29 grudnia 2011 Demokracja socjalna Ciekawe ile dostanie pan Zbigniew Boniek, za to, że – być może – zostanie doradcą pani minister sportu- pani Joanny Muchy z Platformy Obywatelskiej? Pani Joanna uprawiała swojego czasu karate i doradcy ds. spraw karate- nie potrzebuje, ale do spraw piłki nożnej – jak najbardziej.. Tym bardziej, że pan Zbyszek, oprócz dobrej znajomości gry w piłkę - ma zapędy, żeby sobie pobiurokratyzować.. Zawsze w wyborach popierał ludzi ze środowiska Unii Wolności, tych najświatlejszych” Europejczyków”. Do roku 2002 był wiceprezesem PZPN. Chce być prezesem i pobiurokratyzować sobie.. W ostatnich wyborach na prezesa PZPN otrzymał 17 głosów - Lato - 42, Kręcina - 36, Jagodziński - 27. Ale „Salon” nadal lansuje pana Zbigniewa Bońka.. Niewątpliwie wielkiego piłkarza, ale niekoniecznie dobrego biurokratę.. Ale w PZPN-ie są wielkie pieniądze do zagospodarowania.. Chodzi o te pieniądze.. Pani posłanka Joanna Mucha, jako szefowa tak naprawdę nikomu niepotrzebnego, oprócz gremiów biurokratycznych, ministerstwa sportu, będąca jednocześnie częścią ciała ustawodawczego i jednocześnie ciała wykonawczego w ramach łączenia władzy ustawodawczej od wykonawczej w jedno- powinna dobrać sobie nie tylko doradcę do spraw piłki nożnej, ale również doradcę do spraw piłki ręcznej, siatkówki, jazdy na łyżwach, wrotkach, koszykówki, pokera, żonglerki, podnoszenia ciężarów, krokieta, badmintona, atletyki, wspinaczki, przeciągania liny,, strzelectwa, palanta, hokeja, kolarstwa, wspinaczki, kręgarstwa,, kulturystyki, gimnastyki i wielu innych dyscyplin sportowych. W końcu jest „ekonomistką” i na sporcie się nie zna, ale zajmuje się polityką od lat, na początku w kręgach Unii, że tak powiem- Wolności, potem Platformy Obywatelskiej, współtworzyła w międzyczasie „Akademię Janusza Palikota”. Tak jak w międzyczasie została rozwódką. A urodziła się w Płońsku, tak jak pan Dawid Ben Gurion - pierwszy prezydent Izraela. Przy ulicy Wspólnej - za ZUS-em.. Miejsce oznaczone drzewem pamięci.. Należał do socjalistycznosyjonistycznej organizacji - Poalej Syjon. Zgodził się swojego czasu na wysadzenie w powietrze hotelu King David w Jerozolimie.. Na złość Brytyjczykom.. W każdym razie w Ministerstwie Sportu przybędzie jeszcze jeden etat - jak oczywiście pan Zbigniew Boniek się zgodzi- doradzać pani minister w sprawie piłki. A jak wiadomo piłka jest okrągła, a bramki są dwie.. Zawsze może wiele się wydarzyć, tym bardziej, że już straciłem rachubę - ilu działaczy i sędziów zostało aresztowanych w sprawie sprzedawania meczów i robienia w konia kibiców.. Bo piłka jest kwadratowa a bramka jest jedna.. Przynajmniej w rachubach Polskiego Związku Piłki Nożnej.. Zależy, do jakiej bramki ma być skierowana piłka wraz ze strumieniem pieniędzy przeznaczonych na ukierunkowanie.. Tak zawsze jest, gdy całością zarządza biurokracja, a nie właściciele klubów piłkarskich i ona dysponuje pieniędzmi, którymi państwo demokratyczne i prawne zasila rozwój sportu i krzewienie kultury sportu.. W każdym państwie totalitarnym, w III Rzeszy, czy w ZSRR- państwo przywiązywało wielką wagę do sportu, jako czynnika politycznego mającego wzmocnić siłę państwa totalitarnego na arenie międzynarodowej. I finansowało sport.. Z kieszeni wszystkich, nawet takich jak ja, którzy sportem się nie interesują, a muszą współuczestniczyć w finansowaniu budowy obłędnych stadionów jednorazowego użytku, z którymi po „zabawie Euro 2012, nie będzie wiadomo, co zrobić.. W Orlikach władza ludowa i demokratyczna utopiła jakieś 27 miliardów złotych, a w infrastrukturze przygotowawczej do igrzysk, mówiło się o sumie 90 miliardów złotych..(?????) Są to sumy strasznie marnotrawne, ale w tym czasie państwo demokratyczne i prawne wyciąga z chorych i umierających ludzi po 500 złotych miesięcznie dodatkowo - tak wyliczyła Gazeta Wyborcza- żeby pokryć marnotrawstwo państwowe, w tym rozumiem marnotrawstwo sportowe, obok innych marnotrawstw, na przykład marnotrawstwa w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych, który to twór socjalizmu umiera na stojąco, bo każdego roku państwo ludowe i demokratyczne dopłaca do niego 70 miliardów złotych - w nadchodzącym roku pewnie więcej.. Biurokracja zawsze się wyżywi sama, to znaczy kradnąc nam demokratycznie tyle pieniędzy ile jest jej potrzeba na zużycie i zafunduje bezdomnym śpiwory w Nowym Yorku, tak jak swojego czasu rzecznik rządu tow. Jaruzelskiego, pan - towarzysz Jerzy Urban.. Pracownicy magazynu przymusowych składek emerytalnych, przeputali przez ostatnie dwa lata ponad 400 milionów złotych, na różne atrakcyjne wyjazdy do Malezji, Argentyny czy Brazylii- żeby zobaczyć jak tam funkcjonują przymusowe magazyny składek emerytalnych tamtejszej ludności.. No i co, funkcjonują? Nie znając realiów tamtejszych, w ciemno mogę stwierdzić, że nie funkcjonują.. Bo nic, co oparate jest o utopię antyrynkową - nie będzie funkcjonować... Chyba, że państwo będzie do tego dopłacać, aż samo państwo zbankrutuje, to znaczy zbankrutują „obywatele”, na których opiera się marnotrawne państwo demokratyczne i prawne.. I jak ich państwo demokratyczne i prawne puści z torbami.. „Przed demokracją nie ma gdzie zwiać”- śpiewa lider zespołu Lady Pank, i to jest prawda, bo nawet, gdy istnieją na świecie państwa niedemokratyczne, to znaczy takie, gdzie prawdy nie ustala się w drodze większościowego głosowania, to nie każdemu odpowiada inna cywilizacja -na przykład chińska.. W każdym razie jak ktoś jest magazynierem składek emerytalnych milionów ludzi obciążonych nimi pod przymusem, to znane jest westchnienie magazyniera: „To, co masz- podziel na dwa”.(!!!) Tym bardziej, że sumy idą w ciężkie miliardy złotych.. Przy okazji wyszło szydło z worka, przepraszam panią Beatę Szydło z Prawa i Sprawiedliwości, że polski ZUS płaci jakąś milionową składkę utracjuszom z innych bliźniaczych organizacji tego, przymusowego typu, żeby wszyscy mogli się wygrzać w słońcu tropików, powylegiwać się w hotelach pięcio-gwiazdkowych, przepraszam pana Andrzeja Gwiazdę, tym bardziej, że gwiazdka minęła - i ponudzić się na idiotycznych konferencjach, na których międzynarodówka biurokratyczna rozmawia o wszystkim, oprócz tego jak tu znieść przymus płacenia składek na ZUS.. I czy Polska nie jest Demokratyczną Republiką Socjalną? Jak na przykład była, ale się skończyła - Włoska Republika Socjalna, towarzysza Banito Mussoliniego? Już prawie na wszystkim państwo socjalistyczne trzyma swoją brudną biurokratyczna łapę i nie ma się gdzie podziać, żeby zaczerpnąć trochę powietrza wolności.. Wolności od państwa.. Jak tak dalej pójdzie z jego budową, bo przecież „Polska jest w budowie” dopiero, tak przynajmniej twierdzi pan premier Donald Tusk, to socjalizm socjalny i demokratyczny nas udusi, tak jak chorych astmatyków czy cukrzyków udusi polityka lekowa rządu pana premiera i pani Ewy Kopacz, która cały ten bajzel przygotowała prawnie, gdy urzędowała w niepotrzebnym Ministerstwie Zdrowia i przegłosowała z kolegami demokratycznie? A całość realizuje aktor, pan Arłukowicz, kiedyś w Sojuszu Lewicy Demokratycznej.. I wszyscy za tworzenie tego bajzlu biorą grube pieniądze.. I będzie tak jak w Demokratyczno- Socjalistycznej Republice Stanów Zjednoczonych, konkretnie w jednej z klinik w Waszyngtonie, gdzie organizowane są losowania (!!!!), powtarzam jeszcze raz - losowania, kto będzie leczony, a kto nie będzie i musi odejść z kwitkiem.. Przychodzi na leczniczy toto-lotek kilkaset osób, kilkanaście zostaje wylosowanych do leczenia, a reszta won! Czy to nie jest naigrywanie się z ludzi, w Amerykańskiej Republice Socjalnej? „Socjalizm wszystkim nosa utrze, bogatym jutro - a biednym pojutrze”- twierdził Aleksander Fredro. No i uciera.. Tworząc zastępy biedoty na całym świecie. Oprócz kilku państw, gdzie socjalizmu nie wprowadzono w takiej dawce jak w Europie czy USA.. Bo bogactwo powstaje z pracy, a nie z dzielenia biedy przez państwo socjalne. Z dzielenia biedy – powstaje jeszcze większa bieda.. Nie wliczając w to wszystkich tych, którzy dzielą.. ONI mają najlepiej! WJR
Tusk wciąż tego nie rozumie W Polsce – kontynuacja arbitralnego stylu rządzenia premiera Tuska. Niekompetencja, czy brak poczucia odpowiedzialności za brane w ciemno zobowiązania? Nie tyle kompletne lekceważenie demokratycznych procedur, ale gorzej, brak takich procedur na wypadek sytuacji zmian traktatowych w UE. Ani – znów niekompetentna – marszałek Kopacz, ani prezydent, ani Trybunał Konstytucyjny nie domagają się jasnego, konstytucyjnego określenia ich roli w takiej sytuacji. Problem suwerenności państwa dzisiaj, to nie tyle wyłączność w sferze decyzji dotyczących kraju, ale podmiotowość. Czyli zdolność wprowadzenia konieczności respektowania naszej racji stanu, jako wiążącego ograniczenia dla innych. A także zdolność skupiania zasobów dla rozwoju kraju, rozproszonych przez umiędzynarodowioną sieciowość. Szczęśliwie arbitralność Tuska w kwestii unii fiskalnej zderzyła się z profesjonalizmem min. Rstowskiego, Rosatiego (szef Komisji Finansów w sejmie) i Marka Belki. Bo, niestety, opozycja też nie wydaje się zdolna do sprostania powadze sytuacji. Niszowe pomysły, powierzchowność i wciąż błazenada, to domena Palikota. Bezradność intelektualna i wyobrażenia wciąż rodem z komuny, okraszone rubasznością, to Miller. Widać tu wyłącznie chęć podczepienia się pod PO, a nie wizję programową. I PiS wyczulony na problem państwa i suwerenności, ale nieformułujący go w nowoczesny sposób. Wciąż emocje, symbole, a nie konkretne mechanizmy. I niewykorzystujący nawet tych zasobów wiedzy, które ma w swoim zasięgu. Szczęśliwie w samej strefie euro obserwujemy korzystną dla nas ewolucję. Prace Van Rompuy'a nad ostatecznym kształtem unii fiskalnej wydają się rozciągać na gospodarkę i finanse logikę Traktatu Lizbońskiego z jego otwartym konstytucjonalizmem i indywidualizacją rozwiązań.
Naiwne mity federalizacji, jako sposobu zredukowania złożoności UE do systemu, a sieciowości do hierarchii, są dla profesjonalistów nie do przyjęcia. Pozostawia się je peryferyjnym politykom (Tusk, Sikorski) powtarzających za niektórymi politykami niemieckimi, iż paneuropejskie wybory to „demokratyzacja” i większa reprezentatywność. A to mogłoby pozwolić na odgórne ujednolicenie UE. Unia fiskalna kontynuująca logikę TL, inaczej niż federalizacja, będzie dbała, by budowanie równowagi na jednym poziomie nie burzyło równowagi na innym. Liberalizm tak mówił o wolności: wolność innego granicą mojej własnej. Dziś przenosi się to na relacje między procedurami pozwalającymi na odmienne rozwiązania, korespondujące z krajowym kontekstem. A więc, szczęśliwie, jest to wciąż podejście otwarte, dynamiczne, pozwalające szukać optymalnych rozwiązań, a niekoncentrujące się tylko na dyscyplinie i politycznych ambicjach. Bo polityka, (choć Tusk i Sikorski wydają się tego nie rozumieć) to wciąż przede wszystkim arystotelesowska refleksja społeczeństw nad własną kondycją moralną w toku tworzenia prawa. A także dbanie o szanse rozwojowe własnej wspólnoty. Oczywiście przy poszanowaniu warunków brzegowych wyznaczanych przez interesy innych. Ze wspólnymi standardami w sferze wartości kulturowych, których nie wypada łamać. Wciąż wygrywa taka zróżnicowana, niedogmatyczna Europa. Ale dziś jej gwarantami są profesjonaliści, a nie niedouczeni politycy. W tej otwartej koncepcji unii fiskalnej dalej istnieją zagrożenia dla podmiotowości państw, szczególnie na peryferiach Unii. Narzucanie rozwiązań niekorespondujących z fazą rozwoju. Regionalizacja i euro regionalizacja ignorująca poziom państwa. Sieciowośc, w której nie ma miejsca na dyskusje o interesie gospodarki kraju, jako całości. Tu powinna wkraczać polityka. Ale to wymaga kompetencji. I woli bronienia interesów kraju. Jadwiga Staniszkis
Najgorszy rok od 1971 Czy po roku 2012 okaże się, że po piłkarskiej fieście zostaną nam jedynie wielomiliardowe długi i konieczność pokrywania comiesięcznych kosztów nikomu niepotrzebnych stadionów piłkarskich? Ocena przyszłości jest trafniejsza, jeśli wesprzemy ją wynikami oczekiwań światowych inwestorów, zakładając, że koniunktura w przyszłości jest zdyskontowana już dzisiaj. W tej analizie szokujący musi okazać się fakt, że ciągu ostatnich 50 lat S&P500 Index w roku 2011 osiągnął najgorszy wynik od 41 lat i to drugi najgorszy w historii. Podczas gdy jednocześnie działy defensywne takie jak zdrowotne, sektor dóbr osobistych, czy zwłaszcza użyteczności publicznej mają najwyższe wyceny od 2008 r., Przy czym, co charakterystyczne, gdy analizowałem dzisiaj indeks przedsiębiorstw użyteczności publicznych, to w ogóle nie wystąpił tam kolor czerwony. A gdy chodzi o DJ US Health Care Index wzrósł on o 9,51% od początku roku, przy czym w jego ramach przemysł farmaceutyczny o 14,7%. Podobnie DJ US Utilities Index wzrósł o 14,57% przy czym o podobnej charakterystyce, ale w innym indeksie sektor rurociągów zanotował rekord - wzrost o 50,59%, podczas gdy tzw. sektor dóbr osobistych wzrósł niewiele mniej, bo o 13,68%. Charakterystyczna do oceny przyszłości jest stagnacja indeksu S&P 500, który osiągnął w ciągu roku zaledwie 0,6% wzrostu (z 1257,88 w ostatnim dniu roku 2010 do 1265,43 dzisiaj). Gorzej było tylko w roku, 1971 kiedy spadł on o 0,1% przy czym niewątpliwie zarówno w Europie jak i Japonii sytuacja jest jeszcze bardziej niekorzystna. O ile w Europie indeks Stoxx Europe 600 spadł o 11,87% (z 275,81 do 243,06 dzisiaj) o tyle w Japonii jeszcze bardziej, bo o 17,64% – Nikkei Av spadł z 10228,92 do zaledwie 8423,62 dzisiaj. W efekcie nic dziwnego, że przedsiębiorstwa najmniej powiązane ze wzrostem gospodarczym, takie jak Biogen Idec Inc. (BIIB develops, manufactures, and commercializes therapies, focusing on neurology, oncology, and immunology. The Company's products addresses diseases such as multiple sclerosis, non-Hodgkin's lymphoma, rheumatoid arthritis, crohn's disease, and psoriasis) i Hershey Co. (HSY) wzrosły przeciętnie o 15,7%, dając wzrost 8,2 raza wyższy niż Indeksu po korekcie co jest największą różnicą od co najmniej od 1989 r. Jak dodaje Bloomberg w artykule Inyoung Hwang i Alexis Xydias „S&P Index in 2011 Moves Least Since 1970” fatalne warunki rynkowe spowodowały kryzysową sytuację na rynku kapitałowym, kiedy niewiele było akcji wartych kupienia, w sytuacji kiedy nawet akcje defensywne wzrosły zaledwie o 7,4%. Jednocześnie mimo słabych wyników rok 2011 okazał się jednym z najbardziej zmiennych, gdy weźmiemy pod uwagę ryzyko podejmowanych zaangażowań. Po wzroście o 8,4% i osiągnięciu niemalże rekordowego poziomu 1363,61 w ostatnich trzech latach w dniu 29 kwietnia, spadł on o 19% do poziomu 1099,23 w dniu 3 października. Akcje 85 przedsiębiorstw spadły, o co najmniej 20%, w porównaniu z 11 w 2010 r. i 15 w 2009 r. First Solar Inc. (FSLR) z Arizony zanotował najwyższy spadek aż o 73%, a Alpha Natural Resources Inc. (ANR) z Wirgin spadł o niewiele mniej, bo o 65%. Dow Jones Industrial Average (INDU) zanotował spadki i wzrosty o ponad 400 punktów w ciągu czterech dni po raz pierwszy w sierpniu. Dzienne przeciętne zmiany S&P 500 w tym miesiącu wynosiły 2.2%, najwięcej w tym miesiącu od kryzysowego roku 1932. Index skakał o 1,3% dziennie od kwietnia, w porównaniu z przeciętną wysokością 0,6% jaką zanotowano w ciągu 50 lat przed przełomowym upadkiem Lehman Brothers Holdings Inc. w 2008 r. Wyniki powyższe są jak najgorszym prognostykiem, co do wzrostu kosztów kapitału na przyszłość. W Europie kryzys w pełni. O ile w dniu dzisiejszym Włochy sprzedały €9 mld sześciomiesięcznych bonów przy rentowności 3,251%, a więc dwa razy taniej niż podczas ostatniej aukcji, o tyle kryzys w finansach europejskich nie ustaje. Podczas Świąt Bożego Narodzenia banki europejskie w ramach braku zaufania do siebie samych ulokowały w EBC rekordowe środki w wysokości €411,813 mld, a wczoraj jeszcze więcej, bo €452,034 mld i to na zaledwie 0,25%. Jednocześnie pożyczyły od EBC nie mogąc uzyskać środków z rynku międzybankowego odpowiednio €6,131 mld i €6,225 po stopie lombardowej. Po rekordowej trzyletniej pożyczce, jaką banki uzyskały od EBC w wysokości €489 mld budzić musi to zaniepokojenie, czy środki EBC na pewno będą służyły wsparciu wzrostu gospodarczego, czy też jedynie zrolowaniu swoich własnych zobowiązań, które w I kw. 2012 r. zapadają w kwocie €213 mld. Dlatego zarówno dzisiejsza jak i jutrzejsza emisja we Włoszech będą obserwowane z dużą uwagą. Gdy chodzi o kryzys w bankowości, to najbardziej jest on widoczny w bankowości inwestycyjnej. I chociaż nie widać tego tak wyraźnie w całości dochodów, które osiągnęły poziom $73 mld, a więc zaledwie o 8% mniej niż w roku poprzednim, to w Europie w M&A spadły do poziomu zaledwie $2,6 mld w ostatnim kwartale. A więc zanotowały rekordowy spadek o 35% w porównaniu z rokiem poprzednim. Wprawdzie załamanie $39 mld przejęcia przez AT&T Deutsche Telekom’s T-Mobile USA przyczyniło się do nadania mijającemu okresowi nazwy „Investment banks: annus horribilis” to jednak to, co się dzieje w bankowości jest jedynie ostrzeżeniem przed gorszymi czasami, które nastąpią w sytuacji braku głębokiej restrukturyzacji branży. Przy czym sanacji nie należy szukać w nowych pakietach „pomocowych” typu “quantitative easing”, o których pisze Financial Times w artykule „Call for QE to stave off euro deflation”, lecz w przywróceniu bankierom możliwości odpowiadania za błędy, które popełniają. Gdyż moim zdaniem ostatnie działania antykryzysowe zarówno EBC jak i UE pogłębiają jedynie chorobę największych instytucji bankowych, tworząc z nich piramidy finansowe, które są w stanie funkcjonować jedynie, gdy zapewniony jest dopływ gotówki większy niż jej odpływ. Narażając kluczowe organizacje gospodarcze na dewastującą „pokusę nadużycia”. Gdyż, przykładowo, jeśli zaproponowana Polsce operacja pomocy strefie euro oznacza, że NBP sprzeda obligacje francuskie za €6 mld, a uzyskane środki pożyczy MFW, po to, aby ta instytucja kupiła obligacje włoskie w ramach „carry trade”, to udział Polski w tej operacji nie ma kompletnie finansowego sensu. Jeśli poważnie potraktować wypowiedz prezesa NBP w Sejmie, to wynika z niej, że polska klasa polityczna nie do końca się orientuje, na jakie działania wyraża zgodę w imieniu Narodu. Gdyby rzeczywiście operacja pod hasłem „pomocy” dla euro miałaby wyglądać w ten sposób, że NBP sprzedałby obligacje francuskie za €6 mld, a uzyskane środki pożyczyłby MFW, jedynie po to, aby ta instytucja kupiła obligacje włoskie, to udział naszego kraju w tej operacji jest zbędny. Dla rynku kapitałowego zaproponowane działania były równoznaczne z operacją bezpośredniej sprzedaży przez Francję dodatkowych €6 mld na aukcji i zakupie przez nich bezpośrednio obligacji włoskich. Dla inwestorów jest wszystko jedno, czy mieliby zakupić obligacje francuskie od Polski, czy też od Francji. Nie ma nawet różnicy w tym, że w tym przypadku Francuzi emitując taniej własne obligacje, a zarabiając na wyższym procencie włoskich w ramach „carry trade” mogliby z tego zarobku zrezygnować pożyczając pozyskane pieniądze MFW, aby ewentualnie to ta instytucja przejęła ryzyko Włoch. Polska okazuje się w tej operacji ogniwem zbędnym, gdyż jedynie pożyczając MFW, a potem dodatkowo biorąc równoważną linię kredytową z MFW w celu zrekompensowania utraty płynności, ponosi koszt w wysokości ok. 100 mln PLN rocznie, nie polepszając sytuacji w strefie euro. O ile polepsza sytuację kapitałową Włochów, o tyle samo pogarsza pozycję kredytową Francuzów. W związku z powyższym, gdyby operacja przekazania środków NBP w naszkicowanym scenariuszu była nadal forsowana w roku 2012, to wystawiałaby jak najgorsze świadectwo całej europejskiej klasie politycznej. Jednocześnie będąc jak najgorszym prognostykiem, co do przyszłości naszego kontynentu. A jeśli się okaże, że i nasi przywódcy de facto przyznają, że proces polepszania naszej płynności przez zakup linii kredytowej w MFW był farsą, a zgoda na „carry trade” naszymi środkami ma jedynie na celu polepszenie wyników MFW naszym kosztem, to też nie byłoby to optymistyczne świadectwo w nadchodzącym roku 2012. W którym może się okazać, że po piłkarskiej fieście, zostaną nam jedynie wielomiliardowe długi i konieczność pokrywania comiesięcznych kosztów nikomu niepotrzebnych aren. Cezary Mech
Lejemy w mordę, a potem się zobaczy Rozmowa z Adamem Gmurczykiem, prezesem Narodowego Odrodzenia Polski – Znak „Zakaz pedałowania" został zarejestrowany w sądzie, jako jeden z symboli NOP-u. Nie uważa pan, że jest on zwyczajnie niesmaczny? – Homoseksualizm jest obrzydliwy, nie estetyczny i niesmaczny. Mimo to prowadzona jest kampania zmierzająca do uznania tej aberracji za normę. W takiej sytuacji mamy dwie możliwości. Nie zwracać na to uwagi, dając sobie narzucić system antywartości, albo z tym walczyć. Moglibyśmy publikować zdjęcia homoseksualistów, co z pewnością byłoby wstrętne. Wybraliśmy wersję light i – co ważne dowcipną. Dziś ten znak wszedł do polskiej kultury masowej.
– Prokuratura już zapewnia, że zaskarży decyzję sądu. – Nawet gdyby jakimś cudem, a cuda w Polsce się zdarzają, zostało złamane prawo i sąd wyższej instancji uchyliłby decyzję rejestrującą nasz znak, to niczego to nie zmieni. „Zakaz pedałowania" jest znakiem objętym prawem autorskim i nadal będziemy go używać. Rejestracja w sądzie miała objąć go dodatkową ochroną. Przypomnę jeszcze, że w 2004 roku Danuta Waniek, ówczesna przewodnicząca Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, złożyła zawiadomienie do prokuratury w sprawie naszych klipów wyborczych zawierających także „Zakaz pedałowania". Prokuratura zbadała sprawę i stwierdziła, że nie popełniliśmy przestępstwa.
– Walczycie z homoseksualizmem, ale przecież każdy ma prawo robić w swoim łóżku, co chce, o ile nie narusza norm prawa karnego, a homoseksualizm jest zakazany w Iranie, ale nie w Polsce. – NOP zajmuje się homoseksualizmem tylko w obrębie życia publicznego, a dokładnie próbą narzucenia całemu społeczeństwu zachowań homoseksualnych i uznania ich za dopuszczalną normę.
– 2 – 3% społeczeństwa to homoseksualiści, a sporadyczne doświadczenia w tym zakresie miało znacznie więcej Polaków. Czy powinno się dyskryminować ludzi, którzy zazwyczaj nie mają wpływu na swoją orientację seksualną, gdyż się z nią rodzą? – Orientacja seksualna polega na tym, że jeden mężczyzna lubi blondynki, drugi szatynki, że jedna pani woli umięśnionych mężczyzn, a inna chudych intelektualistów. Homoseksualizm nie jest orientacją – jest chorobą, za którą homoseksualiści nie ponoszą odpowiedzialności. Pewna grupa ludzi rodzi się upośledzona fizycznie, na przykład bez ręki, ale czy to znaczy, że wszystkim zdrowym powinniśmy też obcinać ręce? Nie, powinniśmy zapewnić im protezy. Obowiązkiem państwa jest zapewnienie homoseksualistom, jak wszystkim upośledzonym fizycznie czy psychicznie profesjonalnej opieki medycznej.
– A jak ktoś nie chce się leczyć? – Złodziej też może nie chcieć zerwać ze swoim procederem, ale są normy, do których trzeba się dostosować. Z badań profesora Izdebskiego, znanego seksuologa, którego w żadnym razie nie można określić, jako katolika tradycjonalistę, wynika, że aż 35% Polaków opowiada się za leczeniem homoseksualistów.
– Tolerancja nie jest dla pana wartością? – Tolero po łacinie oznacza dostrzegać. Jesteśmy tolerancyjni, bo dostrzegamy problem narzucenia homoseksualizmu, jako normy w życiu publicznym.
– To raczej oznacza „znosić", ale rozumiem, że NOP cierpliwie znosi skierowane przeciw wam ataki. A tak poważnie: zarzuca się wam także poglądy rasistowskie. – Rasy istnieją, to fakt antropologiczny i pod tym względem jesteśmy rasistami. Ale nie uważamy, żeby jakaś rasa była lepsza, a inna gorsza. Uważamy jednak, że nie powinno się ich mieszać. Powtórzę tu słowa Marcusa Garveya, znanego czarnoskórego polityka: Europa dla Europejczyków, Afryka dla Afrykanów, Azja dla Azjatów.
– Znakami NOP są także „Falanga" i krzyż celtycki, które również wzbudzają protesty niektórych środowisk. – „Falanga", symbol przedstawiający rękę z mieczem, wywodzi się jeszcze z herbu litewskiej Pogoni. My zarejestrowaliśmy ten znak w 1992 roku. Jeżeli komuś to przeszkadza, to jego problem. Czyjeś braki w wiedzy albo czyjaś zła wola nie spędzają nam snu z oczu. Krzyż celtycki jest symbolem uniwersalnym, od setek lat uznawanym i stosowanym przez Kościół katolicki.
– Ale w Niemczech jego rozpowszechnianie jest zakazane. – Jeżeli ktoś uważa krzyż celtycki za symbol faszystowski, to znieważa uczucia religijne katolików. Kampania przeciw Homofobii odkrywczo stwierdza, że nasze znaki świadczą o tym, że jesteśmy nacjonalistami. Oczywiście, że jesteśmy. Mamy to nawet zapisane w pierwszym punkcie zarejestrowanego w sądzie naszego statutu.
– W czasach PRL-u nacjonalizm był zrównywany z faszyzmem, ale i dziś w powszechnym odczuciu ma zabarwienie pejoratywne. – NOP powstał w 1981 roku i zapisał własną kartę w walce z komuną. Stworzyliśmy podziemne wydawnictwo „Jestem Polakiem", jedno z największych na polskiej prawicy. Wtedy atakował nas organ Milicji Obywatelskiej w „Służbie Narodu", teraz podobnego języka używają opiniotwórcze pisma wychodzące we współczesnej Polsce.
– Czym według pana jest nacjonalizm? – To patriotyzm czynny każdego dnia. To dbałość o to, żeby naród miał swoje niepodległe, suwerenne państwo, w którym jest podmiotem, a nie przedmiotem. Różnica między nacjonalizmem a faszyzmem jest taka, że w faszyzmie mamy do czynienia z kultem państwa, wodza. Tymczasem nacjonalizm NOP-u opowiada się za szeroko rozwiniętą samorządnością lokalną, powierzając państwu tylko kilka prerogatyw, takich jak polityka zagraniczna, obronność czy bezpieczeństwo wewnętrzne. Dziś o wiele bliższy faszyzmowi jest obowiązujący w Unii demoliberalizm niż nacjonalizm.
– Czy jednak w nacjonalizmie przedstawiciele mniejszości narodowych nie stają się obywatelami drugiej kategorii? – Jeżeli pod swój dach przyjmie pan kuzyna albo obcą osobę, to może pan dać jej większy lub mniejszy zakres swobody w pańskim domu. Tak samo jest w przypadku narodu. Polacy, będący gospodarzami we własnym kraju, mają prawo decydować, kto i na jakich prawach będzie mieszkał w ich kraju.
– Ale przecież w Polsce niektóre mniejszości żyją od setek lat i uważają się za autochtonów. Nasz kraj jest dla nich taką samą ojczyzną jak dla nas, bo nie mają innej. – Największym zagrożeniem dla spójności narodów są osoby z innych, pozaeuropejskich, kręgów cywilizacyjno- kulturowych. To świetnie widać na przykładzie Francji. Niekontrolowana emigracja z Afryki i Azji doprowadziła do tego, że dziś istnieją tam praktycznie dwa nieprzenikające się państwa: europejskie, które dzięki laickiej polityce jest w rozsypce, i muzułmańskie, rozwijające się intensywnie i na dodatek pozostające poza jakąkolwiek kontrolą państwowych struktur.
– Czy członkiem NOP-u może być Polak narodowości żydowskiej? – Nie ma czegoś takiego, tak jak nie ma Polaka narodowości niemieckiej. Albo jest się w jednej kulturze narodowej, albo w drugiej. Nie można być lojalnym wobec dwóch narodowości. Jeżeli ktoś ceni swoje żydowskie korzenie, to niech zapisuje się do żydowskiej organizacji, to oczywiste. Chciałbym być dobrze zrozumiany. Nie mam nic przeciwko temu, żeby w Polsce powstawały organizacje żydowskie, niemieckie czy ukraińskie – pod warunkiem, że nie będą nośnikiem polityki niszczenia naszej niezależności.
– A jeżeli ktoś jest Polakiem o żydowskich korzeniach, który wybrał polską, a nie żydowską kulturę – Każdy z nas ma jakieś korzenie. Przecież w polskim ruchu narodowym było wiele wybitnych postaci o obco brzmiących nazwiskach. Witold Staniszkis, ojciec profesor Jadwigi Staniszkis – jeden z najbliższych współpracowników Bolesława Piaseckiego – prawdopodobnie miał korzenie litewskie, ale jego rodzina całkowicie się spolonizowała i nikt nie mówił o nich, a i oni o sobie również, że są pochodzenia litewskiego, tylko, że są Polakami.
