909

Smutne refleksje H.Pająka Ludobójczy marsz syjonistycznego rasizmu zaczął się już na początku XX wieku od wojny globalnej i rewolucji październikowej w Rosji 1917 roku. Międzynarodówki: Finansowa i Komunistyczna kontynuowały to poprzez przygotowania i wybuch drugiej wojny globalnej, lecz nowy, rozstrzygający etap tego marszu datuje się od ludobójczej masakry Japończyków po zrzuceniu bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki.

http://collector.nowyekran.pl/post/36909%2czmartwychwstanie-spektakl-dedykowany-andrzejowi-lepperowi

Chazarska dzicz w białych kołnierzykach nigdy nie stanęła przed jakimś Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości. Nigdy nie zostali oskarżeni, nigdy skazani. A była to ewidentna zbrodnia ludobójstwa, i to podwójnego: samo zrzucenie bomby atomowej na bezbronne miasta japońskie, stanowiło niespotykaną dotąd zbrodnię wojenną; użycie tych bomb nie miało uzasadnienia w wojnie USA z Japonią, wtedy już całkowicie bezbronną; za tą zbrodnią ciągnęło się i nadal ciągnie gigantyczne pasmo kłamstw i przemilczeń, można rzec – smog większy niż grzyby dymów i ognia nad Hiroszimą i Nagasaki. Gigantyczne grzyby po wybuchach i szok, skutecznie przysłoniły coś jeszcze ważniejszego. Tym czymś była cisza spowijająca prace nad budową broni jądrowej, hipokryzja towarzysząca marszowi ku broni jądrowej. Pół wieku później te nikczemności miały swój duplikat w ponownym ujarzmieniu państw świata islamskiego w celu nakręcenia krwawej spirali terroru i podboju od Bałkanów po Afganistan, z etapami w Libanie, Iraku i państwach północnej Afryki. Zbrodnia międzynarodowego syjonizmu w postaci wyburzenia wież nowojorskich we wrześniu 2001 roku, miała jeszcze bardziej niszczycielskie skutki, niż dwa grzyby atomowe nad Japonią. Zginęło w tych wieżach „tylko” 3000 osób, ale zyskali prawo do „wojny z terroryzmem”. Zmasakrowano Afganistan po pretekstem poszukiwania Bin Ladena i jego mitycznej Al-Kaidy, potem Irak pod pretekstem wojny prewencyjnej przeciwko S. Husseinowi. Ten sam pretekst wciągnięto na sztandary nadchodzącej krucjaty przeciwko Iranowi. Prace nad konstrukcją bomby atomowej prowadził szczególny gatunek ludzi oddanych temu szatańskiemu celowi. Zainteresował się nimi wytrwały demaskator tej diabolicznej kasty Eustace Mullins, kiedy pojechał do Japonii na cykl wykładów. W trakcie pobytu Japończycy zawieźli go do Nagasaki. Udali się do „Nagasaki Atomic Bomb Museum”. Mullins znalazł się pośród makabrycznych przedmiotów i eksponatów. Jednym z takich eksponatów były palce człowieka zatopione w szkle. Ujrzał cień człowieka na betonowej ścianie, stojącego przy niej podczas eksplozji. Człowiek stał się pyłem, lecz cień pozostał i jakby specjalnie na niego nadal czekał. Był to dla E. Mullinsa wstrząsający impuls. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych odczuł przymus moralny do zajęcia się tym „tematem”. Plon swoich dociekań opublikował w internecie w lipcu 1998 roku. Nikt przedtem nie stanął przed takim zadaniem i z taką determinacją. Mullins odkrył dalekosiężną, diaboliczną konspirację przeciwko Ludzkości, nie tylko przeciwko Japończykom jako chronologicznie pierwszej zbiorowej ofiarze tego światowego spisku. Rozpoznał program fanatycznych spiskowców, których celem było i jest przechwycenie władzy nad Ludzkością. Historia tego planu sięga lat trzydziestych XX wieku. Niemcy i Japończycy byli już blisko uzyskania technologii rozszczepiania atomu. W obu tych krajach ich przywódcy surowo zabronili naukowcom prowadzenia dalszych badań. Adolf Hitler, dziś niekwestionowany „potwór ludzkości” powiedział, że nigdy nie pozwoli pracować w Niemczech nad tak nieludzką bronią. Cesarz Japonii poinformował swoich naukowców, że nigdy nie zaaprobuje takiej „broni”. W tym czasie Stany Zjednoczone nie miały u siebie ani jednego naukowca pracującego nad tym zagadnieniem. Naukowcy niemieccy skontaktowali się ze swoimi odpowiednikami z dziedziny atomistyki w USA. Wtedy usłyszeli, że istnieje możliwość rządowego wsparcia dla ich pracy właśnie w Stanach Zjednoczonych. Zatem ruszyli do USA ze swoim programem. Przywołany przez Mullinsa Don Beyer pisał:
Leo Szilard wraz z jego kolegami – węgierskimi fizykami: Eugene Wigner’em i Edwardem Teller’em stwierdzili, że prezydent USA musi zostać ostrzeżony, że technologia bomby atomowej nie jest zbyt skomplikowana, jest możliwa do opanowania. Tymczasem żydowscy emigranci mieszkający w Ameryce mieli już osobiste doświadczenia z tym, czym jest niemiecki faszyzm w Europie. W 1939 roku trzech fizyków uzyskało poparcie Alberta Ensteina i jego list datowany 2 sierpnia. Został on dostarczony przez Aleksandra Sachsa Franklinowi D. Rooseveltowi do Białego Domu 11 października 1939 roku. Druga żydowska wojna z Ludzkością już trwała, ale tylko na etapie najazdu Niemców i żydochazarów na Polskę. Sternicy Roosevelta wiedzieli, że jest to tylko pierwszy etap działań militarnych w tej wojnie. W grudniu 1941 roku USA sprowokują atak Japonii na bazę amerykańską w Pearl Harbour. W odpowiedzi, USA „zostają zmuszone” wejść do wojny. Perspektywa skonstruowania bomby, która niewielkim kosztem powali wrogów Stanów Zjednoczonych, została amerykańskim Żydom niejako podana „na tacy”. W tymże Muzeum Bomby Atomowej w Nagasaki, na czołowych miejscach zostały wyeksponowane fotografie dwóch Żydów: Alberta Einsteina i J. Roberta Oppenheimera. Ten drugi opracował technologię bomby atomowej w laboratorium ośrodka Los Alamos w stanie Nowy Meksyk. Znajduje się tam oświadczenie i fotografia generała Eisenhowera – wtedy najwyższego rangą dowódcy wojskowego. To zdjęcie można znaleźć w książce „Eisenhower” autorstwa Stephena E. Ambrose’a.
S. Ambrose pisał, s. 426:
“Sekretarz wojny [minister wojny] Henry L. Stimson [Żyd] pierwszy powiedział Eisenhowerowi o istnieniu bomby. Eisenhowera opanowało „uczucie przygnębienia”. Kiedy Stimson powiedział, że Stany Zjednoczone powinny użyć bomby przeciwko Japonii, Eisenhower wyraził się, że ma „swoje poważne obawy” [zastrzeżenia?], po pierwsze, z powodu swojego przekonania, że Japonia jest już pokonana, a zrzucenie bomby byłoby zupełnie niepotrzebne, i po drugie, „uważam, że nasz kraj powinien unikać szokowania opinii światowej przez jej użycie”. Stimson miał być poirytowany zastrzeżeniami Eisenhowera „prawie gniewnie odrzucającego powody, które przedstawiłem w krótkim podsumowaniu”. Trzy dni później Eisenhower poleciał do Berlina, gdzie spotkał się z Trumanem i jego najbliższymi doradcami. Eisenhower miał (rzekomo) powtórnie zaoponować przeciwko wykorzystaniu bomby i powtórnie został zignorowany. Mullins stwierdza, iż Eisenhower „nie mógł wiedzieć”, że Stimson był wybitnym członkiem elitarnej loży Skull and Bones na uniwersytecie Yale (Brotherhood of Death – Bractwo Śmierci), założonej przez Russel Trust w 1848 roku jako gałęzi niemieckich Iluminatów. I rzekomo nie wiedział, że członkowie tej loży grali doniosłą rolę w organizowaniu wojen i rewolucji. Tę rzekomą niewiedzę Eisenhowera także należy włożyć między bajki. Wystarczy przeczytać moją książkę „Lichwa rak ludzkości” aby wiedzieć, że na tych wyżynach władzy nie była możliwa taka niewiedza Eisenhowera. Mullins na podstawie swoich ustaleń stwierdzał, iż człowiekiem, który to wszystko przygotował do realizacji, był Albert Einstein. Opuścił on Europę i przybył do Stanów Zjednoczonych w październiku 1933 roku. Żona tego żydomasona miała powiedzieć, że Truman „uważał istoty ludzkie za godne pogardy”. Dodajmy, że siebie jako Żyda, zgodnie z Talmudem, nie uważał za „istotę godną pogardy”, tylko – w domyśle – za nadczłowieka. Wcześniej Truman korespondował z innym satanistą – Zygmuntem Freudem na temat jego projektów „pokoju” i „rozbrojenia”, chociaż Freud później powiedział, że nie wierzył, iż Einstein kiedykolwiek zaakceptuje jakąkolwiek z tych teorii (rozbrojeniowych). Einstein osobiście interesował się pracami Freuda, ponieważ jego syn Eduard spędził życie w szpitalu psychiatrycznym, poddawany tam terapii insulinowej i leczeniu elektrowstrząsami, co jednak nie skutkowało poprawą jego zdrowia. Po przybyciu do Stanów Zjednoczonych Einstein był fetowany jako sławny naukowiec. Został zaproszony do Białego Domu przez parę prezydencką. Wkrótce Einstein głęboko zaangażował się w lewicową (lewacką) działalność Eleonore Roosevelt, którą – dodajmy od siebie – Kristian „Rakowski” w swoich zeznaniach na Łubiance w 1938 roku nazwał, wraz z jej mężem – „dwupłciową istotą”. Einstein całkowicie zgadzał się z działalnością żony Roosevelta. Niektórzy z biografów Einsteina okrzyknęli tamten okres jako „rewolucję Einsteina”, „erę Einsteina”. Mullins stwierdzał: „prawdopodobnie dlatego, że to on inicjował program atomowy Stanów Zjednoczonych”. I dodaje: Jego list do Roosevelta z prośbą o rozpoczęcie realizacji programu budowy bomby atomowej był z całą oczywistością inspirowany przez jego wieloletnie zaangażowanie na rzecz „pokoju i rozbrojenia”. Przypomnijmy, iż „walka o pokój i rozbrojenie” stały się podstawową mantrą sowieckich chazarów po wojnie, czyli dokładnym przeciwieństwem tego, co robili w praktyce, jako główni okupanci Eurazji. Czołowym bardem żydochazarskiej walki o pokój był Ilja Erenburg (1891-1967), literat. Pracował w „Prawdzie”, ichniej „Trybunie Ludu”. Był wysłannikiem sowieckich gazet w czasie hiszpańskiej wojny domowej, wywołanej przez agenturę sowieckiej Piątej Kolumy. Erenburg prowadził robotę wywiadowczą dla NKWD w Hiszpanii. Podczas drugiej żydowskiej wojny globalnej był głównym komisarzem żydobolszewickiej propagandy, ponaglał w swoich odezwach bojców Armii Czerwonej do zabijania i rabowania Niemców cywilnych, co było tylko dalszym ciągiem terroru na przedtem „wyzwalanych” ziemiach polskich. W ulotce do Armii Czerwonej pisał: “…Niemcy nie są ludźmi… nic nas tak nie cieszy, jak trupy Niemców”. Christopher Dufy w jego: „Red Storm on the Reich” cytował ulotki, które wyszły spod pióra Erenburga:

Żołnierze Armii Czerwonej! Zabijajcie Niemców! Zabijajcie wszystkich Niemców! Zabijajcie! Zabijajcie! Zabijajcie! Zabijajcie, dzielni żołnierze Armii Czerwonej! Nie ma wśród Niemców nikogo niewinnego. Słuchajcie poleceń Towarzysza Stalina i niszczcie faszystowską bestię w jaskini. Złamcie rasową arogancję Niemek. Bierzcie je jako prawowitą zdobycz. Zabijajcie, dzielni żołnierze Armii Czerwonej, zabijajcie! W jego „Wojnie”, ten żydochazar nawoływał:
Jeżeli zabijesz jednego Niemca, zabij następnego. Nie ma dla nas nic radośniejszego, niż stos niemieckich trupów, których zabiłeś. Zabijajcie nawet nienarodzonych faszystów! W 1948 roku po wizycie w Izraelu, Erenburg pisał w „Prawdzie”, cytując swoje wystąpienie w Izraelu:
U nas nie istnieje antysemityzm i kwestia żydowska. Nie istnieje też „naród żydowski”, ponieważ ZSRR zamieszkuje jeden naród radziecki. Izrael jest potrzebny Żydom z krajów kapitalistycznych, w których szaleje antysemityzm. Ciekawe, czy chazarzy, którzy przybyli do Izraela jako „naród żydowski” byli zadowoleni, gdy żydochazar Erenburg odkrył, że nie istnieje „naród żydowski”. Erenburg zbierał liczne odznaczenia, m.in. Order Lenina i Nagrodę Stalinowską. W Żydobolszewii szalały tysiące pomniejszych Erenburgów. Zagrzewanie żołnierzy Armii Czerwonej przez Erenburga do mordowania Niemców i gwalcenia Niemek, oczywiście szło na konto zbrodni „rosyjskich”. Dziś wszystkie zbrodnie ówczesnej Żydobolszewii nie są zbrodniami żydochazarskimi, tylko zbrodniami „rosyjskimi”.
Powróćmy do duplikatu Erenburga na gruncie amerykańskim – Einsteina, który robił wszystko, aby podjąć produkcję bomb atomowych. Program budowy „amerykańskiej” bomby atomowej nie mógł zostać uruchomiony bez aprobaty rzeczywistych władców Ameryki – Żydów z Wall Street. Sachs, rosyjski żydochazar, który dostarczył list Einsteina Rooseveltowi, był w rzeczywistości agentem Rothschildów, którzy regularnie dostarczali Rooseveltowi duże kwoty „na drobne wydatki”. Sach był doradcę Eugene’a Meyera z banku „Lehman Brothers”. Dostarczenie listu Einsteina Rooseveltowi było czytelnym sygnałem Międzynarodówki Finansowej, iż Sachs jest tylko ich posłańcem, zaś Einstein i Rothschildowie – inicjatorami programu. W maju 1945 roku „Panowie świata” (Masters of Universe) zebrali się w San Francisco w luksusowym „Palace”, aby napisać Kartę Narodów Zjednoczonych. Kilku wybranych z wybranych „Panów świata” udało się na osobne spotkanie w Sali Ogrodowej. Szef delegacji „amerykańskiej” zwołał ten elitarny sanhedryn ze swoim asystentem Algerem Hissem. Hiss to członek CFR, protegowany sędziego Sądu Najwyższego USA, Żyda Feliksa Frankfurtera (członka Round Table, CFR, założyciela Harrolds Socjalist Club). Był dyrektorem American Peace of Pacyfic Relation – instytutu, który doprowadził do zwycięstwa komunizmu w Chinach. A. Hiss był pierwszym sekretarzem generalnym ONZ – otwierał sesję inauguracyjną tej atrapy Kom-internu i Kap-internu w San Francisco. Ten agent sowiecki reprezentował zarówno prezydenta Roosevelta, jak i sowieckie NKWD. Ekskluzywny super-sanhedryn zebrany w Sali Ogrodowej stanowili:
John Foster Dulles z firmy prawniczej „Sullivan and Cromwell”, ściśle związanej z banksterską mafią Wall Street. Nazwa tej firmy pochodziła od nazwiska Williama Nelsona Cromwella, nazywanego „zawodowym rewolucjonistą”, czyli super-komunistą, utajnionym żydobolszewikiem. Grasował on w Kongresie, rozdając tam dyrektywy do głosowania marionetkom stanowiącym ten „Kongres”.
Averell Harriman, pełnomocnik nadzwyczajny, który spędził ostatnie dwa lata w Moskwie, kierując zza kulis wojną Bolszewii o jej przetrwanie. To syn udziałowca banku Kuhn and Loeb, który finansował rewolucję bolszewicką, członek loży Pilgrim Society i Rady Stosunków Międzynarodowych (w latach 1950-55 jej dyrektor); od 1943 ambasador w Moskwie. W 1950 roku zostanie specjalnym doradcą prezydenta „Trumana” (właśc. Harry’ego Salomona Schrippsa”). Averell Harriman wraz z A. Hissem, E. Stettiniusem, Harry Hopkinsem („człowiekiem Barucha”, członkiem CFR i jednym z najwyższych rangą masonów), Charlesem Bohlemem, gen. George Marshallem, stanowili grupę najważniejszych graczy na konferencji w Jałcie. Bohlem był również delegatem na konferencje w Moskwie, w Teheranie, potem w Poczdamie. Jest spokrewniony z Bohlemami, którzy kierowali koncernem Kruppa w Niemczech, głównym producentem armat i czołgów niemieckich. Epiphanius pisze w swojej książce (zob. przypis, s. 286), że Charles Bohlem przez 40 lat swojej kariery spędził 3000 godzin przy stole rokowań z bolszewikami. „Le Monde” pisał o nim: „Był tłumaczem prezydenta Roosevelta na konferencjach w Teheranie i Jałcie, zaś w 1945 roku w Poczdamie stał się jakby prawą ręką jego następcy. Po wojnie (1953-57) ambasador w Moskwie, od 1969 prezes Italamerica – funduszu inwestycyjnego założonego przez Rothschildów i Lechmanów”.
Hiss, John Foster Dulles, Harriman i Cromwell stanowili nieformalny rząd nad okupowaną Ameryką w sprawach polityki światowej. Wśród tych czterech żydochazarów tylko Sekretarz Stanu Edward Stettinius Jr piastował stanowisko autoryzowane przez Konstytucję. Wszyscy pozostali z tej czwórki byli samozwańcami spoza kręgów oficjalnej władzy.
Stettinius zwołał osobne posiedzenie w wąskim gronie po to, aby przedyskutować pilną sprawę: oznajmić, że Japończycy nieformalnymi kanałami dyplomatycznymi proszą o pokój, co świadczyło o krańcowym wyczerpaniu możliwości militarnych Japonii. I dodał, że bomba atomowa nie będzie gotowa w najbliższych miesiącach. - Straciliśmy już Niemcy – powiedział Stettinius – Jeżeli Japonia się podda, to zostaniemy pozbawieni żywej populacji, na której można przetestować bombę. Treść tego oznajmienia była przejrzysta, lecz musimy tu uwypuklić frazę początkową: „Straciliśmy już Niemcy…”. Oznaczało to, że nie zdążyli wyprodukować bomby atomowej przed kapitulacją Niemiec, więc nie zdążyli jej zrzucić na Niemcy! Co za strata! Jaka piękna żydochazarska zemsta stracona bezpowrotnie; jaki wspaniały fajerwerk na cześć ich zwycięstwa nad antysemickimi Niemcami! Jak na to zareagowali pozostali z tego gangu „Masters of the Universe”?
– Ależ panie Sekretarzu – powiedział Alger Hiss – nikt nie może zlekceważyć tej straszliwej broni!
– Niemniej jednak – odparł Stettinius – nasz cały powojenny program jest ukierunkowany na przerażenie świata. Odezwał się John Foster Dulles:
– Trzeba będzie mieć okrągłą liczbę. Powiedzmy – milion.
– Tak – zgodził się Stettinius – mamy nadzieję na okrągły milion w Japonii. Jeżeli jednak się poddadzą, nic nie zyskamy.
– W takim razie – dodał Dulles – należy ich utrzymywać w stanie wojny do czasu, aż bomba będzie gotowa. Stettinius:
– To żaden problem. Bezwarunkowa kapitulacja! – Po chwili dodał: – Nie zgodzą się na to. Przysięgali bronić Cesarza.
– W rzeczy samej – powiedział John F. Dulles – utrzymamy Japonię w stanie wojny jeszcze przez trzy miesiące, aż będziemy mogli użyć bombę przeciwko ich miastom. Zakończymy tę wojnę z przerażoną ludzkością całego świata, który ukorzy się przed naszą wolą. To oznaczało wyrok atomowej śmierci na Hiroszimę i Nagasaki. Edward Stettinius to syn partnera J.P. Morgana, największego na świecie producenta broni w pierwszej żydowskiej wojnie globalnej. Został wyznaczony przez J.P. Morgana do nadzorowania wszelkich zakupów broni przez Francję i Anglię w Stanach Zjednoczonych przez cały czas trwania tej wojny. John Foster Dulles był wyjątkowo sprawnym podżegaczem wojennym. W 1933 roku wraz ze swoim bratem Allenem Dullesem udał się do Kolonii w Niemczech na spotkanie z Adolfem Hitlerem, który właśnie za ich pieniądze i z pomocą ich mediów został kanclerzem. Pojechali tam, aby w prywatnej rozmowie zagwarantować mu środki na utrzymanie reżimu nazistowskiego. Obaj reprezentowali swoich mocodawców – banki z konsorcjum „Kuhn Loeb Co.” i Rothschildów, czyli elitę ówczesnych władców Globu. Alger Hiss był „złotym księciem” żydobolszewickiej elity w Stanach Zjednoczonych. Jego nominację po wojnie na stanowisko szefa prestiżowej fundacji „Canergie Endowment for International Peace”, zaproponował i przeforsował nie kto inny tylko John Foster Dulles. Po latach Hiss wylądował w więzieniu jako sowiecki szpieg i krzywoprzysiężca. Tamto tajne spotkanie „czterech plus piąty”, było osią równie tajnego spotkania, na którym ustalono treść Karty Organizacji Narodów Zjednoczonych. Było ono w istocie pierwszą nieformalną sesją ONZ. Karta była celem drugorzędnym, zaledwie formalnym pretekstem. Celem tego sabatu w Sali Ogrodowej było ustalenie i podporządkowanie im strategii militarnej Stanów Zjednoczonych w perspektywie rychłej budowy bomby atomowej, testowanej na „żywej populacji”. Alianci nie zdążyli jej sprawdzić na ludności Niemiec. Rekompensowali sobie ten talmudyczny nakaz „nekamy” (zemsty) za pomocą dywanowych nalotów na główne miasta niemieckie, eskadrami po 1200-1500 samolotów w niemal każdym nalocie. Spopielili m.in. Drezno, zabijając ponad 100 000 bezbronnej ludności. Katedrę w Kolonii bombardowali kilkakrotnie. Wkrótce potem zrzucili bombę atomową na Hiroszimę. Był to debiut bomby „A”. Spotkanie 4+1 w Salonie Ogrodowym hotelu w San Francisco dało podwaliny pod rozkręcającą się właśnie psychozą tzw. „Zimnej Wojny”. Na fali tej psychozy wybuchły wojny w Korei i Wietnamie. Było to w istocie tylko testowanie i zużywanie zbędnych arsenałów militarnych – dla utrzymywania produkcji wojennej przez fabryki Morganów i pozostałej bandy ludobójców. „Zimna Wojna” trwała 43 lata! Kristian „Rakowski” w swoich zeznaniach w 1938 roku ujawnił, że pomiędzy siostrzanymi międzynarodówkami – Finansową i Komunistyczną musi trwać udawany konflikt interesów, obudowany sprzecznymi ideologiami. Z tych sprzeczności wyłaniają się nowe podstawy do nowych konfliktów. Tak więc Dulles, Stettinius, Hiss i pozostali realizowali wiernie to, co już dawno wiedział „Rakowski” jako jeden z wtajemniczonych członków rządu globalnego. Zimna Wojna kosztowała amerykańskich podatników pięć bilionów dolarów, co w ówczesnej sile nabywczej „zielonego” banknotu, można szacować na jakieś 30 bilionów dolarów. To w zasadzie niewiele w porównaniu z potokiem bilionów wyciekających z kieszeni podatników na „amerykańskie” inwazje wojenne w ostatnich 20 latach. Zimna Wojna, zgodnie z założeniami obydwu stron, nic realnego nie dała żadnej z nich w sensie terytorialnym, ale gwarantowała im „ruch w interesie”. Republikański senator Vanderberg, przywódca republikańskiej „opozycji” powiedział w 1945 roku, cytowany przez „American Heritage” z sierpnia 1977 roku: - Musimy ich piekielnie przerazić. No i przerazili. Dwieście tysięcy cywilów spalonych żywcem w Hiroszimie i Nagasaki, włącznie z wieloma tysiącami japońskich dzieci w ławkach szkolnych. Przerazili także zwykłych Amerykanów. Jeden błysk, jeden podmuch – i piekło płomieni. Żydzi amerykańscy nauczyli się od swoich bolszewickich idoli – Trockiego, Lenina, Stalina, Berii, Kaganowicza, że nie można rządzić bez uciekania się do permanentnego terroru i strachu. Terroru, który wymaga niezliczonych ofiar z gojów, ale i gigantycznych nakładów na zbrojenia. Prace nad konstruowaniem bomby miały tajny kryptonim „Manhattan Project”. Nazwa stąd, że jego twórcą i finansjerem był Bernard Baruch, rosyjski chazar, ten sam, który finansował swoich psubraci spod znaku Trockiego i Lenina. Baruch mieszkał na Manhattanie – mateczniku oligarchii syjonistycznej. Wybrał on generała Leslie R. Grovesa na stanowisko kierownika tej ludobójczej „operacji”. Czujemy się zwolnieni z potrzeby ustalenia, przedstawicielem jakiej to nacji był tenże Groves. To właśnie on budował Pentagon – monstrualny bunkier sił zbrojnych USA. Ten sam, w który uderzył pocisk 11 września 2001 roku, okrzyknięty jako Boeing porwany przez afrykańskich beduinów z nakazu Bin Ladena. Mianowany przez króla syjonistów Barucha, Groves automatycznie zyskał posłuch waszyngtońskich „kongresmenów”, automatów do głosowania według ustalonych ściągawek. Możni tego sanhedrynu zawsze zjawiali się na każde skinienie Barucha.
Dyrektorem naukowym ośrodka został J. Robert Oppenheimer, potomek bogatej żydowskiej rodziny kupieckiej. W książce „Oppenheimer the Hears of Risk” autorstwa James Kunetka (wyd. Press Hall, N.Y. 1982), autor pisze na s. 106, iż „Baruch był szczególnie zainteresowany Oppenheimerem w celu obsadzenia go na stanowisku starszego doradcy finansowego”. Realizacja projektu kosztowała „w przybliżeniu” dwa miliardy dolarów, czyli lekko licząc, dzisiejsze dziesięć miliardów. Ale czego się nie robiło w celu „cholernego przestraszenia” gojów świata, zwłaszcza że te miliardy pochodziły z podatków gojów. Żaden naród nie mógł sobie, na fali powojennej traumy i nędzy, pozwolić na takie fanaberie. Natomiast mógł sobie na to pozwolić rzekomo „zamordowany” naród „starszych i mądrzejszych”, których hitlerowcy nie mogli zgładzić z powodu fosy zwanej Atlantykiem. Oni sobie pozwolili, i to z jakim skutkiem! Pierwszy pomyślny test bomby „A” odbył się w Trinity Site – 200 mil na południe od Los Angeles o godzinie 5:29:45 rano, 16 lipca 1945 roku. Oppenheimer podczas tego fajerwerku podobno „wyskoczył ze skóry”, ale nieszkodliwie, bo nie tak jak wkrótce potem dziesiątki tysięcy Japończyków „wyskoczyło ze skóry” w Hiroszimie, potem w Nagasaki. Oppenheimer rzekomo wrzeszczał: – Stałem się śmiercią! Wielkim niszczycielem świata!
Bezwiednie miał słuszność. Bomba „A” była przecież spełnieniem marzeń talmudycznych lokatorów Manhattanu, czyli marzeń o unicestwieniu świata gojów. Naukowo nie mogli być pewni, że wybuch nie wywoła reakcji łańcuchowej i tym samym ich naczelny cel może się spełnić z nawiązką i natychmiast, zniszczeniem świata! Szok Oppenheimera wynikał z tego, że uświadomił sobie, iż jego „mesjański lud” osiągnął najwyższą potęgą, dzięki której będą mogli spełnić swoje talmudyczne pragnienie o podboju świata gojów. Szwedzki Żyd Truman chętnie brał na siebie odpowiedzialność za zrzucenie bomb atomowych na Japonię. W rzeczywistości, on tylko awizował decyzję oligarchii Kom-Internu i Kap-Internu. Trumanem kręcili Żydzi z firmy „doradczej” „The National Defense Research Committee”, w składzie:
George L. Harrison – prezes Rezerwy Federalnej;
Jawies B. Conant – rektor Harwardu. Ten dżentelmen spędzał czas pierwszej żydowskiej wojny globalnej trudząc się pracami nad gazami trującymi. W 1942 roku W. Churchill, kanalia nie lepsza od tamtych, skierował Conanta do opracowania tzw. „bomby antrax-owej” (wąglikowej), z oczywistym zamiarem użycia jej przeciwko Niemcom. Takie bomby mogły zabić każdą żywą istotę na większości obszaru Niemiec. Na szczęście (dla Niemców) Conant nie był w stanie doprowadzić swojej pracy do końca przed kapitulacją Niemiec. W przeciwnym razie mógłby dorzucić do listy swoich sukcesów naukowych jeszcze masowe ludobójstwo na Niemcach. Mullins pisząc o nim stwierdzał: – Jego służba w Komitecie Trumana, który doradzał mu zrzucenie bomby atomowej na Japonię, dodana do jego poprzednich zasług specjalisty broni chemicznej, pozwoliła mi opisać go w dokumentach złożonych do United States Court Claims (Sąd Odwoławczy Stanów Zjednoczonych) w 1957 roku jako: „najbardziej znanego zbrodniarza wojennego II Wojny Światowej”. E. Mullins miał z nim na pieńku przez kilka dziesięcioleci. Jako Gauleiter Niemiec po II Wojnie Światowej wydal polecenie spalenia książki: „The Federal Reserve Conspiracy” (Spisek Rezerwy Federalnej) – dziesięć tysięcy egzemplarzy wydanych w Obermmergau, słynnym na cały świat z dorocznej uroczystości odtwarzania Męki Chrystusa. Do Komitetu należeli także doktor Karl Compton i James F. Byrnes, urzędujący Sekretarz Stanu. Przez trzydzieści lat Byrnes był znany jako człowiek Barucha w Waszyngtonie. Ze swoich zysków z Wall Street Baruch wybudował bajecznie luksusową posiadłość w South Carolina (południowa Karolina), którą nazwał Hobcow Barony. Jako najzamożniejszy człowiek w stanie Karolina, był typowym przykładem posła przywiezionego w teczce, kontrolującego także sznurówkę politycznej sakiewki. Teraz Baruch znajdował się na pozycji pozwalającej wspierać nacisk przez swojego człowieka na Trumana, aby zdecydował się zrzucić bombę na Japonię. A teraz wymieńmy w panteonie tych ludobójców zza biurka niejakiego Lipmana Siew. Na przekór temu, że „projekt Manhattan” był najbardziej strzeżoną tajemnicą z końca II żydowskiej wojny globalnej, Lipman Siew był jedynym, który miał zezwolenie na wgląd w realizację tego „projektu”; na uzyskiwanie wiedzy o wszystkim co dotyczyło tego „projektu”. Lipman Siew to litewski żydochazar. Przybył do Stanów Zjednoczonych jako „uchodźca polityczny”, lecz trudno ustalić, dlaczego uzyskał ten status jako siedemnastolatek. Może za bolszewickie zasługi jego rodziców? Mieszkał w Bostonie przy ulicy Lawrence St. Zdecydował się zmienić nazwisko na „William L. Laurence”. Gdyby osiadł w Polsce, zostałby „Potockim” lub „Radziwiłłem”. Na uniwersytecie Harward został bliskim przyjacielem Jamesa Conanta i cieszył się jego opieką. Kiedy Siew alias „Laurence” wyjechał do Nowego Jorku na stałe, został zatrudniony przez Herberta Bayarda Swope’a, redaktora i wydawcę „New York World”, znanego jako agenta osobistego do spraw reklamy Bernarda Barucha: to fucha odpowiedzialna i ekskluzywna na salonach oligarchów pieniądza. Baruch był właścicielem „New York World”. W 1930 roku „Laurence” przyjął ofertę „New York Times” na stanowisko redaktora naukowego w tej gazecie. „Laurence” stwierdzał w „Who’s Who” (Kto jest kim), że został wybrany przez szefa projektu bomby atomowej zaledwie jako pisarz, wyłączny „rzecznik prasowy tego projektu”. E. Mullins skwitował to pytaniem:
- Jak można zostać (być) rzecznikiem prasowym i pisarzem projektu o najwyższej tajności, tego on już nie wyjaśnia. Laurence był jedynym cywilem obecnym podczas historycznej próbnej eksplozji bomby atomowej w dniu 16 lipca 1945 roku. Niecały miesiąc później ten „pisarz” zasiadł w fotelu drugiego pilota samolotu B-29 podczas lotu bombowego nad Nagasaki. Laurence nie mógł być zwykłym cywilem, jeżeli mógł zasiąść jako drugi pilot w B-29. Nie mógł być dyletantem pilotażu takiej maszyny, zwłaszcza lotu o takim zadaniu i z takim ładunkiem. Czas naglił. Japonia starała się o zawarcie pokoju ze Stanami Zjednoczonymi. Każdy następny dzień zmniejszał szanse pretekstu do zrzucenia bomby na Japonię w warunkach wojny, a nie pokoju. W ciągu dwóch dni, 9-10 marca 1945 roku 325 bombowców B-29 spaliło trzydzieści pięć mil kwadratowych Tokio, co było tym łatwiejsze, że w tamtym czasie Tokio miało znaczną część zabudowy drewnianej. Po tym nalocie doliczono się 100 000 zabitych Japończyków, głównie w wyniku burzy ogniowej. Z 66 największych miast Japonii, aż 59 zostało znacznie zniszczonych. Spaleniu uległo 178 mil kwadratowych zabudowy, pół miliona Japończyków zginęło, 20 milionów zostało bez dachu nad głową. I o dziwo: jedynie cztery miasta pozostawiono nietknięte. Były to: Hiroszima, Kokura, Niigata i Nagasaki. Ich mieszkańcy nie mogli przeczuwać, że oszczędzono ich dla eksperymentu z bombą atomową. Rzecz szła o zabicie jak największej liczby ludzi! Mullins pisze, że generał dywizji Leslie Groves pod naciskiem Bernarda Barucha żądał, aby wybrał Kioto na pierwszy cel atomowego uderzenia. Sekretarz Wojny Stimson sprzeciwił się temu argumentem, że jako starożytna stolica Japonii, miasto Kioto miało wiele historycznych drewnianych świątyń, nadto nie posiadało żadnych obiektów militarnych. Tak więc talmudyczni żydochazarzy na czele z Bernardem Baruchem zapragnęli zniszczyć w pierwszej kolejności tę enklawę japońskiej kultury i religii. Ta sama satanistyczna żądza niszczenia obiektów sakralnych i zabytków kultury, dała makabryczne skutki w niszczeniu obiektów religijnych w Rosji carskiej po rewolucji 1917 roku. Ten sam motyw legł u podstaw masakry klasztoru na Monte Cassino, który praktycznie nie miał już wojskowego znaczenia w marszu aliantów na Północ, czemu zaprzecza zakłamana historiografia tej bitwy. Mieszkańcy Hiroszimy coraz spokojniej obserwowali amerykańskie bombowce sunące nad ich miastem na inne cele. Jak się rzekło, nie mieli najmniejszych podejrzeń, jaką apokalipsę gotują im amerykańskie żydobestie. William Manchester pisze o generale Douglasie MacArthurze w książce „American Cesar”:
Była inna Japonia. I MacArthur był jednym z niewielu Amerykanów, którzy podejrzewali jej istnienie. Wywierał nacisk na Pentagon i na Departament Stanu, aby były wyczulone na pojednawcze gesty. Generał przewidział, że propozycja pokojowa wyjdzie z Tokio, a nie z Armii japońskiej. Generał miał rację. Gołębia koalicja formowała się w japońskiej stolicy, a przewodził jej sam cesarz Hirohito, który wiosną 1945 roku doszedł do wniosku, że wynegocjowany pokój byłby jedynym sposobem zakończenia cierpień jego narodu. Od początku maja sześcioosobowa rada dyplomatów japońskich badała sposoby nawiązania kontaktu z Aliantami. Delegaci poinformowali najwyższych dowódców, że „nasz opór dobiegł końca”. Dalej zamieszczamy rozdział, jak John Rockwell przestał być amerykańskim „hamburgerem”, który w latach pięćdziesiątych postanowił włączyć się do kampanii na rzecz elekcji gen. MacArthura na prezydenta. I nagle uderzył głową w przezroczysty mur dominacji żydzizmu, który nienawidził generała MacArthura. Inny autor, Gar Alperowitz cytuje generała brygady Cartera W. Clarka, który stwierdził w listopadzie 1959 roku: Doprowadziliśmy ich do upadku, skrajnego wyczerpania przez wzmożone zatapianie ich statków handlowych i głód, i kiedy [już] nie musieliśmy tego robić, użyliśmy eksperymentu z dwiema bombami atomowymi. Gar Alperowitz rozmawiał z upoważnienia prezydenta Stanów Zjednoczonych jako jego reprezentant na wszystkie tematy związane z bombą „A”, podczas obrad Komitetu Tymczasowego. Z kolei autor apologetycznej książki o Trumanie, David McCullon przyznał, że Truman nie znał swojego Sekretarza Stanu, Stettiniusa. Nie miał żadnego doświadczenia w polityce zagranicznej, ani własnych doradców-ekspertów. Tak więc zbrodnie ludobójstwa na Hiroszimie i Nagasaki ułatwiło to, że słaby, bez charakteru prezydent-mason pozostawał bezwolnym narzędziem Byrnesa i Barucha. Bomba atomowa była w polityce Byrnesa (czyli Barucha) podstawowym narzędziem „atomowej” dyplomacji. I oto 6 sierpnia 1945 roku bomba uranowa o symbolu 3-235 i mocy 20 kiloton została zdetonowana na wysokości 1850 stóp nad Hiroszimą, co zapewniało maksymalną jej niszczycielskość. W proch obróciła cztery mile kwadratowe miasta. Zginęło 140 000 mieszkańców z 255 000. W książce Kai Bird „Hiroszima’s Shedows” (Cienie Hiroszimy) znajduje się oświadczenie japońskiego lekarza, który „leczył” niektóre ofiary. Był to dr Shuntaro Hida:
Było dla nas zadziwiające, że Hiroszima nigdy nie była bombardowana, pomimo że bombowce B-29 przelatywały nad miastem każdego dnia. Dopiero po wojnie dowiedziałem się, że Hiroszima, według amerykańskich dokumentów archiwalnych pozostawała nietknięta po to, żeby ją zachować jako cel ataku bronią nuklearną. Być może, jeśli administracja amerykańska i jej dowództwo wojskowe poświęciłoby wystarczającą uwagę okropnej naturze ognistego demona, którego wynalazła ludzkość i jeszcze niewiele wiedziała o jej skutkach, to władze amerykańskie mogłyby nigdy nie użyć takiej broni przeciwko siedmiuset pięćdziesięciu tysiącom Japończyków, którzy w ostateczności stali się jej ofiarami.
To liczba zbiorcza obejmująca również ofiary choroby popromiennej. Myli się jednak ten japoński lekarz, iż „władze amerykańskie”, znając straszliwą siłę „piekielnego demona”, mogłyby powstrzymać się od jego użycia przeciwko całkowicie już bezbronnemu, powalonemu przeciwnikowi. Nie znał demonów w ludzkiej skórze – Byrnesa, Barucha, Trumana, Einsteina, Oppenheimera i pozostałych z tej bandy mega-morderców. Moje oczy pragnęły zalać się łzami – pisał doktor Hida. Wmawiałem sobie gryząc wargi, że nie będę płakać. Gdybym się załamał i zapłakał, to straciłbym odwagę i nadzieję zniesienia widoku umierających ofiar Hiroszimy. Na stronie 433 książki „Hiroshima’s Shedows” Konsaburo Och oświadczył:
Od momentu eksplozji bomby atomowej, stała się ona symbolem całego ludobójczego zła. To był prymitywny brutalny demon i najnowocześniejsze przekleństwo… Mój koszmar wychodzi z podejrzenia, że jakieś zaufanie w „ludzką moc” albo „humanizm” zaświtały w umysłach amerykańskich intelektualistów, którzy podjęli decyzję o rozpoczęciu projektu zakończonego zrzuceniem bomby na Hiroszimę.
W „Hiroshima’s Shedows” piszą o kampanii oszustw rozpętanej w następnych latach na rzecz bagatelizowania skutków tej masakry. Mieszkańcy Hiroszimy zostali rzekomo ostrzeżeni za pomocą ulotek, że bomba zostanie zrzucona na miasto. Powołują się na świadków, którzy widzieli takie ulotki w Muzeum Hiroszimy w 1960 roku, ale świadkowie zgodnie stwierdzali, że te ulotki zostały zrzucone już po zbombardowaniu miasta. Był to skutek decyzji „Prezydenckiego Komitetu Tymczasowego ds. Bomby Atomowej”. Decyzja stwierdzała w konkluzji: „nie możemy dać żadnego ostrzeżenia Japończykom”. Ponadto decyzja o zrzuceniu „atomowych” ulotek na miasta japońskie nie była podjęta aż do 6 sierpnia, dnia zbombardowania Hiroszimy. Nie zrzucono ich aż do 10 sierpnia! Bezpośredni świadkowie i demaskatorzy tego kłamstwa – Leonard Nadler i William P. Jones stwierdzali zdecydowanie, że mieszkańcy Hiroszimy nie otrzymali żadnego ostrzeżenia. W dniu 1 czerwca 1945 roku, podczas spotkania Komitetu Tymczasowego podjęto decyzję o rezygnacji z ostrzeżenia ludności. To właśnie James Byrnes czyli Baruch i Oppenheimer upierali się, że bomby muszą być zrzucone bez żadnego ostrzeżenia. Sztab japońskiej Drugiej Armii miał siedzibę w Hiroszimie, gdzie ponad połowa zginęła podczas ataku atomowego. W Nagasaki naliczono tylko 150 ofiar wśród wojskowego personelu stacjonującego w mieście. Podliczono wojskowe ofiary i okazało się, że stanowiły one zaledwie 4,4 proc. ogólnej liczby zabitych w obu atakach atomowych. Więcej niż 95 proc. ofiar to ludność cywilna. W książce „Hiroshima’s Shedows” stwierdzano: „ścisłe zniszczenie celów wojskowych nie było istotne”. Stoi to stwierdzenie w sprzeczności z przechwałkami Trumana w książce: „The Record: Private Papers of Henry S. Truman” (wyd. Harper, 1980, s. 304): W 1945 roku wydałem rozkaz zrzucenia bomby atomowej na Japonię w dwa miejsca, zajęte wyłącznie produkcją wojenną. Było to piętrowe kłamstwo, całkowite przeciwieństwo faktów, zwłaszcza liczbowych podanych wyżej. Dla niego Hiroszima i Nagasaki zamieniły się w anonimowe „dwa miejsca”. Prawda była taka, że wiele tysięcy dzieci siedzących właśnie szkolnych ławkach zostało po prostu spopielonych. Bombę zrzucono – jak piszą w tej książce – ponieważ: Kierownicy projektu Manhattan naciskali na użycie bomby atomowej. Byrnes przesiadywał na tych spotkaniach. Generał Groves wydawał się być autorem twierdzenia, że użycie bomby atomowej uratuje milion amerykańskich istnień – przenośnia z krainy fantazji. Truman przekonywał, że użycie bomby atomowej rzekomo uratowało życie 250 tysięcy amerykańskich żołnierzy, potem mówił nawet o 500 tysiącach, wreszcie posłużył się liczbą generała Grovesa o uratowaniu jednego miliona „istnień ludzkich” (dzięki zrzuceniu tych bomb), co rzekomo przyśpieszyło kapitulacją Japonii. Tymczasem wspomniany William L. „Laurence”, który pisywał dla „New York Times” za pełną pensję, jednocześnie drugą pobierając z Departamentu Wojny jako agent public relations ds. bomby atomowej, opublikował kilka opowieści (ujawnia E. Mullins) w gazecie „New York Times” zaprzeczających, jakoby nastąpiło jakieś napromieniowanie ofiar bombardowania Hiroszimy. Na dowód cytował pełne oburzenia komentarze generała Grovesa: Japończycy ciągle prowadzą swoją propagandę nakierowaną na stworzenie wrażenia, że wygraliśmy wojnę niesprawiedliwie, w ten sposób próbując stworzyć i podtrzymywać współczucie dla siebie.

