658

Pralnia brudnych pieniędzy 1 stycznia minęła okrągła, 10 rocznica wprowadzenia do obiegu wspólnej europejskiej waluty. Zachwytów nie było, nie było też fety. Euro, które miało rzucić świat na kolana i stać się przynajmniej tak jak dolar walutą globalną, według niektórych spoczywa już na katafalku, według innych przeżywa "chwilowe trudności" i - jak twierdzi kanclerz Merkel - z tego przesilenia wyjdzie tylko wzmocniona. Jednak z komentarzy w prasie światowej jasno wynika, że strefa wspólnej waluty pogrążona jest w kryzysie, który ma charakter strukturalny. W takich okolicznościach proste metody ratowania sytuacji w tym wypadku mogą nie przynieść pożądanych efektów. Gospodarki większości krajów UE pogrążone są w recesji. Nastąpił spadek wiarygodności kredytowej eurozony, wiele krajów posługujących się wspólną walutą jest na skraju bankructwa z powodu nadmiernego zadłużenia. Euro już drugi rok z rzędu notuje spadek wartości w stosunku do dolara i spadło do najniższego poziomu w stosunku do jena. Istotne znaczenie będzie miał rozwój sytuacji w pierwszym kwartale tego roku, gdyż termin spłaty części z zadłużenia państw członkowskich strefy euro w kwocie prawie 160 mld euro mija 31 marca. Pod ostrzałem są Włochy, które do końca tego kwartału powinny zwrócić 53 mld euro. Trwające od wielu miesięcy rozpaczliwe próby ratowania wspólnej waluty europejskiej na razie nie przynoszą efektów. Lecz w nich nie chodzi o naprawienie sytuacji przez wyeliminowanie przyczyn kłopotów, ale o grę na czas, bo wiosną odbędą się wybory prezydenckie we Francji, a w przyszłym roku mają się odbyć wybory parlamentarne w Niemczech. Załamanie gospodarcze i upadek euro oznaczałyby koniec karier politycznych duetu Merkozy (Merkel - Sarkozy) i poważne zmiany w Unii Europejskiej. 9 stycznia w Berlinie odbędzie się spotkanie kanclerz Niemiec i prezydenta Francji, którego celem jest zaprogramowanie kolejnego szczytu UE zaplanowanego na 30 stycznia i dopracowywanie szczegółów planu ratowania euro. Jednym z elementów tego planu jest zasilenie Międzynarodowego Funduszu Walutowego kwotą ok. 150 mld euro, by za jego pośrednictwem wspomóc szczególnie zagrożone kraje eurozony. Pożyczka dla MFW aż 6 mld euro z rezerw Narodowego Banku Polskiego jest ewidentnym naruszaniem prawa międzynarodowego i krajowego. Chodzi w tym manewrze o to, aby uniknąć zarzutu łamania prawodawstwa unijnego oraz prawodawstwa krajowego, które jasno zakazują finansowania przez bank centralny deficytu budżetowego danego kraju lub finansowanie przez dany kraj deficytu innego państwa. Natomiast, jeżeli dzięki kruczkowi prawnemu pieniądze zostaną przepuszczone przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy, to formalnie wszystko jest w porządku. 150 mld nie uratuje euro, co najwyżej przy pomocy mafijnej metody za pieniądze podatników zostanie kupiony czas. To mafia i gangi przestępcze od czasów Al Capone, uzyskując ogromne dochody z nielegalnych i przestępczych działań, stosują mechanizm prania brudnych pieniędzy. Istota tego procederu polega na "legalizacji" pieniędzy, które bez tych działań nie miałyby takiego statusu. W tym wypadku Międzynarodowy Fundusz Walutowy został sprowadzony do roli pralni brudnych pieniędzy. Żyjemy w czasach, w których cienka bywa granica między profilem działalności szacownych instytucji i stosowanymi przez nie metodami a techniką pracy zorganizowanego świata przestępczego. Jan Maria Jackowski

2012 rokiem ocalenia czy rozpadu eurostrefy? Takim stwierdzeniem rozpoczął Brian Blackstone artykuł „New Hurdles Loom in Euro Crisis” w Wall Street Journal. Nadchodzący rok będzie tym, w który strefa euro ocaleje albo się rozpadnie. Takim stwierdzeniem rozpoczął Brian Blackstone artykuł „New Hurdles Loom in Euro Crisis”w Wall Street Journal. Stwierdzenie niezbyt optymistyczne niemniej bliskie obiektywnego w sytuacji bardzo złych wyników europejskiego rynku kapitałowego. Jego odbiciem był fakt, że euro było najgorszą walutą wśród głównych walut świata, której wartość spadła do poziomu najniższego względem jena od 10 lat, a względem dolara jedynie podczas sesji 10 stycznia 2011 r. osiągnęło poziom wyższy niż w ostatnim dniu roku -1,287$/€ (aktualnie 1,27003$/€). Presja na osłabienie rośnie ze względu na rekordową ilość 127,9 tyś. kontraktów typu „short” zanotowaną 27 grudnia przez Commodity Futures Trading Commission. Wg Banku Anglii operacje na $/€ stanowią 1/3 operacji na światowym rynku walutowym. A dane CFTC są dobrą podstawą do oceny zachowań funduszy hedge’ingowych jak i krótkoterminowych ocen inwestorów. Analitycy oczekują presji na euro w pierwszym półroczu nowego roku. I nic dziwnego, jeśli jak ujawniono w Szwajcarii żona szefa Banku Centralnego przewalutowała swoje oszczędności na dolary, a sami Grecy nie wierząc stabilność swojego systemu wytransferowali ponad 62 miliardów euro w ciągu ostatnich dwóch lat. Wg danych Banku Centralnego Grecji tylko we wrześniu i październiku 2011 roku firmy i klienci prywatni wycofali z greckich banków ponad 14 mld euro, a przecież tego typu zabezpieczenia przed upadkiem euro dokonują inwestorzy masowo. W tym kontekście tak bardzo nie dziwi fakt, że rekordowe, bo 17%-owe zwroty w 2011 r. dały inwestycje w… dziesięcioletnie obligacje amerykańskie i były to najwyższe zwroty na nich od 2008 r. Nic dziwnego, że euro ma tak słabe perspektywy, jeśli nowy rok rozpoczyna się od informacji z Hiszpanii, której deficyt będzie o €20 mld wyższy i osiągnie poziom 8% PKB, a więc niewiele mniej od rekordowych poziomów w Irlandii i Grecji. Gdy na to nałożymy zapotrzebowanie Hiszpanii na środki do zrolowania długu w I kw. na poziomie €60 mld (zaczynając od aukcji €5 mld 12 stycznia) to sytuacja kolejnego kraju Eurostrefy jawi się nieciekawie. Zresztą wg szacunków RBS pierwszy kwartał będzie stwarzał napięcia we Włoszech, które muszą zrolować €118 mld (następna aukcja €7,5 mld obligacji 13 stycznia), podczas gdy jednocześnie zapotrzebowanie samych banków osiągnie poziom €230 mld. Na podstawie danych Dealogic data zapotrzebowanie europejskich banków na zrolowanie długu w pierwszym półroczu wynosi $681 mld, podczas gdy wg Barclays Capital zapotrzebowanie rządów państw strefy euro na środki w tym roku wynosi €784 mld. Zabiegi wspierające płynność ze strony prezydenta Sarkozego nie powinny dziwić, w sytuacji, kiedy instytucje finansowe z tego kraju mają największy udział w zagrożonym długu Grecji, Portugalii, Irlandii, Hiszpanii i Włoch na kwotę $681 mld wg. BIS. Oczekiwania na osłabienie euro są naturalne w sytuacji, kiedy przewiduje się że na powyższe zaangażowania zostanie zużyte €489 mld trzyletnich kredytów udzielonych bankom przez EBC, jak i jego druga rata jaka planowana jest na 28 lutego.

Kraj 2012 Bond, Bill Redemptions Coupon Payments /w mld $/

Japan 3,000 mld 117 mld

U.S. 2,783 mld 212 mld

Italy 428 mld 72 mld

France 367 mld 54 mld

Germany 285 mld 45 mld

Canada 221 mld 14 mld

Brazil 169 mld 31 mld

U.K. 165 mld 67 mld

China 121 mld 41 mld

India 57 mld 39 mld

Russia 13 mld 9 mld

Źródło na 29 grudnia 2011 r:

http://www.bloomberg.com/news/2012-01-03/world-s-biggest-economies-face-7-6-trillion-bond-tab-as-rally-seen-fading.html

Zamieszanie w Eurostrefie przełoży się na strefę realną, która jest istotna nie tylko dla mieszkańców Europy, ale również dla ich partnerów handlowych w sytuacji, kiedy 1/5 światowego PKB jest tam wytwarzana, a 1/7 eksportu USA jest tam kierowana. Osłabienie koniunktury w Europie jest już odczuwalne w Chinach, w których w ciągu ostatnich dwóch miesięcy wzrost eksportu osłabł. Zaś wg szacunków Standard Chartered w sytuacji, kiedy eksport przynosi Chinom od 15% do 20% wzrostu PKB osłabienie koniunktury handlowej przełoży się na spadek tempa wzrostu PKB o 1 pkt. proc. Wg raportu HSBC spadek wzrostu PKB w Chinach z ponad 9% w roku 2011 do ok. 8% w roku obecnym będzie miał głębokie reperkusje społeczne dla kraju, który w ostatnich 30 latach rozwijał się przeciętnie w tempie 10% rocznie. Spowolnienie doprowadzi również do wzrostu napięcia między USA i Chinami gdyż doprowadzi do zmniejszenia tempa aprecjacji juana o połowę, z 5% jaki występuje po decyzji chińskiej z 2 czerwca 2010 r. Z powodu przewidywanych zawirowań szacunki wzrostu całej gospodarki światowej zostały obniżone z 4,5% do 4%, i to głównie z powodu konieczności zrolowania bilionowych kwot zadłużenia krajów świata. Jak podaje Bloomberg i co zamieszczam w tabelce powyżej kraje G7+BRIC mają do zrolowania w sumie $7,6 biliona swoich obligacji i papierów skarbowych. Przy czym o ile najbardziej zadłużone USA i Japonia nie będą miały z tym problemów to kraje strefy euro tak. Gdyż mimo olbrzymiego długu Japonii sięgającego 200% to ze względu na nadwyżkę na rachunku bieżącym Japończycy sprzedają sobie dług i to po koszcie najniższym na świecie, gdy się pominie nieuwzględnioną w statystyce Szwajcarię. USA również nie ma problemu, płaci przeciętnie 2,18% za obsługę długu – w 2009 r. było to 2,51%. W zeszłym roku po spadającym koszcie sprzedali w sumie $2,135 bilionów obligacji i bonów i mają pewność, że w razie problemów z nabywcami zewnętrznymi sam Fed przyjdzie z pomocą. Eurostrefa tych możliwości, które również szeroko wykorzystuje Bank Anglii nie posiada, więc nic dziwnego, że czeka ich wzrost kosztów obsługi długów, które w 2011 r. w całym G7 i tak wzrosły o 39%. Poza kosztami długu, które będą ciążyły nad finansami publicznymi krajów peryferyjnych wyzwaniem będzie zabezpieczenie refinansowania zwłaszcza w połowie roku, a więc po wyborach w Grecji i Francji. Gdyż jak podkreśla Stuart Thomson z Ignis Asset Management Ltd. z Glasgow, który zarządza $121 mld: “Rather than the start of the year being the problem, it’s the middle part of the year that becomes the problem. That’s when we see the slowdown in the global economy having its biggest impact.” A jak dopowiada Alan Blinder z Princeton, były wiceprzewodniczący Fed: "Europe is absolutely my No. 1 concern. It is so far in the lead I can't think of what my No. 2 concern is". My również w swoich działaniach powinniśmy postępować adekwatnie do nadchodzącego zamieszania na rynku kapitałowym i oszczędzać nasze rezerwy w NBP przed zakusami zewnętrznymi ze strony MFW, jak i wewnętrznymi przed lobbystami chcącymi użycia ich na „udomawianie” banków zagranicznych.

Cezary Mech

Józek poszedł va banque Scenariusz tego filmu napisało życie. Intrygujący, wciągający i chwilami zabawny. Dobra lekcja historii. Przedstawia autentyczne wydarzenia, które rozegrały się w ciągu 10 dni poprzedzających wprowadzenie stanu wojennego. W filmie „80 milionów" Waldemara Krzystka pojawia się wiele osób i wątków. Czy wszystkie są prawdziwe? Co stało się później? Jesienią 1981 roku władze PRL przygotowują się do realizacji planu „Synchronizacja", czyli wprowadzenia stanu wojennego. Nastroje po obu stronach stają się radykalne. SB jest coraz bardziej aktywna, nie brakuje prowokacji. Czuć, że coś się wydarzy, że komunistyczne władze dążą do konfrontacji. Wtedy to grupa młodych działaczy dolnośląskiej „Solidarności" wypłaciła z wrocławskiego banku związkowe pieniądze, 80 mln zł. Zrobili to w ostatnim momencie, ponieważ 13 grudnia 1981 roku konto zostało zablokowane. Władza uznała ich poczynania za skok na bank, a uczestników akcji za zwykłych kryminalistów. Pieniądze zostały ukryte u księdza kardynała Henryka Gulbinowicza, ówczesnego metropolity wrocławskiego, w prywatnych pokojach Pałacu Biskupiego. Po wprowadzeniu stanu wojennego gotówka ta pomogła w budowaniu wrocławskiego podziemia. Inicjatorem tego zuchwałego pomysłu był Józef Pinior, młody prawnik, odpowiedzialny za związkowe finanse. W akcję zaangażował tylko zaufane osoby, solidarnościowych przyjaciół: Stanisława Huskowskiego, Piotra Bednarza i Władysława Frasyniuka. Twierdzi, że inaczej być nie mogło. – Im mniej osób wiedziało, tym większe były szanse na powodzenie akcji.

To abc konspiracji. Józef Pinior przekonuje, że była to kolektywna decyzja. – Był taki zwyczaj, że przy okazji akcji strajkowych wybieraliśmy pieniądze z banku potrzebne do działalności. Inne zdanie ma Stanisław Huskowski. – Pomysłodawcą był właśnie Pinior. On po prostu jest skromny. Tak naprawdę idea zrodziła się podczas rozmowy Józka z Władysławem Frasyniukiem. Ale nie było mowy o kwocie. Ile pieniędzy weźmiemy z banku, to samodzielna decyzja Józka. Zaskoczyła nas jej wysokość, bo wydawało się, że 20, 30 milionów wystarczy, aby zaspokoić potrzeby związku, ale Józek poszedł va banque. Obaj są teraz parlamentarzystami z PO, Huskowski posłem, a Pinior senatorem. Rozmawiamy w restauracji w domu poselskim w Warszawie. Frasyniuk prowadzi własną działalność, a Piotr Bednarz zmarł dwa lata temu. Frasyniuk był wówczas szefem MKZ we Wrocławiu, Bednarz wiceprzewodniczącym, zaś Huskowski członkiem MKZ „S". Józef Pinior był rzecznikiem „S" na Dolnym Śląsku, odpowiedzialnym za finansową strategię. Zgromadzone w banku ponad 80 mln złotych pochodziło ze związkowych składek, zebranych od września 1980 roku. Pinior opowiada, iż struktura związku była rozbudowana, w jej skład wchodziły organizacje z kilku dawnych województw. – Ponad 1200 zakładów pracy, w tym 120 spoza naszego regionu. 920 tysięcy członków plus 100 tysięcy z okręgu jeleniogórskiego. Dysponowaliśmy funduszami ponad miliona ludzi. Ze związkowego konta bohaterowie filmu wybrali 80 mln zł. – To było prawie wszystko. Zostawiłem tylko to, co było potrzebne do bieżących opłat za prąd, czynsze itd. Chodziło o to, aby nie podpadło, że brakuje kasy na rachunkach. To było moje najlepsze posunięcie. Na koncie zostało jedynie 3 miliony złotych. Od podjęcia decyzji do wypłaty minęły zaledwie dwa dni. – Trzeba było szybko działać – mówi Pinior.

– Wiedzieliśmy, że mamy podsłuchy, że jesteśmy śledzeni. Nikogo jednak nie podejrzewaliśmy o współpracę z SB.

– Które jeszcze z występujących w filmie postaci są prawdziwe? Czy istniał kpt. Sobczak z SB, którego w filmie znakomicie zagrał PiotrGłowacki?

– Ta postać jest fikcyjna. To pewien symbol funkcjonariuszy SB we Wrocławiu, którzy działali w tamtym czasie. Scenarzyści stworzyli tę postać z naszych opowieści i z własnych doświadczeń. Była podobna osoba, którą zgubiła pazerność i wyrzucono ją ze służby. Natomiast scena przesłuchania Staszka i wlewanie alkoholu została zmyślona, choć wiemy, że takie praktyki SB stosowało, próbując wymusić zeznania. Oddaje metody i klimat tamtej epoki. Postacią fikcyjną jest też mjr Bagiński, kreowany przez Jana Frycza, a który, jak pokazano w filmie, sprzyjał związkowcom. Podobnie jak i komendant wojewódzki policji – w tę postać wcielił się Mirosław Baka – i pochodząca z Paryża dziennikarka Natalia, która okazuje się agentką SB, zagrana przez Emilię Komarnicką. – Wokół nas nie było takiej osoby, ale znamy takie przypadki, gdzie w podobny sposób ponętne agentki SB rozpracowywały członków „S".

– Ja byłem rzecznikiem prasowym MKZ i spotykałem się z różnymi dziennikarzami, w tym także z zagranicy – opowiada Huskowski. – Pamiętam, jak ostrzegano, by uważać na kobiety z mediów, a także na tłumaczki, które mogą występować w podwójnej roli. Intrygującą osobą jest w filmie „Stary", ostrzegający bohaterów o inwigilacji przez SB i zbliżającym się stanie wojennym, zagrany przez Mariusza Benoit. To także fikcyjna postać, ale, jak tłumaczą moi rozmówcy, pomagało im wielu działaczy AK, WiN czy Kedywu. – Był obok nas podobny człowiek, Zbigniew Mikoś, były członek AK, wokół którego był mit pewnej tajemniczości, a który w istocie mówił, że zbliża się rozwiązanie siłowe, że należy przygotowywać się do konspiracji, i robił to, chowając m.in. sprzęt poligraficzny, papier itp. Umarł na zawał serca pod koniec listopada 1981 roku, zabierając do grobu informacje, gdzie ukrył ten sprzęt. Tak naprawdę nie było takiej postaci, która by nasostrzegała i pomagała w ten sposób. Jest w filmie kilka wątków wziętych wprost z tamtych dni. Postać Staszka to składanka dwóch autentycznych osób. Staszka i Andrzeja Myca, też działacza „S", kolegi reżysera Waldemara Krzystka, który również pochodzi z tego regionu. – To Andrzejowi rzeczywiście w nocy z 12 na 13 grudnia urodziła się córka – mówi Józef Pinior. – Bo syn Staszka urodził się rok później.

– Syn skarży mi się, że koledzy się z niego śmieją, że zrobiono z niego dziewczynkę – wtrąca Stanisław Huskowski. – Natomiast mój teść Edmund Burzała, owszem, był sekretarzem Komitetu Powiatowego, ale w Sycowie. Nie wiem, skąd Krzystek o tym wiedział. Nie załatwił nam jednak żadnego mieszkania i nie tworzył parasola bezpieczeństwa dla mojej podziemnej pracy. Niemniej był bardzo przyzwoitym człowiekiem. Co ciekawe, historia z malowaniem swastyk na grobach żołnierzy radzieckich miała miejsce, ale nie we Wrocławiu. Opowiadał mi o tym reżyser, że ktoś z „S" przyłapał na tym funkcjonariuszy SB na cmentarzu w Legnicy.

