Kategoria: Dramat Odwołania do: The Tok'Ra, Cold Lazarus, The Broca Divide, The Serpent's Lair, Secrets Ostrzeżenia: Żadnych Podsumowanie: Sam walczy ze swymi emocjami po odejściu Jacoba na inną planetę. Opowiadanie to zostało napisane jeszcze zanim odbyła się premiera "Seth". Obecnie może być traktowane jako alternatywna fabuła. Uwagi: Wszyscy bohaterowie i Stargate SG-1 należą do MGM, Gekko Corp. oraz Double Secret Productions. To opowiadanie zostało napisane wyłącznie dla rozrywki i nie osiągnięto przez nie żadnych zysków. Nie było też zamiaru naruszenia praw zastrzeżonych. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, żywych lub zmarłych, jest czysto przypadkowe i niezamierzone przez autora. Od autora: Wielkie podziękowania dla mojej dobrej przyjaciółki Kristy za przeczytanie tego opowiadania w wersji angielskiej i przeprowadzenie jego korekty. Również Beatlesom, których piosenki są niezapomniane. Samantha Carter wpatrywała się w drewnianą skrzynię spuszczaną do głębokiej na jakieś półtora metra dziury w ziemi. Męski głos oraz lekki powiew powietrza dochodziły do niej niemal bezgłośnie. Zatopiona głęboko w swoich myślach, rzuciła okiem na dwóch mężczyzn przy łopatach, ale jej wzrok spoczął na zupełnie innym miejscu. Obraz był zamazany, jakby przez łzy, ale Sam nie płakała, przynajmniej nie fizycznie. Była zupełnie zesztywniała. Jack O'Neill spojrzał na nią uważnie. Nie podobało mu się to, co widział. Nie była to Carter, jaką znał. Nie ta silna, opierająca się cierpieniom pani kapitan, która nazywała go "sir" z czystego obowiązku, jako żołnierz. O'Neill zawsze wiedział, że to "sir" miało w sobie więcej ciepła i przyjaźni niż kiedy mówiła wydawałoby się to samo "sir" do, powiedzmy, Maybourne'a. Ale teraz O'Neill zauważył, że Sam wcale nie patrzy tam, gdzie powinna i że ledwo nad sobą panuje. Miał nadzieję, że Carter to wytrzyma. Bo nie sądził, żeby aż tak dobrze udawała. Daniel Jackson nie dostrzegł na policzkach przyjaciółki żadnych łez, ale sądząc z jej spojrzenia, można by pomyśleć, że Sam naprawdę płacze. Powód był wystarczający. Mimo że rozumiał Sam, wiedział jednak, że musi to zwalczyć. Stawka była zbyt wysoka, a ona znaczyła zbyt wiele dla SGC. Nie może się załamać, pomyślał. George Hammond poznał Samanthę Carter jako silną i zdecydowaną kobietę. Tak opisał mu ją Jacob Carter. Jake zawsze mówił o niej z dumą, mimo że nigdy nie zaprzestał prób znalezienia jej pracy w NASA. W końcu mu się udało i usiłowania generała, żeby go od tego odwieść okazały się kompletnie bezowocne i to pewnie miało znaczący udział w depresji, w jaką kapitan Carter wpadła poprzedniego dnia. Hammond przypomniał sobie ulgę, jaką dojrzał w twarzy Sam Carter, kiedy jej ojciec przeszedł przez Wrota z Tok'Ra, choć ta ulga była wyraźnie zmieszana z silnym niepokojem. Co za poświęcenie! Hammond nie wiedział, czy sam poważyłby się zrobić coś tak śmiałego, czy miałby dość odwagi. Zabranie Jacoba przez Wrota i zaoferowanie mu życia w zamian za zostanie nosicielem Tok'Ra. Czy taki czyn nie jest prawdziwym wyznacznikiem miłości do ojca? To dlatego Hammond, kiedy zobaczył jej ulgę, tak bardzo nie cierpiał myśli o tym, że będzie musiał powiedzieć jej o czymś, co wiedział, że się jej nie