Porzućcie nadzieję Takie właśnie byłoby ostateczne przesłanie tej koszmarnej zbrodni ludobójstwa w postaci zrzucenia bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Byłoby, ale nie było i być nie mogło, bowiem tak zwany cywilizowany świat przyjął tę zbrodnię jako finalną „bitwę” drugiej wojny Globalnej. Ludobójcy starannie zadbali o taką a nie inną konotację tej masakry: była to jakby jeszcze jedna bomba, tym razem propagandowa z milionów innych, tyle że najbardziej niszczycielska. Dlatego tak fanatycznie ścigali się z czasem, aby zdążyć z tą zbrodnią przed oficjalną kapitulacją Japonii. I zdążyli. Można powiedzieć – zdążyli nawet przed Panem Bogiem. Przed Jego karzącą ręką. Poselstwo Szwajcarii w Tokio wysłało 11 sierpnia 1945 roku memorandum do Departamentu Stanu. Było ono potem trzymane „pod korcem” przez następne dwadzieścia pięć lat. Pisano w memorandum: W dniu 6 sierpnia 1945 roku amerykańskie samoloty zrzuciły na obszar miasta Hiroszima bomby nowego typu, zabijając i raniąc w jednej sekundzie ogromną liczbę cywilów i niszcząc ogromną część miasta. Hiroszima była tylko prowincjonalnym miastem bez żadnej obrony lub specjalnych obiektów wojskowych szczególnego rodzaju, a także żaden z sąsiednich rejonów lub miast nie przedstawiały sobą celów wojskowych. We wstępie do książki „Hiroshima’s Shedows” znajduje się następująca konkluzja: Twierdzenie, że inwazja na macierzyste wyspy japońskie wymagała użycia bomb atomowych, jest nieprawdziwa. Twierdzenie, że „atomowe” ostrzeżenie zostało dostarczone ludności Hiroszimy, jest nieprawdziwe. I nieprawdziwe jest twierdzenie, że obydwa miasta były ważnymi celami wojskowymi. Relacja pilota B-29 Potwierdza to wszystko wstrząsający zapis Ellswortha Terrey’a Carringtona pt.: „Refleksje pilota Hiroszimy” (s. 9):
Jako część planu atomowej bitwy, mój B-29 o nazwie Jabbit III, trzeci samolot kapitana Johna Abbota Wilsona, leciał w misji obserwacji pogody na drugi cel Kokura, w dniu 6 sierpnia 1945 roku: Po zrzuceniu pierwszej bomby, dowództwo sil atomowych bardzo się obawiało, że Japonia może się poddać, zanim będziemy mogli zrzucić drugą bombę, więc nasi ludzie pracowali na okrągło, 24 godziny na dobę, aby uniknąć takiego pecha. Miasto za miastem, na całym obszarze Japonii (za wyjątkiem miast oszczędzanych dla przyszłego holokaustu atomowego), było niszczone niewyobrażalnie okrutnymi burzami ogniowymi [bombami konwencjonalnymi] nieznanymi w historii, przy bardzo małych stratach własnych (bombowców B-29). Czasami żar bijący z tych burz ogniowych był tak intensywny, że następne fale bombowców B-29 były chwytane przez gorące powietrze na tyle potężne, że unosiły samoloty z wysokości czterech tysięcy stóp na wysokość od ośmiu do dziesięciu tysięcy stóp. Major powiedział nam, że bombardowanie bombami zapalającymi dowiodło swej skuteczności ponad wszelkie oczekiwania i wyobrażenia i że XX Armii Powietrznej zaczęło brakować miast do spalenia. Nie było już żadnych (jeśli chodzi o pierwszy tydzień czerwca 1945 roku) celów – miast pozostałych, które warte by były zainteresowania zgrupowania lotniczego ponad 50 bombowców B-29, a w szczycie mogliśmy wysłać aż 450 bombowców. Całość zniszczeń w Japonii była niezwykła i szło to w parze z prawie całkowitą bezbronnością Japonii na dzień pierwszy czerwca 1945 roku, zanim bomba atomowa została zrzucona (s. 14). Rząd Trumana cenzurował i kontrolował wszystkie informacje wojenne dopuszczone do obiegu publicznego i oczywiście Truman miał żywotny interes w ukrywaniu prawdy, ażeby móc ukradkiem przedłużać wojnę i mieć polityczną możliwość użycia bomby atomowej. Jeśli chodzi o drugi element roosveltowsko-trumanowskiej atomowej strategii Zimnej Wojny, oszukiwania opinii publicznej przez wprowadzenie jej w błąd, że Japonia ciągle była sprawna militarnie podczas wiosny i lata 1945 roku, a było to piekielnie kosztowne i przestępcze, zwłaszcza kampania przeciwko Okinawie. Następnie pilot Terry Carrington cytował admirała Williama D. Leahy z książki „I Was There” (Wydawnictwo Mc Graw Hill):
Przeważająca część japońskiej floty spoczywała już na dnie morza. Wspólna akcja jednostek Marynarki Wojennej i wojsk powietrznych, już w tym czasie postawiły Japonię w sytuacji, która zmuszała ją do wcześniejszej kapitulacji. Nikt z nas w tym czasie nie znał potencjalnych możliwości bomby atomowej, ale to była moja opinia i podkreślałem z cała mocą Szefom Sztabów, że żadna większa lądowa operacja na ziemię japońską nie jest konieczna do wygrania wojny. Połączone siły Sztabów wydały jednak rozkaz przygotowania planów inwazji, ale sama inwazja nigdy nie była autoryzowana. Ta opinia admirała Leahy’a oznacza, że Truman uparcie potem powoływał się na generała Grovesa twierdząc, iż: „Milion amerykańskich istnień zostało uratowanych” dzięki użyciu bomby atomowej, podczas gdy inwazja lądowa nigdy nie była zatwierdzona i nigdy nie była nawet planowana, a to dlatego, że nie była już potrzebna. Carrington tak demaskował tych jaskiniowców: Porażająca prawda jest taka, że koordynacja kampanii na Okinawie była związana wyłącznie z wcześniej planowanym harmonogramem bombardowań atomowych. Oskarżam prezydentów: Franklina Delano Roosevelta i Harry’ego Trumana o – z rozmysłem popełnienie zbrodni wojennych przeciwko narodowi amerykańskiemu wyłącznie w tym celu, aby zaaranżować niepotrzebne użycie broni atomowej przeciwko Japonii! Co, konkretnie, miał na myśli Carrington pisząc o „popełnieniu zbrodni wojennych na narodzie amerykańskim”? Mówił o moralnej zbrodni na narodzie amerykańskim. Polegała ona na pogrążeniu narodu amerykańskiego w statusie ludobójców; nieobliczalnych, gotowych do najgorszych podłości, dlatego wystawionych na permanentne niebezpieczeństwo odwetu i pogardy świata. A przecież społeczeństwo amerykańskie nie było sprawcą zbrodni wojennych. Winni byli czołowi talmudyczni jaskiniowcy okupujący Amerykę. Carrington: Niczym nieuzasadnione użycie przez Trumana broni atomowej sprawiło, że Amerykanie poczuli się dramatycznie pozbawieni poczucia bezpieczeństwa po wygraniu II Wojny Światowej, jak nigdy dotąd, i to poczucie zagrożenia [trwa] dotąd przez cynicznych polityków napędzających machinę Zimnej Wojny. Na potwierdzenie tego, Carrington ponownie cytuje admirała Leay’a z książki „I Was There”: To jest moja opinia, że użycie tej barbarzyńskiej broni w Hiroszimie i Nagasaki nie miało żadnego materialnego wpływu na naszą wojnę przeciwko Japonii. Japończycy byli już pokonani i gotowi do kapitulacji z powodu skutecznej blokady morskiej i udanych bombardowań bronią konwencjonalną. Z całym cynizmem uściślił tę ludobójczą decyzję senator Venderberg: „Musimy ich piekielnie wystraszyć, aby wymusić na Amerykanach płacenie wysokich podatków w celu wspierania Zimnej Wojny”. Tak więc „piekielne wystraszenie” Japończyków nie było głównym celem tej masakry. Rzecz szła także, a może głównie o „piekielne wystraszenie Amerykanów”. Czy tylko Amerykanów?

Mit o wygraniu wojny dzięki bombie „A” To zmitologizowane w kilku następnych dziesięcioleciach cyniczne i bezprzykładne kłamstwo, było wspierane i utwierdzane przez niesłychanie rozbudowaną wytrwałą propagandę. Admirał William Leahy był pierwszym, który publicznie przyznał Amerykanom status barbarzyńców w cytowanej książce „I Was There”: -Uważam, że używając tego [bomby atomowej] jako pierwsi przyjęliśmy etyczne wartości typowe dla barbarzyńców Mrocznych Wieków. Nie uczono mnie prowadzenia wojny w taki sposób, a wojny nie mogą być wygrywane przez zabijanie kobiet i dzieci. Admirał niesłusznie przyznaje Amerykanom pierwszeństwo w barbaryzacji wojny poprzez atomową masakrę bezbronnych w Hiroszimie i Nagasaki. Mieli oni znamienitych poprzedników w żydobolszewikach i sprusaczonych Niemcach, których ofiary liczyły się w dziesiątkach milionów, w tym kobiet i dzieci. Na pewne usprawiedliwienie jaskiniowców XX wieku – Hitlera i Stalina można przywołać niepodważalnie udowodniony naukowo, paranoidalny syndrom osobowości tych dwóch potworów, co profesjonalnie wykazał Allan Bullock w fundamentalnej pracy „Hitler i Stalin”. Roosevelt i Truman nie byli paranoikami jak Hitler i Stalin. Byli tylko – i aż – talmudycznymi fanatykami wojny z cywilizacją łacińską. Ich nacyjny pomiot drugiego i trzeciego już pokolenia będzie z takim samym zapamiętaniem bombardował kraje islamskie, podobnie jak zniszczył wieże nowojorskie 9 września 2001 r. Gar Alperowitz wyartykułował na stronach omawianej książki „I Was There”: W dniach 5 maja, 12 maja i 7 czerwca Biuro Służb Strategicznych (Office of Strategic Service, służby wywiadowcze) informowało, że Japonia rozważa kapitulację. Następne komunikaty nadeszły w dniach 18 maja, 7 lipca, 13 lipca i 16 lipca. Alperowitz wyjaśniał: Stałe żądanie Stanów Zjednoczonych „bezwarunkowej kapitulacji” bezpośrednio zagrażało nie tylko osobie Cesarza, ale także głównym dogmatom kultury japońskiej. Teraz już wiemy – zestaw poniżających warunków kapitulacji służył jednemu celowi – przedłużaniu wojny. Alperowitz cytował generała Curtisa Le May’a – szefa Sił Powietrznych (s. 334): Wojna mogła być zakończona w czasie dwóch tygodni, bez udziału Rosjan i bomby atomowej. Dziennikarze zapytali generała Curtisa Le May’a:
– Czy rzeczywiście, Generale? Bez Rosjan i bez bomby atomowej?
– Bomba atomowa nie miała absolutnie nic wspólnego z zakończeniem wojny.

Nagasaki: rzeź katolików Amerykanie zrzucili bombę atomową na to miasto z asystą Williama „Laurence” siedzącego w fotelu drugiego pilota B-29 i udającego, że jest „doktorem” Stagelove. Tutaj celem orientacyjnym była katedra, która ustalała bez żadnych obaw pomyłki, że to Nagasaki, rejon jedynej w Japonii diecezji katolickiej istniejącej tam od połowy XIX wieku i liczącej dziesiątki tysięcy wyznawców katolicyzmu. To właśnie tej wielkiej enklawie katolicyzmu Nagasaki „zawdzięczało”, że do pewnego czasu eskadry amerykańskie bombowców omijały to miasto, skutecznie usypiając lęki mieszkańców. Chodziło o wymordowanie maksymalnej liczby mieszkańców tego miasta, tej jedynej diecezji katolickiej w Japonii. Nagasaki było podobnie jak Hiroszima, rejonem całkowicie wyzbytym celów wojennych i cywilnych o strategicznym znaczeniu. Proponujemy, aby ktokolwiek podjął próbę obalenia tej naszej przyczynowo-skutkowej paraleli pomiędzy katolicyzmem Nagasaki, a świadomym wyborem tego miasta do zniesienia go z powierzchni ziemi razem z jego około 80 000 tysiącami katolickich mieszkańców, zrzuceniem drugiej i ostatniej bomby atomowej przez „Amerykanów”. Eustace Mullins, z którego ustaleń czerpiemy te fakty, przywołuje książkę Williama Craig’a „The Fall of Japan” (Zniszczenie Japonii). W. Craig pisze w niej: Dach i mury katolickiej katedry zawaliły się na klęczących chrześcijan. Wszyscy zginęli. Kościół został odbudowany: to jeden z głównych obiektów zwiedzania Nagasaki – gigantyczny monument zwyrodnienia chazarskich jaskiniowców okupujących już wtedy Stany Zjednoczone. Po nieludzkich masakrach Hiroszimy i Nagasaki, tryumfująca chazarska dzicz rozpoczęła równie bezlitosne „osądzanie” japońskich prominentów za ich „zbrodnie wojenne”. To stała praktyka – zamienianie ofiar w katów, czego polskim doświadczeniem jest oskarżanie pokolenia naszych dziadów i ojców o czynny udział w tzw. „holokauście” dokonanym na żydochazarach wspólnie z bliżej nieustalonymi „nazistami”. Można bez trudu ustalić szereg innych przykładów takiego zbrodniczego odwracania kota ogonem przez miłujących pokój, wolność, równość i braterstwo, współczesnych panów świata. A choćby oskarżenie Serbów o czystki etniczne, których ofiarami mieli stać się kosowscy muzułmanie. A choćby Rosjan, którym przypisuje się wszystkie zbrodnie ludobójstwa rosyjskojęzycznych żydochazarów po żydobolszewickiej rewolucji z 1917 roku, na czele z rzeziami polskich jeńców wojennych i setek tysięcy ludności cywilnej (zob. tom II – „Zagłada Polski”). W latach 1945-1951 kilka tysięcy japońskich wojskowych zostało uznanych winnymi zbrodni wojennych przez Międzynarodowy (kryptożydowski) Trybunał Wojskowy, który panoszył się w Tokio od 1946 do 1948 roku. Nie zamierzali postawić przed tym Trybunałem żydowskiej oligarchii pieniądza, czyli samych siebie, kiedy zmierzając do sprowokowania Japonii do oddania „pierwszego strzału”, zablokowali Japonię ekonomicznie do tego stopnia, że Japonii nie zostało nic innego, jak podjąć atak na bazę Pearl Harbour, o którym wywiad amerykański wiedział od dawna, m.in. dzięki złamaniu kodów japońskiej armii. Dwudziestu ośmiu japońskich przywódców wojskowych i cywilnych zostało oskarżonych o udział w spisku mającym za cel popełnienie ludobójstwa! To ponad dwukrotnie więcej, niż stracono prominentów hitlerowskich w wyniku wyroków kryptożydowskiego Międzynarodowego Trybunału Wojennego w Norymberdze. Znalazł się w składzie tego trybunału sądzącego Japończyków jeden niezależny i prawy sędzia. Był nim Radhabinod z Indii. Odrzucił on oskarżenie, iż japońscy przywódcy spiskowali w celu popełnienia ludobójstwa. Oświadczył, że znaczniej mocniejsze są podstawy do oskarżenia o zbrodnię ludobójstwa nie Japończyków, tylko ich „amerykańskich” pogromców. Powołał się na użycie bomb atomowych, które zamieniło się w masowe ludobójstwo, przy czym z wojskowego punktu widzenia użycie bomb atomowych było już całkowicie zbędne. We współczesnej Japonii bardzo popularnym filmem był obraz zatytułowany: „Duma, nieuchronna chwila”. Ukazuje on premiera, generała Hideki Tojo w bardzo pozytywnym świetle. Wraz z sześcioma innymi przywódcami Japonii został on powieszony z wyroku talmudycznego Trybunału Wojennego jako „zbrodniarz wojenny”. Podczas procesu jego obrońcy oświadczyli przed tymże „Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym dla Dalekiego Wschodu” (azjatycka wersja trybunałów norymberskich), że zbrodnie wojenne generała Tojo nie mogą być rozpatrywane w oderwaniu od ludobójczego zrzucenia bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Trybunał udawał, że jest głuchy i ślepy w taki sam sposób, jak Trybunał Norymberski w sprawie Katynia. Kiedy marszałek Goering zapytał, kto w końcu jest sprawcą mordu katyńskiego, wówczas prokurator Rudenko, brutalnie mu przerwał i wniósł o oddalenie tego pytania i sprawy Katynia. Oddalono na pół wieku. Jak zareagowali prokuratorzy „amerykańscy” przed Trybunałem Wojennym do spraw Dalekiego Wschodu? Zareagowali tak samo jak Rudenko: wnieśli sprzeciw i ocenzurowali oświadczenia o „amerykańskiej zbrodni ludobójstwa w Hiroszimie i Nagasaki”. Tak ujawnił się, choć tylko pośrednio, żydochazarski sojusz i solidarność na odwetowej linii Tokio – Waszyngton – Norymberga – Moskwa, w sprawie zbrodni ludobójstwa i zbrodni wojennych. Żydochazarska dzicz już wtedy ostentacyjnie demonstrowała swoje panowanie nad światem gojów. Odrzucili pozory. Tak czy owak, to w Tokio po raz pierwszy i ostatni nazwano po imieniu „amerykańskie” ludobójstwo w Hiroszimie i Nagasaki. Brutalnie powstrzymywano japońskich urzędników przed podejmowaniem wszelkich inicjatyw w tej kwestii, tak wtedy jak i w latach następnych, kiedy jeszcze Hiroszima i Nagasaki były ciągle krwawiącymi ranami wołającymi o pomstę do nieba. Amerykańska okupacja wojskowa nad Japonią oficjalnie zakończyła się w 1952 roku traktatem z Japonią, ale była nieformalnie kontynuowana przez szereg następnych lat: 50 000 amerykańskich żołnierzy nadal stacjonowało w Japonii, podobnie jak w Niemieckiej Republice Federalnej. Najpotężniejszą jednostką amerykańskich Sił Powietrznych była wtedy U.S. Strategic Bombing Survey (Biuro Bombardowania Strategicznego), które ustalało cele ataków w oparciu o konkretne potrzeby militarne, następnie analizowało wyniki tych bombardowań na użytek kolejnych takich „misji”. W książce „Hiroshima’s Shedows” znajduje się raport tegoż U.S. Strategic Bombing Survey z dnia 1 lipca 1946 roku:
Atomowe bomby zrzucone na Hiroszimę i Nagasaki nie pokonały Japończyków, ani dzięki świadectwom wrogich przywódców, którzy zakończyli wojnę, nie skłoniły Japonii do przyjęcia bezwarunkowej kapitulacji. Cesarz, Strażnik Tajnej Pieczęci; premier, minister spraw zagranicznych i minister floty wojennej zadecydowali w maju 1945 roku, że wojna powinna być zakończona, nawet jeśli miałoby to oznaczać przyjęcie porażki na warunkach Aliantów (…) Jest to wynikiem opinii U.S. Strategic Bombing Survey mówiącej o tym, że z pewnością przed 1 listopada 1945 roku Japonia poddałaby się, nawet gdyby bomby atomowe nie zostały zrzucone i nawet gdyby żadna inwazja nie była planowana. Amerykańscy dowódcy wojskowi, politycy i przywódcy religijni wypowiadali się negatywnie o użyciu bomby atomowej przeciwko japońskim cywilom. Federalna Rada Kościołów Chrystusowych w Ameryce wydała w marcu 1946 roku oficjalne oświadczenie cytowane przez Gara Alperowitza w książce „The Decision To Use The Atomic Bomb”. Pisano w oświadczeniu:
Nieoczekiwane zbombardowanie Hiroszimy i Nagasaki jest nie do przyjęcia. Oba bombardowania muszą być uznane za niepotrzebne do wygrania wojny. Jako mocarstwo, które pierwsze użyło bomby atomowej w tych okolicznościach, zgrzeszyliśmy ciężko przeciwko prawom Boskim i przeciwko ludowi Japonii. Na stronie 438 „Hiroshima’s Shedows” cytują M. Gillisa, redaktora naczelnego „Catholic World”:
Nazwałbym to zbrodnią, gdyby zbrodnia nie implikowała grzechu, a grzech wymaga świadomości winy. Działania rządu Stanów Zjednoczonych były podjęte wbrew każdemu uczuciu i każdemu przekonaniu, na którym jest oparta nasza cywilizacja. Do najbardziej radykalnych krytyków atomowych bombardowań należał David Lawrence, założyciel i redaktor pisma „News and World Report”. Drukował on szereg nie przebierających w słowach artykułów i oświadczeń zbiorowych. Pierwszy pochodził z 17 sierpnia 1945 roku. Jedenaście dni po zbrodni, bezbłędnie przewidział on „argumenty” zbrodniarzy:
Konieczność wojskowa będzie naszym stałym wrzaskiem w odpowiedzi na każdą krytykę, lecz nie wymaże on nigdy z naszych umysłów prostej prawdy, że my, najbardziej cywilizowani [czyżby?], chociaż wahamy się użyć gazów trujących, to jednak nie zawahaliśmy się zastosować najbardziej śmiercionośnej broni wszechczasów na oślep, bez zastanowienia, przeciwko mężczyznom, kobietom i dzieciom.
Później, 5 października Lawrence kontynuował tę chłostę:

Stany Zjednoczone powinny być pierwsze w potępieniu bomby atomowej i przeprosić za jej użycie przeciwko Japonii. Rzecznik Sił Powietrznych powiedział, że nie było to konieczne i że wojna była już wygrana. Przekonujące świadectwo istnieje jako dowód, że Japonia dążyła do poddania się na wiele tygodni przed bombą atomową. Eisenhower nigdy nie zmienił zdania o celowości użycia bomby atomowej, a w czasie swojej prezydentury wielokrotnie usprawiedliwiał użycie bomb „A”. Steve Neal cytował go w książce „The Eisenhower Doubleday” z 1978 roku, następnie stwierdzał obłudnie: Ike nigdy nie pozbędzie się swojego sceptycyzmu co do broni, a później nazywał ją „piekielnym wynalazkiem”. Nawet brat Eisenhowera – Milton Eisenhower, z zawodu pedagog, był krytyczny w swoich wypowiedziach. Powiedział m.in.:
Nasze wykorzystanie tej nowej siły [„siły”!] w Hiroszimie i Nagasaki było najwyższą prowokacją w stosunku do innych narodów, zwłaszcza wobec Związku Radzieckiego. Ponadto jej użycie zniszczyło normalne standardy prowadzenia wojny, poprzez eksterminację całych populacji, głównie cywilów w zaatakowanych miastach. To co stało się w Hiroszimie i Nagasaki, z pewnością będzie na zawsze obciążało sumienie narodu amerykańskiego. W książce „Eisenhower’s Diaries” (Pamiętnik Eisenhowera) czytamy na str. 261: Wyrażenie: „atom dla pokoju” weszło do słownictwa spraw międzynarodowych wraz z przemówieniem Eisenhowera z dnia 8 grudnia 1953 roku w Organizacji Narodów Zjednoczonych. Kontrola energii atomowej dała zwycięskiej klice żydowskiej (Nowemu Porządkowi Świata – New World Order) ogromną potęgę i podstawy do dyktatu globalnego. Wtedy jeszcze tradycyjni politycy i wojskowi mieli odwagę mówić o lucyferycznej amoralności tej ludobójczej broni, jawnie krytykować nowych jaskiniowców. Z biegiem lat przesłanki moralne, etyczne dostały się na indeks słów zakazanych, w najlepszym razie przestarzałych. Ustąpiły one „walce o pokój”, cynicznej zbitce słownej do kamuflowania każdej zbrodni ludobójstwa w imię tej „walki o pokój”. Eisenhower w swoim pożegnalnym przemówieniu prezydenckim skierowanym do Amerykanów, już opuszczając urząd prezydenta (17 stycznia 1961 roku) ostrzegał: W kręgach rządowych musimy zabezpieczyć się przeciwko przyjęciu nieuzasadnionych wpływów, chcianych czy niechcianych, kompleksu wojskowo-przemysłowego. Potencjał katastrofalnego wzrostu niejawnej władzy istnieje i będzie się utrzymywał. Tę zbrodniczą prawdę, władcy Ameryki i świata spod znaku Lichwy zademonstrują za prezydentury jego następcy – J. Kennedy’ego, mordując go w Dallas po tym, jak podjął próbę odebrania Międzynarodówce Finansowej prawa emisji waluty amerykańskiej. Ogólnikowe formuły o potędze kompleksu przemysłowo-wojskowego; o „potencjale katastrofalnego wzrostu niejawnej władzy”, chyba niewielu Amerykanów zrozumiało właściwie. Ustępujący prezydent pozostawił ich w niewiedzy. I pozostali w niej nawet po zamordowaniu prezydenta Kennedy’ego. Większość nie rozumie tego do dzisiaj. Tego, że Międzynarodówka Finansowa, czołowi syjoniści zawarli między sobą szatański sojusz, najwyższy i najwęższy krąg globalnej władzy.
Próby ostrzeżenia Amerykanów przed tą niewidzialną, nieformalną hydrą podejmował generał Douglas MacArthur. Powołuje się na te próby William Manchester w książce „American Caesar” (s. 692). W 1957 roku generał MacArthur zaatakował rosnące budżety Pentagonu:
Nasz rząd utrzymuje nas w stanie stałego strachu, utrzymywał nas w ciągłym napięciu patriotycznego zapału wśród okrzyków o poważnym zagrożeniu bezpieczeństwa narodowego. Zawsze istniało jakieś realne zło, które usiłowało nas pożreć, jeżeli nie będziemy dostarczać ogromnych funduszy na każde żądanie. Jednakże z perspektywy czasu te katastrofy nie wyglądają tak, żeby się miały powtórzyć, nie wyglądają tak, żeby były w ogóle prawdziwe. Konstruktorzy bomby atomowej wpadli w euforię, kiedy otrzymali wiadomość o apokaliptycznych rozmiarach zniszczeń dokonanych przez ich wynalazek. Jack Rummel w książce z 1992 roku: „Robert Oppenheimer, Dark Prince”, s. 96 pisał:
Kiedy do Stanów Zjednoczonych dotarła wiadomość o zbombardowaniu Hiroszimy, to powitano ją z mieszaniną ulgi, radości, dumy, szoku. I smutku. Otto Risch pamiętał okrzyki radości: „Hiroszima zniszczona!” Wielu moich przyjaciół pędziło do telefonów, aby zarezerwować stoliki w La Fonda Hotel w Santa Fe, świętować to wydarzenie. Oppenheimer chodził wokół jak zwycięski bokser ściskając dłonie nad głową, kiedy wchodził na podium. Dodajmy, że Oppenheimer przez całe dorosłe życie był komunistą. W „New Civilization” autorstwa Beatrice i Sidney Webb, współzałożycieli socjalistycznego fabianizmu w Wielkiej Brytanii, pisano: „Był pod głębokim wpływem sowieckiego komunizmu”. Został on dyrektorem do spraw badań w świeżo powołanym US Atomic Energy Commission (Amerykańska Komisja Energii Atomowej), z jego mentorem i finansjerem Bernardem Baruchem jako prezesem, niegdyś głównym finansjerem bandy Lenina – Trockiego, którzy doprowadzili do wybuchu rewolucji bolszewickiej i obalenia caratu. Oppenheimer miał ścisłe powiązania z Amerykańską Partią Komunistyczną. Jego żona Kitty Peuning to wdowa po Joe Dallet, amerykańskim komuniście, który zginął walcząc w szeregach głośnej „Brygady Lincolna” w hiszpańskiej wojnie domowej. Oppenheimera obowiązywała dyscyplina Partii Komunistycznej, toteż na jej polecenie ożenił się z tą Kitty Peuning . Baruch zrezygnował z prezesowania Atomic Energy Commission, by zająć się własnymi interesami. Zastąpił go Levis Lichtenstein Strauss z banku Kuhn, Loeb and Co. Strauss był obeznany z licznymi związkami Oppenheimera z komunistami, ale nie zwracał na to uwagi aż do czasu, kiedy dowiedział się, że Oppenheimer sabotuje postępy w rozwoju nowej, jeszcze bardziej niszczycielskiej bomby wodorowej. Stawało się oczywiste, że Oppeheimer opóźnia prace nad bombą wodorową po to, aby jego sowieccy pobratymcy zyskali czas na wyprodukowanie własnej broni wodorowej. Oburzony tym sabotażem Lichtenstein Strauss wezwał Oppenheimera do rezygnacji ze stanowiska dyrektora Komisji. Oppenheimer odmówił. Przesłuchanie w tej sprawie odbyło się w dniach 5-6 kwietnia 1954 roku. Po zapoznaniu się członków Atomic Energy Commission z wynikami dochodzenia, Komisja przegłosowała wniosek o pozbawienie go świadectwa bezpieczeństwa na tym stanowisku orzekając, iż „posiada on istotne wady charakteru na tym stanowisku i nieroztropne, niebezpieczne związki ze znanymi wywrotowcami”. Wobec takiego dictum, Oppenheimer wycofał się do Princeton, gdzie już czekał na niego jego mentor Albert Einstein, przewodniczący Institute for Advanced Study – swego rodzaju „Think tank” dla emigracyjnych „geniuszy”, finansowanego przez Rothschildów za pośrednictwem jednej z niezliczonych zawsze niejawnych fundacji klanu Rothschildów. Oppenheimer był już wtedy formalnym członkiem tegoż Institute for Advanced Study, gdzie pozostał aż do swojej śmierci w 1966 roku. Od Oppenheimera i bomby atomowej i potem wodorowej, dochodzimy do Alberta Einsteina, a poprzez niego do Izraela, bo wtedy już wszystkie drogi decyzyjne wiodły do tej nowej kolonii żydochazarów. Dla Einsteina era atomowa oznaczała gigantyczny krok w procesie „odradzania” Izraela na ziemi palestyńskiej z krwawym, ludobójczym pogwałceniem praw Palestyńczyków. W książce „Einstein: His Life and Times” (Einstein: jego życie i epoka) pisano, jak to Abba Eban, ambasador izraelski przybył do domu Einsteina z izraelskim konsulem Reubenem Dafnim: Profesor Einstein powiedział mi, że widzi odrodzenie Izraela jako jedno z politycznych zadań w jego życiu, które miały zasadnicze znaczenie w jego życiu i zasadniczy walor moralny. Wierzył, że sumienie świata powinno być zachowane wraz z projektem zachowania Izraela. Dokładnie 1 marca 1946 roku podpisano umowę: „Army Air Force Contract” No. MX 791. Mocą tej umowy powołano „RAND Corporation” – oficjalny „think tkank” (sztab myślenia koncepcyjnego). Definiowano projekt RAND jako: Program kontynuacji studiów naukowych i badań w szerokiej dziedzinie wojny powietrznej, z naciskiem na zlecenie Siłom Powietrznym preferowanych metod technicznych i instrumentów niezbędnych do tego celu. Konia z rzędem temu, kto wyłowi z tego ble-ble jakiś konkret. Dla wtajemniczonych konkrety są tam oczywiste. Pierwszy, to „Siły Powietrzne”. Drugi – preferowanie „metod technicznych”. Pod tym frazesem mieścić się mogły wszelkie badania i wdrożenia broni masowej zagłady. W dniu 14 maja 1948 roku fundusz RAND Corporation został przejęty przez H. Rowana Gaithera, szefa Fundacji Forda. A stało się tak dlatego, że Siły Powietrzne miały wyłączną kontrolę nad wszystkim, co wiązało się z bombą atomową, a RAND Corporation opracowało program tychże Sił Powietrznych na Zimną Wojnę wraz ze Strategic Air Command (Strategicznym Dowództwem Lotniczym), programem rakietowym i wielu innymi elementami „strategii terroru”, czyli, jak to określano przed wybuchami bomby „A” nad Hiroszimą i Nagasaki – programem „piekielnego strachu”. Oznaczało to grę o miliardy dolarów (dziś jakieś 8-10 miliardów) dla tych naukowców z Johnem Neumanem na czele, ich wiodącym naukowcem (przypadkowo Żydem), sławnym na cały „świat” jako twórca „teorii gier”. W ramach tej „teorii gier”, Stany Zjednoczone i Związek Żydosowiecki zostają zaangażowane w taką światową grę. Teoria gier ma przewidywać, która z tych stron zaatakuje pierwsza z użyciem rakietowej broni jądrowej. Słowem – program o „piekielnym” wspólnym strachu. Warto przyjrzeć się, choć w kilku zdaniach, tej „teorii gier” w praktyce życia Amerykanów, nie wyłączając ich dzieci. W Stanach Zjednoczonych w ramach takich „gier”, codziennie prowadzono zbiorowe ćwiczenia antyatomowe z dziećmi szkolnymi. W środku lekcji rozlegał się dzwonek i dzieci nurkowały pod ławki, bo mogły one w ten sposób choć częściowo osłonić się od spadających elementów stropu. Nikt setkom tysięcy tych amerykańskich dzieci nigdy nie powiedział, że dziesiątki tysięcy ich rówieśników w Hiroszimie i Nagasaki zostało przedtem spalonych wraz z ławkami w ich klasach szkolnych. Emocjonalny i moralny wpływ na dzieci w ramach tego „piekielnego” permanentnego strachu przed spadającymi sufitami szkolnymi, był niszczycielski. Dzieci amerykańskie oczywiście nie wiedziały, jakie są skutki uderzenia bomby atomowej, bo właśnie pod kątem detonacji takiej niekonwencjonalnej bomby były prowadzone te ćwiczenia. Nie wiedziały więc, że ławki im nie pomogą, bo w ciągu kilku sekund wyparują razem z tymi ławkami.
Zbiorowa psychoza wynikająca z przygotowywania społeczeństwa amerykańskiego do wojny nuklearnej, czyli cyniczne wykorzystywanie programu bomby atomowej niby już wiszącej nad Ameryką, stanowiła nigdy nienazwany przez psychologów i psychiatrów element świadomie wdrażanej destrukcji. W 1987 roku Phylis La Farge opublikował książkę zatytułowaną: „The Strangelove Legacy, Impact of the Nuclear Threat on Children”, gdzie autor opisuje, poprzez poszerzone badania na dużych populacjach dzieci, spustoszenia w psychice tamtego pokolenia dzieci na skutek atmosfery codziennego, permanentnego zagrożenia śmiercią. Autor cytuje m.in. psychologa Freemana Dyson’a. Stwierdza on, że ludzkość została podzielona na dwa „światy”, dwa byty. Jeden to świat wojowników, drugi to świat ofiar, głównie dzieci. To było następstwem sytuacji z 6 sierpnia 1945 roku, kiedy William L. Laurence siedzi w fotelu drugiego pilota bombowca B-29 nad Nagasaki, a poniżej tysiące dzieci japońskich czekają na „wyparowanie”. Ta „hipotetyczna” sytuacja nie była hipotetyczna ani w Nagasaki, ani w żadnym innym mieście Japonii i żadnym innym mieście Stanów Zjednoczonych. I nigdy nie uległa zmianie. Dzieci nadal siedzą tam i czekają na odparowanie. To dzieci i wnuki tamtych dzieci z Hiroszimy i Nagasaki, ze Stanów Zjednoczonych i całego Globu. Bo takie były reguły i cele Zimnej Wojny i takie są cele globalnej psychozy A.D. 2012 w kontekście Iranu, globalnego terroryzmu, globalnego krachu finansowego. My ciągle czekamy na wyparowanie. Henryk Pająk

2 wycieczki 10 Kwietnia w godzinach porannych przed katyńskimi uroczystościami odbywają się dwie wycieczki – jedna (po centrum Smoleńska), znana nam tylko z krótkiej wzmianki w książce Mgła, którą odbywa min. J. Sasin, druga zaś parlamentarzystów do stacji Gniezdowo. Prezydencki minister o swojej wyprawie opowiada w książce Mgła tak (s. 39):

Wstałem sporo wcześniej, ponieważ chciałem skorzystać z okazji – nie byłem dotychczas w Smoleńsku, a jako historyk byłem zainteresowany miastem, które było niegdyś miastem pogranicznym Rzeczypospolitej. Polacy wielokrotnie o Smoleńsk toczyli bitwy. Chciałem zobaczyć, jak on wygląda. I poświęciłem chyba ze trzy kwadranse na zwiedzenie centrum, soboru, murów obronnych. Stamtąd pojechałem na cmentarz. Musiała być jakaś godzina ósma lub kilka minut przed ósmą, kiedy dotarłem na miejsce. Kilkadziesiąt minut spędziłem, doglądając wszystkiego, sprawdzając ustawienie krzeseł, itp. Natomiast o wycieczce parlamentarzystów mówi jeden ze świadków z Gniezdowa oraz Katynia, min. A. Macierewicz 16 kwietnia 2010 na antenie Radia Maryja (materiał do odsłuchania/pobrania tu http://www.radiomaryja.pl/multimedia/refleksje-po-tragedii-w-smolensku-3/; poniżej zamieszczam tylko wybrane fragmenty):

(o. Grzegorz (od 3'02'')): ...Ja chciałbym panie ministrze, byśmy w siódmy dzień od katastrofy polskiego samolotu z panem prezydentem Rzeczypospolitej na pokładzie, z delegacją najważniejszych osób w państwie, chciałbym, byśmy powrócili do tego momentu, bo to... bo ta katastrofa to był moment. Pan prokurator generalny mówi 3 do 5 sekund. Pan był w Katyniu, panie ministrze, proszę opowiedzieć o tej pana podróży sprzed tygodnia.