– Liga Polskich Rodzin i Młodzież Wszechpolska uczyniły swoim głównym patronem Romana Dmowskiego. Kto jest „ojcem duchowym" NOP-u? – LPR i MW nie stworzyły nigdy nic własnego. To, co było u nich dobre, nie było nowe, a co nowe, nie było dobre, że zacytuję przedwojennego recenzenta teatralnego. My nikogo nie kopiujemy. Staramy się wypracować własne widzenie świata, czerpiąc z dorobku ideowego całego ruchu narodowego i pamiętając, że nie wszystko przystaje do współczesnych czasów.
– Żeby należeć do NOP-u trzeba być katolikiem? – Tak. Jeden z punktów naszego statutu stwierdza, że członkiem naszej organizacji może być tylko Polak katolik.
– A mimo to Kościół zachowuje wobec was duży dystans? – Kościół instytucjonalny nie jest od robienia polityki, od tego są świeccy. Naszym zadaniem jest przestrzeganie i realizowanie zasad naszej wiary.
– Dlatego podczas manifestacji z waszym udziałem dochodzi do bijatyk i „zadym". Na internetowej stronie NOP-u znajduje się pański artykuł poprzedzony mottem: „Nasz plan? Wpadamy do środka, lejemyw mordę, a potem się zobaczy". – To jest cytat z filmu. To kpina, ilustrująca temat tego, o czym pisałem w tym artykule – to znaczy o bezideowości polskiej prawicy.
– Ale nie zmienia to faktu, że wasi członkowie czasem biorą udział w ulicznych bijatykach, jakie zdarzają się podczas organizowanych przez NOP manifestacji. – Żadna prawicowa organizacja nie organizuje ich tak dużo jak my, bo to przecież jest stara jak świat forma działalności publicznej. Wbrew obiegowym twierdzeniom, że jesteśmy chuliganami, chcę poinformować czytelników, że od 1992 roku, czyli, od kiedy NOP funkcjonuje jako partia polityczna, żaden z naszych członków nie został skazany za jakiekolwiek przestępstwo związane z naszą działalnością. Co więcej, tylko jedna sprawa miała swój finał w sądzie i nasz działacz został uniewinniony? Kiedyś jedna z niemieckich dziennikarek zapytała mnie zdziwiona: „Atakują was lewacy, wy zamiast uciekać ich bijecie, a przecież jesteście katolikami". My nie szukamy zwady, ale gdy ktoś stanie nam na drodze, usiłuje nam szkodzić, zaatakować, to my się nie wycofujemy, tylko idziemy do przodu. Jeżeli ktoś nas atakuje, to robi to na własne ryzyko. To jest właściwe podejście katolickie.
– Prezydent Komorowski zapowiedział, że wystąpi z inicjatywą ustawodawczą i zgłosi projekt ustawy zakazującej zasłaniania twarzy podczas manifestacji. Na te słowa pan oświadczył, że NOP zorganizuje marsz tysiąca kominiarek. – To był żart. Pomysł prezydenta jest kuriozalny i odpowiedzią na to może być tylko kpina.
– Mówi pan, że każdy powinien przynależeć do jakiegoś narodu, to znaczy powinien jasno się określić, ale na świecie obserwujemy odwrotne tendencje. Społeczeństwa są coraz bardziej otwarte, mniej ksenofobiczne i dzięki temu mogą korzystać z dorobku innych kultur. Ponieważ jest pan katolikiem, więc wspomnę, iż wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga. – Przywołał pan Najwyższego, więc przypomnę, że katolicyzm zakłada jedność w wielości. Jedność etyki, moralności, wiary w wielości kultur. Czy jesteśmy coraz bardziej otwarci? Gdy przed laty startował internet, różni eksperci twierdzili, że przełamie on kulturowe i etniczne bariery. Tymczasem internet wzmocnił poczucie narodowe. Globalna wioska to mit.
– W krajach, które stworzyli imigranci – Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Australii – zacieranie się różnic kulturowych i etnicznych jest faktem. – Z moich doświadczeń dotyczących Australii wynika coś zupełnie odwrotnego. Australijską elitę stanowią biali, którzy wywodzą się tego samego kręgu kulturowego. Zupełnie odrębną grupą, która wbrew obiegowym twierdzeniom wcale się nie integruje, są Aborygeni, czyli rodowici mieszkańcy Australii. Jest wreszcie ogromna grupa ludzi, którzy w ostatnich 20 latach przyjechali z Azji. Te społeczności żyją obok siebie i prawie się nie przenikają. Podobnie wygląda sprawa w Holandii, gdzie przez lata wmawiano nam, jak świetnie integrują się tam przybysze z państw postkolonialnych, co okazało się kłamstwem.
– Poglądy reprezentowane przez NOP nie przekonały jednak Polaków, gdyż we wszystkich wyborach w skali kraju osiągaliście zaledwie ułamek procenta głosów. – W ostatnich wyborach parlamentarnych wystawiliśmy kandydata do Senatu, który zdobył ponad 3% głosów. Mamy też swoich przedstawicieli w samorządach, do których zostali wybrani przez lokalne komitety wyborcze.
– Ale w wyborach parlamentarnych był to tylko jeden okręg. – Kampanie wyborcze traktujemy wyłącznie, jako formę upowszechniania naszych poglądów. Żadna nie kosztowała nas nawet złotówki, gdyż robiliśmy to za pośrednictwem mediów publicznych, w ramach darmowego czasu przyznawanego komitetom wyborczym albo przez internet. W obecnej sytuacji trudno jest przebić się do świadomości wyborców bez dużych pieniędzy. Wytworzył się, bowiem system, który w istocie opiera się na klikach. Zmieniają się partie, programy, ale politycy są ciągle ci sami.
– Kto jest dziś waszym głównym przeciwnikiem? – Nasze postulaty są pozytywne. Nas nie konstytuuje wróg. Gdy prowadzimy kampanię przeciwko aborcji, to skupiamy się na problemie, a dopiero w dalszej kolejności zastanawiamy się, kto stoi nam na drodze. Gdy mówimy o konieczności ograniczenia wpływów dużych koncernów, to nie wybieramy firmy X, tylko przedstawiamy nasz punkt widzenia, a jeżeli przy tej okazji pojawiają się konkretne przykłady, to o nich mówimy.
– Jak przystało na katolicką organizację kierującą się miłością do bliźniego. KRZYSZTOF RÓŻYCKI
Teraz skupujemy długi, żeby w styczniu zadłużać się jeszcze szybciej
1. W ostatni wtorek minister finansów przeprowadził już drugą operację odkupu bonów skarbowych, których zapadalność przypadała na II połowę 2012 roku. Pierwsza odbyła się 8 dni temu. Jak podano wtedy w komunikacie ministerstwa, odkupiono bony o wartości ponad 2,2 mld zł po atrakcyjnych cenach, choć zamiarem resortu był wykup za jeszcze większą kwotę? Daje to szansę zmniejszenia długu publicznego o około 0,15 % PKB. Stąd zapowiedź ministerstwa finansów, że aukcja odkupu bonów skarbowych zostanie powtórzona jeszcze w tym roku. I właśnie we wtorek odkupiono kolejne bony za prawie 2,5 mld zł, co stanowi z kolei około 0, 16% PKB. Ta determinacja Ministra Rostowskiego w wykupowaniu bonów skarbowych, których termin zapadalności przypada dopiero na rok następny, potwierdza tylko w jak trudnej sytuacji muszą znajdować się nasze finanse publiczne, skoro dokonuje się takich dziwnych transakcji.
2. Także wczoraj minister finansów za pośrednictwem BGK dokonywał interwencji na rynku walutowym wymieniając euro pochodzące z budżetu UE na złote, w ten sposób rozpoczynając poświąteczny proces umacniania złotego, który zakończy się 31 grudnia. Bo to po kursie z tego dnia przeliczy on część długu wyrażoną w walutach obcych, wynoszącą już ponad 200 mld zł. Te swoiste interwencje na ryku walutowym dokonywane przez BGK, to zresztą stała praktyka całego roku 2011. W ten sposób zamieniono na złote już 6 mld euro w dużej części nie wypłacając ich beneficjentom projektów unijnych. Wynoszący ponad 12 mld zł na koniec 2011 roku deficyt budżetu środków unijnych pokazuje, że i w ten sposób minister finansów potrafi finansować potrzeby pożyczkowe państwa i przynajmniej przejściowo zmniejszać dług publiczny. Z arsenału środków, jakie ma do dyspozycji minister Rostowski na kilka ostatnich dni grudnia, zostały jeszcze transakcje spotowe, sztucznie zmniejszające dług publiczny w grudniu, aby znowu w styczniu powrócić do stanu poprzedniego (takie operacje były prowadzone w 2010 roku na sumę aż 7 mld zł).
3. Te wszystkie operacje minister finansów przeprowadza tylko po to, aby dług publiczny w relacji do PKB w dniu 31 grudnia nie przekroczył 55% PKB (i to liczonego metodą krajową, bo według metody unijnej ten próg został przekroczony już w styczniu tego roku), czyli tzw. II progu ostrożnościowego z ustawy o finansach publicznych. Te dwa progi (wcześniej przekroczony został próg 50% PKB, tzw. I próg ostrożnościowy) zostały wprowadzone pod koniec lat 90-tych poprzedniego stulecia i miały na celu uruchomienie procesów ostrzegawczych w finansach publicznych, po wpisaniu do Konstytucji RP wynoszącego 60% PKB limitu długu publicznego. Jak widać nie tylko nie uruchomiły tych procesów ostrzegawczych, bo w ostatnich latach zadłużaliśmy się jak szaleni (dług wzrósł o 60% w ciągu ostatnich 4 lat), ale spowodowały sytuację, że minister finansów musi zachowywać się mówiąc najoględniej, kompletnie nieracjonalnie (swoją drogą to ciekawe czy NIK zbada koszty tych wszystkich sztuczek na długu wykonywanych przez ministra finansów).
4. Potrzeby pożyczkowe brutto na następny rok wynoszą ponad 170 mld zł. Chodzi o środki na tzw. rolowanie starych długów, które zapadają w 2012 roku i sfinansowanie przyszłorocznego deficytu budżetowego. Nie powinniśmy wokół naszego długu działaniami ministra finansów robić jakiegokolwiek zamieszania, bo ci, którzy gotowi są pożyczać szczególnie krajom będącym tzw. rynkami wschodzącymi, są coraz bardziej ostrożni. Do niedawna jeszcze, bowiem w ekonomii obowiązywała definicja, że obligacje skarbowe są najpewniejszą forma lokaty wolnych środków finansowych. Na naszych oczach ta definicja legła w gruzach, bo wierzyciele, którzy pożyczyli Grecji już wiedzą, że nie odzyskają dużej części pożyczonych pieniędzy. Na szczęście nie jesteśmy w sytuacji Grecji, swoje długi ciągle spłacamy (na ten cel w budżecie państwa na 2012 rok przewidziano 43 mld zł), ale pożyczanie Polsce staje się coraz bardziej ryzykowne, (o czym świadczą ceny CDS -ów na nasz dług) i każde zamieszanie wokół naszego zadłużenia szczególnie to wywoływane przez urzędników rządowych, może się dla nas źle skończyć. Zbigniew Kuźmiuk
"Interes służb" to nie interes Polski Rebelya.pl: Sławomir Cenckiewicz ostatni rozdział książki o wojskowym wywiadzie Polski Ludowej nazwał "Życie po życiu". Żyły wówczas Wojskowe Służby Informacyjne, kontynuacja komunistycznej "wojskówki". Teraz prokuratura chce zdjęcia immunitetu Antoniego Macierewicza, likwidatora WSI, i postawienia go przed sądem za raport z weryfikacji tych służb. Jak Pan to interpretuje? Piotr Woyciechowski*: Jednoznacznie oceniam to jako próbę zemsty ze strony układu. Zemsty wprost za zlikwidowanie Wojskowych Służb Informacyjnych. Nie jest to nowa sprawa, ciągnie się przypomnijmy od początku 2009 r. Rozpoczęła się na wniosek ITI, Zygmunta Solorza i innych "pokrzywdzonych", którzy poczuli się "dotknięci" publikacją raportu, a których współpracę ujawniono w raporcie przewodniczącego komisji weryfikacyjnej WSI. Od początku postępowanie przygotowawcze prowadziła Prokuratura Apelacyjna z Warszawy, wydział zajmujący się przestępczością zorganizowaną. I członkowie komisji weryfikacyjnej byli już wielokrotnie, przesłuchiwani. Ta procedura nabrała przyspieszenia po długotrwałym okresie uśpienia po ostatnich wyborach. Znaczna część członków komisji weryfikacyjnej była wzywana na przesłuchania trwające - według moich informacji od 4 do 7 godzin. Mówimy o ostatnich dwóch miesiącach, tj. październiku i listopadzie.
Łączy Pan przyspieszenie prokuratury z wynikiem wyborów? Moim zdaniem nie możemy mówić tutaj o przypadku. Wynik wyborów spetryfikował pewien układ władzy, który w całej rozciągłości ujawnił się po 10 kwietnia 2010 r. czyli po katastrofie smoleńskiej. Nagłośniony wniosek o pozbawienie przewodniczącego komisji weryfikacyjnej WSI immunitetu jednoznacznie odczytuję w tym kontekście, jako działania prewencyjne wobec tego eksperckiego śledztwa realizowanego w ramach prac kierowanego przez Antoniego Macierewicza parlamentarnego zespołu ds. zbadania katastrofy TU-154m.
Kilka dni przed tym, gdy media podały informację o wniosku odnośnie immunitetu pojawiła się sprawa taśm Klicha. Z kolei Antoni Macierewicz w wywiadzie dla Rebelya.pl mówił, że polskie władze wywierały wpływ na ekspertów stawiających tezę o winie rosyjskiej, by zmienili zdanie. Mówił też o kłopotach, jakie w USA "ze strony służb nie-amerykańskich" mają polscy eksperci badający rzeczywisty przebieg wydarzeń. Te wydarzenia są ze sobą skorelowane, chociaż oczywiście nie mamy na to dowodów. Ale ma Pan pełno prawo do tego, aby oceniać, mówić, że działania polskiej prokuratury wpisują się w te szersze działania mające utrudnić i spowolnić odtwarzanie tego, co stało się w Smoleńsku, a co zespół parlamentarny konsekwentnie i skutecznie robi.
Gdy umawialiśmy się na rozmowę wspomniał Pan, że historia w ciągu ostatnich 20 lat lubi się powtarzać… Nie po raz pierwszy przecież mamy do czynienia z odpowiedzią systemu na projekty polityczne realizowane przez Antoniego Macierewicza. Przypomnę, że tuż po realizacji uchwały lustracyjnej i 4 czerwca 1992 r. obaleniu rządu Jana Olszewskiego z zawiadomienia Mieczysława Wachowskiego Prokuratura Wojewódzka w Warszawie wszczęła śledztwo o ujawnienie tajemnicy państwowej w wyniku ujawnienia przed Sejmem RP wykazu osób zarejestrowanych w archiwach Służby Bezpieczeństwa, jako świadomi, tajni współpracownicy. Akt oskarżenia został nawet skierowany do Sądu Okręgowego w Warszawie. Sprawa trwała aż 9 lat i została w końcu umorzona. Nawet, jeśli prokurator generalny Seremet zdecyduje się skierować wniosek do Sejmu o uchylenie immunitetu, a prokuratura sformułuje akt oskarżenia, to sprawa i tak ulegnie rozmyciu w ciągu najbliższych kilku lat. Przypadek, o którym rozmawiamy pokazuje, że każda próba zamachnięcia się na system zbudowany na przełomie 1989/1990 polegający na utrzymaniu w dużej mierze w strukturach "nowego państwa polskiego" starych struktur sowieckich, dobrze przez niekontrolowanych, a przynajmniej współdziałających albo komunikujących się z nimi, musi ponieść polityczne albo procesowe konsekwencje. Takie konsekwencje polityczno-procesowe ludzie, którzy włączyli się w projekt weryfikowania, likwidowania Wojskowych Służb Informacyjnych ponoszą.
"Raport nie służył bezpieczeństwu państwa, ponieważ ujawniał informacje o faktach i osobach, które powinny być chronione tajemnicą państwową". Takich zarzut formułuje były szef kontrwywiadu, a obecnie poseł PO Konstanty Miodowicz. Muszę powiedzieć, że to infantylne tłumaczenia. Po pierwsze formułują je członkowie aparatu bezpieczeństwa, który przez lata służył nie narodowi polskiemu, ale ościennemu mocarstwu. Jak widać po tak absurdalnych tezach, niektórzy członkowie tego aparatu nie są w stanie pozbyć się takiego spojrzenia do dziś. Po drugie, skoro Sejm ustanawia prawo mówiące o tym, że agentura WSI nie może korzystać z tej najwyższej formy immunitetu, jakim jest fakt chronienia jej przez tajemnicę państwową, to nie można z tego czynić zarzutu. Ustawa w jasny sposób określała zakres przedmiotowy oraz podmiotowy raportu z weryfikacji. A komisja i jej przewodniczący wykonali jedynie prawo przegłosowane przez Sejm. Nie przypominam sobie, aby ci, którzy głosowali za likwidacją WSI, w toku realizacji ustawy, krytykowali jej przebieg. Przypomnijmy sobie, kiedy dokładnie Konstanty Miodowicz i jego ekipa, która za wyjątkiem Bronisława Komorowskiego głosowała za przyjęciem tej ustawy za rządów Jarosława Kaczyńskiego, (kiedy ta ustawa była wykonywana) sformułowali merytoryczną krytykę. Nie przypominam sobie takiej krytyki. Teraz przypomina to głosy takich sfrustrowanych dzieci.
Zostawmy WSI. Zlikwidowane, ale mimo to aktywne są elementem szerszego obrazu. Mamy też sprawę Gromosława Czempińskiego, nie w pełni jeszcze zbadaną postać Tomasza Turowskiego. Przykłady pokazujące, że jest problem na linii państwo -służby specjalne. To są dobre przykłady. Od dawna byłem zwolennikiem, a nawet członkiem grupy ekspertów opowiadających się za wprowadzeniem tzw. "opcji zerowej" w polskich służbach specjalnych. Realizacja wielkiego projektu odcięcia się całkowitego organizacyjnego i kadrowego od poprzedniczek, komunistycznych służb aparatu bezpieczeństwa zagwarantowałaby państwu polskiemu nieciągnięcie za sobą całego ogona patologii. Tego niestety nie zrobiono. W 1990 r., projekt przekształcenia Służby Bezpieczeństwa w Urząd Ochrony Państwa pisał nie, kto inny jak gen. Czesław Kiszczak, a minister Krzysztof Kozłowski, minister Andrzej Milczanowski i osobiście wspomniany już Konstanty Miodowicz byli tylko jego wykonawcami i potem czerpali z tego profity. Tę dyskusję już przerabialiśmy.
Przerabialiśmy i brak opcji zerowej to fakt. Ale ludzi takich jak Gromosław Czempiński czy Tomasz Turowski przedstawia się, jako "profesjonalistów i bohaterów ", którzy kiedyś służyli państwu, (nie ich wina przecież, że komunistycznemu) i teraz też służą państwu, nazwijmy to "nowemu". Nie można od tych ludzi spodziewać się lojalności wobec państwa polskiego i interesów narodu polskiego, tak jak ten naród definiował go przez lata. Przypomnę pewną formułę, która była często używana niemal jak zaklęcie i pojawia się ona ciągle. Tą formułą jest zwrot "interes służb". Dobrze pokazuje to mentalność tych ludzi. Wytyczną jest "interes służb". Powiedzmy sobie jasno, interes tych służb nie jest tożsamy z interesem państwa polskiego, nawet nie musi być zbieżny z interesami państwa polskiego. Może być zbieżny w pewnych momentach, ale nie musi. Większym priorytetem ponad jakiś inny interes będzie zawsze "interes służb". Ludzie wyszkoleni przez służby tamtego okresu mają wpojoną tę zasadę i nią się kierują.
W Polsce "rządzą służby". W nieoficjalnych rozmowach politycy różnych opcji nie mają problemów, żeby tak stwierdzić. Co to znaczy? Chociaż w rozmowach kuluarowych jest to często powtarzane przez polityków, to jednak nikt poza dwoma przypadkami rządów Jana Olszewskiego i Jarosława Kaczyńskiego, nie podjął próby poradzenie sobie z tą patologią. A, co trzeba podkreślić, oglądamy tylko niewielki skrawek spowodowany nierozwiązaniem tego problemu.
W związku z zatrzymaniem gen. Czempińskiego pojawił się motyw przejęcia w momencie transformacji struktur wywiadowczych zbudowanych w PRL przez Amerykanów. Faktem są rozmowy prowadzone przez przedstawicieli CIA w Lizbonie, Rzymie i w Magdalence z przedstawicielami wywiadu cywilnego PRL, m.in. z płk. Makowskim. Czy możemy mówić o takim przejęciu, jak daleko ono było czy jest posunięte? Funkcjonariusze komunistycznego wywiadu w momencie, gdy wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazywały na upadek systemu sowieckiego podjęli rozmowy z Amerykanami przy pełnej zgodzie szefostwa MSW. Inicjatorami rozmów byli Amerykanie, a tematem było zaoferowanie im przez tych funkcjonariuszy daleko idących usług. Mówił o tym chociażby człowiek lewicy, były szef MSW minister Zbigniew Siemiątkowski. Ci funkcjonariusze robili później karierę, najpierw budując służby specjalne III RP, a później obejmując w nich kierownicze stanowiska, łącznie z fotelem szefa Urzędu Ochrony Państwa.
Jakie wnioski możemy z tego wysnuwać? Minister Siemiątkowski mówiąc o tym w ubiegłym roku na konferencji w Toruniu nie mówił wprost o "przewerbowaniu" tych funkcjonariuszy. Używał jednak słów bliskoznacznych wskazujących na podwójną lojalność całego tego aparatu państwowego, jakim był wywiad Urzędu Ochrony Państwa zamieniony później na Agencję Wywiadu wobec nowego mocarstwa, sojusznika i władz budowanej "nowej Rzeczpospolitej". Byłem zdziwiony ostrożnością w słowach. Uważam, że aparat państwowy powinien być posłuszny wobec tylko jednego decydenta, legalnie ustanowionego, reprezentującego państwo polskie. Jedyny decydent powinien wyznaczać kierunki realizowania racji stanu, kierunki realizowania tej racji stanu.
Pojawia się pytanie, czy rodzaj podwójnej zależności służb specjalnych wpływa na kształt, zakres suwerenności państwa? Sprzeciwiałem się, gdy w latach 2002-2003 koalicja SLD-PSL wprowadzała uprawnienia dla szefów Agencji Wywiadu, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i ówczesnych WSI pozwalające im de facto na prowadzenie "własnej polityki zagranicznej". Możliwość kontaktów z szefami służb specjalnych innych krajów poza wiedzą premiera czy szefa obrony narodowej tworzą odrębną quasi-politykę zagraniczną, pogłębiając i tak daleko posuniętą autonomię służb. Moja teza jest taka, że takich uprawnień poszczególne służby nie powinny mieć. Po drugie problem podwójnej zależności istnieje, i jak najszybciej powinien zostać rozwiązany. Oczywiście na korzyść państwa polskiego.
W jaki sposób można rozwiązać ten problem? Przede wszystkim trzeba przeciąć bezwzględnie wszelkie pępowiny, które łączą te służby (mimo dokonanych przez 20 lat zmian organizacyjnych i kadrowych) ze swoimi poprzedniczkami. Żeby daleko nie szukać, weźmy przykład pana Turowskiego. Tego typu funkcjonariusze działający w strukturach wywiadu komunistycznego, szerzej wywiadu sowieckiego i realizowali ich główne interesy, a którzy potem przeniknęli do struktur służb specjalnych nowego państwa. Kolejny etap to pozbycie się tej agentury, którą do tej pory posługuje się Agencja Wywiadu, opartej głównie na ludziach PZPR i kształcących się w Związku Sowieckim. Jeszcze raz powtórzę, to już dawno powinno zostać przecięte przez prawdziwe polskie rządy, kierujące się polską racją stanu, a nie racją stanu sojuszników, które mogą być zbieżne z polska racją stanu, ale nie muszą. Ale tutaj otwieramy nowy, szeroki i odwieczny problem serwilizmu polskich elit politycznych. Historia pokazuje nam, że często mamy do czynienia z orientowaniem się naszych elit bardziej na ościenne mocarstwa niż na własnego suwerena.
Antoni Macierewicz w rozmowie z naszym portalem w kontekście Turowskiego mówił o tym, że nie docenia się faktu, iż to właśnie szef MSZ Radosław Sikorski ściągnął go z zewnątrz do resortu spraw zagranicznych z przeznaczeniem do pracy w Moskwie. Nieoficjalnie mówi się o dobrej znajomości obu Panów. Radosław Sikorski, którego znam osobiście od czasów, gdy miałem przyjemność służenia w rządzie Jana Olszewskiego, odkąd pamiętam zafascynowany był służbami specjalnymi. Imponowała mu ta sfera życia i zwracał na nią dużą uwagę. Kwestie tego, kiedy obaj panowie się poznali, czy prawdą jest, że odwiedzali się w domach pozostają do wyjaśnienia. Podobnie jak pytanie o wpływ pana Turowskiego na ministra Sikorskiego w pierwszych miesiącach po objęcia tego stanowiska. Minister spraw zagranicznych powinien na te pytania publicznie odpowiedzieć.
Wracając do "interesu służb". Do zatrzymania gen. Czempińskiego w życiu publicznym panowało przekonanie o swoistej "nietykalności" tego typu postaci. A gdy próbowało się je stawiać przed wymiarem sprawiedliwości, należało to rozumieć, jako "walkę o wpływy pod dywanem". Czy wobec tego możemy bliżej określić, kto i dlaczego zdjął "parasol ochronny" z nad byłego szefa UOP? To ciekawe pytanie, bo uważam, że w Polsce najsilniejszy immunitet wynika nie z prawa, ale z faktu bycia funkcjonariuszem, albo współpracownikiem służb specjalnych. Przykład jak może skończyć się dla wymiaru sprawiedliwości zderzenie ze służbami specjalnymi mieliśmy w Polsce w 2001 r. Były zastępca delegatury UOP w Katowicach, Mariusz Szekiel został zatrzymany i zaaresztowany na wniosek najwyższych władz prokuratury, a na czele tych władz był ówczesny minister sprawiedliwości ś.p. Lech Kaczyński. Efekt był taki, że po potwierdzeniu przez sąd wniosku o areszt tymczasowy, ówczesny szef UOP płk. Zbigniew Nowek ostro zaprotestował. Pojawiał się list szefów wszystkich delegatur UOP, którzy ujęli się za swoim kolegą i zaprotestowali przed jego aresztowaniem.