spodoba. Zrobił to jeszcze zanim zdążyła o tym pomyśleć. Nie wiedział, czy postąpił słusznie czy nie. Może okrutne było atakować ją takimi wieściami. Może powinien był pozwolić jej samej na to wpaść. Przecież wkrótce by wpadła. Ludzie nigdy nie znikali z Ziemii tak po prostu. Sam często myślała o swym bracie w San Diego, Robercie Carter. Nie mogli pozwolić, żeby ktokolwiek kiedykolwiek się dowiedział, że jakiś Ziemianin przeszedł przez obce archeologiczne znalezisko na inną planetę. Oficjalnie Wrota nie istniały. Pozostawało więc tylko jedno wyjście, należało zorganizować pogrzeb Jacoba Cartera. I dlatego zebrali się tutaj, na cmentarzu w San Diego. Ksiądz skończył mówić. Sam podeszła do trumny na drżących nogach. Była teraz w większości pokryta ziemią. Ale wciąż widać było tabliczkę z napisem Jacob Evan Carter. Litery przed jej oczami stały się zamazane. Ludzie zaczęli podchodzić do dołu i rzucać kwiaty. Nagle Sam poczuła dotyk czyjejś ręki na ramieniu. Odwróciła się machinalnie. Spoglądał na nią wysoki blondyn o brązowych oczach. Robert. Nie mogła znieść jego spojrzenia. Było zbyt szczere. Odwróciła głowę. W zakamarkach świadomości zdawała sobie sprawę, że jest na skraju załamania. Przesunęła wzrokiem po ludziach otaczających ją i Roberta. Znała ich wszystkich, niektórych lepiej, niektórych gorzej, ale ich znała. I wszystkich okłamywała. Chciała uciec, ukryć się gdzieś, gdzie mogłaby zapomnieć o tym, co robi choćby na chwilę. Jak śmiała wyrządzać coś takiego własnemu bratu? - Sammy - usłyszała jakby z oddali, wydało jej się, że to Robert, stojący nie dalej niż metr od niej, to powiedział. Ale było już za późno. Przez chwilę miała nadzieję, że brat ją przytuli, pocieszy, ale już chwilę później ta myśl wydała jej się obrzydliwa. Jak mogła go o cokolwiek prosić po tym, co zrobiła? Gdyby wiedział, co. ... . Łza, najpierw jedna, a potem jedna po drugiej, zrosiły jej policzki. Automatycznie ścisnęła rękę brata, która nadal spoczywała na jej ramieniu. - Wiem, Sammy, wiem. . . Ciiii. - Robert otoczył ją ramionami, pozwalając jej się wypłakać. - Wiem. . . - Przez chwilę Sam pozostawała wstrząsana konwulsjami płaczu. Ale wreszcie zdała sobie sprawę, co się dzieje. - Nie! - Robert wziął tę oznakę strachu za wyraz bólu i żałości po śmierci ich ojca. On sam czuł podobnie. Sam zauważyła zaczerwienione oczy brata i poczuła się strasznie słabo. Otworzył szerzej oczy, kiedy zobaczył, że siostra ledwo trzyma się na nogach. - Sammy - wykrzyknął z przestrachem. Gdyby jej nie podtrzymał, upadałaby. - Sammy! - powtórzył, ale nie zareagowała. Spokojne oczy księdza, przepełnione niepokojem, spoczywały na nich. - Muszę ją gdzieś położyć. Gdzieś, gdzie może odpocząć. - Zasmucona grupa ludzi zaczęła się rozglądać za odpowiednim miejscem w okolicy. Ktoś wskazał na ławkę jakieś 20 metrów dalej, ocienioną wysoką sosną. Robert uniósł Sam, wziął ją na ręce i zaniósł tam. Nie było to trudne. Zawsze była lekka. Jack, Daniel i Hammond wymienili zmartwione spojrzenia. Robert był zaskoczony, żeby nie powiedzieć więcej. Wiedział, że siostra kochała ojca bardziej niż on, ale zawsze była taka silna. Spodziewał się, że jest to dla niej ciężkie przeżycie, ale nie aż tak ciężkie. Wciąż była