AM: Tak, rzeczywiście, rzeczywiście byłem. I zdecydowałem się na... wyjazd pociągiem, a nie, a nie samolotem, ponieważ nie byłem nigdy w Rosji i chciałem po prostu zobaczyć chociażby z okien... z okien pociągu, jak... Rosja wygląda, jak ta ziemia, jak ta ziemia obecnie wygląda. Było nas ponad sześćdziesięciu posłów i senatorów, a także Rodziny Katyńskie, harcerze, żołnierze. Specjalny pociąg, który tam jechał. Bardzo rano przyjechaliśmy na miejsce do Smoleńska, koło godziny piątej. Zostaliśmy tak bardzo gościnnie przyjęci, zawiezieni do takiego zajazdu Dubrawka, chyba 2 kilometry pod, pod Smoleńskiem, gdzie poczęstowano nas bardzo takim smacznym śniadaniem, a następnie bardzo chcieliśmy, ponieważ w odległości mniej więcej 3-4 kilometrów od tego miejsca na drodze do Katynia, który jest 8 kilometrów stamtąd jest... jest stacja kolejowa, która... Gniezdowo, która była miejscem, do którego przyjeżdżały pociągi z oficerami polskimi z tymi, którzy mieli być zamordowani. Stamtąd byli przesadzani do, do ciężarówek, do tak zwanego „cziornyj woron”, tak nazywano ten, taką ciężarówkę i wiezieni już na miejsce kaźni. Chcieliśmy na tej... stacji kolejowej złożyć kwiaty, wieńce, pomodlić się. Trzy kilometry od tego zajazdu Dubrowka. Bardzo prosiliśmy – przecież cały transport był przez nas wynajęty – i nie sądziliśmy, żeby to był jakikolwiek problem, ale okazało się, że jest inaczej. Bar-..., po bardzo długich pertraktacjach, no, ten pan, który z ramienia władz rosyjskich nadzorował czy kierował ... całą tą grupą powiedział, że zwierzchnictwo jego służb nie wyraża zgody ani w Smoleńsku, ani w Moskwie. Nie wyraża zgody, abyśmy mogli tam, do tego Gniezdowa dojechać. No, po dłuższej rozmowie pomyśleliśmy, że w takim razie, jeżeli to jest niemożliwe przy pomocy autobusów, które wynajęliśmy, no to pójdziemy po prostu na piechotę i grupa ośmiu, dziesięciu posłanek i posłów poszła do Gniezdowa. Przechodziliśmy tą szosą smoleńską, która jest dość szeroka mniej więcej 40-50 metrów, może 40 raczej, dość szeroka, a o obu stronach jest las i w tym lesie są kolejne, no, ośrodki wypoczynkowe dawnego KGB, wojska różnego typu, tego typu instytucji. Mniej więcej co 100 m, 200 m, 300 m są przecinki prowadzące w głąb do tych, do tych ośrodków i w każdej z tych przecinek stał samochód milicyjny i samochód na cywilnych numerach z żołnierzami, czy, czy, czy milicjantami, funkcjonariuszami ubranymi czy po cywilnemu, czy w mundurach. Tak że szliśmy w takim szpalerze chociaż ukrytym, ale, ale dosyć jasno obecnym przez, przez cały czas. Gdy doszliśmy do miejsca, w którym się skręca, bowiem Gniezdowo jest odległe o jakieś trzysta metrów od samej szosy, gdy skręca się w lewo do Gniezdowa to podjechały, podjechały samochody, w tym autokary, które, no, tak zajechały nam drogę, że tak można powiedzieć. Wysiadł ten pan, kilku jeszcze innych, no i w sposób dosyć zdeterminowany, zdecydowany powiedział, że mamy, że mamy wrócić, że nie możemy na tę stację... tylko jak mówię, tam odległa była już o 200 czy 300 metrów – że nie możemy tam złożyć kwiatów, że nie możemy tam się modlić, nie możemy tam być. To względy bezpieczeństwa bardzo, bardzo przez niego były podnoszone i jego osobisty los, który byłby, no, zagrożony, gdybyśmy tego jego zdecydowanej, powiedziałbym, ultymatywnej prośby nie, nie zrealizowali. (...) Trudno było zrozumieć, na czym polegało to zagrożenie w... już nie mówiąc o tych przecież rodzajach straży czy bez-..., szpaleru bezpieczeństwa, o którym mówiłem, no, ale też przecież to jest normalne, normalny teren zaludniony... więc trudno sobie wyobrazić, na czym by miało polegać to, to zagrożenie. (...) Tak dalece było to napięte, że, że on bardzo jasno nam mówił, że to jest kwestia jego osobistego losu, gdybyśmy nie, nie, nie... że tak powiem, nie zgodzili się, gdybyśmy próbowali inaczej się zachowywać, to jego los byłby, że tak powiem, narażony. No więc w tej sytuacji wsiedliśmy do, do wskazanych nam pojazdów, wróciliśmy z powrotem do tej Dubrawki, gdzie, jak się okazało po 15 minutach została podjęta decyzja, że jednak możemy pojechać do Gniezdowa i wróciliśmy z powrotem autobusami, gdzie mogliśmy już w tej, w Gniezdowie, na stacji w Gniezdowie – dojechaliśmy tam, złożyliśmy kwiaty, pomodliliśmy się - więc całe wydarzenie pełne napięcia już takiego wprowadzającego nas w... taką katyńską atmosferę do dzisiaj dla mnie nie jest w pełni zrozumiałe i nie jest jasne, bo był czas, był transport, była możliwość, nie było żadnych problemów, a ze strony rosyjskiej było to wyraźnie traktowane jako rzecz, no, jakaś przekraczająca jakiekolwiek wszelkie normy i zapewne gdyby nie to, że wybraliśmy się tam na piechotę ostatecznie, to byśmy nie mogli w Gniezdowie położyć i się, i się pomodlić.(...)

Gniezdowo My wiedzieliśmy, co to jest Gniezdowo, wiedzieliśmy, co się działo na tych dwustu metrach między tą stacją a później szosą smoleńską itd. itd., więc dla nas to było naprawdę po prostu ważne, by chociaż tamtędy móc przejść, wiele domów robiło wrażenie przy sta-, przy tej stacji, robiło wrażenie, jakby przynajmniej częściowo, któreś stały jeszcze w tamtym czasie, więc ten teren w niewielkim stopniu, jak się wydaje, się zmienił, tym bardziej chcieliśmy właśnie krok po kroku każdy fragment przejść, który oni musieli przejeżdżać pod kolbami i... ku śmierci. (...) Przyjechaliśmy, przyjechaliśmy na miejsce pomnika katyńskiego i tego całego obszaru Memoriału, jak to się tam nazywa, który zaczyna się przy samej szosie, 10 metrów od szosy, jest to taka wgłębiona w las polana prowadząca do samych, samych grobów katyńskich, widoczna, będąca po prostu przy samej, przy samej szosie. Wiadomo było, że msza się ma się zacząć o godzinie 11-tej tamtego, tamtego czasu, my tam byliśmy o wpół do jedenastej, może 20 po 10-tej, jakoś mniej więcej w tym... terminie... [Czyli naszego czasu to była 8.20, 8.30?]

Mniej więcej tak, mniej więcej tak, tak, dlatego bo tam jest czas przesunięty o dwie godziny do przodu. Więc... grupą dosyć rozproszoną – każdy szukał... tabliczek, czy krewnych, czy znajomych na tych grobach katyńskich, więc troszeczkę się nasza grupa rozproszyła. Szliśmy od tabliczki do tabliczki, od miejsca do miejsca... i o godzinie, pamiętam jak dzisiaj, choć wiem, że to jest sprzeczne z... czasem, jaki jest podawany oficjalnie, ale tak pamiętam, nic na to nie poradzę, o godz. 10.47 od jednego z oficerów dowiedziałem się, że... że są jakieś problemy z lądowaniem, że nie wiadomo, co się stało, że wprawdzie sytuacja jest już opanowana, ale, ale był jakiś kłopot z lądowaniem, więc się przedłuży oczekiwanie na... na delegację rządową[nie wygląda więc na to, by to był komunikat o katastrofie i całkowitym zniszczeniu samolotu; nie jest oczywiście podane, co to za oficer i w jaki sposób dotarła informacja od niego, jak też w jaki sposób ów oficer posiadł wiedzę o „problemach z lądowaniem” – przyp. F.Y.M.; por. też http://freeyourmind.salon24.pl/380030,medytacje-smolenskie-6-godzina-batera].

Potem trzy czy cztery minuty później, może, może osiem minut później dotarła informacja, że była katastrofa i że jedna osoba zginęła. Po kilku minutach następnych już była wiadomość, że... że wszyscy zginęli – że wszyscy zginęli... Ona później została jeszcze po kilku minutach zmieniona, że jednak trzy osoby przeżyły i są odwożone do... w ciężkim stanie do szpitala. I w takim stanie wiedzy rozpoczęła się, rozpoczęła się msza, już msza, no, żałobna w istocie – już msza żałobna za ofiary i za to, co wszyscy od razu nazwali i tak odczuli właśnie, drugą listą, drugą listą katyńską, bo to kwiat polskiego... My jeszcze, jak mówię, nie zdawaliśmy sobie wówczas sprawy, dopiero... nawet nie wiedzieliśmy, kto był w tej delegacji, dopiero w trakcie mszy, po, po kolei się dowiadywaliśmy o różnorod-, o różnych osobach, które w tej delegacji były. Do mnie też... dzwoniono i to tak samo do wielu innych osób, bo... co do wielu osób niektórzy nasi znajomi czy bliscy myśleli, że lecimy samolotem, więc bliscy sprawdzali, czy aby nie byliśmy w tym samolocie, czy też jesteśmy na miejscu. Jak wiadomo zresztą telefony naszych przyjaciół, kolegów, którzy byli w tym samolocie dzwoniły długo, bo ten... ta próba skontaktowania się z osobami, które potencjalnie bądź rzeczywiście były w samolocie, była podejmowana przez bardzo wiele, bardzo wiele osób, więc to też dodatkowego dodawało dramatyzmu... (...)

Obie wycieczki są ciekawe z różnych względów. Po pierwsze, świadczą o tym, że (zarówno dla prezydenckiego ministra, jak i dla parlamentarzystów) zapas czasu był stosunkowo duży, a w związku z tym (po drugie), jakiegoś wielkiego pośpiechu związanego z chwilą rozpoczęcia uroczystości wcale nie było ani tym bardziej szczególnego podenerwowania. Niewykluczone zresztą, że krążyły wieści o tym, iż delegacja z powodu złych warunków atmosferycznych panujących wokół XUBS, uda się na inne lotnisko, a więc, że uroczystości ruszą z dużym opóźnieniem (http://freeyourmind.salon24.pl/320751,wyczekiwanie; http://freeyourmind.salon24.pl/382860,samolot-zjechal-z-pasa). W przypadku wycieczki parlamentarzystów intrygujące jest pełne niepokoju zachowanie ruskich służb. Wspomina o nim jeden z posłów podczas przesłuchania polskiego montażysty S. Wiśniewskiego (http://freeyourmind.salon24.pl/416196,posiedzenie-z-udzialem-moonwalkera-1):

Druga sprawa, to jest kwestia tego, co pan powiedział kilkanaście minut temu, na temat oficera FSB, który pilnował pana torby, a mówię to w kontekście oficerów FSB, którzy bardzo usilnie pilnowali gruby sześćdziesięciorga posłów i senatorów, gdzie nie pozwalano nam zjechać z drogi o 150 czy 200 m na stacji Gniezdowo i dopiero po licznych perturbacjach, nie ma teraz czasu na opowiadanie całej tej historii, mogliśmy, mogliśmy tam pojechać. (...) Ten wątek jednak nie zostaje rozwinięty podczas owego posiedzenia ZP i właściwie pozostaje otwarty do dziś. Obie wycieczki zatem wymagają rekonstrukcji. Zwłaszcza fotograficznej. Nie wiadomo zresztą, czy wyprawa do Gniezdowa była jakoś zgłaszana wcześniej „gospodarzom”, czy nie. Jeśli nie, to zaskakiwać może ilość patroli w lesie przy stacji, których obecność świadczyłaby, że albo się jednak takiej wycieczki spodziewano, albo też w tymże lesie coś szykowano. I jeszcze w tym kontekście przypomnę fragment relacji pos. E. Siarki:

Obsługa pociągu robi pobudkę około godz. 5:00 czasu miejscowego (czas warszawki to 7:00).O godz. 6:00 czasu miejscowego jesteśmy w Smoleńsku. Już świta. Chłodny poranek, lekko pod chmurką. Na peronie dworca dużo funkcjonariuszy. Wita nas szefowa miejscowej Polonii, którą ma dziś odznaczyć Prezydent Lech Kaczyński w Katyniu. Przejmują nas funkcjonariusze Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Wsiadamy do autobusu, gdzie możemy wymienić dolary na ruble. W ciągu 30 minut, pod eskortą policji docieramy do małego lokalu, w którym przygotowano dla nas śniadanie. Stwierdziłem, że mają bardzo dobry miód. Tu przebywamy około dwóch godzin [no to jeśli o 6.30 są w Dubrawce, to w jaki sposób po „około dwóch godzinach” będą o „około 10-tej czasu miejscowego” w Katyniu? - przyp. F.Y.M.]. Część kolegów chce w tym czasie iść na stację Gniezdowo, gdzie przywożono transporty Polaków w 1940 roku. Nie ma jednak zgody służb i koledzy, którzy poszli pieszo zostają zawróceni. Ostatecznie Milicja zmienia zdanie i cała grupa zostaje zawieziona na stację, która robi przygnębiające wrażenie swoim otoczeniem. Około godz. 10:00 czasu miejscowego jesteśmy na miejscu nazwanym Kozie Górki – Katyń. Stoi tam długa kolejka Polaków, która przed wejściem na cmentarz jest szczegółowo kontrolowana. Wokół las sosnowy. Kolega leśnik mówi, że wszystkie drzewa mają około 70 lat. Widać plac budowy. Są to fundamenty cerkwi, która ma stanąć przy parkingu w Katyniu.

Nagle cała kolejka szybko rusza, ochrona już nie sprawdza tak skrupulatnie wszystkich wchodzących. Zauważyłem, że szef rosyjskiej ochrony potężny mężczyzna, z tą charakterystyczną czapką o szerokim rondzie szybko odchodzi na bok. Po jego powrocie cała kolejka zostaje szybko „rozładowana”. Wchodzimy na teren cmentarza, na którym przed bramą szereg tablic z informacją o tym szczególnym miejscu. Obok mały sklep z galerią pamiątek. Za bramą stoi wagon, którym dowożono polskich oficerów na miejsce kaźni. W środku wagonu tylko słoma na drewnianych pryczach i mały piecyk. Następnie wchodzę w obręb miejsca, gdzie umieszczone są tabliczki z nazwiskami pomordowanych. Widzę ponad cztery tysiące nazwisk. Nad całością góruje krzyż i rosnące drzewa w charakterystycznych dołkach. Te dołki to mogiły... Nagle jedna z koleżanek mówi, że otrzymała informację o problemach technicznych samolotu Prezydenta. Myślę, ot kolejna usterka o której mówiło się przez ostatnie lata w mediach. Redaktor Pospieszalski obok którego przechodzę mówi: „mamy 10 minut opóźnienia”. Po trzech minutach kolejna informacja: awaria, kolega mówi, że podaje ją TVN. Dzwonię do doradcy Prezydenta M. Surmacza – nic nie wie, obiecuje oddzwonić. Otrzymuję telefon od kolegi z Sejmu Michała Wojtkiewicza, kolejny od Roberta Migla z Raby Wyżnej. Dzwonię do córki, nie odbiera. Telefony wszystkich dzwonią – samolot Prezydenta płonie. Dzwoni do mnie redaktor P. Miśkowiec z Nowego Targu: „Martwimy się czy Pan żyje” - Nie wytrzymałem... Ambasador Polski, obecny na miejscu potwierdza informację, że samolot uległ rozbiciu. Minister Surmacz też mi potwierdza. Wszyscy płaczą i pierwsze pytanie: Kto jest na liście? Przyczyna katastrofy - mgła. Jaka mgła, przecież jest piękna pogoda. Bije dzwon na cmentarzu, modlitwa, oficerowie Kompanii Reprezentacyjnej biegają rozproszeni. Dziennikarze proszą o wywiady. Co tu powiedzieć...Boże, znów ten Katyń, co za ziemia. Jak to możliwe? Telefon do żony - żonciu włącz telewizor! Prawda. Szczątki, ogień, las, syreny, telefony. Katastrofa. Co się stało? Co z tą Polską? Znów to miejsce na rosyjskiej ziemi, kolejna Golgota.

http://www.edwardsiarka.pl/aktualnosci/moja-droga-do-katynia-346.html

FYM

Machina dezinformacji Dwa tygodnie temu człowiek znikąd, czyli Janusz Palikot, z trybuny sejmowej zażądał aresztowania dwóch najważniejszych przywódców opozycji: prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego i posła Antoniego Macierewicza. Niemal zaraz po tej wypowiedzi ruszyła propaganda znana już wcześniej, zwłaszcza z czasów PRL. Zbigniew Brzeziński stwierdził, że dla ludzi mówiących o zamachu nie ma miejsca w życiu publicznym, a były esbek Gromosław Czempiński wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego nazwał „kryminalnym”.Uruchomienie starej machiny nie dziwi, bo medialny zamęt robią ludzie nauczeni swojego rzemiosła w esbecko-partyjnym tyglu. Potwierdzenie przez prokuraturę tego, co naprawdę biegli znaleźli w Smoleńsku, oznaczałoby koniec ich stacji, gazet, panowania. I tak ich sytuacja nie jest różowa – wystarczy np. porównać wpływy z reklam TVN czy Agory z ostatnich lat. Dlatego ich walka o uwiarygodnienie smoleńskiego kłamstwa nie jest bojem o wiarygodność (bo tej już nie mają), ale o życie.

Na wraku były materiały wybuchowe Funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego, którzy byli w Smoleńsku, przywieźli do Polski nie tylko zapisy badań, które znajdują się w pamięci urządzeń użytych przez biegłych, ale również pełny opis czynności i pomiarów sporządzany na bieżąco w Smoleńsku. Biegli mieli ze sobą przenośny komputer z oprogramowaniem do opracowania wyników tych pomiarów. Jak ujawniła „Gazeta Polska Codziennie”, w dniu publikacji w „Rzeczpospolitej” na temat znalezienia śladów materiałów wybuchowych na wraku Tu-154M wczesnym rankiem prokuratura wojskowa skontaktowała się z funkcjonariuszami Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego oraz Centralnego Biura Śledczego, którzy byli w Smoleńsku. Prokurator Ireneusz Szeląg, szef Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, zagroził odpowiedzialnością karną biegłym z CBŚ, jeśli będą informować swoich przełożonych o ustaleniach poczynionych w Smoleńsku podczas ostatniego wyjazdu. Po rozmowie z prokuratorem funkcjonariusze sporządzili notatkę służbową, co potwierdza rzecznik komendanta głównego policji insp. Mariusz Sokołowski.

– Pismo trafiło do dyrektora po spotkaniu funkcjonariuszy CBŚ z prokuratorem. Stwierdził on, że zgodnie z przepisami Kodeksu postępowania karnego o prowadzonym postępowaniu może informować jedynie prokuratura. Przypomniał także o grożących sankcjach karnych, które są przewidziane za ujawnianie takich informacji. Poseł Tomasz Kaczmarek (PiS) złożył w tej sprawie do prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez prokuratora Szeląga. Stało się ono wymówką dla rzecznika śledczych. Jak wyjaśnił, w związku z tym, że temat stał się przedmiotem postępowania karnego, „z oczywistych względów prokuratorzy WPO w Warszawie nie wypowiadają się na ten temat”.

Pieszczoszki bezpieki Po ujawnieniu faktu, że na wraku tupolewa oraz na ziemi, gdzie spadły szczątki, znaleziono ślady materiałów wybuchowych, na szalę smoleńskiego kłamstwa rzucono wszystkie możliwe środki. Brylowała w tym stacja TVN, co nie jest niczym nadzwyczajnym. Jej twórca, Mariusz Walter, był hołubiony przez kierownictwo Ministerstwa Spraw Wewnętrznych PRL, o czym świadczą dokumenty. W 1979 r. Mariusz Walter, współtwórca Studia 2 w TVP, obok m.in. Zenona Płatka, jednego z szefów IV Departamentu MSW (w latach 90. oskarżonego o sprawstwo kierownicze w zabójstwie ks. Jerzego Popiełuszki), przyjmował od kierownictwa MSW nagrodę „za twórczość i działalność publicystyczną w telewizji służącą umacnianiu ładu i porządku publicznego oraz podnoszeniu na wyższy poziom kultury prawnej w społeczeństwie”. W merytorycznym uzasadnieniu wniosku o przyznanie nagrody czytamy: „Poszczególne redakcje Zespołu Studia 2 systematycznie uwzględniają w swoich programach tematykę umacniania ładu i porządku publicznego. Wiele audycji jest bezpośrednio poświęconych działalności resortu spraw wewnętrznych, eksponując osiągnięcia MO i SB w walce z przestępczością i prezentując sylwetki funkcjonariuszy. (…) Kierownictwo Zespołu Studia 2 przywiązuje wiele uwagi do tej problematyki, współpracując szeroko z jednostkami spraw wewnętrznych.”

Także w latach 80. Mariusz Walter był ceniony przez aparat państwowy – w 1983 r. ówczesny rzecznik rządu PRL Jerzy Urban proponował szefowi MSW gen. Czesławowi Kiszczakowi utworzenie w tym resorcie specjalnego pionu propagandowego, do którego polecał m.in. Mariusza Waltera. Informacje na ten temat ujawnił w 2006 r. w biuletynie IPN Grzegorz Majchrzak. W poufnym liście do Kiszczaka z 22 lutego 1983 r. rzecznik rządu tak określał cele nowej służby, m.in.: „programowanie i realizacja »czarnej propagandy« oraz prowadzenie przemyślanej, zręcznej i stałej kampanii na rzecz zmiany obrazu SB, MO i ZOMO w społeczeństwie i inicjowanie akcji tych służb dla ocieplenia ich wizerunku”. Według Urbana, miałoby to być realizowane m.in. poprzez „tworzenie własnych programów telewizyjnych, radiowych i reportaży pisanych, a także kompletowanie dokumentacji, którą następnie wykorzystywaliby dziennikarze pracujący w odpowiednich środkach masowego przekazu”. Ostatecznie Kiszczak nie zdecydował się na utworzenie proponowanej przez Urbana struktury, tłumacząc to tym, że „cele przezeń zakładane można osiągnąć bez powoływania odrębnego pionu, bo jest to zbyt kosztowne, może być nieskuteczne oraz może sprzyjać ujawnieniu ważnych tajnych informacji”. Marzenie Jerzego Urbana ziściło się 20 lat później – wspólnie z dawnymi esbekami, m.in. ze szkolonym przez KGB Hipolitem Starszakiem, dyrektorem Biura Śledczego MSW, założył tygodnik „Nie”. Dziś pismo znajduje się w niszy, jednak w latach 90. było jednym z najbardziej poczytnych. Do niedawna zastępcą Urbana był Andrzej Rozenek, który zrezygnował ze stanowiska po uzyskaniu w ostatnich wyborach mandatu poselskiego, startując z listy partii Janusza Palikota. Rozenek – obecnie rzecznik klubu Palikota – należy także do Klubu Wałdajskiego, zrzeszającego – jak czytamy – ekspertów zajmujących się sprawami Rosji. W 2010 r. Rozenek uczestniczył w siódmej sesji Klubu. Uczestnicy spotkali się też z Władimirem Putinem w jego letniej czarnomorskiej rezydencji w Soczi. Stronę polską reprezentowali Andrzej Rozenek, Leszek Miller oraz Adam Michnik, który już w trakcie Okrągłego Stołu zbratał się z oprawcami z bezpieki, czyli gen. Wojciechem Jaruzelskim oraz gen. Czesławem Kiszczakiem. Teksty publikowane w „GW” na temat katastrofy wejdą zapewne do historii jako przykład kłamstwa smoleńskiego (np. ten o rzekomej kłótni gen. Andrzeja Błasika z kpt. Arkadiuszem Protasiukiem 10 kwietnia 2010 r., tuż przed wylotem Tu-154M do Smoleńska).

Skłócić, podzielić, osaczyć Za pomocą tub propagandowych mediów rządząca ferajna od ponad dwóch lat dąży do totalnego podzielenia społeczeństwa. Jak wyglądała machina propagandowa, można się przekonać, czytając dokumenty dotyczące pierwszych godzin po katastrofie. Do Kancelarii Premiera przyjechał Donald Tusk, rzecznik rządu Paweł Graś, szef KP Tomasz Arabski oraz spec od PR, czyli Igor Ostachowicz. Po co premierowi był potrzebny specjalista od wizerunku – chyba nie trzeba tłumaczyć. Jedno z propagandowych haseł, które dziś brzmi jak ponury żart, to: „Państwo zdało egzamin”. Państwo (czyli rząd), które nie dopilnowało nawet tego, by do trumien w Moskwie ofiary katastrofy zostały złożone pod własnym nazwiskiem. Gromadzący się od 10 kwietnia 2010 r. pod Pałacem Prezydenckim ludzie byli dla rządzących zbyt groźni w swojej jedności i dlatego trzeba było coś zrobić. I właśnie dlatego Bronisław Komorowski z pomocą „Gazety Wyborczej” doprowadził do usunięcia Krzyża Pamięci, który w dniach żałoby postawili przed Pałacem harcerze. Wcześniej środowisko Palikota atakowało ludzi modlących się przy krzyżu – wśród agresorów nie brakowało tajniaków i dawnych współpracowników bezpieki. Na szczęście zachowały się nagrania, na których widać, kto szczuł, atakował, znieważał. A tzw. autorytety mówiły o „fajnym Hyde Parku”, gdzie można było spotkać przechadzającego się z uśmiechem zadowolenia Seweryna Blumsztajna czy Helenę Łuczywo z „GW”. Gdy niedawno okazało się, że mimo intensywnych zabiegów większość Polaków chce międzynarodowej komisji do zbadania przyczyn smoleńskiej katastrofy, a 36 procent wierzy w zamach, lawina propagandy ruszyła na nowo. W TVN Katarzyna Kolenda-Zaleska przeprowadziła wywiad ze Zbigniewem Brzezińskim, doradcą byłego prezydenta USA Jimmy’ego Cartera. Brzeziński stwierdził, że „mówienie o zamachu bez wyraźnego wskazania, kto jest za niego odpowiedzialny, ale sugerując jednocześnie, że jest to rząd polski, a może Sowieci, a może i razem, to to jest coś tak wstrętnego i tak szkodliwego, że mam nadzieję, że osoby bardziej odpowiedzialne w opozycji rządowej się jakoś inaczej do tego odniosą. (…) Bo to jest strasznie wredna robota, robiona widocznie przez parę osób cierpiących na jakieś psychologiczne trudności, które może z punktu widzenia ludzkiego są zrozumiałe, ale dla których nie ma miejsca w życiu politycznym”. Brzeziński, który mając wpływy w administracji USA, nie zrobił nic, by chociażby pomóc w sprowadzeniu wraku Tu-154M do Polski, został przywołany jedynie do wzmocnienia przekazu. Kilka dni później jako kolejny „autorytet” został użyty współzałożyciel Platformy Obywatelskiej Gromosław Czempiński, były funkcjonariusz SB, który w czasach PRL rozpracowywał m.in. arcybiskupa Karola Wojtyłę podczas jego wizyty w USA. W programie Moniki Olejnik w Radiu Zet Czempiński stwierdził, że zachowanie Jarosława Kaczyńskiego, który mówił o zamachu, jest „kryminalne”.
Jak widać, arsenał propagandystów jest spory i zapewne czekają nas występy kolejnych autorytetów i kolejne publikacje. Machina mając na celu osłabienie społeczeństwa, ma jeszcze sporo paliwa, ale na szczęście i ono kiedyś się skończy. Dorota Kania

Ostatnie dni ZOZ-ów Za kilka miesięcy znikną Samodzielne Publiczne Zakłady Opieki Zdrowotnej (SP ZOZ). Zgodnie z obowiązującą ustawą o działalności leczniczej, po zamknięciu roku obrotowego rozpoczętego po wejściu w życie nowej ustawy, czeka je zmiana formy organizacyjno-prawnej. Docelowo większość szpitali funkcjonujących dotąd, jako SP ZOZ, ma zostać przekształcona w spółki kapitałowe. Przekształcane szpitale mogą liczyć na częściowe oddłużenie. W budżecie państwa przeznaczono na ten cel 1,4 mld zł. Jeśli szpital nie zostanie przekształcony w spółkę, jego długi będzie musiał regulować od tej pory podmiot tworzący. W praktyce – powiat. Większość, bo ponad 400 z obecnych SP ZOZ-ów, to szpitale powiatowe.

Restrukturyzacja lub likwidacja Samorządów od lat nie stać na utrzymanie szpitali. Tylko w latach 1999 – 2009 powiaty i miasta na prawach powiatów zlikwidowały 166 Zakładów Opieki Zdrowotnej. Obowiązek pokrycia ujemnego wyniku finansowego nieprzekształconych w spółki szpitali powiatowych, ma na celu przyspieszenie ich restrukturyzacji. Zgodnie z treścią Ustawy, w przypadku nieuregulowania zobowiązań deficytowych szpitali, zostaną one w ciągu 12 miesięcy obligatoryjnie przekształcone w spółki, bądź zlikwidowane. Na dotację z budżetu państwa może być już wówczas za późno. Wnioski związane z oddłużeniem składać można co prawda do 31 grudnia 2013 r., jednak o przyznaniu środków decyduje kolejność zgłoszeń. Szpitale restrukturyzowane w ostatniej chwili nie zdążą.

Racjonalne rozwiązanie długofalowo Pojawia się pytanie, czy wymuszona restrukturyzacja SP ZOZ-ów to zło konieczne, czy szansa na pozytywne zmiany w służbie zdrowia? Przekształcenie szpitala w spółkę może w dłuższej perspektywie okazać się rozwiązaniem racjonalnym. Do tej pory przekształconych zostało kilkadziesiąt placówek w kraju. Żadna z nich nie zbankrutowała. Ograniczono wydatki administracyjne, poprawiono poziom wykorzystania szpitalnych łóżek (tak, by nie stały puste), organizację pracy i zarządzanie. Za przykład udanego przekształcenia uchodzi szpital powiatowy w Kluczborku. W 2004 r. starostwo powiatowe zdecydowało się przejąć jego dług, przekształcić w spółkę i zrestrukturyzować. Szpital zaczął aktywnie pozyskiwać pieniądze na inwestycje – m.in. ze środków unijnych i z PFRON. Zaczął także świadczyć usługi poza kontraktem z NFZ. Dziś zarabia, a samorząd nie musi dokładać do jego działalności ani złotówki. Z pewną dozą ostrożności należałoby wyrazić nadzieję, że podobny scenariusz – dzięki rządowym środkom przeznaczonym na oddłużenie szpitali, możliwy stanie się także w pozostałych placówkach. Kluczowe będą jednak umiejętności menedżerskie osób odpowiedzialnych za restrukturyzację. To na tym poziomie rozstrzygnie się kwestia dostępności usług medycznych, z jaką będziemy mieć do czynienia po wprowadzeniu reformy.

Za co zapłacą pacjenci? Warto zwrócić także uwagę, że ciężar finansowania ochrony zdrowia od lat stopniowo przesuwa się z sektora publicznego do prywatnego. Jak wynika z danych GUS, wydatki gospodarstw domowych na leczenie wzrosły w latach 2000 – 2010 o 56 proc. W 2010 r. gospodarstwa domowe w Polsce wydały na zdrowie 35,5 mld zł. Jeśli porównamy tę kwotę z budżetem NFZ (65,5 mld zł w 2012 r.) to okazuje się, że już dziś 1/3 wszystkich wydatków na służbę zdrowia ponoszą pacjenci. Ich udział w finansowaniu leczenia będzie z roku na rok wzrastał. Przekształcenie SP ZOZ-ów wzmocni dodatkowo tę tendencję. Z jednej strony – modernizujące się spółki szpitalne poszerzą ofertę usług medycznych dostępnych poza kontraktem z NFZ. Z drugiej strony – niektóre z obecnych SP ZOZ-ów mogą zostać zlikwidowane, a trudności w dostępnie do publicznej służby zdrowia dodatkowo skłaniać będą pacjentów do korzystania z oferty rynkowej.

Cywilizowane raty W wielu przypadkach jedynym rozwiązaniem dla pacjentów mogą okazać się raty na zabiegi medyczne (takie jak MediRaty). Jeśli w publicznej służbie zdrowia np. na endoprotezę biodra czekać musimy dwa lata (kosztuje to 5 tys. zł prywatnie), a dziecko chore na zaćmę czeka w kolejce przez 2,5 roku (4 tys. zł prywatnie), to komercyjne usługi medyczne w połączeniu z możliwością płatności za zabieg w ratach, wydają się najbardziej cywilizowanym wyjściem. Usługi tego typu są już dostępne w około 500 placówkach medycznych w kraju. Przekształcenie SP ZOZ-ów może sprawić, że staną się one zarówno bardziej potrzebne, jak i bardziej rozpowszechnione.

Absurdy szpitalnej rzeczywistości Sporą zaletą komercjalizacji szpitali powiatowych może być legalizacja opłat za usługi medyczne i ograniczenie tym samym szarej strefy. Opodatkowane opłaty, naliczane według oficjalnego i jawnego cennika, to zdecydowanie dobre rozwiązanie. Korzystna byłaby także związana z przekształceniami eliminacja niektórych absurdów, trapiących szpitalną rzeczywistość. Obecnie nietrudno spotkać się z sytuacją, kiedy np. blok operacyjny przestaje funkcjonować o godzinie 13.30, ponieważ na więcej nie pozwala kontrakt z NFZ. W szpitalu będącym spółką, nie miałoby to miejsca. Niepokój budzi natomiast możliwość zniknięcia części szpitali powiatowych z mapy kraju. Problem może dotyczyć najuboższych powiatów, gdzie ograniczenie dostępu do służby zdrowia i zlikwidowanie miejsc pracy związanych ze szpitalem, byłoby szczególnie dotkliwe. Jakub Czarzasty

24 Listopad 2012 „Kto twierdzi o sobie, że szanuje wszystkie idee, to znaczy ogłasza gotowość do zdrady swoich przekonań”- uważał Mikołaj Gomez Davila - samotnik z Bogoty .Konserwatywny autor wielu trafnych powiedzeń i uwag. Wielki człowiek i bardzo mądry- niestety już nie żyjący.. Wróg demokracji, socjalizmu i tzw. liberalizmu- od pasa w dół. Nie mógł zrozumieć fałszywej idei „ suwerenności ludu” – a nie prawdziwej-„ suwerenności Boga”. Może dlatego, że była, jest i będzie fałszywa.. Bo w jaki to sposób lud ma być suwerenny(???) Lud jest najwyżej wykorzystywany i oszukiwany dla fałszywych celów demokracji większościowej.. Jako mięso armatnie podczas wyborczych i demokratycznych bachanaliów.. Niewolniczy lud zniewolony przed demokrację nie może być suwerenem… Opętany kłamstwem i manipulacją pogrążony w niewoli mediów.. Nie jest w stanie samodzielnie nawet pomyśleć. .Jego zachowanie koncentruje się systematycznie w kręgu emocji.. ”Błądzić jest rzeczą ludzką, kłamać demokratyczną”- twierdził. I miał rację! Ale będziemy mieli wkrótce reformę nie tylko państwa, ale samego rządu, bo” reformę „państwa urwisy demokratyczne przeprowadzają systematycznie i codziennie. Nawarstwiając jeden chaos na ten poprzedni- wywołany poprzednią ustawą- jak to w demokracji. Znowu szykują jakąś kolejną radę centralną, nawet nazwy nie zapamiętałem; w której jedni się pomieszczą, a inni- nie. Już tych rad są dziesiątki.. Jedna więcej , jedna mniej- nie ma żadnego znaczenia. I tak ich będzie więcej i więcej. Jak to w Kraju Rad.. W kraju rad musi być dużo rad, żeby radziły nad problemami, nad którymi radzą i radzą, a potem przegłosowują te rady, które jeden drugiemu z radnych daje, a potem się zgadza i przegłosowuje większościowo. Narady i rady trwają w najlepsze potęgując chaos. Będzie jeszcze jedna.. Nad tymi radami powinna być jeszcze jakaś rada, żeby koordynowała rady tych, co już wyradzili kolejny chaos na dole. Żeby go przenieść na górę.. Najlepiej – w demokracji- jak chaos jest i na górze i na dole. Tak jak z postępem: przód musi iść do przodu i tył musi iść do przodu. Ostatnich gryzą psy. ”Postępowca nikt nie potrafi uzdrowić. Nawet powtarzająca się panika w jaką wprawia go postęp”- to kolejna myśl Mikołaja Davilli.