Minister Lech Kaczyński stracił stanowisko. A jego następcą minister Iwanicki dokonał czystki w gdańskiej prokuraturze, która realizowali tę sprawę. Myślę, że katowiccy prokuratorzy, na których terenie to wszystko się odbywało 10 lat temu doskonali zapamiętali tamtą lekcję. Dlatego teraz mogliśmy zobaczyć, że prokuratura samo-ograniczyła się do złożenia wniosku o zastosowanie środka zapobiegawczego w postaci kaucji. Nie było nawet mowy o areszcie, który w normalnych warunkach w przypadku innej osoby, byłby jak najbardziej na miejscu. I z pewnością taki wniosek zostałby postawiony. Wymiar sprawiedliwości wie, że w starciu ze służbami, "interesem ludzi służb" przegra, dlatego włącza autocenzurę. Co nie zmienia oczywiście faktu, że samo postawienie zarzutów takiej postaci świadczy, że w jakimś stopniu ten parasol został zdjęty. Ale bez reperkusji w życiu prywatnym, czy zawodowym. Ta sytuacja pokazuje, że interes służb w środowisku nadal działa i nadal działa ten immunitet, tylko może już w nieco słabszej formie. Rozmawiał Mariusz Majewski
Łupki na niedźwiedziu Zamiast łudzić się gazem łupkowym, Polska powinna raczej przeprosić się z węglem, bo cele emisyjne i tak nie będą spełnione, a UE będzie musiała skorygować swą politykę klimatyczną. Główną zaletą gazu łupkowego ma być to, że pozwoli on nam zagrać na nosie niedźwiedziowi ze Wschodu. Druga zaleta – też niedźwiedziej natury, – że jeszcze przed rozpoczęciem wydobycia pozwala on dzielić skórę na niedźwiedziu i snuć miłe rojenia o Polsce w roli europejskiego Kuwejtu z radykalnymi podwyżkami rent i emerytur, sutym budżetem resortu zdrowia i opieki społecznej, edukacji, kultury, obrony itp. Otóż spieszę donieść, że obie te niedźwiedzie zalety są nie tylko przesadne i wątpliwe, ale także i podniecenie nimi wywołane może być przedwczesne. Z gazu łupkowego jeszcze mogą być nici. Po pierwsze, dlatego, że w rozpoznaniu zasobów i możliwości jesteśmy dopiero na samym początku drogi. To, że jak dotąd rząd wydał już różnym firmom przynajmniej 110 licencji na poszukiwania nie znaczy wcale, że gaz jest w wystarczającej ilości i – co równie ważne - jakości, aby go wydobywać. Jak na razie wywiercono dopiero 12 odwiertów próbnych. Przy obecnie dostępnej technologii w ciągu tygodnia wierci się około 1000 metrów „z impetem w głąb”, a cały otwór wykonuje się w około dwa miesiące. Oczywiście jednocześnie można wiercić i wierci się w wielu miejscach, ale w sumie potrzeba minimum 300 otworów i tyluż szczegółowych analiz wydobytych z nich próbek, aby stwierdzić czy gaz zawarty w łupkach dewońskich w Polsce występuje w opłacalnej ilości, aby go wydobywać. Do końca 2012 zostanie wywierconych najwyżej 50-80 otworów, w latach 2013-14 kolejne 200, może 300. Dopiero wtedy będzie można określić techniczne walory złoża i opłacalność produkcji. Opłacalność określi dopiero przyszły a nie obecny rynek. Część rosnącego obecnie rozczarowania gazem w USA wynika z tego, że w wyniku masowego wydobycia jego cena gwałtownie tam spadła: jeszcze w roku 2008 wynosiła 12-13 $ za tcf (tysiąc stóp sześciennych), w 2010 spadła do 8$, a dziś wynosi już tylko 3,8$/tcf wellhead, czyli u wylotu wiertni. Jest to ogromna różnica w stosunku do oczekiwanej opłacalności z okresu podejmowania decyzji o wydobyciu. Jeszcze ważniejsza jest, jakość próbek. Wiceminister gospodarki Maciej Kaliski, który jest profesorem krakowskiej AGH i specjalistą od technik górniczych, twierdzi, że w celu opłacalnego wydobycia zawartość gazu w skale musi przekraczać minimum 4% jej objętości. Sam gaz, który po uzyskaniu z łupków nie różni się od konwencjonalnego gazu ziemnego, musi mieć odpowiednią czystość minimalną: najwyżej 4,5% zawartości wody, maximum 5% płynnych frakcji ropy naftowej i najwyżej 2% innych domieszek organicznych. Ważna jest miąższość pokładów, ich grubość, gęstość, przepuszczalność, porowatość, zawartość gliny, piasku, itp. „Na dzień dzisiejszy”, jak lubią mawiać technokraci, pierwsze wyniki odwiertów wykonanych przez przedsiębiorstwo Nafta-Piła (tak sobie w tym momencie myślę, że Nafta-Świder chyba wierciłby lepiej?) na zlecenie kanadyjskiego koncernu Talisman trochę wszystkich rozczarowały. Polskie warstwy łupków dewońskich wydają się owszem dość grube, ale są miękkie i ciastowate, z dużą domieszką gliny i mogą okazać się trudne do wyciskania z nich gazu wodą, a przynajmniej o wiele trudniejsze niż łupki amerykańskie. Z pierwszych, próbnych szczelinowań wyciśnięto niewiele gazu. Być może trzeba będzie dodawać do wody sporo agresywnych środków chemicznych, aby skała puściła i dała się dokładnie wydoić. Firmy poszukujące podkreślają jednak, że z wnioskami nie należy się spieszyć. W tzw. międzyczasie czekają na nowe, jeszcze korzystniejsze dla nich regulacje prawne i podatkowe. Z jednej strony roztaczają miraże łupkowego raju, a z drugiej rozmnażają warunki ich spełnienia. Widać, że to stare wygi i wiedzą jak się rozmawia z rządami. Dla władz w Polsce, które za wszelką cenę chcą mieć lepszą pozycje przetargową do przyszłych rozmów z Gazpromem właściwie ważne jest jedno pytanie: czy i w jakiej proporcji gaz łupkowy zastąpi rosyjski import do roku 2022, kiedy wygaśnie obecna umowa na dostawy 10 bcm (miliardów metrów sześciennych) gazu ziemnego rocznie, które po cenach związanych z giełdą ropy naftowej rurociągami dostarcza nam z Rosji Gazprom. W tym samym kontekście Warszawa wiąże także duże nadzieje z terminalem skroplonego gazu ziemnego, (czyli LNG) w Świnoujściu, który ma być uruchomiony w 2014 roku, co pozwoli kupować gaz skroplony po cenie niezależnej od ropy i przywozić go tankowcami w miarę zapotrzebowania. Entuzjazm dla terminalu LNG trochę ostatnio przygasł odkąd wiadomo, że inwestycję trzeba było mocno okroić w porównaniu z pierwotnym planem. Zwiększany udział gazu w tzw. miksie energetycznym ma dopomóc Polsce spełnić przynajmniej częściowo zakładane unijne cele redukcji emisji dwutlenku węgla, bo ze spalania gazu powstaje go mniej niż ze spalania paliw stałych. Jednakże w warunkach także gazowej niepewności zasadnym staje się pytanie: dlaczego nie przeprosić się z węglem? Mówienie o kryzysie energetycznym w kraju tak uprzywilejowanym przez naturę jak nasz jest właściwie nieporozumieniem. Polska ma jedne z największych rozpoznanych zasobów węgla kamiennego na świecie, które przy obecnej skali wydobycia i zapotrzebowania starczą nam na 300 lat! Nikt inny, nie tylko w Europie, ale bodaj na świecie, nie ma takich zasobów ropy ani gazu, które starczyłyby na dłużej niż 100 lat! Kopalnie są, infrastruktura do przewozu jest, górnicy i tradycje górnicze są, sprzęt górniczy to jedna z naszych specjalności eksportowych, prawie wszystkie nasze elektrownie pracują na węglu, z którego wytwarza się 95% energii elektrycznej w Polsce. Wniosek nasuwa się sam: kontynuować węgiel! Oczywiście, trzeba zadbać o jak najczystsze technologie spalania, odsiarczania itp., ale i te technologie są i są ciągle rozwijane. Trzeba też stale modernizować kopalnie, warunki bezpiecznego wydobycia, infrastrukturę węglową, energetyczną itp. Trzeba zwiększać kogenerację, czyli jednoczesne wytwarzanie i elektryczności i ciepła w elektrociepłowniach, co w naszym klimacie jest wszędzie zasadne. Ale i tak wszystkie te inwestycje razem wzięte byłyby o wiele mniejsze i dużo pewniejsze niż budowanie od podstaw kontrowersyjnego przemysłu łupkowego z całą infrastrukturą. Argumentem przeciwników węgla jest to, że będziemy płacić kary za emisje dwutlenku węgla narzucone w przyjętej strategii UE. Ale przecież już dziś wiadomo, że przewidziane i założone przez UE cele redukcji emisji, CO2 są niemożliwe do osiągnięcia. Jak to ujął dr Fatih Birol w swoim dorocznym raporcie o perspektywach energetycznych dla świata „drzwi dla scenariusza dwóch stopni Celsjusza zamykają się bezpowrotnie?. Wiadomo, zatem, ze trzeba będzie przyjąć jakiś inny scenariusz. Klimat na Ziemi ociepla się prawdopodobnie wskutek emisji w skali całego globu i aby ja zmniejszyć, wszystkie kraje świata musiałyby przyjąć jedną wspólną linię postępowania. Tymczasem logicznie biorąc wysiłki UE nie mają wielkiego znaczenia chociażby wobec faktu, że wszystkie oszczędności na emisji, jakie cała Europa może poczynić w ciągu roku, zostaną zniweczone przez rosnącą emisję samych tylko Chin w ciągu niespełna miesiąca (raport MAE 2011). Do tego dochodzą Indie, które węglem stoją i na węglu jeszcze bardziej opierają swoje plany na przyszłość. Węgiel wszędzie mocno podrożał i stał się opłacalny. Na całym świecie w jego wydobycie wiele się obecnie inwestuje. Węgiel umacnia swą pozycję w planach i strategiach energetycznych ponad 20 krajów świata. O jakim wycofywaniu się z węgla można, więc mówić poza Europą i co to da, nawet, jeśli Europa się z niego wycofa, skoro inni tym więcej nakopcą? Niebo i kołdra, z CO2 jest przecież nad całą Ziemia, a nie tylko nad Europą. Panikarskie, irracjonalne zachowania wielu zamożnych społeczeństw i rezygnacja z atomu w wyniku katastrofy w elektrowni Fukushima wszędzie przede wszystkim umocni węgiel, bo jest miejscowy, pewny i nadal stosunkowo tani, także w Europie.Zapowiadany na lata kryzys finansowy osłabi zresztą i w UE entuzjazm dla dalszego subsydiowania paliw i energii odnawialnych, które tylko, dlatego są rozwijane, że towarzyszą im wielkie i stałe dopłaty rządowe. To przecież nie rynek popycha rozwój technologii wiatrowych, słonecznych, czy biopaliw, tylko eurounijny dogmat przyjętego kierunku polityki energetycznej, który wymaga sowitego dofinansowywania. Oczywiście jest to dofinansowywanie w nadziei, że uzyskane z czasem usprawnienia oraz sama skala stosowania tych rozwiązań obniżą koszty na tyle, że dalsze wsparcie finansowe stanie się niepotrzebne, ale do tego stadium jeszcze bardzo dużo brakuje. Związek, CO2 ze zmianą klimatu nie jest już zresztą tak kategoryczny i jednoznaczny jak uważano jeszcze kilka lat temu. Prof. Zbigniew Jaworowski słusznie wskazuje, że o klimacie na Ziemi decydują cykle aktywności Słońca, a przed epoką przemysłową zmiany klimatyczne były często o wiele bardziej dramatyczne niż dzisiaj. Np. w naszej części Europy, za naszej polskiej historii po zimnych wiekach V-VII nastało znaczące ocieplenie. Klimat poprawił się tu tak dalece, że Krzyżacy – zakon zawiązany w Palestynie - zostali sprowadzeni z południa, z ciepłego Siedmiogrodu na Mazowsze i do Prus najpierw sprawdziwszy, że da się tu uprawiać winorośl, potrzebną tym obłudnikom do wyrobu wina mszalnego. Później, w wiekach XVII-XVIII nastąpiło tu z kolei małe zlodowacenie: każdej zimy większość rzek w Europie przynajmniej do Alp zamarzała na kość, podobnie jak półsłodki przecież Bałtyk. Zima była porą intensywnych podróży, bo jeździło się wtedy saniami po lodzie, a rzeki zastępowały autostrady. Do Szwecji i Danii też jeździło się po lodzie, co opisuje m.in. w swych pamiętnikach Jan Chryzostom Pasek. Na środku zamarzniętego morza stawiano karczmy, w których podróżni zatrzymywali się na ciepłą strawę i nocleg. Pasek barwnie pisze, że w takiej nagrzanej duńskiej gospodzie wszy i pluskwy gryzły go nocą w barłogu tak bardzo, iż nie mógł zasnąć, mimo że stosował prosty i naturalny środek nasenny „po wielekroć do masturbacji się uciekając”. Widać z tego, że życie mniej się zmienia niż klimat i to bez naszego udziału. Skoro jednak nie mamy wielkiego wpływu na klimat, to może nie warto sprzęgać polityki energetycznej z klimatyczną. Polityka UE także pod tym względem może okazać się równie błędna i dogmatycznie tępa, jak w sprawie euro. Dla Polski nie ma bardziej logicznej i rozsądnej drogi jak podtrzymanie i udoskonalanie energetyki węglowej. Obawy przed karami z Brukseli stają się coraz mniej istotne, skoro także nad dalszym losem samego Eurokołchozu zawisła gęstniejąca niepewność. Nie powinno być tak, że strategicznie uciekamy od węgla z obawy przed gniewem organizacji, która coraz bardziej okazuje się pomyłką historii i której pojutrze może nie być. Bogusław Jeznach
Polska w zaniku W dowcipie z czasów, kiedy PRL była zadłużona (tylko) na 25 mld dolarów, Zenon Laskowik poucza Bohdana Smolenia, by zamiast narzekać, że samochód nie nadaje się do użytku, bo ma zepsute jedno koło, mówił, że trzy koła są sprawne. Taka informacja nie tylko jest zgodna z prawdą, ale brzmi o wiele lepiej. Ten stary dowcip pokazywał, jak działała ówczesna propaganda, i mimo upływu czasu pasuje on do polskiej rzeczywistości po 22 latach tzw. transformacji ustroju. O tym, w jakim kierunku zmierza dziś Polska, wiemy tylko tyle, ile przekażą nam media i władza, a te w większości nadal trwają w przeświadczeniu, że samochód jest sprawny, bo ma aż trzy dobre koła. Jak ma bezpiecznie rozwijać się kraj, który pozbawił się przemysłu, zlikwidował stocznie, kopalnie, sprzedał większość strategicznego majątku narodowego, zredukował i rozbroił własną armię, wyzbył się banków, oddając je w obce ręce, w końcu bezkrytycznie scedował swoje prawo i polityczne decyzje na rzecz Unii Europejskiej? Jakie perspektywy ma kraj, który dopiero niedawno spłacił swoje długi z lat 70, a już dziś jest realnie zadłużony na 3 biliony złotych, wliczając w dług publiczny system ochrony zdrowia i ubezpieczeń społecznych. Taki kraj może tylko wegetować i wisieć u klamki możnych i bogatych. Ludność takiego wyzbytego własności kraju może liczyć jedynie na pracę w handlu i usługach i poszukiwanie pracy na Zachodzie. W minionych 22 latach Polska pozbyła się prawie 1,5 miliona swoich obywateli szukających dla siebie lepszych perspektyw w bogatszych krajach. Takiego exodusu nie było w powojennej historii Polski. Polskiej mediokracji, która zatraciła wiarę w jakiekolwiek znaczenie naszego kraju i chęć faktycznych reform, stan taki wydaje się odpowiadać. Wyzbyć się jakichkolwiek aspiracji, siedzieć cicho i usypiać grillujący Naród. A jednym z tych sprawnych kół jest prawo, które pozwala premierowi czuć się bezkarnie, gdy nawołuje do niepłacenia abonamentu na rzecz spółek Skarbu Państwa czy - jak ostatnio - ingeruje w rynek giełdowy przez osłabienie pozycji jedynego dziś polskiego giganta gospodarczego, jakim jest KGHM. Miniony rok przyspieszył także proces zanikania polskiej suwerenności politycznej. Dowodem na to jest kompletna klęska oficjalnego śledztwa smoleńskiego, które zamienia się w wielkie "smoleńskie kłamstwo". Im dłużej będzie trwało udawanie, że Polska z tej traumy "zdała egzamin", tym większy będzie szok po ujawnieniu wyników niezależnego śledztwa komisji Antoniego Macierewicza. Na nic zda się trwanie w "hołdzie berlińskim" złożonym przez ministra Radosława Sikorskiego, który w zbliżeniu niemiecko-rosyjskim nie widzi już kontynuacji paktu Ribbentrop-Mołotow. A przecież nie zmieniły się wektory polityki Unii Europejskiej wobec Rosji. O wszystkim decydują Niemcy, dla których najważniejszym partnerem politycznym i gospodarczym wciąż pozostaje Rosja, nowo przyjęty członek Światowej Organizacji Handlu. Otwarcie enklawy kaliningradzkiej, z wszelkimi dziś i w przyszłości negatywnymi dla nas skutkami, było wyłącznie projektem rosyjsko-niemieckim przy niemym, akceptującym udziale Polski. Fasadowość struktur Unii Europejskiej ujawniła farsa z tzw. polską prezydencją. W imię czegoś tak groteskowego jak przekonywanie, że może być coś takiego jak polskie "przywództwo" w UE, wyrzucono w błoto setki milionów złotych. Czerwona lampka nie zapaliła się nawet wtedy, gdy zdecydowano się uszczuplić rezerwy NBP w imię "ratowania strefy euro". Kończący się rok zamykają, jak symbole, nieobecność na pogrzebie Vaclava Havla w Pradze polskiego prezydenta, oficjalnie chorego, choć dał radę następnego dnia pozdrowić swoich fanów na portalu społecznościowym, oraz wystawa na Zamku Królewskim w Warszawie poświęcona Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu pt. "Polityk, mecenas, reformator", ze szczególnym akcentem położonym na "reformator" i "mecenas". Wystawa objęta honorowym patronatem przez prezydenta RP Bronisława Komorowskiego.
Wojciech Reszczyński
Bolszewicko-rosyjska agentura w PRL-bis usuwa Pomnik Katyński w Warszawie — i buduje nowy sobór za 80 mln… Władze Warszawy postanowiły usunąć pomnik katyński z pl. Zamkowego w inne gorsze miejsce, tak, aby nie znajdował się on w samym sercu Polski. Pomnik został odsłonięty w maju 1998 roku na rogu ul. Senatorskiej i pl. Zamkowego, tuż obok Zamku Królewskiego i kolumny Zygmunta. Pomnik ufundowała Polonia amerykańska, gdy okazało się, że władze stolicy RP albo nie chcą, albo nie mogą wystawić pomnika katyńskiego. W obecności ponad 20 tysięcy ludzi, przedstawicieli najwyższych władz państwowych, biskupów, delegacji Jasnej Góry i pocztów sztandarowych z całej Polski pomnik katyński odsłonił pułkownik Ryszard Kukliński, bohater Polski i Ameryki, ostatni skazany na śmierć przez komunistów oficer Wojska Polskiego. On też był autorem inskrypcji na pomniku "Katyń - pamięci oficerów Wojska Polskiego zamordowanych przez komunistyczny totalitaryzm sowiecki na całym obszarze imperium zła po 17 września 1939 roku". Autorem tego skromnego, ale niezwykle sugestywnego pomnika jest artysta rzeźbiarz Andrzej Renes, twórca pomnika Prymasa Wyszyńskiego na Krakowskim Przedmieściu oraz księdza Ignacego Skorupki przed katedrą praską. Literka "t" w straszliwym słowie Katyń jest zarazem krzyżem, co nawiązuje do grafiki pierwszej ulotki Armii Krajowej z 1943 roku, która informowała o sowieckiej zbrodni ludobójstwa na bezbronnych polskich jeńcach. Wiceprezydent stolicy Włodzimierz Paszyński tuż przed świętami prowadził naradę grupy swoich urzędników na temat, gdzie ustawić Pomnik Katyński po usunięciu go z pl. Zamkowego. Kluczowe okazało się stanowisko stołecznego konserwatora zabytków, który uznał, że doktryna konserwatorska UNESCO nie pozwala, aby pomnik katyński znajdował się na pl. Zamkowym. Na czym ta doktryna miałaby polegać, nie sprecyzował ani konserwator, ani wiceprezydent Paszyński. To oczywiście pretekst, tak samo jak wszystkie pozostałe pseudoargumenty używane przez urzędników. W rzeczywistości chodzi o to, że znaczenie pomnika katyńskiego - jedynego w stolicy, znacznie wzrosło po tragicznej katastrofie 10 kwietnia 2010 roku pod Smoleńskiem, kiedy w drodze do Katynia zginął prezydent Lech Kaczyński i elita Rzeczypospolitej. Od tej pory pod pomnikiem na pl. Zamkowym bez przerwy składane są kwiaty, palą się znicze, gromadzą i modlą ludzie. Wszystkie manifestacje, które szły pod Pałac Prezydencki 500 metrów od pomnika, zapalały przy nim znicze. Pod pomnikiem katyńskim składała wieniec również pani prezydent stolicy Hanna Gronkiewicz-Waltz.
Jej rzecznik oświadczył, że miasto "zrobi wszystko, aby znaleźć dla pomnika lokalizacjię w reprezentacyjnym miejscu w centrum miasta". Problem polega na tym, że każde miejsce będzie mniej reprezentacyjne od obecnego, i o to właśnie chodzi! Usunięcie pomnika katyńskiego jest tylko jednym z elementów szczególnego rodzaju polityki historycznej, prowadzonej w interesie Rosji. Oto na Polach Mokotowskich w Warszawie ma stanąć cerkiew prawosławna, dokładnie sobór, czyli prawosławna katedra. Dziwnym przypadkiem cerkiew ma znajdować się akurat nieopodal miejsca, gdzie w maju 1935 roku był katafalk z trumną Józefa Piłsudskiego, kiedy zwycięski wódz odbierał ostatnią defiladę Wojska Polskiego. Koszt budowy razem z działką przekracza 80 mln zł ze Skarbu Państwa! Zgodę na budowę soboru wydały władze RP, w tym Ministerstwo Obrony Narodowej i wojewoda mazowiecki! Dla kogo budowana jest ta monumentalna cerkiew, dlaczego są na nią pieniądze polskich podatników, kiedy brak pieniędzy na dokończenie Świątyni Opatrzności?! Józef Szaniawski
Biedanadzór Parulskiego Jeśli prokurator Karol Kopczyk zostanie odsunięty od sprawy, śledztwo padnie - mówi jeden z pełnomocników rodzin smoleńskich. - Faktycznie, początki naszej znajomości może i nie były najserdeczniejsze, ale z czasem relacje się poprawiły, Kopczyk pracuje po kilkanaście godzin dziennie, nikt nie dysponuje większą wiedzą na temat akt sprawy niż on - dodaje nasz rozmówca. Jak prowadzone jest, jak to określili kiedyś wojskowi śledczy, najważniejsze dochodzenie w historii polskiej prokuratury? Po ujawnieniu przez "Nasz Dziennik" błędu prokuratorów wojskowych - którzy wbrew zapisom kodeksu postępowania karnego powołali do zespołu biegłych mającego sporządzić kompleksową opinię na temat okoliczności katastrofy samolotu Tu-154M Wiesława Franczaka, który wcześniej w tym samym postępowaniu zeznawał, jako świadek - sprawę wyjaśnia wojskowy prokurator okręgowy w Warszawie. Nieuprawnione powołanie biegłego mogło skutkować podważeniem całej pracy zespołu ekspertów, a opinie sporządzone przez Franczaka z pewnością nie mogłyby stanowić dowodu. Zespół został powołany 3 sierpnia. Ile pracy poszło na marne? Naczelna Prokuratura Wojskowa uspokaja i zapewnia, że kluczowe czynności, m.in. związane z wyjazdami do Federacji Rosyjskiej, nie są zagrożone. - Pan Wiesław Franczak do momentu odwołania go z zespołu biegłych dokonywał jedynie analizy zgromadzonego materiału dowodowego. Nie brał udziału w opracowywaniu żadnych ekspertyz, nie wyjeżdżał do Moskwy czy Smoleńska w ramach realizacji czynności wynikających z wniosku o pomoc prawną skierowaną do strony rosyjskiej - zapewnia płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnego Prokuratora Wojskowego. Jak zaznacza, na miejsce odwołanego z zespołu biegłego prokuratora planuje powołanie innego eksperta. Kogo? Pułkownik Rzepa szczegółów nie podaje. Ale powołanie biegłego nie będzie łatwe, bo ławka potencjalnych ekspertów skróciła się dramatycznie w wyniku przesłuchania w charakterze świadków niemal całej eskadry tupolewa ze specpułku. Ich zeznania nic znaczącego do śledztwa nie wniosły, ale ograniczyły znacznie pole manewru i swobodę w przybieraniu biegłych dysponujących wiedzą i doświadczeniem w pilotażu Tu-154M. Oficjalnie wiadomo, że sprawa błędnego składu biegłych jest wyjaśniania. Jednak już ze stanowiska, jakie uzyskaliśmy od Naczelnej Prokuratury Wojskowej, można wnioskować, że jeśli nawet prokuratura wskaże winnego popełnienia błędu i zechce wyciągnąć konsekwencje, to cała odpowiedzialność zostanie skupiona wyłącznie na najbardziej zaangażowanym w śledztwo prokuratorze ppłk. Karolu Kopczyku. To on jest prokuratorem prowadzącym (wraz z zespołem) śledztwo smoleńskie i to on - według naszych ustaleń - miał 3 sierpnia 2011 r. wydać postanowienie decydujące o ostatecznym kształcie zespołu biegłych. Prokuratura, pytana o przeoczenie w tym zakresie osób nadzorujących postępowanie, sprawę ucina błyskawicznie i tłumaczy "niezależnością" działań prokuratora. - O ostatecznym kształcie zespołu decydował prokurator prowadzący śledztwo. Jakakolwiek próba ingerencji w decyzję prokuratora wydającego decyzję byłaby naruszeniem zapisów ustawy, która w sposób wyraźny reguluje kwestię zmiany przez przełożonego decyzji prokuratora podległego - wyjaśnia płk Zbigniew Rzepa, rzecznik Naczelnego Prokuratora Wojskowego. Jak zaznacza, kwestię tę reguluje art. 8 ust. 1 ustawy o prokuraturze, który mówi, iż prokurator prowadzący bądź nadzorujący postępowanie karne przy wykonywaniu czynności określonych w ustawach jest niezależny, a zarządzenia, wytyczne i polecenia przełożonego, które prokurator zobowiązany jest wykonywać, nie mogą dotyczyć treści czynności procesowej.
Sprawdzam: W ocenie prok. Marka Pasionka, pół roku temu odsuniętego od nadzorowania śledztwa smoleńskiego, jeśli prokurator rzeczywiście w swoich działaniach jest niezależny, a nadzór ma charakter konsultacyjno-doradczy, to jednak nie oznacza, że nadzór nie ma tu żadnego pola do popisu i możliwości działania. - Jeżeli do wiedzy prokuratora nadzorującego dociera takie postanowienie lub jest z nim ono wcześniej konsultowane, to jest tu pewne pole manewru. Jeżeli nadzorujący wychwyci pewne mankamenty czy uchybienia, to naturalnie może na nie zwrócić uwagę prokuratorowi. Wykluczam taką sytuacją, że ktoś coś zauważył i nie zareagował. Jeśli tak, to po prostu nie zauważył - tłumaczy w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Pasionek. Jego zdaniem, faktem jest, że prok. Karol Kopczyk jest mocno obciążony postępowaniem i nawet gdyby był autorem postanowienia dotkniętego formalnym błędem, to przy ogromie wykonanej przez niego pracy uchybienie to niekoniecznie powinno skutkować postępowaniem dyscyplinarnym. Jednak ostateczna decyzja w tym zakresie należy do przełożonych, czyli wojskowego prokuratora okręgowego w Warszawie. Jak usłyszeliśmy, prokuratorowi grozi postępowanie dyscyplinarne "z pakietem dolegliwości, który otwiera upomnienie". W ocenie mec. Bartosza Kownackiego, pełnomocnika kilku rodzin ofiar katastrofy samolotu Tu-154M, przy tak wielowątkowym postępowaniu, kilkuset tomach akt błąd może się zdarzyć. W jego opinii, to raczej efekt braku należytego i skutecznego nadzoru nad postępowaniem, który znacznie osłabł po odsunięciu prok. Pasionka i przeciążeniu nadmiarem obowiązków jednej osoby, czyli prokuratora prowadzącego śledztwo. - Mam takie odczucie, że pomyłka nie wyniknęła ze złej woli prokuratora, ale z jego przeciążenia oraz braku odpowiedniego wsparcia. Prokurator Kopczyk wyselekcjonował biegłych i rzeczywiście popełnił błąd. Ale gdyby nadzór spełniał swoją rolę w sposób właściwy, gdyby rzeczywiście było mocne wsparcie zespołu prokuratorów, to ta pomyłka zapewne zostałaby błyskawicznie wychwycona i usunięta przed formalnym powołaniem. Teraz może się okazać, że skoro prokurator prowadzący podjął decyzję, to tylko on za nią odpowiada. W mojej ocenie, w obecnej sytuacji nie byłoby uzasadnione, gdyby to prok. Kopczyk został obarczony odpowiedzialnością za błąd - ocenia Kownacki. Jak oceni sprawę wojskowa prokuratura okręgowa, nie wiadomo. Trudno raczej oczekiwać, że oceniający sami przyznają się do błędu w nadzorze. Jednak pewne jest, że ograniczenie działań prok. Kopczyka czy odsunięcie go od śledztwa dla postępowania oznaczałoby stagnację.
Zespół i nadzór Jak poinformował nas płk Rzepa, śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej prowadzi ppłk Karol Kopczyk wraz z zespołem, w skład, którego wchodzą: mjr Jarosław Sej, ppłk Robert Pyra, kpt. Marcin Maksjan, kpt. Andrzej Wicherski, kpt. Sylwia Głuch, ppłk Janusz Wójcik oraz prok. Renata Kosior. - Zespół prokuratorski funkcjonuje już od kilkunastu miesięcy i codziennie wykonuje żmudne czynności śledcze. W razie konieczności do zespołu dołączani są inni prokuratorzy. Tak było np. w przypadku wyjazdu prokuratorów do Moskwy, dokąd pojechał ppłk Anatol Sawa, na co dzień niebędący członkiem zespołu - zaznaczył rzecznik. Jak dodał, "stosownie do ustawy o prokuraturze, rozporządzenia - regulamin wewnętrznego urzędowania wojskowych jednostek organizacyjnych prokuratury oraz rozkazu organizacyjnego Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, bezpośredni nadzór nad śledztwem w sprawie katastrofy smoleńskiej sprawuje zastępca wojskowego prokuratora okręgowego w Warszawie płk Ryszard Filipowicz, natomiast zwierzchni nadzór służbowy z ramienia Naczelnej Prokuratury Wojskowej sprawuje płk Zenon Serdyński". - Oczywiście waga i znaczenie sprawy powodują, że przebieg śledztwa pozostaje w zainteresowaniu także naczelnego prokuratora wojskowego gen. Krzysztofa Parulskiego oraz wojskowego prokuratora okręgowego w Warszawie płk. Ireneusza Szeląga - zapewnił płk Rzepa. W nadzór nad śledztwem zaangażowany jest również gen. prok. Zbigniew Woźniak, zastępca Parulskiego. Jeśli jednak organizacja pracy i nadzór funkcjonują tak jak zapewnia Naczelna Prokuratura Wojskowa, to racjonalne wydaje się pytanie o to, jak przepływają informacje między śledczymi. Z naszych informacji wynika, że najważniejsze wątki i przesłuchania w śledztwie smoleńskim pozostają w gestii prokuratorów Seja i Kopczyka. Pozostali prokuratorzy z zespołu, mimo zaangażowania w postępowanie, pracują na swoim "odcinku" i nie obejmują całego postępowania. Taką decyzję podjęło szefostwo prokuratury, by ograniczyć "przecieki". Teraz zbiera tego żniwo. Pozostaje również pytanie o rolę, wydaje się, skompromitowanego nadzoru. Bo jeśli nie za poprawność procedur prowadzenia postępowania, to, za co w praktyce odpowiadają prokuratorzy nadzorujący?
NPW pytana o tę sprawę odwołuje się do regulaminu wewnętrznego urzędowania wojskowych jednostek organizacyjnych prokuratury, który precyzuje, iż wewnętrzny nadzór służbowy sprawuje prokurator przełożony, który z tego tytułu m.in. "dokonuje kontroli obciążenia i wydajności pracy podległych prokuratorów, zapoznaje się z aktami prowadzonych postępowań, żąda relacji o przebiegu czynności w poszczególnych sprawach i w razie potrzeby wydaje polecenia określające kierunki postępowania". Z kolei wykonywanie zwierzchniego nadzoru służbowego przez prokuratora z jednostki wyższego szczebla polega na "udzielaniu bezpośrednich konsultacji prokuratorowi prowadzącemu śledztwo głównie w zakresie kierunków prowadzonego postępowania i efektywnego wykonywania czynności procesowych". Wszystko odbywa się z poszanowaniem zasady niezależności prokuratora prowadzącego postępowanie. "W toku zwierzchniego nadzoru służbowego prokurator nadzorca zwraca uwagę na realizację celów i zadań postępowania przygotowawczego, a w szczególności na prawidłową realizację kierunków postępowania, prawidłowość przeprowadzenia i dokumentowania dowodów, szybkość postępowania, zwłaszcza koncentrację czynności, prawidłowość przeprowadzenia czynności związanych z przedstawieniem zarzutów" - podkreśliła NPW. Jak dodano, jeśli w toku zwierzchniego nadzoru służbowego prokurator nadzorca stwierdzi przypadki oczywistej i rażącej obrazy przepisów prawa przez prokuratora prowadzącego śledztwo, zawiadamia wtedy właściwego przełożonego dyscyplinarnego? Funkcje nadzorcze realizowane są także poprzez wizytacje i lustracje. "Nasz Dziennik" zwrócił się wczoraj z pytaniem, jakie działania podejmie lub już podjął w sprawie kontroli, jakości nadzoru nad śledztwem Andrzej Seremet, prokurator generalny. Wczoraj jednak prok. Maciej Kujawski z PG przekazał nam, że z uwagi na fakt, iż Seremet do końca tygodnia przebywa na urlopie, kontakt z nim jest utrudniony. Jak zapewnił, szersze informacje w tej sprawie będą możliwe do przekazania po rozmowie z prok. Seremetem. Nie wykluczył, że stanie się to jeszcze w tym tygodniu.
Marcin Austyn
Przygotowania na śmierć euro Powrót do własnych walut państwowych przez państwa członkowskie strefy euro jest brany pod uwagę przez firmy inwestycyjne, które przygotowują się na tę ewentualność. W miarę jak kryzys długów członków strefy euro przybiera na sile w ciągu ostatnich miesięcy roku 2011 już dwa globalne banki zaczęły przygotowania do dokonywania transakcji za pomocą starych walut europejskich, takich jak drachma, escudo i lira. Nie jest to łatwa procedura w czasie, kiedy rządy członkowskie starają się wzmocnić zaufanie do euro, podczas gdy banki przewiduję śmierć tej waluty i planują na tą nieprzyjemną ewentualność. Urzędnicy odpowiedzialni za technologię przekazów bankowych zwrócili się do belgijskiej firmy Swift, która zawiaduje przekazami płatności bankowych i ma w tej dziedzinie doświadczenie. Banki chciały mieć procedurę przekazów tak przygotowaną włącznie walutami i ich z kodami żeby istniał gotowy system zastępczy, na wypadek powrotu do walut indywidualnych państw. Niestety firma Swift odmówiła udzielania informacji i współpracy w tworzeniu planów na wypadek śmierci euro, jak również nie daje odpowiedzi na pytanie czy dawniej używane kody można by ponownie wprowadzić w życie. Odmowy firmy Swify były spowodowane niechęcią do dalszego przyczyniania się do wiarogodności pogłosek o jakoby zbliżającej się śmierci waluty euro w obliczu obaw na giełdzie walutowej. Niektórzy inwestorzy uważają, że samo przygotowywanie się do powrotu starych walut może przyśpieszyć śmierć euro, której to śmierci starają się uniknąć rządy Niemiec i Francji oraz prezes Centralnego Banku Europy, Mario Draghi. Mimo tego banki inwestycyjne dyskretnie przygotowują się na wypadek nagłego wycofywania euro z obiegu. Brytyjska agencja nadzorująca międzynarodowe transakcje walutowe z W. Brytanią oraz na terenie tego państwa jest w trakcie sprawdzania stanu przygotowań na wypadek śmierci euro. Podobna działalność ma miejsce w USA w ubiegłych tygodniach. Natomiast można zauważyć, że brytyjskie ministerstwo spraw zagranicznych rozpoczęło przygotowania do ewakuacji obywateli brytyjskich z Hiszpanii i Portugalii na wypadek załamania się systemu bankowego w tych państwach. Naturalnie wszystkie przygotowania są przeprowadzane dyskretnie, żeby nie wywołać paniki na międzynarodowym rynku walut. Tymczasem wzrost niepewności, co do transakcji za pomocą euro, powoduje systematyczne i codzienne przekazywanie gotówki z państw południowych strefy euro a zwłaszcza z Grecji w przeciwieństwie do normalnej rutyny dokonywania przekazów gotówkowych, co dwa tygodnie. Dzieje się to w obawie przed nagłym spadkiem wartości waluty euro. Powyżej wspomniane transakcje i przygotowania powrotu do dawnych kodów walut poszczególnych państw europejskich mają na celu zabezpieczenie się przeciwko nagłym przerwom w dokonywaniu transakcji na rynku walutowym na terenie obecnej strefy euro. Poszczególne waluty są zakodowane za pomocą kodów trzy-literowych. Tak na przykład dolar USA jest zakodowany, jako „USD” dla użytku w rozmaitych transakcjach finansowych, takich jak skomplikowane transakcje banków inwestycyjnych oraz w podstawowych rutynowych transakcjach przekazów gotówkowych. Kody walutowe są ustalane w Genewie w Szwajcarii przez Międzynarodową Organizację Standardów (MOS), i używane przez firmę Swift, która obsługuje około 10,000 firm w ponad 200 państwach. Problemem nadal do wyjaśnienia jest kwestia kodów używanych przed stworzeniem strefy euro takich jak stary kod Drachmy – GRD. Chodzi o to czy ten kod ponownie byłby używany na wypadek gdyby strefa euro przestała istnieć albo Grecja przestałaby być członkiem strefy euro. Jak dotąd wszelkie sprawy tego rodzaju są dyskutowane w tajemnicy w Szwajcarii w ramach działalności International Standards Organization oraz agencji SIX Interbank Clearing LTD. Iwo Cyprian Pogonowski
Dowody zbrodni i grunt usuwający się spod nóg Tuska „Oni nie wiedzą, co robić. Znaleźli na jego ciele ślady materiałów wybuchowych. Jak się Polska o tym dowie, będzie skandal”- powiedział portalowi NowyEkran anonimowy pracownik Akademii Medycznej we Wrocławiu, gdzie przeprowadzano sekcję zwłok śp. Zbigniewa Wassermanna. Poza tym w tkankach oraz kościach eksperci mieli znaleźć m.in. tlenek etylu, tlenek propylenu, azotan izopropylenu, pył: aluminium, cyrkonu, magnezu oraz octol i hydrazynę. Dla niewtajemniczonych – octol to materiał wybuchowy, znany i stosowany w Europie Wschodniej, używany w inteligentnie sterowanych pociskach o małych gabarytach za to bardzo skuteczny. Hydrazyna zaś to paliwo rakietowe. To nieprawda, że 10 kwietnia 2010 roku nic nie było zorganizowane – przeciwnie wszystko było zorganizowane – „mgła”, brak borowców, nieznany samolot krążący nad Smoleńskiem tuż przed „katastrofą”, polecenia wydawane bezpośrednio z Moskwy przez tajemniczego generała, „pancerna” brzoza, kłamstwa Ewy Kopacz, oddanie śledztwa Putinowi, zatrzymanie i zniszczenie najważniejszych dowodów, grzeczne respektowanie rosyjskiego zakazu otwierania trumien, ślimaczące się miesiącami „śledztwo”, kampania szyderstw i w końcu pogardliwe milczenie, bo z „wariatami nie ma, o czym rozmawiać”. I kiedy wydawało się, że wszystko jest załatwione, ofiary wraz z pamięcią o nich pogrzebane, a internetowe lemingi obciążające winą śp. Lecha Kaczyńskiego zdominowały wszystkie fora w sieci, cała ta misterna konstrukcja zaczęła się walić.