– Ile jest zatem faktów w pana filmowej postaci? – Na pewno udział w akcji, mój mały fiat, przerzucanie pieniędzy, gubienie tzw. ogona. Wypadek na torach, to już zdarzenie fikcyjne. Co ważne, SB nie dowiedziała się o naszej akcji przed wybuchem stanu wojennego. Podjęliśmy pieniądze 3 grudnia, a oni przez cały czas nie mieli o tym pojęcia. Ponoć jak wszystko wyszło na jaw, to poleciały głowy. Prawdą jest, że Bednarz i Pinior zabrali do banku za mało walizek. – Zabrakło nam wyobraźni. Wzięliśmy zaledwie dwie walizki, od mamy Staszka. Trzecią nam pożyczono w banku. I niestety, do dziś jej nieoddaliśmy. Wybranie tak dużej sumy wymagało wcześniejszego zgłoszenia w banku. – Dzień przed akcją poprosiłem o to szefa bankowej „S" w tym oddziale, aby zawiadomił dyrektora, poprosił o przygotowanie wypłaty i by poinformował, że sami na siebie bierzemy ochronę tej operacji – wspomina Józef Pinior.

– Wtedy, bowiem przy większych wypłatach bank zapewniał ochronę MO. Taki był wymóg. Wiem, to było ryzyko, nie znaliśmy dyrektora, ale wiedzieliśmy, że w bankach pracuje swego rodzaju elita. Nie sądziłem, aby dyrektor Jerzy Aulich wspierał SB. Zapłacił zresztą za to ogromną cenę. Okazał się, bowiem przyzwoitym człowiekiem.Nie podjął standardowej procedury przekazania odpowiednim służbom informacji o zamiarze podjęcia przez nas tak dużej kwoty. Po wszystkim został zdegradowany, co było dla niego upokarzające. Jerzy Aulich długo nie mógł zrozumieć, jak można w taki sposób potraktować człowieka. Pracował dalej w tym banku, ale na niższym stanowisku. Załamał się psychicznie. Miał zawał serca, w wyniku powikłań cukrzycowych amputowano mu nogi. Zmarł 2 listopada 1992 roku. Bohaterowie filmu opowiadają, że cała akcja w banku – przeliczenie i pakowanie pieniędzy – trwała półtorej godziny.

– Były nerwy, lecz nasze nastawienie było tak pozytywne, że nie mieliśmy świadomości, że trwa to tak długo. Józef Pinior zgodził się na pokazanie swojej osoby w filmie, pod warunkiem, że zachowane zostaną wszystkie prawdziwe fakty z jego życia.

– 3 grudnia, po akcji, przeniosłem się do mieszkania mojej dziewczyny, dziś mojej żony. Mieszkałem tam do 13 grudnia, bo potem musiałem rozpocząć życie konspiracyjne. Prawdą jest, że przyniosłem jej kwiaty. Reżyser chciał pokazać, że były w doniczce, na co się nie zgodziłem, gdyż były to róże. Niektórym wydaje się, że wtedy nie można było kupić pięknych kwiatów, a to nieprawda. Jak fakty, to fakty. Akcja pokazana w „80 milionach" wyglądała tak jak w rzeczywistości.

– Pieniądze zabraliśmy dużym fiatem Tomasza Surowca, który był kierowcą – wspomina Józef Pinior. – Auto miało identyczny kolor, jak ten w filmie. Umówiliśmy się ze Staszkiem, że będzie na nas czekał w swoim małym fiacie, by przeładować pieniądze. I znowu zabrakło nam wyobraźni. Nie pomyśleliśmy, że takie walizki mogą nie zmieścić się do malucha. Musieliśmy wyrzucić koło zapasowe, dwie trafiły na tylne siedzenie, a ostatnią upchaliśmy w bagażniku. To był największy problem. Na ulicy, w biały dzień, w mieście. Potem duży fiat z Bednarzem i Surowcem wrócił do Zarządu Regionu „S", a maluch z pieniędzmi skierował się na rogatki miasta, by sprawdzić, czy nie mają przypadkiem „ogona", i pokazać, że niby jadą za miasto. Ostatecznie pojechali do arcybiskupa. – Henryk Gulbinowicz czekał na nas w drzwiach – opowiada Stanisław Huskowski. – Dość długo szukaliśmy miejsca, gdzie ukryć pieniądze. Ostatecznie schowaliśmy je na piętrze, w takim pomieszczeniu między pokojami. Znaleźliśmy miejsce pod sufitem. Arcybiskup Gulbinowicz chciał nam dać pokwitowanie, ale to było bez sensu – dodaje Pinior.

– Zapytał wtedy: A jak ja umrę? Uznaliśmy, więc, że sam napisze takie pokwitowanie i schowa je u siebie. Potem już nie rozmawialiśmy o tych pieniądzach. Z nikim. Temat wrócił dopiero 13 grudnia. Spotkałem się z Frasyniukiem i Bednarzem i wtedy Władek dowiedział się, jaką kwotę wzięliśmy z banku. Nic więcej. Zresztą wtedy nie pieniądze były problemem. Co działo się z tymi milionami?

– Na początku nie były potrzebne – tłumaczy Józef Pinior. – Dużą ofiarnością wykazało się społeczeństwo. Po raz pierwszy skorzystaliśmy z tego funduszu bodaj w marcu 1982 roku, kiedy w fabryce w Świdniku doszło do zwolnień. Uznaliśmy z Władkiem, że damy na to milion złotych. Po to były te pieniądze. Zawiózł je Adam Bykowski, w sumie 1,2 mln, bo dorzucono kasę ze składek, z zrzutki w zakładach. Zasada była taka, że o wypłacie decydują Pinior z Frasyniukiem. Nikt więcej. Niektórzy próbowali to obchodzić, pojawiały się nawet plotki o defraudacji, ale nikomu nie udało się złamać ustalonej zasady.

– Wiedziałem, że wszystko trzeba będzie rozliczyć. Do dziś niektórzy mają pretensje, że nie dostali od nas pieniędzy. Poza tym mieliśmy świadomość, że one tracą na wartości. Akcję wymiany zgodził się przeprowadzić arcybiskup. Ale na pewno nie odbywało się to przez cinkciarzy, jak pokazano w filmie. A jak? Pozostanie to tajemnicą kardynała Gulbinowicza i kurii. Na zjeździe „Solidarności" w 1990 roku Józef Pinior przedstawił dokładne rozliczenie i zwrócił 50 tysięcy dolarów. Jak wyjaśnia, gdy pobierali 80 mln, była to według obecnych obliczeń kwota równa dzisiejszemu milionowi dolarów. Pieniądze wydano na pomoc w działalności podziemnej, zwalnianym i represjonowanym, na Radio „S".

– Miałem na wszystko rachunki i czyste sumienie. Po 13 grudnia Piniora poszukiwano listem gończym. Był zdziwiony, gdy zobaczył swoje zdjęcie w „Dzienniku TV", usłyszał, że ukradł pieniądze i wydaje je w kasynie w Wiedniu. Aresztowany w kwietniu 1983 roku, w maju skazany na 4 lata więzienia, w lipcu zwolniony na mocy amnestii i ponownie aresztowany w sierpniu. W lutym 1985 roku stracił całe swoje mienie na poczet zwrotu 80 mln zł. – Postawiono mi zarzut z art. 201 k.k., zagrożony karą od 8 lat do kary śmierci włącznie. Przed laty z tego paragrafu skazano ludzi w tzw. aferze mięsnej. Ale władze wycofały się w końcu z tego procesu. Doszły do wniosku, że więcej będzie z tego strat niż korzyści. Interesowały się mną Amnesty International i RWE, byłem więźniem sumienia. Skazano mnie za działalność związkową. Ale długo ponosiłem konsekwencje wydarzeń z 1981 roku, przez długi czas nachodził mnie komornik. Wszystko odbywało się w zgodzie z prawem, potwierdził to wyrok Sądu Najwyższego. W mojej obronie stanęli m.in. Jan Nowak Jeziorański i Jerzy Urban. W rezultacie cofnięto wszystkie wyroki. Od 1989 roku Józef Pinior był pracownikiem naukowym Uniwersytetu Wrocławskiego, od 1994 – wykładowcą Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu; w latach 1996 – 1999 był członkiem Unii Pracy, od 2004 – SdPl; w latach 2004 – 2009 został europosłem z ramienia tej partii. Stanisława Huskowskiego także poszukiwano listem gończym. W lutym 1982 roku zwolniono go z pracy w Instytucie Fizyki; w marcu został internowany w Ośrodku Odosobnienia w Grodkowie, a zwolniony w październiku 1982 roku.

– Zmieniałem potem pracę dwanaście razy. W nowej Polsce prowadziłem własną działalność, produkcję reklamową. W 1990 roku należał do współzałożycieli UD, potem UW, 7 lat był radnym, a przez 15 miesięcy w latach 2001 – 2002 prezydentem Wrocławia. Po Zdrojewskim, a przed Dudkiewiczem. W latach 2001 – 2005 został senatorem w wyborach uzupełniających po prof. Nodze. Potem – aż do dziś – posłem PO. Największą bodaj cenę zapłacił Piotr Bednarz. Skazany i wywieziony z Władysławem Frasyniukiem do więzienia w Barczewie. – Nie wytrzymał ogromnego nacisku psychicznego, próbował popełnić samobójstwo. Śmigłowcem, na polecenie Kiszczaka, przewieziono go do Warszawy, ratując mu życie. Potem wrócił do pracy związkowej, ale bez żadnych funkcji. Nie wszedł w politykę, choć go namawiano. Pracował w ZUS. Umarł dwa lata temu. Był prawdziwą ofiarą reżimu PRL. Zapłacił najwyższą cenę. Ten film jest w naszym mniemaniu hołdem dla niego. TOMASZ GAWIŃSKI

Taniec z gwiazdami TVN24 Od dawna chciałem napisać coś pozytywnego. Nie myślałem, że padnie na TVN24. Czy mi się tylko wydaje, czy może dziennikarze tej zasłużonej dla rządowej propagandy stacji zrobili się wobec rządu bardziej dociekliwi? Nie wiem, z czego wynika ta zmiana postawy. Możliwe są dwa wyjaśnienia. Pierwsze, że poruszył ich skandal, jaki wywołali sposobem relacji z Marszu Niepodległości 11 listopada. Przeholowali wtedy w manipulacji, ukazując pokojową demonstrację patriotów, jako uliczną rozróbę przez skupienie uwagi na kilku gwałtownych epizodach, w tym spaleniu ich wozu transmisyjnego pod pomnikiem Dmowskiego. Nie sądzę, żeby dziennikarzy ruszyło sumienie. Raczej troska, co o stacji pomyślą widzowie, a to może zmniejszyć oglądalność, czyli wpływy z reklam. Zaś drugie wyjaśnienie odnosi się do rozmów w sprawie sprzedaży stacji. Telewizja, która mieni się informacyjną, nie powinna robić jawnej propagandy w czasie, gdy musi zachwalać swe zalety kupcowi. W każdym razie wydaje się, że ostatnio jest z nimi nieco lepiej. Wśród ich dziennikarzy na pierwszym miejscu znajduje się, w moim przekonaniu, Bogdan Rymanowski. Nie musiał ostatnio się poprawiać, gdyż zawsze był dobry. Jest powściągliwy i grzeczny wobec gości, a jednak potrafi być również dociekliwy. Sprawia wrażenie, jak gdyby dla każdego miał ludzką sympatię, co nie jest łatwe wobec wściekłych i cwanych polityków. Robi na mnie wrażenie człowieka uczciwego, podkreślam, wrażenie, bo nie ma sposobu, żeby mu zajrzeć do sumienia. Jest klasą sam dla siebie w stawce dziennikarzy z ulicy Wiertniczej. Drugie miejsce w moim prywatnym rankingu zajmuje Grzegorz Kajdanowicz. To kwestia sposobu bycia przed kamerą. Jest inteligentny i rzeczowy. Ma dobrą dykcję i wielkomiejską prezencję. Nie skupia uwagi na sobie a jednak pozwala się docenić. Robi wrażenie fachowca, zwłaszcza prowadząc rozmowy w „Faktach po Faktach”, gdy musi reagować na wypowiedzi swoich gości w studio. Mniejszy wpływ na ocenę ma prowadzenie samych „Faktów”, kiedy wystarczy dobrze czytać tekst z telepromptera (dla czytelników niewtajemniczonych; jest to rzutnik tekstu umieszczony przy obiektywie kamery; dziennikarz czytając patrzy w obiektyw, co wywołuje efekt płynnej wypowiedzi z głowy, choć wszystko zostało już przygotowane). Trzecie miejsce, no cóż, pyzaty Kamil Durczok. To dziennikarz ludowy, regionalny. Ilekroć go widzę, myślę o kluskach śląskich ze słoninką. Chyba źle pracuje przeponą, gdyż czasami wykonuje ciałem konwulsyjne ruchy, jakby musiał wyciskać z siebie oddech, żeby skończyć frazę. Sprawia sympatyczne wrażenie człowieka, który wybił się o własnych siłach z nędzy do pieniędzy. Garnitur na nim nie zawsze dobrze leży, ale wie, gdzie stoją konfitury. Może, dlatego coraz bardziej przybiera na wadze. A jego warsztat dziennikarski? Nie tyle wyborny, co wybiórczy. Dalsze miejsca w reprezentacji męskiej nie mieszczą się na podium zwycięzców. Specjalna wzmianka należy się jednak Tomaszowi Sekielskiemu a to z powodu widowiskowego upadku byłego gwiazdora telewizyjnej publicystyki. Pamiętamy jego „taśmy Berger”: ukryta kamera, łóżko hotelowe w tle i bujna posłanka kuszona do zdrady. Gdyby pan Sekielski był w pokoju zamiast Adama Lipińskiego, wiceprezesa PiS, ta nocna rozmowa mogła inaczej się skończyć! Zaiskrzyłyby „kurwiki” w oczach bujnej posłanki dla bujnego pana redaktora. I na co mu to przyszło? Dziś prowadzi jakiś obyczajowy magazynek. Ocena drużyny kobiecej TVN24 rządzi się nieco innymi zasadami. Muszę przyznać się do zaburzeń w odbiorze obrazu i dźwięku, kiedy patrzę na Anitę Werner. Jest tak piękna, że nie umiem skupić całej uwagi na tym, co mówi, ponieważ myślę o tym, jak wygląda, a wcale nie myślę wtedy o polityce. W telewizji propagandowej może mi wmówić wszystko. Nie ma, więc znaczenia jej warsztat dziennikarski. I tak jest dla mnie na pierwszym miejscu gwiazd z ulicy Wiertniczej. Jak Bogdan Rymanowski jest klasą dla siebie wśród dżentelmenów, tak Monika Olejnik klasą dla siebie w drużynie kobiecej. To zawodniczka Gwardii. Pamiętam reklamę programu, kiedy siedziała za biurkiem z ubecką lampą o żarówce nakierowanej prosto w oczy gościa. W chwilach, jak taka reklama, ujawnia się rzeczywistość. Wbrew pozorom, ludzie nie lubią o sobie kłamać. Od czasu do czasu muszą powiedzieć prawdę. Pisać o tym więcej, to napisać za dużo. Obsadę trzeciego miejsca kobiet wyjaśnia sytuacja, jaka zdarza się nawet w najlepszych teatrach. Każdy teatr ma dyrektora. A dyrektor ma żonę. Żona dyrektora dostaje dobre role i choć nie ma talentu, nie można jej zdjąć ze sceny. Jest to przypadek Justyny Pochanke, żony dyrektora TVN24. Jest dobra, gdy prowadzi Fakty, bo wystarczy czytać przygotowany tekst. Ale w „Faktach po Faktach” męczy gości i widzów, zmagając się ze swym umysłem. Przerywa im, próbując mieć opinie. I nie ma na nią mocnych. Krzysztof Kłopotowski

Błędy klasycznej teorii wartości „Koszty” także są cenami. „Wyjaśnianie” ceny samochodu poprzez odniesienia do cen silnika, opon, szkła itd. tak naprawdę nie tłumaczy cen rynkowych per se. W najlepszym razie przenosi proces wytłumaczenia o jeden krok wstecz… Jednym z najważniejszych wydarzeń w rozwoju myśli ekonomicznej była tak zwana rewolucja marginalistyczna we wczesnych latach siedemdziesiątych XIX w., dzięki której teoria wartości oparta na kosztach (a bardziej konkretnie: na pracy), została obalona przez subiektywistyczną teorię wartości. Był to jednoznaczny postęp w ekonomii, porównywalny do zastąpienia mechaniki Newtonowskiej przez teorię względności Einsteina. Rewolucja ta ma specjalne znaczenie dla ekonomistów ze szkoły austriackiej, gdyż Carl Menger — jej założyciel — jest uważany za jednego z trzech pionierów tego nowego podejścia. W niniejszym artykule wyjaśnię główne założenia klasycznej teorii wartości i wskażę kilka z jej głównych wad. W kolejnym artykule wykażę, w jaki sposób współczesne, subiektywistyczne podejście potrafi lepiej wyjaśniać rzeczywistość gospodarczą.

Ogólnie o klasycznej teorii wartości W krótkim tekście on-line nie chciałbym zbyt szczegółowo zagłębiać się w temat, cytując poszczególnych reprezentantów szkoły klasycznej. Zamiast tego, spróbuję przedstawić jej uogólnioną wersję. Ekonomiści klasyczni, w tym tacy giganci jak Adam Smith, David Ricardo i Frédéric Bastiat, różnili się w detalach, ale generalnie wszyscy przyjęli jakąś formę kosztowej teorii wartości (lub bardziej precyzyjnie: laborystycznej teorii wartości, którą Karol Marks zaadoptował od innych ekonomistów klasycznych). Jeśli ktoś chciałby zapoznać się bliżej z argumentami zwolenników klasycznej teorii wartości, to powinien sięgnąć do tego artykułu.

Cel ekonomicznej teorii wartości Celem ekonomicznym teorii wartości — niezależnie od tego, czy będzie to podejście kosztowe, laborystyczne czy subiektywne — jest wyjaśnienie pochodzenia cen różnych dóbr i usług w gospodarce rynkowej, czyli określenie czynników determinujących ich wartość rynkową. Na przykład: dlaczego sztabki złota i samochody są takie drogie, a folia aluminiowa i skarpety już nie? Wyjaśnienie sposobu tworzenia się różnych cen nie jest jedynym zadaniem teorii ekonomicznej, ale z pewnością jest jej ważnym elementem. Klasyczna teoria wartości jest pełnoprawnym podejściem i rzuciła pewne światło na ten temat. Jednak, z powodu jej wad, które za chwilę omówimy, teoria klasyczna została ostatecznie zastąpiona lepszym wyjaśnieniem.

Klasyczna teoria wartości Klasyczna teoria wartości wyjaśnia ostateczną cenę dobra (lub usługi) kosztami poniesionymi do ich wyprodukowania. Przyjmijmy, że pewien samochód ma cenę detaliczną 10 000 USD. Według klasycznej teorii wartości, taką cenę rynkową wytłumaczylibyśmy w ten sposób, że producent musiał wydać (załóżmy) 5 000 USD na silnik, 2 500 USD na metal i tworzywo na ramę, 1 000 USD na szkło na szyby, 500 USD na opony oraz 500 USD na koszty pracy i amortyzację maszyn potrzebnych do złożenia pojazdu. Cena detaliczna na poziomie 10 000 USD, przy bezpośrednich kosztach produkcji w wysokości 9 500 USD, pozwala na osiągnięcie satysfakcjonującego zwrotu z zainwestowanego kapitału. Według klasycznej teorii wartości, jeśli cena byłaby istotnie niższa niż 10 000 USD — czyli powiedzmy 9 300 USD — producenci nie mieliby żadnej zachęty, by dalej produkować samochody. Niektórzy z nich porzuciliby tę branżę i zainwestowaliby swój kapitał gdzieś indziej. Taki exodus zmniejszyłby podaż samochodów, windując ceny i tym samym czyniąc produkcję samochodów ponownie opłacalną. Z drugiej strony, jeśli cena samochodu byłaby znacznie wyższa niż 10 000 USD — czyli powiedzmy 13 000 USD — stopa zysku byłaby znacznie wyższa niż w innych przedsięwzięciach o podobnym ryzyku. Inwestorzy zaczęliby masowo produkować samochody, zwiększając w ten sposób podaż i zbijając cenę. W skrócie rzecz ujmując, należy zauważyć, że klasyczna teoria wartości dostarcza spójnego wyjaśnienia na realną, empirycznie sprawdzalną regularność w gospodarce rynkowej. Rzeczywiście jest prawdą, że ceny detaliczne są silnie skorelowane z kosztami produkcji różnych dóbr i usług. Klasyczna teoria wartości dostarczyła spójnego mechanizmu wyjaśniającego to zjawisko. Pojawienie się klasycznej teorii wartości było jednoznacznym postępem w ekonomii. Odnosząc klasyczną teorię wartości do realiów naszych czasów, zauważmy, że jest ona bardzo naturalnym podejściem i wykazuje wyrafinowane zrozumienie rynków. Na przykład turyści w Nowym Jorku mogą być początkowo zszokowani wysoką ceną kanapki w centrum. Lecz dobry obserwator może łatwo zauważyć, że właściciel budki płaci co miesiąc astronomiczny czynsz, związany z lokalizacją na Broadwayu. Jeśli stwierdzi on, że kanapki w tym miejscu „muszą tyle kosztować”, by budka mogła w ogóle funkcjonować, inni turyści w grupie mogę być mniej oburzeni na właściciela.