nieobecna, kiedy położył ją na ławce. Zwinął swoją marynarkę w kształt poduszki i podłożył ją jej pod głowę. Ukląkł przy niej. Ksiądz mówił dalej. Robert pomyślał, że każdy ojciec mógłby marzyć o takiej córce. On też czuł żal po stracie ojca, ale potrafił to zwalczyć. Mówiąc wprost, pozostawał racjonalny. Dotknął nadgarstka siostry i poczuł szybki puls. Dopiero teraz zauważył jak jest strasznie blada. Miała też zimne ręce. Wierzchem dłoni przesunął po jej policzku, ten za to był niezwykle gorący. Czekał aż Sam otworzy oczy. Kiedy w końcu to zrobiła, uśmiechnął się do niej, żeby dodać jej odwagi. Nie wiedział, czy to wystarczy choć w połowie. Była osłabiona i to było oczywiste. - Leż tu. Wiem, co czujesz. - Miał uczucie jakby przeżywał na nowo ich dzieciństwo. Był o 6 lat starszy od niej i pamiętał jak wtedy często się nią opiekował. Był dla niej wówczas jak ojciec. Sam potrząsnęła głową przecząco. Przypuszczał, że po tym wszyskim była w szoku i nie mogła uwierzyć, że mogłoby być lepiej. W każdym razie nie teraz. Odsunęła nadgarstek od jego ręki. Wstydziła się siebie. Oznaka słabości została na szczęście wzięta za smutek po ojcu. Kolejne kłamstwo, choć niechciane. Czy uda jej się kiedyś z tego wyplątać? Jęknęła lekko i Robert natychmiast się nad nią pochylił. Uśmiechnęła się do niego słabo próbując przekonać go, że nic jej nie jest. Próbując uniknąć jego spojrzenia, jej wzrok sięgnął jej przyjaciół z SG-1 i generała. Romawiali ze sobą szeptem. Mieli niewątpliwie zmartwione miny. Zemdleć podczas pogrzebu ojca, który żyje, pomyślała. To chyba nie jest coś, co się często zdarza. Robert, ostrożny, wstał i zbliżył się do grupy ludzi. Pośród nich dostrzegł Jane i jego małych Tony'ego i Bev. W twarzy Jane dostrzegł troskę oraz zaskoczenie. Jane nigdy dobrze nie znała Sammy, widziały się przedtem tylko parę razy, ale panna Carter zrobiła na niej wrażenie silnej kobiety. Pełnej uczucia, ale silnej. Robert obawiał się, że starsze panie w grupie zaczną łkać i mówić, jakie to smutne, jaka Sammy jest nieszczęśliwa i tak dalej. To z pewnością nie poprawiłoby jej nastroju, pomyślał. Na szczęście udało mu się przekonać większość gości, żeby pojechali teraz na stypę. Jane powiedziała, że poczeka na niego w samochodzie. Tuż przed odejściem Jane lekko ścisnęła jego ramię. Kiedy odwrócił się do Sammy, zobaczył, że udało mu się przekonać wszystkich poza trzema mężczyznami. Nigdy wcześniej ich nie widział, ale musieli być dobrymi przyjaciółmi jej siostry, bo byli naprawdę wstrząśnięci. Sam wcześniej przedstawiła ich jemu jako jej przyjaciół z pracy w telemetrii. Jacob też o nich czasem mówił. - Przepraszam - powiedział Robert. - Chyba powinniśmy pójść do samochodu. - Trzej mężczyźni odsunęli się na bok mrucząc słowa przeprosin. Robert pochylił się, żeby pomóc Sam wstać, ale Sam była szybsza niż on i podniosła się sama. Oparła się na ławce. - Nic mi nie będzie. - Nie była pewna, czy to nie zabrzmiało zbyt szorstko, więc spróbowała uśmiechnąć się oczami. Robert pomyślał, że lepiej będzie, jeśli nie będzie jej teraz naciskał. Może zyska nieco siły, jeśli sama zmusi się do wysiłku, zastanawiał się. Wstała, choć stopy nadal jej nieco drżały, ale szła sama. - Sam, wszystko w porządku? - Niezupełnie, ale