No i będzie rekonstrukcja rządu.. To znaczy ci, którzy siedzieli przy drzwiach- będą siedzieli przy oknie. Jak się już raz wpadło na karuzelę demokracji i postępu , to kręcić się na niej można aż do śmierci. Takie wieści docierają z Warszawy. Na razie w Sejmie nie będzie zmian.. Brunon K. nie dojechał pod Sejm furgonetką z 4 tonami saletry amonowej, a nie trotylu.. Jaka to miała być ta furgonetka, żeby na nią załadować 4 tony czegokolwiek(???) Znowu jakieś baśnie sączą merdia. W każdym razie nie dojechał- i przełomu w demokracji nie będzie. Serce demokracji bije nadal! Więcej ustaw!!!!! Więcej ustaw! Więcej ustaw! Więcej demokracji! W poprzedniej komunie krążył dowcip o” reformach”, które ktoś trafnie porównał do modelu siedzących wron na drzewach.. Siedzą sobie wrony i nagle wywołany hałas powoduje, że zrywają się one do lotu. A potem siadają- każda na innej gałęzi.. I po reformie! Dowcip ten jest o tyle nieaktualny, że w demokracji -w wersji okrągłostołowej- wrony nie mogłyby w ogóle usiąść na gałęzi. Ponieważ hałas panuje permanentnie w ciągu dnia, i trochę o mniejszym natężeniu – w nocy. No to kiedy usiąść sobie spokojnie na gałęzi.?. Demokratyczni politycy skakają sobie z gałęzi na gałąź.. Że to wszystko nie runie nam wszystkim na głowę.. Pan minister Jacek Cichocki ma odejść z MSW, no nie z dokumentami, ale osobowo, ma ponownie zostać koordynatorem służb specjalnych, jego miejsce ma zająć pan Tomasz Siemoniak- obecny minister obrony narodowej . Ma go zastąpić pan Sławomir Nowak- obecnie zajmujący się transportem.. No pewnie! Jak nie ma nikogo lepszego na to miejsce.. Mogłaby by być pani Joanna Mucha, ale ona zajmuje się sportem i jest bardzo zajęta matrymonialnie. Po nieudanym pierwszym związku.. Drugi na pewno będzie udany. Z dobrym skutkiem.- zajmuje się sportem. Chyba będzie koniec polskiego sportu.. Pani Ewa Kopacz jest marszałkiem, a była ministrem zdrowia. Dodajmy- dobrym ministrem zdrowia. Jeśli nie najlepszym ze wszystkich ministrów zdrowia Bardzo trudny resort.. Żeby zarządzać czymś, czym tak naprawdę zarządzać się nie da.. Bo jak można zarządzać biurokratycznie , istniejącym bez zarządzania nim- wolnym rynkiem? On istnieje w sposób naturalny- a Ministerstwo Zdrowia to poroniony byt biurokratyczny.. Taki wrzód paraliżujący rynek usług i leków medycznych.. To tak, jakby powołać Ministerstwo Rozsądnych i Nierozsądnych kroków.. Niech każdy kroczy jak uważa i uważa na krok.. W kroku często tkwi tajemnica sukcesu.. W każdym razie ten od transportu, będzie się zajmował wojskiem, a ten od wojska.. No właśnie: czym będzie się zajmował ten od wojska? Skoro przybyła już do nas armia amerykańska, na razie w sile kilkunastu żołnierzy, ale będzie więcej.. To może nasze wojsko dołączyć do wojska amerykańskiego i niech dowodzi generał Patton. .Jeden z najlepszych generałów II Wojny.. A na razie niech pan Sławomir Nowak nadzoruje obieranie wojskowych ziemniaków.. . A „pająk niech ceruje powietrze”- jak zauważył inny Davilla- Ramon Gomez de la Serna.. Będą naprawdę fundamentalne zmiany.. I wszystko zakończy się wesołym oberkiem.. To tak jak z tą likwidacją sądów pana ministra Gowina.. Najpierw należało zacząć od uproszczenia prawa i nadaniu mu przejrzystości i jasności.. A potem dopiero się siusia.. Bo najpierw się zdejmuje spodnie i siusia, a nie odwrotnie.. Pana ministra Kalembę od niepotrzebnego ministerstwa rolnictwa w gospodarce rynkowej, a potrzebnego w socjalizmie biurokratycznym- ma zastąpić znowu pan Marek Sawicki, popierający pana Piechocińskiego, który oczywiście chce dobrze, a nawet lepiej- niż pan Waldemar Pawlak. To znaczy lepiej obsadzi państwo swoimi. Tutaj zmiany będą tylko pozornie pozorowane.. Bo rzecz dramatyczna odbywa się w łonie samego Polskiego Stronnictwa Ludowego.. Oni tak dla jaj pomiędzy sobą potworzyli frakcje, jak w łonie międzynarodówki leninowskiej i ścierają się do utraty przytomności w walce o stanowiska dla siebie i swoich ludzi obsiadających państwo- jak wrony gałęzie drzew bez zezwolenia Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Na szczęście nie ma jeszcze Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Miast i miasta odrobinę się rozwijają, pod ciężarem podatków, które mają wzrosnąć od Nowego Roku Pańskiego- 2013. I bolszewicy i mienszewicy.. Tak jak za Lenina.. On też chciał z Rosji zrobić jedno wielkie biuro- tak jak mienszewicy i bolszewicy w Polsce.. Biuro-wiadomo._ Musi mieć i okna i drzwi. A ci w biurze muszą gdzieś siedzieć . Jedni siedzą przy drzwiach- a inni – przy oknach. Zależy jak wielkie jest biuro, ile ma okien i ile ma drzwi.. I ilu- walczących o poprawę losu wsi- może się zmieścić.. Bo na przykład w stodole w Jedwabnem zmiesiło się 1600 osób (???)- tak przynajmniej twierdzi światowej sławy historyk -pan Jan Tomasz Gross W zwykłej stodole 1600 osób???? I Polacy ich tam zapędzili a potem podpalili.. W czasie gdy w Jedwabnem rządzili: Niemcy, naziści i gestapo. Nieprawdopodobne- a jednak.. W maluchu swojego czasu zmieściło się 23 osoby.. A w takiej furgonetce- 1 tonowej- może się zmieścić przynajmniej 4-y tony trotylu. Zależy jak by go upchnął pan Brunon K. Może dopchnąć kolanem. Doktor Brunon K.- bądźmy precyzyjni.. I czy to w ogóle jest czas na żarty? …jak tyle żartów pada codziennie dookoła.. Socjalizm, nie dość, że oparty jest na kłamstwie, demagogii i demokracji- to jeszcze opiera się na żarcie. Oczywiście jak ktoś ma nieskończone poczucie humoru… Dla smutasów nie ma miejsca w socjalizmie! Precz ze smutasami!- Pardon…Precz z socjalizmem! WJR

Nie umiem być lemingiem Nie jest zwolennikiem określenia „drugi obieg”, bo sugeruje ono, że jest jakiś pierwszy, ważniejszy. A tymczasem my potrzebujemy prawdziwej alternatywy i widząc olbrzymią ruinę aktualnego systemu, molocha splecionego siecią szemranych powiązań, musimy tworzyć swój obszar kultury. I staramy się to robić - mówi Redbad Klijnstra, aktor i reżyser pochodzenia holenderskiego, w rozmowie z Samuelem Pereirą i Dawidem Wildsteinem. Skąd się wzięło u Pana zainteresowanie polityką? Z silnej irytacji, którą odczuwam, obserwując to, co się dzieje w Polsce. Racjonalnie rzecz biorąc, bycie lemingiem byłoby najlepsze. Miałbym łatwe życie, mógłbym robić, co chcę, ale po prostu mnie krew zalewa. Jestem w Polsce, bo tutaj ludzie są twórczy, przedsiębiorczy, aż kipią od energii. Mogliby robić wielkie rzeczy, niestety w III RP wciąż jesteśmy zduszeni, „brakuje tlenu”. Szklany sufit jest na całym świecie, ale nasz dodatkowo cały czas zjeżdża w dół. Jak tylko robisz coś swojego, natychmiast ktoś chce zabrać ci efekty twojej pracy, poddać cię kontroli.
Jakie wydarzenia ukształtowały Pana poglądy? Najpierw afera Rywina, potem długo nic, aż w końcu doszło do tragedii w Smoleńsku. To było jak zerwanie zasłony. Stało się jasne, gdzie jest matrix, a gdzie rzeczywistość. Podobnie jak moi koledzy, przez długi czas nie chciałem wgłębiać się w sprawę smoleńską. Bo to w pewnym sensie puszka Pandory.
Dlaczego? Świadomość pociąga za sobą odpowiedzialność. A wtedy nie ma już odwrotu. Gdy zrozumiesz, jak wygląda otaczająca cię rzeczywistość, to albo zaczynasz walczyć, albo okłamywać sam siebie. Na to drugie nie mogłem przystać.
Skąd ta odmowa „świadomości” wśród innych ludzi związanych z teatrem? Wynika ona głównie z poczucia braku możliwości wpływania na rzeczywistość, braku szans w starciu z systemem. Skoro niczego nie mogę zmienić, to po co działać? Sam mam takie uczucie, ale po prostu coś nie pozwala mi zrezygnować z głębszego analizowania otaczającej mnie rzeczywistości i reagowania na nią. To jest silniejsze ode mnie. Moi koledzy tłumaczą mi: „Redbad, mógłbyś swojej energii użyć do pracy aktorskiej, i tak nic nie zmienisz”. W pewnym sensie mają rację. Tylko że ja już przeszedłem na drugą stronę, bo tego, co się w Polsce dzieje złego, jest po prostu dla mnie za dużo.
Jakie widzi Pan rozwiązanie? Nie ma równej walki, władza jest zbyt silna i agresywna. Dlatego trzeba budować alternatywę. Trzeba robić swoje, ale nie na zasadzie „chcę mieć święty spokój, nie wychylam się”.
Tworzyć drugi obieg? Wyreżyserowałeś niedawno sztukę Wojciecha Tomczyka „Bezkrólewie”, które zostało przedstawione widzom w niezależnym obiegu, bo żaden dyrektor teatru nie odważył się tej sztuki wystawić. Nie jestem zwolennikiem określenia „drugi obieg”, bo sugeruje ono, że jest jakiś pierwszy, ważniejszy. A tymczasem my potrzebujemy prawdziwej alternatywy i widząc olbrzymią ruinę aktualnego systemu, molocha splecionego siecią szemranych powiązań, musimy tworzyć swój obszar kultury. I staramy się to robić. Można to nazwać systemem partyzanckim. Można też np. tworzyć mobilne grupy teatralne. Taka grupa nie ma budynku, jest niezależna, jeździ po kraju, rozpada się, składa – i nikt nie może jej kontrolować.

Samuel Pereira, Dawid Wildstein

Schizofrenia "Wiadomości" TVP1, czyli co robimy z badaniami, które nie pasują do naszej tezy?! Do kosza! Ze zdziwieniem obejrzeliśmy wczorajsze "Wiadomości TVP1", które w nadzwyczajny sposób odtrąbiły sukces premiera Tuska, którego to sukcesu nie było. Flagowy program informacyjny telewizji publicznej naprawdę spiął się i wzniósł na wyżyny własnych możliwości, żeby po planowanym sukcesie i zgarnięciu przez premiera wielu miliardów z unijnej kasy, pokazać Polakom jakim to dobrodziejstwem jest dla nas Unia Europejska. Kwestia była na tyle ważna, że program, jak go nazwano - "wydanie specjalne" poprowadziło dwoje prezenterów. Beata Tadla z Warszawy i sam szef, Piotr Kraśko - prosto z brukselskich salonów. Pokazano też piękny kawałek kraju (konkretnie Uniejów), który dzięki kasie z UE opływa w dostatki wszelkie. Piękny program do wyemitowania tuż po sukcesie premiera. Nie zgadza się tylko jedno, sukcesu nie było, premier nic nie wywalczył, Niemcy poszli razem z Brytyjczykami, kasy nie ma i nie wiadomo kiedy i czy w ogóle będzie... Sam Tusk nazwał eufemistycznie swój "sukces" połowicznym. To musi być naprawdę słabo, ale planu B "Wiadomości" nie przygotowały, no i wyszło... jak zwykle. Ale to zdziwienie to jeszcze nic w porównaniu ze zdziwieniem, które ogarnęło nas, kiedy spojrzeliśmy do redakcyjnej skrzynki mailowej redakcja@wPolityce.pl. Dostaliśmy na nią taki oto komunikat od TVP Info: Ponad połowa Polaków uważa, iż fakt, że nasz kraj jest członkiem Unii Europejskiej nic nie zmienił w ich życiu. Co więcej, 16 proc. badanych twierdzi, że UE zmieniła ich życie na gorsze – to wyniki badań przeprowadzonych przez TNS Polska na zlecenie „Wiadomości” TVP1. Tylko 27 procent Polaków oceniło pozytywnie wpływ naszego członkostwa w Unii europejskiej na ich życie. 16 procent respondentów TNS Polska uważa, że ich sytuacja życiowa w związku z wejściem Polski do Unii Europejskiej wręcz się pogorszyła. Zdaniem ponad połowy badanych (54 procent) nic się nie zmieniło. 3 procent ankietowanych miało problem z odpowiedzią na pytanie, w jaki sposób członkostwo Polski w UE wpłynęło na ich życie. Jeśli chodzi o nastawienie Polaków do zmian, do których doszło w Polsce po wejściu do Unii Europejskiej, to dominującym elementem jest poczucie, że wszystko się toczy tak, jak dawniej. Okazało się, że zmiany rozłożone zostały na lata, nie były skokowe – tak wyniki badań przeprowadzonych przez TNS dla „Wiadomości” skomentował dr Jarosław Flis z UJ. Badania na zlecenie TVP S.A. przeprowadzono w dniach 21-22 listopada, na reprezentatywnej grupie 1000 dorosłych mieszkańców Polski. Coś tu jest "nie halo". Albo Kraśko zajęty brylowaniem na europejskich salonikach czegoś nie dopatrzył i ktoś za jego plecami wysłał do mediów wyniki badań, za które "Wiadomości" zapłaciły, ale jakoś nie wzięły pod uwagę (z powodów merytorycznych rzecz jasna), albo dystans pomiędzy redakcją "Wiadomości" (piętro 5) a redakcją TVP Info (piętro bodajże 2) tak się zwiększył, że panuje tam zupełnie inna rzeczywistość. Wuj

Słowacja "nie pęka" i odrzuca zalecenia Komisji Europejskiej w sprawie wymazania krzyży i aureol ze swojej monety dwueurowej Pod presją opinii publicznej, episkopatu i polityków Narodowy Bank Słowacki (NBS) postanowił w piątek odrzucić zalecenia Komisji Europejskiej dotyczące projektu nowej monety. Na projekcie monety z wizerunkami świętych Cyryla i Metodego pozostaną krzyże na ornatach i aureole nad ich głowami. Rada Narodowego Banku Słowacji wysyła do Brukseli pierwotny projekt, zdając sobie sprawę, że Komisja Europejska może go odrzucić. Niemniej presja słowackiego społeczeństwa jest tak niewyobrażalna, że musimy ją respektować, nawet jeśli podejmujemy ryzyko, że moneta nie zostanie wydana - oświadczyła rzeczniczka NBS Petra Pauerova. Skandal wybuchł 17 listopada kiedy słowackie media ujawniły, że projekt monety o nominalnej wartości 2 euro, która ma zostać wydana w maju przyszłego roku przez Narodowy Bank Słowacki (NSB) w związku z 1150. rocznicą przybycia obu świętych na Morawy, musi zostać zmieniony. Z ornatów obu świętych ma zniknąć znak krzyża a znad ich głów - aureole. Petra Pauerova powiedziała wówczas

że Komisja Europejska przychylając się do 'propozycji niektórych krajów Wspólnoty' zaleciła usunięcie wspomnianych atrybutów z pierwotnego projektu monety. Ponieważ moneta zostanie dopuszczona do obiegu we wszystkich krajach strefy euro, jej projekt powinien respektować zasady 'neutralności religijnej' - wyjaśniła dziennikowi "Pravda" Petra Pauerova. Oświadczenie Narodowego Banku Słowacji wywołało burzę medialną  i społeczną w kraju. Oburzeni Słowacy zasypywali ministerstwo spraw zagranicznych i redakcje mediów elektronicznych tysiącami maili i telefonów żądając aby władze nie ustępowały Brukseli. Słowacki episkopat nie zawahał się użyć słowa "hańba". Rezygnację  z podstawowych atrybutów towarzyszących wyobrażeniom świętych Cyryla i Metodego uznajemy za brak respektowania chrześcijańskich tradycji Europy - stwierdził z oburzeniem rzecznik episkopatu Jozef Kovaczik. Za powrotem do pierwotnego projektu i nie ustępowaniem Brukseli opowiedziały się wszystkie ugrupowania polityczne. Dyskusję zapoczątkowała chadecja, żądając aby premier Robert Fico poruszył całą sprawę na unijnym szczycie. Rządzący, lewicowy "SMER" poparł zalecenie wszystkich ugrupowań parlamentarnych. Oliwy do ognia dolała eurodeputowana Słowacji Anna Zaborska, która ujawniła słowackim mediom, że przeciw pierwotnemu projektowi monety wypowiedziały się negatywne dwa kraje: Grecja i Francja, co wywołało falę kolejnych polemik w mediach. Przykro o tym mówić ale jeśli te dwa kraje nie akceptują chrześcijańskich korzeni Europy to niech nie wprowadzają tej monety do obiegu - napisał słowacki dziennik "SME". Św. Cyryl (827-869) i św. Metody (815-885) to bracia sołuńscy, misjonarze, którzy prowadzili w IX wieku misje chrystianizacyjne, również na ziemiach zamieszkałych przez Słowian. To właśnie im słowiańska część Europy zawdzięcza przyjęcie wiary chrześcijańskiej i jej zakorzenienie się w kulturze. Święci Kościoła katolickiego, Kościoła Prawosławnego, nazwani Apostołami Słowian, opuścili w roku 862 Bizancjum na prośbę księcia morawskiego Rościsława i udali się na Morawy. Ich działalność, mająca przeciwdziałać wpływom łacińsko-niemieckim, zapoczątkowała rozwój języka i piśmiennictwa słowiańskiego. Święty Cyryl ułożył alfabet słowiański, tzw. głagolicę. Obaj święci wspólnie przygotowali słowiański przekład "Ewangelii", "Dziejów Apostolskich", "Psałterza" i niektórych tekstów liturgicznych. Papież Jan Paweł II nadał im tytuł patronów Europy. Święto liturgiczne obu patronów jest obchodzone w Kościele katolickim 14 lutego. W ikonografii święci przedstawiani są w strojach pontyfikalnych jako biskupi greccy lub łacińscy. Ich atrybutami są krzyż, księga i rozwinięty zwój z alfabetem słowiańskim - głagolicą.
Andrzej Niewiadowski

Porypany IPN na UPA-N Weterani Wojska Polskiego w roli katów na ławie oskarżonych o ludobójstwo, a uczestnicy Holokaustu i ludobójstwa Polaków w roli ofiar z ręka wyciągniętą po odszkodowania ? Infonurt2 : po co się uczyć  historii w polskich uczelniach  dla przygłupów - przecież mozna samem pisać bzdury!

http://www.youtube.com/watch?v=ISpHAniVf-c      

Prof. dr hab. Edward Prus i Andrzej Lepper - Eksterminacja Polaków 1/2

IPN zmieni historię?
http://www.nasze-slowo.pl/%D0%BF%D0%B0%D1%80%D0%BB%D0%B0%D0%BC%D0%B5%D0%BD%D1%82%D1%81%D1%8C%D0%BA%D0%B8%D0%B9-%D0%BA%D1%80%D0%BE%D0%BA-%D0%B4%D0%BE-%D0%B7%D0%B0%D1%81%D1%83%D0%B4%D0%B6%D0%B5%D0%BD%D0%BD%D1%8F-%D0%B0%D0%BA/
Parlamentarny pierwszy krok do potępienia Akcji "Wisła" został zrobiony, Grzegorz Spodaryk
Projekt uchwały potępiającej Akcji "Wisła" jednomyślnie przyjęli 8 listopada 2012 roku posłowie Sejmowej komisji mniejszości narodowych. Los dokumentu zależy przede wszystkim od decyzji Marszałka Sejmu, a następnie - całego polskiego Sejmu. "Teraz sytuacja jest nieco inna niż 20 lat temu, pojawiło się pozytywne podejście do kwestii potępienia deportacji, i dlatego sprawa ruszyła z miejsca" - powiedział przewodniczący, poseł Myron Sycz, który nie ukrywał nadziei ostatecznego przyjęcia Uchwały przez Sejm RP. Ekspertami doradzającymi w sejmowej debacie na temat akcji "Wisła" byli (od prawej): prawnik Piotr Fedusio i historycy Jewhen Misyło, Roman Drozd, Grzegorz Motyka. Zdjęcie wykonane przez Grzegorza Spodaryka W projekcie uchwały wskazano w szczególności, że "Akcja" Wisła "była pogwałceniem podstawowych praw człowieka." Autorzy podkreślają również, że w trakcie deportacji zastosowano charakterystyczną dla systemów totalitarnych zasadę odpowiedzialności zbiorowej, która nigdy nie może być podstawą polityki demokratycznego państwa. Zwraca się uwagę na fakt, że szczególnego potępienia wymaga fakt uwięzienia w Centralnym Obozie Pracy w Jaworznie około czterech tysięcy ukraińskich przesiedleńców, którzy zostali skazani na pobyt tam bez żadnych dowodów i wyłącznie w oparciu o kryterium pochodzenia narodowego. W projekcie rezolucji wyrażono również nadzieję na dalszy rozwój procesu polsko-ukraińskiego pojednania, a tragiczna przeszłość sąsiadujących ze sobą narodów stanie się przestrogą przed próbami łamania praw człowieka na świecie. Autorzy zauważają, że po potępieniu Akcja "Wisła" przez Senat RP w 1990 roku konieczne jest teraz podjęcie takiej decyzji przez Sejm RP.
Należy zauważyć, że w posiedzeniu Komisji i w głosowaniu nie brali udziału ci politycy, którzy bardzo często wiążą sprawą Akcji "Wisła" z tragicznymi wydarzeniami na Wołyniu i polskimi ofiarami tego konfliktu. Przewodniczący Związku Ukraińców w Polsce Petro Tyma jest przekonany, że takie porównania są bezpodstawne. Uważa jednak, że takie schematyczne podejście do tematu nadal występuje, ponieważ polski i ukraiński parlamenty dotychczas nie uchwaliły, mimo wcześniejszych deklaracji, wspólnej rezolucji w sprawie Tragedii Wołyńskiej. W ocenie Petra Tymy, potępienie Akcji "Wisła" przez Sejm byłby takim krokiem, który ograniczy spekulacje wokół tych wydarzeń. Jednocześnie otworzy drogę do rozstrzygnięcia wciąż nie rozwiązanych spraw własności deportowanych Ukraińców. W sejmowej debacie na temat charakteru akcji "Wisła" i jej wpływu na współczesne stosunki polsko-ukraińskie uczestniczyli w roli ekspertów historycy Roman Drozd, Jewhen Misyło, Bohdan Halczak, Grzegorz Motyka i prawnik Petro Fedusio. W zgodnej ocenie wszystkich historyków celem Akcji "Wisła" była nie tylko likwidacja Ukraińskiej Powstańczej Armii, ale przede wszystkim całkowita asymilacja ukraińskiej ludności cywilnej i stworzenie jednorodnego narodowo państwa. Profesor R. Drozd przypominał, że na takie właśnie intencje wskazuje choćby to, że ludzie byli wysiedlani z regionów takich jak zachodnia Łemkowszczyzna, gdzie ukraińskie podziemie nie działało. Ponadto deportacja objęła również tych Ukraińców, którzy byli lojalni wobec władz komunistycznych, w ocenie historyka jest to kolejny dowód, że decydujący był czynnik narodowościowy. Opinia ta została potwierdzona na członka Rady Instytutu Pamięci Narodowej (IPN) dr G. Motyki, który podczas posiedzenia mówił, w szczególności, że: "Teza o wynarodowieniu ukraińskiej ludności cywilnej  jest najbardziej prawdopodobna". Według Grzegorza Motyki, polscy komuniści w ogóle w małym stopniu zajmowali się działalnością UPA, ponieważ ważniejsza dla nich była walka z polską Armią Krajową i fałszowanie wyborów, które miało na celu wzmocnienie komunistycznego ustroju w państwie. G. Motyka mówił, że Akcja "Wisła" nie była jedynym sposobem rozwiązania problemu ukraińskiego podziemia, ale, z punktu widzenia komunistów, była to najłatwiejsza metoda. W ocenie historyka, porównywanie tragedii na Wołyniu z Akcją "Wisła" - to pozostałości komunistycznej propagandy, którzy potrzebowali stworzyć wrażenie, że z powodzeniem rozwiązują problem wywołany przez ukraińskich nacjonalistów. W rzeczywistości komuniści nie pragnęli zemsty za Wołyń, ponieważ, jak zauważył Motyka, dla nich ważne było tylko "tu i teraz". Z kolei przewodniczący Ukraińskiego Towarzystwa Historycznego w Polsce Bohdan Halczak podkreślał, że liczba ocalałych jeszcze dokumentów na temat Akcji "Wisła" w żaden sposób nie może obronić tezy o zgodności z prawem decyzji o deportacji. Jego zdaniem, podobne próby mogą być łatwo obalone, wystarczy porównać kilka liczb: 20.000 komunistycznych funkcjonariuszy, dodatkowo wspieranych przez "towarzyszy" z ówczesnej Czechosłowacji, wyruszyło przeciwko 2 tysiącom ukraińskich partyzantów. O zachowanych dokumentach przypominał też historyk Jewhen Misyło. W jego ocenie, dziś jest znacznie łatwiej pracować historykom, ponieważ większość dokumentów jest już odtajniona, a ponadto naukowcy mogą jeszcze liczyć na wsparcie z Instytutu Pamięci Narodowej. W dyskusji na temat Akcji "Wisła" bardzo często podkreśla się, że impuls do jej przeprowadzenia wyszedł z Moskwy, ale Jewhen Misyło wyznał, że dotychczas nie spotkał się z żadnym dokumentem potwierdzającym taką tezę. Ale, jak mówił w Sejmie historyk, w swojej nowej książce opublikował dokumenty wskazujące, że Sowieci dopiero od strony polskiej dowiedzieli się  o zamiarach Warszawy w stosunku do Ukraińców.
"W mojej opinii, decyzja ta została podjęta samodzielnie przez Biuro Polityczne Komitetu Centralnego Polskiej Partii Robotniczej" - wskazał Jewhen Misyło sprawców bezpośrednio odpowiedzialnych za deportację Ukraińców. Według niego, stworzenie kartotek wszystkich deportowanych w wieku ponad 14 lat - jest to kolejny dowód na to, że komuniści bardziej potrzebowali walki z ludności cywilnej niż ze zbrojnym podziemiem ukraińskim. Historyk zwrócił uwagę na fakt, że nadal nie wiadomo, co stało się z tymi kartotekami. Kolejna rocznica Akcji "Wisła" kończy się nie tylko sejmową inicjatywą jej potępienia. Niedawno IPN zdecydował się wznowić śledztwo w sprawie komunistycznej zbrodni, która jest także zbrodnią przeciwko ludzkości. W sprawie wznowienia śledztwa Związek Ukraińców w Polsce wnioskował w 2007 roku, jednak IPN nie znalazł do tego podstaw, a Sąd Apelacyjny w Warszawie w 2009 podtrzymał to stanowisko. Z informacji IPN można dowiedzieć o wznowieniu sprawy, ponieważ uważa się teraz, że za punkt wyjścia do jej rozpatrzenia należy uznać decyzję innego organu komunistycznej władzy. Ponadto dotychczas prokuratorzy IPN nie brali pod uwagę przymusowego charakteru wysiedlenia i faktu utworzenia obozu w Jaworznie, gdzie byli uwięzieni Ukraińcy. Jednocześnie IPN przyznaje, że poprzednie dochodzenie nie było prowadzone zgodnie z zasadą "wszechstronnego wyjaśnienia okoliczności sprawy, a zwłaszcza ustalenia osób poszkodowanych". Oto więc pojawiła się szansa, że Akcja "Wisła" doczeka się nie tylko symbolicznego potępienia na najwyższym szczeblu władzy państwowej, ale całkiem możliwe, także dodatkowej i ważniejszej sprawiedliwej oceny prawnej. Miejmy nadzieję, że tej decyzji wreszcie doczekają się ci, którzy w 1947 roku ucierpieli osobiście. Chociaż w trakcie posiedzenia komisji mniejszości narodowych wyraźnie powiedziano, że Akcji "Wisła" i polskich cierpień na Wołyniu w roku 1943 nie można porównywać, to jednak warto zrobić wszystko, aby między Polakami i Ukraińcami te wydarzenia nie stały zawsze jako problemy nie wyjaśnione.

Macierewicz Wrócimy do polityki mocarstwowej Lecha Kaczyńskiego Friedman „ Macie państwo między Niemcami a Rosją. Żaden Polak nie może przewidzieć, co się stanie z sąsiadami w przyszłości, a liderzy polityczni powinni przygotowywać kraj na najgorsze. „Friedman „Aby zacząć myśleć o polskiej strategii, musimy pamiętać, że w XVII wieku Polska, w unii z Litwą, była jednym z głównym mocarstw europejskich „....(więcej)

Roger Scruton, filozof „W historii Polski co pewien czas powtarzał się ten sam straszliwy dla was scenariusz – Niemcy i Rosja dogadywały się nad waszymi plecami i was niszczyły. Powiem teraz coś, co może zabrzmieć szokująco, ale obawiam się, że taki scenariusz może się powtórzyć. „....”Upadek Unii może mieć dla Polski bardzo negatywne konsekwencje. Nie można wykluczyć, że takie wydarzenie pociągnie za sobą wybuch jakiegoś europejskiego konfliktu, zmianę status quo, która może mocno uderzyć w Polskę. Obawiam się jednak, że jest to proces, którego nie uda się zatrzymać. „....”Analityk George Friedman uważa, że Polska powinna stać się europejskim Izraelem. Uzbroić się po uszy i przygotować na najgorsze. Obawiam się, że w przypadku Polski nie da się przygotować na najgorsze.”....”Unia Europejska jako polityczna czy gospodarcza struktura jest martwa. Jest fikcją, złudzeniem. „....”trudno odmówić logiki argumentom, że lepiej, jeżeli Niemcy osiągają swoje cele za pomocą środków pokojowych niż militarnych.„....(źródło)

Friedman „ Macie państwo między Niemcami a Rosją. Żaden Polak nie może przewidzieć, co się stanie z sąsiadami w przyszłości, a liderzy polityczni powinni przygotowywać kraj na najgorsze. „.....” Może Polska powinna więc zbudować regionalny sojusz w Europie Centralnej? „...”To międzywojenna idea Józefa Piłsudskiego. Sojusz ze Słowacją, Węgrami, Rumunią i Bułgarią może zapewnić Polsce bezpieczeństwo. Piłsudski rozumiał, że Polska jako lider Europy Środkowej jest w stanie taki sojusz skonstruować „....(więcej)

Polska , a faktycznie Rzeczpospolita Obojga Narodów , bo Polska nie była wtedy podmiotem politycznym byłą mocarstwem . Lech Kaczyński realizował politykę , która jest odwieczną polska racją stanu . Tak zwaną politykę jagiellońska . To polityka serwilizmu wobec Niemiec stronnictwa pruskiego, na czele którego stoi Tusk jest wypadkiem przy pracy . Obozem nowej Targowicy . Te opinie znajdujące się powyżej są tłem dla wywiadu Macierewicza , z którego najważniejsze tezy przedstawiam pod spodem . Wypowiedź Macierewicza jest niezwykle ważna, gdyż jest tam jasno sformułowana polska racja stanu oraz dalekosiężny program dotyczący polityki zagranicznej .Oczywiście po obaleniu II Komuny i dojściu Obozu Patriotycznego do władzy .Jeśli państwo dobrze wczytacie się w tekst Macierewicza to zobaczycie w nim plany odbudowy I Rzeczpospolitej. Chodzi tutaj o tezę Macierewicza,że słabość Polski i sytuacja geopolityczna zmusiła Polskę do zawarcia traktatu ryskiego . Aby zrozumieć o co Macierewiczowi chodziło muszę odwołać się do świetnego tekstu Piotra Zychowicza Zychowicz „„Rok 1920 był momentem zwrotnym w dziejach Polaków. To właśnie wtedy, mimo militarnego zwycięstwa, ostatecznie umarła idea Polski wielkiej, która rozciąga się na szerokich połaciach Europy Wschodniej, swymi granicami sięgającej niemal po mury Kremla i po stepy Zaporoża, której obywatele mówili dziesiątkami języków i wznosili modły w kościołach, cerkwiach, synagogach, zborach i meczetach. ”...” To właśnie w Rydze Polska ostatecznie wyparła się idei jagiellońskiej – porozumienia narodów znajdujących się między Niemcami a Rosją. Jedynej koncepcji, która może zapewnić Polsce, że będzie liczącym się graczem, a nie średnim państwem, z wynikającymi z historii ambicjami, ale bez potencjału, by je zrealizować.”...(więcej)

Tezy Macierewicza nie są żadnym odkryciem. Są łatwymi do rozpoznania obiektywnymi wnioskami geopolitycznymi . Dokładnie to samo myśleli 600 lat temu polscy i litewscy mężowie stanu . Dzisiaj to samo mówi Friedman , Scruton , czy Brzeziński . Polska musi wrócić na tory polityki mocarstwowej , czyli takiej , która pozwoli odbudować mocarstwo jakim była I Rzeczpospolita . Prezydent Lech Kaczyński prowadził genialna politykę budowy potężnego sojuszu , opartego na osi polsko ukraińskiej . Sojusz ten ma głęboki historyczne znaczenie. Warto pamiętać ,że to Ukraińscy wsparli Polaków przeciw magnatom litewskim i białoruskim w sprawie budowy I Rzeczpospolitej . Dokonali secesji województw ukraińskich z Wielkiego Księstwa Litewskiego i dokonali inkorporacji swoich ziem do bytu politycznego zwanego Koroną Królestw Polskiego. Determinacja Ukraińców do utworzenia I Rzeczpospolitej była decydująca . Warto zwrócić uwagę na woli Macierewicza oparciu się na trwałym sojuszu z USA . O tym ,że polityka mocarstwowa , polityka jegiellońska prezydenta Lecha Kaczyńskiego to racja stanu wszystkich zagrożonych przez Niemcy i Rosję krajów Europy Środkowej , ale również i kaukaskich najlepiej świadczy dążenie Orbana do ścisłego sojuszu z Polską Kaczyńskich . Zanim przejdę do Orbana chciałbym zwrócić uwagę na niezwykle ważne jeśli chodzi o budowę sojuszu z Ukrainą przemówienie prezydenta Lecha Kaczyńskiego, którego video zamieszczam pod spodem. Macierewicz „Lech Kaczyński, mimo problemów, z jakimi musiał się borykać, był samodzielnym politykiem i skutecznie bronił suwerenności państwa. I dlatego uważam, że był najwybitniejszym polskim prezydentem. „....”Moim zdaniem Lech Kaczyński był najwybitniejszym prezydentem w dziejach Polski. Największym sukcesem jego prezydentury było zbudowanie sojuszu państw i narodów Europy Środkowej. Wcześniejideę porozumienia państw położonych między Rosją a Niemcami propagował Józef Piłsudski– uniemożliwiła wówczas jej realizację słabość Polski i sytuacja geopolityczna.Te okoliczności zmusiły nas do zawarcia traktatu ryskiego po wojnie polsko-bolszewickiej. Oznaczało to rezygnację z programu budowy szerokiego porozumienia Europy Środkowej. W latach 40. wrócił do tego pomysłu, choć w innym zakresie, Władysław Sikorski. Dziś jest oczywiste, że budowa sojuszu w Europie Środkowej to nasza racja stanu. Prezydent Lech Kaczyński ideę przekształcił w realny projekt polityczny. Dzięki sprzyjającym warunkom gospodarczo-politycznym udało się to przeprowadzić w ciągu czterech lat, a więc błyskawicznie. Z tej koncepcji dzisiaj pozostały tylko drzazgi,ale mam nadzieję, że dzięki solidnym fundamentom narodowym, kiedy zmieni się władza w Polsce, będzie można do niej powrócić. Sojusz środkowoeuropejski w porozumieniu ze Stanami Zjednoczonymi jest fundamentem polskiej racji stanu. Podobnie jak od ponad 300 lat podstawą racji stanu Wielkiej Brytanii jest utrzymanie równowagi sił w Europie i niedopuszczenie do powstania tam państwa hegemona, a racją stanu Rosji imperialnej jest sojusz z Niemcami. „.....(źródło)

Premier Węgier Viktor Orban z pierwszą zagraniczną wizytą przyjedzie do Warszawy–poinformował "Rz" nowy wicepremier i prawa ręka przywódcy FideszuTibor Navracsics, który od dawna za tym lobbował”…” –To nasz moralny obowiązek wobec Polski – naszego tradycyjnego sojusznika – uważa Navracsics.Zarówno on, jak i nowy szef węgierskiej dyplomacji Janos Martonyi chcą, by Węgry ożywiły swoje relacje z Polską „....(więcej )

Victor Orban „Przyjaźń polsko-węgierska oparta na istniejącej od zarania dziejów solidarnościmiędzy naszymi narodami może być traktowana jakoideowy pierwowzór Unii Europejskiej–pisze premier Węgier „ …...”Dlaczego Europa Środkowa jest dla nas ważna? Przede wszystkim dlatego, że ją kochamy.Region ten jest większą ojczyzną, zarówno dla nas, Węgrów, jak i pozostałych narodów zamieszkujących te tereny. Stąd bierze się naturalne dla nas, Węgrów, uczucie, że w Polsce czujemy się znacznie bardziej u siebie niż w innych rejonach świata. Między krajami Europy Środkowej jest bowiem pewne podobieństwo, mieszkające na tym obszarze narody tworzą wspólnotę i jako jej członkowie – jak zwykło się mówić – "rozumieją się w pół słowa".”…”Pewne natomiast jest to, że zawierane są nowe porozumienia i sojusze, a tenproces daje nam, narodom środkowoeuropejskim, wielkie możliwości. Cały region może zostać dowartościowany, jeśli zdołamy sprostać temu procesowi iwystąpić w jego ramach jako inicjatorzy. „.....”Przytoczył on słowa wypowiedziane ponad 1000 lat temu przez papieża Sylwestra II, który przekazując przedstawicielowi narodu węgierskiego klejnoty koronne, podobno napomniał stojących przed nimposłów polskich i węgierskich,by póki świat światemich narody żyły w przyjaźni, wzajemnie się wspierając, bo gdyby którykolwiek z nich chciał przyczynić się do zguby drugiego, także na siebie ściągnie nieszczęście”..(więcej)