Problem z klasyczną teorią wartości Pomimo że teoria ta była lepsza niż żadna, zawierała kilka ważnych błędów. Najistotniejszym brakiem klasycznej teorii jest to, że właściwie nie tłumaczy determinantów cen rynkowych. Zamiast tego tłumaczy związki pomiędzy cenami rynkowymi. „Koszty” także są cenami. „Wyjaśnianie” ceny samochodu poprzez odniesienia do cen silnika, opon, szkła itd. tak naprawdę nie tłumaczy cen rynkowych per se. W najlepszym razie przenosi proces wytłumaczenia o jeden krok wstecz: Dlaczego silnik kosztuje 5 000 USD itd.[1]? Klasyczna teoria wartości przyznaje nawet na swój sposób (przynajmniej w tym kształcie, jaki przedstawiłem powyżej), że obecne ceny „spot” danego dobra określane są przez coś innegoniż koszty produkcji, bowiem otwarcie rozważa przypadki, w których cena rynkowa jest wyższa bądź niższa od poziomu zapewniającego umiarkowany zysk. Klasyczna teoria wartości próbuje także określić siły, które przywracają takie „odbiegające od normy” ceny z powrotem do długookresowych cen „naturalnych”. Ekonomiści klasyczni rozumieli, że nagły wzrost popytu będzie prowadził do natychmiastowego wzrostu cen. Teoria klasyczna mogła komentować taką sytuację jedynie w ten sposób, że rynek będzie się skłaniał ku przywróceniu stopy zysku w danej branży poprzez wzrost produkcji w celu zaspokojenia popytu. Innymi słowy: mogła wyjaśniać długookresowy poziom, ku któremu dążyły codzienne ceny. Niemogła jednak wyjaśnić, co właściwie formuje ceny z dnia na dzień. Ponieważ klasyczna teoria wartości nie mogła wyjaśnić „od podstaw”, jak tworzą się ceny na rynku, była bezużyteczna, gdy zachodziła potrzeba wyjaśnienia cen dóbr niereprodukowalnych. Oczywiste jest, że cena Mona Lisy lub oryginalnego rękopisu Szekspira, nie ma nic wspólnego z kosztami ich wytworzenia.

Klasyczna teoria wartości jest postawieniem spraw na głowie Widzimy tutaj metodologiczny problem klasycznej teorii wartości. Wyjaśniając ostateczne ceny detaliczne kosztem wytworzenia towarów, zakłada ona, że wartość ekonomiczna jest obiektywną własnością fizycznej rzeczy, która przepływa od zasobów początkowych do dóbr, które są z nich wytworzone. W przeciwieństwie do niej, subiektywna teoria wartości, zaproponowana przez Mengera i innych, zaczyna od wyceny dóbr konsumpcyjnych i śledzi ją wstecz ku cenom pracy i innych czynników produkcji. W chwili, gdy konsument decyduje się na zakup, koszt wytworzenia towaru jest zwykle bez znaczenia. Na przykład, trzymając się naszego hipotetycznego przykładu, jeśli nowa firma zdecydowałaby użyć dwukrotnie więcej zasobów, by wyprodukować identyczny samochód, nie mogłaby żądać za niego 20 000 USD, tylko, dlatego, że „tyle właśnie to kosztowało”. Innym przykładem niech będzie rolnik, który odkrywa na swojej własności meteoryt z dużą zawartością złota — z pewnością zażąda za metal tyle, ile zdoła tylko uzyskać na rynku. Nie sprzeda go za mniej niż inni producenci złota tylko z tego powodu, że jego produkcja go nic nie kosztowała.

Wnioski Pomimo że klasyczna teoria wartości dostarczyła spójnego wytłumaczenia długoterminowych powiązań pomiędzy cenami i kosztami dóbr reprodukowalnych, nie była ona zdolna do wyjaśnienia powstawania cen rynkowych. Subiektywistyczne podejście teorii subiektywno-marginalistycznej, zapoczątkowane przez Carla Mengera i innych, było lepsze, co postaram się wykazać w kolejnym artykule.

[1] Laborystyczna teoria wartości unika tej pułapki, wyjaśniając ostateczną cenę dobra ogółem pracy włożonej w jego produkcję, włączając w to pracę włożoną w przeszłości do produkcji składników dobra końcowego. Jednak laborystyczna teoria wartości, poza problemami typowymi dla każdej teorii kosztowej, wiążę się także z innymi trudnościami — co wyjaśniam w „The Labor Theory of Value: A Critique of Carson’s Studies in Mutualist Political Economy„,Journal of Libertarian Studies, vol. 20 (Winter 2006), s. 17–33.

Robert P. Murphy Tłumaczenie: Marcin Pasikowski Instytut Misesa

07 stycznia 2012 "Zanim prawda obuje buty, kłamstwo trzy razy dziennie obleci świat dookoła”- twierdził pan Mark Twain, szkocko-amerykański prześmiewca i człowiek pełen humoru. Prawdziwe nazwisko Samuel Langhome Klemens. Słowa „Mark Twain”- oznaczają „zaznacz dwa”:. Chodzi o sążnie głębokości, wtedy, gdy zajmował się pływaniem po Missisipi.. Napisał kilka wspaniałych książek, które pamiętam z dzieciństwa.. W 1904 roku zarzucił prezydentowi Teodorowi Roosveltowi, że wygrał wybory drogą przekupstwa. Dzisiaj jest niepoprawny politycznie, tak jak inni pisarze opisujący współczesną dla nich rzeczywistość.. Na przykład James Fenimore Cooper.. Tak, ten sam, który spotkał się z naszym Mickiewiczem w Paryżu w roku 1826.. No bo kto lansowałby dzisiaj książkę pt” Pogromca zwierząt”, kiedy wszędzie dookoła pełno działaczy lewicy ekologicznej, która stoi na straży poszanowania praw zwierząt, że niby są naszymi braćmi... Skoro są braćmi i mają duszę, to przecież nie powinno być wolno na nie polować i ich jeść.. Tym bardziej, że kanibalizm jest przez Kościół Powszechny - zakazany.. Dziwię się, że do tej pory lewicowi ekolodzy nie zakazali jedzenia mięsa zwierząt. I jakoś Kościół Powszechny milczy w tej sprawie.. Skoro są naszymi braćmi i mają duszę, a Kościół Powszechny kanibalizm potępia - powinien znaleźć się w tym samym nurcie, co lewicowi działacze ekologiczni.. Albo powiedzieć wiernym wyznawcom Chrystusa prawdę… Zwierzęta nie są naszymi braćmi, nie mają duszy - i dlatego wolno je jeść i smakować, jak się uhoduje, albo upoluje.. Wspaniały XIX wiek, wiek wspaniałych wynalazków - wolno było polować - bo nie było tylu obrońców praw zwierząt.. Dzisiaj też wolno polować, ale niektórym, na przykład panu prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu, który niedawno zakupił strzelbę za 8000 złotych(!!!) To, po co ją kupił - jak wszyscy wiemy, że jest zapalonym myśliwym? No chyba, że kolekcjonuje strzelby myśliwskie.. Niezależni dziennikarze powinni wyśledzić pana prezydenta, czy czasami nie chadza na polowania i nie” morduje” zwierząt.. Czyżby w przypadku polowania pana prezydenta na zwierzęta - ekolodzy lewicowi mieli inną miarkę? A może ostatnio nie polował, bo był chory.. Skąd wiem, że był chory? No, bo prasa pisała o obchodach w Belwederze dnia Chanuki, w piątek przed świętami Bożego Narodzenia, na których to obchodach nie było pana prezydenta Bronisława Komorowskiego, by był chory, ale w jego imieniu podejmowała gości pani prezydentowa- Anna Komorowska, i pan Jacek Michałowski - szef Kancelarii Prezydenta, w czasach byłych - związany z Komitetem Obrony Robotników.. Jak oni dobrze wszyscy powychodzili na obronie robotników, oprócz samych robotników, którzy nie mają się dzisiaj gdzie podziać?. Bo ani zakładów pracy nie ma, ani funduszu emerytalnego powstałego ze sprzedaży tych zakładów, a są jedynie długi przepastne systematycznie rosnące.. Znowu na plecach robotników osiągnęli swoje cele.. W każdym razie uroczystość zaplenia świec Chanukowych, żydowskiego święta świateł odbyła się, świece zapaliła pierwsza dama, a szef Kancelarii Prezydenta, pan Jacek Michałowski powiedział: „Chanuka w Belwederze to znak, że w wolnej Polsce jest miejsce absolutnie dla wszystkich, że jest miejsce do wspólnego świętowania”. Tak powiedział, chyba, że prasa przekręciła.. No cóż….Wesołej Chanuki! Nie mogę nigdzie znaleźć, informacji - bo następnego dnia była Wigilia Bożego Narodzenia, czy zebrami łamali się opłatkiem bożonarodzeniowym czy też macą hanukową.. Pan Jacek Michałowski powiedział również, że: „Chanuka upamiętnia ludzki heroizm, ale jest też okazją do wspólnego przeżycia radości”. Ach – radości! To my chrześcijanie mamy przeżywać radość z powodu zwycięstwa powstania Judy Machabeusza nad królem Antiochem IV, bo ten zabrał siłą skarby ze Świątyni Jerozolimskiej z powodu zaległych danin należnych królowi syryjskiemu.. Jakieś kompletne pomieszanie z poplątaniem.. Szkoda, że „telewizja publiczna” nie transmitowała na żywo uroczystości zapalania hanukowych świec w Belwederze, tuż po dwudziestej, zresztą to samo święto uroczyście obchodził pan prezydent Lech Kaczyński.. I też telewizja i radio nie transmitowały uroczystości zapalenia świec hanukowych.. Nie pamiętam czy w Belwederze, czy w Pałacu Namiestnikowskim.. W każdym razie obchodził.. Niechby naród też się wciągnął w te obchody zwycięstwa Judy Machabeusza nad królem Antiochem IV. Na pewno by mu się podobało - w końcu mamy demokrację. A w de demokracji ważne jest to, co ludowi się podoba...Ale z jakoś z tajemniczych powodów - telewizja i radio „publiczne” nie transmitują tego typu obchodów.. Sam bym z przyjemnością obejrzał.. Jako ciekawostkę - bo jest to „ święto”, które mnie nie dotyczy… I nie jestem antysemitą- jestem chrześcijaninem?. Dziwi mnie, że głowa chrześcijańskiego - jakby nie było kraju - obchodzi w swojej siedzibie obce Polakom „święto”, a nie obchodzi „świąt”: innych wyznań i nie mówi o tym ”obywatelom” w środkach szerokiej komunikacji? Żeby każdy „obywatel” wiedział, co dzieje się na górze.. Nie było wolnych kamer w TVP, czy jak? Tak jak podczas naszych manifestacji, manifestacji prawicy - systematycznie nie przychodzi państwowa telewizja obywatelska, zwana publiczną.. Nie chcą pokazać ludowi, co my mamy do powiedzenia.. To jest właśnie demokracja wybiórcza.. Wybiera to, co lud powinien wiedzieć i czym się emocjonować, a zatajać to - co mogłoby ludowi humor popsuć.. Ktoś musi o tym decydować.. Tak jak z flagą państwa, którego nie ma.. Wszędzie wiszą flagi Unii Europejskiej, niektóre przed flagą polską, czyli państwa, bo flaga państwowa symbolizuje państwo, chyba, że flaga Unii Europejskiej symbolizuje na przykład Komisję Europejską, albo Parlament Europejski, który nie jest państwem, ale gremium reprezentującym państwo- a tzw. elity idą w zaparte, że takiego państwa jak Unia Europejska nie ma..(????) I artykułują tę nieprawdę - naprawdę! Jest flaga, jest hymn, jest parlament, jest rząd, jest prawie jedna waluta, jest prezydent, jest szefowa dyplomacji, jest bank centralny - ale państwa nie ma(!!!( Dziwne.. Bo są już prawie wszystkie atrybuty państwa, ale państwa jeszcze nie ma.. Jest za to kłamstwo obute w buty, okrąża świat, a prawda nigdy nie dotrze do głów demokratycznej większości.. Bo demokratyczna większość jest zajęta swoimi sprawami, budzi się emocjonalnie przed bachanaliami wyborczymi, zagłosuje wraz z rodzinami na swoich oprawców i nadzorców a potem zasypia, niczym niedźwiedź w legowisku.. Przy czym niedźwiedź jest w tej lepszej sytuacji.. Bo nie ma nad sobą oprawców.. Jest chroniony! A „elity” robią narodem, co im się żywnie podoba.. Traktują go jak bydło, okłamują, napropagandowują, napromieniowują fałszem, dezinformują i szykują – w nadbudowie - do kolejnych wyborów.. Które wygrają? „Zaznacz Dwa”, czyli Mark Twain oczywiście ma ogólnie rację, ale w jednym się pomylił.. Formułę tę być może stosował do warunków amerykańskich.. W Polsce zanim prawda obuje buty, kłamstwo nasiąknie wszystkie segmenty naszego życia.. Przemilczanie prawdy też jest kłamstwem.. I nadymanie rzeczy nieistotnych- też jest kłamstwem. Bo zataja prawdę.. Ale ostatecznie prawda ma nas wyzwolić.. Tak przynajmniej twierdził Jan Paweł II.. Nie dajmy się owijać kłamstwu.. Bo tym człowiek się różni od zwierzęcia, że ma rozum.. No i wolną wolę.... I niech z tych dwóch Boskich darów korzysta.. Ku chwale Bożej - i swojej! Żeby go rządzący nie odczłowieczyli.. WJR

Zadłużenie zmusza USA do zmiany strategii Koszty wojen rozpoczętych i prowadzonych na kredyt przez rząd prezydenta Busha, uczyniły z USA najbardziej zadłużonym państwem na świecie, mimo kolosalnych rozmiarów gospodarki tego państwa. Porównanie kosztów wojska najważniejszych krajów w stosunku do produktu narodowego brutto (PNB) nie uwidacznia faktu, że USA wydaje więcej na wojsko niż cała reszta świata. Mimo tego, warto porównać wydatki na zbrojenia w proporcji do PNB. Tak, więc, USA wydaje na zbrojenia rocznie 4.7% PBN, Rosja 3.1%, W.B. 2.7%, Francja 2.1%, Chiny 1.5% i Niemcy 1.4%. W tym stanie rzeczy zadłużenie zmusza USA do zmiany strategii. Obecnie jesteśmy na początku historycznych zmian powodowanych zmniejszaniem wielkości sił zbrojnych USA i tym samym zmniejszaniem ambicji dominowania nad światem przez Amerykanów za pomocą takich środków bojowych jak przewlekła okupacje, jakie stosowano w Iraku (głównie na korzyść Izraela w ramach osi Izrael-USA) oraz w Afganistanie. Prezydent Obama planuje zmniejszenie stanu armii o 14%. Uniemożliwiłoby to kontynuowanie obecnego stanu rzeczy, w którym USA może jednocześnie walczyć w dwu wielkich konfliktach, co jak dotąd było celem Pentagonu, z poparciem kompleksu wojskowo-zbrojeniowego, przed którym to szkodliwym kompleksem przestrzegał prezydent Eisenhower już we wczesnych latach 1960. Plan prezydenta Obamy również zawiera zmniejszanie arsenału nuklearnego i zmniejszenie tempa produkcji takich broni, jak odrzutowiec F-35 niewidzialny dla radaru. Ogólnie, plan ten przewiduje zmniejszanie budżetu wojskowego USA o blisko pół tryliona dolarów na przestrzeni następnych 10 lat, czyli o 8% rocznie, według obliczeń Pentagonu. Plan ten musi być zatwierdzony przez Kongres w Waszyngtonie przy jednoczesnych zapewnieniach Pentagonu, że plan ten nadal daje USA pozycję super-potęgi na świecie. Naturalnie jastrzębie takie jak senator John McCain twierdzą, że „USA nie może sobie pozwolić na strategię kontrolowaną przez względy budżetowe”. Natomiast prezydent Obama powiedział, że USA odwraca kartę historii po dekadzie działań wojennych. Ogólnie w USA szerzy się przekonanie, że obecnie pierwszeństwo ma sprawa doprowadzenia gospodarki amerykańskiej do porządku, co w dzisiejszej sytuacji wymaga uporządkowania budżetu amerykańskiego, czyli zmniejszanie rocznych wydatków na wojsko w następnych latach. Niestety, nie będzie to łatwe do zatwierdzenia przez Kongres w Waszyngtonie zwłaszcza, że kandydaci republikańscy w zbliżających się wyborach prezydenckich, tacy jak Mitt Romney i Rick Santorum proponują podwyżkę wydatków USA na wojsko w celu sprostania wymogom bezpieczeństwa Izraela w ramach programu osi USA-Izrael, według którego najważniejszym celem jest utrzymanie przy życiu monopolu nuklearnego na Bliskim Wschodzie przez Izrael, nawet za cenę wojny USA przeciwko Iranowi. Szczegóły planu zmniejszania zbrojeń zapowiedzianego przez prezydenta Obamę są analizowane w świetle nadal istniejących skutków szwindlu na trylion dolarów, w którym spekulanci, głównie Żydzi, sztucznie podnieśli wartość domów i jednocześnie podnieśli długi hipoteczne tak dalece, że jak dotąd blisko połowa domów w USA ma mniejszą wartość rynkową niż wysokość długu hipotecznego, jakim jest obciążona. Według planu prezydenta Obamy w walce przeciwko terroryzmowi większą rolę ma odgrywać wywiad oraz flota latających samolotów-robotów, przy jednoczesnej zmianie polegającej na wycofywaniu głównego zainteresowania USA z Europy na teren Azji. Jak wiadomo Chiny poczyniły wielkie postępy w tak zwanej „anti-access” technologii, takiej jak pociski rakietowe typu DF-21D, które ze stratosfery uderzają lotem pionowym w lotniskowce i niszczą bieżnie na ich pokładzie. Daleki zasięg tych nowych pocisków uniemożliwi dotychczasowe manewry floty amerykańskiej w pobliżu wybrzeży Chin. Proponowana nowa strategia USA odzwierciedla opinię, że walki przeciwko ruchom wywrotowym i powstaniom odległym od Ameryki i położonym daleko na świecie powodują kolosalne koszty, nieproporcjonalne do małych korzyści jednocześnie osiąganych w celu utrzymania bezpieczeństwa międzynarodowego zgodnego z polityką Waszyngtonu. Tak, więc w czwartek, 5 stycznia 2012, prezydent Obama ogłosił zmiany strategii USA na miarę historyczną, tak w stosunku do wielkości amerykańskich sił zbrojnych, jak i ich możliwości jednoczesnego prowadzenia pacyfikacji, takich jak w Iraku i Afganistanie. Wykonanie planu prezydenta Obamy przewidziane jest na następne 10 lat. Iwo Cyprian Pogonowski

To zastraszeni finansowo lekarze mają ograniczać wydatki refundacyjne

1. Głównym celem ustawy refundacyjnej jak mówiła wiosną poprzedniego roku ówczesna minister zdrowia Ewa Kopacz miała być poprawa dostępności pacjentów do refundowanych leków, a także ukrócenie tzw. turystyki lekowej, czyli wędrowania po aptekach, aby szukać leków sprzedawanych w promocji, z rabatami czy czy różnorodnymi upustami. Ustawa uchwalona w maju poprzedniego roku miała jednak i cel ukryty przed opinią publiczną, a w szczególności przed ludźmi chorymi, mianowicie znaczące zmniejszenie środków finansowych przeznaczanych corocznie przez NFZ na refundację. Środki te z roku na rok rosną i w roku 2011 wyniosły już ponad 20% całości wydatków NFZ, dlatego do ustawy wpisano 17% limit wydatków na leki refundowane, którego Fundusz nie będzie mógł przekroczyć. Głównym instrumentem, który miał ograniczać wydatki na leki refundowane, był swoisty bat finansowy na lekarzy, w postaci zwrotu kwot nienależnej refundacji razem z odsetkami ustalonej przez kontrolerów NFZ. Kontrole te mogłyby być przeprowadzane w ciągu 5 lat od daty wystawienia recepty, a kontrolowane miało być nie tylko uprawnienie pacjenta do leków refundowanych (a więc czy w momencie wizyty u lekarza był on ubezpieczony, a dokładnie czy miał opłaconą składkę zdrowotną), ale przede wszystkim czy przepisany pacjentowi lek podlega refundacji w danej jednostce chorobowej.