trzymam się, pułkowniku. Robert zaoferował jej swoje ramię, ale je odrzuciła. Doszli do samochodów przy ulicy i trzej wojskowi podeszli do swojego wozu w milczeniu. - Wiecie panowie, gdzie jest stypa? - zwrócił się do nich Robert zamykając drzwi swojego Forda za Sam. Jane, Tony i Bev już siedzieli wewnątrz. - Pojedziemy za panem dla większej pewności - odpowiedział najgrubszy z nich. Sam myślała, że stypa nigdy się nie skończy. Niektórzy do niej podchodzil część znała nawet dość dobrze. Dziękowała wszystkim za kondolencje. Od czasu do czasu rzucała okiem na Roberta, który, co było oczywiste, był zmartwiony i zasmucony. Na twarz wróciły jej kolory i była nieco pewniejsza siebie. Ale wciąż czuła tę wielką kulę w gardle, czując, że kłamie, oszukuje nie tylko Roberta, ale wszystkich tych ludzi. Zastanawiała się jak czuli się Daniel czy Jack. Na pewno zdawali sobie sprawę z obrzydlistwa tego wszystkiego. Tak być musiało. Obowiązki wojskowe. Ściśle tajne. Przez chwilę nikogo koło niej nie było. Obraz przed jej oczami stał się zamazany, kiedy pomyślała o ojcu żyjącemu gdzieś tam. Co on by o tym pomyślał? Kiedy zabierała go na planetę Tok'Ra, nie myślała o Robercie. Tak się bała, że straci tatę. Ale czy była to wystarczająca wymówka? Czy życie ojca to dostateczny powód, żeby okłamywać Roberta, Jane i ich przyjaciół? Z jednej strony może tak, cóż jest ponad życie? A jednak z drugiej... Poczuła dreszcz przechodzący jej w dół po krzyżu. Nie mogła powstrzymać drżenia ciała. Kubek, który trzymała w ręku upadł na biały obrus na stole. Krople skapywały jedna po drugiej. . . Skrzyżowała ramiona na piersiach próbując się uspokoić. Ale Robert już przy niej był. Musiał na nią patrzeć. Zauważył jej nierówny oddech. - Spokojnie, siostrzyczko, wszystko będzie dobrze - powiedział uspokajająco. Delikatny masaż jej pleców pozwolił jej odzyskać równowagę. Gdyby ci ludzie tylko tak nie patrzyli. Jakby wiedzieli. - Już mi lepiej - wyszeptała. - Sammy - zwrócił się do niej, kiedy goście powrócili do rozmów - chcę, żebyś została tu w San Diego na jakiś czas. - Odzyskała już na tyle równowagę, że mogła spróbować się wykręcić. - Dzięki, Rob, ale powinnam wrócić do Colorado. - Wyprzedziła jego "ale" dodając: - Jack i Daniel to bardzo dobrzy przyjaciele. Robert nie wyglądał na przekonanego. - N... no nie wiem, Sammy. Masz tu rodzinę. - Są mi bardzo bliscy. Nie trzeba - próbowała go rozluźnić. Zajrzał jej głęboko w oczy i pomimo jej niepewnego stanu dostrzegł w nich pewność i zdecydowanie, jakie znał od ich dzieciństwa.Mimo że mu się to nie podobało, zgodził się. - Wyjdę z tego - dodała. Niemal każde słowo, jakie wypowiadała, kłuło. - Dobrze, jedź. - Było po stypie późnym wieczorem. - Mogę panów prosić o telefon, gdyby coś się działo? - skierował to pytanie ponad jej ramieniem. - Jak najbardziej. - Głos pułkownika był pewny i nie było w nim wahania. Albo przynajmniej tak jej się zdawało. Widząc, że powinni pozwolić Sam i jej bratu pożegnać się na osobności, Jack dał znak Danielowi i Hammondowi. - Sam, będziemy czekać w samochodzie, dobrze? - A-ha - odwróciła się do niego. Poczuła jego wspierające spojrzenie, co dodało jej nieco energii. - Jasne. - Wciąż mówiła cicho, niepewna siebie. Odwróciła