Premier Węgier Wiktor Orban mówił, żebez wielkiego poparcia Polski, Węgry nie byłyby wolnym krajem. Przypomniał, że Polacy dali światu papieża i "Solidarność", a przez to wolność i niezależność poglądów.Szef węgierskiego rządu mówił, że rozpoczyna się nowy i nieznany rozdział w historii ludzkości i obawiamy się, że możemy utracić wartości, które są tak ważne dla nas. Wiktor Orban mówił, że Węgrzy życzą Polakom: niech pan Bóg da wam dużo siły, zdrowia, niech da dobrych sąsiadów, sprawdzonych partnerów, dużo dzieci i dużo pracy, która będzie miała owoce i sens”....(więcej)

Friedman „”Polska strategia narodowa obraca się wokół jednej, egzystencjalnej kwestii: jak zachować tożsamość narodową i niepodległość„....”Dla niektórych krajów geopolityka jest kwestią marginalną. Dla Polski stanowi o istocie jej egzystencji. „...”Dziś wiara w Unię Europejską i NATO, zamiast uznania, że państwa muszą w ostatecznym rozrachunku same zadbać o swoje narodowe bezpieczeństwo, to kwestia, z którą Polska musi się zmierzyć. ”Wyciągając wnioski ze swojej historii Polska wie, że musi zachować niezależność i uniknąć obcej okupacji – kwestia ta przesłania wszystkie inne „....”Idealnym rozwiązaniem tego fundamentalnego problemu wobec którego stoi Polska, granicząc z potężnymi Niemcami i Rosją, jest stanie się buforem, z którym Berlin i Moskwa się liczą „....(więcej)

„Lech Kaczyński opowiedział się za Europą współpracy, wolną od dominacji państw. W takiej Europie Polska i Ukraina mogłyby być jednym z ważniejszych sojuszy dużych państw. Jego zdaniem, nasza współpraca powinny dotyczyć gospodarki, kultury, a przede wszystkim kwestii politycznych. Polski prezydent ponownie zadeklarował poparcie dla unijnych i NATO-wskich aspiracji Ukrainy. „....(więcej)

Z listu Kaczyńskiego „ Polska jest najbardziej wytrwałym sojusznikiem USA w Europie. Jest nieustannie zaangażowana we współpracę polityczną i militarną z Waszyngtonem. Świętej pamięci Prezydent Polski Lech Kaczyński, a także mój rząd partii Prawo i Sprawiedliwość, konsekwentniebudowały sojusz dużych i mniejszych państwEuropy Środkowo-Wschodniej. Jego osią były kraje bałtyckie(Litwa, Łotwa, Estonia) orazkraje Grupy Wyszehradzkiej (Polska, Czechy, Słowacja i Węgry). Zrobiliśmy wiele, aby do struktur europejskich i NATO przybliżyć dawne republiki ZSRR, takie jakUkraina, a także Gruzja, Azerbejdżan i Armenia oraz Mołdowa. Realizując interesy narodowe i regionalne, zderzaliśmy się z polityką zagraniczną Rosji, która systematycznie odbudowuje swoją strefę wpływów - fakt często pomijany przez amerykańskich i europejskich polityków.”…” Dzisiaj sytuacja jest całkiem inna w okresie poszerzenia UE w 2004 r. Niemniej, nasz priorytet powiększania roli Europy Środkowo-Wschodniej pozostaje niezmienny i wierzymy, że działa on w interesie sojuszu transatlantyckiego. Kraje, które niedawno odzyskały wolność i zerwały z Moskwą - także dzięki fenomenowi polskiej „Solidarności” - oczekująpartnerskich i poważnych relacji z Waszyngtonem.Relacje pomiędzy Europy Środkowo-Wschodnią i USA muszą być ulicą dwukierunkową. Kraje naszego regionu również są zaniepokojone polityką Teheranu czy sytuacją na Bliskim Wschodzie niemniej,nasz region musi mięć zapewnioną ochronę i bezpieczeństwo”…”Europa w 2010 roku jest zdominowana przez największe państwa członkowskie UE w dużo większym stopniu niż to miało miejsce w roku 2004. Traktat Lizboński nie pomógł zrealizować obietnicy znacznego zwiększenia roli Europy w polityce międzynarodowej. Ten instrument nie załagodził także skutków światowego kryzysu finansowego.”…” Obecnie jesteśmy świadkami prób pomniejszania roli naszego regionu w Europie „...(więcej)

Sikorski w expose „ Z Niemcami łączy nas wspólnota interesów i demokratycznych wartości. Kraj ten ugruntował swoją kluczową pozycję na Kontynencie. W naszym interesie jest, aby Niemcy oddziaływały na Europę w ramach mechanizmu konsultacji, na które państwa członkowskie - a więc także my - mają spory wpływ. Alternatywa, czyli przywództwo Niemiec „metodami tradycyjnymi”, jak to ujął pewien polityk CDU, byłaby gorsza. „.....(więcej)

Anne Applebaum „ ,,, co faktycznie powiedział prezydent / Niemiec /: „kraj takiej wielkości jak nasz, tak skupiony na eksporcie a więc zależny od handlu zagranicznego musi być świadom, że użycie wojska jest konieczne w nadzwyczajnych sytuacjach, by chronić nasze interesy” ….”Ale wydaje się dziwne, że prezydent państwa, którego gospodarka zależy od eksportu (w tym do krajów rządzonych przez autorytarne reżimy), nie ma prawa głośno rozważać militarnych konsekwencji, jakie wynikają z decyzji podejmowanych w kategoriach ekonomicznych „......(więcej)

„Ponad dwa tysiące ludzi z kłosami zboża w dłoniach przemaszerowało w sobotę ulicami Kijowa do Pomnika Pamięci Ofiar Wielkiego Głodu na Ukrainie w latach 1932-33. Historycy szacują, że tragedia ta mogła pochłonąć nawet 10 milionów istnień."W tamtych czasach mógł nas uratować chleb. Teraz uratuje nas pamięć".....”W obchodach Dnia Pamięci Ofiar Wielkiego Głodu, który przypada w ostatnią sobotę listopada, wzięli udział politycy opozycji, nie było jednak przedstawicieli władz. Prezydent Wiktor Janukowycz, który uważa, że Wielki Głód nie był ludobójstwem na narodzie ukraińskim, lecz "wspólną tragedią" wszystkich mieszkańców Związku Radzieckiego, złożył hołd ofiarom tragedii dzień wcześniej. „.....(źródło)

Staniłko „Po trzecie wreszcie, polityka Lecha Kaczyńskiego zmierzała do politycznego zintegrowania krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Działania prezydenta nie przyniosły spodziewanych szybkich skutków, bo też tego typu wysiłki rzadko kończą się szybkim powodzeniem, jednak w oczach rosyjskich strategów i elit politycznych ich logika była całkowicie jasna i niebywale szkodliwa dla rosyjskich zamierzeń. Prezydent Kaczyński dążył bowiem do zbudowania trwałej koalicji Polski – jako lidera Europy Środkowej– nie tylko z krajami tzw. nowej Europy, ale również z krajami tzw. BUMAGI, czyli Białorusi, Ukrainy, Mołdawii, Azerbejdżanu, Gruzji i Armenii. Ta strategia zbudowana była na tradycyjnym polskim myśleniu geopolitycznym, którego korzenie sięgają czasów jagiellońskich „...(więcej)

Profesor Chodakiewicz „Polska naturalnie powinna zostać w Sojuszu, ale powinna zacząć dbać o własna obronę, a więc o broń nuklearną. „.....”Warszawa powinna dążyć do tego, aby Kaliningrad jak najszybciej wcielić do państwa litewskiego. To powinno być załatwione zaraz po 1991 r „...(więcej)

Piotr Zychowicz napisał w Rzeczpospolitej „Rok 1920” Przegrane zwycięstwo” Oto parę fragmentów „Rok 1920 był momentem zwrotnym w dziejach Polaków. To właśnie wtedy, mimo militarnego zwycięstwa, ostatecznie umarła idea Polski wielkiej, która rozciąga się na szerokich połaciach Europy Wschodniej, swymi granicami sięgającej niemal po mury Kremla i po stepy Zaporoża, której obywatele mówili dziesiątkami języków i wznosili modły w kościołach, cerkwiach, synagogach, zborach i meczetach. ”...” To właśnie w Rydze Polska ostatecznie wyparła się idei jagiellońskiej – porozumienia narodów znajdujących się między Niemcami a Rosją. Jedynej koncepcji, która może zapewnić Polsce, że będzie liczącym się graczem, a nie średnim państwem, z wynikającymi z historii ambicjami, ale bez potencjału, by je zrealizować. „…„W 1920 roku zaczęła się Polska nacjonalistyczna, ograniczona w istocie do potencjału tylko jednego z tworzących ją niegdyś narodów.Czymże jest bowiem te 25 – 35 milionów Polaków, gdy z jednej strony ma się Niemcy, a z drugiej Rosję.”…” Zgodnie z tą ostatnią (zrealizowaną w Rydze) Polska miała być państwem opartym na plemiennej wspólnocie krwi, nie zaś wielonarodową Rzecząpospolitą. Jak obrazowo postulował Roman Dmowski w 1919 roku, „skróćmy tę Polskę trochę”....(więcej)

Sieradzki „ WikiLeaks – Radosław Sikorski prywatnie uważa Niemcy za „rosyjskiego konia trojańskiego w Europie i NATO". ..185 tys. świetnie wyszkolonych i wyposażonych w najnowocześniejszy sprzęt zawodowców.".....” za lata 2005–2009 niemiecki eksport broni podwoił się i wynosił 11 proc. globalnego eksportu broni.”..." na trzecim miejscu na świecie pod względem eksportu broni. Po Stanach Zjednoczonych i Rosji.”....”W razie jakiejś potrzeby mobilizacyjnej wystarczy Niemcom zatrzymać tę rzekę stali w kraju...”.....”W ubiegłym roku doszło do podpisania największej w historii umowy przemysłowo-militarnej między Niemcami a Rosją.”...” Metamorfoza niemieckiej armii”......” w bojową armię ekspedycyjną ma się dokonywać przez najbliższe pięć–osiem lat„”.....Nasz zachodni sąsiad jest zbyt potężnym państwem, o rozległych aspiracjach politycznych,”.....”A Polska dla swojego dobra musi brać pod uwagę rozwój różnych scenariuszy. Nawet wbrew oficjalnym opiniom pewnych siebie ministrów. „....(więcej) Marek Mojsiewicz

Idą trudne czasy Z prof. Andrzejem Kaźmierczakiem, członkiem Rady Polityki Pieniężnej, wykładowcą i pracownikiem Katedry Bankowości Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie, rozmawia Mariusz Kamieniecki Panie Profesorze, jak z perspektywy Rady Polityki Pieniężnej rysuje się sytuacja banków w Polsce i co oznacza dla potencjalnych kredytobiorców? - W polskiej gospodarce mamy do czynienia z inflacją, która - jak przewidujemy - będzie się stopniowo obniżała. Stąd Rada Polityki Pieniężnej podjęła decyzję o stopniowym obniżaniu stóp procentowych. Prognozy na najbliższe dwa lata pokazują, że mniej więcej w połowie 2013 r. zbliżymy się do celu inflacyjnego, gdzie inflacja będzie wynosiła ok. 2,5 procent. Zresztą w końcu br. może to już być poniżej 3 procent. Skoro bank centralny będzie obniżał podstawowe stopy procentowe, to w ślad za tym również banki komercyjne powinny zmniejszać oprocentowanie kredytów. Jest to bardzo istotne zwłaszcza dla tych, którzy zaciągnęli kredyty na zakup mieszkania w złotówkach, oraz ważne dla przedsiębiorców. Im niższa stopa oprocentowania kredytu, tym popyt na kredyt większy. Ma to szczególne znaczenie dla sektora małych i średnich przedsiębiorstw. Ich rozwój w dużej mierze zależy od zasilania zewnętrznego, od pomocy finansowej ze strony banku w formie kredytu. Dzięki obniżce jest nadzieja, że akcja kredytowa banków wzrośnie, co będzie sprzyjało ożywieniu aktywności gospodarczej przedsiębiorstw.

Obniżka stóp procentowych może przełożyć się na poprawę sytuacji polskiej gospodarki? - To niewątpliwie ważne, aczkolwiek trudne pytanie, bo od strony czysto podręcznikowej tak powinno być. Mechanizm działania kanału stopy procentowej mówi, że jeżeli obniża się cena kredytu, to powinno to zachęcić przedsiębiorstwa i gospodarstwa domowe do zaciągania pożyczek. Trzeba pamiętać, że kredyt to dodatkowy dochód dla tego, kto go zaciąga. W przypadku przedsiębiorstw, jeżeli wzrosłaby akcja kredytowa, to fundusze te zostałyby przeznaczone na rozwój, w ślad za tym wzrosłoby zatrudnienie w sektorze przedsiębiorstw, które obecnie spada. Natomiast jeżeli chodzi o gospodarstwa domowe, w przypadku wzrostu popytu na kredyty, chociażby mieszkaniowe, oznaczałoby to np. rozwój budownictwa mieszkaniowego. A to pociągnęłoby z kolei wzrost popytu na kredyty konsumpcyjne, wzrost sprzedaży detalicznej np. artykułów AGD i innych dóbr. Wzrost akcji kredytowej banków jest więc bardzo pożądany. Jest jednak wątpliwość, czy rzeczywiście obniżenie stopy procentowej spowoduje wzrost popytu na kredyt.

Dlaczego tak Pan uważa? - W przypadku przedsiębiorstw popyt na kredyty kształtowany jest nie tylko przez cenę kredytu. Kredyt trzeba spłacić, a jeżeli tak, to trzeba mieć dochody i dodatkowe zyski. Tu niestety perspektywy rysują się dość pesymistycznie. Mamy bowiem spowolnienie gospodarcze. Jeżeli nie ma perspektywy wzrostu sprzedaży wytwarzanych dóbr, to obniżka stóp procentowych nic tu nie pomoże, bo nie ma źródła spłaty kredytu. Jeżeli zaś chodzi o gospodarstwa domowe, to obniżka stopy procentowej też nie zwiększy popytu na kredyty. Jeżeli bowiem płace spadają, to zaciągniętego kredytu tak czy inaczej nie będzie z czego spłacić, bo wydatki na żywność i utrzymanie mieszkania rosną. Nie ma pewności, że jak obniżymy stopę procentową, to tym samym rozwiniemy akcję kredytową banków i ożywimy gospodarkę. Można mieć tylko nadzieję, że tak będzie, ale pewności niestety nie ma. Tym bardziej że banki w dużej mierze ograniczają dostęp do kredytów bez względu na wysokość stopy procentowej. Te ograniczenia wypływają m.in. z żądań dotyczących bardzo wysokich zabezpieczeń, których często potencjalny kredytobiorca nie posiada. Ponadto Komisja Nadzoru Finansowego narzuca na banki wyśrubowane regulacje i zaostrzenia, jeżeli chodzi o udzielanie kredytów.

Jaki procent na polskim rynku stanowią kredyty w obcych walutach? - Do niedawna, w okresie tzw. boomu kredytowego, w strukturze kredytów mieszkaniowych kredyty walutowe stanowiły 60 proc. ogółu kredytów hipotecznych. Dotyczyło to głównie kredytów zaciąganych we frankach szwajcarskich. Stopniowo, w okresie kryzysu kurs złotego ulegał osłabieniu. Z tego powodu atrakcyjność kredytów walutowych spadła. Co gorsza, banki zaczęły ograniczać dostępność do kredytów walutowych, słusznie uznając, że ryzyko deprecjacji kursu złotego jest tak duże, że kredytobiorcy mogą nie być w stanie ich spłacać. Bowiem mimo niskiej stopy ich oprocentowania będą musieli ponosić straty wynikające z deprecjacji kursu złotego. W tej sytuacji stopniowo obniżała się wartość kredytów udzielanych w walutach obcych, a niektóre banki wręcz zaprzestały ich udzielania. Obecnie dominują kredyty mieszkaniowe w złotówkach, z tą różnicą, że ich oprocentowanie nie jest niskie.

Dla kredytobiorców korzystniejsze byłyby kredyty w złotówkach czy w innych walutach? - W mojej ocenie, jeżeli sytuacja, gdy chodzi o kurs walutowy i inflację, ustabilizowałaby się i banki nie obawiałyby się ryzyka walutowego, to można rozważyć powrót do kredytów w walutach obcych. Ograniczanie kredytów walutowych wyłącznie w obawie przed podwyższonym ryzykiem kursowym jest - jak sądzę - nadmiernym dmuchaniem na zimne. Ważniejszym celem jest ożywienie budownictwa mieszkaniowego. Tymczasem sytuacja kształtuje się bardzo źle. Sektor budowlany przeżywa recesję, masa przedsiębiorstw budowlanych bankrutuje, a Polaków nie stać na kupno własnego mieszkania. To z kolei zmusza ich do emigracji. Bez rozwoju kredytów na budownictwo mieszkaniowe tej kwestii nie da się rozwiązać. Do niedawna sektor budownictwa mieszkaniowego rozwijał się dynamicznie i to właśnie m.in. dzięki innowacji, jaką były kredyty w walutach obcych. Spełniły one korzystną rolę. Spłacalność kredytów mieszkaniowych jest bardzo dobra. Jeżeli chodzi o spłacalność walutowych kredytów mieszkaniowych, to nie widzę zagrożenia dla banków. Postąpiono zbyt pochopnie, wstrzymując ich udzielanie. W efekcie ucierpiało na tym budownictwo mieszkaniowe i gospodarstwa domowe.

Dlaczego w Polsce drożeją kredyty, a banki stawiają coraz większe wymagania? - Banki w sytuacji spowolnienia gospodarczego rzeczywiście mogą pochwalić się znakomitymi wynikami finansowymi, co więcej, z roku na rok rosną ich zyski. W Polsce do tej pory stopy oprocentowania kredytów były bardzo wysokie, co generowało dochody banków. Z drugiej strony mamy do czynienia z bardzo wysoką marżą odsetkową, czyli różnicą między oprocentowaniem kredytów w bankach a oprocentowaniem depozytów. Marża odsetkowa jako najważniejszy dochód banków dochodzi do 2,5 procent. To niemal dwukrotnie więcej niż w krajach wysoko rozwiniętych. To jest główne źródło dochodów banków. Są one w doskonałej sytuacji, narzucając klientom wysokie koszty kredytów, a płacąc niewiele za zdeponowane oszczędności. Na Zachodzie, gdzie jest dużo większa konkurencja, banki nie mogą sobie pozwolić na tak dużą marżę odsetkową. W Polsce mamy do czynienia z cichą sytuacją oligopolistyczną. Oznacza to, że jest kilka największych banków, które prowadzą wiodącą politykę stopy procentowej. Narzucają wysokie oprocentowanie od kredytów i niskie oprocentowanie od depozytów. Pozostałe banki, niejako je naśladując, muszą się do nich dostosować w imię tzw. solidarności branżowej. Stąd właśnie wynika cicha zgoda oligopolistyczna. Gdyby istniała pełna konkurencja w sektorze bankowym, której niestety u nas nie ma, to oprocentowanie kredytów byłoby znacznie niższe, a stopy oprocentowania depozytów wyższe, tak jak to jest na Zachodzie. I to jest właśnie źródło zysków generowanych przez banki. I nieważne, czy jest to sytuacja wysokiej, czy niskiej koniunktury gospodarczej. Proszę zauważyć, że obecnie, w okresie spowolnienia, krajowe banki powiększają swoje zyski.

Jakie są skutki wirtualnej księgowości prowadzonej przez ministra Jacka Rostowskiego? - Od momentu, kiedy Platforma Obywatelska z końcem 2007 r. objęła rządy w Polsce, zadłużenie państwa uległo podwojeniu. Z nieco ponad 400 mld zadłużenie wzrosło do blisko 900 mld złotych, mam oczywiście na myśli sumy nominalne. To, czy dług w relacji do PKB jest stabilny, nie ma istotniejszego znaczenia, bowiem dług pozostaje długiem. To generuje również dramatyczny wzrost obsługi zadłużenia. Obecnie tylko na same odsetki od obligacji skarbowych wydajemy rocznie 43 mld złotych. Można powiedzieć, że są to pieniądze wyrzucone w błoto, bo są to dochody tych, którzy finansują deficyt budżetowy, którzy posiadają obligacje skarbowe. W dużej części są to podmioty zagraniczne. Wobec tego trudno powiedzieć, że sytuacja się poprawia, przeciwnie - dramatycznie się pogarsza. Przy spowolnieniu gospodarczym teoria podpowiada, że wskazane byłoby zastosowanie ekspansywnej polityki fiskalnej. Tymczasem w sytuacji, kiedy sektor publiczny jest pod ścianą, nie da się już tego uczynić. Jedyne, co w tej sytuacji pozostało, to tylko obniżanie deficytu budżetowego, innymi słowy - cięcia wydatków. A to powoduje, że popyt globalny spada. To z kolei hamuje produkcję i wzrost gospodarczy. Inaczej rzecz nazywając, konsolidacja sektora wydatków publicznych będzie działała negatywnie na rozwój. Skrajnym przykładem takiego rozwiązania konsolidacyjnego jest wydłużenie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn, co spowoduje wzrost bezrobocia, zwłaszcza wśród młodych obywateli. Rząd zastosował chwyt Nelsona wobec Polaków. To świadczy też o dramatyzmie sytuacji budżetowej państwa.

Gdyby Pan miał się pokusić o prognozy na 2013 rok, jakie wektory przesądzą o kierunku, w jakim będzie podążać polska gospodarka? - Optymizmu nie widać i moim zdaniem, jest się czego obawiać. W ożywieniu, które występuje w prognozach, nie widać niestety istotnego kroku naprzód. Jest to ożywienie śladowe, niewielkie - mam oczywiście na myśli rok 2013, bo trudno mówić o perspektywach roku 2014. Będzie to raczej zahamowanie tendencji spadkowej i odwrócenie niekorzystnych trendów. Pamiętajmy, że wzrost gospodarczy w Polsce na poziomie 2 proc. de facto oznacza stagnację w stosunku do rozwiniętych krajów UE. Utrwala bowiem różnice w poziomie gospodarczym między UE a Polską. Żeby zbliżać się do krajów UE, musimy rozwijać się co najmniej w tempie 6 proc. PKB rocznie. Prognozy, które mówią, że będziemy się rozwijać w tempie 1,5-2 proc., oznaczają czołganie się i dalszy wzrost bezrobocia w Polsce, które z całą pewnością przekroczy 13 procent. Spadać będą również inwestycje sektora publicznego, a konsumpcja społeczeństwa będzie rosnąć w sposób śladowy i absolutnie niezadowalający. To z kolei oznacza stagnację, jeżeli chodzi o poziom życia gospodarstw domowych. Jedyne, na co możemy liczyć, to ewentualnie nadzieja w inwestycjach przedsiębiorstw, ale to też bardzo optymistyczne założenie. Nie wpadałbym w jakieś katastroficzne scenariusze, ale optymizm urzędowy, jaki prezentuje rząd, jest w tej sytuacji nadmierny.

Dziękuję za rozmowę.

Jak Piłsudski wojował z katolickim klerem Wspominając o konfliktach Piłsudskiego z klerem katolickim, najczęściej podaje się przykład słynnego konfliktu wawelskiego, który to przykład jest o tyle nietrafiony, że Piłsudski już wtedy nie żył, aczkolwiek źródeł tego konfliktu szuka się we wcześniejszej niechęci kardynała Adama Sapiehy do sanacji i uosabiającego ten system marszałka. Tymczasem przykładów takich konfliktów jeszcze za życia Piłsudskiego było znacznie więcej. Dużo one mówią nie tylko o polityce tamtego okresu, ale o ideologii sanatorów i osobowości samego Piłsudskiego. Arcybiskup Kakowski, będący członkiem Rady Regencyjnej, która 11 listopada 1918 roku przekazała zwierzchnictwo nad polskimi siłami zbrojnymi właśnie Piłsudskiemu, zanotował w swoich wspomnieniach pt. „Z niewoli do niepodległości”, że Piłsudski „nosił głęboko w sercu żal do księdza, który tłumacząc się względami formalnymi, nie chciał pójść z olejami świętymi do konającej jego matki. To było przyczyną jego niechęci do duchowieństwa”. Prywatnych urazów na pewno nie można lekceważyć przy szukaniu przyczyn pewnych zachowań, natomiast w przypadku Piłsudskiego wydaje się, że sprawa jest jeszcze bardziej złożona. Pisząc o kardynale Sapieże, nie można pominąć biskupa kieleckiego Augustyna Łosińskiego, którego antypiłsudczykowskie manifestacje były na pewno o wiele bardziej wyraziste niż w przypadku ówczesnego biskupa krakowskiego. Manifestacje te zaczęły się jeszcze wraz z wkroczeniem Pierwszej Kadrowej do Kongresówki i trwały do śmierci biskupa Łosińskiego, którego odwołania ze stanowiska domagał się minister Beck, interweniując w tej sprawie w Stolicy Apostolskiej. Powodem tej interwencji była odmowa biskupa manifestowania żałoby po śmierci marszałka, w tym odmowa bicia w dzwony kościelne. Podobne interwencje w Watykanie miały zresztą miejsce także w wypadku biskupa Sapiehy. Polska plotka głosi, że arcybiskup Sapieha nie otrzymał kardynalskiego kapelusza ze względu na afront, jaki miał uczynić papieżowi Piusowi XI, kiedy ten, jeszcze jako Achille Ratti, był nuncjuszem apostolskim w Polsce. Sapieha miał wtedy zarzucić nuncjuszowi, a przyszłemu Piusowi XI, że popiera w Polsce interesy niemieckie. Natomiast w niedawno opublikowanej w Polsce biografii Piłsudskiego autorstwa niemieckiej historyczki Heidi Hein-Kircher (książka pt.„Kult Piłsudskiego”) można znaleźć sugestię, że to właśnie konflikt wawelski zaszkodził abp. Sapieże w uzyskaniu tej godności, gdyż „dla Watykanu oznaczało to, że nie działał on w interesie Kościoła i w przyszłości także nie mógłby zapewnić zachowania spokoju”, toteż „prawdopodobnie dlatego nie otrzymał oczekiwanej godności kardynalskiej”.

Wszyscy wrogowie marszałka Politycznym przeciwnikiem Piłsudskiego był biskup poznański Stanisław Kostka-Łukomski, z ruchem endeckim związany był także późniejszy biskup poznański Walenty Dymek. Z pewnością do politycznych przeciwników ideologii piłsudczykowskiej należał także abp Józef Teodorowicz, który nawet w okresie, gdy duchowieństwo aktywnie uczestniczyło w polityce, należał do klubów sejmowych reprezentujących prawicę proendecką. Nawet prymas Hlond – uznawany za człowieka środka, dążącego do ułożenia poprawnych stosunków z ówczesną władzą świecką, reprezentowaną przez sanatorów – uznał za stosowne ogłoszenie w 1932 roku listu pasterskiego „O chrześcijańskie zasady życia państwowego”, w którym dobitnie piętnował nieetyczne zasady panoszące się w życiu publicznym. Natomiast mniej znany jest fakt zdecydowanej antypiłsudczykowskiej postawy arcybiskupa metropolity wileńskiego Romualda Jałbrzykowskiego. To właśnie z osobą arcybiskupa wileńskiego wiąże się dość wymowny, a mało znany epizod świadczący nie tylko o stosunku Piłsudskiego do tego hierarchy, ale przede wszystkim o pewnej stronie osobowości Naczelnika. Epizod ten opisuje w swoich wspomnieniach ppłk. Adam Ludwik Korwin-Sokołowski, który nie był przeciwnikiem Piłsudskiego, ale wprost przeciwnie – pełnił obowiązki szefa gabinetu ministra spraw wojskowych w okresie, gdy funkcję tę sprawował właśnie Piłsudski (po 1935 r. Sokołowskiego zrobiono wojewodą nowogródzkim). Historia wydarzyła się podczas rautu z okazji defilady zarządzonej nagle przez Marszałka w Wilnie. Jak pisze Korwin-Sokołowski, na raucie był także abp Romuald Jałbrzykowski, który „jest wrogo usposobiony do Marszałka (…). Był inteligentny, o bardzo silnym charakterze, twardy i nieustępliwy”. Piłsudski, wchodząc do sali, „Przywitał się z większością obecnych (…). Idąc środkiem sali, demonstracyjnie wyminął abp. Jałbrzykowskiego i przywitał się ze stojącym tuż za nim czołowym wileńskim rabinem. Naturalnie zwróciło to uwagę wszystkich obecnych”.

Skuteczna szykana Ale najwyraźniej konflikty na linii Piłsudski – biskupi katoliccy obrazuje sprawa biskupa Stanisław Galla (faktycznie z domu biskup nazywał się Gała), który przez wiele lat, do 1933 roku, pełnił funkcję biskupa polowego Wojska Polskiego. W tym to 1933 roku doszło do pewnego incydentu, który zaowocował odwołaniem biskupa z zajmowanego stanowiska biskupa polowego. Pretekstu dostarczyły wydarzenia z pogrzebu ministra oświaty Czerwińskiego, oficjalnie ewangelika i masona, kiedy to biskup odmówił uczestnictwa w kondukcie żałobnym, chociaż uczestniczył we wcześniejszym nabożeństwie. Sprawę tę bardzo szczegółowo relacjonuje wspomniany wcześniej pułkownik Sokołowski, który z poruczenia Piłsudskiego kilkakrotnie nagabywał biskupa, aby sam zrzekł się swojej funkcji, gdyż „Marszałek w praktyce już go nie uznaje na tym stanowisku”. Gdy po kolejnej odmowie stanowisko bp. Galla zostało zakomunikowane Piłsudskiemu, ten bez ogródek powiedział:

„No, to zastosujemy z konieczności skuteczną szykanę”. Jak pisze Sokołowski we „Fragmentach wspomnień 1910-1945”: „Otrzymałem polecenie wstrzymania wypłaty uposażenia dla całej Kurii Polowej i dla bp. Galla. (…) Wkrótce po wstrzymaniu uposażenia otrzymałem telefoniczną informację od min. Becka, że właśnie otrzymał od nuncjusza zgodę na odwołanie z wojska ks. bp. Galla, mogę więc już wstrzymać stosowanie dalszych kroków i nacisków”. Takie to były okoliczności odwołania biskupa Galla i skutkiem tego powołania na jego miejsce księdza, a późniejszego biskupa Gawliny. Opisując bp. Galla, mówił Piłsudski do nuncjusza Francesco Marmaggiego: „on był nierobem. Był on buveur et mangeur. Pełen intryg i świństw”, zaś przemawiając do księdza Galla przed jego powołaniem, wystawił poprzednikowi taką oto rekomendację: „Muszę też księdzu jako następcy parę słów i moją opinię powiedzieć o poprzedniku księdza. Nazywam go świnią – i to plugawą”. Kościół, pomimo że ustąpił w tej sprawie Piłsudskiemu, wynagrodził biskupowi Gallowi jego upokorzenia, nadając mu natychmiast arcybiskupstwo tytularne.

Fluidy niewiedzy Piłsudski ewidentnie lubił wchodzić z butami w kompetencje władz kościelnych, gdyż jeszcze w 1919 roku, przed powołaniem bp. Galla, sugerował na to stanowisko bp. Bandurskiego, jednego z nielicznych biskupów sympatyzujących z piłsudczykami (chociaż w latach późniejszych i jego stosunek do sanacji stawał się coraz bardziej krytyczny), ale wtedy nie czuł się jeszcze na tle mocny politycznie, by silnie akcentować swoje zachcianki. Później było już inaczej. Zanim doszedł do porozumienia ze stroną kościelną w sprawie obsady stanowiska biskupa polowego (jak wiadomo, ostatecznie stanęło na księdzu Gawlinie), „Marszałek zastosował taktykę odrzucania kolejno wszystkich kandydatów, póki nie wpłynie kandydatura ks. Mauersbergera”, gdyż właśnie tego księdza upatrzył sobie na wymienione stanowisko. Nawet jak zgodził się już na księdza Gawlinę, robił zastrzeżenia w sprawie miejsca konsekracji, podporządkowując cały czas tę sprawę swoim małostkowym rozgrywkom personalnym. Gdy Piłsudski zapytał ks. Gawlinę, gdzie będzie sakra, a ten odpowiedział, że w Warszawie, Piłsudski odrzekł: „No, na Warszawę nie mógłbym się zgodzić, to złe miejsce. Ja myślałem, że sakra będzie w Rzymie. Mógłbym się zgodzić na przykład na Łuck, na Warszawę nie. (…) w Warszawie ja bym nie dał honorów wojskowych (…) chyba żebym dopilnować miał gwarancje, iż nie będzie księdza Galla, ale to musiałbym mieć zapewnione”. Przypominanie tych faktów będzie na pewno przez wielbicieli marszałka poczytane jako jeszcze jedno obrzucanie błotem ich idola. Ale jakby nie było, od opisywanych wydarzeń minęło kilkadziesiąt lat i jakieś fluidy spowodowały, że nastąpiła diametralna zmiana w ocenie Piłsudskiego przez współczesnych księży – wobec krytycznych opinii i co najmniej rezerwy prezentowanej przez duchowieństwo czasów II RP. Obecnie słychać w większości same zachwyty nad życiem i zasługami marszałka, zachwyty te nagłaśnia także katolicka prasa, zapominając przy tym o ludziach często naprawdę oddanych sprawom wiary i sprawom narodu. Może warto zastanowić się, czy powodem tego nie są zmieszane fluidy niewiedzy i fluidy relatywizmu.

Krzysztof M. Mazur

Zemsta nietoperza Dwa wnioski, które w ostatnich dniach zostały przegłosowane w polski Sejmie są kontynuacji frymarczenia państwem i poczuciem sprawiedliwości. Pierwszy to wniosek o postawienie przed Trybunałem Stanu b. ministra Ziobro i b. premiera Jarosława Kaczyńskiego. Po ponad pięciu latach od upływu kadencji w której sprawowali swoje funkcje.W uzasadnieniu wykorzystano sławetne raporty z posiedzeń Komisji do spraw nacisków oraz Komisji w sprawie śmierci Barbary Blidy. Komisja naciskowa zapisała się w pamięci obserwatorów jako komisja nacisków na prokuratorów. Mimo kuriozalnego przebiegu śledztwa nie udowodniono w toku jej prac żadnych przekroczeń prawa, co zostało uwzględnione w raporcie jej przewodniczącego Andrzeja Czumy. *Komisja w sprawie śmierci Barbary Blidy pod wodzą posła Kalisza w nadmuchanym do granic absurdu raporcie oskarżała ministra i premiera o działania mające charakter nieuzasadnionych opresji wobec opozycji. Jej szef poseł Kalisz przewodniczył posiedzeniem, mimo, że sam ewidentnie zignorował dochodzenie dotyczące porwania i śmierci Krzysztofa Olewnika. Nie przeszkadzało to także posłom z PO, których głosami wybrano go na szefa sejmowej Komisji Sprawiedliwości. Głównie z powodu zapotrzebowania politycznego. O które próbowano przy pomocy Kalisza oskarżyć Kaczyńskiego i Ziobro. Powoływanie się akurat na tą Komisję jest wyjątkową bezczelnością wobec odmowy powołania Komisji Sejmowej dla wyjaśnienia przyczyn śmierci 96 ofiar Katastrofy Smoleńskiej. A także wobec braku zainteresowania przyczynami śmierci seryjnego samobójcy za okresu sprawowania władzy przez PO. Dodatkowego smaczku do tej decyzji dodaje wypowiedź pani Kopacz: „- To dobrze udokumentowany wniosek - tak próbę pociągnięcia do Trybunału Stanu Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobro komentuje Marszałek Sejmu. Ewa Kopacz mówi, że nie podpisała się pod wnioskiem jednak jak dodaje, w tej sprawie klub PO jest zgodny.” Wiarygodność pani marszałek została tak dokumentnie podważona po kłamstwach jakie serwowała nam w związku z identyfikacją ciał i sekcjami w Moskwie, że mogła sobie spokojnie darować kolejne oceny. Uchylenie immunitetu posłowi Macierewiczowi na wniosek lobbysty Dochnala to kolejny spektakl o charakterze kpiny z państwa. Lobbysta z licznymi zarzutami prokuratorskimi, skazany w 2012 roku na karę więzienia oskarża Macierewicza o szkody uczynione na jego wizerunku publicznym. W trakcie dochodzenia przeciwko ujawniono wiele działań mających charakter działań na szkodę państwa i firm.  „25 czerwca 2012 został skazany za korupcję przez Sąd Rejonowy w Pabianicach na karę trzech lat i sześciu miesięcy więzienia oraz 450 tys. zł grzywny[7]. Marek D. znowu trafi na ławę oskarżonych. Prokuratura oskarża go o przywłaszczenie 20,9 mln dol., które były zapłatą za doradztwo przy prywatyzacji polskich hut”. Szkoda, ze posłowie nie byli tak czujni i wrażliwi na inne zastrzeżenia wyrażane przez Dochnala takie jak oskarżenie kolegów z Lewicy o posiadanie lewych kont w Szwajcarii. Jakoś posłowie woleli tego nie słyszeć, a polskie władze nie spieszyły się z zakupem informacji o kontach ( uczyniły to władze wielu państw UE) polskich polityków. Dochnal oskarżył ( a mógł mieć dobre informacje od Petera Vogla zwanego kasjerem Lewicy) o lokowanie pieniędzy na kontach w bankach szwajcarskich M.Ungiera, Marka Siwca, Jacka Piechotę. Oskarżył także Aleksandra Kwaśniewskiego, wcześniej pogrążył posła Pęczaka. Przez to głosowanie posłowie w polskim Sejmie swoimi głosami za uchyleniem immunitetu posłowi Macierewiczowi kolejny raz udowodnili, że dla nich ważniejsza od przyzwoitości i prawa jest wola zniszczenia tych, którzy próbowali coś z tym bagnem zrobić.

http://fakty.interia.pl/polska/news/komisja-naciskowa-wiekszosc-zarzutow-nie-znalazla,1677102,3
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114873,5566687,ABW_zatrzymala_Marka_Dochnala__Chcial_uciec_z_Polski_.html
http://www.rp.pl/artykul/21,824403-Znany-lobbysta-i--kasjer-lewicy--oskarzeni-o-malwersacje.html
http://www.fakt.pl/Nosi-klapki-za-1100-zl-Pamietacie-go-,artykuly,78498,1.html
http://www.fakt.pl/Tak-Dochnal-quot-klepie-biede-quot-,artykuly,112060,1.html
http://biznes.pl/wiadomosci/tagi/tagi.html?tagi=banki;Niemcy;Szwajcaria
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114873,7579287,Marek_Dochnal_podejrzany_o_szpiegostwo.html

Małgorzata Puternicka/1Maud

Polityczni koledzy Tuska zablokowali budżetowe porozumienie w Brukseli Tusk i Sikorski zrobili dla Merkel w ostatnich latach naprawdę bardzo dużo, nawet kosztem polskich interesów, najwyższy czas na rewanż kanclerz Niemiec.