2. W publicznej debacie, która toczy się w związku ze skandalem refundacyjnym, sam Premier Tusk, Minister Arłukowicz i jego zastępcy w resorcie, a także liczni rządowi potakiwacze, ochoczo wskazują dwie grupy wrogów publicznych w tej sprawie: koncerny farmaceutyczne i lekarze. Te pierwsze tuczą się na refundacji od lat i Tusk chce to ukrócić (choć jak doniosła Gazeta Polska Codziennie jeden z nich, którego właścicielem jest Ryszard Krauze, utuczy się dzięki nowej liście refundacyjnej jeszcze bardziej), ci drudzy są na tyle wygodni, że nie chcą sprawdzać uprawnień pacjentów do refundacji. Tyle tylko, że samo sprawdzenie czy pacjent ma prawo do refundacji (a więc czy ma opłaconą składkę) jest wprawdzie dla lekarza trudne, (jeżeli nie ma dostępu do bazy danych NFZ), znacząco wydatków na refundację leków jednak nie zmniejszy. Według informacji pochodzących z samego NFZ ubezpieczonych jest aż 99,3% mieszkających w Polsce obywateli, więc wyłudzenia recept przez tych, którzy tego ubezpieczenia nie mają są relatywnie rzadkie i to nie jest główny problem, wokół którego toczy się spór z lekarzami.

3. Istotą tego sporu jest odpowiedzialność finansowa lekarzy za przepisanie leku refundowanego z uwzględnieniem poziomu refundacji (lek ryczałtowy, czy ze zniżką 30%, 50%, 100%), odpowiadającego precyzyjnie danej jednostce chorobowej. A taki zapis stwarza wręcz nieograniczone pole do popisu dla kontrolerów NFZ (najczęściej urzędników a nie lekarzy). Sporo leków na zawierającej blisko 3000 tysiące medykamentów liście refundacyjnej, ma, bowiem w praktyce zastosowanie w różnych jednostkach chorobowych, choć ich producenci albo dystrybutorzy na ulotkach informacyjnych umieszczają tylko te zastosowania, co, do których lek przeszedł długie i kosztowne procesy dopuszczające. To zastraszenie lekarzy miało być kluczem do uzyskania zapisanych w ustawie oszczędności refundacyjnych, określonych przez samego Ministra Arłukowicza na około 1 mld zł, ale lekarze się zbiesili i nie chcą, aby to ich rękami wymuszać większe płatności ze strony pacjentów.

4. Lekarze, bowiem (a także farmaceuci) z codziennych kontaktów z pacjentami doskonale wiedzą, w jakiej kondycji finansowej jest większość z nich, że już w gabinetach przed ordynacją proszą o tańsze zamienniki, a często w aptekach odchodzą od okienek z niezrealizowanymi receptami, kiedy okazuje się ile będzie kosztowało wkupienie całej recepty. Wynika to zarówno z poziomu zamożności Polaków ( ponad 2 mln żyje poniżej granicy egzystencji, kolejne 6 mln poniżej granicy ubóstwa), ale także z tego, że w Polsce mamy najwyższe dopłaty pacjentów do leków, które wyniosły w 2011 roku aż, 34% podczas gdy w większości krajów europejskich wahają się w przedziale kilka-kilkanaście procent. IMS Health największa na świecie firma specjalizująca się w dostarczaniu informacji i rozwiązań zarządczych dla przemysłu farmaceutycznego ustaliła, że w wyniku wprowadzenia tej ustawy i związanej z nią listy refundacyjnej oszczędności NFZ rzeczywiście wyniosą ponad 1 mld zł z tego pacjenci zapłacą więcej niż do tej pory o około 300 mln zł (a ich dopłaty do leków wzrosną z obecnych 34 do 38%), a wydatki NFZ zmniejszą się o blisko 740 mln zł. Właśnie, dlatego Premier Tusk tak twardo obstaje przy tym, aby nie zmieniać ustawy i wskazuje koncerny farmaceutyczne i lekarzy, jako głównych winowajców skandalu lekowego. Szkoda, że nie ma odwagi, żeby powiedzieć pacjentom prawdę, iż nie ma pieniędzy na tak szeroką refundację i w związku z tym nowa lista leków refundowanych będzie zdecydowanie krótsza od obecnej. Nie trzeba by byłoby wtedy ani takich wygibasów prawnych i tego trwającego już ponad 2 tygodnie skandalu refundacyjnego, którego koszty i te finansowe i te niematerialne ostatecznie poniosą i tak pacjenci. Zbigniew Kuźmiuk

Bliski współpracownik Komorowskiego kieruje lożą wolnomularską Bliski współpracownik Bronisława Komorowskiego kieruje żydowską lożą w Warszawie, skupiającą wpływowych naukowców, dziennikarzy i polityków

Synowie Przymierza Tydzień przed Wielkanocą odbyła się manifestacja przeciwko budowie na warszawskiej Ochocie meczetu. To pierwsza tak głośna akcja dotycząca problemu, który w zachodniej Europie od dawna rozbudza emocje. Ale zwolennicy powstania muzułmańskiej świątyni w stolicy Polski nieoczekiwanie znaleźli wsparcie w pewnej organizacji, o której istnieniu większość Polaków nie ma pojęcia, choć skupia znaczące postaci życia publicznego. Otóż zaraz po manifestacji ukazało się oświadczenie B’nai B’rith Polin, przedstawiającego się, jako „stowarzyszenie polskich Żydów”. W oświadczeniu czytamy, że „protest przeciwko budowie meczetu w Warszawie jest niezrozumiały i niczym niewytłumaczalny. Rozbudzanie nastrojów antyarabskich w niczym nie różni się od podsycania antysemityzmu. (…) Ten obecny protest nielicznych – na szczęście – warszawiaków jest jak przeniesiony z czasów nawoływań do pogromów antyżydowskich przed stu laty w carskiej Rosji czy czasów tworzenia imperium Hitlera w III Rzeszy”. Na koniec B’nai B’rith Polin wzywa protestujących, by „przestali kalać dobre imię Polaków i Polski, kraju szczycącego się tysiącletnią tradycją tolerancji”. Oświadczenie opublikował w całości stołeczny dodatek „Gazety Wyborczej”, nie informując jednak czytelników, czym jest owo stowarzyszenie. Tymczasem założone w 1846 r. w Nowym Jorku B’nai B’rith (po hebrajsku: Synowie Przymierza) to najstarsza i bodaj najbardziej wpływowa żydowska organizacja na świecie. Oficjalnie przedstawia się, jako ruch filantropijny i oświatowy, w dodatku neutralny w kwestiach religijnych i politycznych – ale to samo zawsze mówiła o sobie europejska masoneria, co nie przeszkadzało jej w odgrywaniu istotnej roli politycznej i w walce z Kościołem katolickim. To porównanie nie jest zresztą przypadkowe, gdyż B’nai B’rith zorganizowana jest właśnie tak jak masoneria – jej członkowie skupiają się w lożach. Członków jest ok. pół miliona w 58 krajach.

Spotkanie w ambasadzie Polski oddział tej organizacji – B’nai B’rith Polin – istnieje niespełna 3 lata, choć tradycje ma znacznie starsze. Pierwsze loże na ziemiach polskich powstały pod koniec XIX w., a w II RP istniało aż 10 lóż. Końcem ich działalności był listopad 1938 r., kiedy to prezydent Ignacy Mościcki wydał dekret o rozwiązaniu organizacji masońskich, do których została zaliczona także B’nai B’rith. Istniejąca obecnie B’nai B’rith Polin powstała we wrześniu 2007 r. Nie pisały o tym gazety, nie informowała telewizja, ale wzmiankę na ten temat można znaleźć na stronie internetowej Ambasady USA w Polsce. Warto zacytować ją w całości, bo jest bardzo wymowna: „9 września przy okazji otwarcia nowej loży B’nai B’rith w Warszawie ambasador Victor Ashe spotkał się z działaczami tej organizacji – prezesem Moishem Smithem i wiceprezesem Danem Mariaschinem. Omówiono m.in. sprawę ustawodawstwa dotyczącego zwrotu mienia oraz kwestie związane z Radiem Maryja i Telewizją Trwam. Otwarcie warszawskiej loży B’nai B’rith oznacza odrodzenie się tej organizacji żydowskiej w Polsce po niemal 70 latach nieobecności”. Pierwszym prezydentem polskiego oddziału B’nai B’rith został prof. Andrzej Friedman, lekarz-neurolog z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego i Wojewódzkiego Szpitala Bródnowskiego, a przy tym syn Michała Friedmana, dawnego politruka LWP i szefa Wydawnictwa MON, który po usunięciu z wojska (w stopniu pułkownika) i z partii w 1968 r. został czołowym tłumaczem literatury hebrajskiej i jidysz.

Ulubiony dziennikarz marszałka Znacznie ciekawsza jest jednak postać obecnego prezydenta B’nai B’rith Polin, który podpisał wspomniane oświadczenie w sprawie meczetu, ale także wcześniejsze, ze stycznia br., w którym ostro skrytykowano biskupa Tadeusza Pieronka za głośny wywiad dotyczący holokaustu. Otóż od lutego 2009 r. prezydentem tym jest znany dziennikarz Jarosław J. Szczepański. Od połowy lat 70 pracował w „Expressie Wieczornym”, gdzie zajmował się tematyką gospodarczą, zwłaszcza górnictwem. W 1981 r. był szefem działu informacyjnego „Tygodnika Solidarność”, później współpracował z podziemnymi strukturami związku na Śląsku, dzięki czemu w 1989 r. znalazł się przy „okrągłym stole”, jako sekretarz strony „solidarnościowej” w podzespole górniczym. Niedługo potem wrócił do „Tygodnika Solidarność” – już, jako sekretarz redakcji – ale nie na długo, bo ostentacyjnie odszedł stamtąd, gdy kierownictwo gazety objął Jarosław Kaczyński. Od początku lat 90 związany był z Telewizją Polską, a w latach 1997-2000 przebywał w USA, gdzie jego żona, również znana dziennikarka Dorota Warakomska, była korespondentką TVP. Po powrocie do kraju Szczepański został wiceszefem Telewizyjnej Agencji Informacyjnej i choć w 2002 r. stracił posadę na Woronicza, to wrócił tam już po dwóch latach – tym razem, jako rzecznik prasowy nowego prezesa Jana Dworaka, starego znajomego jeszcze z początku lat 80. (Dworak był wówczas sekretarzem redakcji „Tygodnika Solidarność”, którą kierował Tadeusz Mazowiecki). Gdy Dworaka w TVP zastąpił Bronisław Wildstein, Szczepański ostatecznie odszedł z telewizji. Niedługo potem, na początku 2007 r., jego nazwisko znalazło się w raporcie z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych – jako niejawnego współpracownika WSI. Podczas pracy w TAI miał on informować WSI o „planach w zakresie zmian personalnych co do zagranicznych korespondentów TVP”, a po opuszczeniu telewizji „oferował WSI gotowość infiltracji »Rzeczpospolitej« lub »Wprost« bądź »innej związanej z jego profesją instytucji«”. On sam stanowczo zaprzeczył tym informacjom, wytoczył proces sądowy Ministerstwu Obrony Narodowej (sprawa jeszcze się nie skończyła), opublikował też list otwarty do prezydenta Kaczyńskiego. Do dziś twierdzi, że jego współpraca z WSI polegała tylko na tym, że w 2002 r. na prośbę znajomego oficera z ataszatu wojskowego w Waszyngtonie przywiózł z Rosji zakupiony w księgarni komplet map jeziora Bajkał i okolic, gdzie przebywał na urlopie. Kilka tygodni po publikacji raportu ówczesny wicemarszałek Sejmu Bronisław Komorowski zatrudnił Szczepańskiego, jako swojego doradcę medialnego. Polityk PO mówił wówczas: „z Jarosławem Szczepańskim znam się od stu lat”, przekonywał: „mamy do siebie zaufanie, poza tym ma świetną opinię”, trudno jednak nie dostrzec w tym geście wyraźnej deklaracji politycznej: oto jedyny polityk Platformy, który od początku konsekwentnie sprzeciwiał się likwidacji WSI, zatrudnił dziennikarza oskarżonego o współpracę z tymi służbami. Co więcej, gdy jesienią 2007 r. Komorowski został marszałkiem, od razu powołał Szczepańskiego na stanowisko szefa Biura Prasowego Kancelarii Sejmu. Nie pełnił tej funkcji długo, bo zaledwie pół roku, ale nawet w tak krótkim czasie „zasłynął” odebraniem stałych przepustek dla dziennikarzy niektórych mediów, w tym „Naszej Polski”, „Naszego Dziennika”, „Tygodnika Solidarność”, telewizji Trwam (nasza redakcja wystosowała wówczas protest do marszałka Sejmu).

Profesor od ateizmu Od początku funkcjonowania B’nai B’rith Polin jej wiceprezydentem jest prof. Jan Woleński (właściwie Hertrich-Woleński), filozof i logik z UJ, w latach 1965-1981 członek PZPR, później związany z „Solidarnością”. W czasach głębokiego PRL działał w urzędowym, antykatolickim Stowarzyszeniu Ateistów i Wolnomyślicieli, dziś zasiada w Komitecie Honorowym Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów – organizacji o podobnym charakterze, która od kilku lat propaguje m.in. „śluby humanistyczne”, czyli ateistyczne parodie religijnych ceremonii ślubnych (także jednopłciowych). W maju 2007 r. prof. Woleński był jednym z założycieli krakowskiego Ruchu na rzecz Demokracji, zainicjowanego przez Kwaśniewskiego, Wałęsę i Olechowskiego przeciwko rządom PiS. Dał się poznać również, jako zagorzały przeciwnik lustracji – napisał nawet na ten temat książkę pt. „Lustracja, jako zwierciadło”.

Tropiciel antysemitów W zarządzie B’nai B’rith Polin znajdziemy także inną charakterystyczną postać elity III RP. Sergiusz Kowalski – bo o nim mowa – to jeden z najostrzejszych publicystów z kręgu „Gazety Wyborczej”, bez wahania i bez umiaru zarzucający przeciwnikom politycznym antysemityzm i ksenofobię, nazywający ich „czarną sotnią”, „ciemnogrodem” itp. W 2003 r. Kowalski wraz z pisarką Magdaleną Tulli opublikował książkę pt. „Zamiast procesu. Raport o mowie nienawiści”, zawierający liczne cytaty z prasy prawicowej (w tym z „Naszej Polski”), w których autorzy doszukali się antysemityzmu. Wśród „oskarżonych” przez parę Kowalski-Tulli znaleźli się liczni kapłani katoliccy z Prymasem Glempem na czele, arcybiskupami Michalikiem i Majdańskim, biskupami Lepą i Stefankiem. Taka „bezkompromisowość” Sergiusza Kowalskiego, rzadka nawet na tle środowiska „GW”, do złudzenia przypomina postawę jego dziadka, Władysława Kowalskiego ps. „Grzech”, członka władz Komunistycznej Partii Polski, szybko jednak usuniętego i potępionego przez Komintern za ultralewicowe sekciarstwo.

Ludzie z cienia W obecnym zarządzie B’nai B’rith Polin znajdziemy też dwie inne, mniej znane, ale jakże charakterystyczne osoby. Funkcję skarbnika pełni Agnieszka Milbrandt, dyrektor Społecznej Szkoły Podstawowej nr 30 i Społecznego Gimnazjum nr 5 w Warszawie, a równocześnie skarbnik Towarzystwa Oświaty Niepublicznej, skupiającego dyrektorów prywatnych szkół z całej Polski. Natomiast sekretarzem zarządu B’nai B’rith Polin jest dr Jonathan Britmann, psycholog pracujący w Szpitalu Psychiatrycznym w Tworkach i wykładający na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, pochodzący zaś z Izraela, gdzie był funkcjonariuszem służb specjalnych. Korzystając ze swoich doświadczeń, Britmann założył w Polsce Izraelską Akademię Treningu Walki „Sayeret” zajmującą się doradztwem i szkoleniem w zakresie bezpieczeństwa i ochrony firm. Ten wszechstronny Izraelczyk jest także redaktorem naczelnym magazynu internetowego „Forum Żydów Polskich”. Warto też wymienić kilka nazwisk spośród tych założycieli polskiej loży B’nai B’rith, którzy nie występują oficjalnie, jako członkowie jej władz. Mamy tu, więc np. byłych posłów Jana Lityńskiego (z Unii Wolności) i prof. Pawła Śpiewaka (z PO), byłego wiceministra spraw zagranicznych, obecnie ambasadora w Hiszpanii Ryszarda Schnepfa, dyrektora tworzonego Muzeum Historii Żydów Polskich Jerzego Halbersztadta, a nawet Romualda Jakuba Wekslera-Waszkinela, katolickiego księdza i wykładowcę KUL, który swego czasu „odkrył” swoje żydowskie pochodzenie i od tej pory jest ulubieńcem arcybiskupa Życińskiego. Towarzystwo ciekawe, a przede wszystkim jakże wpływowe… Paweł Siergiejczyk