się do Roberta i Jane słysząc za sobą zamierające kroki przyjaciół. - Nic ci nie będzie? - zapytał Robert z troską w głosie. - Będzie musiało - odparła odruchowo. Robert spojrzał na nią zmartwiony. - Dzwoń, gdybyś mnie potrzebowała. - Kiwnęła głową. Choć się opierała, przytulił ją w braterskim uścisku. - Nie wstydź się siebie, Sammy. - Pocałował ją w policzek. Przez chwilę nie rozumiała, o co mu chodzi. Kiedy to do niej dotarło, pokiwała zwolna głową. Pożegnała się z Jane i uklękła do poziomu Bev i Tony'ego. - Do widzenia, ciociu Sam - zapiszczały cienkie głosiki. - Do widzenia. - Pogłaskała ich po głowach, przytuliła na krótko, lekko się uśmiechnęła i wstała. - No, czas na mnie. - Spojrzeli na siebie wzajemnie, ona i Robert. - Będę w kontakcie. - Z nagła odwróciła się od niego tak szybko, że pomyślał, że przed nim ucieka. Patrzył jak wsiada do samochodu i Jack O'Neill zamyka drzwi samochodu. Robert poczuł, że serce bije mu szybko. - Robert? - poczuł na ramieniu rękę Jane. - Nie wiem, co o tym myśleć. Nigdy nie sądziłem, że to będzie dla niej takie ciężkie. - Jane Carter myślała podobnie. Panna Carter zawsze wydawała się taka silna. To nie znaczyło, że panna Carter nie kochała ojca Roberta, ale. . . - Musieli być ze sobą bardzo blisko - stwierdziła. - Byli - potwierdził z westchnieniem. - A ty? - Zobaczył w jej oczach troskę. Przygryzł górną wargę i Jane dostrzegła w jego twarzy strach i napięcie. Nie musiał nic mówić. Jej pytanie przywołało ból sprzed kilku godzin z całą siłą. Pozwolił głowie ciężkiej od emocji i obaw schronić się na jej ramieniu. Może nie był gotów zwalczyć utraty ojca, może mylił się co do tego. Przez chwilę w samochodzie panowała kompletna cisza. Szofer Hammonda prowadził samochód spokojnie i pewnie, zerkając od czasu do czasu na przełożonego. Gdyby nie nieprzerwany warkot silnika, można by usłyszeć brzęczenie muchy. Daniel odchrząknął. Dotąd wpatrywał się w swoje kolana niepewny, co powinien powiedzieć i czy w ogóle powinien coś mówić. W końcu jednak postanowił to przerwać. - Kiedy dojedziemy na lotnisko? - Za jakieś 10-15 minut, sir - usłyszał odpowiedź szofera. Grobowa cisza na powrót wypełniła samochód, kiedy ten mknął po asfalcie. Dopiero w samolocie, kiedy wszyscy zatonęli w siedzeniach, mogli zacząć myśleć o rozmowie. Daniel rozumiał, że Sam mogła nie chcieć rozmawiać o swych obawach w towarzystwie kierowcy, nieznajomego. Ale teraz nie było co tracić czasu. Daniel spojrzał na Hammonda i Jacka siedzących jakieś 5 metrów przed nimi po lewej stronie samolotu. Hammond i Jack rzucili mu niecierpliwe spojrzenia, ponaglając go do mówienia. Następnie odwrócili głowy. Daniel wyjrzał przez okno kadłuba, by ujrzeć śnieżnobiałe obłoki. Spojrzał na Sam i zobaczył oczy zupełnie nieświadome piękna zewnętrznego świata, wpatrzone gdzieś w przód kabiny pasażerskiej. Spróbował rozpocząć rozmowę. - Sam, chyba wiem jak możesz się czuć, ale musisz stawić temu czoła. - Powoli odwróciła się do niego, w jej spojrzeniu odbijało się niedowierzanie. Nie pamiętał, żeby jego przyjaciółka kiedykolwiek wcześniej patrzyła na niego tak przeszywająco. - A co TY możesz o tym wiedzieć? Twoi rodzice nie żyją. Nie masz nikogo. Nie masz się czym martwić. - Jej głos