1. Donald Tusk jak się wczoraj okazało miał strategię negocjacyjną budżetu UE na lata 2014-2020, polegającą na trzymaniu się Niemiec i srogo się zawiódł, bo właśnie Angela Merkel, chciała drugiej po Brytyjczykach, redukcji wydatków na kwotę 150 mld euro. Co więcej ta redukcja miała dotyczyć głównie dwóch wielkich polityk unijnych polityki spójności i Wspólnej Polityki Rolnej, których to Polska jest największym beneficjentem, spośród krajów nowo przyjętych do UE. Niemców dzielnie wspierali Szwedzi, Holendrzy i Finowie(domagając się podobnych cięć w wydatkach), a więc rządy krajów w których uczestniczą partie zasiadające z Platformą i PSL-em w jednej frakcji Parlamentu Europejskiego tzn. Europejskiej Partii Ludowej. Wydawało się, że co jak co ale unijny budżet na następne 7 lat, był szczegółowo omówiony na ostatnim spotkaniu europejskiej rodziny ludowej w Bukareszcie w dniach 17-18 października, w którym uczestniczyli przedstawiciele aż 16 państw i rządów krajów należących do UE, a także wywodzący się także z tej rodziny politycznej przewodniczący Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso i przewodniczący Rady Herman Van Rompuy.

2. Pisałem już o tym wczoraj ale przypomnę, że domagający się największych cięć w budżecie David Cameron na kwotę 200 mld euro, chce żeby nie odbywało się to kosztem krajów Europy Środkowo - Wschodniej jako dotkniętych skutkami komunizmu. Prezesa Kaczyński uzyskał deklarację Davida Camerona w tej sprawie na piśmie. Potwierdzili ją także brytyjscy konserwatyści w debacie na budżetem w PE deklarując, że cięcia w polityce spójności, powinny dotyczyć tylko krajów o najwyższym poziomie rozwoju czyli większości krajów starej Unii. Jeżeli dodamy do tego informację, że w obecnym 7-letnim unijnym budżecie, środki z funduszu spójności aż w 40% trafiły do krajów starej Unii (a jest to przecież fundusz na wyrównanie poziomów rozwoju w starych i nowych krajach UE), to nie ulega wątpliwości, że propozycja Camerona, ma głęboki ekonomiczny i polityczny sens. Camerona zirytowało także i to, że jak to dobitnie stwierdził, mimo zmniejszenia wydatków budżetowych przez Van Rompuya z 1033 mld euro do 973,2 mld euro czyli o blisko 60 mld euro, wydatki na administrację unijną wynoszące ponad 50 mld euro nie zostały zmniejszone jak to ujął nawet o 1 euro, podczas gdy poszczególne kraje członkowskie w ramach dostosowań fiskalnych, poważnie ograniczają wydatki na ten cel w budżetach narodowych (akurat oprócz Polski gdzie nakłady na administrację z roku na rok rosną).

3. Na te 60 mld euro oszczędności, Polska już oddała z funduszu spójności kwotę 7.6 mld euro (zamiast 80 mld euro, które znalazły się propozycji KE, teraz proponuje się nam 72,4 mld euro) i zapewne kilka miliardów euro z II filara WPR, o czym się niestety nie mówi (KE w ramach II filara przewidziała dla naszego kraju kwotę 14 mld euro). Tak więc do puli oszczędności, Polska wniosła już ponad 10 mld euro, a jeżeli dodamy do tego niepełną kwalifikowalność VAT-u, niejasność czy minimalny wkład własny beneficjentów będzie wynosił jak do tej pory 15% czy też aż 25%, tzw. warunkowość przekazywanych corocznie krajowi członkowskiemu środków, brak wyrównania do średniej unijnej dopłat bezpośrednich, czy konieczność wydawania 1/5 przyznanych środków na realizację pakietu energetyczno- klimatycznego, to wyraźnie widać, że dotychczasowe negocjacje można nazwać tylko jednym słowem – porażka. Żeby ta porażka nie zamieniła się na początku następnego roku w klęskę (wtedy przewidziano kontynuację negocjacji nad budżetem wieloletnim), ekipa Tuska musi naprawę przestać uprawiać PR adresowany do polskiej opinii publicznej, tylko zacząć prawdziwą robotę negocjacyjną. PR jest bowiem skuteczny w Polsce dzięki wsparciu głównych mediów, za granicą oparcie się tylko na nim, przynosi same upokorzenia. Trzeba odrzucić dotychczasowe uprzedzenia do Camerona (który jest dzięki Kaczyńskiemu sojusznikiem Polski, nawet Tusk powtórzył wczoraj na konferencji prasowej, że Cameron nie chce już zmniejszania środków na politykę spójności i WPR) i naprawdę zażądać od Niemców wsparcia dla naszych najżywotniejszych interesów. Tusk i Sikorski zrobili dla Merkel w ostatnich latach naprawdę bardzo dużo, nawet kosztem polskich interesów, najwyższy czas na rewanż kanclerz Niemiec. Niech wreszcie coś dobrego dla Polski wyniknie z tego, że Platforma jest członkiem partii rządzącej niepodzielnie w strukturach europejskich, a Tusk jest pupilem osoby trzęsącej Europą. Kuźmiuk

Jesteśmy sieczką dla władz Zakłady Chemiczne Zachem pozbawiono możliwości egzystencji W Bydgoszczy miesiąc przed pierwszą gwiazdką smutek i złość. Nie tylko w tym mieście przyjdzie niewesoło podumać, że władze traktują ludzi, jak słomę na obornik, gdy miną wybory. Bydgoszczanie obawiają się, że to już koniec Zakładów Chemicznych Zachem. Podstawowy produkt fabryki, TDI wraz z technologiami, rynkiem polskim i rynkami zagranicznymi został sprzedany niemieckiemu konkurentowi Badische Anilin und Soda Fabrik (BASF), a bez TDI – uważają pracownicy - Zachem staje się niczym.

Bydgoszczanie, Sikorski i Rulewski – nie pomogliście! Pracy pozbawionych będzie nie tylko 700 osób pracujących w Zachemie, likwidacja fabryki, grozi upadkiem około 1300 z firm kooperujących z naszymi zakładami – oceniają związkowcy. Wołają: gdzie jesteście, posłowie z okręgu bydgoskiego: pośle Radosławie Sikorski - liderze bydgoskiej listy Platformy Obywatelskiej, pośle Janie Rulewski – też stąd i z PO. Pomóżcie! Zachemowcy i ich rodziny, to jest kilka tysięcy ludzi, będą klepać biedę na bezrobociu, które w Bydgoszczy jest coraz większe. ZM Zachem pod koniec 2006 r. kupił CIECH – jedna z największych firm chemicznych w Polsce, kontrolowana przez skarb państwa. Koncern przejął bydgoską fabrykę od Nafty Polskiej w ramach prywatyzacji Sektora Wielkiej Syntezy Chemicznej. Miało być świetnie i było, ale krótko. Kalejdoskop się przekręcił, Ciech tak podupadł, że zdaniem zarządu tej giełdowej spółki - żeby jakoś stanąć na nogi niezbędna jest wyprzedaż. Prezes giełdowego Ciechu Dariusz Krawczyk przyznał dziennikarzowi Reutera, że firma zaciągnęła pożyczki na przejmowanie innych spółek, ale pieniądze poszły przez komin, bo tych spółek nie umiała zintegrować. Ładowano pieniądze do pieca. Prezes nie informował zagranicznej agencji, że przyciąganie coraz to nowych spółek było błędem, ale że my (w domyśle: Polacy) nie umiemy, nie potrafimy, nam nie wychodzi, nam się nie udaje... Co zmiana rządu to i zmiany w Ciechu, spółka służy za łup. Politycy różnych opcji szarpią resztki polskiego przemysłu kontrolowanego przez państwo, aż skóra trzeszczy i sami się obławiają.

Ministerstwo mogło sprzedaż zablokować Produkcja TDI (toluilenodwuizocyjanianu, głównego komponentu do produkcji pianek poliuretanowych, używanych m.in. w przemyśle motoryzacyjnym czy meblarskim), zdaniem Krawczyka w Zachemie się nie opłacała. Cóż, Zachem nie musi istnieć wiecznie, takie jest życie. Właściciel Zachemu cieszy się, że produkcję TDI udało się sprzedać konkurentowi, przede wszystkim dlatego, że cieszą się z tego w ministerstwie skarbu. “Skarb” ma w Ciechu prawie 39 proc. akcji. Nie raz i nie dwa wytykano, że CIECH przechodzi z rąk do rąk, zależnie od tego, kto w Polsce rządzi i że szefostwo Ciechu z nadania politycznego może w tej spółce przez dwa, trzy lata tyle zarobić, że zabezpieczy rodzinę na wiele lat. Wiodący koncern chemiczny w Niemczech, zdaniem urzędników ministerstwa i prezesa Krawczyka, kupując TDI, zrobił dobry interes, bo na tym zarobi (BASF znany jest m.in. z jakości zarządzania). Wiceprezydent Bydgoszczy Grażyna Ciemniak miesiąc temu po spotkaniu w Ministerstwie Skarbu Państwa z zarządem Ciechu informowała dziennikarzy, że niestety właściciel Zachemu biznes TDI nieodwołalnie sprzedaje Niemcom i na nic się zdały się jej argumenty, że fabryka “stanowi ważny element krajobrazu gospodarczego miasta”. Przedstawiciele Ciechu mówili o konieczności wyłączenia nieefektywnej produkcji chemikaliów, koniec, basta! Skądinąd wiadomo, że to początek dużej wyprzedaży pobocznych biznesów, przeżywającego kłopoty finansowe potentata, którego topią długi. Mało tego, wkrótce do Bydgoszczy doszła wiadomość, że CIECH planuje również “wykorzystanie pozostałych składników majątku” bydgoskiego zakładu.

Niech krzyczą dowoli Grażyna Ciemniak zdawała sobie z tego sprawę, że ministerstwo mogłoby zablokować likwidację Zachemu i że tak się nie stanie. Biuro prasowe resortu odpowiada, że decyzje w sprawie przyszłości fabryki jeszcze w ministerstwie nie zapadły. Urzędnicy pytani o sprzedaż TDI odpowiadali: aaa, to już nie nasza sprawa, ale Ciechu. Szkoda było gardeł związkowców i pracowników Zachemu przed siedzibą Ciechu w Warszawie, którzy demonstrowali przeciwko wypowiedzeniu układu zbiorowego pracy, domagali się wstrzymania sprzedaży biznesu TDI. Damy sobie z nimi radę, niech sobie krzyczą dowoli, ci złośliwi ludzie – komentowano w biurach Ciechu przy Puławskiej. Zarząd Zachemu uznał, że związkowcy zwołując manifestację, niweczą negocjacje w sprawie odpraw i dodatkowych świadczeń dla osób zwalnianych. Andrzej Werner, przewodniczący zakładowej “Solidarności”, mówił rozżalony, że doszły do nich słuchy, że niemiecki BASF zamierza budować nowy zakład chemiczny na obrzeżach Wrocławia. Oni w Bydgoszczy pytają - dlaczego nie u nich? Poza tym jak to jest, że chociaż Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów jeszcze nie wydał zgody na transakcję – już zapadła decyzja o wyłączeniu produkcji. Czy dzisiaj w Polsce wszystko musi być fikcją?

Załoga powtarza: chcemy pracować CIECH zawarł z BASF Polska i BASF SE warunkową umowę “sprzedaży i przeniesienia wartości niematerialnych i prawnych” związanych z produkcją TDI na rzecz BASF Polska za 43 mln euro, tj. ok. 178,56 mln zł. Przestało być strzeżoną tajemnicą, że prowadzi negocjacje z kilkoma firmami, które są zainteresowane kupnem działek należących do Zachemu, szuka też amatorów na inne składniki majątku zakładów w Bydgoszczy, a część nieruchomości fabryki zamierza przekazać Bydgoskiemu Parkowi Przemysłowo-Technologicznemu. Dla waszego dobra, moi ludzie – kordialnie tłumaczyły władze zrozpaczonej załodze - na tym terenie mogą powstać przecież dla was nowe miejsca pracy. Nie widzicie, nie doceniacie, że podejmujemy działania, by teraz, po sprzedaży aktywów niematerialnych i prawnych związanych z biznesem TDI, pozostały majątek mógł być wykorzystany. Czego jeszcze chcecie, przecież zwalniani pracownicy dostaną odprawy. My, wasz troskliwy właściciel CIECH, deklarujemy 33 mln zł na tzw. osłony oraz dodatkowo 4 mln zł na szkolenia dla tych, którzy stracą pracę i będą chcieli zaczepić się gdzie indziej, planujemy także bezzwrotne dotacje dla zainteresowanych założeniem własnych firm. Jest na to kasa i są pieniądze na ratowanie Zachemu, majątek fabryki chcemy rozsądnie wykorzystać – obiecują niejasno

Rząd planuje sprzedać cały pakiet Ciechu W samym Ciechu, w którym pracuje sześć tysięcy osób i też się boją, bo też szykują się zwolnienia. Oficjalnie z koncernu ma odejść co dziesiąty pracownik, w gabinetach na Puławskiej półgębkiem mówią, że tak naprawdę, to prawdopodobnie co piąty. CIECH ma kilkudziesięcioletnią historię. Spółka powstała w 1945 r. jako państwowa Centrala Importowo-Eksportowa Chemikalii i Aparatury Chemicznej Sp. z o.o. Najpierw eksportowała sodę kalcynowaną, karbid i biel cynkową. CIECH jest skrótem od nazwy Centrala Importowo-Eksportowa Chemikaliów. W roku 1976 prawie 95 proc. polskich towarów chemicznych sprzedawano na rynkach zagranicznych za pośrednictwem Centrali Handlu Zagranicznego CIECH. Byle kto w Ciechu nie pracował, to byli sami swoi ludzie. W 1990 r., według amerykańskich rankingów CIECH zajmował 97. miejsce wśród stu czołowych firm świata. Potem rozpoczął się proces budowania grupy kapitałowej skupiającej się wokół Ciechu, przekształconego w spółkę akcyjną. Do 2000 r. CIECh zgrupował osiem znanych producentów chemikaliów i dziewięć handlowych spółek zagranicznych, miał osiem przedstawicielstw zagranicznych: w Moskwie, Petersburgu, Mińsku, Kijowie, Sofii, Hanoi, Pradze i Bratysławie. Debiut giełdowy na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych nastąpił w 2005 r. w następnym roku CIECH nabył dwie spółki krajowe zakłady Organika-Sarzyna i Zachem, a także rumuńską fabrykę sody US Govora. W roku 2007 przejął niemiecki Sodawerk Stassfurt. Teraz Grupa CIECH to spółki produkcyjne: Soda Polska CIECH (zakłady: Soda Mątwy i Janikosoda), Sodawerk Stassfurt, US Govora, Organika-Sarzyna, Ciech Pianki, Alwernia i Vitrosilicon oraz Zachem w Bydgoszczy. Zadłużenie Ciechu wynosi 1,3 mld zł, z czego 300 mln spółka musi oddać w grudniu br. – taki jest termin zapadalności tego długu. Rząd planuje sprzedać cały posiadany pakiet Ciechu (39 proc.).

Wiesława Mazur

266 głosów za nowelizacją VAT-u – ustawa przyjęta przez Sejm Wyższe stawki VAT na niektóre produkty, ujednolicenie zasad naliczania podatku przy nieodpłatnej dostawie towarów i szersze możliwości promowania towarów dzięki nowej definicji próbki - to niektóre rozwiązania zawarte w uchwalonej dziś w Sejmie nowelizacji ustawy o VAT. Mają obowiązywać od stycznia. Rok później mają wejść w życie nowe regulacje uzależniające moment powstania obowiązku podatkowego od dnia wykonania czynności, a nie – jak ma to miejsce obecnie – daty wystawienia faktury.

Po miesiącu pracy Sejm uchwalił projekt zmiany ustawy o podatku od towarów i usług. Teraz nowelizacją zajmie się Senat. Zgłoszone w trakcie prac sejmowych poprawki dotyczące m. in. utrzymania obecnych stawek VAT na wyroby sztuki ludowej, kawę latte, czy projekcję filmów zostały odrzucone. Za przyjęciem ustawy głosowało 266 posłów, 174 było przeciw, a 1 poseł wstrzymał się od głosu.

Większy rygor przy nieodpłatnej dostawie towarów Przyjęta dziś ustawa porządkuje kwestie związane z tzw. nieodpłatnym przekazaniem towarów. Nawet w sytuacji, gdy przedsiębiorca sam wytworzył ten towar w swojej fabryce, to jeśli kupując komponenty do produkcji sam korzystał z odliczenia VAT-u, to przekazując wytworzony przez siebie towar nieodpłatnie, też powinien naliczyć podatek. Dziś, przedsiębiorcy, którzy znajdują się w omawianej sytuacji, nie zawsze naliczają VAT, gdyż sprawa jest dyskusyjna. Zmiana ma zacząć obowiązywać od stycznia 2013 r.

Szersza definicja próbki Jednym z wyjątków, który wyłącza z opodatkowania nieodpłatne przekazania, mimo istnienia prawa do odliczenia na etapie nabycia, są próbki. W przyjętej dziś ustawie definicja próbki została rozszerzona, co jest korzystną informacją dla przedsiębiorców i konsumentów. Po zmianach próbką jest egzemplarz identyfikowalny jako próbka, mający na celu wyłącznie promocję sprzedaży, a nie jak obecnie – niewielka ilość tworu. Próbka ma pozwolić na ocenę cech i właściwości ale nie może jednak służyć zaspokojeniu potrzeb odbiorcy końcowego. Zmiana ta również ma obowiązywać od stycznia 2013 r.

Wyższe stawki na niektóre produkty Projekt przewiduje podwyższenie do 23% stawki m.in. dla wełny szarpanej oraz odpadów zwierzęcych surowych, niejadalnych np. sierści czy szczecin, kości, skorup żółwi. Stawką podstawową zostaną opodatkowane także zwolnione obecnie tzw. usługi pocztowe niepowszechne, które są świadczone przez Pocztę Polską oraz wyroby sztuki ludowej (obecnie opodatkowane są stawką preferencyjną 8%). Projekt zamyka też możliwości interpretacyjne, pozwalające opodatkowanie kawy latte czy cappuccino tak, jak napoju mlecznego – stawką 8-procentową. Podstawowa 23-proc. stawka VAT ma obejmować nie tylko sprzedaż kawy i herbaty, ale także napojów, do których wykorzystywane są napary z kawy i herbaty. Będzie obowiązywać już od stycznia 2013 r.

Zmiany w zakresie fakturowania Co prawda w trakcie prac w Sejmie przesunięty został termin wejścia w życie zmian dotyczących zasad fakturowania na 2014 r., ale w praktyce i tak będą one obowiązywać od stycznia, bo zostaną wdrożone najpierw w drodze rozporządzenia. Celem zmian jest uproszczenie wystawiania faktur, a tym samym redukcja obowiązków administracyjnych. Wprowadzona została m.in. możliwość wystawienia faktur uproszczonych (do kwoty 450 zł) czy wystawienia faktur VAT przez tzw. podatników zwolnionych. Nie będzie już obowiązku zawierania na fakturze dokumentującej sprzedaż paliwa numeru rejestracyjnego pojazdu, a procedury związane z wystawianiem faktury przez nabywcę zostaną uproszczone. Najwcześniej, bo już od stycznia, trzeba przygotować się na zmiany zasad dotyczących fakturowania.

Po pierwsze: faktury uproszczone Zgodnie z projektem przedsiębiorcy będą mogli wystawiać faktury uproszczone, gdy kwota faktury nie przekroczy 100 euro lub równowartości tej kwoty w walucie krajowej (proponowana kwota to 450 zł). Taka faktura nie musiałaby zawierać m. in. danych nabywcy, ilości dostarczonych towarów lub wykonanych usług, wartość dostarczanych towarów lub wykonanych usług, stawki podatku czy też kwoty podatku od sumy wartości sprzedaży netto, z podziałem na kwoty dotyczące poszczególnych stawek podatku. Jest to nowe rozwiązanie. Obecnie faktura wystawiana nawet na małe kwoty musi zawierać wszystkie dane. Po zmianach byłaby tylko łączna wartość zakupu. Efekt zmiany: pozwoli na ograniczenie obowiązków o charakterze administracyjnym. Oszczędność czasu i tym samym pieniędzy na dokumentację czynności. Zmiana ważna dla przedsiębiorców, którzy nie współpracują ze stałymi klientami, lecz dokonują sprzedaży na rzecz szerokiego i zmiennego kręgu odbiorców.

Po drugie: bez faktur wewnętrznych Projekt zakłada odejście od wystawiania faktur wewnętrznych (są one obecnie wystawiane np. w przypadku nieodpłatnych przekazań). Regulacje unijne nie przewidują jednak możliwości wystawiania takich faktur. Efekt zmiany: odciążenie o charakterze administracyjnym; zmiana odczuwalna przede wszystkim dla przedsiębiorców rozliczających VAT metodą tzw. odwrotnego obciążenia, np. przy dostawie złomu, dokonujących wewnątrzwspólnotowego nabycia towarów oraz importu usług.

Po trzecie: z fakturą zbiorczą Obecnie przedsiębiorcy mają możliwość wystawienia faktury zbiorczej obejmującej transakcje dokonane tylko w ciągu 7 dni. Projektowane regulacje pozwolą wystawić jedną fakturę, która obejmie transakcje wykonane w ciągu miesiąca kalendarzowego. W takim przypadku faktura miałaby być wystawiona ostatniego dnia miesiąca. Efekt zmiany: Wejście zmiany odciąży przedsiębiorców, którzy w ciągu miesiąca dokonują powtarzających transakcji na rzecz jednego kontrahenta.

Po czwarte: zostanie nota korygująca Gdy na fakturze pojawią się pomyłki są dwie możliwości ich naprawienia. Pierwsza to wystawienie faktury korygującej przez sprzedawcę. Druga to nota korygująca, którą może naprawić drobne błędy sam nabywca (np. niektóre dane dotyczące oznaczenia towaru lub usługi albo informacje wiążące się z nabywcą lub sprzedawcą). Projekt początkowo nie przewidywał możliwości wystawienia noty korygującej, co oznaczało odejście od tego sposobu naprawiania błędów. Podkomisja przywróciła notę korygującą dodając do projektu odpowiedni przepis.

Efekt zmiany: Pozostanie możliwość szybkiego naprawienia drobnych błędów przez nabywcę. Obowiązek podatkowy w dniu dostawy, a nie wystawienia faktury Bardzo ważną zmianą będą nowe regulacje w zakresie ustalania momentu powstawania obowiązku podatkowego. Zaczną one jednak obowiązywać dopiero od stycznia 2014 r. Obecnie generalna zasada mówi co prawda, że obowiązek podatkowy powstaje w chwili wydania towaru lub wykonania usługi, ale jest od niej tak wiele wyjątków (jak np. związany z wystawieniem faktury), że w praktyce za moment powstania obowiązku podatkowego uznaje się w większości wypadków wystawienie faktury. Tymczasem zgodnie z przyjęta dziś przez Sejm nowelizacją, powstanie obowiązku podatkowego ma być powiązane z dostarczeniem towaru lub wykonania usługi. Data wystawienia faktury, jako moment powstania obowiązku podatkowego, pozostanie tylko w przypadku niektórych usług, np. budowalnych i budowlano-montażowych, dostawy książek drukowanych oraz czynności polegających na drukowaniu książek. Jeżeli faktura nie zostanie wystawiona w terminie, obowiązek podatkowy będzie powstawał w tego typu działalnościach z chwilą upływu terminu do wystawienia faktury. Z datą wystawienia faktury powiązany ma być także moment powstania obowiązku podatkowego przy tzw. usługach masowych (np. dostawa energii, świadczenie usług telekomunikacyjnych, najmu, leasingu, stałej obsługi prawnej i biurowej). Efektem tych zmian będzie uproszczenie zasad ustalenia momentu, w którym należy rozliczyć podatek, choć dla niektórych przedsiębiorców zmiana może oznaczać konieczność szybszego rozliczenia się z fiskusem (np. w przypadku usług spedycji); przedsiębiorca, który wykona usługę 27 lutego, ten dzień będzie musiał potraktować jako powstanie obowiązku podatkowego. Podatek rozliczy do 25. marca (lub do 25. kwietnia, jeżeli rozlicza się kwartalnie). Dzień wystawienia faktury nie będzie miał znaczenia (poza kilkoma wyjątkami). Oznacza to więc, że przedsiębiorca, który wykonuje czynność na przełomie okresów rozliczeniowych nie będzie miał wpływu na moment powstania obowiązku podatkowego, tak jak obecnie, gdy obowiązek podatkowy jest związany z dniem wystawienia faktury (nie później jednak niż 7. dnia od wykonania czynności). Katarzyna Rola-Stężycka

Więzień polityczny posiedzi jeszcze. Sąd na wniosek prokuratury przedłużył Staruchowiczowi areszt o dwa miesiące A ja znowu o „Staruchu” czyli Piotrze Staruchowiczu, liderze kibiców Legii. Sąd na wniosek prokuratury przedłużył mu areszt o dwa miesiące. Dotąd Staruchowicz przesiedział w więzieniu pół roku pod zarzutem handlu narkotykami. Jedyną podstawą były zeznania świadka koronnego, którego wiedza sprowadzała się do tego, że ktoś mu o tym, podobno, powiedział. Staruchowicz w przeciwieństwie do wszystkich innych zatrzymanych w tej sprawie nie jest oskarżony o udział w grupie przestępczej. Z dętego oskarżenia o handel narkotykami prokuratura zdaje się wycofywać, gdyż Staruchowiczowi przedłużono areszt z powodu... posiadania dwóch, cudzych dowodów osobistych. W rzeczywistości jego kibicowska funkcja oznaczała również rodzaj społecznego biura rzeczy znalezionych. I wyjaśnienia, że z powodu aresztu nie zdołał odesłać ich właścicielom, wydają się przekonujące. Cóż to zresztą za powód do zatrzymania człowieka w więzieniu i jakim cudem narkotyki stały się dowodami osobistymi, a handel nimi przetrzymywaniem cudzych dokumentów? Na pytania, które pojawiają się: dlaczego zajmuję się tę marginalną sprawą?, odpowiadam: bo nie jest marginalna. Trzymanie niewinnego człowieka w więzieniu nigdy taką rzeczą nie jest, nawet jeśli ma on na sumieniu różne niepiękne sprawki. A tu chodzi o rzecz jeszcze bardziej ponurą, o to, że Staruchowicz jest więźniem politycznym. Wiem, że pod moim tekstem pojawią się zaraz wpisy rozmaitych wynajętych kanalii natrząsających się z tego określenia. Problemem realnym jest jednak to, że niektórzy, skądinąd uczciwi ludzie, z powodu – uzasadnionego – lęku i niechęci do środowiska kiboli, też nie chcą uznać polityczności tej sprawy, a więc przyjąć do wiadomości elementarnych faktów. Staruchowicz znalazł się na celowniku władz po tym, gdy zorganizował akcję pod hasłem: „Tusku matole, twój rząd obalą kibole”. Działanie rządzących to klasyczna metoda zastraszania. Na początku szuka się kozła ofiarnego, a więc tych, których w większości nie lubimy. Przecież nie będziemy protestować w ich obronie. Droga jest już jednak utorowana. Potem zabiorą się za innych, a my nie będziemy protestować, bo są to przecież inni. Kiedy zabiorą się za nas, nie będzie już miał kto protestować. Nie twierdzę, że III RP Tuska doprowadzi do takiego finału. Ale rozejrzyjmy się dookoła. Atmosfera coraz głębszego konformizmu czyli lęku przed niewychylaniem się gęstnieje, a zagrożenie dla demokracji czyli działania wymierzone w opozycję i generalnie w krytyków status quo, nasilają się i to przy radosnej klace medialnych prostytutek. Sprawa Staruchowicza wydaje się jednak na tyle oczywista, że w jego obronie wystąpiło już paru dziennikarzy głównego nurtu. Może chociaż w tym wypadku uda się uzyskać jakąś wspólnotę przekraczającą nieco podstawowy polski podział polityczny? Bronisław Wildstein

TRZY PYTANIA do prof. Krasnodębskiego. "Wniosek o Trybunał Stanu to postsowiecka metoda nękania opozycji. PO testuje opinię publiczną" wPolityce.pl: Panie profesorze, co zmieniło się w ciągu tych pięciu lat rządów Platformy Obywatelskiej, że akurat teraz zdecydowano się na wniosek o postawienie przed Trybunał Stanu polityków opozycji? Jak Pan ocenia ten ruch rządzących? Prof. Zdzisław Krasnodębski: Przede wszystkim mówimy o tym wszystkim w kraju, który nie słynie z konsekwencji w przestrzeganiu prawa przez polityków i ścigania tych, którzy na to zasługują. Mówimy o sądzeniu polityków opozycji w kraju, który nie rozliczył się ze swojej komunistycznej przeszłości, w którym nikt nigdy nie odpowiedział za zbrodnie tego systemu. Leszek Miller, komunistyczny sekretarz KC PZPR jest liderem jednej z większych partii, były komunistyczny minister był prezydentem, o przypadkach Jaruzelskiego i Kiszczaka chyba nawet nie ma co wspominać. PO takim wnioskiem wystawia świadectwo samej sobie. Sam wniosek postawienia tych dwóch polityków pod Trybunał Stanu wpisuje się w postsowiecki wzór nękania niewygodnej opozycji. To próba odciągnięcia uwagi od największych problemów, z jakimi zmaga się polskie państwo i władza. Nawet gdyby udało się udowodnić jakiekolwiek nieprawidłowości władzy w 2005-2007, czego nie była w stanie zrobić nawet dosyć dyspozycyjna prokuratura, to przecież pozostało tak dużo afer: jak Rywina, hazardowa czy Amber Gold, które powinny być przedmiotem zainteresowania prokuratorów. Działania podejmowane przez rządzących w latach 2005-2007 dotyczyły licznych spraw korupcyjnych, które wciąż pozostają niewyjaśnione, na przykład afera węglowa, sprawa tajnych kont, która zwłaszcza w kontekście ostatnich ostrych głosów krytyki wobec szwajcarskich banków, wydaje się interesująca. Nikt nie pyta już, co z tamtymi podejrzeniami i aferami.

Czy to realna próba wypchnięcia Jarosława Kaczyńskiego z polityki, czy kolejny odcinek niekończącego się gonienia króliczka pod nazwą „straszymy IV RP”? Można powiedzieć, że te działania są podobne do innych tego typu pociągnięć, które nigdy nie są doprowadzane do końca. Doprowadzenie polityków opozycji pod Trybunał Stanu byłoby kompromitujące dla tego rządu w oczach opinii europejskiej i mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Natomiast w kontekście tego „gonienia króliczka” o którym Pan mówi – mamy w ostatnim czasie zaostrzenie represji wobec ludzi z szeroko rozumianej opozycji: zniesiono immunitet posłowi Macierewiczowi, mieliśmy dziwne, a może i prowokacyjne działania policji na Marszu Niepodległości, przedłużono – co jest stosowaniem sowieckich metod – areszt dla Starucha. Trzymanie człowieka w więzieniu przez tyle czasu, bez żadnego wyroku i na podstawie zarzutów zupełnie nie tego kalibru jest potwornym skandalem. Myślę, że ta władza testuje swoje możliwości stosowania represji. W ramach tych testów ta granica używania przemocy, już nie tylko symbolicznej, ale prawnej i fizycznej, jest przesuwana coraz dalej. To jest też testowanie wsparcia opinii mainstreamowych mediów, które często wzywają rządzących do jeszcze bardziej radykalnych kroków. Gdyby się okazało, że idea postawienia obu polityków pod Trybunał Stanu cieszy się poparciem, to oni to zrobią bez mrugnięcia okiem. To test – jak zareaguje polskie społeczeństwo, establishment, media.

Czy postawienie tych dwóch polityków przed Trybunałem Stanu nie otworzy pewnego precedensu? Do tej pory Trybunał był instytucją niezbyt aktywną w przepychankach i bieżących sporach politycznych, to było coś więcej, zarezerwowanego dla ważniejszych spraw. Czy ten precedens spowoduje, że kiedyś przed tym samym Trybunałem stanie premier Tusk? Wszyscy wiemy, że rzeczą niezbędną po zmianie władzy będzie postawienie Donalda Tuska przed Trybunał Stanu, a być może także zwykły sąd. To człowiek, który przed Smoleńskiem i po Smoleńsku (a nie mówię tu w ogóle o samej katastrofie i jej przyczynach) po prostu nie dopełnił swoich obowiązków konstytucyjnych jako premier rządu Rzeczypospolitej Polskiej. To sprawa tak ewidentna, jak ewidentna powinna być sprawa Wojciecha Jaruzelskiego, zachowując oczywiście wszelkie proporcje, choć sprawa premiera Tuska jest niezwykle poważna. Może to być próba uprzedzenia, rozwodnienia problemu, że idea Trybunału Stanu to element gry, który spotkać może każdego uczestnika politycznych wydarzeń. Zobaczymy, jak ta sytuacja będzie się rozwijać, jeśli doszłoby do tego, że politycy opozycji stanęliby przed Trybunałem Stanu, to byłoby to wielkim wydarzeniem politycznym, a to jak niebezpiecznym dla władzy jest zapewne w tej chwili przedmiotem refleksji rządzących w Polsce. Dziękuję za rozmowę.

UWAGA! To ostatnie ostrzeżenie dla demokracji! "Tego momentu w dziejach społeczeństwa nie można przegapić!" Wroński z Markowskim poczuli proch W „Gazecie Wyborczej” rozmowa Pawła Wrońskiego (tego od szczujni) z ulubionym profesorem ulicy Czerskiej – Radosławem Markowskim. Od pierwszego pytania jest dobrze. Jako uwertura pytanie Wrońskiego:

Czy w polskiej polityce czuć proch? Markowski się zgadza:

Niestety, jest jakieś wyjątkowe natężenie nienawiści. Dodaje, że na polskich portalach internetowych jest agresja niespotykana w krajach, których internetowe media czyta (przy okazji zdradza, że jest poliglotą). Wroński tradycyjnie atakuje prawicowe media i blogosferę, a później następuje analiza przyczyn potencjalnego dramatu, do jakiego może – zdaniem wspomnianego duetu i im podobnych – w Polsce dojść. To już piąty, czy siódmy rok, w którym młode pokolenie wyrasta w atmosferze jadowitości, podejrzliwości. Uczone jest codziennie, że prezydent kraju jest zdrajcą, "Komoruski", premier kraju to jakiś quasi Niemiec, który chce nas sprzedać. Polska nie jest niepodległa, a jest kondominium rosyjsko-niemieckim. To są spustoszenia w świadomości młodych ludzi, które są - już teraz - nie do odrobienia. Teraz jest sprawa Brunona K., ale za chwilę będziemy mieli problem z całym pokoleniem. które nie będzie miało najmniejszego szacunku dla państwa i do demokratycznie wybranych władz kraju. Nie jestem zwolennikiem hołdów wobec władz, ale minimalnego respektu tak. To, że lider opozycji oskarża rząd o współudziale zbrodni zabójstwa 96 osób w katastrofie smoleńskiej jest rzeczą niebywałą w żadnej demokracji. Ech, co klasyka, to klasyka. Oczywiście Jarosław Kaczyński nie oskarżał rządu o współudział, ale o mataczenie w sprawie Smoleńska. Dla Markowskiego może to bez różnicy, ale zapewniam pana profesora, że prawo karne zdecydowanie rozgranicza te zachowania. Za mataczenie jest mniejsza kara. Co do meritum wywodu Markowskiego – szacunek do państwa buduje nie jakaś mityczna atmosfera kreowana przez nie wiadomo kogo, ale przede wszystkim sama władza w tym państwie. Władza, która dba o obywateli, postępuje wobec nich uczciwie, gra fair z przeciwnikami politycznymi, kieruje się dobrem wspólnym, a nie interesem własnym, jej strategię wyznacza racja stanu, a nie sondaż i apetyt na kolejne stanowiska. Władza, która nie idzie na współpracę z wrogim państwem wbrew własnemu prezydentowi. Władza, która wie, kiedy skorzystać z międzynarodowych sojuszy, by nie dać się zahukać niedawnemu okupantowi. Jeśli władza tego nie robi, trudno, by w obywatelach rodził się do niej i do państwa szacunek. Wracając do redaktora i profesora. Ten pierwszy pyta o rosnącą w młodym pokoleniu „wiarę w teorie spiskowe”, „szczególnie te dotyczące teorii zamachu smoleńskiego”. Ten drugi odpowiada:

To młode pokolenie dużą część wiedzy o świecie czerpie z filmów sensacyjnych, z internetu, gdzie kwitną teorie spiskowe. Zastanówmy się, co jest bardziej dla nich atrakcyjne. Czy zamach, tajemnicze zdarzenie, czy też trywialna katastrofa. Wiara w zamach z powodu jego atrakcyjności? Ciekawe i na pewno podbudowane głębokimi badaniami profesora. A dlaczego w takim razie ci młodzi ludzie nie wierzyli tak masowo w zamach przed rokiem (bo popularność tej hipotezy była mniejsza)? Albo przed dwoma? Albo przed dwoma i pół? O zamachu też się wtedy mówiło w mediach, w internecie. Był mniej atrakcyjny? Było wówczas mniej filmów sensacyjnych, które mogłyby tych tępych gówniarzy nakręcić na wyznawanie „teorii spiskowych”? Tego profesor nie wyjaśnia. Nie sposób analizować wszystkich słów, które Wroński z Markowskim sączą swoim czytelnikom. Ale jedną wymianę zdań trzeba przywołać, bo ich zabawa w propagandę staje się naprawdę niebezpieczna. Rozmowa kończy się tak:

- Polskie społeczeństwo potrafi postawić tamę szaleństwu, które ma uderzyć w demokrację? Ma swoisty system immunologiczny?

- Ja uważam, że takie możliwości ma. Problem w tym, że czasami trudno jest wypatrzyć moment krytyczny. Dużo czytałem o Niemczech Weimarskich, o chichotach na temat "nieudanego malarzyny" Hitlera i jego kuriozalnych pomysłach na świat. Z tego, co tam się stało, wiadomo, że jak ruszają młodzi chłopcy w skórzanych kurtkach i wysokich butach, to tylko niewielka grupa ma odwagę im się postawić, większość podwija ogon i się chowa. Tego momentu w dziejach społeczeństwa nie można przegapić. Co ma uderzyć w demokrację? Gdzie Wroński widzi takie szaleństwo? Czy naprawdę ryzyko rozpadnięcia się zakłamanego systemu III RP i obnażenia stanu zepsucia państwa – głównie na kanwie tragedii smoleńskiej – jest już tak duże, że trzeba sięgać do argumentów ostatecznych? Zagrożenia dla demokracji? Bo w demokracji nie powinno być prawa do chodzenia po ulicach? Nie powinno być prawa do wyrażania poglądów? Krytykowania władzy? Szukania prawdy o narodowych tragediach? Swobodnego funkcjonowania mediów? Tacy z was napuszeni demokraci. Postawcie obywatelskie, demokratyczne posterunki wypatrujące polskiego Hitlera XXI wieku, katalogujcie każdego w wysokich butach. Nie przegapcie tego momentu! Bądźcie gotowi się postawić! Wroński z Markowskim na czoło brygady! Rotacyjnie.