Niemoralna Propozycja i kara za jej przyjęcie Coś takiego jak Kara Boża naprawdę istnieje. Tyle, że często jest niezauważana, bo nie polega ona, jak to sobie wyobrażali kiedyś prości ludzie, na tym, że winnego trafia grom z jasnego nieba. Pan Bóg pracuje na wielkich liczbach, w sposób mało spektakularny - ślady Jego ręki najłatwiej zauważyć w statystykach. Otóż bardak, jego doświadczamy przy okazji tak wydawałoby się prostej czynności, jak zmiana listy leków refundowanych, jest właśnie Karą Bożą na polactwo. Tak to działa. Kiedy jednostki pozostają bezkarne i utwierdzają się w przekonaniu, że "anything goes", można zrobić wszystko, wszystko ujdzie na sucho, żadnej sprawiedliwości, ani ludzkiej, ani nadprzyrodzonej, obawiać się nie trzeba - skutki tolerowania draństwa spadają na całą społeczność, która na nie przyzwoliła. Nie umiecie ukarać swoich złodziei, cwaniaków i grandziarzy, to wszyscy poniesiecie za to karę, tracąc szansę na godziwe, porządne życie. Pamiętam taki wykład profesora Balcerowicza na UW, w którym udowadniał on danymi liczbowymi z licznych krajów i momentów historycznych, że nie ma żadnej korelacji pomiędzy wzrostem gospodarczym i postępem cywilizacyjnym a demokracją, natomiast istnieje oczywista korelacja pomiędzy wzrostem i postępem a, jak on to w tym wykładzie nazywał, praworządnością. Zamiast słowa "praworządność" można użyć określenia "uczciwość w życiu publicznym", chodzi o to samo. Tam, gdzie prawo chroni jednakowo wszystkich, gdzie wszyscy na tych samych prawach konkurują, jakością swych produktów i usług, gdzie o szansach nie przesądzają układy i znajomości, a państwo dba o wspólne dobro i kieruje się w doborze swych funkcjonariuszy kryteriami merytorycznymi - tam jest rozwój i innowacyjność, tam się wszyscy bogacą i żyją coraz lepiej. Gdzie natomiast jest tak jak u nas, gdzie państwo służy utrzymaniu dominacji kasty cwaniaczków nad resztą, po to, by uprzywilejowani mogli bez przeszkód - jak to ujmował towarzysz Szmaciak - "doić, strzyc to bydło" (nas), tam żadne miliardy dotacji ani kredytów, i żadne programy pomocowe czy "narodowe" nie pomogą. Polakom u zarania III RP złożono szatańską ofertę: odpuście sobie sprawiedliwość, to w zamian dostaniecie konsumpcję. I, niestety, pogrążeni w pańszczyźnianym stanie ducha, który pozwoliłem sobie nazwać "polactwem", zgodziliśmy się na to. Ciesząc się, że rosną supermarkety i sex shopy, że dostajemy trzy w cenie dwóch, banki rozdają chętnie kredyty, a Unia sypie dotacjami, nie protestowaliśmy (to znaczy - niektórzy tylko protestowali), że łajdakom, ubekom i zbrodniarzom żyje się w tym kraju lepiej niż ich ofiarom, że nomenklatura nie utraciła przywilejów, a bezkarne komunistyczne tajne służby przeradzają się we wszechwładną mafię. Nieliczni tylko alarmowali, że cywilna i wojskowa bezpieka, wykorzystując swoich niezlustrowanych agentów, których kreuje na wpływowych polityków, i rozmaitych biznesmenów-słupów, których w III RP uczyniła milionerami, oplata niepodległą Polskę jak pajęczyna i stopniowo odbiera ją Polakom. Ale większość nie chciała tego słuchać, tak jak dziś prycha i bluzga, gdy słyszy, że tupolew bliźniaczy do naszego kilka miesięcy później przy przymusowym lądowaniu wyciął skrzydłami cały zagajnik i jakoś mu się te skrzydła nie złamały. Nie chce słuchać, podnosi głos i pluje, bo się przed laty rękami i nogami chwyciła tego, co jej suflowała michnikowszczyzna: kapitalizm jest niemoralny z zasady, pierwszy milion trzeba ukraść - gódźmy się na to, to w marketach będą pełne półki, a na kartach płatniczych otwarty kredyt. I wszystkich, którzy mówili cokolwiek o uczciwości, o elementarnej choćby sprawiedliwości, potraktowało polactwo tak, jak nie mogąca się doczekać pierwszych łóżkowych lotów panienka traktuje ostrzeżenia starej pobożnej ciotki przed możliwymi konsekwencjami. Był taki moment, po aferze Rywina - analizie tej historii poświęciłem swój "Czas wrzeszczących staruszków" - gdy polactwo na chwilę się w tej postawie zawahało, zamarzyło o uczciwym państwie. Ale szybko zarzuciło te marzenia, najpierw wskutek wojny w PO-PiSie, który je obiecywał, a ostatecznie w chwili, gdy zauważyło, że Kaczyński chce rozliczać i "czyścić" nie tylko oligarchów i mniej lub bardziej daleki przeciętnemu Polakowi "układ" gdzieś tam głęboko i wysoko - ale też po inkwizytorsku uzdrawiać całe życie społeczne. Że gotów jest dobrać się do skóry i lekarzom biorącym koperty, i drogówce puszczającej za mandaty, i tym, co te "drobne grzeczności" wręczają, całej naszej powszedniej korupcji, do której przez półwiecze komuny wszyscy przywykli jak ryba do wody. Efektem tych prób "oczyszczenia" kraju była fala strachu przed Kaczyńskim i nienawiści z niego płynącej. Jak to wielokrotnie pisałem: mając do wyboru inkwizytora, którego pozę przybrał szef PiS, i patrona wszelkiej maści cwaniaków i mafiozów, w którego przedzierzgnął się niedawny współbudowniczy IV RP, czyli lider PO - gremialnie postawili na Mafię. Co tam zrzędzenie o uczciwości, moralności, układach - ważne, aby tylko mieć kawał ścierwa na grillu i zimne piwko w szklanicy. Przeciętny Polak, gdy mu się to usiłuje wytłumaczyć, wierzga i wścieka się, zgodnie z doskonale znanym psychologom i wielokrotnie opisanym mechanizmem tzw. wyparcia. Ale tak właśnie jest: irytowało was mówienie o oczyszczeniu życia publicznego, postawiliście na cwaniaczków, bo obiecali wysępić dużo ciaćków z Europy i nie wtrącać się w żadne układziki, to teraz macie. Co macie? Ano, macie znowu PRL. To znaczy, coś takiego jak PRL - bez ideologii "realnego socjalizmu" (bo "europejska normalność" jest tylko hasełkiem, szczątkowym uzasadnieniem rządów cwaniackiej mafii) i, na razie przynajmniej, bez cenzury i represji, to znaczy z cenzurą i represjami nieporównywalnymi z tamtymi czasami, robionymi w białych rękawiczkach. Ale PRL w sposobie zorganizowania, w istocie działania państwa. Bo dla przeciętnego Polaka PRL to były nie tyle ideologia, represje i cenzura, ale przede wszystkim totalna niewydolność. Wielki, nierozwiązywalny problem sznurka do snopowiązałek i klozet-taśmy, nieustanne reformowanie w bólach, a potem dalsze reformowanie, absurd, rozrzutność, bałagan - to właśnie sprawiło, że wbrew sondażom i oczekiwaniem polactwo w czerwcu 1989 PRL odrzuciło. Ale ponieważ odrzuciło tak, jak to powyżej opisałem, niekonsekwentnie, wierząc, że można w nim pozostać w sferze wartości, czyli właśnie ich braku, a mieć kapitalizm i Zachód w sferze materialnej - to PRL wrócił. Bo, proszę państwa, ten burdel z lekami to nie jakiś ewenement. To normalność w państwie, gdzie wszędzie siedzą kumple i znajomi, gdzie obsadza się resorty podług klucza frakcyjnego, a w resortach zatrudnia cymbałów, bo spokrewnieni albo podwieszeni, gdzie pisze się ustawy pod interes jakiejś grupki, która chce coś tam skręcić albo udoić, gdzie... Co będę gadał, każdy wie, jak jest w III RP, a już za rządów Tuska zwłaszcza. I dlatego prosta sprawa - zmiana rozkładu jazdy, zmiana listy refundacyjnej leków - zmienia się w kataklizm. Państwo oddane cwaniaczkom nie radzi sobie nie tylko z wyzwaniami polityki międzynarodowej, z Tragedią Smoleńską czy uratowaniem polskich stoczni (Francuzi, poddani tej samej decyzji komisarz Kress, swoje potrafili obronić, i to bez żadnych "katarskich inwestorów"). Państwo nomenklatury nie tylko nie umie już wybudować autostrad i szybkich kolei, naprawić zdekapitalizowanych torowisk (średnia prędkość pociągu towarowego poniżej 20 km/h) czy przygotować systemu edukacyjnego na sześciolatków, zreformować wymiaru sprawiedliwości ani naprawić finansów publicznych. Po pierwszej kadencji Tuska, który oddał wszystko sitwom i układom, samemu uciekając w pajacowanie zwane "pijarem", III RP, jak późny "pryl", nie umie już sobie poradzić z najprostszymi rzeczami. Nawet próba zmiany zasad przyznawania prawa jazdy skończyła się chaosem, masakrą i rejteradą. To przecież nie, dlatego, że Tusk nie chce. Chce, Jaruzelski też chciał. Ale skoro stawia na osoby typu Grabarczyka, Kopacz czy Arłukowicza, to efekty muszą być takie - a w tym systemie władzy "pierwszy" musi na takich ludzi stawiać. Kiedy będzie lepiej? Już było. Za strasznego Kaczora. Ale się go polactwo przestraszyło, że jeszcze trochę takich rządów, a przy każdym "załatwianiu" sprawy może spod biurka wyskoczyć agent CBA i położyć łapę na kopercie. Więc przyjęło "niemoralną propozycję" - dajcie władzy kraść, to i wam władza pozwoli kraść, i będzie znowu jak za Gierka. Teraz zaczyna się ponoszenie konsekwencji. Noworoczny bardak medyczno-aptekarski to dopiero początek.

Rafał Ziemkiewicz

Ile Owsiak dał - a ile wziął, żeby dawać? Czy zakupy sprżętu medycznego dla szpitali to jest dar dla chorych dzieci, czy dla dziurawego budżetu ochrony zdrowia?

1. Coś pękło, jakies tabu się złamało! Niektórzy autorzy w internecie (np. Łukasz Warzecha czy Łukasz Foltyn) zaczęli kontestować dogmat o swiętości i nieomylności Owsiaka. Muszę przyznać,że zaimponowała mi ich odwaga, bo wyznawcy Owsiaka stanowią potężną siłę, a dla niich zgłoszenie jekichkolwiek wątoliwości co do świetości Owsiaka, uznawane jest za opluwanie ich bóstwa.

2. Skoro zaczęła sie dyskusja nad świętym Jerzym z Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy (cz też - jak napisał Warzecha - Świątecznej Przemocy), to i ja zbiorę sie na odwagę i od razu przyznam się do grzechu, jaki nosże w sobie od jedenastu lat.. Otóż w 2001 roku, pod koniec mojej kadencji, jako szefa NIK w skrytości mojego ducha zrodziła sie wątpliwość - dlaczego Owsiak zbiera zawsze na zakup sprzętu medycznego? Zawsze na nic innego, tylko na sprzęt... Przeciez sprzęt niezbedny do wszystkich badań, powinno dostarczyc chorym dzieciom państwo, z budżetu, czy z funduszu zdrowia To jest psi obowiązek państwa, żeby z zebranych podatków i składek zapewniło ludziom opiekę medyczną i zapewniło dla niej odpowiedni sprzęt. Więc Owsiak zakupując sprzęt medyczny dla szpitali, raczej budżet ratuje, a nie dzieci. To jest coś podobnego do sytuacji, gdy pewien biznesmen sprawił dobroczynność dzieciom z domu dziecka, bo sfinansował remont dachu, a dzieci mu za to deklamowały wierszyki i wręczały kwiatki W rzeczywistości nie dzieciom pomógł, tylko staroście, któremu na ten remont brakło kasy.

3. Jak sięgam wstecz, w mroki mojej coraz dłuższej, choć słabnącej pamieci, zwłaszcza tej z NIK-u, to zakupom sprzetu medycznego dla publicznej słuzby zdowia zawsze towarzyszyły afery. Raz po raz wychodziły na jaw zakupy dokonywane bez przetargu albo na przetargach przekręconych, zakupy za drogie, zbędne, albo też sprzętu marnej, jakości, za który nieraz wielokrotnie przepłacano. Pamiętam, że jedna z kontroli - rozpoczęta jeszcze za kadencji prezesa NIK Lecha Kaczyńskiego, a przeze mnie kończona - wykazała na przykład zakupy jakiejś wielkiej liczby stolików do badania niemowląt, za które płacono po cztery tysiące złotych, chociaz na rynku były dostępne niemal takie same stoliki innej firmy, kosztujące złotych czterysta. A inna kontrola natrafiła w szpitalnych piwnicach na stosy nowego sprzętu, zakupionego za ciężkie miliony (wielokrotnie wieksze od zbieranych przez Owsiaka) i leżącego w nierozpakowanych pudłach, bo albo nie był on potrzebny, albo był (na przykład rezonans magnetyczny!), ale brakowało odpowiednich pomieszceń, żeby go tam wstawić. Zakupy sprzętu medycznego to był zawsze w świetle kontroli NIK obszar podwyższonego ryzyka korupcji, a czasem wprost na korupcję wskazujący.

4. Wracając do moich grzesznych mysli - a więc już w 2001 roku przymierzałem sie do kontroli NIK, dotyczącej fundacji Owsiaka, ale nie wprost samej fundacji, bo ona, jako podmiot prywatny kontroli NIK nie podlega, tylko wspierania jej przez podmioty publiczne. Chodziłem z ta myślą przez kilka miesięcy, ale nadszedł koniec mojej kadencji w NIK i ostatecznie przciw świętości Owsiaka zgrzeszyłem tylko myślą i mową, ale już nie uczynkiem.

5. Dzis można by do tej grzesznej myśli wrócić i jednak wystąpić do NIK o taką "okołoowsiakową" kontrolę, w toku, której do zbadania i wyjaśnienia byłyby dwie zasadnicze kwestie:

Po pierwsze - jak wykorzystywany jest sprzęt, dostarczony szpitalom przez Owsiaka. Czy ten sprzęt fizycznie dotarł do szpitali, czy jest zainstalowany i wykorzystywany (a może lezy w paczkach?), czy jest on odpowiedniej, jakości, krótko mówiąc, czy jest z niego publiczny pożytek i jakie są tego pozytku rozmiary? Czy na przykład nie jest tak, że na owsiakowym sprzęcie ktoś prywaciznę sobie robi. Myslę, że przeciw takiej kontroli sam Owsiak nie powinien protestować, bo powinno mu zależeć na jak najlepszym wykorzystaniu jego darów.

6. Po drugie - to już Owsiaka pewnie mniej ucieszy - jakie są nakłady publicznych instytucji, (bo nakłady prywatnych instytucji czy osób nas nie obchodzą) na prowadzenie bądź promocję akcji Owsiaka? Ile na to wydaje telewizja publiczna (pedejrzewam, że są to ogromne pieniadze), ile na organizacje festynów Owsiaka z miejskich kas wydaja samorzady? Ile wydała chociażby Kancelaria Prezydenta, eksponująca rozświetlone serce na prezydenckim pałacu (krzyż przeszkadzał, symbol Owsiaka nie przezkadza). Chciałbym, żeby te wszystkie publiczne wydatki zostały zliczone i zbilansowane z publicznymi korzyściami, jakich przysparza sprzęt zakupiony przez Owsiaka. Krótko mówiąc - ile Owsiak dał, a ile wziął, żeby dawać? Nastepnie zaś należałoby po księgowemu obliczyć - czy wspieranie akcji Owsiaka z punktu widzenia publicznego interesu jest gospodarne i celowe? Czy przypadkiem nie jest tak, że gdyby zebrać wprost te wszystkie nakłady z publicznej kasy, jakie idą na wspieranie orkiestry Owsiaka, nie możba by za nie kupi√ znacznie więcej sprzętu medycznego dla dzieci, niż sam Owsiak go nakupił.

7. Mógłbym sam zawnioskować taką kontrolę, ale lepiej, żeby jakaś grupa posłów to zrobiła, w końcu NIK nie Europarlamentowi podlega, tylko Sejmowi. Jak państwo sądzą - czy warto zarazić posłów tą grzeszną myślą?

Janusz Wojciechowski

SZTYWNA CENA PRYWATNEJ NERKI Państwa gorąca dyskusja na temat służby zdrowia przypomniała mi, że już w 2007 roku , gdy agenci z „ABC” latali po dachach szpitali ścigając lekarzy łapowników już coś na ten temat pisałem. (www.blog.gwiazdowski.pl/index.php?subcontent=1&id=92)

Doktryna marksistowska oparta na przekonaniu o nieprzezwyciężalnej sprzeczności prywatnych środków produkcji i społecznego procesu pracy zakładała, że jedynym sposobem rozwiązania tego konfliktu jest uspołecznienie środków produkcji. Taki sam „nieprzezwyciężalny” konflikt istnieje między prywatną nerką a „uspołecznioną służbą zdrowia”. Jak ten konflikt rozwiązać? Można uspołecznić nerki… I wszystkie operacje przeprowadzać pod nadzorem prokuratorów. Uważają oni, że lepiej wiedzą, jak należy zarządzać firmami i stawiają zarzuty menadżerom, że zarządzali nimi inaczej, niż się wydaje prokuratorom, więc równie dobrze mogą lepiej znać się na robieniu operacji! Drugim rozwiązaniem byłoby… sprywatyzowanie służby zdrowia. Jak człowiek jest chory, to nie potrzebuje ani ministra zdrowia, ani dyrektora ZOZ, ani prokuratora. Potrzebuje lekarza, a potem pielęgniarki. I, choć to może wydać się obrazoburcze, chce im płacić! Ludzie lekarzom płacą, bo chcą. Żyją w głębokim przekonaniu, że jak lekarzowi płacą, to ich wzajemna relacja jest bardziej osobista. Dlatego podobno „nie biorą” tylko anestezjolodzy… Bo oni usypiają pacjentów i nie mają z nimi kontaktu. Więc ja jestem za tym żeby pacjent mógł płacić lekarzowi. Tylko lekarz (a najlepiej jego asystentka) powinien wystawiać pacjentowi fakturę. A jeszcze lepiej by było, gdyby wystawiali ją ubezpieczycielowi. Ale awantura o recepty przesłoniła o wiele istotniejszy, moim zdaniem, problem wprowadzenia sztywnych cen i marż oraz sposobu ich ustalania – w zaciszu ministerialnych gabinetów w trakcie „negocjacji” urzędników z koncernami. Jak stwierdził Minister Arkułowicz te negocjacje maja być tajne, bo nie ma powodu, żeby państwo ujawniało swoje „tajemnice handlowe”. Urzędnicy, którzy mieli z zamysłu „kontrolować chciwych przedciębiorców dla dobra społecznego” sami zostali, więc chyba przedsiębiorcami mającymi „tajemnice handlowe”. Ale kto ich będzie kontrolował, skoro nawet Sejmowa Komisja Zdrowia niczego się nie może dowiedzieć? To może od razu prokurator? Bo, w jaki niby sposób cena sztywna, której nie można obniżyć, miałaby być korzystniejsza dla pacjentów od ceny maksymalnej, którą można obniżyć, skoro nie ma żadnej przeszkody, aby urzędnicy – przedsiębiorcy ustalili w swoim geniuszu cenę maksymalną na takim samym poziomie, na jakim ustalać teraz będą cenę sztywną? Tak mnie to pytanie zafrapowało, że trochę „poprzynudzam” – dalsza część, dla „fanatyków” ekonomicznej analizy prawa… Każda analiza rynku zaczyna się od określenia jego podstawowych elementów, którymi są podaż i popyt oraz cena będąca pochodną relacji podaży i popytu. Sektor farmaceutyczny jest jednym z najważniejszych sektorów współczesnych gospodarek wysokorozwiniętych. Jest tak przede wszystkim, dlatego, że jest on nośnikiem postępu technologicznego. Jak każdy rynek, tak i rynek farmaceutyczny nie jest jednolity. Można mówić o zróżnicowaniu zarówno po stronie sprzedawców (wielość hurtowni farmaceutycznych i aptek) a także po stronie „towarowej” (wielość dostępnych medykamentów). Natomiast po stronie nabywców dominuje państwo, które jest nabywcą lekarstw do lecznictwa zamkniętego i refundatorem części ceny leków dostępnych w aptekach otwartych dla pacjentów. Bezpośrednio lub pośrednio państwa są, więc na rynku leków tak zwanym monopsonistą (monopolistą po stronie popytowej). Zrozumiałe jest ich zainteresowane zmniejszeniem kosztów zakupu leków, które są istotnym elementem kosztów ochrony zdrowia, ergo – zmniejszeniem wydatków publicznych. Funkcja ceny jest w pierwszej kolejności pochodną funkcji podaży i popytu. Na rynku, który jest rynkiem niedoboru, najważniejszym elementem jest podaż, poziom, której w sposób najistotniejszy wpływa na cenę. Podstawową przyczyną ograniczenia podaży jest bariera wejścia na rynek. Może być to bariera ekonomiczna lub administracyjno-prawna. Elastyczność popytu to zmiana w wielkości popytu na dane dobro wywołana zmianami różnych czynników oddziaływujących na popyt na owo dobro. Z ekonomicznego punktu widzenia elastyczność oznacza wrażliwość jednej wielkości (traktowanej, jako zmienna zależna - reakcja) na zmianę innej wielkości (traktowanej, jako zmienna niezależna – bodziec). W odniesieniu do rynku wielkościami tymi są podaż i popyt, które reagują na cenę, lub cena, która reaguje na zmiany w relacji: podaż-popyt. W teoretycznych modelach rynkowych rozróżnia się elastyczność cenową podaży (elastyczność podaży względem ceny) i elastyczność cenową popytu (elastyczność popytu względem ceny). Odwrotność tych elastyczności określana jest, jako ekspansywność i giętkość ceny. Elastyczność popytu w modelu matematycznym jest miarą względnych zmian funkcji wywołanych względnym przyrostem zmiennej niezależnej. W funkcji y = (f) x, elastyczność Exy definiuje się, jako granicę, do której dąży stosunek względnego przyrostu (Δy zmiennej zależnej y do względnego przyrostu (Δx) zmiennej niezależnej x, kiedy Δx dąży do zera. Elastyczność zmiennej zależnej y względem zmiennej x jest iloczynem pochodnej funkcji i stosunku zmiennej x do y, służy, więc do mierzenia elastyczności w określonym punkcie (dla określonego x) a więc do badania reakcji zmiennej zależnej y na zmiany zmiennej niezależnej x przy założeniu, że inne czynniki są stałe i nie mają wpływu na zmienną y. Obliczona w ten sposób elastyczność nazywa się elastycznością punktową. Ponieważ jednak elastyczność jest funkcją, dla większości typów funkcji w każdym punkcie jest ona inna (z wyjątkiem funkcji izoelastycznej, którą jest funkcja podwójnie logarytmiczna: logy = logA + logx, gdzie: A – wyraz stały; ŋ - elastyczność stała dla wszystkich punktów) Elastyczność punktowa może być zadawalającą miarą przy analizie rynku tylko i wyłącznie w określonym punkcie krzywej, gdy zmiany zmiennej niezależnej x są nieskończenie małe i rzadkie. Tymczasem zmiany zmiennych objaśniających (jak na przykład dochody czy ceny) są zazwyczaj skokowe. Dlatego właściwsze jest określenie elastyczności łukowej. Pokazuje ona przeciętną elastyczność w pewnym przedziale. Gdy znana jest wielkość x i y w dwóch punktach (0 i 1) można obliczyć zmiany stosunkowe obu zmiennych i dzieląc stosunkową zmienną y przez stosunkową zmienną x, otrzymać elastyczność y względem x. Miarą elastyczności jest współczynnik elastyczności, którego wartość odzwierciedla stopień wrażliwości zmiennej zależnej y na zmiany zmiennej niezależnejx. Określa on, o ile jednostek zmieni się wielkość y, jeżeli x zmieni się o jedna jednostkę. W dominującym nurcie teorii ekonomii, popyt uważany jest za zmienną zależną. Za zmienne niezależne uważa się czynniki kształtujące popyt: dochody, ceny danego bobra oraz ceny dóbr substytucyjnych i komplementarnych. W zależności od tego, który z czynników wpływa najmocniej na wielkość popytu wyróżnia się: (i) elastyczność dochodową, czyli elastyczność funkcji popytu na dane dobro względem poziomu dochodu; (ii) elastyczność cenową, czyli elastyczność funkcji popytu względem poziomu ceny danego dobra i (iii) elastyczność mieszaną (nazywana też krzyżową), czyli elastyczność funkcji popytu na dobro A względem ceny dobra B. Do analizy elastyczności popytu bezwzględnie konieczne jest istnienie rynkowego, a przynajmniej jak najmniej odbiegającego od rynkowego, mechanizmu kształtowania cen. Ustalenie cen i marż sztywnych uniemożliwia mierzenie elastyczności popytu. Zależność pomiędzy dochodami konsumentów a wielkością popytu na dane dobro jest najczęściej jednokierunkowa – wraz ze wzrostem dochodów konsumentów, przy innych czynnikach niezmienionych, zwiększa się popyt na nie i odwrotnie. Dlatego współczynnik elastyczności dochodowej popytu informujący o zmianach popytu wyrażonych w procentach przy jednoprocentowych zmianach dochodu przyjmuje najczęściej wartości dodatnie. Elastyczność dochodowa popytu kształtuje się różnie, nie tylko w zależności od dochodów konsumentów, ale także rodzaju dobra. W teorii ekonomii wyróżnia się trzy podstawowe kategorie dóbr: dobra niższego rzędu, dobra pierwszej potrzeby i dobra wyższego rzędu. W przypadku rynku farmaceutycznego możemy mówić o dobrach niższego rzędu lub o dobrach pierwszej potrzeby. Zdrowie, po jedzeniu, jest absolutnie najważniejszym dobrem dla większości ludzi, którzy są skłonni poświęcić cały swój wysiłek produkcyjny i większość konsumpcji (poza konsumpcją żywności niezbędnej do utrzymania życia) na ochronę zdrowia. O ile elastyczność dochodowa popytu ma charakter podmiotowy, gdyż jest skorelowana z podmiotami generującymi rynkowy popyt, o tyle elastyczność cenowa popytu ma charakter przedmiotowy, gdyż jest skorelowana z przedmiotem wymiany. Podstawową relację między ceną a popytem pokazuje krzywa popytu. Wskazuje ona, jaką ilość danego dobra nabędą konsumenci przy różnych poziomach ceny w określonym czasie na określonym rynku. Krzywa popytu ma nachylenie ujemne – im wyższa jest cena jakiegoś dobra, tym mniejszą jego ilość konsumenci są skłonni nabyć, i odwrotnie. Obrazuje ona prawo popytu sformułowane przez Alfreda Marshalla. Im bardziej płaska (stroma) jest krzywa popytu w danym punkcie, tym większa (mniejsza) jest wartość absolutna elastyczności cenowej popytu. Siłę reakcji popytu na zmiany ceny danego dobra mierzy elastyczność cenowa popytu. Jest to stosunek procentowej zmiany wielkości popytu do procentowej zmiany ceny danego dobra, przy założeniu, że pozostałe zmienne nie ulegają zmianie (ceteris paribus). Z uwagi na reakcje popytu na zmianę ceny wyróżnia się:

(i) popyt proporcjonalny, (gdy procentowej zmianie ceny odpowiada dok ładnie taka sama procentowa zmiana wielkości popytu w kierunku odwrotnym);

(ii) popyt elastyczny, (gdy procentowa zmiana popytu jest większa niż procentowa zmiana ceny);

(iii popyt nieelastyczny, (gdy procentowa zmiana popytu jest mniejsza niż procentowa zmiana ceny);

(iv) popyt doskonale elastyczny, (gdy dla danej ceny popyt może przybierać dowolnie różne rozmiary);

(v) popyt sztywny, (gdy dla dowolnej zmiany ceny zmiana popytu jest równa zeru).

Elastyczność cenowa popytu jest determinowana kilkoma czynnikami:

(i) stopniem, w jakim dane dobro zaspakaja podstawowe potrzeby konsumenta;

(ii) dostępnością substytutów danego dobra;

(iii) udziałem wydatków na zakup danego dobra w budżecie konsumenta;

(iv) poziomem ceny danego dobra;

(v) czasem dostosowań konsumentów do zmiany ceny.

Odwrotnością elastyczności cenowej popytu jest giętkość ceny. Współczynnik giętkości ceny pokazuje, o ile procent należy zmienić cenę na dane dobro, aby popyt na nie zmienił się o 1%. Elastyczność cenowa popytu jest jednym z podstawowych narzędzi analizy marginalnej. Rynek farmaceutyczny charakteryzuje mała elastyczność dochodowa popytu i to zarówno indywidualnego – z uwagi na charakter rynku oferującego dobra niższego rzędu i pierwszej potrzeby, jak i kreowanego przez państwo – z uwagi na charakter tego popytu, ceny rzadko reagują spadkiem na jego zwiększenie. W efekcie mamy do czynienia z rynkiem, na którym najwięksi producenci osiągają ponadprzeciętne wyniki finansowe w porównaniu do innych branż. Jednakże bariery wejścia na ten rynek, zarówno administracyjne jak i finansowe są tak wysokie, że nie następuje tak szybko, jak na innych rynkach zjawisko zwiększenia podaży w odpowiedzi na zwiększający się popyt. Ceny pełnią rolę podstawowego mechanizmu określającego ilość angażowanych do danej działalności zasobów. Tylko i wyłącznie dzięki mechanizmowi cenowemu wiemy, że koszt danego dobra odpowiada wartości, jaką osiąga ono z chwilą jego alternatywnego wykorzystania. Prawdziwym kosztem produkcji danego lekarstwa jest wartość innych lekarstw lub wyrobów chemicznych, które można byłoby wyprodukować używając zasoby wykorzystane do produkcji danego lekarstwa. A koszty te znane są dzięki cenom. Zgodnie z powszechnie przyjętym założeniem gospodarki rynkowej „minimalna cena sprzedaży, na jaką gotów jest się zgodzić sprzedawca, musi być niższa niż maksymalna cena zakupu, jaką gotów jest zapłacić nabywca”. W modelu wymiany izolowanej (teoretycznego modelu dwóch podmiotów mających dwa dobra do wymiany) cena zostanie ustalona w zakresie pomiędzy maksymalną ceną kupna i minimalną ceną sprzedaży. W przypadku konkurencji po stronie sprzedawców lub nabywców wysokość ceny będzie równa lub niższa niż maksymalna cena zakupu najbardziej zainteresowanego nabywcy i wyższa niż maksymalna cena zakupu następującego w kolejności najbardziej zainteresowanego nabywcy. W przypadku jednostronnej konkurencji wielu nabywców i jednego sprzedawcy wysokość ceny znajdzie się pomiędzy maksymalną ceną kupna najbardziej zainteresowanego (gotowego zaoferować najwyższą cenę) nabywcy i jego najbardziej groźnego pod tym względem konkurenta, umożliwiając nabycie pierwszemu i uniemożliwiając drugiemu. W tym modelu ograniczenie zakresu cen podlegających negocjacji zmierza w kierunku podwyższenia ceny, z korzyścią dla sprzedawcy. W przypadku jednostronnej konkurencji wielu sprzedawców i jednego nabywcy sytuacja jest dokładnie odwrotna. Gdy przybywa sprzedawców każdy próbuje przebić ofertę rywala obniżając cenę! W efekcie zostaje ona ustalona na poziomie pomiędzy minimalną ceną sprzedaży drugiego i pierwszego z najbardziej zainteresowanych sprzedażą konkurentów. W modelu konkurencji po stronie nabywców i sprzedawców, nabywcy rozpoczynają „negocjacje” od zaoferowania jak najniższych cen, a sprzedawcy od żądania jak najwyższych, jaką, ich zdaniem, mogą otrzymać. Do transakcji nie dojdzie, jak długo istnieć będzie gotowość zaoferowana wyższej ceny przez niektórych nabywców i wiedza sprzedawców o tym fakcie lub na odwrót: gdy istnieć będzie gotowość zaoferowania niższej ceny przez niektórych sprzedawców i wiedza nabywców o tym fakcie. W miarę wzrostu oferowanej ceny, dysproporcja pomiędzy oferowaną na sprzedaż ilością danego dobra i tą jego ilością, którą nabywcy byliby gotowi kupić po danej cenie, zmniejsza się. Jednak dopóki ta druga wielkość jest większa od pierwszej, będzie następował wzrost ceny. Z odwrotną sytuacją będziemy mieć do czynienia, gdy początkowa cena jest zbyt wysoka – nie ma chętnych do jej zapłacenia po stronie nabywców, więc rywalizacja po stronie dostawców prowadzi do obniżenia ceny. Konkurencja ofert nabywców, gdy zapotrzebowanie na dane dobro przewyższa wielkość zaoferowaną na sprzedaż, prowadzi do wzrostu cen. Konkurencja ofert sprzedawców, gdy ilość dobra zaoferowanego na sprzedaż przewyższa zapotrzebowanie na nie prowadzi do spadku cen. Gdy wielkość zapotrzebowania na dane dobro jest równa wielkości oferowanej na sprzedaż mamy do czynienia z ceną równowagi rynkowej. Występuje ona, gdy tak zwany „sprzedawca krańcowy” (marginal supplier) – czyli ostatni z dostawców gotowy zaakceptować cenę równowagi, powstrzyma się od sprzedaży w przypadku spadku ceny, a „nabywca krańcowy” (marginal buyer) – czyli ostatni z nabywców gotowy zaakceptować cenę równowagi, powstrzyma się od kupna w przypadku wzrostu ceny. Sprzedawcy lub nabywcy powstrzymujący się od sprzedaży lub kupna w przypadku spadku lub wzrostu ceny określani są mianem „podkrańcowych” (submarginal). To ich gotowość do powrotu na rynek danego dobra decyduje o elastyczności ceny na dane dobro. Cena równowagi oznacza, więc także „ilość równowagi”. Jak wiele jednostek danego dobra zostanie nabytych po hipotetycznej cenie pokazuje krzywa popytu. W warunkach równowagi krzywa popytu pokrywa się z tak zwaną krzywą wydatku całkowitego. Jednak krzywa ta wykazuje jedną szczególna właściwość: może być nachylona w jednym lub w drugim kierunku wraz ze wzrostem lub spadkiem ceny danego dobra. Wynika to z działania dwóch czynników wyznaczających położenie krzywej. Gdy cena spada popyt zazwyczaj rośnie, (choć nie zawsze musi się tak stać). Dlatego spadkowi cen może towarzyszyć wzrost zakupionej ilości danego dobra i w rezultacie wydatek całkowity czasami wzrasta, mimo spadku ceny na dane dobro. Jak twierdzi Rothbard, „jeśli niższa cena oznacza wyższy wydatek całkowity niż cena wyższa, krzywą wydatku całkowitego można zdefiniować, jako elastyczną w danym zakresie cen. Jeśli niższa cena skutkuje niższą sumą wydatków niż cena wyższa, oznacza to, że krzywa jest nieelastyczna w danym zakresie cen (…) W pierwszym przypadku mamy do czynienia z elastycznością większą od jedności, w drugim – z elastycznością mniejszą od jedności, a przypadek, w którym suma wydatków jest taka sama dla obu cen oznacza elastyczność równą jedności”. Z inną sytuację mamy do czynienia po stronie podaży. Ilość oferowanych dóbr/usług zawsze zwiększa się w tym samym kierunku, co cena, w rezultacie podaż jest zawsze „elastyczna”. Przywiązywanie przez niektóre szkoły ekonomiczne szczególnej uwagi do kwestii elastyczności podaży wynika ze szczególnego podejścia do teorii użyteczności. Ich zdaniem ludzkie działanie można traktować w kategoriach „nieskończenie małych różnic” stosując w analizie ekonomicznej eleganckie wzory matematyczne. Tymczasem mierzenie użyteczności jest w praktyce niemożliwe i dlatego opiera się na błędnym uproszczeniu, polegającym na przyjęciu średnich reprezentatywnych dla jakiejś grupy. Jednak zarówno decyzji inwestycyjnych jak i konsumpcyjnych nie podejmują „średni statystyczni”, tylko konkretne jednostki, których funkcje użyteczności różnią się między sobą i to niekiedy znacząco. Przy danej cenie danego dobra jego ilość, jaka zostanie zakupiona lub sprzedana, określa jego pozycja na skali wartości kupującego lub sprzedającego. Kupujący będzie zainteresowany nabyciem dobra X jeśli użyteczność krańcowa jednostki dobra X będzie dla niego wyższa od użyteczności krańcowej dobra Y, z którego musiałby zrezygnować żeby móc nabyć dobro X. Sprzedawca zaś będzie zainteresowany sprzedażą dobra X jeśli będzie wartościował te jednostki w odwrotnym porządku. Ustalanie ceny w sposób administracyjny niweczy ten mechanizm. Oczywiście może się zdarzyć, że cena administracyjna będzie – ale tylko przez przypadek – ceną równowagi rynkowej, jednak wówczas nie ma żadnego sensu ponoszenie kosztów takiego „administracyjnego” dochodzenia do ceny równowagi. Ustalanie ceny w sposób administracyjny ma sens tylko i wyłącznie wówczas, gdy, z założenia, ma ona nie być ceną równowagi rynkowej. W takim przypadku może to być cena poniżej ceny równowagi i wówczas będzie ona korzystna dla nabywcy, albo powyżej ceny równowagi i wówczas będzie ona korzystna dla sprzedawcy. Jednakże w pierwszym przypadku musiałby istnieć mechanizm zmuszający sprzedawcę do zaakceptowania takiej ceny i dostarczania na rynek dóbr poniżej ceny równowagi rynkowej. Jeśli bowiem określona administracyjnie cena nie będzie satysfakcjonująca dla sprzedawcy, nie będzie on dostarczał danego dobra na rynek. W całkowicie odmiennej sytuacji są nabywcy. W szczególności na rynku dóbr nie mających alternatywy lub mających alternatywę zminimalizowaną, a takim właśnie rynkiem, jest rynek lekarstw. Nabywcy – pacjenci mają o wiele mniejsze możliwości wycofanie się z rynku w przypadku, gdy administracyjnie ustalona cena lekarstw jest wyższa od ich ceny rynkowej, albowiem „użyteczność” zdrowia jest dla większości nabywców znacznie wyższa niż „użyteczność” innych dóbr, które muszą wymienić na lekarstwa (oczywiście za pośrednictwem środków pieniężnych). Można, zatem stwierdzić, że rynek dobra, na którym ustalono administracyjną cenę może funkcjonować tylko i wyłącznie wówczas, gdy przypadkowo cena ta zostanie ustalona na poziomie równowagi rynkowej, lub powyżej niej. Twierdzenie, że w przypadku współpłacenia za dane dobra (lekarstwa) przez państwo można doprowadzić do sytuacji odwrotnej i utrzymywać cenę poniżej równowagi rynkowej z korzyścią dla nabywców jest absolutnie nie prawdziwe. Z punktu widzenia sprzedawcy nie ma najmniejszej różnicy, kto płaci i jak: czy płaci bezpośrednio pacjent, czy ubezpieczyciel (prywatny), czy państwo (ubezpieczyciel publiczny). Sprzedawca nie dostarczy na rynek dobra, jeśli użyteczność krańcowa jednostki tego dobra będzie dla niego niższa od użyteczności krańcowej innego dobra, które będzie mógł nabyć za cenę otrzymaną za dobro sprzedawane lub gdy cena innych dóbr, które będzie mógł wyprodukować przy wykorzystaniu zasobów użytych do produkcji danego dobra będzie wyższa niż cena tego dobra. Dotąd cena leku składała się z dwóch części: jedną z nich – do tak zwanego „limitu ceny”, czyli poziomu ceny najtańszego leku w danej grupie terapeutycznej – pokrywał NFZ. Natomiast drugą część – ponad limit ceny – pokrywał pacjent. Część ceny płacona przez pacjenta poddana była pewnej konkurencji. Marża producentów była maksymalna, a nie sztywna, uniemożliwiała, więc producentom pewne konkurowane ceną leku w granicach marży. O ile można tłumaczyć utrzymywanie cen maksymalnych „troską o pacjenta” – o tyle wprowadzenie „ceny sztywnej”, a więc brak możliwości obniżenia ceny poniżej obowiązującego poziomu ceny maksymalnej, w ten sam sposób wytłumaczyć nie można. Wprowadzenie cen sztywnych spowoduje, więc odebranie pacjentom możliwości kupna leku po cenie niższej niż cena sztywna, a więc taniej w przypadku, gdyby któryś z uczestników rynku, z sobie wiadomego powodu, którym najczęściej jest chęć konkurowania z innymi uczestnikami rynku, zdecydował się obniżyć obowiązującą cenę maksymalną, która stanie się ceną sztywną. Z punktu widzenia pacjentów jest to szczególnie istotne, gdy zważymy na fakt, że poziom refundacji należy w Polsce do najniższych w Europie. Funkcjonowanie rynku jakiegoś dobra, na które cena ustalana jest administracyjnie jest możliwe tylko i wyłącznie w przypadku, gdy cena ta jest przez przypadek ustanowiona na poziomie równowagi rynkowej lub gdy jest ona wyższa od ceny równowagi rynkowej, czyli jest korzystniejsza dla sprzedawców niż cena rynkowa. Jednakże, w przypadku lekarstw, których cena jest refundowana zostaje rozerwany związek między podażą a popytem, gdyż pacjenci nie mają orientacji, co do rzeczywistej ceny lekarstwa. Dlatego nie jest możliwa korekta ceny na skutek zmniejszenia popytu, wynikającego z zawyżenia ceny i z istnienia alternatyw danego dobra. Pacjenci mogą, bowiem się leczyć lub być leczeni tylko i wyłącznie przy pomocy lekarstw dopuszczonych do obrotu przez państwo i w większości przypadków przepisanych im przez lekarzy mających państwowy certyfikat wykonywania zawodu. A zatem nie ma możliwości dokonania rynkowej korekty ceny ustalonej administracyjnie powyżej ceny równowagi rynkowej. A zatem cena sztywna nie może nigdy być korzystna dla nabywcy i zawsze jest korzystna dla sprzedawcy, jeśli nie istnieją administracyjne środki zmuszania sprzedawcy do produkcji danego dobra po ustalonej administracyjnie cenie – jak to miało miejsce w gospodarce nakazowo-rozdzielczej. Wprowadzenie cen sztywnych oznacza de facto ustawowy zakaz konkurencji cenowej w zakresie leków refundowanych, likwiduje, bowiem obecną konstrukcję ceny urzędowej, jako ceny maksymalnej, która może być obniżana w łańcuchu dystrybucji na korzyść pacjenta. Prowadzi to do sytuacji, w której o cenie urzędowej decydować będzie wyłącznie część producentów leków prowadzących negocjacje z urzędnikami Ministerstwa Zdrowia. W obecnej sytuacji rynkowej oznacza to de facto, ze o cenach decydować będą urzędnicy Ministerstwa Zdrowia i producenci leków generycznych. Zgodnie z art. 20 Konstytucji podstawę ustroju gospodarczego Rzeczypospolitej Polskiej stanowi „społeczna gospodarka rynkowa oparta na wolności działalności gospodarczej, własności prywatnej oraz solidarności, dialogu i współpracy partnerów społecznych”. Zasada gospodarki rynkowej pozostaje w ścisłym związku z art. 22. Konstytucji, zgodnie, z którym „ograniczenie wolności działalności gospodarczej jest dopuszczalne tylko w drodze ustawy i tylko ze względu na ważny interes publiczny”. W wyroku z dnia 5.06.2007 (I OSK 411/07) NSA stwierdził, co prawda, że kryterium ważnego interesu publicznego ma „charakter niedookreślony”, ale nie można uznać, że takie konstytucyjne „niedookreślenie” pozwala zastosować każdy rodzaj „dookreślenia”, byleby tylko wprowadzony został w drodze ustawy. Pojęcie „interes publiczny” (Public Interes) ma, bowiem, podobnie jak pojęcie „społecznej gospodarki rynkowej” (soziale Martkwirtschaft), swoją własną doktrynę. Odnosiło się do niego także orzecznictwo. Kategoria „interesu publicznego” pełni wiele funkcji w procesie stanowienia i stosowania prawa. Interes publiczny może być zarówno elementem hipotezy normy prawnej, jak i ustawową przesłanką decyzji podejmowanych w granicach uznania administracyjnego i to także decyzji negatywnych, które ograniczają uprawnienia bądź nakładają obowiązki, lub pozbawiają obywateli konkretnych uprawnień. Ustawodawca wielokrotnie posługuje się pojęciem „interesu publicznego” nie definiując jednak expressis verbis tego pojęcia. W konsekwencji jest ono pojęciem wieloznacznym. Istnieje, więc wiele kontekstów, w których może być ono analizowane. Interes publiczny nie jest interesem prawnym w znaczeniu ustalonym przez kodeks postępowania administracyjnego. Interes publiczny jest tylko przesłanką rozstrzygnięcia w sprawach dotyczących praw i obowiązków obywatela. Nie można, zatem uznać, że posiada on walory interesu prawnego, które można by przeciwstawić zawartemu w normie interesowi prawnemu obywatela. Celem pojęcia interesu publicznego nie było jedynie określenie praw podmiotowych jednostki czy przysługujących jej środków prawnych. Pojęcie interesu publicznego, choć samo w sobie nieostre, jest dookreślone przez doktrynę. I to bardziej przez doktrynę polityczną niż prawną. Zwykło się uważać, że nabiera ono właściwej treści poprzez kontrast z interesem prywatnym – czyli prawami poszczególnych jednostek. Pojęcie „publiczności” dotyczy sytuacji, w której jednostki przestają funkcjonować jak niezależne „atomy”, łącząc się w grupy o podłożu gospodarczym, społecznym i politycznym. Oprócz troski o zaspokojenie egoistycznych potrzeb muszą one rozstrzygać problemy wspólne dla danej zbiorowości, wymagające współpracy i koordynacji. We współczesnych państwach uzasadnieniem dla interesu publicznego jest także znalezienie celu działania administracji, a w konsekwencji określenie prawa publicznego, jako działu prawa, które przeciwstawia się prawu prywatnemu. Pojęcie interesu publicznego jest, więc szeroko rozumianą podstawą konstrukcji norm prawa administracyjnego, celem, którego jest uregulowanie sytuacji prawnej obywateli tak, by uznanie interesu publicznego i interesu indywidualnego, jako interesów prawnych nastąpiło w sposób harmonijny, a stworzenie procedur umożliwiających ich zidentyfikowanie służyło rozstrzyganiu potencjalnych sytuacji konfliktowych. Ustawodawca posługuje się pojęciem interesu publicznego w normach prawnych podobnie jak pojęciem interesu prawnego a zatem podlega ono wykładni prawa. Gdy ustawodawca z pojęciem nieostrym łączy określone dyspozycje, staje się ono normatywnym elementem abstrakcyjnie określonej hipotezy. Wynika to z chęci uregulowania takich stanów faktycznych (stosunków prawnych), których opisanie w sposób dostatecznie precyzyjny jest niemożliwe. Użycie pojęć nieostrych umożliwia elastyczne dostosowanie się ustawodawstwa do zmieniających się stosunków społecznych i gospodarczych i uniknięcia nadmiernej kazuistyki. W związku z tym interes publiczny jest pojęciem nieoznaczonym i podlega wykładni w procesie stosowania prawa administracyjnego materialnego i procesowego. Oznacza to przysunięcie kompetencji do konkretyzacji przepisów zawierających klauzule generalne zgodnie, z okolicznościami miejsca i czasu, organowi stosującemu prawo. Pojęciem interesu publicznego zajmował się w polskim orzecznictwie najczęściej Sąd Antymonopolowy. Z jego orzecznictwa wyłania się tak zwana negatywna definicja interesu publicznego – Sąd Antymonopolowy zajmuje się, bowiem naruszaniem interesu publicznego przez działania jednostkowe. Zgodnie z orzecznictwem interes publiczny jest naruszony, kiedy skutkami praktyk ograniczających konkurencję jest dotknięty szeroki krąg uczestników rynku albo, kiedy wywołują one inne niekorzystne zjawiska dla wszystkich uczestników rynku, a nie jedynie dla jednego, pojedynczego podmiotu. Ponadto skutki takich działań muszą mieć charakter powszechny, co oznacza, że muszą dotykać wszystkich potencjalnych podmiotów na danym rynku, a nie jedynie ściśle określoną grupę już działających podmiotów. Oznacza to, że interes publiczny jest naruszony wówczas, gdy zakazane działania wywołują niekorzystne zjawiska dla rynku, a więc gdy dotyczą konkurencji rozumianej, jako zjawisko charakteryzujące funkcjonowanie całej gospodarki. Najczęściej konflikt pomiędzy interesem prywatnym a interesem publicznym oddają sytuacje znane, jako pułapki społeczne. Jak pisał John Rawls, „tam, gdzie ogół jest szeroki i obejmuje wiele jednostek, każda osoba staje przed pokusą, by usiłować uchylić się od wniesienia swojego wkładu. Jest tak, dlatego, że to, jak postąpi dana osoba, nie wpływa w znaczący sposób na ilość wytwarzanego dobra. Jeśli dobro publiczne zostaje wytworzone, jej korzystanie z niego nie ulega zmniejszeniu przez to, że nie wniosła żadnego wkładu. Jeśli nie zostaje wytworzone, jej działanie i tak nie zmieniłoby sytuacji”. Z kolei Otfried Höffe zauważył, że „zgodnie z zasadą korzyści dystrybutywnej uczestnicy umowy dbają tylko o własny interes, a wtedy – paradoksalnie – większą korzyść widzą w niedotrzymaniu umowy”. Teoria gier i teoria racjonalnego wyboru zakładają, że ludzie w kontaktach między sobą grają w dwa rodzaje gier. Może to być gra o sumie zerowej, czyli: „ja wygrywam, ty przegrywasz”, albo gra o sumie większej od zera, czyli: „gramy tak, żeby wspólnie wygrać jak najwięcej, choć nie musimy wygrać po równo”. Najbardziej znanym przykładem pułapki społecznej jest „Tragedia wspólnego pastwiska”. To metaforyczna nazwa jednej z takich pułapek. Elemer Hankiss opisał pastwisko, które jest użytkowane wspólnie przez 10 farmerów. Każdy farmer ma jedną krowę Na pastwisku jest tyle trawy, że wszystkie najadają się do syta, a każda utrzymuje stałą wagę 1.000 funtów. Gdy jeden z farmerów wpuszcza na pastwisko drugą krowę, pasie się ich 11, trawy jest mniej dla każdej z nich i waga krów spada o 100 funtów. Jeden farmer zyskał w stosunku do stanu początkowego, bo jego krowy ważą 1.800 funtów (2x900=1800). Pozostali tracą. Drugi z farmerów postanawia też wpuścić na pastwisko drugą krowę. Waga krów znów spada, bo mają coraz mniej trawy dla siebie. Ale wciąż ci, którzy mają dwie krowy zyskują. Więc kolejni farmerzy wpuszczają na pastwisko druga krowę. Gdy czyni to piąty farmer trawy jest już tylko tyle, że waga dwóch krów łącznie spada do wagi jednej krowy za czasów, gdy pasło się ich tylko 10. Pięciu farmerów mających na pastwisku po 2 krowy nie zyskało nic na ich wadze, ponosząc większy koszt ich hodowli, a pięciu straciło połowę wagi swoich krów. Jak kolejni farmerzy wpuszczą na pastwisko kolejne krowy, trawy zabraknie w ogóle i krowy zdechną. Właśnie taka sytuacja uzasadnia, w imię interesu publicznego, wprowadzenie ograniczenia dostępu do pastwiska. W przypadku wprowadzenia sztywnych cen i marż na lekarstwa nie zachodzi sytuacja, która mogłaby zostać opisana w kategoriach podobnej pułapki społecznej! A zatem nie ma interesu publicznego, który powinien być chroniony poprzez wprowadzenie „ograniczenia dostępu do pastwiska” polegającego na zakazie konkurencji cenowej w granicach ceny maksymalnej. Co więcej, wydaje się, że niektórzy producenci leków, zawłaszczając część sztywno ustalonej marży, której nie można obniżyć, występować będą raczej jako farmerzy chcący wpuścić na pastwisko drugą krowę. Gwiazdowski