był gorzki. Daniel wlepił w nią wzrok i zrozumiała, co zrobiła. - Przepraszam - powiedziała. - Nie chciałam. - Odrzuciła gwałtownie głowę na bok tak żeby na niego nie patrzeć i wyjrzała przez okno. - Sam - Daniel spróbował ponownie - nie odwracaj się od nas. To nie pomoże. - Zobaczył, że Sam przełyka mocno ślinę nim mu odpowiedziała. - Ciekawe, co by się stało, gdybym im powiedziała. - Głos wyraźnie jej drżał. - Ciekawe, jak byście zareagowali. Daniel odpowiedział niemal natychmiast: - Nie zrobiłabyś tego, Sam. - Pokiwała głową niemal żałośnie; wiedziała, że ma wyboru. - Posłuchaj mnie, Sam. - Daniel dotknął jej brody i łagodnie sprawił, żeby na niego spojrzała. - Posłuchaj. Jesteś wspaniałą osobą. Naprawdę. To, co zrobiłaś dla Jacoba... Nie wiem, czy mógłbym to zrobić dla Sha're. - Sam spróbowała skromnie uniknąć jego spojrzenia. - I jesteś skromna. - Roześmiała się słabo. - Wiem, jakie to musi być ciężkie. Rozumiem to. - Nie, Daniel, nie rozumiesz - odparła. Nie było w jej głosie gniewu czy złości, tylko negacja. - Nie rozumiesz, bo nie jesteś mną. Nigdy przedtem nie okłamałam nikogo w takim stopniu. Udawać przed własnym bratem, że ojciec nie żyje... czy ty masz pojęcie CO TO JEST ZA BÓL? - wykrzyczała ostatnie słowa, skłaniając Hammonda i O'Neilla do spojrzenia na nich. Poczuła, że powiedziała za wiele. Chciała się ukryć, żeby zostawili ją samej sobie. Niech diabli wezmą wojsko! Wyjrzała ponownie przez okno, ale patrzyła jakby w próżnię, nie widząc nic. Daniel westchnął. Wyglądało na to, że Sam zastawiła pułapkę na samą siebie. Z jednej strony wiedziała, że nie może powiedzieć ani słowa o Wrotach, nawet rodzinie, z drugiej jednak obwiniała siebie i rozdzierało jej na kawałki. Jack rzucił Danielowi pytające spojrzenie. Jednak musieli coś zrobić. Pozostawało pytanie: Co? Daniel spróbował postawić się w sytuacji Sam. Teraz myślał rozsądnie i wiedział, że prawda nigdy nie powinna zostać ujawniona. Ale co jeśli miałby okłamać własnego brata albo siostrę? Pomyślał, że pewnie trudno byłoby mu nawet spojrzeć im w oczy. Daniel znał siebie. Jeśli coś takiego złamało Sam, kobietę silniejszą, dużo silniejszą niż on i mniej poddającą się emocjom, z pewnością i on byłby w depresji. Zatopiony w myślach, patrząc gdzieś przed siebie, Daniel nie zdawał sobie sprawy przez parę chwil, że Sam go obserwuje. Zamrugał oczami, żeby przywrócić ostrość obrazu. - O co chodzi? - zapytał. - Sam nie wiesz, co byś zrobił na moim miejscu - domyśliła się. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Te oczy niemal go przebijały. Jak mógł w ogóle śmieć ją pocieszać skoro nie miał dla niej żadnej rady? Zauważył, że jego przyjaciółka znowu przełyka ślinę. - Spróbujemy - przyrzekł. - Spróbujemy. - Kiwnęła głową, ale bardzo smutno, niemal bez wiary. Sam weszła do domu trzymając torby z zakupami. Położyła je na stole w kuchni. Zapomniała przywitać się ze strażnikiem, który zawsze pilnował jej mieszkania. Facet był zszokowany. Do tej pory coś takiego zdarzyło się tylko raz, kiedy panna Carter wróciła do domu z jakiejś izby chorych, jak mu powiedziano. Teraz wyglądało, że jest w podobnym stanie. Było jakby nieobecna i Grantowi, jej strażnikowi, nie wydawało się, że rozsądnie czy na miejscu