Marek Pyza

Polska nie dla Polaków Oto jest miejsce, gdzie gnieżdżą się dla tej całej ferajny nasi rodzimi faszyści. No i dlatego demokratyczna policja może sobie postrzelać do dzieci faszystów, żeby wiedziały co to znaczy władza ludowa III RP. A faszyzmem zalatuje tu już na pierwszy rzut oka od strony tych, którzy strzelają, którzy prowokują Dyskusja o budżecie Unii Europejskiej to nie jest temat błahy, ale bądźmy szczerzy, kogo interesują te słupki? Ktoś zbadał dokładnie, jaki stosunek do tego medialnego spektaklu ma mieszkaniec Głogowa, albo.... nie, nie Cedyni, na przykład mieszkaniec Leszna? Warto by się zapytać, bo doprawdy, problematyka jest jednak zawiła, a przez to pole do manipulacji  olbrzymie. Nawet premier historyk mógł sobie pozwolić w Sejmie na podbicie stawki do czterystu miliardów złotych dla Polski, a jego prawa ręka Hanna Gronkiewicz – Waltz kilka dni później wydaje się być na wizji zdziwiona, że to jednak nie było podbicie stawki. Ale było, minęło, kolejne negocjacje już w Nowym Roku więc dajmy spokój. Wielka Brytania na jednej linii nadaje z Berlinem, więc cyrk jest taki, jakiego nawet sam minister Sikorski Radosław nie mógł przecież przewidzieć.  O wiele ważniejsze niż to, czy my dostaniemy 440 czy 450 miliardów złotych z dwóch największych funduszy, czyli FS i WPR, jest postępujące, systematycznie prowadzone, gnojenie polskiego narodu. Jest to czynione ostatnio z wielką premedytacją, sięga się przy tym po nowe metody i nowe narzędzia. Sztandarem tej antynarodowej polityki jest oczywiście Smoleńsk i wcale nie mam tu na myśli kłamstw Ewy Kopacz, bo nie takie, banalne i łatwe do udowodnienia kłamstwa stanowią o sile rażenia sprawy smoleńskiej. Rozmawiając z ludźmi na ten temat, dodam, z ludźmi dalekimi od twierdzenia, że to był zamach, odnoszę jedno nieodparte wrażenie. Oni nie chcą mieć wątpliwości, oni nie chcą myśleć o Smoleńsku, oni wiedzą, że popełniono strasznie wiele błędów, ale cóż my z Rosją możemy? To jest refleksja, której nie znajdziemy w badaniach SMG/KRC, choć coraz więcej osób mówi otwarcie, że w ten zamach wierzy, inna rzecz, że nie jest to przecież kwestia samej wiary. To jest upadlanie ludzi, szczególnie tych, którzy są słabsi, bardziej podatni na manipulację. Nie mówię tu o cynikach za sterami władzy, doskonale wiedzących, że nie był to wypadek. Ci, w zamian za politykę uległości zadowalają się względnym spokojem i luksusem rządzenia, który przynosi też niemałe profity materialne dla całych rodzin rozsianych po każdym urzędzie w Polsce. Ta polityka służy też gnojeniu tych Polaków, którzy nie godzą się na system władzy oparty na przemocy ideologicznej, na fałszu i manipulacji, a to jest przecież szkielet jego szkielet, już od ponad dwudziestu lat. Jest to system, w którym procedury demokratyczne stały się tylko dekoracją służącą medialnym przekazom. Tych wszystkich Polaków, którzy mają już dość tego, traktuje się tak, jak to robiła policja z bronią gładkolufową i psami na Marszu Niepodległości. Może to do niektórych nie dociera, ale uzbrojone po zęby oddziały policji wystawiono przeciwko dziesiątkom tysięcy ludzi trzymającym biało – czerwone flagi w Święto Niepodległości. No gdzie coś takiego w cywilizowanym kraju zrobiono? Szukają ostatnio faszyzmu w Polsce – moskiewski pożyczkobiorca, Leszek Miller i sąsiadujący chętnie z Niemcami, Janusz Palikot – szukają go tam, gdzie jest bunt przeciwko zawłaszczaniu Polski, przeciwko ubożeniu społeczeństwa, przeciwko praktycznemu wykluczeniu młodych ludzi z normalnego dorosłego życia: z pracy, zdobycia zawodu, z możliwości założenia rodziny. Oto jest miejsce, gdzie gnieżdżą się dla tej całej ferajny nasi rodzimi faszyści. No i dlatego demokratyczna policja może sobie postrzelać do dzieci faszystów, żeby wiedziały co to znaczy władza ludowa III RP. A faszyzmem zalatuje tu już na pierwszy rzut oka od strony tych, którzy strzelają, którzy prowokują. Faszyzmem zalatuje od Marcina Króla i profesora Kika, którzy wprost nawołują do łamania prawa. Nie chcą takiej demokracji, jaką mamy, to pałą ich, nauczymy narodowców i pisowców szacunku dla elity. To wszystko jest ubrane w szaty politycznej poprawności, frazesy o wolności i o interesie Polski. Tym, którzy zgięli kark, albo ułożyli sobie życie we względnym dostatku, ta chora Polska specjalnie nie przeszkadza, choć nie do końca, widać bowiem pewne oznaki przebudzenia. Taki antynarodowy, antypolski wydźwięk ma tez produkcja Pasikowskiego. Gdybyż to była poetycka alegoria o walce dobra ze złem wplątana w polską wieś XXI wieku. Żadnego wysiłku intelektualnego. Mamy brudnych, głupich, pijanych chłopów, nierobów, wielką polską zbrodnię i chłopa przybitego przez sąsiadów do drzwi. Pisanie recenzji tego filmu pozostawiam ludziom o bardziej łagodnym usposobieniu. Można w dziele sztuki coś przeinaczyć, dodać, by wzmocnić przekaz artystyczny, ale nie można opluwać własnego narodu, jeśli ten naród w znakomitej większości zachował się wobec Żydów godnie, także za tych Żydów walczył o ich życie i ich wolność. Pomijam tu nawet to, co naprawdę zdarzyło się w lipcu 1941 roku w Jedwabnym. Może uda się jeszcze odkłamać tę straszliwą historię. Może ktoś zrealizuje film o mordzie we wsi Koniuchy, w którym spalono polską ludność, i zrobili to między innymi żydowscy partyzanci, i są na to dowody, są ich wspomnienia, do jakich potworności się dopuszczali. Tylko trzeba zadać sobie pytanie, czy tak ma wyglądać dialog Polaków z Żydami? Kłamliwy film Pasikowskiego służy gnojeniu naszego narodu. „Pokłosie” kłamie i o Jedwabnem. Kłamie i o tamtych Polakach,  i  o tych współczesnych. Nawet jednym słowem nie wspomina, że wielu Żydów pozostało po tym pogromie i nadal mieszkało w Jedwabnem. Zapłaciliśmy z naszych podatków za te film i będzie nas sławił na całym świecie. Jego szkodliwość jest bezdyskusyjna, ale ważniejsze od tego jest stałe nękanie Polaków w ich własnym państwie. Polityk, który nazywa bydłem jedna trzecią społeczeństwa zniknąłby raz na zawsze z życia publicznego, niezależnie od tego, co robił wcześniej. A on jest, jest obecny, jest nadal kimś od pouczania. Te nasze narodowe ordery wiszące na konfidentach SB – to jest normalne? Ktoś powie: damy radę! No i co z tego, że damy? Za dziesięć, czy za dwadzieścia lat, czy może za rok. Ile ludzi bezpowrotnie straciliśmy znowu, bo nie udało im się zapewnić rozwoju we własnym kraju po kilkudziesięciu latach sowieckiej okupacji? Słowo gnojenie przyszło z czasem, w zasadzie przyszło w ostatnich miesiącach, nie jest skrywane nawet, ono jest wręcz eksponowane. Jeśli nie zastopujemy tej wojny psychologicznej prowadzonej z narodem, dołączymy do innych, już spacyfikowanych społeczeństw. Najgorsze jest to, że zaczynamy się powoli przyzwyczajać do tego, że jesteśmy tak traktowani u siebie, na swojej ziemi. Jeśli uważacie, że tak nie jest, porozmawiajcie z Młodymi z Wielkimi Życiowymi Problemami. GrzechG

Siedem mitów europejskich, które trzeba obalić W czasie negocjacji budżetowych UE, dla dobra Polski opozycja powinna atakować rząd brutalnie i bez pardonuW negocjacjach nad budżetem UE bardzo nam przeszkadzają europity, które chciałbym tu nazwać i obalić.

Mit pierwszy – przyjęli nas z łaski. Przyjmując Polskę do Unii, kraje starej Unii, a zwłaszcza Niemcy, zrobiły nam łaskę. Nieprawda! Niemcy miały wielki interes polityczny w rozszerzeniu Unii, bo dzięki temu granicy Unii przesunęła się z Odry (80 km od Berlina) na Bug (800 kilometrów od Berlina). Tyle łaski Unia nam zrobiła nas przyjmując, ile my Unii, do niej wchodząc

Mit drugi – Unia to ogromne pieniądze! Nieprawda. Budżet UE jest skromny, coraz skromniejszy. To zaledwie jeden procent unijnego PKB, jeden grosz z każdej zarobionej złotówki. To są pomocne pieniądze, ale nieprawda, że już wszystko od nich zależy i ze bez nich nastąpi koniec świata. Nie nastąpi, a pamiętać też trzeba, że Unia to nie tylko profity, ale i spore koszty. Na przykład pakiet klimatyczny.

Mit trzeci – Niemcy najwięcej płacą. Nieprawda! Wszyscy płacimy jednakowo, po niespełna 1 procent PKB, z wyjątkiem Brytyjczyków, którzy wchodząc do UE zrobili jej łaskę, w zamian za którą uzyskali słynny rabat brytyjski. A Niemcy owszem, nominalnie najwięcej płacą, ale też realnie najwięcej korzystają, bo to ich wielka gospodarka najbardziej rozpycha się na europejskim wspólnym rynku i niemieckie firmy najwięcej na nim zarabiają.

Mit czwarty – fundusz spójności to też dla nas łaska. Nieprawda! Obowiązek wspierania biedniejszych regionów wynika wprost z zasad funkcjonowania Unii. Jeśli mamy wspólny rynek, o który najbardziej chodzi najbogatszym krajom (to dla nich główny sens Unii), to konieczne jest wspieranie biedniejszych regionów i wyrównywania róznic rozwojowych, bo inaczej ten wspólny rynek się załamie. Niemcy maja nie mniejszy interes niż Polska, w płaceniu na rozwój biedniejszych polskich regionów. Zero łaski!

Mit piaty - fundusze rolne to przywilej dla rolników Nieprawda! To absolutna konieczność, z uwagi na bezpieczeństwo żywnościowe – chyba, że ryzykujemy życie z importu, bez własnego chleba. Na rolnictwo Musimy płacić, inaczej nikt nie będzie chciał uprawiać ziemi. Tam, gdzie rolnictwo nie jest dotowane (w Afryce) chleba brakuje. A kto zazdrości rolnikom przywilejów, bez trudu może sam zostać rolnikiem albo przynajmniej wybrać ten zawód dla swojego dziecka.

Mit szósty – w Unii trzeba być Europejczykiem, nie wypada wyszarpywać dla siebie. Nieprawda! Wszyscy wyszarpują, wszyscy walczą o jak najkorzystniejsze rozwiązania dla swojego kraju. Sztuka negocjacji polega na umiejętnym powiązaniu interesu własnego kraju z dobrem całej Europy, na przykład w udowodnieniu, ze wyższe dopłaty dla polskich rolników leżą w interesie całej Europy, bo chyba Europa nie chce, żeby polska zienia zaległa odłogiem.

Mit siódmy – opozycja powinna wspierać rząd w negocjacjach budżetowych. Nieprawda! Opozycja powinna atakować rząd brutalnie i bez pardonu, zarzucać mu uległość i zdradę. Premier wręcz powinien zachęcać do takich ataków, żeby następnie powiedzieć w Brukseli – Ladies and gentleman! Jak mi nie dacie tych 500 miliardów, to ja będę miał i wy razem ze mną drugie Ateny, albo Sajgon w Warszawie. Przecież Kaczyński mnie udusi... Po obaleniu tych mitów łatwiej byłoby negocjować. Janusz Wojciechowski

25 Listopad 2012 „Demokracja liberalna to reżim, w którym demokracja poniża wolność zanim ją zdławi” - twierdził nieżyjący już od 1994 roku Mikołaj Davilla - wielki myśliciel kolumbijski. I to, że dławi widać już gołym okiem, nawet gdyby ktoś nie wgłębiał się w tajniki demokracji opartej o poszukiwanie prawdy w jej oparciu o większość. W demokracji prawda nie obowiązuje- obowiązuje większość. Która niczym tyran odbiera nam wolność. Jednostkę ma za nic.. Tylko masy- w swym bolszewizmie. Wygląda na to, że demokracja większościowa została wymyślona,. żeby pozbawić człowieka wolności, największego skarbu, który człowiek otrzymał w naturze od Boga.. W świadomości wolności człowiek zrobi i wymyśli wiele.. Wolność jest mu potrzebna jak powietrze, które pająki cerują mając swoje zajęcie. I tak jak mydło- które jest rybą- najtrudniejszą do złapania w wodzie. Tak przynajmniej twierdzi Ramon Gomez de la Serna-, który żył jeszcze w czasach wolności, kiedy nie było demokracji totalitarnej, na taką skalę jak jest dzisiaj. A na pewno w Argentynie. Zmarł dopiero w roku 1963 w Buenos Aires. Znowu coś głupiego przegłosowali w Sejmie wcześniej- konsekwencje głosowania są trochę później- bo wszystkiego na bieżąco człowiek pracujący permanentnie nie jest w stanie śledzić do końca- jak to w demokracji liberalnej- ciągle coś majstrują przy naszym życiu, i nie dają nam chwili wytchnienia. Wprowadzając zamęt i bezhołowie.. Wieczny trockizm permanentnej rewolucji.. Żeby nie było chwili spokoju, żeby masy trzymać w ciągłym napięciu, żeby nie były w stanie myśleć o czym innym- tylko o trudach życia w demokracji liberalnej.. Demokracja – to ma być „koniec historii”- tak twierdzi Fukuyama, amerykański pracownik Departamentu Stanu.. I wszędzie armia amerykańska zaprowadza demokrację.. Gdzie tylko stanie jej żołnierz.. Dlaczego „demokracja’ dla Stanów Zjednoczonych, żeby była wszędzie, na całej kuli ziemskiej- jest tak ważna? Bo można narodami żyjącym w demokracji kręcić ile się da.. Mamić, szpikować propagandą, wprowadzać chaos, relatywizować życie ludziom, trzymać je w stanie niepewności.. Właśnie polskie służby celne walczą…” z procederem samodzielnego skręcania pociętego tytoniu w specjalnej maszynie udostępnionej przez sklep”(????) Jak to? To już człowiek „ wolny” w demokracji liberalnej nie może sobie skręcić skręta- tak jak sam uważa, tylko może palić jedynie te skręty, które skręciła firma tytoniowa nakręcona przez urząd skarbowy akcyzą? Podatek akcyzowy od pociętego tytoniu jest mniejszy niż podatek akcyzowy od papierosów fabrycznych(???) A ile wynosi podatek akcyzowy od liści tytoniu jeszcze na polach? Jeśli go nie ma- to czas go wprowadzić.. Tak samo jak podatek akcyzowy od ziemi, na której ten tytoń jest uprawiany.. Jakiś mały i niewielki, żeby” nie miał wpływu na cenę(!!!!) Tak często uprawia naszą świadomość propaganda.. Podatek nie mający wpływu na cenę.. Niezły żart! Według fiskusa reprezentującego finansowo państwo demokratyczne i prawne, przecież nie -„obywateli”, bo „obywatele” służą jedynie państwu demokratycznemu i prawnemu, żeby „obywatela” obskubać, zmiętosić, wyrzuć jak tytoń- i wyrzucić na śmietnik historii- i to nie jest koniec historii. Demokracja jest końcem historii, nie będzie już innych ustrojów- dopóki armia amerykańska jest zwycięska.. Będzie tylko jeden ustrój na świecie. Większościowa demokracja liberalna, w której przegłosować można wszystko, tak jak na filmie Człowiek – Demolka, gdzie nie można nawet było napić się piwa, i trzeba było człowiekowi zejść do podziemia.. W Ameryce też są „obywatele”,. kiedyś kraju wolności, a teraz coraz bardziej zniewolonym przez głosowania demokratyczne i prawne.. Lepiej oczywiście być poddanym( Jego) Jej królewskiej mości, niż poddanym „ obywatelem” w demokracji, która z „ obywatelem” robi co chce.. Najprędzej niewolnika.. Zgodnie z logiką fiskusa i prokuratury, każdy kto w sklepie kupi sobie pocięty tytoń i w ustawionej tam maszynie skręci papierosa, zajmuje się produkcją wyrobu tytoniowego i powinien zapłacić odpowiednią akcyzę. Celnicy przyznają, że rekwirują takie urządzenia, a ich działania akceptują prokuratorzy i wydają postanowienia zatwierdzające zatrzymanie maszyny(???) A jak ktoś sobie skręci tytoń i wrzuci do fajki pokoju, a nie wojny- to też jest producentem fajek, pardon- tytoniu? A co w takich przypadkach z fajkami? Czy zgodnie z logiką prokuratorów i pracowników aparatu ścigania skarbowego- fajka nie powinna podlegać konfiskacie? Tak jak samochody jeżdżące na trzeźwo, w przeciwieństwie do zalanych kierowców – są konfiskowane przez demokratyczne państwo prawne, a przecież – jako rzeczy martwe i bez duszy- niczego złego nie zrobiły.. Najwyżej zrobił kierowca, choć niekoniecznie- bo mógł zrobić, tak jak pod wpływem wszystkiego, ale nie zrobił.. Prewencyjnie zabrano mu samochód. To tak jakby demokratyczne państwo prawne zabrało komuś żonę.. Bo mógł ją zgwałcić.. Prewencja to straszna rzecz.. Gorsza od demokracji! Bo ponosi się karę niczego złego nie robiąc.. Zresztą w demokracji też.. W naszej kiedyś cywilizacji karę ponosiło się za wyrządzenie szkody, a nie za to, że ktoś mógł wyrządzić szkodę.. Bo wtedy jest się permanentnym przestępcą. I być może o to chodzi.. Wszyscy jesteśmy potencjalnymi przestępcami- wystarczy znaleźć odpowiedni paragraf. Tak jak w sowieckiej Rosji.. Nie ma ludzi niewinnych- są źle przesłuchani- jak powiada klasyk Beria. Ideologiczny łobuz bolszewicki.. Ale nie taki jak Roman Dmowski, wielki mąż stanu- którego pan profesor Paweł Śpiewak, , jeszcze nie jako dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego- nazwał „łobuzem ideologicznym”.. Amatorzy skrętów robionych sobie samym, mogą być oskarżeni o przestępstwo podatkowe, bo jednak produkują dla siebie papierosy bez zgody rządu demokratycznego i prawnego. To jest tak, jak nie wolno do własnego baku w samochodzie nalać sobie oleju opałowego, tylko olej napędowy ze stacji olejowej kontrolowanej przez państwo.. Do własnego baku nie wolno sobie nalać czego się chce, tylko to co chce rzą demokratyczny i prawny. Nawet spirytusu- jak komuś pasuje, W końcu to jego samochód, czy samochód państwa- skoro państwo decyduje..? Tak jak z klapsami dla dzieci.. Nie wolno dawać ani Rodzicowi I, ani Rodzicowi II- bo dzieci są własnością demokratycznego i prawnego państwa , a nie Rodzica I - czy Rodzica II. Taką terminologię rodziców już przegłosował demokratyczny parlament francuski, oparty o masonerię francuską.. Wszystko pod „ małżeństwa” homoseksualne, którym zgodził się przydzielić cudze dzieci.. To znaczy dzieci państwa socjalistycznego i Republiki Francuskiej.. Bo tam dzieci również już nie są ani Rodzica I , ani Rodzica II.. Są państwa! Na szczęście w sądach jeszcze panuje zdrowy rozsądek w sprawie skrętów skręcanych samodzielnie przez” obywatela” w sklepie na maszynce do mielenia mięsa, pardon- mielenia liści tytoniowych.. Sądy karne twierdzą, że tłumaczenie celników i prokuratorów jest absurdalne.. I słuszna ich racja, nie tylko absurdalne , ale i szkodliwe.. Żeby człowiek jako człowiek, już nie jako” obywatel” nie mógł sobie zapalić co chce.. Powinien móc sobie nawet zapalić końskiego balasa, jak w żartach twierdzą niektórzy.. I to ich naturalne prawo, a nie prawo państwa, żeby zakazywać palenia końskich balasów.. A jak chce sobie zamiast papierosa palić słomę? Nawet tę, która mu z buta wystaje..? Ja jestem za tym, żeby człowiek indywidualnie, ze szkodą dla siebie- bo” palenie szkodzi”, o czym nas informuje każda paczka papierosów- mógł sobie zapalić co chce, bez ingerencji rządu i parlamentu.. No i co Państwo na to? Ja jestem od dzieciństwa niepalący.. Czasami napiję się piwa, żeby- jak to mówią mądrzy ludzie nie skażeni propagandą obezwładniającą -„ przeczyścić kiszki”. No i czyszczę je raz na dwa tygodnie. Otwieram jedno piwo, dajmy na to w środę, i kończę jego picie w środę następną.. Ze mnie na piwie rządowi nie da się wyżyć. Ale z innych- jak najbardziej.. Piwoszów nie brakuje! I piwa na razie też nie.. I nie opłaca się go robić sposobem domowym, tak jak papierosy czy alkohol- bardzo oakcyzowane.. Ale nie wiadomo jaki los spotka piwo w przyszłości.. Nie widziałem w sklepach, żeby je sobie można nalewać z beczki.. Widocznie władza już o to zadbała, władza demokratyczna, i oczywiście prawna..

WJR

Tropy prowadzą do Samary?Tu-154M z nieczynną radiostacją awaryjno-ratowniczą nie powinien zostać dopuszczony do lotu HEAD - twierdzą piloci Problemy z radiostacją awaryjno-ratowniczą z pokładu Tu-154M "101" wskazują, że podczas remontu samolotu na terenie Federacji Rosyjskiej mogło dojść do błędu. Chodzi o urządzenie, które w chwili przeciążenia powinno emitować sygnał pozwalający na lokalizację samolotu. Według raportu komisji Jerzego Millera, radiostacja automatyczna została wyłączona po tym, jak 28 lutego 2010 r. stwierdzono, że zakłóca pracę odbiorników GPS1 i GPS2 w systemie UNS-1D. Decyzję taką podjął szef Sekcji Techniki Lotniczej 36. SPLT. Czy usterka została naprawiona? Tego na pewno nie wiadomo, bo komisja pominęła ten szczegół. Jedynie w załączniku technicznym do raportu znajduje się informacja, że

"zabudowane podczas ostatniego remontu [w Samarze - red.] radiostacje awaryjne typu ARM-406AC1 nr 7523242494 i ARM-406P nr 7524241208 oraz ich systemy antenowe zostały uszkodzone w chwili wypadku w stopniu uniemożliwiającym ich zadziałanie". Wiadomo też, że sygnał radiostacji awaryjnej nie został odnotowany w chwili katastrofy.

W ocenie pilotów, z którymi rozmawiał "Nasz Dziennik", samolot z nieczynną radiostacją awaryjno-ratowniczą nie powinien i nie mógł zostać dopuszczony do lotu HEAD. - Gdyby na pokładzie samolotu były dwa takie urządzenia i jedno byłoby niesprawne, sprawa wyglądałaby inaczej, bo takie sytuacje pod pewnymi warunkami są dopuszczane, ale jeśli odbywa się lot, a jedyna na pokładzie automatyczna radiostacja awaryjno-ratunkowa jest wyłączona, to jest to niedopuszczalne - twierdzą nasi rozmówcy. Zdaniem lotników, nie można bazować wyłącznie na uruchamianej ręcznie radiostacji, która była na pokładzie, bo może dojść do sytuacji, że nikt nie przeżyje katastrofy lub osoby żyjące nie będą na tyle świadome, by uruchomić urządzenie ręcznie.

- Bazowanie na ręcznej obsłudze to niedorzeczność. To automatyczne urządzenie, tak jak czarne skrzynki, powinno przetrwać katastrofę właśnie po to, by emitować sygnał umożliwiający zlokalizowanie samolotu. Jeśli podczas katastrofy uszkodzony został przewód zasilający, antenowy radiostacji, to może należałoby wrócić do remontu samolotu i sprawdzić, czy elementy te zostały właściwie zamontowane - ocenia jeden z pilotów. Jak wyjaśnia, na to, że podczas remontu mogło dojść do błędu, może wskazywać fakt, iż radiostacja zakłócała pracę odbiorników GPS. To dziwne, bo radiostacja awaryjna w czasie lotu nie działa, uruchamia ją dopiero włącznik reagujący na przeciążenia.

- Skąd więc brały się te zakłócenia od radiostacji? Ona nie mogła emitować sygnału w czasie lotu, bo jest to sygnał ratunkowy. Jest jeszcze jedna kwestia. Skoro były jakieś zakłócenia sygnału GPS, to samolot nie był sprawny i nie mógł latać - podkreśla lotnik. Jak dodaje, decyzja o wyłączeniu radiostacji i ominięcie problemu, a następnie dopuszczenie takiego samolotu do lotu stanowiłyby poważne złamanie procedur. Pozostaje jednak jeszcze kwestia, czy wyłączona z użytku radiostacja została jednak przed lotami z VIP-ami zreperowana i włączona. To jednak i tak nie tłumaczy faktu, że urządzenie w chwili wypadku nie zadziałało właściwie. - Wiemy, że czarna skrzynka nie została zniszczona. Ta radiostacja to urządzenie, które też ma przetrwać wypadek i emitować sygnał. Takie jest jej przeznaczenie. Widać zatem, że gdzieś, być może podczas remontu samolotu, popełniono błąd - ocenia nasz rozmówca. Marcin Austyn

Trybunał Stanu przykrywką dla porażek rządu Klub PO żąda postawienia przed Trybunałem Stanu Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry. Politycy PiS-u i Solidarnej Polski zgodnie twierdzą, że jest to intryga polityczna. Sceptyczny jest także PSL, który pod kierownictwem Janusza Piechocińskiego coraz bardziej dystansuje się od pomysłów współkoalicjanta. Platforma zarzuca byłemu premierowi oraz byłemu ministrowi sprawiedliwości m.in. naruszenie konstytucji. Jarosław Kaczyński ich zdaniem na początku rządów PiS-u, choć nie był premierem, faktycznie rządził Radą Ministrów. Zbigniewowi Ziobrze zarzuca się przekroczenie uprawnień i nadzór nad niepodległymi mu bezpośrednio służbami. W obu wnioskach jest mowa o nieprawidłowych, zdaniem Platformy, działaniach w „walce z układem”, a na poparcie tych zarzutów przedstawione są rzekome dowody z dwóch komisji śledczych – komisji badającej przyczyny śmierci Barbary Blidy i komisji ds. nacisków na służby specjalne. Wnioskom PO przyklaskują posłowie SLD i Ruchu Palikota. Zdaniem tych ostatnich zarzuty są oczywiste.
– Tusk zapowiedział, że chce spokoju, po czym wyleciał do Brukseli, a jego pomagierzy złożyli wniosek. Kiedy zestawić to z jego słowami, że w jednym kraju trudno ułożyć sobie życie z liderem opozycji, to doskonale widać, że premierowi marzy się sytuacja polityczna żywcem przeniesiona z Ukrainy – mówi „Codziennej” Joachim Brudziński. Przewodniczący komitetu wykonawczego PiSu uważa wnioski za bezzasadne:

Przecież nawet Andrzej Czuma, szef komisji ds. nacisków na służby specjalne, jednoznacznie stwierdził, że to wszystko duby smalone, a nie merytoryczne zarzuty. – Ten wniosek to przykrywka, bo rząd jest całkowicie nieskuteczny, czego najlepszy dowód mamy dziś w Brukseli – dodaje.

Również Zbigniew Ziobro uważa, że wniosek PO ma przykryć porażkę negocjacji ws. budżetu Unii Europejskiej. – Premier czuje, że może wrócić z nich „na tarczy” i dlatego robi komedię – mówi Ziobro.

– Jeśli jednak wnioski przejdą, będzie to doskonała okazja do wyświetlenia patologii Platformy Obywatelskiej – zapowiada Ziobro w rozmowie z „Codzienną”. Specjaliści są jednak sceptyczni co do tego, czy wnioski przejdą.

Z powodu układu sił w Sejmie wniosek nie ma szans. Jest to raczej wydarzenie medialne niż konkretne działanie polityczne – mówi „Codziennej” dr Maciej Zakrzewski z Uniwersytetu im. Jana Pawła II.

Ten wniosek jest raczej wynikiem walki politycznej niż decyzją podyktowaną troską o stan państwa – dodaje.
Politolog zwraca uwagę, że przed Trybunałem Stanu nie stanęli nawet członkowie WRON-u odpowiedzialni za wprowadzenie stanu wojennego, choć w ich wypadku zarzuty były oczywiste. O tym, że pomysł z Trybunałem Stanu nie przypadł do gustu nawet współkoalicjantom, świadczy wypowiedź Janusza Piechocińskiego. Nowy prezes PSL-u mówi, że nie widzi powodu, by eskalować napięcie w debacie publicznej.

Wniosek czeka na ocenę formalną i prawną, jest za wcześnie, by się na ten temat wypowiadać – ucina pytany przez „Codzienną” poseł PO Andrzej Halicki. Wojciech Mucha

Uścisk Salonu i czarnej sotni Charakterystyczne jest dla krajów peryferii, że pojawiają się w nich niewidoczne w innych częściach świata mutanty. Żółwie ze skrzydłami, ryby z kopytami, sarenki z kłami wilków. W wydaniu skrajnej prawicy – zachwyt nad Witoldem Pileckim, który zginął w czerwonych katowniach, wraz z podziwem dla Rosji. W dyskusji, jaka rozgorzała w związku z Marszem Niepodległości, na pierwszy plan wysuwają się emocje. Najczęściej dotyczące identyfikacji z symbolami, których używają obie strony, z odwołaniami historycznymi, poprzez które interpretują one współczesną rzeczywistość, ze strachem przed upiorami, jakie jedna ze stron ewokuje, bądź z policyjną prowokacją.
Lis i niedźwiedź Każdy z tych elementów jest bardzo istotny. Warto jednak zwrócić uwagę, że mamy do czynienia ze stronami sporu, które mają w gruncie rzeczy bardzo podobne cele i sposoby ich osiągania. Co więcej, dążą do – pytanie na ile intencjonalnie – modelu, który stanie się formułą utrwalenia status quo. Warto też dodać, że o ile fakt, iż grupy marginalne chwytają się bardzo często „brzytwy”, aby uzyskać jakikolwiek wpływ na społeczeństwo i utrzymać swoją bazę polityczną, o tyle fakt, że dzisiejszy establishment polityczny buduje swoją pozycję tylko poprzez odpowiednie prowokowanie grup skrajnych i utrzymywanie ich potencjału w obrębie polskiej przestrzeni politycznej, powinno budzić niepokój. Bardziej niż ONR‑em martwię się policją strzelającą do babci. Choć daleko mi do bełkotu oenerowców. Pamiętacie Państwo taką częstą historię z bajek dla dzieci? Dwóch wrogów w normalnej sytuacji dążących do wzajemnej śmierci, w osiągnięciu celu jednoczy siły. Często, zwłaszcza w bajkach rosyjskich, są to lis i niedźwiedź. Oczywiście jeden jest silniejszy i mógłby zgnieść drugiego, ale czas jest ciągle niesprzyjający. Zaś ten mniejszy, lis, czeka cierpliwie na swoją okazję. Ale do czasu, przy szczerej nienawiści, współpracują. Dowcip polega na tym, że nie jesteśmy tak daleko od sytuacji, w której obaj ci bohaterowie bajek stworzą trwały system współpracy. Obu stronom bowiem zależy tak naprawdę na tej samej rzeczy – na utrzymaniu zwolenników Marszu Niepodległości w przeświadczeniu, że nie mają oni prawa do swojej reprezentacji w sferze publicznej. Dzięki temu uzyskują legitymizację własnego istnienia. I w tym paradoksalnym pozornie sojuszu tkwi największe zagrożenie, które może doprowadzić tak naprawdę do petryfikacji obecnego układu politycznego.
Superniania o czarnej sotni Wykluczenie z przestrzeni publicznej ludzi identyfikujących się z Marszem Niepodległości pozwala obecnemu układowi warunkować do siebie nienawiść i agresję, które potem, puszczone odpowiednimi medialnymi kanałami, zostają przedstawione własnemu elektoratowi – w celu mobilizacji. Przedstawiając upiory z Marszu Niepodległości, Salon sam siebie obwołuje strażnikiem normalności. Jego władza i siła, pozycja dominująca będą tylko o tyle silne, o ile będzie istnieć zagrożenie – więc to zagrożenie Salon będzie produkował, prowokował i maksymalnie wykorzystywał do wzbudzenia niechęci bądź agresji u przeciwnej strony. Oczywiście jest to taktyka kompletnie kontrskuteczna, jeśli chodzi o realne rozwiązanie problemu ruchów takich jak ONR et consortes. Odwrotnie, ma ona tak naprawdę utwierdzać te ruchy i pozwalać im dalej trwać. Gdyby chcieć intepretować to jakoś inaczej, to przecież należałoby jakkolwiek porozumieć się z tymi ludźmi, zastanowić się nad żądaniami, emocjami i symbolami, które wyprowadzają ich na ulice. Zamiast tego mamy zalew nienawiści i inwektyw wobec nich. Bełkot o faszyzmie. Wrzaski naczelnych celebrytów o hołocie i barbarzyństwie. Supernianię z TVN24, która popiskuje na Twitterze o czarnej sotni ante portas Warszawy. Kretynów – jak Żakowski i Blumsztajn czy na dostawkę Hartman – których jedynym celem jest wywołanie wrażenia w odbiorcach Marszu Niepodległości – którzy, co oczywiste, w większości nie sympatyzują z ruchami à la ONR i MW – że tylko w grupach skrajnych i negujących aktualną demokrację parlamentarną znajdą zrozumienie. Dochodzi do częstej sytuacji, opisywanej choćby przez Hannah Arendt, gdy dominujący układ polityczny sam siebie legitymizuje, warunkując trwałą nienawiść wobec siebie tych, których wyklucza. Tak właśnie powstaje mit Marszu Niepodległości. Mit bardzo opłacalny dla obu stron.
ONR jako burżuj Teoria mitu Marszu Niepodległości ma ogromne historyczne i psychologiczne znaczenie dla odbiorców propagandy PO. W momencie gdy wizja potwora Kaczyńskiego, nawet mimo eksponowania sprawy trotylu, i tak nie jest w stanie uaktywnić optymalnych dla PO emocji społecznych, tylko ONR czy MW pozostają jako fundamenty teorii mitu negatywnego, na którym można skupić negatywne emocje – napiętnować tych, którzy godni są nienawiści i pogardy tzw. młodych, aspirujących. Teoria mitu Marszu Niepodległości wskazuje dzisiejszemu elektoratowi PO, czyli niespełnionym, a aspirującym do lepszego życia w wymiarze czystej konsumpcji obywatelom naszego państwa, tego, kogo należy się bać, tego, kto zagraża. Więcej, gdyby chcieć odnosić się do przykładów z historii, to widzimy bardzo ciekawą analogię mitu Marszu Niepodległości do mitu, jakim posługiwali się komuniści z czasu przed rewolucją do napiętnowania swoich przeciwników. Paradoksalnie ONR dla leminga jest tym, czym dla proletariusza kiedyś burżuazja. Trzyma go w stanie ciągłego pobudzenia, mobilizacji, przerażenia i potrzeby instytucjonalnej gwarancji ograniczenia. Jest też inny element. Salon tego rządu i stowarzyszonych z nim środowisk „intelektualnych” i medialnych dąży do wykluczenia potężnego segmentu historii poza nawias tzw. oficjalnej refleksji historycznej. Nie chce, by stał się on elementem pamięci wspólnoty. W wypadku spadów z „GW” jest to efekt ich zaangażowania w kłamstwa na początku transformacji. W wypadku Platformy to już tylko efekt reprezentowania tego towarzystwa. Ale w obu wypadkach sytuacja – gdy o potężnym i pięknym kawałku polskiej tradycji, np. o Żołnierzach Wyklętych będzie mówił głośno tylko ONR i ten topos historyczny z nimi będzie kojarzony – jest po prostu idealna. Jest to niezwykle groźna sytuacja, którą celnie opisuje Wanda Zwinogrodzka w tekście do „Gazety Polskiej Codziennie” z 16 listopada 2012 r.
Perwersyjna symbioza Z drugiej strony przyczyny, dla których grupy takie jak ONR i MW chcą utrzymać swój elektorat poza obrębem sfery publicznej, są jeszcze łatwiejsze do zrozumienia. Tylko w ten sposób są w stanie oderwać go od istniejącej już w przestrzeni politycznej opozycji prawicowej i republikańskiej, tylko w ten sposób są w stanie warunkować swoje skrajne hasła i rewolucyjny program. Ewentualna wyciągnięta ręka ze strony „mainstreamu”, państwa byłaby dla nich nokautującym ciosem, który pozbawiłby ich legitymacji. Zresztą, abstrahując tu od ich politycznej prorosyjskości, warto przeanalizować dyskurs intelektualny i symboliczny tej grupy. Wyjątkowo często powracają tam tezy żywcem wyjęte z refleksji niejakiego Aleksandra Dugina. Dugin to wieloletni bliski współpracownik Putina, rosyjski polityk, geopolityk i historyk religii. Zwolennik tzw. eurazjatyzmu, który najprościej określić jako wiarę w możliwość połączenia dziedzictwa komunizmu z tradycją rosyjską, także religijną. Jego koncepcja jest postulatem skrajnego antyamerykanizmu połączonego z dominacją paradygmatu interesów Rosji w starej strefie wpływów ZSRS. Nie chodzi tu o analizę słuszności tej koncepcji. To, co uderza, to fakt, że przeniesiona na nasz polski grunt nie ma ona najmniejszego sensu. I z tym wiąże się ciekawy aspekt narracji grup takich jak ONR czy MW. Tego typu ugrupowania nie mają żadnego problemu mieszać dyskurs Dugina (skrajnie prorosyjski, wręcz prosowiecki) z wiarą w Żołnierzy Wyklętych i postulatem oddawania im hołdu. I tak duginowska narracja, że lepszy ZSRS niż zachodnia demokracja, bo w ZSRS było bardziej konserwatywnie (np. w kwestii aborcji), zostaje połączona z wynoszeniem na piedestał bohaterów walki z czerwonym okupantem. Kiedyś Dariusz Gawin podczas publicznej dyskusji wprowadził obraz tzw. popromiennych mutantów. Istot, które łączą w sobie najbardziej absurdalne poglądy. Jest to charakterystyczne dla krajów peryferii, które z zasady są bardziej chłonne przyjmować zewnętrzne poglądy niezależnie od stopnia ich nie-koherentności. Czy to prawicowe, czy lewicowe. I tak mamy niewidoczne w innych częściach świata mutanty. Żółwie ze skrzydłami, ryby z kopytami, sarenki z kłami wilków. W wydaniu skrajnej prawicy – zachwyt nad Pileckim, który zginął w czerwonych katowniach, wraz z podziwem dla Rosji. Uderza też tak naprawdę obcość tego myślenia, Z konieczności sytuuje się ono poza ramami jakiegokolwiek dialogu, nie uznaje bowiem żadnych obecnych aksjomatów politycznych, które mogłyby stać się podstawą dalszej dyskusji politycznej. I tak obie grupy, tzw. narodowcy i mainstream Salonu, pasożytują na wytworzeniu opozycji między państwem a politycznością, między treściami, które winny być połączone – zarówno dla zdrowia państwa, jak i jakiegokolwiek spójnego jego istnienia. Jedna strona wytwarza wrażenie, że całe przestrzenie refleksji politycznej i jej istnienia w wymiarze ekspresji – choćby na ulicach, choćby poprzez odwołania do konkretnych elementów historii – nie mają prawa istnieć – tym samym negując w ogóle polityczność. Druga strona analogicznie usiłuje przekonać, że te formuły polityczności wymagają destrukcji państwa. To wzajemne wypełnianie się jest uderzające. Reasumując, obie strony negując możliwość dialogu i istnienia w sferze publicznej, wzajemnie czerpią z siebie siły, pasożytując na sobie nawzajem i wytwarzając rodzaj perwersyjnej symbiozy. Dawid Wildstein

Za co chiński biznes pokochał polskiego ministra? Podobno Waldemar Pawlak ma znakomite notowania w biznesie chińskim. Pewnie za twardą obronę interesów polskiej gospodarki...