Ślady materiału wybuchowego „Oni nie wiedzą, co robić. Znaleźli na jego ciele ślady materiałów wybuchowych. Jak się Polska o tym dowie, będzie skandal”- powiedział portalowi NowyEkran anonimowy pracownik Akademii Medycznej we Wrocławiu, gdzie przeprowadzano sekcję zwłok śp. Zbigniewa Wassermanna? Poza tym w tkankach oraz kościach eksperci mieli znaleźć m.in. tlenek etylu, tlenek propylenu, azotan izopropylenu, pył: aluminium, cyrkonu, magnezu oraz octol i hydrazynę. Dla niewtajemniczonych – octol to materiał wybuchowy, znany i stosowany w Europie Wschodniej, używany w inteligentnie sterowanych pociskach o małych gabarytach za to bardzo skuteczny. Hydrazyna zaś to paliwo rakietowe. W dodatku w trumnie Zbigniewa Wassermanna znaleziono oprócz jego DNA, także DNA kobiety, co oznacza, że włożono do niej szczątki dwóch osób. Nawet oficjalne wyniki tej sekcji zgadzają się z rosyjskimi w 10 procentach. O szczegółach osoby, które je znają, po prostu, boją się mówić. Boi się (albo, co bardziej prawdopodobne – czeka na polecenia) także Naczelna Prokuratura Wojskowa. Ekspertyza została do niej przekazana tydzień temu. Do dziś jej treści nie ujawniono ani rodzinie Zbigniewa Wassermanna ani, tym bardziej, opinii publicznej. Dlaczego? Prawdopodobnie właśnie z powodu zawartości owej ekspertyzy. To już poważna sprawa – nie da się jej wytłumaczyć, przemilczeć ani zakrzyczeć ustami służalczych dziennikarzy i „ekspertów”. Jeśli treść, która wyciekła, pokrywa się z tym, co dostała prokuratura, jest to po prostu niepodważalny, dowód, że w Smoleńsku doszło do zamachu, jest to potwierdzenie wyśmianej albo przemilczanej opinii ekspertów Antoniego Macierewicza o dwóch wybuchach, które spowodowały katastrofę. Ujawnienie tego światu oznacza niewyobrażalny międzynarodowy skandal, na który nie pomogą pienia TVNu ani wysiłki cyngli z Czerskiej. Wydaje się, więc, że ów anonimowy pracownik Akademii Medycznej ma rację – Donald Tusk, Ewa Kopacz, Bronisław Komorowski, Radosław Sikorski i Klich najwyraźniej nie wiedzą, co robić. Może gorączkowo zastanawiają się, jak wybrnąć z tej sytuacji. Może za „treningiem” policji 11 listopada, kryje się testowanie tłumienia zamieszek wywołanych wyjściem na ulice ludzi z powodu innego, niż kryzys i szalejąca drożyzna. Może serwilizm Sikorskiego wobec Merkel nie był tylko serwilizmem a próbą znalezienia poplecznika na wypadek, gdy Putin się obrazi. A „obrazi się” z pewnością.
Wrocław, nie Kraków Przyznać im trzeba, że się starali do końca ukryć prawdę. Dowodem jest zlecenie wykonania sekcji zwłok śp. Zbigniewa Wassermanna we Wrocławiu, chociaż najstarszy i najlepszy w Polsce Zakład Medycyny Sądowej mieści się w Krakowie zaledwie 10 km od cmentarza z którego ekshumowano ciało. Rodzina Zbigniewa Wassermanna wręcz dobijała się z prośbą, aby to właśnie tam przeprowadzono sekcję. Nic z tego. Jego szefowa – profesor Małgorzata Kłys – zapytana dlaczego odmówiła przyjęcia ciała i zostało ono odesłane do oddalonego o 250 km Wrocławia, odpowiedziała - Nasze władze nie udzieliły, – że tak powiem – takiego zezwolenia (…) To było poza mną. Podobno decyzja zapadła we władzach Uniwersytetu Jagiellońskiego i to nie od razu po ekshumacji. Naukowcy milczą na ten temat. - Wszystko jest poza nami – powtarzają. Wygląda, więc na to, że decyzję podjął ktoś z zewnątrz. Uczynił to nie tylko w ostatniej chwili, ale też wskazał miejsce przeprowadzenia sekcji – Zakład Medycyny Sądowej we Wrocławiu. Dlaczego we Wrocławiu? -Ponieważ tam jest pani profesor Barbara Świątek, która się tym zajęła z punktu widzenia konsultanta krajowego w medycynie sądowej – odpowiedziała profesor Kłys. Tyle oficjalnego stanowiska. Tymczasem blogerzy przeprowadzili własne śledztwo i doszli do wniosku, że ten wybór najprawdopodobniej był celowy. Pani profesor Świątek zasłynęła już kilkoma ekspertyzami, w których okazywała się nader wyrozumiała w ocenach przyczyn śmierci.
Noworodki w kieszeni fartucha i zastrzyki w celach naukowych Cała Polska była zbulwersowana zdjęciami rozradowanych pielęgniarek z wcześniakami w kieszeniach ich służbowych fartuchów, trzymanymi w dłoniach jak szczenięta. Jedno z tych dzieciątek zmarło. Sekcja zwłok maluszka „nie wykazała” związku pomiędzy śmiercią a zabawą nim pielęgniarek. Opinię dotyczącą braku zagrożenia życia wcześniaków na skutek wkładania ich do kieszeni podpisała właśnie prof. Świątek. Być może tak było. Ale już druga sprawa do dziś wzbudza poważne wątpliwości. To jej eksperci 34 lata po znalezieniu zmasakrowanego ciała, stwierdzili, że Stanisław Pyjas zabił się sam a SB nie miało z jego śmiercią nic wspólnego (nie zgodził się z tą opinią ani IPN ani rodzina zamordowanego studenta). Jeszcze głębszy cień na panią Świątek rzuciła dr. hab. nauk medycznych Zofia Szychowska, również z Wrocławia, która w czasie, gdy na czele uczelnianej komisji dyscyplinarnej stała prof. Świątek, naraziła się i jej i całemu medycznemu środowisku Wrocławia, opisując przypadki korupcji w Akademii Medycznej i stając w obronie dzieci, poddawanych bolesnej i niebezpiecznej dla ich zdrowia i życia punkcji lędźwiowej wyłącznie… dla zaspokojenia czystej ciekawości, w fatalnie zaprojektowanych eksperymentach klinicznych. Ujawnienie tych praktyk wywołało skandal, moobbing wobec dr Szychowskiej oraz… żądanie ze strony prof. Świątek zakazu krytykowania jej przez innego lekarza jako niezgodnego z kodeksem etyki lekarskiej. Dopiero siedem lat później Trybunał Konstytucyjny uznał, że dr Szychowska mogła krytykować prof. Świątek. Biorąc pod uwagę wcześniejsze opinie i stanowisko odnośnie krytyki medyków, profesor Świątek wydawała się być idealną kandydatką do powierzenia jej odpowiedzialnego zadania nadzorowania sekcji zwłok Zbigniewa Wassermanna. A jednak coś poszło nie tak.
Kolejny „wypadek” Opinia publiczna oczywiście nie została o tym, poinformowana, ale wspomniana sekcja zwłok została przeprowadzona już wkrótce po dostarczeniu ciała do Wrocławia. Jednak jej wyniki nie zostały przekazane prokuraturze. Powód? Protokół powinien być podpisany przez prof. Świątek a ta nie przychodziła do pracy. Okazało się, że miała „wypadek samochodowy”, po którym poszła na zwolnienie. A bez jej podpisu protokół pozostawał nieważny i Prokuratura nic nie mogła z nim zrobić. Taka sytuacja trwała przez kilka miesięcy. W międzyczasie odbyły się wybory parlamentarne, których wynik w przypadku ujawnienia treści wrocławskiego protokołu, byłby zapewne zupełnie inny a odpowiedzialni za zatajanie prawdy o zamachu w Smoleńsku, dziś nie sprawowali by władzy. Tym samym wypadek pani profesor był komuś bardzo na rękę. Tak samo, jak kilka innych „wypadków”, do których doszło po smoleńskiej katastrofie.
Trzy trumny otwarto? Rosjanie, jak wiadomo, przysłali ciała ofiar w zalutowanych trumnach i stanowczo zabronili ich otwierania. Polskie władze, łamiąc polskie prawo, wbrew prośbom rodzin i stanowisku opinii publicznej rozkaz z Moskwy wykonały. Jednak trzy trumny otwarto, chociaż tylko dwie „oficjalnie”. Mowa oczywiście o trumnie śp. Lecha Kaczyńskiego, którą otworzono, gdy ciało prezydenta przekładano tuż przed pogrzebem z ruskiej trumny do identycznej, w jakiej spoczęła jego żona. Wbrew pozorom druga nie była trumna śp. Zbigniewa Wassermanna a być może trumna śp. Jerzego Szmajdzińskiego. Na relacjach z jego pogrzebu widać było, że pochowano nie ciało a prochy w urnie. Trumna musiała, więc zostać poddana kremacji. Problem w tym, że ciała ofiar Smoleńska były włożone w trumny drewniane, ale ocynkowane wewnątrz. Zapytany o możliwość kremacji zwłok w takiej trumnie, właściciel zakładu pogrzebowego zaprzeczył. Według niego mogłoby to zakończyć się eksplozją pieca. Dla niego jasne było, że trumnę śp. Jerzego Szmajdzińskiego otwarto. Jeśli tak, to czy premier uzyskiwał na to zgodę Putina? A może dokonał „samowolki”? Trudno uwierzyć, że jeśli w ogóle do otwarcia tej trumny doszło, rodzina zrobiła to sama, bez zgody i wiedzy władz. Pamiętajmy, że wszystkie pogrzeby miały charakter państwowy i przez państwo były organizowane. Czy zgoda na otwarcie wynikała z faktu, że było ono potrzebne nie do celów śledztwa, a z uwagi na formę pochówku? Czy to dlatego rodziny innych ofiar – śp. Przemysława Gosiewskiego, śp. Stefana Melaka, śp. Janusza Kurtyki wciąż zgody nie dostają?
Grunt usuwający się spod nóg W przypadku śp. Zbigniewa Wassermanna sekcja zwłok to zasługa determinacji jego córki. Jej wynik oficjalnie pewnie jeszcze długo nie zostanie podany. Najwyraźniej we Wrocławiu ów tajemniczy „czynnik decydujący” czegoś nie dopilnował, ktoś solidnie wykonał robotę i teraz nie ma, odważnego, żeby się pod nią podpisał ani komukolwiek ujawnił jej efekt. To nawet można zrozumieć – za dużo osób zginęło w „wypadkach” po 10 kwietnia 2010. Pytanie, co dalej? Protokół istnieje i nie można uznać go za fantazję. Trzymanie go w tajemnicy, dowodzi, że jest solidny i… groźny dla Tuska i jego ekipy. Przecieki publikowane w Internecie wzbudziły już falę ataków lemingów albo służb (albo jednych i drugich), co nie zmienia faktu, że Donkowi, Bronkowi, Radkowi i Ewie grunt zaczyna palić się pod nogami. Oczywiście można uznać, że protokół jest nieważny, powiedzieć, że robił go student V roku medycyny, który za ślady materiału wybuchowego uznał dla przykładu – ślady marihuany, bo sobie Zbigniew Wassermann tuż przed lądowaniem „zajarał” skręta dla kurażu, albo inną bzdurę w tym stylu (wystarczy wspomnieć „alkohol we krwi gen. Błasika”). Można przeprowadzenie sekcji zwłok zlecać komuś innemu, dotąd aż wynik będzie „zadowalający”, tylko…, kto w to uwierzy? Nawet najwierniejszym czytelnikom produktu ulicy Czerskiej zapali się chyba światełko ostrzegawcze, że coś tu jest nie tak. Na razie – ujawniony przeciek, dowodzi, że w Smoleńsku doszło zamachu, jakiego nie było w historii świata, a w Warszawie do zdrady narodowej, za którą kiedyś jedyną zapłatą była kula w łeb. Co zrobi z tym protokołem Tusk i jego ekipa? Czy jak w przypadku afer, dowody zbrodni podda pod sejmowe głosowanie licząc na wsparcie SLD i ekipy Palikota? A może po prostu przemilczy, poczeka kolejny rok? Może jak rząd wielkiej Brytanii zdecyduje o ujawnieniu treści tego protokołu w 2050 roku? Jeśli przeciek jest prawdziwy, zagrożenie dla premiera, prezydenta i ich świty, jest tak wielkie, że można spodziewać się po nich wszystkiego Aldona Zaorska
Ofensywa socjalistów trwa Oto ONI od 1 stycznia wprowadzają zakaz... kupowania i sprzedawania psów (nierasowych). Ktoś mógłby pomysleć, że trudno przebić towarzyszy Hitlera i Stalina w produkowaniu nakazów i zakazów - ale neo-faszyści z Unii Europejskiej i ich pachołki w Polsce robią to niemal codziennie. Ledwo minęły święta - a dowiadujemy się, że znów nam czegoś nie będzie wolno!
Jak z powyższego można się dowiedzieć: "wykroczeniem będzie zarówno sprzedawanie i kupowanie zwierząt domowych na targowiskach, targach, giełdach, jak i prowadzenie targowisk, na których handluje się zwierzętami domowymi. Psami i kotami będzie można handlować tylko w miejscach ich chowu lub hodowlach. Zwierzęta te będzie można kupić także w schroniskach." Oczywiście są i fellow-travellers: pani "Katarzyna Śliwa-Łobacz z fundacji Mondo Cane działającej na rzecz zwierząt oceniła, że przepis wpłynie na ograniczenie pseudohodowli zwierząt domowych, m.in. psów i kotów." Jasne: trzeba powstrzymać pokątnych szewców produkujących pseudo-buty, baby sprzedające na bazarach pseudo-serki - itp. Nie będę tego nawet komentował. Przecież każdy wie, że na bazarze można kupić pieska za 50 zł - a za takiego samego kundelka schronisko żąda 300 zł... i płaci od tej transakcji podatek. JKM
Sodomia polityczna Antoni Słonimski w swoim „Alfabecie wspomnień” pisze, że kiedy we Francji zmarł tamtejszy polityk Arystydes Briand, warszawski fryzjer zareagował na tę wiadomość gwałtowna irytacją: „nakradł się, nakradł i umarł!” Ta historia dowodzi, że nie zawsze prosty lud szanuje swoich Umiłowanych Przywódców – a Arystydes Briand był politykiem socjalistycznym, w typie podobnym do Janusza Palikota, przynajmniej, jeśli chodzi o wrogość do chrześcijaństwa, co zarówno wtedy i dzisiaj nazywało się i nazywa rozdziałem Kościoła od państwa. Briand bardzo popierał ten rozdział, co w praktyce polegało między innymi na rabunku przedmiotów kultu, które we Francji, mimo spustoszeń w czasie rewolucji, często jeszcze przedstawiały znaczną wartość materialną. Ówcześni socjaliści bywali, przeto ludźmi zamożnymi, przy czym nie zawsze potrafiliby wyjaśnić, w jaki właściwie sposób się wzbogacili – toteż bardzo usilnie pracowali nad skierowaniem zarówno ciekawości w tym względzie, jak i frustracji ludzi prostych przeciwko Kościołowi, co nawet miało swoją nazwę: „gryźć proboszcza”. Oczywiście w partii rozwijała się także robota ideologiczna; na pewnym zebraniu bardzo krytykowano towarzysza, który posłał dziecko do Pierwszej Komunii. W złożonej samokrytyce (to wcale nie był wynalazek Józefa Stalina, tylko takich dobroczyńców ludzkości jak m.in. Arystydes Briand) atakowany wyjaśniał, że dopuścił się tego czynu pod wpływem żony. – Ja bym udusił taką żonę! – krzyknął jakiś towarzysz. – O, tak, tak, towarzyszu – żywo zareagował Briand – a potem moglibyście urządzić jej pogrzeb cywilny! Ciekawe, czy w podobny sposób przebiegają zebrania partyjne Ruchu Palikota lub SLD – czy też nie bawią się tam w żadne ideologiczne dyrdymały, tylko wymieniają się doświadczeniami, z czego by tu jeszcze można wydostać szmal i gdzie najlepiej go schować? Pod tym względem Arystydes Briand był szalenie tolerancyjny dla tak zwanych ludzkich słabości i kiedy jakiś cnotliwiec wzdragał się przed podpisaniem jakiegoś świństwa twierdząc, że jego ojciec przewróci się w grobie, Briand dobrotliwie go namawiał: niech pan podpisze – a ja już jakoś dogadam się z pańskim ojcem. Więc trudno aż tak bardzo dziwić się warszawskiemu fryzjerowi, że na wiadomość o śmierci Brianda zareagował taka irytacją. Coś tam musiał o nim wiedzieć – być może zresztą, że zły był na Brianda za Locarno – traktaty zawarte z niemieckim ministrem spraw zagranicznych Gustawem Stresemanem, w których Niemcy potwierdzały granicę z Francją i Belgią – natomiast odmówiły uznania granicy z Polską i Czechosłowacją. Za to Briand dostał pokojową Nagrodę Nobla. Wspominam o tym, bo nasz straszny dziadunio Władysław Bartoszewski, w 1996 roku wziął skwapliwie od Niemców złoty medal imienia ostentacyjnego wroga Polski Gustawa Stresemana. Za co mu Niemcy go dali, podobnie jak wiele innych nagród – to już oni sami wiedzą najlepiej. Ale cokolwiek byśmy nie powiedzieli o Arystydesie Briandzie, to warto zwrócić uwagę, że wprawdzie „nakradł się, nakradł”, – ale jednak taktownie umarł. Niestety nie można tego powiedzieć ani o pośle Januszu Palikocie, ani o Leszku Millerze. Ani jeden, ani drugi nie ma zamiaru umierać. Przeciwnie – właśnie się namawiają, żeby 1 maja przyszłego roku „korygować kapitalizm” – oczywiście w interesie „ludzi pracy”, jakże by inaczej! W jaki sposób skorygują ten kapitalizm – tego jeszcze nie wiemy, ale wszystko wskazuje, że będzie to sposób socjalistyczny. Wszystko – to znaczy nie tylko Piotr Ikonowicz, który posłu Palikotu doradza, ale przede wszystkim – generał Marek Dukaczewski, który posłu Palikotu też będzie doradzał. No i Leszek Miller, – który z posłem Palikotem będzie współpracował. Na akuszera tej politycznej sodomii kreuje się były prezydent naszego nieszczęśliwego kraju Aleksander Kwaśniewski, ale warto zwrócić uwagę na wyznanie uczynione przez posła Rozenka w rozmowie z Robertem Mazurkiem. Poseł Rozenek pochwalił się, że razem z Leszkiem Millerem i redaktorem Adamem Michnikiem aż 9 dni gościli w willi Włodzimierza Putina. Więc może akuszerów tej sodomii jest trochę więcej, zgodnie z zasadą głoszącą, że sukces ma wielu ojców, a klęska jest sierotą? Skwapliwa zgoda generała Dukaczewskiego na doradzanie posłu Palikotu wskazuje, że akuszerstwo Włodzimierza Putina nie tylko nie jest wykluczone, ale nawet bardziej prawdopodobne, niż cokolwiek innego – zaś obecność pana red. Michnika w willi Włodzimierza Putina wskazuje z kolei, że na tym etapie uczucia michnikowszczyny zaczną ewoluować od Platformy Obywatelskiej do projektowanego Centrolewu – ze wszystkimi tego konsekwencjami dla premiera Tuska i jego komandy. Ale cóż; takie są konsekwencje nieubłaganych procesów, zachodzących pod powierzchnią naszego nieszczęśliwego kraju, których odkrywką było zatrzymanie „generała Gromosława Cz”. W tej sytuacji w interesie premiera Tuska byłoby wygaszenie wojny z PiS-em – i niewykluczone, że on też tak właśnie myśli – to znaczy – nie on, tylko dyrygujące nim Siły Wyższe, – bo właśnie na to wskazywałaby obecność od niedawna w rządzie premiera Tuska związanego z PiS-em wiceministra środowiska Piotra Woźniaka. Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem, – więc jeśli tak, to wkrótce się okaże, że Platformę Obywatelską i PiS więcej jednak łączy, niż dzieli, podobnie jak i Platformę Obywatelską z PSL-em, który ze swego stanu posiadania w tej sytuacji nie ustąpi premieru Tusku nawet na milimetr. No dobrze, – ale co to ma wspólnego z obroną interesów ludzi pracy, – bo przecież w tym właśnie celu zawiązała się ta polityczna sodomia? Z obroną interesów ludzi pracy to nie ma nic wspólnego – chyba, że za „ludzi pracy” uznamy tajniaków ze wszystkich okupujących nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniackich watah. Na czym polega, bowiem interes ludzi pracy? Po pierwsze na tym, żeby mieli pracę – to znaczy – żeby ktoś ich zatrudnił za wynagrodzeniem i po drugie – żeby za zarobione w ten sposób pieniądze mogli sobie kupić to, czego potrzebują. Tymczasem teraz maja problem zarówno z jednym, jak i z drugim. A dlaczego? Ano, dlatego, że w 1989 roku razwiedka z lewicą laicką, to znaczy – michnikowszczyną ustanowiła w Magdalence, czy innej spelunce ekonomiczny model państwa w postaci kapitalizmu kompradorskiego, w którym główny nurt gospodarki z sektorem finansowym na czele, został zarezerwowany dla okupujących Polskę bezpieczniackich watah. Rozdzieliły one między sobie poszczególne żerowiska, spychając całą resztę na obrzeża, gdzie mogą tam sobie dłubać, wegetować i opłacać haracz. Wskutek tego narodowy potencjał ekonomiczny wykorzystany jest w niewielkim stopniu, bo w przeciwnym razie przywilej dla bezpieczniaków straciłby wszelki ekonomiczny sens. I po to razwiedka wystruguje z banana raz jednych, a raz drugich Umiłowanych Przywódców, po to reżyseruje spektakle na „politycznej scenie”, żeby ci wystrugani z banana Umiłowani Przywódcy pilnowali jej interesu, a niezależne media – żeby „ludziom pracy” robiły wodę z mózgu, opowiadały im bajki o „korporacjach” i szczuły na Kościół katolicki, jako na rzekomego sprawcę wszystkich tych patologii. Tym razem wystrugany z banana został poseł Janusz Palikot ze swoją trzódką spod ciemnej gwiazdy, zaś razwiedka najwyraźniej postanowiła wszystkie pozostałości po Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej podgarnąć wokół niego na kupkę i w ten sposób powrócić do swojej pierwszej miłości. SM
Za zasłoną tajemnicy Wprawdzie to rzecz czysto konwencjonalna, że nowy rok rozpoczyna się 1 stycznia, bo mógłby rozpoczynać się każdego innego dnia - ale skoro już wytworzyła się taka świecka tradycja, to nic oczywiście na to poradzić nie można. Zresztą - wcale nie trzeba, bo nie ma w tym nic złego. Rok, tak czy owak, musi kiedyś się rozpocząć, więc dlaczego nie 1 stycznia? Zatem - skoro 1 stycznia ma się rozpocząć nowy rok, to wielu ludzi odczuwa pragnienie uchylenia zasłony tajemnicy skrywającej przyszłość. Naprzeciw temu pragnieniu wychodzą rozmaici filuci twierdzący, że potrafią przewidywać przyszłość wróżąc z kart, albo dla odmiany - z fusów. Są to oczywiste kłamstwa, bo gdyby ktoś rzeczywiście potrafił przewidywać przyszłość, to zwyczajnie wypełniłby kupon totolotka, zainkasował wygraną i żył sobie długo i szczęśliwie. Jeśli tego nie robi, a zarabia na życie wróżąc głupszym od siebie, to znaczy, że tyle samo wie na temat przyszłości, co wszyscy inni, to znaczy - nic. Nie znaczy to jednak, że na temat przyszłości nie można powiedzieć niczego, ani, że niczego nie można przewidzieć. Aż tak źle nie jest, a to za sprawą zasady przyczynowości, według której świat funkcjonuje. Zasada przyczynowości głosi, że z określonych przyczyn wynikają określone skutki. Skoro, zatem znamy przyczyny, to możemy przewidywać skutki. Właśnie dzięki temu potrafimy zrozumieć świat, poznawać prawa rządzące przyrodą i wykorzystywać tę wiedzę w praktyce. Spróbujmy, zatem dokonać przeglądu przyczyn, by określić prawdopodobne skutki. Na przykład - skoro rządowi brakuje pieniędzy - a sam przewiduje, że deficyt budżetowy w roku 2012 wyniesie, co najmniej 35 miliardów, to na pewno zacznie tych pieniędzy szukać w naszych kieszeniach. Jest to prawdopodobne tym bardziej, że starsi i mądrzejsi kazali nam zrzucić się na ratowanie z kryzysu krajów strefy euro, która miała być odporna na kryzysy, zwłaszcza finansowe. W takiej sytuacji komuś będzie trzeba trochę pieniędzy odebrać i już widać, na jaką grupę społeczną obróciło się argusowe oko rządu. Jaki człowiek jest najsłabszy, najbardziej bezbronny? Ano, nie da się ukryć, że stary i chory. Staremu człowiekowi trzeba płacić emeryturę, a znowu chorego - leczyć. A to wszystko kosztuje pieniądze, które można by przeznaczyć na ratowanie odpornej na kryzysy strefy euro. Toteż właśnie między Naczelną Radą Lekarską, aptekarzami i Ministerstwem Zdrowia trwają pertraktacje na temat zakresu eutanazji, jaka zostanie zastosowana w naszym nieszczęśliwym kraju - bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że podwyżka opłat za leki jest formą eutanazji bez konieczności kompromitowania się wydawaniem odpowiednich ustaw. Inna sprawa, że sami jesteśmy sobie winni, bo uwierzyliśmy zawodowym łgarzom, że państwo lepiej się nami zaopiekuje, niż my sami. Za taką głupotę trzeba płacić, więc zgodnie z zasadą przyczynowości, w roku 2012 odnotujemy dalszy postęp eutanazji. Zgodnie z zasadą Murphy’ego, jeśli coś złego może się stać, to na pewno się stanie. Właśnie wczoraj władze Iranu oświadczyły, że w razie nałożenia na ich kraj sankcji, zablokują cieśninę Ormuz, przez którą przepływa 40 procent ropy transportowanej drogą morską i w ogóle 20 procent światowego zaopatrzenia w ropę. Zaminowanie cieśniny Ormuz oznaczałoby poważne zakłócenia w światowych dostawach ropy, a co za tym idzie - gwałtowny wzrost cen tego surowca, co oczywiście pogorszyłoby i tak już przecież niedobrą sytuację gospodarczą na świecie. No dobrze, to znaczy - niedobrze - ale dlaczego właściwie na Iran nakładane są jakieś sankcje? A dlatego, że państwo to chce sobie zafundować broń jądrową, a ta perspektywa bardzo niepokoi Izrael i Stany Zjednoczone. To znaczy - taka jest wersja oficjalna, bo oprócz wersji oficjalnej jest również inna, być może nawet bardziej prawdopodobna - że mianowicie Iran kontroluje około połowy światowych zasobów ropy, a to nie jest w porządku. Tak właśnie miał w przypływie szczerości powiedzieć pewien doktor honoris causa Uniwersytetu Warszawskiego, więc nie wypada zaprzeczać. Żeby, zatem zapewnić innym, bezcennym krajom dostęp do irańskiej ropy, trzeba by wprowadzić tam demokrację. Na razie jednak nie można tego zrobić, bo Iran ma układ wojskowy z Syrią, która w razie, czego mogłaby zrobić krzywdę bezcennemu Izraelowi. Dlatego kolejność jest następująca: najpierw trzeba wprowadzić demokrację w Syrii, a dopiero potem - w Iranie. I jedne i drugie przygotowania są bardzo zaawansowane, toteż rok 2012 może obfitować w niespodzianki, których trudno dzisiaj ogarnąć wyobraźnią. Ale niezależnie od tego, czy sobie coś wyobrażamy, czy nie, to zgodnie z zasadą przyczynowości, z przyczyn nawet pozornie odległych, mogą wyniknąć skutki, które każdy z nas odczuje dosłownie na własnej skórze. SM
Zabić tę wolność - czyli: Co ONI zrobią z Paulem? P. Ronald Paul to taki amerykański Korwin-Mikke – a właściwie może odwrotnie, bo jednak p.Paul jest o kilka lat starszy ode mnie. Są pewne różnice polityczne: p.Paul jest raczej przeciwnikiem kary śmierci – ja jestem jej zdecydowanym zwolennikiem – i jest raczej pacyfistą. No, i różnica taktyczna: p.Paul, który jest posłem do Kongresu (z Teksasu), po latach walki, jako kandydat niezależny lub z Partii Libertariańskiej – w tym roku walczy o nominację na prezydenta z ramienia Republikanów. To, że jest raczej gołębiem, niż jastrzębiem, powoduje, że nie popiera Go część Republikanów. Ale za to, jeśli Republikanie wystawią Go, jako swojego kandydata, to rozniesie JE Baraka Husseina Obamę czy innego kandydata Demokratów, – bo wśród nich większość to pacyfiści i przeciwnicy kary śmierci. A wyborcy Republikanów? Cóż: mając do wyboru Republikanina, który na pewno obetnie podatki, obetnie łapska federalnej biurokracji i spełni inne postulaty Prawicy – i jakiegoś lewego parszywca – zagłosują z musu na p.Paula. Dlaczego więc oficjele Partii Republikańskiej zwalczają Go, jak mogą? Dlaczego niby prawicowa FOX TV ośmiesza Go? Dlaczego ukrywane są wyniki sondażów, w których prowadzi? Bo p.Paul naprawdę chce zniszczyć Układ! Podobnie jak ja. Pewno Go jakoś wykończą... Ale na razie p.Paul coraz wyraźniej prowadzi w sondażach przed pra-wyborami w Iowa i w New Hampshire. Pisałem, że ONI będą Go chcieli na pewno wykończyć. Na pewno będą chcieli wykończyć Go „działacze” Partii Republikańskiej, – bo przecież ci ludzie uwikłani są w rozmaite układy, ściągają forsę dla Republikanów dzięki tysiącom kruczków prawnych, z omijaniem systemu podatkowego.. Jakby przyszedł p. Paul i zlikwidował podatek dochodowy – to cała ta tajemna wiedza stałaby się zbędna. Skończyłaby się korupcja – a przecież w USA w afery korupcyjne Republikanie umoczeni są tylko nieco mniej, niż Demokraci! W końcu wielu z nich „żyje z polityki”... Znacznie groźniejsze jest inne lobby: wojskowe. P.Paul natychmiast zredukowałby wydatki na wojsko. Co oznacza gigantyczny spadek wpływów w przemyśle zbrojeniowym? Oczywiście dzięki zmniejszeniu podatków ludzie zwolnieni z pracy w tej branży znaleźliby lepszą gdzie indziej, – ale oni tego nie widzą, a przemysłowcom nie chce się przestawiać na konkurencję w nowym sektorze – gdzie tu mają wydeptane ścieżki do zamawiających broń polityków... Więc gdyby nie udało się p.Paula powstrzymać, to znajdą (i uzbroją...) jakiegoś fanatyka „potęgi USA” - lub jakiegoś Lee Herberta Oswalda... JKM
30 grudnia 2011 "Jestem ofiarą bandytyzmu i bez względu na to, jaką decyzję podejmie prokurator, będę dochodził odszkodowania na drodze cywilnej. Nie może być tak, że podpity celebryta jest ponad prawem”- powiedział pobity przez aktora Borysa Szyca- fotograf. Chodzi o to, że prokuratura umorzyła postępowanie wobec pana Borysa Szyca-Michalaka, który w połowie listopada 2011 roku, pod jednym ze stołecznych lokali uderzył w głowę fotografa, uszkadzając mu okulary i telefon komórkowy. „Uznaliśmy, że czyn, jakiego dopuścił się pan Szyc, miał niską szkodliwość społeczną”- wyjaśnia pani Monika Lewandowska z Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Zastanawiam się, czy warto zgłaszać do prokuratury fakt pobicia, szczególnie, gdy pobije nas znany gwiazdor i to nie byle, jaki, bo ustawiony politycznie, a popierający ”Kolorową Niepodległą”, czyli całe to lewactwo międzynarodowe, które przewraca wszystko, co normalne - do góry nogami. Przy okazji: czy wiecie Państwo, co to jest” niska szkodliwość społeczna”? Sprawiedliwość powinna dotyczyć osób indywidualnie, a nie kolektywnie.. I nie osób postronnych, których propaganda nazywa społeczeństwem.. Bo co ma „ społeczeństwo” do tego, że gwiazdor uderzył fotografa.? To jest sprawa między nimi i sprawiedliwie powinna być potraktowana, tak jak każde naruszenie nietykalności cielesnej.. Chyba, żeby przywrócić pojedynki, niech się dwaj osobnicy pojedynkują w imię honoru, jak mają coś do siebie.. Zapis o „ małej szkodliwości społecznej” oznacza, że niektóre sprawy można wykluczyć z postępowania sądowego już na etapie sprawdzana całej sprawy przez prokuraturę.. Każde naruszenie prawa- oczywiście po uproszczeniu prawa i wyeliminowaniu głupiego prawa- powinno być karalne, bo inaczej daje to przyzwolenie na przestępczość. Ale najpierw należy wyrzucić do śmietnika te tony przepisów pouchwalonych demokratycznie przez demokratycznie wybrany Sejm w amoku demokratycznego uniesienia.. No i demokratyczni posłowie powinni oddać pieniądze, które pobierali za uchwalanie złego prawa przeciwko swoim „ współobywatelom”.. Pan Borys Szyc został w czerwcu 2008 roku sądownie pozbawiony prawa jazdy za jazdę po pijaku.. Na dwa lata.. Ten czas już minął, a „Kolorowa Niepodległa” była w roku 2011.. To dało mu – moim zdaniem- immunitet na nietykalność.. Wcale nie trzeba być posłem, żeby być nietykalnym.. Wystarczy stanąć po odpowiedniej stronie politycznej i wszystko, co człowiek robi złego, będzie mało charakter” małej szkodliwości społecznej czynu”.. Swojego czasu prokuratura w Radomiu umorzyła postępowanie przeciw panu Januszowi Palikotowi, w sprawie wpłat na jego kampanię wyborczą, na którą składali się studenci i emeryci spod Lublina i to kwotami powyżej 20 000 złotych(????). Gdy byłem pełnomocnikiem UPR i ktoś wpisał się dwa razy na listę wyborczą, byłem wzywany do prokuratury ze trzy razy w celu wyjaśnienia okoliczności.. Za powtórzenie swojego podpisu pod listą kandydatów..(????) A co by się działo ze mną, gdyby emeryci i studenci wpłacali na moje konto wyborcze po 20 000 złotych? Chyba, żebym był kandydatem Ruchu Janusza Palikota - wtedy chodziło o Platformę Obywatelską.. Czyli są równi i równiejsi w demokratycznym państwie prawnym urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości..? Tak naprawdę w państwie orwellowskim.. Bo „kto wygra w polu, wygra i w sądzie”. Lewica wygrała - no i tak jest w sądzie.. W demokracji, wszystko od góry do dołu - jest polityczne. To i sądy muszą być polityczne.. Ta opcja prowadzi nas do sprawiedliwości, która wygrywa wybory.. Obsadzają politycznie od góry do dołu, i sprawiedliwość sprawiedliwością, ale musi ona być po naszej stronie.. Po stronie tych, co wygrali wybory, a przy tym sądy są niezawisłe.. Niezawisłe oczywiście od tych, którzy wybory przegrali. A zawisłe od tych, którzy je wygrali..A w demokracji zawsze naród przegrywa wybory, każde wybory.. Bo ci, co się dorywają do uchwalania ustaw, uchwalają je wszystkie, albo prawie wszystkie - przeciw narodowi.. Naród może jedynie wybrać sobie nadzorców, koterie na pograniczu band, które temu narodowi dają w kość.. I dadzą mu w kość już po Starym Roku Pańskim 2011. Idzie nowe w starym opakowaniu.. Więcej podatków! Do tej pory nie można się dowiedzieć, z jaką szybkością jechał na motorze pan Jarosław Wałęsa, syn wielkiego Lecha Wałęsy.. Człowieka, który obalił komunizm.. Który właśnie się przepoczwarza w kolejną swoja mutację.. Ciekawe, kogo ukarze niezawisły są: czy tego, który wyjechał panu Jarosławowi, czy też pana Jarosława Wałęsę, za zbyt wielką prędkość, na przykład 200 km/h.? Prędkości nie można ustalić, bo zniszczony został prędkościomierz-(???) Takie uzasadnienie gdzieś usłyszałem z ust jakiegoś agenta wpływu przebranego za dziennikarza.. Przypomniałem sobie scenę z filmu „Rok 1920. Bitwa Warszawska”, gdzie pan Borys Szyc z tzw. bańki atakuje oficera, który posądził go o agitację bolszewicką w polskiej armii. Zresztą niesłusznie, bo tylko czytał ulotkę bolszewicką podczas „Kolorowej Niepodległej”,, pardon- oczywiście podczas wojny polsko- bolszewickiej.. Ale zaatakował klasycznie i skutecznie.. Stąd widocznie umiejętności atakowania fotografa, któremu prokuratura niezawisła nie przychyliła się do skargi umarzając postępowanie wobec pana Szyca, jako małą społeczną szkodliwość.. Ale sprawiedliwość dopadła celebrytkę, panią Agnieszkę Orzechowską, jak sama siebie określa – Angelinę Jolie, która powędrowała za kratki, zamiast na salony, bo cztery lata temu ”udzielała narkotyków”, czyli bezpłatnie rozdawała narkotyki w celu pozyskania klientów. Sprawiedliwość trafiła ją przypadkowo, bo list gończy był za nią wysłany, a ponieważ nie zgłaszała się w objęcia sprawiedliwości, a sprawiedliwość nie miała czasu się o nią upomnieć, bo tłumy policjantów zajmują się zamiast ściganiem przestępców - obstawianiem dróg wylotowych z miast w celu pozyskania niewinności kierowców, a konkretnie ich pieniędzy. W ciągu dnia potrafię widzieć i osiem patroli, które czają się do skoku na kierowców.. Pani celebrytka Orzechowska wpadła przypadkowo w ręce policji, została zatrzymana podczas wezwania do awantury domowej w Koluszkach, gdy kłóciła się ze swoim chłopakiem.. Musiała to być niezła kłótnia, szkoda, że prasa nie zamieszcza zdjęć Angeliny Jolie po tej kłótni.. Pani Agnieszka miała przy sobie małpkę Jolie, czy jakoś tak.. Małpka trafiła do hotelu dla zwierząt.. I słusznie - sprawiedliwości stało się zadość.. Małpka nie brała udziału w przestępstwie.. Być może, gdyby pani Agnieszka popierała „Kolorową Niepodległą”, tak jak pan Borys Szyc - nie miałaby więziennych kłopotów.. Jej postępowanie byłoby „małą szkodliwością społeczną” i jeszcze więcej niż małą, i nikt by sobie tym wszystkim głowy nie zawracał.. A tak? Nieprzyjemnie trafić z ”salonów” bezpośrednio do więziennej celi.. Jakoś tak nieprzyjemnie. Gdyby się nie kłóciła ze swoim chłopakiem, być może cieszyłaby się nadal wolnością.. Bo nie ma, co liczyć na przerzucenie policjantów z drogówki do policji kryminalnej.. W ogóle nie mamy, na co liczyć.. Jedynie represje mogą nas dotknąć.. Na razie głównie finasowe… WJR
I cały misterny plan w...