Omerta Łukasza Wejcherta Wypchanie Łukasza Wejcherta z Onetu i z kapitału ITI odbyło się w atmosferze grobowego milczenia Salonu. A przecież jeszcze do niedawna był on namaszczonym ulubieńcem. Krótka pamieć? Dopiero pięć dni temu zlitowała się nad nim "Wyborcza". Kiedy wywalani byli prezesi opluwanej publicznej TVP, huczalo o tym w mediach? Kiedy dokonano panamskiej egzekucji Lukasza Wejcherta, zapadla grobowa cisza? Oczywiscie cala wine zwalono na s.p. Jana Wejcherta, za to ze (i) umarl i (ii) podzielil dokladnie majatek, ale widocznie nie podzielil za dobrze, bo sie towarzystwo pozarlo po jego smierci. Mamy do czynienia z ciagiem dalszym budowania legendy o dwoch takich, co nie ukradli z FOZZ tylko budowali mozolnie imperium na frytkach, czipsach i czyms tam jeszcze. Aktualny lans medialny przedstawia wiec panamska ITI, jako poczciwa rodzinna grupe ktora stala sie ofiara typowych rodzinnych wasni w stylu "Dallas". Wskazuje sie palcem winnych: ten niedojrzaly, tamten niemotywowany i tak dalej. Tylko, kto w to wierzy? ITI powstala na bazie metnych panamskich pieniedzy i post-PRLowskiej siatki ukladow w Polsce. Budowe ITI nadzorowali od samego poczatku szwajcarscy najemnicy, najpierw niejaki Joseph Ackermann a potem Bruno Valsangiacomo. Kto kontroluje szwajcarskich najemnikow? Kompetencje telewizyjne TVN otrzymal od pierwszego partnera CME, ktory nastepnie wyszedl z TVN ze strata 40 milionow dolarow US. Klan Walterow utrzymywal sie przy sterach TVN dopoki zyl s.p. Jan Wejchert, w imie PRL-owskiej przyjazni towarzyszy broni. Sp. Jan Wejchert, wystawiony nominalnie na najwiekszego udzialowca ITI, mial pewien wplyw na bieg rzeczy. Po smierci s.p. Jana Wejcherta, szwajcarscy najemnicy przejeli oficjalna kontrole tego, co kontrolowali do tej pory nieoficjalnie. Odsuniecie, najpierw Piotra Waltera a potem Lukasza Wejcherta, jest mozna powiedziec logicznym procesem, poniewaz ITI nie jest ich. Opowiesci o tym, kto ma ile udzialow w ITI mozna porownac do opowiesci o tym jak to sprzataczka z Moskwy jest wiekszosciowym udzialowcem szwajcarskiej spolki sprzedajacej rosyjska rope naftowa na eksport. Nie po to udzialy w ITI zostaly zaryglowane w kilkudziesieciu spolkach offshore w Curacao i Lichtensteinie, aby podawac polskiemu ludowi jakies szczegolowe informacje. Przyjmijmy wiec z pewna dawka trzezwosci opowiesci prezesa ITI, Wojciecha Kostrzewy o tym ile to ITI zaplacilo trojce dzieci s.p. Wejcherta za wyjscie z 33% kapitalu ITI lub ile warte sa te udzialy. Pamietamy ze najpierw z ITI miala "wychodzic" wdowa Aldona Wejchert. Wszystko nagle sie zmienilo. Na miescie szumialo o tym, ze wdowa Wejchert chciala bardzo miec nowych udzialowcow amerykancow, czyli CME (Time Warner), teraz wdowa Wejchert twierdzi w prasie ze to wlasnie wejscie Francuzow przekonalo ja do "pozostania" z ITI. Karuzela dla ciemnego ludu. Wojciech Kostrzewa dzialal na rzecz ITI i TVN od samego poczatku, najpierw, jako prezes banku PBR, potem, jako prezes BRE Bank a teraz jako prezes ITI. Za swoja ciezka robote dorobil sie 1,1 % udzalow w ITI, tak nam mowia. Potraktujmy wiec ten 1,1 % jako punkt odniesienia wobec innych nominalnych udzialowcow ITI. To, co naprawde zrobilo ITI z 120 milionami Euro pozyczki Vivendi, tego dowiemy sie wczesniej czy pozniej. Prawdopodobnie pieniadze poszly na pokrycie straty za rok 2010. Oczywiscie Lukasz Wejchert zostal spacyfikowany klauzula poufnosci i nie bedzie chcial (mogl) ujawnic zadnych ciekawych szczegolow. Niemniej, czekamy cierpliwie na przerwanie omerty, ze strony samego Lukasza Wejcherta lub ze strony innych osob. Bowiem pamietamy ze "cala prawda, cala dobe" zobowiazuje. Na koniec, polecam ciekawy artykul pod tytulem "Rewolucja w TVN", opublikowany 2 stycznia w "Gazecie Wyborczej". Warto zanotowac ze Bruno Valsangiacomo i Aldona Wejchert odmowili udzielenia wywiadu nawet samej "Gazecie Wyborczej". Widocznie sami podpisali tez klauzule poufnosci.

Pytanie: z kim? Stanislas Balcerac

Trzeba pamiętać! Armia sowiecka przegrała dwie wojny.* Najpierw, na początku swej drogi wojennej z Wojskiem Polskim (1918-21), a u kresu swego istnienia z partyzantami afgańskimi (1979-89). Dowódcami, którzy pokonali wojska sowieckie byli Polak, komendant Józef Piłsudski Marszałek Polski i Afgańczyk, komendant Masud Ahmad Szah, Lew Pandższiru.Kiedy jednak przyjrzymy się dokładniej historii sowieckiej okazuje się, że był jeszcze jeden dowódca, który dokonał tej zda się niemożliwej rzeczy - wygrał wojnę z Sowietami. Był nim estoński generał Johan Laidoner.