1. Wiadomość z sieci: Sensacyjne wiadomości, co do przyszłości Pawlaka! Waldemar Pawlak zastanawia się nad porzuceniem polityki i rozpoczęciem kariery biznesowej. Bardzo prawdopodobne jest, że odnajdzie się w Chinach, gdzie ma bardzo wysokie notowania - podają informatorzy tygodnika "Wprost".

2. Biznes chiński, bardzo wysokie notowania w Chinach... no brawo! Chińska gospodarka to potęga i trzeba nie byle, jakiego zucha, żeby Chińczykom zaimponować. A Chińczycy ponoć są Pawlakiem zachwyceni. Tak się zastanawiam, czy ta popularność Pawlaka w biznesie chińskim wynika z tego, że Pawlak jako polski wicepremier i minister gospodarki:

a) bronił polskiego biznesu przed chińskim,

b) bronił chińskiego biznesu przed polskim, Niepotrzebne skreślić. ..

3. Oczywiście zakładam poprawność odpowiedzi a). Zakładam, że Pawlak zaimponował Chińczykom twardą obroną polskiej gospodarki, przed zalewem chińszczyzny na polski rynek, twardo popierał przemysł tekstylny z Łodzi, a nie z Szanghaju i podejmował wszelkie działania, żeby chiński import nie wykańczał polskich firm. Z drugiej jednak strony, gdy się przyjrzeć stosunkom handlowym Polska-Chiny, to widać, że Chiny do Polski eksportują prawie wszystko, od tenisówek po komputery, a Polska do Chin prawie nic. (eksport z Polski do Chin 1,8 mld USD, import z Cin do Polski 18,3 mld USD, ujemny bilans handlowy 16,5 mld USD, dziesięciokrotna przewaga importu nad eksportem)). Jest to handel jednostronny i nierówny, bo Chińczycy nie zawracają sobie gitary takimi kłopotami, jak prawa pracownicze, ochrona środowiska, dobrostan zwierząt i temu podobnymi fanaberiami, dzięki czemu mogą produkować o wiele taniej, niż my. Stosują też powszechnie dumping, żeby opanowywać kolejne segmenty rynku, dotyczy to zresztą całej Europy, nie tylko Polski.

4. Kiedy więc czytam o tej wielkiej popularności Pawlaka w Chinach, to wybierając odpowiedź a), odpowiedzi b) jakoś skreślić nie potrafię....

5. A tak w ogóle, to ponoć premier szykuje się na posadę do Brukseli, wicepremier w biznesy do Chin, minister finansów od dawna płaci podatki w Londynie... ciśnie się pytanie z anegdoty o umierającym żydowskim sklepikarzu, który najpierw odpytał, kto z rodziny czuwa przy jego łożu, a potem zawołał – a kto do cholery pilnuje sklepu!

PS. A swoja drogą rację miał niedawno prof. Krasnodębski mówiąc, że problem już nie w tym, ze polityka wpływa na gospodarkę, lecz że gospodarka wpływa na politykę... Janusz Wojciechowski

Teraz Tusk będzie łupił kierowców Minister Rostowski założył wpływy z mandatów w 2013 roku w wysokości 1,5 mld zł i w związku z tym, że w tym roku wpływy z tego tytułu wyniosą około 50 mln zł, to zakładany wzrost jest aż 30-krotny.

1. Pamiętacie państwo jeszcze parlamentarną kampanię wyborczą w 2007 roku. Mimo tego, że Jarosław Kaczyński po utracie sejmowej większości, zdecydował się zaledwie po 2 latach rządzenia Prawa i Sprawiedliwości na przedterminowe wybory, był atakowany z każdej strony, dosłownie za wszystko. Jest jeszcze na YouTube filmik pokazujący jak lider ówczesnej opozycji Donald Tusk, mówi o złym stanie dróg i jednoczesnym stawianiu radarów, co ma oznaczać nie tylko gnębienie kierowców przez władzę ale także jeszcze jedną formę powszechnego kontrolowania obywateli.

Ten fragment przemówienia Tusk kończy „zgrabną” puentą, „że tylko facet bez prawa jazdy może tak gnębić kierowców i wydawać tyle pieniędzy na fotoradary”.

2. Minęło zaledwie 5 lat, zbudowano wprawdzie trochę nowych dróg (trudno ich było nie budować skoro rząd Prawa i Sprawiedliwości wynegocjował w Unii aż 68 mld euro na fundusz spójności z czego dużą część przeznaczono na tego rodzaju inwestycje) ale karanie kierowców mandatami przybiera wręcz monstrualne rozmiary. Jednak równocześnie trwają wielkie zakupy nowych fotoradarów (gospodarzami wszystkich przy drogach krajowych do końca 2014 roku ma się stać ostatecznie Inspekcja Transportu Drogowego), a ze środków europejskich tzw. systemy odcinkowych pomiarów prędkości za setki milionów złotych. Tylko ze względu na kłopoty wynikające ze stosowania ustawy o zamówieniach publicznych, przesunął się zakup 300 zestawów fotoradarowych, które zostaną zainstalowane z paromiesięcznym opóźnieniem w 2013 roku.

3. Dlaczego o tym wszystkim piszę. Otóż w ostatni czwartek odbyła się w Sejmie debata nad informacją rządu o stanie bezpieczeństwa na drogach w roku 2011, z której oczywiście wynikało, że postęp w tym zakresie, jest oczywiście imponujący. Zabierałem głos w tej debacie, próbując ustalić jakich to wpływów z mandatów karnych od kierowców zażądał od resortu transportu minister Rostowski, bo to on właśnie corocznie wyznacza plan w tym zakresie. Zainspirowała mnie do zadania tego pytania, informacja jaką znalazłem w omówieniu projektu budżetu na 2013 rok, gdzie w kategorii niepodatkowych dochodów budżetowych znalazły się wpływy z opłat, kar i grzywien oraz odsetek od nich, których przewidywane wykonanie w 2012 roku ma wynieść 16, 2 mld a już w 2013 roku, mają one wzrosnąć do 20,2 mld zł czyli dokładnie aż o 4 mld zł. Odpowiadający na pytania posłów wiceminister Jarmuziewicz nie potrafił (a raczej nie chciał odpowiedzieć na to pytanie, zasłaniając się niewiedzą) ile z tego wzrostu przypadnie właśnie na mandaty karne pobierane od kierowców. Zażądałem odpowiedzi na piśmie ale minister ma na to aż 30 dni. Już teraz ustaliłem jednak, że minister Rostowski założył wpływy z mandatów w 2013 roku w wysokości 1,5 mld zł i w związku z tym, że w tym roku wpływy z tego tytułu wyniosą około 50 mln zł, to zakładany wzrost jest aż 30-krotny. Gdyby tego rodzaju zamierzenie zostało ogłoszone podczas rządów Prawa i Sprawiedliwości, związane z rządem media zrobiłyby z tego temat na przynajmniej kilka dni, skoro w 2007 roku cytowana wyżej wypowiedź Tuska była eksploatowana wielokrotnie, a była skutkiem zakupu kilkunastu nowych radarów bez przewidywania wzrostu wpływów budżetowych z karania mandatami kierowców. Wygląda na to, że Platformie trzeba będzie się zrewanżować podobnym filmem, który pokazałby jak to Donald Tusk zdecydował się ratować wpływy budżetowe w 2013 roku poprzez łupienie kierowców i to na skalę 30- krotnie większą niż jeszcze w 2012 roku. A swoją drogą jak musi się czuć człowiek, który w swoim publicznym działaniu tak wiele razy posługiwał się kłamstwami, które za każdym razem,okazują się jednak mieć krótkie nogi?

Kuźmiuk

Psychozamach Jaki naród, tacy terroryści. Brunon K. ponoć chciał zabić prezydenta, przedstawicieli rządu i Sejmu. Złapano go po spektakularnej akcji Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Złapano i zatrzymano. Natychmiast sąd zastosował wobec niego areszt tymczasowy. Dowodem jego niecnych zamiarów mają być znalezione u niego niebezpieczne materiały. Zardzewiały, zdemontowany pistolet kupiony na pchlim targu, bateryjki elektryczne, miniaturowe silniczki, sznurki, kleje, jakiś minidetonator zasilany z kontaktu jeszcze na 220 V (od lat mamy 230) i inne badziewie. Dopełniać dowody jego winy mają książki o tematyce pirotechnicznej. Większość wydana w latach 70. Brunon K. jest absolwentem chemii, co dodatkowo obciąża zamachowca. Krakowska prokuratura apelacyjna ogłosiła swój wielki sukces. Dzięki jej wspaniałej pracy uratowano życie prezydentowi, premierowi i cholera wie, ilu parlamentarzystom. Okazuje się, że polska prokuratura ma doświadczenie w ściganiu terrorystów. Łukasz Z. pierwszy raz został skazany za utopienie królika w wannie. Bo zwierzak był nieszczęśliwy, nikt nie wypuszczał go z klatki. Lepiej będzie mu w niebie. Czy już wtedy prokuratura i sąd zobaczyły w nim zamachowca, nie wiadomo, ale zadziałano wyjątkowo prewencyjnie. Aczkolwiek nieskutecznie, jak okazało się niebawem. Bo Łukasz Z. niedługo potem przesłał do prokuratorki z Łodzi list, w który włożył 20-złotowy banknot. Poprosił, żeby w zamian za to umożliwiła mu ucieczkę z aresztu. Został skazany za próbę korupcji. Potem dostał 3 lata za fałszywe powiadomienie o podłożeniu ładunku wybuchowego w szpitalu klinicznym w Łodzi. Trzeba było ewakuować 176 pacjentów i 50 osób z personelu. Zagrożenie życia. Ludzie tam leżący byli smutni – trzeba ich było czymś rozweselić… W więzieniu był cały czas karany, gdyż wysyłał „buźki” do pani prokurator. Bo ładnie wyglądała w sądzie. Niedługo potem dostał kolejne zarzuty korupcyjne. Wysłał prokuratorce kartę telefoniczną o wartości 24 zł – za umożliwienie mu kontaktu z prasą. Dodał, że jeśli pomoże mu pokonać więzienny mur, dostanie od niego 50 tys. zł. Kolejne zarzuty dotyczyły innego listu, w który też włożył 20 zł za udzielenie widzenia z matką. Łukasz Z. nie zapominał o nikim. Wysłał rzecznikowi łódzkiej prokuratury Krzysztofowi Kopani kartkę: Krzychu, wszystkiego dobrego z okazji 40. urodzin. Krzychu się przeraził, bo dostał ten list na prywatny adres. Czyli groźby karalne… Łukasz Z. miał 12 zarzutów o groźby karalne właśnie z powodu takich liścików. Karanie niewiele zmieniło, bo wysłał list do prokurator Anny Brzezińskiej–Czapnik, w którym pisał, że chciałby się z nią spotkać, bo jest ładna i fajna. I chciałby ją poznać bliżej. Wtedy, na wniosek śmiertelnie przerażonej proku-rator, został przeniesiony do celi dla szczególnie niebezpiecznych. I poruszał się skuty kajdankami. Resocjalizacja ta nie przyniosła efektów, bo zaraz po wyjściu z więzienia został znowu skazany za fałszywe powiadomienie o podłożeniu bomby pod kinem Silver Screen. Ale nie ma się co dziwić, bo te chamy nie chciały sprzedać mu biletu ulgowego. W czerwcu 2012 r. skazano go za to, że wysłał list do sędzi Jolanty Korkus z żądaniem 8 tys. zł haraczu. A we wrześniu groził, że zdetonuje bombę w Sopocie. Też go skazano. Choć pisząc to wszystko, cały czas siedział w więzieniu… Czy śledczy nie widzieli, że Łukasz Z. jest chory? Musieli widzieć, bo mieli kilka opinii biegłych i jego karty choroby. Łukasz Z. ma schizofrenię paranoidalną. Według opinii psychiatrów kary spełniają u niego odwrotny skutek, gdyż chłopak ma poczucie krzywdy. Dlaczego więc go karano? Bo prokuratorski biegły stwierdził, że jest on owszem, chory psychicznie, ale w chwili popełniania czynu zabronionego był świadomy swojego działania. Łukasz Z. nie tylko myśli jak dziecko, ale też wygląda jak dzieciak. Na wydrukach wyroków przy swoim nazwisku rysował zawsze smutną buźkę. Przy nazwiskach prokuratorek robił notatki, np. seksi suka. Łukasz Z., „z” jak zamachowiec, przebywa obecnie w szpitalu psychiatrycznym. Podobnie jak inny zamachowiec Rafał K. – okrzyknięty bomberem z Krakowa. Też jest u czubków. W czerwcu i lipcu 2011 r. doszło do serii eksplozji ładunków wybuchowych domowej konstrukcji. Najpierw 29 czerwca zostały ranne 2 osoby w dwóch wybuchach. 14 lipca doszło do eksplozji w jednym z bloków mieszkalnych przy ul. Skarżyńskiego w Nowej Hucie. Ranny został 35-letni mężczyzna, który znalazł paczkę przed drzwiami swojego mieszkania. 17 lipca podczas wybuchu kolejnego ładunku ranny został 65-latek. Bombę znalazł na swojej posesji. O zamachowcu pisały wszystkie gazety, mówiły wszystkie telewizje, prokuratura w Krakowie organizowała konferencje prasowe. W garażu pirotechnika amatora pojawili się saperzy, antyterroryści i agenci ABW. Rafał K. od razu trafił do aresztu. Prokuratura przedstawiła mu 35 zarzutów. Rafał K. działał sam. Ładunki wybuchowe podkładał na podstawie subiektywnych kryteriów i z poczucia zagrożenia oraz opuszczenia. Wystarczyło, że ktoś jechał za szybko, popatrzył na niego, miał taką, a nie inną rejestrację – i stawał się celem ataku – poinformowała opinię publiczną krakowska prokuratura. O tym, że tablica rejestracyjna miała być agresywna, a niektóre cyfry niebezpieczne, nie wspomniano na konferencji, bo każdy normalny człowiek by się połapał, że zatrzymany zamachowiec to schizofrenik. A media huczały. W 2 dni po zatrzymaniu gazety pisały: Bomber szykował kolejny zamach! Świadczyć o tym miały znalezione u niego przedmioty. Konkretnie… śrut. 3 dni po zatrzymaniu Rafał K. został uznany za szczególnie niebezpiecznego i umieszczony w izolatce. Bo mówił, że nadal będzie dokonywał zamachów, będzie podpalał domy i garaże. Oczywiście opowiedział o wszystkich zamachach. Bo on chciał ludziom pomóc. Ci, którzy stali się jego ofiarami, byli bowiem nieszczęśliwi, samotni jak on albo zagrożeni przez otaczające ich cyfry. Dopiero po pół roku zbadał go psychiatra. Opinia nie mogła być inna – że Rafał K. jest niepoczytalny i nie rozumie tego, co robi. Ale nadal nie wyszedł z aresztu! Prokuratura przedłużyła śledztwo następne 3 miesiące, po-tem o kolejne 3 i znów 3. Szukano więc czegokolwiek, żeby go oskarżyć. I znaleziono! Ukrywał w garażu starodruki: Jeszcze nie wiadomo, czy starodruki zostały skradzione i jakie jest ich pochodzenie. Wśród ksiąg przechowywanych przez Rafała K. odnaleziono dokumenty z XVI i XVII wieku, publikacje o tematyce biblijnej i dwujęzyczną wersję dzieła Homera. Prawie po roku prokurator zaczął przebąkiwać o konieczności umorzenia śledztwa z powodu choroby psychicznej. Gdy Rafał K. był już psychiczną rośliną. Teraz krakowska prokuratura znalazła kolejnego zamachowca. Chyba już wiemy, czego się można po nim spodziewać. JOANNA SKIBNIEWSKA

Monika znika z pierdolnika Ta smutna wiadomość zdołowała wszystkich ludzi samodzielnie myślących i wykształconych z dużych miast: Monika Richardson opuściła stację TTV (TVN). Na szczęście na wizji TTV pozostają Ola od jazdy samochodem i Przemek od robaków. Nieszczęścia chodzą parami. 9 listopada ABW zatrzymała groźnego terrorystę Brunona K. Tego samego dnia Monika Richardson poinformowała o swoim odejściu z wizji TTV, cyfrowej stacji telewizyjnej będącej w rekach TVN:

www.wirtualnemedia.pl/artykul/monika-richardson-znika-z-kanalu-ttv

Czy widownia TTV podniesie się z tego szoku ? Na szczęście wizji TTV nie opuszczają Aleksandra Kutz, która zajmuje się jazdą po Polsce samochodem marki Skoda i która spotkała nawet hiszpańskiego byka. Na wizji pozostaje także Przemysław Kossakowski, specjalista od pijawek i od Romów (czy nie ma tutaj jakiegoś ksenofobicznego podtekstu ?).

Podczas kiedy ci nudziarze z TV Trwam zajmują się przyczynami przedwczesnej śmierci wielu polskich polityków, postępowa TTV emituje serial “24 godziny przed śmiercią” o przyczynach przedwczesnej śmierci ikon popkultury, co jest oczywiście o wiele ciekawsze dla nas, wielkomiejskich Europejczyków. Każdy epizod serialu pokazuje 24 godziny z życia znanych osób, ujawnia fakty, również te z lat młodości, które mogły świadczyć o zbliżającej się tragedii. Twórcy, dzięki przeprowadzonej psychologicznej analizie, chcą wyjaśnić, dlaczego niektóre gwiazdy show biznesu za wcześnie odeszły. Co prawda stacja TTV musiała już po kilku miesiącach działania wprowadzić cięcia oszczędnościowe, ale na szczęście wielu polskich intelektualistów, takich jak np. Józef Oleksy, zgadza się występować w TTV za darmo, w imię wyższego interesu polskiej kultury:

monsieurb.nowyekran.pl/post/78219,ttv-czyli-kanal

Niestety, jak to często bywa, sukces wywołał typowo polską kampanię nienawiści, ksenofobii, homofobii i antysemityzmu. Kilkuset obywateli zebrało się niedawno na kontrrewolucyjnym spotkaniu ze Stanisławem Michalkiewiczem w Zielonej Górze i jeden ze zgromadzonych nie zawahał się wypowiedzieć następujące skandaliczne słowa (cytat): “Po co mi 15 kanałów w telewizji? Mam od niedawna, bo zamontowali nam telewizję cyfrową. Chyba tylko po to, aby nas ogłupiać”. Na szczęście, czujny obywatel i patriota zawiadomił od razu patrol “Wyborczej”:

wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,12921228,Michalkiewicz_w_kosciele__Niemieckie_i_zydowskie_banki.htm

l

Nie wiemy czy udało się też ściągnąć oddziały policji i ABW w kominiarkach.

Balcerac

Zielona wyspa brunatnieje Nasza zielona wyspa chyba nie jest aż tak zielona, jakby to wynikało z deklaracji rządowych optimistienków. To znaczy - jest zielona, jakże by inaczej - ale czy to z powodu jesieni, czy z czegoś innego - coraz bardziej brunatnieje. Oto komendant główny policji pochwalił się, że 11 listopada policja działała praworządnie i profesjonalnie. Wszystko było w jak najlepszym porządku i jeśli ktoś może być niezadowolony, to tylko „chuligani” i „bandyci”. Pan komendant najwyraźniej jeszcze wstydzi się użyć określenia „warchoły”, jakiego Milicja Obywatelska używała na określenie demonstrantów w roku 1976 w Radomiu i Ursusie. Wstydzi się - a może zapomniał? Tak czy owak - wszystko jeszcze przed nami, bo te samochwalcze deklaracje pana komendanta pokazują, że skończyły się żarty. Do naszej zielonej wyspy zbliża się nieubłaganie fala kryzysu, więc na wszelki wypadek trzeba niesforny naród tubylczy chwycić za twarz, żeby sobie nie pomyślał czegoś złego. A co najgorszego mógłby sobie pomyśleć? Ano na przykład, żeby zlikwidować, a przynajmniej poluzować model kapitalizmu kompradorskiego, zaprojektowany jeszcze w 1989 roku przez generała Kiszczaka z jego konfidenty, w którym tajniacy okupują nasz nieszczęśliwy kraj, kontrolując kluczowe segmenty gospodarki i życia publicznego przy pomocy rozbudowanej do monstrualnych rozmiarów agentury. Ta agentura stanowi nie tylko sprawny instrument okupacji, ale również - trzon „naszej młodej demokracji”, dzięki któremu jest ona przewidywalna i sterowalna. Żarty się skończyły i w obliczu nadchodzącego kryzysu bezpieczniackie watahy najwyraźniej zawiesiły potępieńcze swary. Można się tego domyślić między innymi po tym, że na przykład kolejne afery trumienne nie są już rozdmuchiwane przez niezależne media głównego nurtu - a jeszcze niedawno przecież były. Nieomylny to znak, że bezpieczniackie watahy przedstawiły Umiłowanym Przywódcom, stanowiącym żywą fasadę naszej młodej demokracji, propozycję nie do odrzucenia. Jak zwykle u bezpieczniaków, przedstawiona została ona w formie aluzji, na tyle jednak czytelnej, by zrozumiał nawet najgłupszy. Oto Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego w porozumieniu z niezależną prokuraturą zatrzymały wykładowcę akademickiego Brunona K., który „chciał” wysadzić w powietrze Sejm w momencie, gdy będzie się tam znajdował prezydent, premier, Umiłowani Przywódcy i pozostałe sejmujące stany. Zanim to jednak nastąpiło, kabewiacy przez cały rok prowadzili z Brunonem K. subtelną „grę operacyjną”, polegającą na obstawianiu go „pomocnikami” oraz adeptami, których on „szkolił”. Zbyteczne jest chyba dodawać, że ci „pomocnicy” oraz „adepci” byli współpracownikami kabewiaków. Na konferencji z udziałem szefa ABW Krzysztofa Bondaryka, przedstawicieli niezależnej prokuratury oraz Umiłowanych Przywódców z sejmowej komisji do spraw służb specjalnych, kabewiacy pokazali Umiłowanym „niezbite dowody”, zaś niezależna prokuratura zapewniła, że agenci w żadnym wypadku do zamachu Brunona K. „nie podżegali”. Znaczy się - jeśli „chciał”, to z własnej inicjatywy. Skoro tak mówią, to oczywiście nie wypada zaprzeczać, chociaż warto przypomnieć uwagę księcia Gorczakowa, który nie mógł nie znać prowokatorskich metod Ochrany, że nie wierzy wiadomościom nie zdementowanym. I tak dobrze, że przynajmniej ten cały Brunon K. nie był agentem ABW, chociaż - czego to ludzie nie gadają? Tak czy owak, kabewiakom najwyraźniej udało się przyprawić Umiłowanych Przywódców o drżączkę, bo skwapliwie we wszystko uwierzyli. Tę skwapliwość lepiej zrozumiemy, kiedy przypomnimy, że członkostwo sejmowej komisji służb specjalnych wymaga uprzedniego uzyskania certyfikatu dostępu do informacji niejawnych, które w naszym nieszczęśliwym kraju wydawane są właśnie przez ABW. Oprócz tej prostej przyczyny mógł być również inny powód tej skwapliwości. Tym razem szczęśliwie udało się zapobiec zamachowi, ale któż może wiedzieć, co przyniesie przyszłość - zwłaszcza, gdyby jakimś Umiłowanym Przywódcom zaczęło się wydawać, iż mogą się od bezpieczniackich watah uniezależnić? „Banda nie przebacza, kula jest zapłatą” - śpiewało się w starej piosence złodziejskiej. Toteż wśród parlamentarzystów rozgorzała dyskusja, czy by tak nie ogrodzić gmachu Sejmu jakimś murem, albo przynajmniej płotem. Ze swej strony uważam, że jak najbardziej; trzeba by ogrodzić teren Sejmu podwójnym płotem z drutu kolczastego pod napięciem, zaś w „strefie śmierci” między płotami umieścić karabiny maszynowe automatycznie reagujące na najmniejszy ruch - jak na granicy między NRD i RFN. To oczywiście nie zabezpieczyłoby jeszcze Sejmu przed atakiem z powietrza, toteż najlepiej byłoby cały ten kompleks gmachów wkopać głęboko w ziemię, przykryć warstwą gleby i na wierzchu posadzić drzewa. W ten sposób korzyść byłaby podwójna: Umiłowani Przywódcy mogliby delektować się nie tylko bezpieczeństwem, ale i coraz lepszym samopoczuciem, wynikającym z utraty kontaktu z rzeczywistością. Skoro wszyscy nie mogą być szczęśliwi, to niech szczęście spotka przynajmniej niektórych. Ale nie tylko o Umiłowanych Przywódców tu chodziło, a w każdym razie - nie przede wszystkim. Jestem przekonany, że cudownie udaremniony zamach na Sejm pełni taką samą polityczną funkcję, jak podpalenie berlińskiego Reichstagu w 1933 roku, które posłużyło Adolfowi Hitlerowi za pretekst do dekretu „O ochronie narodu i państwa”, za pomocą którego zrobił w Niemczech porządek. Sytuacja powoli do tego dojrzewa, bo w ubiegłym roku prezydent Komorowski wykonał inicjatywę nowelizacji przepisów o stanach nadzwyczajnych w państwie, a niedawno podpisał ustawę ograniczającą swobodę zgromadzeń. „Profesjonalna” akcja policji 11 listopada pokazuje, że wszyscy już wiedzą, o co chodzi, a w tej sytuacji tylko patrzeć, jak razwiedka skłoni Umiłowanych do uchwalenia jakichś „surowych praw”. Na razie jednak korzysta z tych narzędzi, jakie ma pod ręką. Tego samego dnia, gdy kabewiacy wraz z reprezentantami niezależnej prokuratury przekonywali Umiłowanych, a za ich pośrednictwem - opinię publiczną do autentyczności niedoszłego zamachu, Platforma Obywatelska, SLD i Ruch Palikota złożyły wniosek o postawienie Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobrę przed Trybunałewm Stanu. Do wniosku nie przyłączyło się PSL pod nowym prezesem Januszem Piechocińskim i w rezultacie brakuje dwóch głosów, wymaganych do podjęcia przez Sejm uchwały o postawienie przed Trybunałem Stanu na podstawie art. 156 konstytucji, przewidującego większość 3/5 głosów. Jednym z argumentów za wnioskiem jest samobójstwo Barbary Blidy. Kiedy za rządów PiS do pani Blidy wczesnym rankiem zawitała ekipa ABW by ja aresztować, pani Blida musiała sobie pomyśleć, że wszystko wykryte i w łazience się zastrzeliła. Okazało się, że niepotrzebnie, ale ona jeszcze o tym nie wiedziała. Widać zatem wyraźnie, że podstawowym celem wniosku o postawienie Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobry przed Trybunałem Stanu jest przypomnienie wszystkim Umiłowanym Przywódcom iż konstytuująca III Rzeczpospolitą zasada: „my nie ruszamy waszych - wy nie ruszacie naszych” - cały czas pozostaje w mocy i każdego, kto ją naruszy, dosięgnie surowa ręka sprawiedliwości ludowej. To przestroga dla szlachty, to znaczy - naszych Umiłowanych, podczas gdy całą resztę nasi okupanci zamierzają zdyscyplinować przy pomocy represjonowania charakterystycznej dla „faszystów”, „ksenofobów”, „antysemitów” i homofobów” „mowy nienawiści”, za którą może być uznane wszystko, co dajmy na to, nie spodoba się bezpieczniakom czy choćby sodomitom. Warto podkreślić, że Brunon K. też działał z pobudek „ekstremistycznych”, „ksenofobicznych” i - jakże by inaczej? - „antysemickich”. Jak zauważył Stanisław Lem, „nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle postępować cierpliwie i metodycznie”. A właśnie mamy do czynienia z bardzo metodycznymi działaniami naszych okupantów, w następstwie których w dyskursie publicznym już wkrótce słychać będzie wyłącznie „świergolenie”, poprawne zarówno politycznie, etnicznie, jak i obyczajowo, niczym na budowie Kanału Białomorskiego. Nic dziwnego; mieszanina czerwieni i zieleni zawsze daje przecież kolor brunatny. SM

Zemsta nietoperza Dwa wnioski, które w ostatnich dniach zostały przegłosowane w polski Sejmie są kontynuacji frymarczenia państwem i poczuciem sprawiedliwości. Pierwszy to wniosek o postawienie przed Trybunałem Stanu b. ministra Ziobro i b. premiera Jarosława Kaczyńskiego. Po ponad pięciu latach od upływu kadencji w której sprawowali swoje funkcje.W uzasadnieniu wykorzystano sławetne raporty z posiedzeń Komisji do spraw nacisków oraz Komisji w sprawie śmierci Barbary Blidy. Komisja naciskowa zapisała się w pamięci obserwatorów jako komisja nacisków na prokuratorów. Mimo kuriozalnego przebiegu śledztwa nie udowodniono w toku jej prac żadnych przekroczeń prawa, co zostało uwzględnione w raporcie jej przewodniczącego Andrzeja Czumy. *Komisja w sprawie śmierci Barbary Blidy pod wodzą posła Kalisza w nadmuchanym do granic absurdu raporcie oskarżała ministra i premiera o działania mające charakter nieuzasadnionych opresji wobec opozycji. Jej szef poseł Kalisz przewodniczył posiedzeniem, mimo, że sam ewidentnie zignorował dochodzenie dotyczące porwania i śmierci Krzysztofa Olewnika. Nie przeszkadzało to także posłom z PO, których głosami wybrano go na szefa sejmowej Komisji Sprawiedliwości. Głównie z powodu zapotrzebowania politycznego. O które próbowano przy pomocy Kalisza oskarżyć Kaczyńskiego i Ziobro. Powoływanie się akurat na tą Komisję jest wyjątkową bezczelnością wobec odmowy powołania Komisji Sejmowej dla wyjaśnienia przyczyn śmierci 96 ofiar Katastrofy Smoleńskiej. A także wobec braku zainteresowania przyczynami śmierci seryjnego samobójcy za okresu sprawowania władzy przez PO. Dodatkowego smaczku do tej decyzji dodaje wypowiedź pani Kopacz: „- To dobrze udokumentowany wniosek - tak próbę pociągnięcia do Trybunału Stanu Jarosława Kaczyńskiego i Zbigniewa Ziobro komentuje Marszałek Sejmu. Ewa Kopacz mówi, że nie podpisała się pod wnioskiem jednak jak dodaje, w tej sprawie klub PO jest zgodny.” Wiarygodność pani marszałek została tak dokumentnie podważona po kłamstwach jakie serwowała nam w związku z identyfikacją ciał i sekcjami w Moskwie, że mogła sobie spokojnie darować kolejne oceny. Uchylenie immunitetu posłowi Macierewiczowi na wniosek lobbysty Dochnala to kolejny spektakl o charakterze kpiny z państwa. Lobbysta z licznymi zarzutami prokuratorskimi, skazany w 2012 roku na karę więzienia oskarża Macierewicza o szkody uczynione na jego wizerunku publicznym. W trakcie dochodzenia przeciwko ujawniono wiele działań mających charakter działań na szkodę państwa i firm.  „25 czerwca 2012 został skazany za korupcję przez Sąd Rejonowy w Pabianicach na karę trzech lat i sześciu miesięcy więzienia oraz 450 tys. zł grzywny[7]. Marek D. znowu trafi na ławę oskarżonych. Prokuratura oskarża go o przywłaszczenie 20,9 mln dol., które były zapłatą za doradztwo przy prywatyzacji polskich hut”. Szkoda, ze posłowie nie byli tak czujni i wrażliwi na inne zastrzeżenia wyrażane przez Dochnala takie jak oskarżenie kolegów z Lewicy o posiadanie lewych kont w Szwajcarii. Jakoś posłowie woleli tego nie słyszeć, a polskie władze nie spieszyły się z zakupem informacji o kontach ( uczyniły to władze wielu państw UE) polskich polityków. Dochnal oskarżył ( a mógł mieć dobre informacje od Petera Vogla zwanego kasjerem Lewicy) o lokowanie pieniędzy na kontach w bankach szwajcarskich M.Ungiera, Marka Siwca, Jacka Piechotę. Oskarżył także Aleksandra Kwaśniewskiego, wcześniej pogrążył posła Pęczaka. Przez to głosowanie posłowie w polskim Sejmie swoimi głosami za uchyleniem immunitetu posłowi Macierewiczowi kolejny raz udowodnili, że dla nich ważniejsza od przyzwoitości i prawa jest wola zniszczenia tych, którzy próbowali coś z tym bagnem zrobić.
http://fakty.interia.pl/polska/news/komisja-naciskowa-wiekszosc-zarzutow-nie-znalazla,1677102,3
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114873,5566687,ABW_zatrzymala_Marka_Dochnala__Chcial_uciec_z_Polski_.html
http://www.rp.pl/artykul/21,824403-Znany-lobbysta-i--kasjer-lewicy--oskarzeni-o-malwersacje.html
http://www.fakt.pl/Nosi-klapki-za-1100-zl-Pamietacie-go-,artykuly,78498,1.html
http://www.fakt.pl/Tak-Dochnal-quot-klepie-biede-quot-,artykuly,112060,1.html
http://biznes.pl/wiadomosci/tagi/tagi.html?tagi=banki;Niemcy;Szwajcaria
http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114873,7579287,Marek_Dochnal_podejrzany_o_szpiegostwo.html

Małgorzata Puternicka/1Maud

”Merkel była wystraszona i zawiodła Polskę”

Ten tytułowy cytat pochodzi z wypowiedzi Jerzego Wenderlicha (SLD) dla Polskiego Radia i chyba najlepiej ilustruje stan umysłów "naszych wybrańców", ale niestety również większości tzw. środowisk opiniotwórczych, a w konsekwencji także zdecydowanej większości polskiego społeczeństwa. Taka jest prawda - brutalna i wyjątkowo nieciekawa.

Przeglądając polskie reakcje można odnieść także wrażenie, że sukces ma wielu ojców, ale właśnie się okazało, że porażka również!  Stopniowo, z trwającej kilkanaście godzin poszczytowej kakofonii wyłania się i bierze górę opinia, że zerwany szczyt jednak zakończył się sukcesem. Teraz właśnie trwają spory komu ten sukces należy przypisać - negocjacjom ekipy Tuska, czy zakulisowym zabiegom Kaczyńskiego. Zaiste paradne. 

Wszak nie ulega najmniejszej wątpliwości, że twórcą sukcesu "zerwanego szczytu" jest brytyjski premier David Cameron. Podobnie jak nie ulega wątpliwości, że brytyjski premier bynajmniej nie zajmował się polityką spójności i rolnictwem, gdyż rozmowy na szczycie przebiegały zupełnie na innym poziomie. Oczywiście dyskutowano o wspólnym europejskim budżecie do roku 2020. Wszyscy byli zgodni co do tego, że musi on być bardziej racjonalny czyli siłą rzeczy oszczędny. Rzecz jasna wszyscy przyjechali na ten szczyt próbując załatwić swój własny interes, już zawczasu tworząc koterie i grupy interesu (patrz wizyta Hollande'a w Warszawie). Najbardziej obawiano się stanowiska brytyjskiego premiera Camerona, który konsekwentnie zapowiadał konieczność radykalnych oszczędności. Trwały wstępne zakulisowe rozmowy, aby Wielką Brytanię izolować, zmarginalizować, osaczyć i postawić przed wyborem: albo - albo. Starano się również zdobyć zapewnienie (patrz Kaczyński), że Brytyjczycy domagając się radykalnych cięć, w racjonalny sposób potraktują tzw. fundusze spójności, w tym także rolnictwo, by w szale oszczędzania nie zaprzepaścić szans biedniejszych państw członkowskich na doszlusowanie do poziomu bogatszych. Tak też się stało, tylko trzeba jasno i wyraźnie stwierdzić, że Cameron nie zerwał negocjacji, a jedynie nie dopuścił do przyjęcia uzgodnień nie do przyjęcia.
Nie potwierdziły się rachuby, że premier Wielkiej Brytanii David Cameron będzie na unijnym szczycie w izolacji. Przeciwnie - atakując wygórowane zarobki eurokratów, niektórych oponentów zbił z tropu - jak trafnie ocenił komentator brytyjskiej telewizji ITV Tom Bradby. To jest clou stanowiska brytyjskiego, które od początku popierały Szwecja z Holandią, a w toku negocjacji poparła również Angela Merkel. Po prostu górę wziął anglo-saksoński pragmatyzm, brytyjski "common sense". Skoro Bruksela mówi o oszczędnościach to w pierwszej kolejności powinna zredukować własne wydatki i w racjonalny sposób zweryfikować wszystkie punkty wspólnego budżetu planowanego na najbliższe lata. Taki wniosek należy wyciągnąć z "porażki" ostatniego szczytu unijnego w Brukseli. Dzięki Brytyjczykom i niespodziewanej (dla niektórych) wolcie Angeli Merkel pojawiła się szansa na racjonalne (czytaj rozumne i sprawiedliwe) opracowanie programu niezbędnych oszczędności i cięć we wspólnym, europejskim budżecie na następne, raczej chude lata. Jeśli racjonalizm nadal będzie dominował, to można mieć nadzieję, że zaaplikowane cięcia w możliwie najmniejszym stopniu będą dotyczyć polityki spójności i rolnictwa, na czym przecież nam tak zależy. Wypada zatem podziękować brytyjskiemu premierowi, tudzież pani Merkel, że dała się zastraszyć i podobnie jak oni zacząć wreszcie racjonalnie myśleć o naszym kawałku z europejskiego stołu. W tej chwili jest doskonały pretekst i czas, aby zweryfikować zakres i celowość wykorzystywania europejskich funduszy właśnie pod względem racjonalności ich przeznaczenia i sposobów wykorzystania, bo w tej materii jak sądzę, jest wiele do zrobienia i skorygowania. I niech to będzie nasz polski wkład w unijny program oszczędności.
http://www.polskieradio.pl/9/300/Artykul/731365,Merkel-byla-wystraszona-i-zawiodla-Polske
www.polskieradio.pl/5/3/Artykul/731464,Koniec-osi-BerlinParyz-Merkel-wsparla-Camerona

polecam także rewelacyjny tekst  Wiktora Świetlika
http://www.rp.pl/artykul/776919,954969-PrzeSwietlik.html   


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Materia, ActaAgr 135 2006 7 4 909
909
(1990) PYTANIA DLA ZGŁASZAJĄCYCH SIĘ DO CHRZTUid 909
909
909
Nowy numer alarmowy (909) dla nocnej pomocy lekarskiej, MEDYCYNA, RATOWNICTWO MEDYCZNE, BLS, RKO
(901-909), Slajdy, Pieśni slajdy
909
908 909
909
909
Materia, ActaAgr 135 2006 7 4 909
Seinfeld 909 The Apology
application assets Notes 697 909 zaliczenie oceny nr indeks
concert 909 p
Roland MC 909 Prospect

więcej podobnych podstron