1. Jakoś tak cicho, prawie szeptem, przemknęłą wiadomość, że Prokuratoria Generalna Skarbu Państwa obroniła Polskę przed żądaniem odszkodowania spółki J&S Mercuria, opiewającym na 700 milionów dolarów. A oto wiadomość z sieci (z portalu S24):
"...Zgodnie z prawem Prokuratoria Generalna prowadzi wszelkie sprawy, w których roszczenia wobec skarbu państwa przekraczają 1 mln zł. Pozew Mercurii sięga aż 700 mln dol. Takiego odszkodowania Mercuria zażądała w połowie 2008 r. w związku z karą nałożoną na jej polską spółkę-córkę J&S Energy, specjalizującą się w imporcie paliw do Polski. W październiku 2007 r. Agencja Rezerw Materiałowych - nadzorowana przez resort gospodarki - zarzuciła spółce J&S niedobory obowiązkowych zapasów paliwa i nałożyła 462 mln zł kary. Decyzję podjęto za rządów PiS, tuż przed wyborami, które PiS przegrał. Nowy wicepremier, minister gospodarki Waldemar Pawlak (PSL), najpierw anulował karę dla J&S, a potem po wznowionym postępowaniu utrzymał ją, obniżając do 452 mln zł. J&S zapłaciło, ale zaskarżyło sprawę do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie. Ten karę uchylił. WSA nie zajmował się istotą zarzutów, lecz uznał, że doszło do błędów formalnych w postępowaniu. W październiku 2009 r. wyrok się uprawomocnił. Rząd zwrócił pieniądze J&S. Mimo wygranej w sporze o karę dla J&S, Mercuria nie zrezygnowała z arbitrażu. Pod koniec stycznia szwajcarska spółka ogłosiła, że miesiąc wcześniej Trybunał Arbitrażowy w Sztokholmie odrzucił wniosek Polski o zawieszenie postępowania.
Polska wygrała Polska wygrała w arbitrażu w Sztokholmie warty 700 mln dol. spór o karę nałożoną cztery lata temu na firmę J&S Energy - dowiedziała się nieoficjalnie "Gazeta Wyborcza". Nie będziemy na razie komentować tego wyroku - powiedział "GW" Piotr Żbikowski z biura prasowego Ministerstwa Gospodarki. Dziennik zwrócił się o komentarz do Mercurii, ale również nie dostał odpowiedzi na e-mail, który został wysłany do Patricka Prendergasta i Sophie Caverzasio odpowiedzialnych za kontakty z prasą w szwajcarskim biurze Mercurii.
2. W takim razie Prokuratorii Generalnej cześć i chwała, za skuteczną obronę wielkich polskich pieniędzy! Ale i ja się nieskromnie pod ten sukces podwieszę. Po pierwsze nagłośniłem sprawę dziwnych gier i zabaw wobec kary dla J&S, na mój wniosek przeprowadzona została w tej sprawie kontrola NIK i sprawa nie mogła już zostać zamieciona pod dywan. A po drugie - Prokuratoria Generalna jest moim legislacyjnym dzieckiem. Osobiście przygotowałem w 2002 roku projekt ustawy, prezentowałem go w Sejmie i walczyłem o jego przeforsowanie, a jakby ktoś w to wątpił, mam wiarygodnego świadka - Panią Redaktor Monikę Olejnik, u której w programie mówiłem o Prokuratorii Generalnej niemal, co tydzień. Szanowni komentatorzy nie muszą mi w tej chwili składać podziekowań, (choć na wszelki wypadek uruchomiłem w tym celu komentarze). Tak tylko wspomniałem o Prokuratorii, bo nieraz spotykam sie z zarzutem, że w polityce tylko diety biorę i baki zbijam.
3. Jest jeszcze jedna kwestia. Gdy w 2008 roku nagłaśniałęm sprawę dziwnych zachowań resortu wicepremiera Pawlaka w sprawie kary dla J&S i zwracałem się o kontrolę NIK, miałem wrażenie, że w tle tych zachowań jest taki oto czyjś rachunek - spółka zapłaci karę, potem sie ją uchyli i spółka dostanie jej zwrot z wysokimi odsetkami i zarobi na tym kilkadziesiąt milionów złotych. Okazuje się, że jak w dowcipie o modlitwie pod Ścianą Płaczu - chodziło o znacznie wieksze pieniądze. Nie o kilkdziesiąt milionów, tylko o kilkaset milionów i nie złotych, lecz dolarów. Na szczęście jest już w Polsce skromna instytucja, która sie nazywana Prokuratoria Generalna, dzięki której cały misterny plan w... Znawcy polskiej komedii filmowej wiedzą, gdzie ów plan przepadł. Janusz Wojciechowski
Tusk tak silny, że„okradnie” koncerny farmaceutyczne W tej chwili od około 900 miliardów złotych płacimy 50 miliardów złotych rocznie odsetek. To więcej niż cały budżet służby zdrowia, nie mówiąc o 11 miliardowym rynku leków. Ale 11 procent od kwoty 900 miliardów to już 100 miliardów. Słowo kraść napisałem w cudzysłowie, bo chodzi o raczej o przewłaszczenie miliardów rabowanych przy użyciu jednych z najwyższych cen leków na świecie Polaków. Jak to się dzieje, że leki w Polsce są jednymi z najdroższych, że Polacy muszą płacić haracz monopolowy? Na to pytanie najlepiej odpowiedziałby „kasjer lewicy „ zakładający lewe konta w Szwajcarii, na które płynęły łapówki, najlepiej odpowiedziałyby organizacje międzynarodowe stawiające polskich urzędników na piedestał, uznających ich za światowych championów w wyłudzaniu łapówek, generalnie w przestępczości korupcyjnej. Ileż taki urzędnik, szczególnie ministerialny może wyłudzić, wymusić łapówki od straganu warzywnego. Na przysłowiowe waciki. No i ryzyko. A ile może wymusić od koncernu farmaceutycznego za umieszczenie leku na liście refundowanej, ile może dostać za wyrzucenie konkurencyjnego leku z tej listy. Oczywiście możemy wierzyć, że akurat miliardowe ekstra zarobki koncernów nie są związane z korupcją. Jest to próba zagarnięcia miliardów od Polaków, koncernów farmaceutycznych i od aptek przez rząd. Polacy będą płacić za leki więcej, czyli budżet mniej, koncerny obniża ceny, czyli budżet zapłaci mniej. Chłopstwo pańszczyźniane będzie leczone w jeszcze większym stopniu lekami przestarzałymi, czyli znowu zaoszczędzi budżet. Okradanie Polaków ze zdrowia dla koncernów jest bez znaczenia, ale przejecie ich miliardowych zysków mogłoby spotkać się z ich wrogością mająca wpływy na politykę. Tusk dodatkowo musi ukrócić haracz korupcyjny i korzyści łapówkowe urzędników. Gilowska nazwała to „podatkiem korupcyjnym „Polacy tak, czy inaczej na tym stracą. Gorsze leki, droższe, brak konkretnych leków skutkujących startami dla zdrowia i pogłębienia tak zwanej „cichej eutanazji”. Arłukowicz mówiąc o oszczędnościach. Ale nie dla Polaków. Podatki, składki pozostaną na tym samym poziomie. Zyska budżet. Są dwie odpowiedzi, dlaczego Tusk walczy teraz o te kilak miliardów dla budżetu. Jest już na tyle silny, żeby zacząć prowadzić samodzielną politykę budżetową. Albo za tym „rabunkiem „ stoi lobby jeszcze silniejsze od koncernów farmaceutycznych. Przypomnijmy dane, które, podał Arłukowicz. Rynek leków to rynek 11 milirdów
Proszę zapamiętać tą kwotęPoszukajmy tego drugiego lobby.Balcerowicz tak pisze „Przypuszzam, że ta ożywiona działalność polityczna jest m.in. efektem wyobrażenia, że rynki finansowe są jak ślepa siła, która nie rozróżnia sytuacji poszczególnych krajów „.....”Sama zapowiedź rozpoczęcia realizacji wiarygodnych reform wywołuje spadek rentowności obligacji danego kraju. Wystarczy popatrzeć na przykład krajów nadbałtyckich, które w 2009 roku płaciły inwestorom około11 proc. odsetek, „...(więcej)
Oczywiście reformy Balcerowicza, to lewicowe, totalitarystyczne posunięcia mające na celu pogłębioną eksploatacje Polaków typu cięcia wydatków socjalnych bez obniżania podatków, podniesienie wieku emerytalnego itp. proszę samemu przeczytać. Najważniejsze dla nas jednak jest informacja Balcerowicza, że odsetki skoczyły po „reformach „na 11 procent. I teraz sobie policzmy. W tej chwili od około 900 miliardów złotych płacimy 50 miliardów złotych rocznie odsetek. To więcej niż cały budżet służby zdrowia, nie mówiąc o 11 miliardowym rynku leków. Ale 11 procent od kwoty 900 miliardów to już 100 miliardów. Czyżby Tusk gorączkowo szukał pieniędzy dla tego lobby. Jak bardzo Tusk musi tych pieniędzy szukać świadczy raport Komisji Europejskiej mówiący, co prawda nie wprost o neo niewolnictwie w Polsce? Uwagę na to zwrócił „Trybunał Obywatelski„ Podaję dane za Wprost zatytułowane „Polacy pracują i głodują„ „Prawie 2 miliony pracujących Polaków niemogą wyżyć z pensji - wynika z raportu Komisji Europejskiej, „..... ”Biedni pracujący nie mają oszczędności. Prawie całe wynagrodzenie wydają na rachunki i jedzenie. Wyniki raportu wskazują, że w takiej sytuacji jest już prawie 12 procent pracujących Polaków. To prawie 2 miliony ludzi pracujących na etatach, umowach-zlecenie i o dzieło lub tzw. samozatrudnionych. „.....”Takich ludzi zaczęło gwałtownie przybywać w zeszłym roku „.....”Wśród samozatrudnionych aż 28 procent żyje w biedzie, wśród etatowców - 8 procent. „.....
(źródło)
Przymus ubezpieczeń należy zlikwidować, bo pieniądze przymusowo, pod groźbą użycia siły zabrane Polakom na leczenie zostaną rozkradzione, system ten zrobi z nich klasę chłopstwa pańszczyźnianego, która doświadczy eksperymentów z lekami, a nie nowoczesnego leczenia a w końcu eutanazji. Proszę zapamiętać tą kwotę
Marek Mojsieiwcz
Piłsudski zwolennikiem bolszewii? Piłsudski był zwolennikiem rewolucji bolszewickiej w Rosji. W Rosji była wojna domowa miedzy obozem narodowo-rosyjskim i chrześcijańskim, a obozem komunistycznym, międzynarodowym i antychrześcijańskim. Jest nieporozumieniem (a raczej nieprawdą), twierdzenie, głoszone przez piłsudczykowską propagandę, że obozem rosyjskim, walczącym z bolszewikami, był obóz carski. Tak nie było. Carat zawalił się w Rosji w lutym 1917 roku, ostatni car rosyjski został wraz ze swoją rodziną rozstrzelany (przez bolszewików) 18 lipca 1918 roku. Wojska „białe” w wojnie domowej stały na stanowisku prawomocności tego, co uchwali konstytuanta (ciało obrane w 1917 roku, ale niedopuszczone przez bolszewików do zebrania się), której skład i projektowane, podstawowe zamiary są znane, a były w sposób umiarkowany prawicowe, ale republikańskie. W razie zwycięstwa „białych” w wojnie domowej, kierunek, zmierzający do przywrócenia caratu byłby się z pewnością w Rosji ujawnił, ale jest wysoce nieprawdopodobne by mógł odnieść zwycięstwo. Wojna domowa rosyjska nie była wojną bolszewizmu (komunizmu) z caratem, ale wojną bolszewizmu z rosyjskim kierunkiem patriotycznym narodowym i chrześcijańskim. Rosja była naszym zaborcą i prześladowcą, – ale to nie znaczy, że nie mamy życzyć jej wszystkiego dobrego, jak każdemu narodowi, byleby nam nie szkodziła. Sprawa wojny domowej rosyjskiej obchodziła nie tylko Rosje i Polskę, ale cały świat. Chodziło o to, czy powstanie w Rosji główna kwatera bolszewizmu światowego, który ma zamiar podbić cała kulę ziemską. Od tego czy zwycięży w Rosji komunizm, czy nie, zależało to, czy będzie mieć bazę w jednym dużym państwie bolszewizm, ruch anty-chrześcijański i wrogi światu europejskiemu, grożący zburzeniem chrześcijaństwa i europejskiej cywilizacji. Mieliśmy prawo nie mieszać się do wojny domowej rosyjskiej, czując się do tego za słabi; to znaczy zrobić to, co zrobiła Estonia, jeszcze nieskończenie słabsza od nas, która zawarła z bolszewikami pokój, w sposób oczywisty uważając, że nie jest jej rzeczą wpływanie na sprawy wewnętrzne takiej potęgi jak Rosja i że obowiązkiem jej jest przede wszystkim troszczyć się o losy tylko swego własnego zakątka. Ale skoro byliśmy skłonni wpływać na losy Rosji – to powinniśmy byli popierać nie bolszewików, lecz tylko tych Rosjan, którzy z bolszewizmem walczyli. Dyktowały nam to nasze własne interesy – i dyktował wzgląd na dobro chrześcijaństwa i całego świata. Napisałem (i wydrukowałem) w 1974 roku, że „sprawa jest natury delikatnej, bo Polacy popełnili w 1919 roku nie tylko wielki polityczny błąd z punktu widzenia własnych swoich narodowych interesów, ale i wielka historyczna, brzemienna w skutki winę o znaczeniu Światowym. Nie podsyca się ognia, gdy pali się dom sąsiada, w Rosji toczyła się wojna domowa, wojna miedzy komunizmem i rosyjskimi patriotami. W wojnie tej chodziło dla Polski o to, czy na przyszłość sąsiadem jej ma być państwo komunistyczne czy też Rosja rosyjskiego narodu, chrześcijańska i patriotyczna, a dla świata o to, czy komunizm zwycięży w polityce światowej w tym sensie, że zdobędzie sobie jedno wielkie państwo, w którym będzie sprawować pełną władzę i w którym zbuduje sobie bazę dla przyszłej rewolucji Światowej. Latem 1919 roku losy komunizmu wisiały na włosku. Denikin, który władał całym rosyjskim południem, maszerował na Moskwę. Syberia i Ural były w ręku Kołczaka, „biali” Rosjanie trzymali się ponadto na Murmanie, pod Archangielskiem i pod Petersburgiem. Losy Rosji – i komunizmu Światowego – rozstrzygały się w ofensywie Denikina na Moskwę”. Leżało w interesie Polski – i w interesie chrześcijaństwa i Świata cywilizowanego – by w wojnie domowej rosyjskiej zwyciężyli przeciwnicy komunizmu i by komunizm został pokonany. Piłsudski, jako naczelnik państwa i jako wódz naczelny, sprawował w Polsce rzeczywista władze, wbrew pozorowi, że sprawuje ją sejm. Miał on pogląd odwrotny od wyżej wypowiedzianego. Sprzyjał on rosyjskiej rewolucji. Przyłożył on ręki do tego, by zwyciężyli w Rosji bolszewicy, a przegrał tam obóz „biały”. Jego wola i działalność sprawiły, że w rosyjskiej wojnie domowej Polska przechyliła na rzecz komunizmu szale. Poczynania Jego w sprawie rosyjskiej wojny domowej były tajne. Naród polski dowiedział się o tym, co Piłsudski w imieniu Polski w tej sprawie zrobił dopiero w wiele lat po fakcie. Przede wszystkim, – gdy Denikin maszerował na Moskwę, Piłsudski zawarł z bolszewikami cichy rozejm, obiecując bolszewikom, że nie przedsięweźmie żadnych kroków ofensywnych przeciw nim, dopóki się z Denikinem nie rozprawią. Rokowania w imieniu Piłsudskiego prowadzone były – tajnie – głównie w miasteczku Mikaszewicze na Białorusi, w strefie frontowej polsko-bolszewickiej. Porozumienie zawarte zostało ustnie miedzy listopadem a grudniem 1919 roku, choć początki poprzedzających rokowań miały miejsce już w czerwcu 1919 roku. W wyniku tego porozumienia bolszewicy, spokojni, że nie będzie działań zaczepnych ze strony polskiej, wycofali część wojsk z frontu polskiego i przerzucili je na front denikinowski. Była to jedna z przyczyn klęski denikinowskiej w walce o zdobycie Moskwy. (W październiku 1919 roku bolszewicy zdobyli na Denikinie miasto Orzeł, w listopadzie Kursk i Czernichów, w grudniu Charków i Kijów, w styczniu 1920 roku Carycyn – późniejszy Stalingrad, a dzisiejszy Wółgograd, -oraz Nowoczerkask i Rostow, w lutym Odessę). Denikin proponował polskiemu przedstawicielstwu wojskowemu przy swojej armii zawarcie miedzy Polska a jego armia sojuszu zaczepnego przeciwko armii komunistycznej. Pragnął on, by armia polska zrobiła ofensywę na Polesiu, zajmując Mozyrz, dochodząc na wschód od Mozyrza do Dniepru i uderzając na wschód od Dniepru w kierunku na Homel. Ofensywa ta byłaby odcięła dużą grupę wojsk bolszewickich – XII armii sowieckiej na obszarze od Mozyrza do Żytomierza, – i w wyniku tego umożliwiła głównej masie wojsk denikinowskich przedsięwzięcie zwycięskiej ofensywy z Orła na Moskwę. Strona polska, mianowicie polskie dowództwo wojskowe, a w istocie Piłsudski, pominęła te propozycje, milczeniem, co oznaczało jej odrzucenie. Sprawa ta nie została dotąd zbadana przez polska naukę historyczna w sposób pełny. Tylko zarysy tego, co się stało wyłaniają się z mroków historii. Jednak zarysy te są w rzeczach podstawowych wyraźne. Wyłożę je tu w sposób zwięzły. W interesie Polski leżało pokonanie w Rosji bolszewizmu, ale trudność w ułożeniu przyjaznych stosunków miedzy Polską a „białym” obozem rosyjskim polegała na tym, że miedzy Polską a Rosją istniał spór o Ziemie Wschodnie. Polska dążyła do „linii Dmowskiego”, rezygnując ze swych dawnych dalekich kresów, a wiec z Witebska, Orszy, Mohylewa, Homla, a na Ukrainie z Żytomierza, Winnicy, Berdyczowa, Humania, Bracławia. „Biała” Rosja uznawała przynależność do Polski dawnego Królestwa Kongresowego (z wyjątkiem północnej etnograficznej litewskiej części Suwalszczyzny), oraz okręgu białostockiego, natomiast nie uznawała polskich praw do Wilna, Grodna, Brześcia, Mińska, Bobrujska, Łucka, Krzemieńca i Kamieńca Podolskiego. Obóz Denikina stał na stanowisku tego, co oświadczał przed przewrotem bolszewickim rosyjski Rząd Tymczasowy w roku 1917, oraz zwłaszcza, co oświadczali „biali” politycy rosyjscy w Paryżu w 1919 roku, których osiągnięciem była uchwała alianckiej Rady Najwyższej w Paryżu z dnia 8 grudnia 1919 roku, wedle której Królestwo i Okrąg Białostocki uznane są w sposób ostateczny za cześć Polski, natomiast ziemie na wschód od tych terytoriów uważane są za obszar sporny miedzy Polska, a Rosją, którego losy nie są jeszcze rozstrzygnięte. (Uchwała ta zawierała jednak klauzulę, że prawa, „z jakimi Polska mogłaby wystąpić do terytoriów, położonych na wschód od wymienionej linii są wyraźnie zastrzeżone”). (Oczywiście jest zupełną nieprawdą twierdzenie, głoszone przez niektóre ośrodki propagandowe piłsudczykowskie w Polsce, że Denikin nie uznawał niepodległości Polski i że dążył do autonomii Polski w obrębie państwa rosyjskiego.) Rzecz prosta nie mogliśmy wchodzić z Denikinem w sojusz, jeśli rościł on sobie pretensje do ziem, które uważaliśmy za cześć Polski. W razie zgodzenia się przez Polskę na sojusz z Denikinem i za przedsięwzięcie ofensywy w kierunku Homla musielibyśmy uzyskać od Denikina uznanie „linii Dmowsklego”. Czy to było możliwe? Jeśli to było niemożliwe – zawierać z nim umowy sojuszniczej Polska nie mogła. Ale napisałem przed laty: „Czy stanowisko jego (Denikina) w tej sprawie było nieustępliwe, czy też było tylko postawą taktyczną, do sprzedania w rokowaniach? (…) Proponował on Polsce sojusz przeciw bolszewikom i (…) domagał się od Polski tylko bardzo niewielkiej operacji ofensywnej, mianowicie w rejonie Mozyrza. Czym był gotów za to zapłacić? Czy byłby gotów zrzec się Wilna, Mińska i Kamieńca, a także niezdobytego jeszcze przez wojska polskie Dyneburga? Czy zaproponowałby jakieś rozwiązanie kompromisowe? Nie wiem. Ale jedno jest pewne. Miał on nóż na gardle. Losy i jego i Rosji tak samo wisiały na włosku, jak losy komunizmu. W takiej sytuacji byłby zapewne gotów zapłacić cenę dużą. Ale zapłacić Polsce sprzymierzonej, a nie Polsce wrogiej”. Nie wiemy, co Denikin i w ogóle biała Rosja zrobiliby, gdybyśmy wyrazili gotowość zawrzeć z nimi sojusz. Ale myśmy mysl takiego sojuszu z góry odrzucali. Nie, dlatego, że przewidywaliśmy z góry, iż „biała” Rosja naszych warunków nie przyjmie, ale dlatego, że życzyliśmy, a raczej, że Piłsudski życzył, zwycięstwa nie „białej” Rosji, lecz komunistom. Ignacy Boerner (późniejszy minister poczty), który z ramienia Piłsudskiego prowadził w Mikaszewiczach rozmowy z bolszewikami (głównie z Marchlewskim, zresztą też Polakiem, komunistą) i w rozmowach tych powiedział: „Wspomaganie Denikina w jego walce z bolszewikami nie może być polską racją stanu. Uderzenie, (polskie) w kierunku na Mozyrz bezsprzecznie dopomogłoby Denikinowi w jego walce z bolszewikami, a nawet mogło być decydującym momentem zwycięstwa. Polska na froncie poleskim miała i ma wystarczające siły, aby to uderzenie wykonać. Czy wykonała?”. Piłsudski, gdy Marchlewski 21 listopada 1919 roku „przywiózł do Mikaszewicz (…) zgodę na zawieszenie broni”, „ograniczył się do oświadczenia, że wojska polskie nie będą się posuwały poza linie frontu od rzeki Ptycz aż po Dźwinę” Marchlewski napisał w związku z tym: „Stanęło milczące zaniechanie działań wojennych z obu stron”. To nie było cofniecie się od współdziałania z Denikinem z powodu braku po temu sił, albo też z powodu niemożliwych warunków, stawianych przez Denikina, ale decyzja z powodu życzenia komunistom zwycięstwa nad Denikinem. Denikin wydał w związku z tym po latach broszurę pod tytułem, „Kto uratował sowiecką władze od zguby?”, w której przypisywał swoją klęskę stanowisku Polski. Inny „biały” Rosjanin (o niemieckim nazwisku) von Wahl wydał w Tallinie książkę pod tytułem „Jak Piłsudski spowodował zgubę Denikina?”. Nie wiem, czy zawarty w tych książkach pogląd nie jest przesadą. Może tak, może nie. Taki w każdym razie pogląd szerzony jest w Świecie przez rosyjską, „białą” emigrację. To nam, Polsce, przypisywane jest spowodowanie komunistycznego zwycięstwa w rosyjskiej wojnie domowej, a więc zdobycie przez komunizm potężnej bazy dla przyszłej walki o wytępienie w całym Świecie chrześcijaństwa i o zdobycie przez komunizm władzy nad światem. Nie wiem, czy było możliwe nasze współdziałanie z Denikinem. W każdym razie, jest faktem, że propozycje takiego współdziałania, uczynioną przez Denikina, odrzuciliśmy bez bliższego rozpatrzenia jej. Polska zajęła postawę życzenia sobie denikinowskiej klęski. Możliwe, że Denikin byłby obstawał przy domaganiu zrzeczenia się przez Polskę Mińska i Kamieńca Podolskiego, a nawet Wilna, Grodna, Brześcia Litewskiego i Łucka. Możliwe, choć ja w to nie wierzę. Jeśli Denikin miał taką postawę – to znaczy miał, jako jeden z głównych wodzów „białej” Rosji, postawę politycznie samobójczą – współdziałać z nim nie mogliśmy. Ale myśmy nawet nie próbowali naprawdę zbadać, jaka była jego postawa. Piłsudski w naszym imieniu zajął to stanowisko, że Polska życzy sobie w rosyjskiej wojnie domowej zwycięstwa bolszewików. Muszę tu rozpatrzyć jeszcze jedną ważną sprawę, dotyczącą stosunków polsko- denikinowskich. W uczynionej przez Denikina propozycji sojuszu proponowano, by na nowo zdobytych przez polską ofensywę terenach, administracja wojskowa była polska o charakterze okupacyjnym, ale administracja cywilna oddana była w ręce aparatu, złożonego z Rosjan i działającego w imieniu Denikina. Propaganda piłsudczykowska głosi, że Denikin żądał, by administracja na całości Ziem Wschodnich, czy też nawet całości byłego zaboru rosyjskiego była prowadzona w imieniu Denikina. Jest to oczywiście twierdzenie śmieszne. Nawet najbardziej szowinistyczny i krótkowzroczny rosyjski imperialista nie mógł być na tyle głupi, by wyobrażać sobie, że można prosić Polaków o zrobienie korzystnej dla Rosjan ofensywy, a równocześnie domagać się, by zrzekali się oni polskiej niepodległości, czy choćby tylko części polskich ziem. Chodziło, o co innego: o administracje ziem, które Polska miałaby dopiero zdobyć. Był w tym jeden punkt, którego Polska nie mogłaby przyjąć: administracja w Mozyrzu. Mozyrz nie był jeszcze przez Polskę zdobyty. Ale był objęty „linią Dmowskiego”. Polska nie mogła w danej sytuacji zgodzić się na uznanie go za część Rosji. Proponowana jednak polska ofensywa miała sięgnąć poza linię Dmowskiego, do Dniepru, a nawet poza Dniepr, może aż do Homla. Nie było nic niewłaściwego w uznaniu, że te nieobjęte linią Dmowskiego ziemie będą traktowane jak okupywana cześć Rosji. Denikin w istocie stawiał na porządku dziennym sprawę, przyszłej polsko-rosyjskiej granicy. Piłsudski natomiast myślał o ułatwieniu bolszewikom zwycięstwa w rosyjskiej wojnie domowej. Zwycięstwa, które mogło być potem przekreślone przez akcję międzynarodową, z udziałem 500.000 polskich żołnierzy, opłacanych z kieszeni angielskiej, ale nie przez własny wysiłek patriotycznej i chrześcijańskiej części rosyjskiego narodu.