byłoby się wtrącać. Zauważył, że nie zamknęła drzwi po wejściu do mieszkania, jak zwykła robić. Sam nawet nie kłopotała się, żeby włożyć jedzenie do lodówki. Oparła tylko dwie plastikowe torby o ścianę i wyszła z kuchni. Zatrzymała się na progu, niepewna co robić dalej. Chciała choć na chwilę odseparować się od ścigających ją myśli. Ale mimo tego coś popchnęło ją do zrobienia czego zupełnie innego. - Czy panna Carter jest u siebie? - Jest, pułkowniku O'Neill. Jackowi nie wydawało się, żeby musiał podawać powód, dla jakiego wchodził do mieszkania Sam. Grant znał go dość dobrze. W końcu nie był to pierwszy raz, kiedy tu był. - Nie są nawet zamknięte - powiedział Grant, kiedy Jack zbliżył się do drzwi. - Jest w kiepskim stanie? Jack kiwnął głową. - To widać, co? - i nacisnął klamkę. Za drzwiami, w pokoju gościnnym, nikogo nie było. Zawsze był zdania, że Sam urządziła swoje mieszkanie ze smakiem. Prawda, postawienie tu głów byków minojskich nie pasowałoby do reszty rzeczy tutaj. Niemal wszystkie meble były z sosny, nie malowane, tylko wypolerowane, pasując do boazerii na ścianach. - Sam! - zawołał Jack, ale nie doczekał się odpowiedzi. Musi tu być, gdyby wyszła, Grant by ją widział. Jack zajrzał do kuchni i sądząc z dwóch toreb opartych o wykafelkowaną na biało ścianę, Sam była w domu. Pozostał do sprawdzenia jedynie salon. Zatrzymał się na progu widząc głowe okoloną blond włosami. Tak, na szczęście Sam tu była. Wygodnie siedząc na kanapie, plecami do wejścia, najpewniej nie zauważyła ani nie usłyszała go, miała na uszach słuchawki i muzyka była tak głośna, że nawet O'Neill stojący dwa metry dalej był w stanie ją usłyszeć. Znał tę piosenkę, ale nie umiał powiedzieć, co dokładnie to było. ....... the doors, Help me if you can, I'm feeling down, And I do appreciate you being round, Help me get my feet back on the ground, Won't you please, please help me! And now my life is changed in just so many ways, My independence seems to vanish in the haze, But every now and then I feel so insecure, I know that I just need you like Iíve never done before Help me if you can, I'm feeling down, And I do appreciate you being round, Help me get my feet back on the ground, Won't you please, please help me! [................ drzwi, Pomóż mi, jeśli możesz, smutno mi, I wdzięczny jestem za to, że jesteś przy mnie, Pomóż mi wstać na nogi, Proszę, proszę pomóż mi! I teraz moje życie jest zmienione na tyle sposobów, Moja niezależność zdaje się znikać we mgle, Ale od czasu do czasu czuję się tak niepewnie, Wiem, że po prostu cię potrzebuję tak jak nigdy przedtem Pomóż mi, jeśli możesz, smutno mi, I wdzięczny jestem za to, że jesteś przy mnie, Pomóż mi wstać na nogi, Proszę, proszę pomóż mi!] The Beatles. Pamiętał, że sam mówiła parę razy w SGC jak lubi tę grupę. Mawiała też jak często słuchała jej w dzieciństwie razem z ojcem. Jack powoli dochodził do siebie po zaskoczeniu. To, co słyszał, było niewiarygodne. Sam była tak smutna, że jeszcze pogłębiała depresję na własne życzenie! Nie mógł na to pozwolić. Obszedł kanapę dookoła. Zauważyła go i podniosła uprzednio opuszczoną głowę. Zdjęła słuchawki i szybko wyłączyła muzykę. Miała nadzieję, że nie słyszał, czego słuchała. - Jak pan się tu