrem obywateli. Ale trzeba podjąć dyskusję inną – jakie wartości należy promować? Robert Gwiazdowski, opisując omawiane problemy, odniósł się do statystyk:
- Podatek dochodowy jest bohaterem mediów, a nie budżetu państwa. Podatek należny wobec danych zamieszczonych na MF za rok 2011 wyniósł nieco ponad 47 miliardów. A wpływy z akcyzy to jakieś 59 miliardów. Mało tego, dochody podatkowe emerytów i rencistów to prawie 167 miliardów złotych, czyli prawie 28 procent wszystkich dochodów podatkowych. Prawie jedna trzecia wpływów z podatku dochodowego to wpływy ze świadczeń społecznych. Jeśli do tego dołożyć wpływy ze sfery budżetowej, to będziemy mieć więcej niż połowę. To podatek bez sensu na całym świecie. Buffet narzekał ostatnio, że zapłacił podatek dochodowy niższy od swojej sekretarki. Padło stwierdzenie, dr Mech o tym powiedział, że Polacy wyjeżdżają za granicę, a przecież tam nie mają ulg podatkowych. Więc skąd podmył, że ulgi zatrzymają Polaków w kraju? Mieliśmy słynną ulgę na darowiznę, obdarowywaliśmy się najbardziej na świecie. Wiem, jak z nich skorzystano, bo jestem doradcą podatkowym. Teoretycznie, powinienem wziąć ministrów na listę płac, bo przecież doradcy podatkowi mają więcej do zrobienia, im głupsze projekty ustaw są wprowadzane – oceniał. Skierował też pytanie do prezesa Kaczyńskiego o to, jak bardzo proste powinno być prawo. Prezes PiS odpowiadał:
- Jestem prawnikiem i wiem, że najbardziej skomplikowanymi są przepisy przejściowe. Odnajduję w pańskiej wypowiedzi element demagogii. Nie jesteśmy w stanie doprowadzić do tego, aby wszystkie przepisy były proste. Tutaj wejdziemy na pole, które było eksploatowane. Jest tak, że wiele dziedzin życia to sprawy dla niespecjalisty całkowicie niezrozumiałe. Prosiłbym o to, aby tego typu chwytów retorycznych nie stosować – mówił szef PiS. Między obydwoma dyskutantami wywiązała się ciekawa dyskusja. Gwiazdowski odpowiadał:
- Prowokacja była celowa – mamy 2 mln przedsiębiorców, oni zagłosują na tego, kto powie, że tu jest prosty system podatkowy. Zdecydowana większość z nich nie prowadzi swoich interesów, aby zrobić przekręt, ale aby zarobić na życie. Natomiast ten system im w tym przeszkadza. Skomplikowany system podatkowy daje duże pole do luk podatkowych. Kaczyński:
- Obecna sytuacja, gdzie mamy przeszło 100 tysięcy interpretacji ustaw prawa podatkowego sprzyja temu, o czym pan mówi. Jeśli tylko ktokolwiek przekona nas, że zastosowanie jednego z radykalnych systemów podatkowych będzie skuteczne i zapewni odpowiedni poziom dochodów państwa, to jesteśmy w stanie za takim rozwiązaniem się opowiedzieć. Wydaje nam się jednak, że to się nie bilansuje. (…) Gwiazdowski:
- Świadczenia emerytalne można finansować z innych podatków, a nie z opodatkowania pracy. To najgorszy podatek, jaki można sobie wyobrazić. Na niego składa się zaliczka na PIT i składki emerytalne. Bez zlikwidowania tego klina podatkowego nie nastąpi zwiększenie miejsc pracy. Kaczyński:
- Mam nadzieję, że ta dyskusja będzie pierwszą z wielu i że będziemy mogli wrócić do rozmów i ocenić nasze pomysły w sposób szczegółowy – zakończył szef PiS. System podatkowy oceniał także profesor Bugaj, zwracając uwagę na ważny wątek aksjologiczny: Mylimy twardą wiedzę ekonomiczną z osobistymi poglądami. My posługujemy się w ekonomii dużym systemem aksjologicznym i on wpływa na nasze myślenie. Odpowiedź na to, czy stosować liniowy czy progresywny, na gruncie ekonomii jest nie do udzielenia. Można dostarczać argumentów, ale wartości, które sobie przyjmujemy są niesłychanie ważne. Jeśli ktoś mi mówi, że ktoś napisze mi prawo podatkowe na czterech stronach, to jest to poza granicą mojej pokory. W moim przekonaniu Alternatywa PiS nie dostarcza odpowiedzi w sposób wystarczający. Głos zabrał także były prezydent Łodzi, Jerzy Kropiwnicki:
- Podzielam generalne przekonanie prof. Bugaja, że przy każdej sytuacji należy zadawać pytania – jak, gdzie. Mamy już okres eksperymentowania w różnych dziedzinach, dlatego warto wiedzieć, jakie są związane wyliczenia do takich nowych propozycji. Gdzie były praktykowane takie pomysły jak prawo podatkowe na 4-5 stornach, wtedy moglibyśmy więcej o tym powiedzieć. Z tego samego powodu oddalam rozwiązania dotyczące podatku liniowego. Myśmy w swoim czasie, bo ta dyskusja już miała miejsce, przeprowadzaliśmy takie symulacje i trzeba pytać o skutki, także te społeczne, ale również te dotyczące inwestycji. Chciałbym także poprosić o to, aby do elementu generalnej oceny stanu Polski i potencjalnych zagrożeń, dorzucić sprawę polskich banków. Krytyka w mediach jest absurdalna – przerzuciła się odpowiedzialność na opozycję, tak jakby to ona rządziła od pięciu lat. Wreszcie, prosiłbym nie powoływać się na przykłady krajów, które leżą w innym rejonie świata, w innych warunkach instytucjonalnych. Nie wrócimy do sytuacji supermonopoli wspieranych przez państwo, nie utworzymy urzędów odgórnego planowania jak w Korei. Może w latach 60. Byłoby to możliwe, ale nie dziś. Zresztą nawet w Korei Płd. zasoby tego wzrostu zostały wyczerpane – opisywał Kropiwnicki. Ekonomista, a jednocześnie poseł PiS, Jerzy Żyżyński oceniał:
- Tematyka jest niewątpliwie trudna. Ja nawiążę do wypowiedzi prof. Kropiwnickiego, który jako samorządowiec słusznie wspomniał, że nie można tylko mówić o podatku centralnym, ale i należy pamiętać o samorządach. Chciałbym zapytać, jakie polskie produkty mają państwo na sobie. To oczywiście pytanie demagogiczne, ja sam mam tylko buty, bo większość musimy kupować z firm poza Polską – mówił Żyżyński. Konkluzja debaty związanej z podatkami zmierzała do tego, że o ile główne założenia programu PiS są pozytywne, o tyle szczegółowe rozwiązania trzeba omówić. Wątek debaty próbował podsumować także Ireneusz Jabłoński z Centrum im. Adam Smitha:
- Istotą rzeczy jest nie to, jak przeczytał to Gwiazdowski, jaki paragraf z jakim koresponduje bo równie dobrze mógłby go przeczytać po chińsku. Bardzo istotna jest koncentracja na tym, jak dać komfort rządzącym do tego, aby możliwie dużo zebrać. A pytanie, które trzeba sobie postawić jest takie – kto jest płatnikiem podatków w Polsce? Ekonomiści? A może jednak przedsiębiorcy, którzy pracują więcej niż osiem godzin pracy. Bo to ci ludzie pracujący w pocie czoła łożą na komfort życia nas wszystkich. Jeśli będziemy uciekali od realnej gospodarki, to nie zrozumiemy istoty problemu. Trzeba się skupić na tym, aby zachęcić przedsiębiorców do aktywności, aby tworzyli miejsca pracy, których brakuje. Kwestią podstawową jest zmniejszenie opodatkowania pracy – mój postulat końcowy jest taki, aby skoncentrować się na tym, co jest istotą rzeczy dla tych, którzy wytwarzają, a nie konsumentów tego, co zostało wytworzone. Jabłońskiego wspierał Andrzej Sadowski:
- Dzisiaj mamy sytuację, gdzie ciężko i o stabilność, i o prostotę. Podatki dyskryminują przede wszystkim rodzinę. Skala podatku VAT uderza właśnie w rodzinę. Żaden z zabierających udział w debacie ekonomistów nie bronił także dzisiejszego modelu systemu podatkowego. Niemal każdy z nich nawoływał do gruntownych zmian na tej płaszczyźnie. W Internecie pojawiają się też komentarze dotyczące samej debaty. Komentatorzy i publicyści oceniają, że pomysł z debatą ekonomistów był strzałem w dziesiątkę, i choć sama rozmowa nie przyniesie konkretnych rozwiązań, to z pewnością poprawi notowania PiS, który – zdaniem niektórych – zabrał rządzącym monopol mówienia o gospodarce.
Debatę podsumował Jarosław Kaczyński Ta propozycja została nazwana Alternatywą, ale to nie jest alternatywa pełna. Planujemy w przyszłości zaproponować kolejne elementy naszego programu – np. deregulacja. W tej debacie mieliśmy do czynienia z dwoma diagnozami – radykalną i umiarkowaną. Diagnoza radykalna jest według PiS celna, bo pokazuje różne aspekty rzeczywistości które giną w powszechnej dyskusji publicznej. Z punktu widzenia przyszłości lepsza jest diagnoza umiarkowana, niektórych rzeczy nie da się już cofnąć i wiele rzeczy udało się w minionych 20 latach zrobić dobrze. Nasza dyskusja przekonuje do tego, że można rozmawiać o życiu publicznym, społecznym w taki sposób jak tutaj. Mimo, że wielu z nas różni się w poglądach rozmawialiśmy. Chciałbym żeby ta fatalna wojna rozpoczęta 7 lat temu i ciągle trwająca została w końcu zakończona. Marcin Fijołek