Źródło: Jędrzej Giertych, O Piłsudskim, Londyn 1987, Nakładem własnym, strony 91-96.
Książka J. Giertycha, O Piłsudskim, na charakter popularyzatorski. Autor nie zaopatrzył jej — jak inne swoje dzieła — w szereg przypisów źródłowych i komentarzy. Jest zwięzła, by była tania, i by była łatwiejsza w czytaniu. Na str. 3 Autor dodał taki przypisek: Kto chce poznać dzieje Piłsudskiego dokładniej, winien zapoznać się z książkami obszerniejszymi i o charakterze źródłowym i o naukowej dokumentacji. Także i z moimi. Wymieniłbym z tych ostatnich rozdziały dotyczące Piłsudskiego, w książce „Tragizm losów Polski” , Pelplin 1936. „Rola dziejowa Dmowskiego”, Chicago, tom I, 1968. Józef Piłsudski 1914-1917″, Londyn tom I 1979, tom II 1982. „Rozważania o bitwie warszawskiej 1920 roku”, Londyn 1984. „Kulisy powstania styczniowego”, Kurytyba, 1965 i liczne mniejsze rozprawy, zwłaszcza w „Komunikatach Towarzystwa im. Romana Dmowskiego”, Londyn, tom I 1970/71, tom II 1979/80.
http://lists.ceti.pl/ Nadesłała p. Aga
Państwo. Złodziej czasu Większość osób jest przekonana, że jedyną możliwą formą podatku jest płatność pieniężna. Niektórzy pamiętają może ze szkoły, że kiedyś daniny pobierano w naturze, lecz zupełnie niewielu zdaje sobie sprawę z tego, że jednym z podstawowych sposobów pobierania podatku jest kradzież czasu. Przeciętny człowiek żyje obecnie 60-70 lat, co stanowi całkiem pokaźny okres. Większość życia upływa jednak na cyklicznie powtarzanych zajęciach, takich jak praca i różnego rodzaju dobrowolnie podejmowane obowiązki. Ludzie na ogół narzekają, że wiecznie brak im czasu, ale zazwyczaj przypisują ten stan rzeczy postępowi cywilizacyjnemu. Wedle powszechnego mniemania nasi przodkowie (nawet ci z PRL-u) żyli w szczęśliwym świecie, który wprawdzie był mniej zaawansowany technologicznie i cywilizacyjnie oraz uboższy, lecz mniej konsumpcyjny, a przez to pozwalający ludziom na spędzanie ze sobą większej ilości czasu. Zaczerpnąwszy z marksizmu kategorię alienacji, współcześni naukowcy i filozofowie mówią nawet o nowoczesnej formie ludzkiego wyobcowania polegającego na tym, że nasza czasoprzestrzeń została zawładnięta przez konsumpcję oraz świat przedmiotów. Czyżby zapomnieli jednak o prawdziwej przyczynie naszych trudności z czasem? Znane powiedzenie głosi, że czas to pieniądz, ale niestety mało, kto umie wyprowadzić z niego wszystkie konsekwencje. Gdyby, bowiem wszyscy zrozumieli, jak wiele czasu kradnie nam państwo, pragnęliby jak najszybciej je znieść. Lewiatan czuje się bezpieczny tylko wówczas, gdy trzyma wszystkich pod kontrolą. Jako największa grupa przestępcza na danym terytorium pilnuje nieustannie, aby nikt nie miał zbyt dużo wolnego czasu, gdyż wolny czas można przekuć na pieniądz. Pieniądz zaś daje potęgę, a jedyną potęgą może być tylko samo państwo. Oto jak państwa rabuje nas z podstawowego bogactwa – czasu. Nie ma chyba człowieka żyjącego w cywilizowanym świecie, który nie stałby kiedyś w korku. Liczba aut stale rośnie, lecz państwowych dróg przybywa niewspółmiernie mniej. Można byłoby ich zbudować więcej, ale Lewiatan przyznał sobie w tej dziedzinie monopol. Tymczasem uliczne korki są tak naprawdę odpowiednikiem PRL-owskich kolejek do sklepów: popyt jest znacznie większy niż podaż. Problem kolejek do sklepów rozwiązano prywatyzacją sklepów – dlaczego więc nikt nie prywatyzuje dróg? Cenne godziny tracimy także za sprawą państwowych lotnisk, portów żeglugi pasażerskiej, kolei, czy też samej infrastruktury komunikacyjnej miast. Wszystkie z nich należą do Lewiatana, który nie mając konkurencji, nie musi dbać, o jakość swoich usług. Usługi transportowe są zupełnie nieelastyczne, gdyż nieelastyczny jest ich „właściciel”, który dba przede wszystkim o własną wygodę. Wieloletnia odsiadka czeka także dziecko idące do szkoły. Państwo, ustalając minimum programowe dla całego kraju sprawia, że między szkołami nie ma prawdziwej konkurencji, lecz jedynie „wtórna” konkurencja w zakresie realizowania tego samego schematu. Dzieci siedzą w szkołach zbyt długo także, dlatego, że o większą liczbę etatów walczą nauczycielskie związki zawodowe. Przy pełnym urynkowieniu usług edukacyjnych z pewnością okazałoby się, że nasze pociechy nie muszą spędzać za szkolnymi ławami nawet połowy obecnego czasu, lecz spędzać czas na zajęciach, które przygotowywałyby je do zarobkowania w życiu dorosłym. Kradzieżą czasu jest też sam obowiązek szkolny, który nakazuje wielu dojrzałym już osobom przesiadywać w miejscu, którego nie akceptują. Jednym z największych rabunków dokonanych na naszym czasie są przepisy, które wymuszają na firmach utrzymywanie osobnych działów do spraw kontaktów z państwem. Za sprawą kaprysu państwa dziennie drukuje się miliardy faktur oraz wypełnia miliardy wniosków, których istnienie jest co najmniej zbędne. Nasze biurka toną w morzu deklaracji, umów oraz formularzy, których liczba i zakres na prawdziwie wolnym rynku pozbawionym państwa byłaby zaledwie ułamkiem stanu dzisiejszego. Niektóre dokumenty dublują się lub wymagają podania informacji całkowicie nieistotnych, a wszystko, dlatego, że brak otwarcia się ze strony państwa na prawdziwy popyt na jego usługi zamiast stosowania przymusu uniemożliwia odpowiednie dopasowanie się do potrzeb obywateli. Osobna historia to same urzędy wymuszające wypełnianie wszystkich druczków – liczba godzinoabsurdów spędzonych w publicznych gmachach przekracza granice ludzkiego umysłu. Nade wszystko jednak współczesny człowiek jest ofiarą wywoływanej przez państwo i stworzony przez niego system bankowy celowej inflacji. Chcąc spokojnie myśleć o przyszłości, nie możemy nigdy ulokować zarobionego przez siebie złota złożyć w bezpiecznym miejscu i poświęcić czas na upragnione przez siebie rozrywki lub inne zajęcia. W zamian mamy do czynienia z papierowymi biletami, których istotą jest to, że nieustannie tracą na wartości. Wymusza to na nas ciągłe pozostawanie w obiegu oraz wrzucania zdobytych przez siebie oszczędności do „inflacyjnego młyna”, który co rusz tworzy nową kastę bogaczy z państwowego nadania. System prawa pracy wymuszony przez państwo wpływa także na zawieranie całkowicie nieelastycznych umów o pracę. W przeciwieństwie do umów regulujących wykonywanie konkretnych usług (dziś znanych nam pod postacią umów o dzieło i zlecenie), umowa o pracę polega często na ośmiogodzinnym rytuale odgrywanym wzajemnie między pracodawcą a pracobiorcą jedynie w celu korzyści, jakie obie strony odnoszą z racji narzuconych przez państwo przepisów. Państwowe prawo pracy krępuje także dowolność umów, jakie zawierać może pracodawca i sprawia, że zajęcia, które z lepszym skutkiem mogłyby wykonywać osoby usuwane z rynku poprzez ustawodawstwo pracy minimalnej, muszą być wykonywane przez pozostałych pracowników. Cierpi na tym organizacja pracy, co ma przełożenie na niemożliwość optymalnego wykorzystania dostępnego czasu. Jakby tego było mało, obywatele są przez państwo wzywani co jakiś czas na rozmaite kursy i szkolenia, których celem jest rzekomo utrzymywanie odpowiednich standardów, a tak naprawdę w wielu wypadkach sprowadzają się jedynie do nabicia kabzy właściwych osób. A ponieważ wszelkiego rodzaju kursy branżowe nie odpowiadają na realne zapotrzebowanie ze strony rynku, lecz są organizowane jedynie z racji odpowiedniego zapisu w ustawie, czas ich trwania oraz sposób organizacji pozostawia nader wiele do życzenia. Sale konferencyjne w Polsce są nieustannie świadkami teatrzyków odgrywanych przez szkolonych i szkolących, w których ci pierwsi odgrywają rolę pasjonatów tematu, a ci drudzy udają, że chodzi im o coś więcej niż certyfikaty lub zdobywane punkty. Wprawdzie państwowy system usług medycznych nosi nazwę „opieki zdrowia”, lecz do zdrowia obywateli się bynajmniej nie przyczynia. Sprawując monopol w leczeniu wielu chorób, państwo udostępnia usługi o zaniżonym poziomie. Nie będąc skonfrontowane z żadną konkurencją tak naprawdę nieustannie przyczynia się do stosowania gorszych metod leczniczych. W następstwie tego ludzie więcej chorują, częściej zdarzają się błędy lekarskie oraz następuje więcej zgonów niż by to miało miejsce na wolnym rynku leczniczym. Pod rządami państwa ludzie spędzają więcej czasu w szpitalach oraz żyją krócej, także ze względu na większe niebezpieczeństwo spowodowane brakiem konkurencji na rynku usług ochronnych. Każdy, kto wyjeżdżał za granicę, wie na pewno, ile czasu pochłania niekiedy uzyskanie wizy wjazdowej lub też jak długo można stać na granicy czekając, aż urzędnik służby granicznej raczy łaskawie przepuścić nas dalej. Każdy, kto był w wojsku wie, ile cennego czasu swego życia stracił na całkowicie pozbawionych sensu czynnościach wykonywanych jedynie z kaprysu dowódcy. Każdy, kto był w placówce Poczty Polskiej wie, ile godzin minęło mu na oczekiwaniu na bycie obsłużonym. Każdy, kto żyje na tym świecie, powinien mieć sobie na tyle uczciwości żeby przyznać, że największym złodziejem czasu (i nie tylko) jest państwo. W przeciwieństwie do oficjalnych zestawień budżetu państwa oraz wszystkich podległych mu jednostek, rachunek zabranego czasu jest niemożliwy do sporządzenia. Marnotrawstwo czasu zarządzone przez Lewiatana dzieje się nieustannie i na każdym kroku. Faktem tragicznym pozostaje jednak to, że niemal nikt nie chce tego widzieć. W modzie jest dziś uczone rozprawianie o tym, jak to rynek i „wyścig szczurów” konsumuje nasz czas albo wskazywanie na wszechobecny konsumpcjonizm, który nakazuje nam poświęcać czas na zakupy. Cóż jednak powiedzieć o miliardach ukradzionych godzin, które odbierane są nam na każdym kroku?
Czas to nie tylko pieniądz, ale i okazja do przemyśleń. Państwo boi się jednak możliwości, że jego poddani mogliby dojść w wolnym czasie do zbyt mądrych wniosków. Kosztem wzrostu zamożności i wydajności woli, więc zabrać swym niewolnikom jak najwięcej chwil, które mogłyby się obrócić przeciw niemu. Warto, więc zatrzymać się na chwilę i zrozumieć, jak bardzo jesteśmy okradani. Jakub Wozinski
Kac 1796 roku, czyli dlaczego Tusk nie zostanie prezydentem UE? Po Polsce krąży pogłoska, że plan PO na najbliższe lata jest prosty: zadłużyć Polskę, by zbankrutowała jak Grecja, oddać niepodległość, sprzedać, co się da, a resztę przefrymarczyć. Nagrodą za te prorozwojowe i prounijne działania ma być posada unioprezydenta dla Donalda Tuska. To z uwagi na te ambicje Polacy mają płacić na eurobankrutów po symboliczne 2 tys. złotych rocznie, muszą znosić rosnącą inflację oraz coraz większe tłumy krajowych i unijnych urzędników. Jeśli ta pogłoska jest prawdziwa, to niestety świadczy tylko o głupocie naszego premiera. Przecież widzi on, co stało się z naszym słynnym „preziem” Aleksandrem Kwaśniewskim. Ten mąż w stanie (nie mylić z mężem stanu) miał przecież być, wg jego doradców i usłużnej prasy, szefem ONZ, w ostateczności NATO – bo posady unioprezydenta jeszcze wtedy nie było. Z tych wszystkich planów globalnej kariery została tylko posada na pół etatu w jakiejś żydowskiej fundacji w Brukseli, a teraz misja łączenia lewicy. I dokładnie na tyle może liczyć Donald Tusk. O ile nie będzie jeszcze gorzej. Bo jeśli rzeczywiście PO zjednoczy nas już ostatecznie z UE, to nawet posady w żydowskiej fundacji i łączenia lewicy dla niego nie będzie.
Nastąpi, bowiem w Polsce kac roku 1796. O cóż takiego chodzi? Otóż zaraz po abdykacji Stanisława Augusta Poniatowskiego w listopadzie 1795 roku rozpoczął się demontaż państwa polskiego. Zlikwidowano organy przedstawicielskie, wprowadzono urzędników z krajów zaborców, stopniowo Warszawę opuszczały ambasady. I nagle ci wszyscy, którzy jeszcze kilka-kilkanaście miesięcy wcześniej rwali sukno, sprzedawali się rozmaitym agenturom – oczywiście ze szczytnymi hasłami na ustach – którzy uprawiali polityczną prostytucję za parę rubli, znaleźli się bez przydziału. Już nikt ich nie przekupywał, nic nie proponował, nawet nie traktował poważnie. Ot, trafili na ulicę jak porzucone psy. Liczni posłowie, ministrowie, królewscy dworzanie dopiero wtedy zorientowali się, że sprzedając Polskę, sprzedali tak naprawdę sami siebie. I zaczął się kac 1796 roku. Historia, jak wiadomo, powtarza się – i to niekoniecznie, jako farsa. Donald Tusk, sprzedając się uniourzędnikom, żadnym prezydentem, więc nigdy nie zostanie. Ale Polskę sprzedać jak najbardziej może. Czego oczywiście w nowym A.D. 2012 nikomu ani sobie nie życzę. Sommer
Utajnią stenogramy? Wkrótce decyzja Według nowych przepisów prawa lotniczego możemy nigdy nie poznać danych z czarnych skrzynek Tu-154M, które wczoraj trafiły do prokuratury - grzmiała niedawno większość mainstreamowych mediów. Dziś okazało się, że to nieprawda: prokuratura wojskowa potwierdziła informacje "Gazety Polskiej Codziennie", że przepisy prawa lotniczego nie mają tu nic do rzeczy.
- To błędna interpretacja prawa, ale jej celem jest przyzwyczajenie opinii publicznej do tego, że nigdy się z tymi zapisami nie zapozna - mówił dziś "Gazecie Polskiej Codziennie" Antoni Macierewicz. Chodzi o fonoskopijną ekspertyzę biegłych w sprawie czarnych skrzynek Tu-154M, który rozbił się 10 kwietnia 2010 r. w Smoleńsku. Nad nagraniami od 2010 r. pracował Instytut Ekspertyz Sądowych im. J. Sehna z Krakowa. Na razie jednak nie ujawniono, co zawiera dokument. Nie wiadomo także, czy i na ile różni się on od znanych do tej pory wersji nagrań podanych przez MAK i Państwową Komisję Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego kierowaną przez Jerzego Millera. Śledczy przyznawali, że decyzja o ujawnieniu zapisów stenogramów oraz fragmentów opinii biegłych ma zapaść w najbliższych dniach. Jednak zdaniem dziennikarzy z RMF FM i innych mediów to niemożliwe ze względu na uchwalone w czerwcu przepisy prawa lotniczego, mogące doprowadzić do poważnego ograniczenia dostępu do stenogramów z czarnych skrzynek Tu-154M. Przepisy te mają rzekomo, bowiem odbierać prokuratorom możliwość decydowania o ujawnieniu tego typu materiałów. Antoni Macierewicz skomentował to w "Gazecie Polskiej Codziennie" następująco:
- To bzdura. Przepisy dotyczące lotnictwa państwowego w żaden sposób nie mogą się odnosić do tych badań i ich wyników. Przypuszczam, że ta interpretacja ma wymusić na opinii publicznej przyjęcie do wiadomości, że nigdy się z tymi zapisami nie zapozna. To ma być taki parasol rozpostarty nad bezprawnym utajnieniem tych materiałów. Słowa posła PiS potwierdziła dziś prokuratura wojskowa, która poinformowała, że prokurator zajmujący się śledztwem dotyczącym katastrofy smoleńskiej dopiero po analizie opinii biegłych w sprawie "czarnych skrzynek" Tu-154M podejmie decyzję, czy ujawnić tę opinię - i że na decyzję o ewentualnym ujawnieniu opinii fonoskopijnej nie będą miały wpływu przepisy prawa lotniczego, które w tej sytuacji nie mają zastosowania.
- Wszystko zależy od prokuratora - referenta śledztwa, on będzie decydował czy ujawniać, w jakim trybie i w jakim zakresie – dodał rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Zbigniew Rzepa, potwierdzając w ten sposób informacje "Codziennek". Płk Rzepa stwierdził, że według zapisu Prawa lotniczego "sąd nie decyduje o upublicznieniu czegokolwiek".
- Sąd jedynie ewentualnie wyraża zgodę na udostępnienie na potrzeby postępowania przygotowawczego, sądowego lub sądowo-administracyjnego wyników badań okoliczności i przyczyn wypadków lotniczych, zebranych podczas prowadzenia badania zdarzenia lotniczego przez Komisję Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego - zaznaczył prokurator. Katarzyna Pawlak
Dlaczego zginął Kaddafii? W dniu 20 października 2011 r. na czołówkach mediów pojawiła się informacja o triumfie libijskich powstańców, którzy dopadli Kaddafiego. Z nieśmiałością właściwą politycznie poprawnym mediom informowano, że Kaddafii nie przeżył z powodu odniesionych ran. W końcu światło dzienne ujrzały filmy dowodzące zamordowania Kaddafiego przez tłum. Na wszelki wypadek nie zarządzono sekcji zwłok ofiary. „Przypadkowo” w tym samym czasie syn Kaddafiego Mutasim został pojmany żywy, ale natychmiast stracił życie w okolicznościach podobnych do śmierci ojca. Morderstwo wywołało reakcje międzynarodowe. Nawet nierychliwe ONZ opowiedziało się za dochodzeniem. Nieoczekiwanie okoliczności śmierci Kaddafiego ujawnił Putin. Opierając się na danych wywiadowczych poinformował, że kolumna z libijskim przywódcą została zlokalizowana i zaatakowana przez bezzałogowe samoloty amerykańskie, po czym amerykańskie siły specjalne ściągnęły tłuszcze „bojowników”, które dobiły Kaddafiego. Putin podkreślił, że odbyło się to bez dochodzenia i wyroku sądu. Wątek udziału w zabójstwie Kaddafiego amerykańskich służb specjalnych wskazuje, że tajemnica śmierci libijskiego przywódcy może kryć się w interesach establiszmentu Stanów Zjednoczonych. Jakich interesach? Jeszcze przed eskalacją rewolty w Libii prasa informowała o wartym ok. 82 mld dolarów majątku Kaddafiego, który był ulokowany m.in. na kontach w bankach na całym świecie. Dzisiaj okazuje, że majątek jest warty nawet 200 mld dolarów, a informacje o umiejscowieniu aktywów są niepełne. Prawdziwy pech, najważniejsi świadkowie milczą jak nomen omen w grobie. Windykacja potrwa latami. Środki w najlepszym przypadku przeleżą na jakimś nieoprocentowanym (lub niskooprocentowanym) rachunku technicznym. A nawet tylko kilka „zapomnianych” miliardów, o które nikt się nie upomni w jakimś banku inwestycyjnym piechotą nie chodzi...
Tomasz Urbaś
Nowa religia klimatyczna - Szczyt klimatyczny nie przyniósł żadnego przełomu. Przypominał bardziej targi idei ekologicznych niż poważną konferencję. Rozczarowania spotykały nas niemal na każdym kroku – oceniają związkowcy z Solidarności, uczestniczący w konferencji w Dubranie. Z Jarosławem Grzesikiem, przewodniczącym delegacji Solidarności na szczycie klimatycznym w Durbanie, rozmawia Beata Gajdziszewska.
– Jak uczestnicy szczytu przyjęli przedstawione przez was postulaty, pod którymi podpisały się polskie centrale związkowe? – Jednym z naszych podstawowych postulatów było wyegzekwowanie od wszystkich sygnatariuszy protokołu z Kioto zobowiązań wynikających z tego dokumentu, który wygasa w 2012 roku. Naszym zdaniem, przyjmowanie jakichkolwiek nowych zobowiązań zmierzających do ochrony klimatu nie ma sensu, bo najwięksi emitenci, CO2 albo nie zrealizowali zobowiązań z Kioto, albo ich w ogóle nie podpisali. Z naszymi postulatami chcieliśmy przede wszystkim dotrzeć do przedstawicieli organizacji związkowych z innych państw. Uświadomić im, że liczba miejsc pracy w naszych krajach zależy od tego, jak największe gospodarki świata będą kształtować politykę klimatyczną. Niestety, muszę z przykrością przyznać, że zderzyliśmy się z murem niezrozumienia. Co gorsza, nie spotkałem nikogo, kto podzielałby na miejscu nasz sceptycyzm wobec idei walki z globalnym ociepleniem. Nasze stanowisko prezentowaliśmy gdzie tylko się dało. Ale było to bicie głową w mur. Szczególnie afrykańskie związki zawodowe są wyczulone na tym punkcie. Ktoś im, niestety, namieszał w głowach, przekonując, że Afryka zyska na globalnej walce z ociepleniem, bo kraje rozwinięte będą łożyły na kraje biedne, a przecież każdy rozsądnie myślący człowiek wie, że to kpina. Widać zresztą, jak bogaty Zachód traktuje pod tym względem biedniejszą Europę Środkową, w tym zwłaszcza Polskę.
– Szczyt klimatyczny obfitował w wiele obietnic i deklaracji, a czy prócz zapowiedzi przedłużenia w przyszłym roku protokołu z Kioto padły jeszcze jakieś konkrety? – Tak naprawdę jedynym pewnym ustaleniem tej konferencji jest to, że następny szczyt klimatyczny odbędzie się w przyszłym roku w Katarze. Szczyt nie przyniósł żadnego przełomu. W dniu, kiedy miał się zakończyć, organizatorzy i przedstawiciele UE, w tym szczególnie polski minister środowiska, stawali na głowie, żeby sfinalizowany został jakimś postanowieniem, by nie zakończył się kompletną klapą, gdyż większość państw nie była skłonna podążać za Europą. Za skandal uważam udział polskiego ministra środowiska w tym żenującym przedstawieniu. Szczegóły uzgodnień, które zapadły w Durbanie po przedłużeniu konferencji o dwa dni, wciąż nie są znane. Do wiadomości podane zostały tylko jakieś ogólniki. To zdecydowanie za mało.
– Czy to porażka durbańskiej konferencji? – To była porażka entuzjastów walki z globalnym ociepleniem i zwycięstwo sceptyków wobec tejże polityki, do których sam się zaliczam. Sam szczyt przypominał bardziej targi idei ekologicznych niż poważną konferencję. Były tam setki stoisk, gdzie przeróżne organizacje prezentowały swój dorobek i pomysły na powstrzymanie globalnego ocieplenia. I to jest jeden z wielu paradoksów szczytu klimatycznego. Wiele hektarów lasów musiało zostać wyciętych, by prezentujące się w Durbanie organizacje ekologiczne mogły się lansować. Nie mówię już, ile ton paliwa spalono, by przewieźć kilkadziesiąt tysięcy ludzi do RPA. Robienie uczestnikom konferencji wody z mózgu było czymś normalnym. Na każdym kroku wyświetlane były propagandowe filmy o katastroficznej wymowie: jak wieje wiatr – odpowiedzialny za to jest dwutlenek węgla, jak nie wieje także odpowiedzialny jest dwutlenek węgla, jak lody topnieją odpowiedzialny jest dwutlenek węgla, jak nie topnieją i jest za dużo lodu również odpowiedzialny jest dwutlenek węgla, jak jest powódź odpowiedzialny jest dwutlenek węgla, jak jest susza, to także odpowiedzialny jest dwutlenek węgla. A za to wszystko wszyscy winili węgiel, szczególnie kamienny.
– Jakie przełożenie ten szczyt może mieć na kształtowanie unijnej polityki klimatycznej? – Po raz kolejny uświadomiłem sobie, że czeka nas ogromna praca w samej Europie, bo to kraje Unii Europejskiej są lokomotywą tej bezsensownej walki z globalnym ociepleniem. Musimy przekonywać przynajmniej naszych partnerów społecznych na Starym Kontynencie, że walka z globalnym ociepleniem nie ma większego sensu, zwłaszcza, gdy Europa walczy z nim w pojedynkę. Większość europejskich związków zawodowych zachowuje się jak wyznawcy nowej religii klimatycznej i przed nami miesiące, a może nawet lata ciężkiej pracy, by podważyć fundamenty tej religii. O randze Europy, kreującej się na światowego lidera walki ze zmianami klimatu, ponoszącej w tej chwili największe koszty transformacji w kierunku gospodarki niskoemisyjnej niech świadczy fakt, że unijne stoiska informacyjne na czele z polską prezydencją zostały głęboko ukryte w podziemnych garażach hali sportowej pełniącej rolę centrum konferencyjnego. Czyżby to był przypadek? Po analizie podpisanych porozumień twierdzę, że nie! Świat powiedział wprost: Wielcy europejscy wizjonerzy zejdźcie z obłoków na ziemię i zacznijcie po niej normalnie stąpać, troszcząc się o ludzi i ich miejsca pracy. Dlatego z ogromną satysfakcją przyjąłem informację, że tuż po zakończeniu konferencji w Durbanie Kanada wystąpiła z protokołu z Kioto. Tym samym dała sygnał, że nie zamierza uczestniczyć w tym szaleństwie klimatycznym. Na taką decyzję rządu Kanady duży wpływ miały tamtejsze związki zawodowe.
– Jest Pan rozczarowany tą konferencją? – Rozczarowania spotykały nas prawie na każdym kroku. Na miejscu okazało się, że do głównych sal plenarnych w centrum kongresowym wpuszczane były jedynie osoby legitymujące się plakietkami dla przedstawicieli rządów. Takich osób jak my, z plakietami „non-governmental”, do środka nie wpuszczano. Dlatego mniej wiedzieliśmy na temat tego, co się dzieje podczas konferencji niż gdybyśmy pozostali w Polsce, bo nawet, choć trudno to sobie wyobrazić, nie mieliśmy swobodnego dostępu do internetu. Zastanawiam się tylko, czy był to przejaw zwykłego nieładu organizacyjnego, czy może celowe działanie, by świat dowiadywał się o tym, co dzieje się w Durbanie, jedynie z oficjalnych kanałów informacyjnych. Tygodnik Solidarnosc
Dziennikarze w czasach WRON-y Czas legalnego działania “Solidarności” oznaczał koniec pracy wielu redakcji. 14 grudnia 1981 r., w czasie stanu wojennego w Polsce, zawieszono druk większości dzienników z wyjątkiem tytułów ogólnokrajowych – “Trybuny Ludu” i “Żołnierza Wolności”, oraz specjalnie utworzono połączone regionalne redakcje gazet partyjnych. Miesiąc później weszła na rynek nowa gazeta – dziennik “Rzeczpospolita”, organ rządu i główny popularyzator tzw. reformy gospodarczej. Twórcą i redaktorem naczelnym został Józef Barecki. “Życie Warszawy” wznowiono 16 stycznia 1982 roku. “Tygodnik Powszechny” zaczął się ponownie ukazywać w końcu maja. Reaktywowane pismo miało nieco zmienioną szatę graficzną: czarne tło na winiecie. Rubryka “Obraz Tygodnia” odnotowywała każdy upływający tydzień stanu wojennego. W styczniu 1982 r. w Warszawie zaczął ukazywać się podziemny “Tygodnik Wojenny”, a w lutym 1982 r. “Solidarność – Tygodnik Mazowsze”. Nowym zjawiskiem w Polsce okresu stanu wojennego były nielegalne radiostacje “Solidarności”, które odzywały się o różnych porach, “wchodząc” od czasu do czasu na fale oficjalnych częstotliwości telewizji i radia. Po miastach jeździły samochody wojskowe z urządzeniami służącymi do lokalizacji radiostacji. 6 lipca 1982 r. aresztowano grupę organizatorów Radia “Solidarność” w Warszawie z Zofią Romaszewską oraz Belgiem Robertem Noelem, któremu zarzucano, że nielegalnie przywiózł do Polski urządzenia nadawcze. 25 lipca zlikwidowana została inna radiostacja “S” we Wrocławiu przy ul. Grabiszyńskiej. Początkowo program telewizyjny nadawano ze specjalnego studia obsługiwanego przez wojskowych, mieszczącego się na terenie pułku łączności przy ul. Żwirki i Wigury w Warszawie. Cały program i serwisy informacyjne przygotowywali kadrowcy z redakcji wojskowych, którzy w pierwszych godzinach stanu wojennego zastąpili także prezenterów telewizyjnych. Część prezenterów cywilów, która pozostała na wizji na własną prośbę, występowała w mundurach wojskowych. Oprócz codziennych informacji o rygorach stanu wojennego rozpoczęto emisję cyklu reportaży wymierzonych w liderów “Solidarności”, Radio Wolna Europa i Stany Zjednoczone. Wojskowa Wytwórnia Filmowa “Czołówka” prezentowała propagandowe dokumenty i publicystyczną indoktrynację w rodzaju: “Ofensywa wyzwolenia” czy “Dać świadectwo prawdzie”. Widzowie byli karmieni filmami i serialami o tematyce partyzanckiej i archiwalnymi produkcjami typu: “Do krwi ostatniej”, “Gwiazdy poranne”, “Stawka większa niż życie”, “Godziny nadziei”.