dostał? - Chyba drzwi były otwarte. - No to świetnie, na śmierć zapomniała. - Przyszedłem porozmawiać. - Przez chwilę chciała zapytać: O czym? ale potem pomyślała, że to zbyt oczywiste. Poza tym, potrzebowała ich. A jednocześnie bała się ich. - Carter, słyszałem 'Help'. - Widział, jak to do niej dociera i zobaczył w jej oczach niemal strach. Więc słyszał. Spróbowała uniknąć jego wzroku. - Więc uciekasz przed nami czy nie? Wstydzisz się nas czy nie? Musisz się zdecydować. - Więc rozumiał, pomyślała. Jack odchrząknął. - Sam... spójrz na mnie. I, na litość boską, nie odwracaj się od nas. Chcemy ci pomóc. - Nie możecie - krzyknęła. Wstała i wybiegła z pokoju. Jack pomyślał, że była to prawdziwa ucieczka. Nie miał zamiaru pozwolić jej ukryć się w jej kryjówce, gdzie jej złamane serce mogłoby ją terroryzować. Łagodny sposób Daniela zawiódł. Może on powinien spróbować. Znalazł ją na kanapie w pokoju gościnnym. Była skulona. Jack zamknął drzwi do kuchni i do salonu. - Sam - podszedł do niej i usiadł na brzegu stołu patrząc na nią - co się dzieje? Nigdy przedtem się nie poddałaś. Rzuciła mu przeszywające spojrzenie. - Okłamałam całą moją rodzinę i nie zapomnę tego przez resztę życia. To się dzieje - powiedziała wreszcie. Westchnął i usiadł koło niej na kanapie. - Rozumiem, Sam... - Zauważyła, że używa 'Sam' zamiast 'Carter', ale i tak mu przerwała. - Wątpię. - Rozumiem, Sam - mówił dalej jakby nie zwracając uwagi na to, co powiedziała. - Ale wciąż musisz postanowić czy chcesz rzucić tę pracę czy nie. Musisz się zdecydować. Zostać tu i bronić Ziemii czy wrócić tam i... Nie dokończył, ale Sam zdawało się, że wie, co chciał powiedzieć. NIe miała wyboru. Położył dłoń na jej ramieniu. - Sam, jesteś najlepszym żołnierzem, z jakim kiedykolwiek miałem zaszczyt służyć. Do licha, nie każ nam cię tracić. Wiesz, co myślałem, kiedy lecieliśmy w tych szybowcach śmierci po tym jak statek Apophisa wyleciał w powietrze? O czym? - zapytała zduszonym głosem. - Że umrzeć z tobą to prawdziwy przywilej. Po tych słowach zapadła cisza. Patrzyła na niego. - To boli - powiedziała zwyczajnie. - Czy Ziemia jest tego warta? Kiwnął głową. - Myślę, że jest, Sam. Chociaż - dodał po chwili - czasem sam się zastanawiam. Dostrzegła ból w jego oczach, ukryty głęboko pod warstwą wojskowego spojrzenia. Pomyślała, że dostrzegła tam Sarę O'Neill. Kobietę, która z całą pewnością musiała zastanawiać się, co się dzieje, kim jest Charlie i Gwiezdne Wrota. - Muszę się zastanowić - powiedziała. Jack patrzył na nią uważnie przez chwilę, by odkryć, że tym razem nie ucieka. Potrzebowała po prostu więcej czasu. W samotności. Kiedy wyszedł, Sam weszła do łazienki. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Czas wziąć prysznic, zacząć nowe życie, pomyślała. Czas odnowy. Ciężar tam był. Często myślała o Robercie. Ale wsparcie SG-1 równoważyło to. Pomagało jej. Chciałaby któregoś dnia powiedzieć mu o Wrotach. Tak jak Jack chciałby powiedzieć Sarze. Tata wiedział. Miała nadzieję kiedyś z nim porozmawiać. Jak długo żył, przynajmniej połowa jej rodziny była jej radością. Druga była jej bólem, dobrze ukrytym pod powierzchnią. Ale była na powrót sobą. Była tą samą Samanthą Carter, mimo że trochę zmienioną. KONIEC |
---|