Lojalki i weryfikacje Wojewódzkie Sztaby Informacji i Propagandy zajmowały się weryfikacją kadr dziennikarskich i opiniowaniem programów radiowo-telewizyjnych. W redakcjach prasy, radia i telewizji, dużych i małych, ogólnopolskich i lokalnych całego kraju trwała wielka czystka obejmująca wszystkie tytuły prasowe. 4 marca 1982 r. w biurze prasowym rządu przedstawiono dziennikarzom tekst tzw. deklaracji lojalności wymaganej od osób zwalnianych z obozów internowania: “Oświadczam niniejszym, co potwierdzam własnoręcznym podpisem, że zobowiązuję się ściśle przestrzegać obowiązującego porządku prawnego, a w szczególności nie podejmować jakiejkolwiek działalności szkodliwej dla dobra PRL”. Podczas “weryfikacji” odpadło 60 proc. składu redakcyjnego “Życia Warszawy”, 10 dziennikarzy z “Expresu Wieczornego”, wszystkich z “Kulis”, sita weryfikacji nie przeszło nawet kilkoro dziennikarzy “Trybuny Ludu”. Likwidacji uległy m.in. tygodniki “Kultura” i “Czas”, w ich miejsce powołano nowe, posłuszne komunistycznej władzy “Tu i Teraz” oraz “Przegląd Tygodniowy”. Co ciekawe, tygodnik “Polityka”, jako jedyna redakcja dokonał tzw. samoweryfikacji. Weryfikacja była szczególnym działaniem, gdyż jeszcze przed ogłoszeniem “wyroku”, który uzasadniałby wyrzucenie dziennikarza z pracy, członkowie komisji weryfikacyjnej informowali opinię publiczną o “winie” przesłuchiwanych przed komisją. Z opracowań historyków wynika, że weryfikacja pozbawiła pracy łącznie 1200 dziennikarzy, a dalszych 1000 poddano innym szykanom. Szacuje się, że w tamtym okresie pracowało w redakcjach około 10 tys. dziennikarzy, a to oznacza, że co piątego z nich dotykały różnego rodzaju represje. Każdy dziennikarz, który odmówił podpisania oświadczenia współpracy z władzą, tzw. lojalki, dowiadywał się, że obowiązuje go zakaz wykonywania zawodu, co w praktyce oznaczało bezterminowy tzw. wilczy bilet. Barbara Rogalska, ówczesna pracownica Telewizji Polskiej, o czasie weryfikacji mówiła: “Weryfikatorzy i gorliwi piewcy stanu wojennego zostali nagrodzeni za swoje trudy: wielu z nich wyjechało na placówki korespondenckie za granicę, co było wówczas, w kraju biednym i głodnym, nie lada gratką. Zbigniew Bożyczko wyjechał do USA, Marek Sieczkowski do Moskwy, Stanisław Kaczmarski do Pragi, a Karol Bielecki do Sofii”.
Równi i równiejsi W innej sytuacji – można rzec komfortowej – znaleźli się dziennikarze tygodnika “Polityka”. Nie przechodzili weryfikacji, redaktor naczelny pisma Mieczysław Rakowski gotów był sam rozmawiać z każdym z dziennikarzy i pytać o decyzję. Tygodnik opuściło 14 osób: Piotr Adamczewski (po dwóch latach wrócił), Tadeusz Drewnowski, Magdalena Bajer, Maciej Iłowiecki, Aleksander Paszyński, Krystyna Nastulanka, Michał Radgowski, Anna Strońska, Hanna Krall, Andrzej Krzysztof Wróblewski, Danuta Zagrodzka, Zbigniew Mentzel, Dariusz Fikus. Aleksander Paszyński wraz ze Stefanem Bratkowskim i Jackiem Kalabińskim rozpoczął pracę w “Niewidomym Spółdzielcy”. Tylko w samym Radiokomitecie, urzędzie centralnym, który w okresie PRL kierował radiem i telewizją, powołano do przeprowadzania weryfikacji 33 zespoły główne i 103 podkomisje, które tworzyło łącznie ponad 570 osób weryfikujących. Komisje i zespoły weryfikacyjne tworzyli ludzie wywodzący się ze Służby Bezpieczeństwa, Wydziału Prasy KC PZPR, wojska i redaktorów naczelnych poszczególnych redakcji, którzy przeszli pozytywnie wstępną weryfikację.
Prawo prasowe i umacnianie ustroju 26 stycznia 1984 r. Sejm uchwalił “prawo prasowe”, dekretując, że prasa “umacnia konstytucyjny ustrój PRL”. W artykule 45 można przeczytać, że “kto bez wymaganego zezwolenia wydaje albo rozpowszechnia dziennik, czasopismo lub inną publikację prasową – podlega karze pozbawienia wolności do roku, ograniczenia wolności albo grzywny”. Był to przepis wymierzony w wydawców i kolporterów prasy tzw. drugiego obiegu, uwalniający sąd od zajmowania się treścią publikowanych tekstów. Wyrzuceni na bruk dziennikarze chwytali się różnych zajęć, głównie w drobnym handlu i usługach, inni próbowali nawiązać kontakt z wydawnictwami podziemnymi i drugiego obiegu, jeszcze inni negatywnie “zweryfikowani”, gdy tylko ustąpiły zakazy stanu wojennego, decydowali się na emigrację polityczną i wyjazd z Polski. Z kolei część dziennikarzy i pisarzy w tym czasie miała szczególne względy władzy. 30 czerwca 1983 r. szlagierem wydawniczym roku stała się, drukowana w olbrzymim nakładzie, powieść Romana Bratnego “Rok w trumnie”, trywialna i brutalno-wulgarna groteska na temat stanu wojennego. Po roku 1989 nie było mowy o jakimkolwiek materialnym zadośćuczynieniu pozbawionym pracy dziennikarzy. Barbara Rogalska i jej koledzy po powrocie do Telewizji Polskiej, po wyborach czerwcowych, gdy prezesem został Andrzej Drawicz, zarejestrowany przez SB, jako TW “Kowalski”, otrzymali pismo przepraszające za upokorzenia, represje, utratę pracy, jakie ich spotkały w stanie wojennym. Winnych tych szykan, zasiadających w komisjach weryfikacyjnych, nie tylko nie spotkała w nowej Polsce żadna kara, ale wprost przeciwnie – stanęła otworem przed nimi ścieżka kariery politycznej i medialnej. I tak na przykład Ryszard Sławiński (już w III Rzeczypospolitej senator SLD) i Ryszard Ulicki (w III Rzeczypospolitej poseł SLD) zostało nawet w swojej karierze członkami Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. Inny z członków komisji weryfikacyjnych, Andrzej Turski, w latach 1974-1990 członek PZPR, w wolnej Polsce odznaczony m.in. Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski i Złotym Krzyżem Zasługi, od 1968 r. pracujący w Redakcji Polskiego Radia, od 2002 r. pracuje w “Panoramie” w TVP2, w TVP Info był gospodarzem programu publicystycznego “7 dni świat”. Na portalach internetowych gwiazd przedstawiany jest, jako jeden z najpopularniejszych dziennikarzy radiowych i telewizyjnych – laureat Super Wiktora i Wiktora w kategorii “Dziennikarz roku 2005″. Dr Hanna Karp
Łupki na niedźwiedziu Zamiast łudzić się gazem łupkowym, Polska powinna raczej przeprosić się z węglem, bo cele emisyjne i tak nie będą spełnione, a UE będzie musiała skorygować swą politykę klimatyczną. Główną zaletą gazu łupkowego ma być to, że pozwoli on nam zagrać na nosie niedźwiedziowi ze Wschodu. Druga zaleta – też niedźwiedziej natury – że jeszcze przed rozpoczęciem wydobycia pozwala on dzielić skórę na niedźwiedziu i snuć miłe rojenia o Polsce w roli europejskiego Kuwejtu z radykalnymi podwyżkami rent i emerytur, sutym budżetem resortu zdrowia i opieki społecznej, edukacji, kultury, obrony itp. Otóż spieszę donieść, że obie te niedźwiedzie zalety są nie tylko przesadne i wątpliwe, ale także i podniecenie nimi wywołane może być przedwczesne. Z gazu łupkowego jeszcze mogą być nici. Po pierwsze, dlatego, że w rozpoznaniu zasobów i możliwości jesteśmy dopiero na samym początku drogi. To, że jak dotąd rząd wydał już różnym firmom przynajmniej 110 licencji na poszukiwania nie znaczy wcale, że gaz jest w wystarczającej ilości i – co równie ważne - jakości, aby go wydobywać. Jak na razie wywiercono dopiero 12 odwiertów próbnych. Przy obecnie dostępnej technologii w ciągu tygodnia wierci się około 1000 metrów „z impetem w głąb”, a cały otwór wykonuje się w około dwa miesiące. Oczywiście jednocześnie można wiercić i wierci się w wielu miejscach, ale w sumie potrzeba minimum 300 otworów i tyluż szczegółowych analiz wydobytych z nich próbek, aby stwierdzić czy gaz zawarty w łupkach dewońskich w Polsce występuje w opłacalnej ilości, aby go wydobywać. Do końca 2012 zostanie wywierconych najwyżej 50-80 otworów, w latach 2013-14 kolejne 200, może 300. Dopiero wtedy będzie można określić techniczne walory złoża i opłacalność produkcji. Opłacalność określi dopiero przyszły a nie obecny rynek. Część rosnącego obecnie rozczarowania gazem w USA wynika z tego, że w wyniku masowego wydobycia jego cena gwałtownie tam spadła: jeszcze w roku 2008 wynosiła 12-13 $ za tcf (tysiąc stóp sześciennych), w 2010 spadła do 8$, a dziś wynosi już tylko 3,8$/tcf wellhead, czyli u wylotu wiertni. Jest to ogromna różnica w stosunku do oczekiwanej opłacalności z okresu podejmowania decyzji o wydobyciu. Jeszcze ważniejsza jest, jakość próbek. Wiceminister gospodarki Maciej Kaliski, który jest profesorem krakowskiej AGH i specjalistą od technik górniczych, twierdzi, że w celu opłacalnego wydobycia zawartość gazu w skale musi przekraczać minimum 4% jej objętości. Sam gaz, który po uzyskaniu z łupków nie różni się od konwencjonalnego gazu ziemnego, musi mieć odpowiednią czystość minimalną: najwyżej 4,5% zawartości wody, maximum 5% płynnych frakcji ropy naftowej i najwyżej 2% innych domieszek organicznych. Ważna jest miąższość pokładów, ich grubość, gęstość, przepuszczalność, porowatość, zawartość gliny, piasku, itp. „Na dzień dzisiejszy”, jak lubią mawiać technokraci, pierwsze wyniki odwiertów wykonanych przez przedsiębiorstwo Nafta-Piła (tak sobie w tym momencie myślę, że Nafta-Świder chyba wierciłby lepiej?) na zlecenie kanadyjskiego koncernu Talisman trochę wszystkich rozczarowały. Polskie warstwy łupków dewońskich wydają się owszem dość grube, ale są miękkie i ciastowate, z dużą domieszką gliny i mogą okazać się trudne do wyciskania z nich gazu wodą, a przynajmniej o wiele trudniejsze niż łupki amerykańskie. Z pierwszych, próbnych szczelinowań wyciśnięto niewiele gazu. Być może trzeba będzie dodawać do wody sporo agresywnych środków chemicznych, aby skała puściła i dała się dokładnie wydoić. Firmy poszukujące podkreślają jednak, że z wnioskami nie należy się spieszyć. W tzw. międzyczasie czekają na nowe, jeszcze korzystniejsze dla nich regulacje prawne i podatkowe. Z jednej strony roztaczają miraże łupkowego raju, a z drugiej rozmnażają warunki ich spełnienia. Widać, że to stare wygi i wiedzą jak się rozmawia z rządami. Dla władz w Polsce, które za wszelką cenę chcą mieć lepszą pozycje przetargową do przyszłych rozmów z Gazpromem właściwie ważne jest jedno pytanie: czy i w jakiej proporcji gaz łupkowy zastąpi rosyjski import do roku 2022, kiedy wygaśnie obecna umowa na dostawy 10 bcm (miliardów metrów sześciennych) gazu ziemnego rocznie, które po cenach związanych z giełdą ropy naftowej rurociągami dostarcza nam z Rosji Gazprom. W tym samym kontekście Warszawa wiąże także duże nadzieje z terminalem skroplonego gazu ziemnego, (czyli LNG) w Świnoujściu, który ma być uruchomiony w 2014 roku, co pozwoli kupować gaz skroplony po cenie niezależnej od ropy i przywozić go tankowcami w miarę zapotrzebowania. Entuzjazm dla terminalu LNG trochę ostatnio przygasł odkąd wiadomo, że inwestycję trzeba było mocno okroić w porównaniu z pierwotnym planem. Zwiększany udział gazu w tzw. miksie energetycznym ma dopomóc Polsce spełnić przynajmniej częściowo zakładane unijne cele redukcji emisji dwutlenku węgla, bo ze spalania gazu powstaje go mniej niż ze spalania paliw stałych. Jednakże w warunkach także gazowej niepewności zasadnym staje się pytanie: dlaczego nie przeprosić się z węglem? Mówienie o kryzysie energetycznym w kraju tak uprzywilejowanym przez naturę jak nasz jest właściwie nieporozumieniem. Polska ma jedne z największych rozpoznanych zasobów węgla kamiennego na świecie, które przy obecnej skali wydobycia i zapotrzebowania starczą nam na 300 lat! Nikt inny, nie tylko w Europie, ale bodaj na świecie, nie ma takich zasobów ropy ani gazu, które starczyłyby na dłużej niż 100 lat! Kopalnie są, infrastruktura do przewozu jest, górnicy i tradycje górnicze są, sprzęt górniczy to jedna z naszych specjalności eksportowych, prawie wszystkie nasze elektrownie pracują na węglu, z którego wytwarza się 95% energii elektrycznej w Polsce. Wniosek nasuwa się sam: kontynuować węgiel! Oczywiście, trzeba zadbać o jak najczystsze technologie spalania, odsiarczania itp., ale i te technologie są i są ciągle rozwijane. Trzeba też stale modernizować kopalnie, warunki bezpiecznego wydobycia, infrastrukturę węglową, energetyczną itp. Trzeba zwiększać kogenerację, czyli jednoczesne wytwarzanie i elektryczności i ciepła w elektrociepłowniach, co w naszym klimacie jest wszędzie zasadne. Ale i tak wszystkie te inwestycje razem wzięte byłyby o wiele mniejsze i dużo pewniejsze niż budowanie od podstaw kontrowersyjnego przemysłu łupkowego z całą infrastrukturą. Argumentem przeciwników węgla jest to, że będziemy płacić kary za emisje dwutlenku węgla narzucone w przyjętej strategii UE. Ale przecież już dziś wiadomo, że przewidziane i założone przez UE cele redukcji emisji, CO2 są niemożliwe do osiągnięcia. Jak to ujął dr Fatih Birol w swoim dorocznym raporcie o perspektywach energetycznych dla świata „drzwi dla scenariusza dwóch stopni Celsjusza zamykają się bezpowrotnie”. Wiadomo, zatem, ze trzeba będzie przyjąć jakiś inny scenariusz. Klimat na Ziemi ociepla się prawdopodobnie wskutek emisji w skali całego globu i aby ja zmniejszyć, wszystkie kraje świata musiałyby przyjąć jedną wspólną linię postępowania. Tymczasem logicznie biorąc wysiłki UE nie mają wielkiego znaczenia chociażby wobec faktu, że wszystkie oszczędności na emisji, jakie cała Europa może poczynić w ciągu roku, zostaną zniweczone przez rosnącą emisję samych tylko Chin w ciągu niespełna miesiąca (raport MAE 2011). Do tego dochodzą Indie, które węglem stoją i na węglu jeszcze bardziej opierają swoje plany na przyszłość. Węgiel wszędzie mocno podrożał i stał się opłacalny. Na całym świecie w jego wydobycie wiele się obecnie inwestuje. Węgiel umacnia swą pozycję w planach i strategiach energetycznych ponad 20 krajów świata. O jakim wycofywaniu się z węgla można, więc mówić poza Europą i co to da, nawet, jeśli Europa się z niego wycofa, skoro inni tym więcej nakopcą? Niebo i kołdra, z CO2 jest przecież nad całą Ziemia, a nie tylko nad Europą. Panikarskie, irracjonalne zachowania wielu zamożnych społeczeństw i rezygnacja z atomu w wyniku katastrofy w elektrowni Fukushima wszędzie przede wszystkim umocni węgiel, bo jest miejscowy, pewny i nadal stosunkowo tani, także w Europie. Zapowiadany na lata kryzys finansowy osłabi zresztą i w UE entuzjazm dla dalszego subsydiowania paliw i energii odnawialnych, które tylko, dlatego są rozwijane, że towarzyszą im wielkie i stałe dopłaty rządowe. To przecież nie rynek popycha rozwój technologii wiatrowych, słonecznych, czy biopaliw, tylko eurounijny dogmat przyjętego kierunku polityki energetycznej, który wymaga sowitego dofinansowywania. Oczywiście jest to dofinansowywanie w nadziei, że uzyskane z czasem usprawnienia oraz sama skala stosowania tych rozwiązań obniżą koszty na tyle, że dalsze wsparcie finansowe stanie się niepotrzebne, ale do tego stadium jeszcze bardzo dużo brakuje. Związek, CO2 ze zmianą klimatu nie jest już zresztą tak kategoryczny i jednoznaczny jak uważano jeszcze kilka lat temu. Prof. Zbigniew Jaworowski słusznie wskazuje, że o klimacie na Ziemi decydują cykle aktywności Słońca, a przed epoką przemysłową zmiany klimatyczne były często o wiele bardziej dramatyczne niż dzisiaj. Np. w naszej części Europy, za naszej polskiej historii po zimnych wiekach V-VII nastało znaczące ocieplenie. Klimat poprawił się tu tak dalece, że Krzyżacy – zakon zawiązany w Palestynie - zostali sprowadzeni z południa, z ciepłego Siedmiogrodu na Mazowsze i do Prus najpierw sprawdziwszy, że da się tu uprawiać winorośl, potrzebną tym obłudnikom do wyrobu wina mszalnego. Później, w wiekach XVII-XVIII nastąpiło tu z kolei małe zlodowacenie: każdej zimy większość rzek w Europie przynajmniej do Alp zamarzała na kość, podobnie jak półsłodki przecież Bałtyk. Zima była porą intensywnych podróży, bo jeździło się wtedy saniami po lodzie, a rzeki zastępowały autostrady. Do Szwecji i Danii też jeździło się po lodzie, co opisuje m.in. w swych pamiętnikach Jan Chryzostom Pasek. Na środku zamarzniętego morza stawiano karczmy, w których podróżni zatrzymywali się na ciepłą strawę i nocleg. Pasek barwnie pisze, że w takiej nagrzanej duńskiej gospodzie wszy i pluskwy gryzły go nocą w barłogu tak bardzo, iż nie mógł zasnąć, mimo że stosował prosty i naturalny środek nasenny „po wielekroć do masturbacji się uciekając”. Widać z tego, że życie mniej się zmienia niż klimat i to bez naszego udziału. Skoro jednak nie mamy wielkiego wpływu na klimat, to może nie warto sprzęgać polityki energetycznej z klimatyczną. Polityka UE także pod tym względem może okazać się równie błędna i dogmatycznie tępa, jak w sprawie euro. Dla Polski nie ma bardziej logicznej i rozsądnej drogi jak podtrzymanie i udoskonalanie energetyki węglowej. Obawy przed karami z Brukseli stają się coraz mniej istotne, skoro także nad dalszym losem samego Eurokołchozu zawisła gęstniejąca niepewność. Nie powinno być tak, że strategicznie uciekamy od węgla z obawy przed gniewem organizacji, która coraz bardziej okazuje się pomyłką historii i której pojutrze może nie być. Bogusław Jeznach
2012 rokiem igrzysk – za trzy lata okres „smuty” Znajdujemy się w amoku oszczędzania na dzieciach i w to miejsce zaciągamy kredyty, wyprzedając się z resztek aktywów a w wieku produkcyjnym jest dynamiczny wyż demograficzny Zmiana tej proporcji wygeneruje gigantyczny problem dla finansów publicznych Fiesta poświąteczna już się skończyła dla Włochów wraz z nową emisją dziesięciolatek, których aktualna rentowność wynosi 6,988%, a spread względem niemieckich bundów jest olbrzymi, bo wynosi 5,146 pkt procentowych. Nic, więc dziwnego, że dzisiejszy Financial Times cytuje słowa premiera Włoch Mario Monti przestrzegającego przed losem Grecji (“very close to Greece”). „Prognozując sytuację w Nowym Roku 2012 większość obserwatorów koncentruje się na kryzysie, który boleśnie dotyka Europejczyków, podczas gdy dla Polski będzie to jeszcze jeden z trzech ostatnich lat „tłustych”, po których nastąpią lata „smuty”. Obecnie Polska w amoku oszczędza na dzieciach i w to miejsce zaciąga kredyty, wyprzedaje się z resztek aktywów, a w wieku produkcyjnym jest najdynamiczniejsza część społeczeństwa. Zmiana proporcji, starzenie się pracowników i relacji pracownicy - świadczeniobiorcy już za trzy lata wygeneruje gigantyczne problemy, w tym także dla finansów publicznych. I nie chodzi tylko o wypłacanie olbrzymich zobowiązań emerytalnych. Przechodzący na emeryturę powojenny wyż demograficzny będzie też chorował. Zapotrzebowanie na świadczenia medyczne, na ich leczenie, wzrośnie aż czterokrotnie – i to też oznacza potężny wzrost zobowiązań państwa. Aktualnie proponowane wydłużenie wieku emerytalnego nie jest właściwą odpowiedzią gdyż globalne firmy, które znajdują siłę roboczą w Chinach i Indiach, nie wyłożą pieniędzy na budowę stanowisk pracy dla tych 60-latków. Oczekiwałbym w roku przyszłym zapoczątkowania racjonalnej polityki prorodzinnej, tego, że politycy posłuchają finansistów i rzucą wyzwanie katastrofie zanim ona nadejdzie. Zmniejszą opodatkowanie dzieci, przeznaczymy, co najmniej 500 zł ulgi podatkowej wypłacanej na dziecko miesięcznie (i to bez znacznie czy rodzice płacą PIT, czy nie) i ułatwią zdobycie mieszkania dla rodzin wielodzietnych. Jeśli tych działań nie wprowadzą w przyszłym roku, to wyż solidarnościowy się zestarzeje i nie będzie mógł mieć dzieci. A będzie to oznaczało po okresie kontynuowania w 2012 r. hulaszczej polityki gospodarczej, zawitanie do Polski kryzysu na stałe w następnych latach. I mimo tego, że rok ten będzie pod znakiem igrzysk dla ludu, gdy olbrzymie wydatki na stadiony będą jeszcze podtrzymywały koniunkturę, to po ich zakończeniu stanie się jasne, że w znacznym stopniu miliardowe inwestycje oznaczały wyrzucenie olbrzymich oszczędności w „błoto”.
Mimo tego rok 2012 będzie kontynuacją zamieszania w strefie euro, które przełoży się sytuację gospodarczą w Polsce. Kryzys instytucji finansowych za granicą, spowoduje dążenie do ograniczenia wielkość ich aktywów w sytuacji, gdy Polska błędnie wyprzedała niemal cały rynek bankowy tym instytucjom i co musi odbić się na aktywności kredytowej u nas. Do tego, rosnące koszty zaniedbań, w postaci wyprzedawania monopoli, oligopoli, które w przyszłym roku podnosiły ceny – energii, tele-komunikacji, czy leków, odbiją się boleśnie drenując nasze kieszenie i wypychając miejsca pracy z Polski. Wiele będzie uzależnione od działań izolujących nas od europejskiego zamieszania. Tego czy następne emisje rządowych obligacji będą tylko w walucie krajowej, aby perturbacje walutowe nie sprowokowały znacznego wzrostu zadłużenia. I czy rząd dokapitalizuje instytucje pozostające pośrednio i bezpośrednio w rękach państwa, pozwalając rozszerzyć aktywność kredytową. I czy na pewno nie przeznaczy środków publicznych na nacjonalizowanie zagranicznych instytucji finansowych, co musiałoby skutkować ograniczeniem akcji kredytowej w kraju, jak i ryzykiem powtórzenia scenariusza islandzkiego, w którym nastąpiło upublicznienie zobowiązań banków prywatnych. Wiele zależy też od tego czy nie zafundujemy sobie kryzysu na własne życzenie, pozbywając się dewiz NBP na rzecz MFW, zamiast zrezygnować z kosztownej linii kredytowej w tej instytucji.” Cezary Mech
PRZEPOWIEDNIE na rok 2012 - Jasnowidz Krzysztof Jackowski: Upadek Unii Europejskiej, kryzys, szaleńcze ceny paliwa Rok 2012 będzie straszny. Pogłębiający się kryzys, szaleńcze ceny paliwa i żywności. To będzie rok wielkich przełomów i niepokojów. Upadek Unii Europejskiej, kompletna przebudowa polskiej sceny politycznej. Taką wizję nadchodzącego roku ma Krzysztof Jackowski (46 l.), najsłynniejszy polski jasnowidz. Czy jego apokaliptyczne wizję się sprawdzą? Oby nie! Ale niestety ten człowiek rzadko się myli. Jego ubiegłoroczna przepowiednia na 2011 rok, którą ujawnił "Super Express", spełniła się prawie w stu procentach. Jasnowidz przewidział wielkie trzęsienie ziemi w Japonii. Mówił o fatalnym roku dla gospodarki, również Polski, o tym, że cena benzyny przekroczy psychologiczną barierę 5 złotych i o drastycznych podwyżkach cen żywności. I to wszystko dzieje się na naszych oczach... A oto jego wstrząsająca wizja na nadchodzący rok.
Krach na giełdzie i bezrobocie na poziomie 23 procent Styczeń w polskiej gospodarce będzie względnie spokojny. W lutym dojdzie do finansowego trzęsienia ziemi. Nastąpi wielki krach na giełdzie. W ciągu następnych dwóch miesięcy sytuacja się pogorszy i dojdzie do załamania gospodarczego. Ceny wzrosną o jedną trzecią, a bezrobocie sięgnie 23 procent.
Rozpad Unii Europejskiej i zamieszki we Francji W pierwszej połowie roku z Unii Europejskiej wystąpi Wielka Brytania i Irlandia. W drugiej połowie Polska, Węgry i Grecja będą totalnymi bankrutami. Obronią się jedynie Włochy. To we Francji skumulują się negatywne nastroje związane z sytuacją w UE. Dojdzie do przewrotu. Pojawi się nawet groźba zbrojnej interwencji. To wydarzenie będzie początkiem podziału Unii. Powstanie Unia bis, w której znajdą się kraje spoza strefy euro.
Benzyna za 6,80 zł, diesel po 7,20 zł Sytuacja na świecie spowoduje, że ceny paliw drastycznie wzrosną. W drugiej połowie roku cena paliwa do diesla sięgnie 7,20 zł, benzyny 6,80 zł. Podróżowanie samochodem będzie luksusem.
Tylko dolar będzie pewny Pogłębiający się kryzys sprawi, że ceny walut będą się wahać. Najbezpieczniejszą walutą będzie dolar. To w niego najlepiej inwestować.
Jarosław Kaczyński zmieciony ze sceny politycznej Mimo fatalnej sytuacji polityczno-gospodarczej polski rząd przetrwa ten rok. Nie uda się to natomiast PiS-owi. Jarosław Kaczyński nie będzie się liczył w polityce. Jego elektorat przejmie Solidarna Polska ze Zbigniewem Ziobrą na czele. Leszek Miller przegra partyjne wybory w SLD z Ryszardem Kaliszem.
Koniec Tadeusza Rydzyka Ojciec dyrektor Tadeusz Rydzyk przestanie szefować Radiu Maryja i TV Trwam.
Na Euro 2012 Polska nawet nie wyjdzie z grupy Podczas mistrzostw EURO 2012 polska reprezentacja nie wyjdzie nawet z grupy. Do półfinału awansuje drużyna Ukrainy. Mistrzem Europy zostanie Francja.
Mokre wakacje Latem Polaków znów zaskoczą pogodowe anomalie. Lato będzie ulewne.
Wojna USA z Iranem Stany Zjednoczone ucierpią w wyniku trzęsienia ziemi w skali dotychczas niespotykanej. USA uwikłają się także w kolejny konflikt zbrojny. Amerykańskie wojska wejdą do Iranu. DOMIN Super Express
Zbudujemy drugą Polskę Liczba ludzi zaangażowanych w aktywne obalanie III RP oraz ich pasja czyni „drugi obieg" znacznie silniejszym i nieporównanie bardziej twórczym od pierwszego – pisze publicysta Film Joanny Lichockiej "Przebudzenie" skłonił Łukasza Warzechę do kilku sceptycznych refleksji. Na pierwszy rzut oka wydają się one zdroworozsądkowe, w istocie oparte są na fałszywych przesłankach. Film, przypomnę, portretuje ludzi, którzy za swą misję uznali upamiętnianie tragedii smoleńskiej i domaganie się jej wyjaśnienia. Poetę, menedżera w młodości zaangażowanego w działalność opozycyjną, którą po roku 1989 uznał na wiele lat za zakończoną i już niepotrzebną, wchodzącego w dorosłość harcerza i kilka innych osób połączył odruch moralnego sprzeciwu wobec triumfującej podłości, kłamstwa i wobec agresji skrzykniętych pod smoleński krzyż przez prorządowe media "młodych z fejsbuka". W osobach bohaterów filmu sportretowane jest całe środowisko, z którym identyfikuje się autorka i dla którego swój film zrobiła. Rzecz jest emocjonalnie mocna, narracyjnie sprawna i jako dzieło, zapis czasu, nie podlega dyskusji. Sceptycyzm Warzechy dotyczy przesłania. Oskarża on sportretowanych w filmie "wolnych Polaków”, (bo tym zaczerpniętym z Rymkiewicza określeniem posługują się autorka i jej bohaterowie) o dwa grzechy. Pierwszy, że zamykają się w sferze symboli, w quasi-metafizycznym przeżywaniu kolejnego rozdziału narodowej martyrologii, zamiast działać skutecznie. Drugi, że zadowalają się tworzeniem i wypełnianiem własnej niszy wewnątrz społeczeństwa, odwracają się plecami do reszty Polski, nie szukają porozumienia z nią i sposobów jej pozyskania.
Budowanie na pogardzie Warzecha zapomina chyba, a powinien pamiętać, że w tej niszy nikt nie zamknął się sam z własnej woli. Wypchnięcie poza debatę publiczną i postawienie poza nawiasem "nowoczesnego społeczeństwa" dużej części społeczeństwa – tej religijnej, mającej urobione poglądy patriotyczne i antykomunistyczne – było w sferze mentalnej aktem założycielskim III RP i dokonało się u samego jej zarania, w momencie rozpadu zwycięskiego Komitetu Obywatelskiego, zwanego wojną na górze. Zmieniały się potem totemy, którymi znakowano obszar wykluczenia, nie zmieniała się zasada, że III RP nie jest dla wszystkich. Ci, którzy głosowali na Wałęsę, ci, którzy głosują na PC i ZChN, ci, którzy słuchają Radia Maryja, byli tu od zawsze tymi gorszymi: elity i zawłaszczane przez nie media poddawały ich nieustającej tresurze wstydu i szyderstwa, kreowały na groźny, ciemny motłoch, który jeśli nie zniszczył dotąd rodzącej się demokracji i "reform", to tylko dzięki nieustającej intensywnej straży "ludzi przyzwoitych i na poziomie", z salonem michnikowszczyzny na czele. Zmieniają się pełniący obowiązki Orwellowskiego Emanuela Goldsteina, natomiast mechanizm się nie zmienia i nie zmieni, bo wynika on z całej założycielskiej konstrukcji III RP, która zakładała, że światła elita "z obu stron historycznego podziału", wznosząc się ponad stare uprzedzenia, modernizuje i przeprowadza Polskę do Europy, nie oglądając się na społeczeństwo, w swej masie nierozumiejące tego procesu. Wymagało to budowania "nowoczesnej", "europejskiej" elity, elity modernizacyjnej, zdolnej masom imponować, którą stworzono metodą "ochrzczenia" elity peerelowskiej przez bohaterów i intelektualistów opozycyjnych. A jedynym realnym spoiwem takiej elity jest wspólnie przeżywana niechęć i pogarda wobec "ciemnej", nienowoczesnej części Polaków, odrzucenie i szyderstwo okazywane ich systemowi wartości i ich symbolom. W pierwszych latach niepodległości dawny "inteligent pracujący" przeradzający się w przedstawiciela "biurowej klasy średniej" budował swe poczucie przynależności do nowoczesnej, europejskiej i lepszej części społeczeństwa na noszeniu koszulki z napisem "Bendem Prezydentem" i rechotaniu z prostactwa Wałęsy, dziś buduje je na pogardzie dla "pisowców". Nie miejmy jednak złudzeń, że gdyby Jarosław Kaczyński albo PiS nagle zniknął, tak jak po wykonanym przez okrągłostołowe elity polityczne zwrotem "konkordatowym" zniknęli z mediów "katoliccy ajatollahowie", "czarni" i "zetchaenowcy", debata publiczna przestałaby być jednym wielkim judzeniem na polski ciemnogród. W ciągu kilku dni wykreowano by nowego wroga, by nadal mieć, kim straszyć i na kim skupiać pogardę "młodych, wykształconych z dużych miast".
Samowykluczenie Ruch, który zrodziła tragedia smoleńska, a bardziej bezprecedensowa kompromitacja państwa i jego elit, którą nazwałem tragedią posmoleńską, jest w oczywisty sposób reakcją na próbę wykluczenia i pozbawienia głosu tych, którzy widzą w sobie, w moim przekonaniu słusznie, prawdziwych dziedziców ducha i tradycji "Solidarności", ukradzionej i zawłaszczonej przez zblatowanych w Magdalence cwaniaczków. A poprzez "Solidarność" – całej tradycji polskiej walki o wolność, prawdę i sprawiedliwość. Niewątpliwie fakt, iż taką tragedię można było w wolnej Polsce tak łatwo zamieść pod dywan, obłożyć tak zmasowanym kłamstwem i tak dać się Rosji potraktować przy jej wyjaśnianiu, to szok, który dla eksplozji energii "wolnych Polaków" odegrał rolę decydującą. W połączeniu z przekroczeniem przez Tuska wszelkich granic przyzwoitości w posługiwaniu się do celów politycznych brutalnością, agresją i fałszem, (co symbolizowała postać Palikota), musiał on stać się momentem założycielskim nowej, innej Polski. Jak można jednak zarzucać "emigrację wewnętrzną" (Warzecha nie używa tego terminu, ale o to w jego zarzucie chodzi) tym ludziom, którzy właśnie wyrwali się z bierności, poświęcają bezinteresownie swój czas, swoją pasję, siły, nierzadko i pieniądze, Polsce? Którzy przecież nie ograniczają się do wzdychania na rocznicowych mszach, ale zrobili dokładnie to, co postulował przed laty Kuroń: zaczęli "zakładać komitety". Lista samych klubów "Gazety Polskiej" przekroczyła 250 pozycji, a przecież oprócz nich działają jeszcze rozmaite stowarzyszenia i ruchy tworzące finansową i organizacyjną strukturę o zasięgu porównywalnym z zasięgiem ignorujących ich mediów. Bez jakiegokolwiek wsparcia, przy nieustannym rzucaniu kłód pod nogi (proszę spróbować choćby tylko wynająć salę na "niebłagonadiożną" imprezę w miejscowości, w której szafarzem lokalnych posad i pieniędzy jest PO z jej "stronnictwami sojuszniczymi"). Zważywszy jak lubią się oni sami dumnie określać "drugi obieg" jest w stanie mimo to produkować, co kilka tygodni film, który rozpowszechniany całkowicie poza oficjalnym obiegiem dociera do kilku milionów widzów i wchłania przez swoją dystrybucję kilku-, niekiedy nawet kilkunastotysięczne nakłady książek, to stereotyp "niszy" staje się mocno dyskusyjny.
Oczywiście, dało to "wolnym Polakom" poczucie siły, które skłania do odpłacania elitom tą samą monetą. Wykluczeni sami zaczęli wykluczać. To sytuacja zupełnie inna niż w najlepszych czasach Piotra Wierzbickiego, Tomasza Wołka czy Cezarego Michalskiego, kiedy to największym marzeniem liderów prawicowej opinii (nie wyłączając braci Kaczyńskich) pozostawało zostać uznanym przez Adama Michnika za godnego dopuszczenia do dyskusji. Salon michnikowszczyzny bardzo stracił na uroku, (bo różnica między tym sprzed dwóch dekad a tym obecnym jest ta sama, co między towarzystwem z obiadów czwartkowych u króla Stasia a bywalcami herbatek u generałowej Zajączkowej), a Salon Odrzuconych stracił kompleksy i z odzyskaną dumą powtarza dziś elitom III RP słowa Piłsudskiego: "jechał was pies, Polska takich nie potrzebuje". Nowy, więc nie jest podział. Nowe jest to, że ten podział został zaakceptowany także przez drugą stronę, że odrzucenie stało się po Smoleńsku obustronne. Dotychczasowa, jak to rubasznie ujmuje lud, "dyskusja d... z batem" zmieniła się w obustronne mordobicie. I kiedy liczni intelektualiści, jakby spadli z księżyca, nagle z obłudnym zdziwieniem dostrzegają, że Polacy nie potrafią już ze sobą rozmawiać nawet w rodzinach, przy świątecznym stole, trzeba rację przyznać Jarosławowi Markowi Rymkiewiczowi: "to się już nie sklei".
Odwrócenie mocy biegunów Nie podzielam jednak przekonania Warzechy, że to musi się okazać zabójcze dla "drugiego obiegu", a nie jego przeciwników. Błąd, jak sądzę, wynika z obrazowego stereotypu Polski podzielonej narzucającego trwałość różnic. Na Polskę trzeba patrzeć jak na 30 milionów stalowych opiłków, które starają się do siebie przyciągnąć dwa magnetyczne bieguny, mówiąc hasłowo: "patriotyczny" i "modernizacyjny". W ostatnich latach siła przyciągania tego drugiego była nieporównanie wyższa, obietnica nowoczesności, akceptacji w Europie i otwartego kredytu konsumpcyjnego uznawana była przez masy za atrakcyjniejszą od swojskości. To stworzyło złudzenie ogromnej przewagi elity III RP nad tymi, których wykluczyła i zamknęła w "pisowskim" rezerwacie. Ale do mas dociera właśnie, wraz z podwyżkami, świadomość, że zostały bardzo oszukane. Za zaparcie się siebie i oddanie Europie miały, bowiem zyskać w niej i na to poszły nieograniczonego w hojności sponsora. A teraz okazuje się, że weszliśmy do Unii po to, żeby ją ratować przed bankructwem. A obiecana nowoczesność, już nie tylko na kolei i w służbie zdrowia, ale prawie w każdej dziedzinie zamiast Europy przypomina coraz bardziej "Misia" Barei. Szykuje się, więc rychłe odwrócenie mocy biegunów. Tym bardziej, że liczba ludzi zaangażowanych dziś w aktywne obalanie III RP na razie w sferze kultury i symboli oraz ich pasja czyni "drugi obieg" znacznie silniejszym i nieporównanie bardziej twórczym od pierwszego. Porównywanie, jak to czyni salon, liczby uczestników marszów smoleńskich z liczbą widzów "X Faktor" to przejaw chciejstwa elit. Porównajmy ją raczej z liczbą osób, który przy gigantycznym wsparciu mediów i celebrytów oraz wielomilionowych dotacjach dla postępowych organizacji i wydawnictw udaje się zwabić na imprezy w rodzaju "kolorowej niepodległej" albo z liczbą podpisów, które przy równie potężnym nagłośnieniu zdołano zebrać pod żądaniem parytetów czy pełnej legalizacji aborcji. RAZ
Polska jest jedna - polemika z RAZ-em Spór o „Przebudzenie” Joanny Lichockiej i postawę ludzi z „drugiego obiegu” to odżywający od pokoleń polski spór pomiędzy czerwonymi a białymi, pomiędzy konserwatystami a rewolucjonistami, pomiędzy romantykami a realistami. Nigdy nie ukrywałem, nie ukrywam i otwarcie deklaruję, że w tym sporze opowiadam się zdecydowanie po stronie białych, konserwatystów, realistów. To wybór tyleż estetyczny, co ideowy i oparty na doświadczeniu mojego narodu i państwa. Nasza historia i nasza tożsamość składa się ze wszystkich czynów i zdarzeń, ale oceniać je dzisiaj możemy krytycznie lub dobrze. Kto czyta tego bloga, doskonale wie, jaki jest mój stosunek do przegranych powstań, organizowanych wedle zasady z „Pana Tadeusza”: „Szlachta na koń siędzie, ja z synowcem na czele i – jakoś to będzie!”. Romantyczna wizja Polski i w niej „wolnych Polaków” jest nieodzowną częścią składową myślenia o naszym państwie, historii i o nas samych. Nie wyobrażam sobie polskości bez tego nurtu. Problem zaczyna się, kiedy ta wizja przysłania realne polityczne kalkulacje, wiodąc w kierunku jakiegoś dziwacznego mesjanizmu, a przede wszystkim, gdy przysłania znaczenie samego państwa – tu i teraz – które jest wartością samoistną, ze wszystkimi swoimi ułomnymi instytucjami. Piszę ten tekst, jako polemikę z artykułem Rafała Ziemkiewicza, który z kolei odpowiadał na mój wcześniejszy tekst o „drugim obiegu”. Wstępem do sporu, który właśnie się toczy, była wspominana już na moim blogu konferencja, zorganizowana 2 grudnia w Krakowie w Ośrodku Myśli Politycznej (zapis wideo części konferencji można znaleźć na kanale OMP na YouTube). Tam zarysowała się bardzo wyraźna linia podziału pomiędzy zwolennikami tworzenia „drugiej Polski” (m.in. prof. Krasnodębski czy dr Żukowski) a konserwatystami, uznającymi, że działać trzeba w ramach istniejącego systemu, dążąc do jego przekształcenia (Cichocki, Karłowicz, Magierowski, ja sam). Na początku muszę postawić kilka zastrzeżeń, których być może nie wybiłem dość wyraźnie w tekście w „Rzeczpospolitej”. Po pierwsze – krytykując tworzenie „równoległego państwa” nie mam na myśli wszystkich inicjatyw spoza głównego nurtu. Traktowanie wszystkich jedną miarą byłoby absolutnym nieporozumieniem. W wielu środowiskach postawa, gloryfikowana w filmie Lichockiej, nie jest akceptowana albo stosunek do niej jest ambiwalentny. Piszę o grupie ludzi, którzy pozostają w dość bliskiej symbiozie światopoglądowej z PiS w jego dzisiejszym kształcie, a którzy myślą w sposób opisany przeze mnie w „Rzeczpospolitej”. To grupa o tyle ważna, że bardzo głośna i widoczna – również, dlatego, że przeciwnikom bardzo wygodnie jest pokazywać właśnie ją. Ona najskuteczniej odstrasza tych, którzy zaczynają mieć wątpliwości, co do kierunku, w jakim zmierza obecna władza. Dlatego też nie pokazuje się ludzi z Fundacji Republikańskiej, Instytutu Sobieskiego czy z Rebelya.pl – brzmią zbyt rozsądnie i zbyt mało mesjanistycznie, aby mogli być skutecznym straszakiem.
Po drugie – nie mam nic przeciwko działaniom „drugoobiegowym”; przeciwnie nawet: chętnie je wspieram i biorę w nich udział. Pamiętam jednak przy tym, że ważne jest realne państwo, a nie efemeryda „państwa równoległego”.
Po trzecie – mam nadzieję, że nie zostanie to odebrane, jako wycieczka osobista – tekst Ziemkiewicza zaskoczył mnie o tyle, że wydaje się iść pod prąd jego dotąd prezentowanych poglądów. Jeśli Rafał deklaruje się, jako neoendek, to zaiste – trudno mi zrozumieć, co z endeckiej trzeźwości, rzeczowości i realizmu jest w mesjanistycznych wywodach Wojciecha Wencla czy wizjach politycznego eschatologizmu, prezentowanych przez Jarosława Marka Rymkiewicza. RAZ w swojej ze mną polemice stawia, jak rozumiem, jeden zasadniczy zarzut: że wykluczenie ludzi, chcących dzisiaj stworzyć „równoległe państwo”, nie było ich wyborem, ale że cała III RP została od początku zaprojektowana tak, aby nie było w niej dla nich miejsca. Nie zamierzam się z tą oceną spierać, bo się z nią w ogromnej mierze zgadzam. Pytam tylko: co to zmienia? Problemem jest odpowiedź, jakiej dzisiaj udziela środowisko, o którym piszę, na tę sytuację. Ta odpowiedź nie brzmi: zmieniajmy, zatem III RP w taki sposób, żeby przekreślić ten zamiar założycielski. Zmieniajmy nasze, realne państwo. Odpowiedź brzmi: to nie jest nasze państwo, budujmy sobie nowe, równoległe. Kto się pod tym programem nie podpisuje, wypada z kręgu naszego zainteresowania. Nie jest „wolnym Polakiem”. O tym, dlaczego zbudowanie państwa równoległego jest moim zdaniem niemożliwe, już pisałem, więc nie będę swojej argumentacji powtarzał. Rafał wspomina jedynie mimochodem o dwóch problemach, które się wiążą z taką postawą, z jakichś powodów dalej się nad nimi nie zastanawiając. W rozmowie w TVP Info z Joanną Lichocką pytał mianowicie, czy nie obawia się ona, że w środowisku „drugiego obiegu” z czasem zacznie się pojawiać przekonanie o własnej moralnej wyższości i lepszości. W swoim tekście w jednym zdaniu stwierdza, że twórcy „państwa równoległego” sami zaczęli wykluczać. Jak powiedziano, żadna z tych kwestii nie została wystarczająco zgłębiona, a przecież obie są ważne. Co do poczucia moralnej wyższości i wykluczania nie mam wątpliwości. Przebija to bardzo wyraźnie i z wypowiedzi Lichockiej, i z jej filmu, i z wypowiedzi innych przedstawicieli tego sposobu myślenia. Wykluczanie już nie tylko „lemingów”, ale każdego odstępcy i heretyka, to także standard. To z kolei wynika z faktu, że – czego znów Rafał jakoś nie dostrzegł – środowisko drugoobiegowców musi cały czas podtrzymywać poczucie działania w sytuacji quasi okupacji, a zatem właściwie wojny domowej. Na wojnie zaś, jak wiadomo, nie ma dyskusji i sporów. Odstępstwa są piętnowane w taki sposób, aby z odstępcami nie trzeba było dyskutować. W najlepszym wypadku pojawia się stwierdzenie, że ktoś koniecznie chce pozostać w mainstreamie, bez podania powodów. W gorszym tezy i poglądy odstępcy kwituje się lekceważąco, że „ma przecież dzieci i kredyt”. Sam byłem świadkiem kilku takich rozmów i – przyznaję – żałuję dziś, że nie sprzeciwiłem się tym sugestiom, w swojej metodzie podobnym zresztą do sposobu dyskredytowania rywali, jaki stosuje środowisko „Gazety Wyborczej”. Tu pozwolę sobie na obszerny cytat ze znakomitego eseju Dariusza Karłowicza z ostatniego „Plusa-Minusa”. Karłowicz porównuje tam opisywany przeze mnie prąd do konfederacji, która ma działać w permanencji, co jednak jest sprzeczne z pulsacyjną naturą zainteresowania polityką, właściwą Polakom, a opisaną znakomicie w „Panu Tadeuszu” (podkreślenia moje). W namiotach konfederacji można przeżyć jedną zimę, na stałe mieszkać w nich mogą tylko dobrowolni emigranci ze świata przez większość uważanego za krainę zdrowego rozsądku (mówię o wrażeniu nie o racji). Stała mobilizacja nie może być formą polityki – do tego trzeba zupełnie innych instytucjonalnych form – a na te jak widać pomysłu brak. Dlatego konfederacja nawet, jeśli zwołana w najszczerszych republikańskich intencjach po zbyt długim czasie nabiera rysów antyrepublikańskich – staje się ekskluzywistyczna i reaktywna tracąc zdolność pozyskiwania sojuszników i współpracy dla dobra wspólnego. Mechanizm jest dobrze znany i dotyczy wielu podobnych przypadków. Ryzyko demobilizacji sprawia, że konfederaci zmuszeni są stale zwiększać temperaturę spajających ich wspólnotę emocji. Warto spojrzeć na życzliwe PiS portale. Czytając teksty i komentarze widzimy atmosferę, która wytwarza coś w rodzaju sytuacji insurekcyjnej bez insurekcji. Sprzyja to militaryzacji ruchu, a więc zgodzie na hierarchię, posłuszeństwo i ogólny wzrost dyscypliny. Ponieważ walka wymaga czytelnych definicji tego, co prawowierne, więc bardzo wzmaga się potrzeba autorytetu (istnienia centrum definiującego aktualną wykładnię credo). Uderza jak często redaktorzy i blogerzy dyskutują przypadki odstępstw i zdrady. Panuje zgoda, że dyskusje, różnice zdań, niejednoznaczne analizy nie służą dobrze ruchowi (muzy milczą), a nadmierna krytyka jest dowodem nieodpowiedzialności, jeśli nie odstępstwa (Czy wolno osłabiać atakowanych?). Z upływem czasu argumentacja nie staje się wcale mniej gorąca – dużo chętniej korzysta z kryteriów moralnych i estetycznych niż z politycznej kalkulacją, (co zresztą nie jest w Polsce jakąś specjalnością sympatyków PiSu).Oceny poruszają się po skrajnych rejestrach skali rzadko korzystając ze stopni pośrednich, a autorzy bez zbędnych ceregieli sięgają po najsurowsze oskarżenia (wróg niepodległości, to nic nadzwyczajnego). Patos i sarkazm, ironia i podziw, oburzenie i zachwyt – to język powszedni. Lista tematów, – co zresztą niezwykle smutne – jest wybitnie reaktywna. Znacznie częściej niż o sprawach i wartościach drogich konfederatom uwagę zaprzątają przeciwnicy, ich tematy, zachowania i wartości. Zręcznie organizowane prowokacje, (bo przeciwnicy są oczywiście zainteresowani trwaniem konfederacji w takiej właśnie formie) sprawiają, że ogromnym zagrożeniem dla konfederatów staje się duch negacji konstytuujący wspólnotę zaprzeczenia w miejsce dawnej wspólnoty wartości. Konfederacja, która miała służyć przywróceniu ładu – trwając zbyt długo izoluje się od całości i zamiast spajać popsutą republikę zaczyna po pierwsze kierować się przeciw państwu i po drugie utrwalać i pogłębiać podział wspólnoty politycznej. Insurekcyjny duch konfederacji (w ramach pewnej dynamiki uogólniania celów) przyczynia się do budowy klimatu delegitymizacji instytucji państwa, (co dla republikanina stanowić musi horror). Przypominanie o różnicy między urzędami i instytucjami a (nielubianymi czy pogardzanymi) osobami wywołuje rosnący opór konfederatów. Słuszne często emocje przenoszone są z osób na instytucje niepodległego państwa. Złe zaczyna być państwo, którym władają przeciwnicy, a zdrajcami ci, którzy wstrzymują się przed gestem potępienia nie mówiąc o tych, którzy uznają jego wartość i prawomocność. Jednocześnie, to samo, co mobilizuje stronników (eskalacja bodźców) coraz silniej oddziela od reszty wspólnoty politycznej zniechęcając ewentualnych sprzymierzeńców. Ten sam mechanizm, który czyni konfederację antyrepublikańską odbiera jej wiarygodność - czyniąc niezdolną do przekonywania do swoich racji. Karłowicz, (którego diagnoza charakteru i dążeń Polaków jest moim zdaniem bardzo celna) opisuje w tym fragmencie moje własne, główne zastrzeżenie do zwolenników budowy „równoległego państwa”, do którego Ziemkiewicz także się nie ustosunkował: niebezpieczeństwo przeniesienia swojej niechęci, złości i sprzeciwu z ludzi na państwo, jako takie. To się już zresztą dzieje. I wszystko jest bardzo logiczne: skoro złe są same instytucje państwa, to nie ma sensu o nie walczyć. Nie ma, po co wygrywać wyborów, aby zyskać wpływ na realną politykę, bo sami zrobimy sobie własne państwo wewnętrzne. I znów cytat, tym razem z mojego własnego tekstu, napisanego na podstawie referatu na konferencję OMP:
Podstawowy wybór, przed jakim stają dzisiaj środowiska w szerokim rozumieniu konserwatywne, przypomina nieco – przy zachowaniu proporcji, rzecz jasna – wybór XIX-wieczny: zdecydować się na całkowitą kontestację systemu oficjalnego i budowę systemu równoległego czy też uczestniczyć w systemie oficjalnym jak długo i jak mocno się da? W wersji XIX-wiecznej był to spór pomiędzy powstańcami a lojalistami (oczywiście w uproszczeniu, pomijając odcienie obu tych orientacji). W wersji współczesnej ten konflikt odżywa w przypadku takich konfliktogennych sytuacji jak los dziennika „Rzeczpospolita” czy spór pomiędzy publicystami pozostającymi w głównym obiegu a środowiskiem „Gazety Polskiej”. W tym współczesnym sporze opowiadam się zdecydowanie po stronie zwolenników uczestniczenia w oficjalnym systemie, odnosząc to siłą rzeczy głównie do mediów, ale nie tylko.
Po pierwsze, – dlatego, że jest to w istocie jedyny system, jakim dysponujemy i będziemy dysponować. Budowa „równoległego” czy też „alternatywnego” państwa nie może się udać, bo nie da się zbudować państwa w państwie, być może poza szczególnymi okolicznościami okupacji, – bo w takich warunkach istniało Polskie Państwo Podziemne podczas II wojny światowej. Zwolennicy budowy państwa alternatywnego często zresztą przedstawiają obecną sytuację, jako quasi-okupacyjną, prawdopodobnie, dlatego, że w innych warunkach ich koncepcję trudno byłoby uzasadnić. Jest to jednak gruba przesada. Niezależnie od tego, jak bardzo jesteśmy krytyczni wobec obecnego mechanizmu medialnego, mechanizmów kontroli społecznej i mechanizmów demokratycznego wyboru, nie możemy uznać, że mamy do czynienia z okupacją czy państwem stricte autorytarnym. Prawda jest taka, że innego państwa niż oficjalne państwo polskie z jego oficjalnymi instytucjami nie mamy i rebus sic stantibus mieć nie będziemy. Wszystko, co uda się wytworzyć w tak zwanym drugim lub równoległym obiegu, będzie od tego państwa zależne. Wynika z tego, że – po drugie – tworzenie struktur równoległych, jako alternatywy dla „oficjalnego” państwa jest o tyle pozbawione sensu, iż to „oficjalne” państwo ze swoimi strukturami – prokuraturą, policją, służbami specjalnymi, aparatem skarbowym itd. – wyznaczy granice działania tych alternatywnych struktur. Gdyby, zatem przyjąć wariant budowy „państwa równoległego”, oznaczać by to musiało odpuszczenie sobie prób zdobywania wpływu na struktury państwa rzeczywistego, ale przestrzeń wolności na budowanie „państwa równoległego” wyznaczałoby cały czas „oficjalne” państwo, na które nie mielibyśmy wpływu mocą własnej decyzji.
Po trzecie – zamiarem i celem wielu środowisk politycznych i społecznych jest wypchnięcie konserwatystów z głównego obiegu, odebranie im głosu i prawa do głoszenia swoich poglądów w mediach głównego nurtu. Decydując się na postawę antysystemową, konserwatyści sami przenosiliby się do getta, które chcą im urządzić oponenci, delegitymizując ich poglądy. Trudno znaleźć powodów, dla którego konserwatyści mieliby w tych działaniach pomagać swoim przeciwnikom. Przeciwnie – celem powinno być jak najszersze uczestnictwo we wszelkich możliwych oficjalnych inicjatywach, pod warunkiem wszakże, że nie oznacza to rezygnacji z głoszenia własnych poglądów. Bez spełnienia tego warunku taki udział nie ma sensu. Miały już miejsce sytuację, kiedy niektórym środowiskom zarzucano, że wchodzą w rzekomo „hańbiącą” współpracę z obecnymi władzami. Moim zdaniem, jeśli nie wiąże się to z koniecznością naginania swoich poglądów lub przemilczenia jakichś istotnych kwestii – nie tylko nie wolno czynić z tego zarzutu, ale przeciwnie – należy takie działania wspierać.
Po czwarte – zamykanie się wyłącznie w alternatywnym obiegu sprawi, że stracimy możliwość docierania do osób, które mogą się okazać podatne na ważne dla nas idee. Istnieje jakaś liczba obywateli, którzy akceptują obecny stan rzeczy nie ze złej woli czy nawet nie, dlatego, że odpowiada to ich rozumieniu roli państwa albo polityki, ale dlatego, że brakuje im rzetelnego i spokojnego wykładu alternatywnego spojrzenia lub pojęć, aby opisać własne krytyczne odczucia wobec rzeczywistości. Z niektórych sondaży można również wywnioskować, że znaczna liczba Polaków to naturalni konserwatyści, czyli osoby, które są konserwatystami z przekonań i praktycznych wyborów, choć tego nie wiedzą i zapewne nigdy by się tak same nie określiły – podobnie jak Molierowski pan Jourdain nie zdawał sobie sprawy z tego, że mówi prozą. Naszym zadaniem powinno być docieranie do tych ludzi i pomaganie im w ubieraniu ich naturalnych, instynktownych odczuć – np. sprzeciwu wobec powiększania roszczeń środowisk homoseksualnych czy rozmywaniu roli państwa – w odpowiednie pojęcia. To zaś jest możliwe jedynie pod warunkiem uczestnictwa w głównym nurcie. Długotrwałe pranie mózgów dało, bowiem niestety taki efekt, że opisane wyżej osoby często reagują na niektóre tytuły, nazwiska, desygnaty alergicznie bez żadnego powodu. Po prostu, dlatego, że taką reakcję wdrukowano w ich umysły. Może nas to oburzać, może się nie podobać, ale żeby to pranie mózgów choćby częściowo odwrócić, musimy przemówić do nich tak, aby zaczęli słuchać.W punkcie czwartym piszę o kolejnej kwestii, którą RAZ się nie zajął. Środowiska myślące po rymkiewiczowsku (Polska „wolnych Polaków” odwrócona plecami od reszty i jej niepotrzebująca) są, jako się rzekło, wymarzonym narzędziem propagandowym, służącym do utwierdzania wytresowanej części społeczeństwa w przekonaniu, że mieli rację, stawiając znowu na cywilizowanych nie-oszołomów z PO. Same stanowią forpocztę największej partii opozycyjnej, robiąc zarazem wszystko, aby swoim manichejskim widzeniem rzeczywistości odstręczyć każdego wahającego się. W jednym ze swoich niedawnych tekstów Rafał Ziemkiewicz nieco lekceważąco napisał o konserwatystach, że nigdy nie odegrali w Polsce znaczącej roli. Faktycznie – być może, dlatego, że konserwatywne diagnozy stanu polskiego ducha, konserwatywne zalecenia, a przede wszystkim stańczykowskie rekomendacje, aby szukać przyczyn porażek przede wszystkim w sobie samych, nie są chętnie słuchane przez rozemocjonowanych i rwących się do bitki rodaków. Ale trzeba próbować i pisać, co się myśli, bo praca organiczna jest także częścią konserwatywnego etosu. Na koniec kilka słów bezpośrednio do Rafała: Polskę trzeba naprawiać, a nie budować drugą wewnątrz pierwszej, czekając aż zwycięstwo tej drugiej nad pierwszą zostanie dane z góry.
Warzecha
Cyniczne próby oszczędzania na chorych
1. Trwa zamieszanie związane z ogłoszeniem w Wigilię nowej listy leków refundowanych. Po tym jak media, nawet te sprzyjające dotąd Platformie, pokazały kolejki zdezorientowanych i złorzeczących pacjentów w aptekach, wczoraj odnalazł się minister Arłukowicz i na pośpiesznie zwołanej konferencji prasowej dopisał do listy leków refundowanych parę specyfików. Te dopisane to słynne już paski do mierzenia poziomu cukru we krwi, jeszcze przedwczoraj były za drogie, wczoraj już można było je umieścić na liście, dopisano także leki przeciwbólowe przyjmowane przez chorych na nowotwory, leki zabezpieczające pacjentów po przeszczepach przed zagrożeniem wirusowym, a także leki dla pacjentów chorych na schizofrenię. Okazuje się, że minister jednym pociągnięciem do listy, która ponoć była przygotowywana od paru miesięcy, może dopisać leki, które do tej pory nadmiernie obciążały kosztami refundacji budżet NFZ.
2. Dzisiaj ma się jeszcze odbyć nadzwyczajne posiedzenie sejmowej Komisji Zdrowia zwołane na wniosek posłów Prawa i Sprawiedliwości, na którym zapewne minister Arłukowicz jeszcze raz zaatakuje koncerny farmaceutyczne, stwierdzając, że chcą zbić na polskich pacjentach fortuny, ale on na to nie pozwoli. Podkreśli, że od wielu dni negocjuje ze środowiskami lekarzy i farmaceutów nowe rozwiązania dotyczące zarówno wystawiania recept jak i refundacji leków i że wszystko ma pod kontrolą, także pacjenci nie powinni się niczego obawiać. Okazuje się jednak, że dopisanie do listy leków refundowanych kilku specyfików, dokonane pod presją społeczną, to najłatwiejsza część zadania, jakie wziął na swoją głowę minister Arłukowicz po słynnej poprzedniczce.
3. Lekarze, bowiem już przygotowywali się organizacyjnie do wypisywania recept z pieczątką, że o refundacji leków ma decydować właściwy oddział NFZ. Na razie część z nich dała się przekonać, że minister w najbliższym czasie powoła zespół, który przygotuje zmiany w niedawno uchwalonej ustawie, która zdejmie z nich obowiązek sprawdzenia czy pacjent opłacił składkę zdrowotną, (czyli czy jest ubezpieczony). Pozostali twardo twierdzą, że będą wypisywali recepty ze wspomnianą pieczątką. Zresztą obarczenie lekarzy tym obowiązkiem już w momencie zaproponowania tego rozwiązania przez resort zdrowia, wydawało się absurdalne, (bo lekarze zwyczajnie nie mają takiej możliwości), ale rządząca koalicja przepchnęła ten absurd przez Parlament jeszcze w poprzedniej kadencji. Teraz z tego pomysłu trzeba wycofać się rakiem, ale nie można się przyznać, że była minister Kopacz popełniła tak kuriozalne błędy, stąd kluczenie i powołanie zespołu, który jak wszystko ucichnie przygotuje poprawki i ten obowiązek z lekarzy zdejmie. A na razie minister Arłukowicz wydal jakiś okólnik, który ponoć będzie bronił lekarzy przed finansową odpowiedzialnością, jeżeli okaże się, że wypisali receptę z refundowanymi lekami pacjentowi, który nie miał opłaconej składki na ubezpieczenie zdrowotne. Lekarze nie wierzą w moc okólnika i twierdzą, że tylko zmiana ustawy daje im gwarancje braku odpowiedzialności finansowej za wystawienie recept na leki refundowane pacjentom, którzy okażą się nie być ubezpieczonymi.
4. Wczoraj na konferencji prasowej minister z rozbrajającą szczerością twierdził, że lekarze na pewno nie będą wystawiali recept z pieczątkami, że o refundacji decyduje NFZ, a jeżeli już taką receptę wystawią, to farmaceuci sprzedadzą mimo wszystko leki po obniżonej cenie. Jednak zapytani przez dziennikarzy sprzedawcy w aptekach jak jeden mąż twierdzili, że w takim przypadku będą sprzedawali leki pełnopłatne. Widać z tego, że minister Arłukowicz wszedł w buty minister Kopacz i cynicznie zapewnia pacjentów, że nic złego się im po 1 stycznia nie stanie, choć gołym okiem widać, że zarówno lekarze jak i farmaceuci zamierzają bronić się przed skutkami niefrasobliwości obojga ostatnich ministrów zdrowia. Jeżeli dołożymy do tego informację przekazywaną przez samych urzędników resortu zdrowia, że redukcja listy leków refundowanych pozwoli zaoszczędzić na refundacji około 1 mld zł rocznie, to możemy być pewni, że tę różnicę pacjenci będą musieli pokryć z własnych kieszeni, przeżywając jednocześnie upokorzenia zarówno w gabinetach lekarskich jak i aptekach. Czy i ten skandal ujdzie Platformie na sucho? Zbigniew Kuźmiuk