Jesienią 1917 r. po upadku caratu i uformowaniu się rosyjskiego rządu tymczasowego Estończcy uzyskali szanse zbudowania własnego państwa. Doszło do wyborów parlamentarnych, a w Tallinie w grudniu 1917 r. zjawił się pułkownik byłej armii carskiej Johan Laidoner i objął dowództwo formującej się 1 Estońskiej Dywizji Piechoty. W tym czasie bolszewicy przeprowadzili zamach likwidując władze estońskie i rozpoczęli masowe prześladowania. Laidoner zagrożony śmiercią musiał ukrywać się. Po pewnym czasie bolszewików wyparli z Tallina Niemcy, którzy także okazali się przeciwnikami estońskiej niepodległości. Po kapitulacji Niemiec znajdujące w podziemiu estońskie władze odzyskały swobodę działania. Laidoner został mianowany szefem Sztabu Generalnego, a 23 grudnia 1918 r. objął stanowisko wodza naczelnego armii estońskiej. W dniu 24 lutego 1918 r. parlament proklamował niepodległość Estonii. W kilka dni później na młode państwo spadło uderzenie wojsk sowieckich. Sowieci zdobyli Narwę i ustanowili władze okupacyjne (Estońska Komuna Robotnicza). Wojska sowieckiej podeszły na odległość 34 kilometrów od stolicy Estonii Tallina. Młoda armia estońska, początkowo nieliczna, ale świetnie dowodzona i ożywiona bojowym patriotycznym duchem powstrzymała sowieckiego agresora. Wspierana przez okręty floty angielskiej i ochotników z Danii, Finlandii i Szwecji przeszła do kontrofensywy i wyparła wojska sowieckie z terytorium kraju przenosząc działania wojenne na tereny rosyjskie. W maju 1919 r. wojska estońskie działając wspólnie z korpusem „białych” Rosjan gen. Judenicza podjęły ofensywę w kierunku Piotrogrodu. Wojsko estońskie dotarło na odległość 15 km od miasta. Jednak w obawie przed wybuchem bolszewickiej rewolty na terenie Estonii i w związku z nasilającymi się walkami z oddziałami Niemców estońskich Laidoner przerwał atak i wycofał się w granice kraju. Jego wojska następnie rozbiły oddziały niemieckie i wyzwoliły północną Łotwę. Data jednej z bitew z Niemcami (23 czerwca 1919) została przyjęta w Estonii, jako Dzień Zwycięstwa. W lutym 1920 r. Republika Estonii i Rosja Sowiecka podpisały traktat, uznający de iure niepodległość Estonii. Laidoner - od stycznia 1919 r. w stopniu generała - został zwycięskim wodzem w trwającej 402 dni Estońskiej Wojnie Wyzwoleńczej (Vabadussoda). Pomnik Generała wysadzony w powietrze przez Sowietów w 1940 r. i obecnie odbudowany. Johan Laidoner urodził się 12 lutego 1884 roku w ubogiej chłopskiej rodzinie, jego ojciec dzierżawił gospodarstwo rolne w środkowej części kraju. Tablica w miejscu urodzin Generała. Zniszczona przez Sowietów i w takim stanie zachowana, jako memento. Johan od dziecka marzył o karierze wojskowej. W 1901 r. wstąpił do wojska carskiego i jako oficer został skierowany do Wilna. Młody Estończyk trafił do polskich środowisk, poznał historię, kulturę i polskie obyczaje. Nauczył się języka polskiego. Zakochał się w urodziwej Polce Marii Kruszewskiej, którą poślubił w 1911 r. Kapitan armii carskiej - w sztabie. Z biografii Generała możemy dowiedzieć się, że był przystojnym mężczyzną, świetnym jeźdźcem i tancerzem, arbitrem elegancji i koneserem sztuki, nie tylko wybitnym dowódcą i sztabowcem oraz zręcznym dyplomatą i politykiem, ale też kochającym mężem oraz... zdeklarowanym polonofilem. Generał kilka razy ratował Estonię w kryzysach. W 1924 r. stanął na czele wojska, aby stłumić inspirowany przez Sowiety pucz komunistów w Tallinie. W dziesięć lat później, na prośbę premiera Konstantina Pätsa, jako dowódca armii wprowadził stan wyjątkowy w państwie w celu niedopuszczenia do władzy wzorującej się na nazistach partii „wabsów”. Generał starał się umacniać armię. Ograniczone środki finansowe sprawiały, że było to bardzo trudne zadanie Obszar kraju został podzielony na trzy okręgi wojskowe, w każdym znajdowała się jedna dywizja piechoty (na wypadek wojny zamierzano sformować jeszcze dwie). Żołnierz piechoty przy karabinie wielokalibrowym. Ponadto było po jednym pułku: kawalerii, artylerii przeciwlotniczej, broni pancernej (w nim kupione w Polsce czołgi rozpoznawcze TKS), pociągów pancernych. Polskie czołgi TKS na uzbrojeniu armii estońskiej. Marynarka wojenna Estonii liczyła 10 okrętów (w tym dwa okręty podwodne, dwa minowce i jeden torpedowiec). Była też silna artyleria nadbrzeżna. Słabe natomiast lotnictwo (26 samolotów), bowiem sprzedano starsze typy maszyn do Hiszpanii, a na zakup nowych samolotów nie było pieniędzy. W 1939 r. Estonia zaczęła produkować własne samoloty. W siłach zbrojnych Estonii służyło 12 tys. ludzi, natomiast w formacjach granicznychi paramilitarnych następne prawie 40 tys. W Estonii, przy ludności liczącej 1 126 413 osób (Estończycy stanowili 88,1%, Rosjanie 8,2%, przedstawiciele innych narodowości 3,7%) oceniano, że było nawet do 250 tys. rezerwistów zdolnych do obrony kraju. Efekt powszechnego szkolenie wojskowe obywateli nie tylko w służbie czynnej, ale także w organizacjach paramilitarnych i w szkołach (na ucznia wypadało 200 godzin przygotowania wojskowego). Generał odgrywał ważną rolę w polityce zagranicznej Estonii. Maria Laidoner, znająca biegle kilka języków pełniła obowiązki First Lady, bowiem prezydent Estonii był wdowcem. Generał utrzymywał bliskie związki z Polską. Z jego inicjatywyoficerowie armii estońskiej studiowali w Wyższej Szkole Wojennej w Rembertowie uzyskując obok wiedzy wojskowej znajomość języka polskiego i uczucia sympatii dla Polski i Polaków. Generał rozmawia z prezydentem Mościckiem, marszałkiem Smigłym i ministrem Beckiem. Laidoner odwiedzał kilka razy Polskę i przyjmował w Tallinie polskich polityków, m.in. gościł w swoim domu ministra Józefa Becka. Był współtwórcą i prezesem powołanego w 1930 r.Towarzystwa Estonia-Polska. Władze RP odznaczyły go najwyższymi odznaczeniami: Orderem Virtuti Militari, Orderem Polonia Restituta, a w kwietniu 1939 Krzyżem Wielkim Orderu Orła Białego. Generał z żoną Marią i synem Aleksandrem przed własnym domem. Przed wybuchem wojny gen. Laidoner podjął próbę stworzenia sojuszu wojskowego państw bałtyckich z Polską. Zwolennikami tego rozwiązania okazali się także łotewski minister wojny gen. Jānis Balodis oraz naczelny wódz armii litewskiej gen. Stasys Raštikis. Marszałek Śmigły nie podjął oferty tłumacząc, że lepszym rozwiązaniem dla państw bałtyckich będzie, jeśli zachowają neutralność i dzięki temu unikną uwikłania się w wojnę. Śmigły nie mógł przewidzieć, że wkrótce Hitler w pakcie Ribbentrop – Mołotow odda państwa bałtyckie Stalinowi. Po kampanii polskiej 1939 r. Sowiety anektowały państwa bałtyckie. Armia sowiecka okupowała Estonię 17 czerwca 1940 r., a NKWD wywiozło prezydenta Estonii w głąb ZSRR (zmarł w więzieniu w 1956 r., jego szczątki powróciły do kraju w 1990 r.). Tego samego dnia aresztowano generała Laidonera i jego żonę. Wywieziony ich do więzienia w Sowietach. Generał nie wyszedł na wolność. Skazany na 25 lat zmarł w więzieniu w 1953 r. W Estonii rozpoczął się terror wobec elity narodu, NKWD przeprowadziło pierwszą wywózkę, która objęła 10 tysięcy osób (czerwiec 1941 r.). W wyniku deportacji i represji zginęło około 60 tysięcy Estończyków (oficjalnie 2 tysiące rozstrzelano, do łagrów wywieziono 30 tysięcy, w tym 5,5 tysiąca żołnierzy). Gdy Niemcy przekroczyli granice Estonii (7.07.1941), wybuchło powstanie, w którym udział wzięło 50 tysięcy partyzantów. Jednak Hitler nie zgodził się na odbudowę niepodległej Estonii. Powstały władze okupacyjne tworzone przez prohitlerowskich kolaborantów ze środowisk nie tak dawno zwalczanych przez gen. Laidonera. Mimo to wielu Estończyków widziało w Niemcach sojuszników w wojnie z Sowietami. Stąd tysiące zasiliły tworzone przez Niemców formacje zbrojne, w tym niestety także Waffen SS. Politycy estońscy mimo wszystko sądzili, że powtórzy się sytuacja z 1919 r.; armia sowiecka zostanie zatrzymana, a jej główne siły w drodze na zachód ominą kraj, w tym czasie alianci będą interweniowali na rzecz Estonii. Utworzono w konspiracji Republikański Komitet Narodowy (marzec 1944 r.), który następnie powołał rząd tymczasowy. Gdy Wehrmacht zapowiedział ewakuację wydano deklarację przywracającą suwerenność Estonii (20.09), a oddziały estońskie zajęły pozycje wokół Tallina. Plan nie powiódł się. Wojsko estońskie zostało rozbite i Sowieci opanowali stolicę kraju (22.09). Członkowie rządu, zostali aresztowani i zamordowani. Przed wybuchem wojny, w trakcie ćwiczeń wojsk obrony terytorialnej gen. Laidoner powiedział: "Kiedy nadejdzie wasza pora, kiedy Estonia zostanie okupowana, wy będziecie walczyć o jej wyzwolenie w lasach". Żołnierze Generała podjęli taką walkę. Od 1944 r. wzięło w niej udział około 30 tysięcy żołnierzy. Starcia z Sowietami trwały ponad dziesięć lat. Ostatni duży oddział partyzancki siły NKWD rozbiły w 1954 r. Ostatni ukrywający się partyzant, August Sabe, zginął w 1978 r. Wojna partyzancka pochłonęła 15 tysięcy ofiar. Według szacunków opublikowanych po odzyskaniu niepodległości, w latach 1941-1949 KGB aresztowało około 85 tysięcy osób, z tego 38%, czyli 30 400 zostało zamordowanych lub zmarło. Dane te j nie obejmują strat wojennych. Wspomniałem o związkach Generała z Polską. Miały one tragiczny i wymowny finał. Zwłoki Johana Laidonera Sowieci wrzucili do wspólnej mogiły z ciałem Jana Stanisława Jankowskiego, wicepremiera i delegata Rządu Polskiego na Kraj, który skazany w procesie "szesnastu" zmarł w więzieniu w równie podejrzanych okolicznościach jak estoński bohater narodowy. Współcześnie wyjątkowe zagrożenie dla bezpieczeństwa Estonii stanowią skutki rosyjskiej "agresji demograficznej”. W rezultacie świadomej polityki sowieckiej osiedlania w Estonii Rosjan odsetek Estończyków spadł w 1989 r do 61,5% . Ten stan uległ pewnej poprawie, ale nadal na niecały milion Estończyków przypada prawie 350 tysięcy Rosjan. Władze Estonii obawiają się, że ta grupa może posłużyć Rosji do destabilizacji państwa. W lipcu 2011 r. minister obrony Estonii ogłosił, że „bardzo istotnym czynnikiem ewentualnej wojny obronnej w Estonii będą działania partyzanckie, do których przygotowania – jak powiedział - już trwają.” Słowa ministra wywołały reakcję Rosji. Rosyjscy wojskowi zaprzeczają jakoby zamierzali atakować Estonię. W sierpniu 2011 r. do ministerstwa obrony Estonii wdarł się napastnik z bronią i materiałami wybuchowymi. Został zabity przez estońskich antyterrorystów. Sprawcą incydentu okazał się pochodzący z Armenii adwokat, który w latach 90. uzyskał estońskie obywatelstwo. Był członkiem Estońskiej Zjednoczonej Partii Lewicy skupiającej Rosjan i z jej ramienia kandydował w wyborach do władz. Czy ona będzie musiała walczyć w obronie swojej ojczyzny?

* „...przegrała dwie wojny”. Często, jako przegraną przez Sowiety wojnę wymienia się konflikt z Finlandią 1939-40. Rzeczywiście strona sowiecka poniosła wówczas ogromne straty jednak mimo to Finlandia musiała zgodzić się na ciężkie warunki pokojowe i w konsekwencji utraciła 35 tys. km² swego terytorium. Natomiast po zakończeniu II wojny światowej formalnie będąc niezależną była politycznie podporządkowana Sowietom, a wieloletnim premierem, a następnie prezydentem Finlandii był agent KGB Urho Kekkonen. Szeremietiew

Życie z dziurą w potylicy Subotnik Ziemkiewicza O Zbrodni Katyńskiej − nie znając jeszcze jej szczegółów − elity państwa polskiego na wychodźstwie wiedziały znacznie wcześniej, zanim w wydawanych w okupowanej Polsce gazetach pojawiły się zdjęcia rozkopanych przez Niemców dołów, pełnych zetlałych zwłok w resztkach mundurów. Już w pierwszych miesiącach po porozumieniu Sikorski − Majski stało się jasne, że wśród zgłaszających się do wojska oficerów brakuje tych, którzy trzymani byli w Ostaszkowie, Starobielsku i Miednoje. Potem pojawiły się relacje, wśród nich niepozostawiająca już żadnej wątpliwości opowieść Stanisława Swianiewicza − tego, którego egzekucję, z racji jego wiedzy fachowej, sowieci w ostatniej chwili wstrzymali i który na stacji kolejowej obserwował, jak jego koledzy wywożeni są w las wracającym, co kwadrans autobusem o zamalowanych szybach. A jednocześnie z kraju doszły do Londynu raporty wywiadu AK, który dotarł do świadectw okolicznej ludności. Wszystkie te informacje polscy przywódcy wojskowi i cywilni próbowali utrzymać w ścisłej tajemnicy. Swianiewiczowi i innym, którzy otarli się o tragedię, surowo zakazano jakichkolwiek rozmów na ten temat, podobnie zrobiono z raportami wywiadu. Dowódcom nakazano z całą surowości karać podwładnych za jakiekolwiek publiczne dociekania losu zaginionych oficerów i w ogóle wszelkie dyskusje na ten temat. Straszny, zupełnie pomijany moment w naszych dziejach. Wtajemniczonym i tym, którzy chcą o tym wiedzieć, stopniowo odsłania się przed oczami obraz masowego mordu, obraz, którego nie sposób odrzucić, ale i nie sposób przyjąć go do wiadomości − trwa przecież wojna z Niemcami, z Hitlerem. A Hitler jest dla całego wolnego świata ucieleśnieniem zła, wrogiem numer jeden, wielkim szatanem, którego pokonaniu trzeba podporządkować wszystko. Stalin jest w tej walce ważnym sojusznikiem, to Sowiety wszak dźwigają największy ciężar tej wojny, jakim jest wielokilometrowy front wschodni, stopniowo pochłaniający siły i rezerwy Niemiec. Przywódcy Zachodu nie wybaczą Polsce jakichkolwiek antyrosyjskich fobii i uprzedzeń. Sowieci doskonale o tym wiedzą, i przejawiają jeszcze większą niż zwykle drażliwość na swoim punkcie. Jakiekolwiek, najbardziej nawet uniżone prośby o wyjaśnienie, gdzie podziali się zaginieni Polacy, wywołują natychmiast furię Moskwy i gromkie pogróżki, a wtedy Churchill z Rooseveltem naskakują brutalnie na polskich przywódców za brak odpowiedzialności i szkodnictwo. Polskie emigracyjne gazety, i tak cenzurowane przez samych Polaków, objęte zostają dodatkowo cenzurą brytyjską, wykreślającą bezlitośnie jakąkolwiek aluzję do tego, co działo się tak niedawno w okupowanej Polsce i „na nieludzkiej ziemi”, gdzie rzucono setki tysięcy zesłańców. Realia polityki i geopolityki − oczywiste. Wymogi toczącej się wojny, interesy aliantów – jasne. A z drugiej strony − tysiące pomordowanych, wołających do rodaków z masowych grobów. Więc − wypieranie ze świadomości faktów, zagłuszanie wyrzutów sumienia, wmawianie sobie, że musi być jakieś inne wyjaśnienie, że przecież to niemożliwe, przecież bolszewicy, jacy są tacy są, ale do aż takiej zbrodni posunąć się nie mogli. Szuka ktoś tematu do tragedii na miarę Ajschylosa? Bardzo proszę. W tej sytuacji Polacy nie przedsięwzięli w końcu nic (Sikorski podobno coś zamierzał, ale trafunkiem miał wypadek). Milczeli, próbowali coś wyjaśniać w cztery oczy („taaak, bolszewicy potrafią być bezwzględni”, mruknął Churchill do polskiego premiera między jednym a drugim kieliszkiem i na tym się wątek urwał). W końcu sprawę załatwili Niemcy, rozkopując przed oczami świata groby, i Sowieci, wykorzystując ten fakt by z oburzeniem, przy pełnym poparciu Londynu i Waszyngtonu zerwać stosunki z polskim „faszystowskim” rządem i ostatecznie przesunąć nas z grona aliantów do grona przegranych tej wojny. Dopiero po latach, gdy nad światem zapadła „żelazna kurtyna” i w interesie USA zaczęło leżeć dekonstruowanie lukrowego wizerunku „wujka Joe”, Kongres USA powołał komisję, która uchyliła rąbka tabu i zalegalizowała podstawowe fakty o zbrodni. Jak by się w tej naszej sytuacji zachowali Amerykanie, Anglicy, Francuzi, Niemcy − narody, którym nikt nie zarzuca „wariactwa” ani „fobii”, pouczające nas chętnie co to jest realpolitik, a co bzdurny mesjanizm i irracjonalne cierpiętnictwo? Nie można tego wiedzieć, bo oni nigdy się w porównywalnej sytuacji nie znaleźli. Łatwo im. Rządowy tupolew z dwoma prezydentami RP − aktualnym i byłym prezydentem na wychodźstwie − bohaterską Anną Walentynowicz i kilkudziesięcioma innymi wybitnymi obywatelami spadł pono wypadkiem, bo we mgle podczas próby lądowania zahaczył skrzydłem o drzewo. Zahaczył, bo rosyjski kontroler upewniał pilotów, że są „na kursie i na ścieżce”, ale nauczyliśmy się już nie wypominać tego Rosjanom, w końcu wiadomo, jacy są drażliwi, i jak bardzo naszym zachodnim sojusznikom zależy na tym, żeby polskie fobie nie komplikowały im stosunków z tak ważnym graczem światowej polityki. Kilka miesięcy po Tragedii Smoleńskiej inny tupolew, pod względem konstrukcji kadłuba identyczny jak ten nasz, podczas przymusowego lądowania zahaczył o lasek i skosił kilkadziesiąt drzewek, żłobiąc w nim sporą przecinkę − a skrzydła mu nie odpadły. Można zobaczyć zdjęcia z tego zdarzenia w Internecie. Można też znaleźć w sieci zdjęcia wraków różnych porównywalnych z tupolewem samolotów, które ulegały rozmaitym katastrofom. Spadały z wielkiej wysokości, zahaczały o maszty i domy, rozbijały się o zbocza gór. Przeważnie są one poharatane, ale w całości. A tupolew, który − załóżmy − stracił skrzydło wskutek zahaczenia o brzózkę, został dosłownie rozpylony, jakby ktoś jego szczątkami psiknął na lasek z jakiegoś gargantuicznego dezodorantu. Te zdjęcia także można zobaczyć. Może to wszystko ma swoje niezapalne wyjaśnienie. Może z jakiegoś powodu rzeczywiście skrzydło się urwało, może w tym akurat momencie uderzenie ciągu przestawianych przez pilota na maksymalną moc silników naprawdę mogło spowodować przewrócenie okaleczonego samolotu do góry nogami i anihilację kokpitu. A może, nawet, jeśli oficjalna wersja jest tak monstrualnym kłamstwem, na jakie zakrawa, da się jednak znaleźć wyjaśnienie nie tak straszne, jak zbrodnia. Może Rosjanie coś sknocili podczas gwarancyjnego przeglądu tuż przed katastrofą, może wskutek tego coś pękło w chwili, gdy pilot chcąc ratować maszynę dał pełną moc… Nie wiem, nie jestem fachowcem. Wiem, że takie rzeczy się bada. Kiedy kapitan Wrona wylądował na Okęciu bez podwozia − w końcu głupstwo w porównaniu z katastrofą w Smoleńsku − lotnisko było przez półtora dnia zablokowane, niczego było wolno tknąć, zanim wszystkie okoliczności wypadku nie zostaną zbadane, a ślady zabezpieczone? Taki jest światowy standard postępowania. Gdyby polski rządowy tupolew rozbił się gdziekolwiek na obszarach cywilizowanych, każdy okruch zostałby najpierw starannie obfotografowany, sporządzono by szczegółową mapę, potem nakarmiono by tymi danymi wielkie komputery, które by odtworzyły proces rozpadania się maszyny, co do ułamka sekundy i co do milimetra. Ale jak wiemy, niszczenie śladów zaczęło się już w pierwszej godzinie po tragedii. Nie przekopywano ziemi na metr w głąb, jak kłamała z sejmowej trybuny pani Kopacz (jeszcze wiele dni potem szczątki walały się po lesie i może walają się tam nadal), ale starannie wszystko wymieszano, zaorano, i metodycznie zniszczono resztki wraku. Wszystko przy pełnym współudziale polskich władz, które gorliwie wyrzekały się chęci jakiegokolwiek partycypowania w śledztwie, badaniu śladów i zapisów czy sekcjach zwłok, jakiejkolwiek ciekawości, co do zdarzenia. Tak gorliwie, że posunęły się nawet do kuriozalnego ogłoszenia post factum maszyny wojskowego specpułku w locie specjalnym rejsowym samolotem cywilnym. Historia się nie powtarza, i proszę nie iść za daleko tropem dziejowych analogii. Generał Sikorski czy inni emigracyjni przywódcy nie spiskowali bezpośrednio przed zbrodnią ze Stalinem, żeby wyeliminować część kadry oficerskiej polskiego wojska, ani nic podobnego − nie byli, więc żywotnie współzainteresowani, żeby zagadce zniknięcia kilkunastu tysięcy rodaków ukręcić jak najszybciej łeb. Nie mówiąc o tym, że bez wątpienia byli polskimi patriotami, oddanymi swej Ojczyźnie i jej interesy traktującymi, jako nadrzędne, a nie drobnymi cwaniaczkami, którym udało się zrobić wielki skok na kasę państwa i rządowe stołki. Profesorowie, którzy dokonali obliczeń przedstawionych przez Macierewicza są uznanymi fachowcami, ale oczywiście mogli się mylić. Tylko nikt nie przedstawia żadnych innych obliczeń, nikt z nimi nie polemizuje na argumenty i fachową wiedzę. Jedynym powodem, dla którego mamy im nie wierzyć, jest chóralny rechot jaśnie oświeconych i fakt, że wyliczenia te przedstawił Macierewicz. Jedynym powodem, dla którego mamy nie myśleć o tragicznej zagadce, jest fakt, że „z oficjalnych materiałów śledztwa nie wynika”. Nie wiem, czy widzieli Państwo ten żenujący spektakl, jakim był wywiad Moniki Olejnik z prokuratorem Seremetem: Panie prokuratorze, a Macierewicz mówi, że tupolew się rozpadł? Z oficjalnych materiałów śledztwa to nie wynika, odpowiada prokurator. A Macierewicz mówi też… Z oficjalnych materiałów śledztwa to nie wynika… A co może, kurwa mać, wynikać z oficjalnych materiałów śledztwa, jak w nich gówno w ogóle jest?! Zero najważniejszych dowodów, zero danych, nic − co w tej samej rozmowie, kilka minut później, pan prokurator generalny sam przyznał oględnymi słowy, że „czekamy na udostępnienie przez stronę rosyjską…” Jak by niby mogło cokolwiek wynikać, skoro „oficjalne materiały” i całe „śledztwo” było tylko udowadnianiem z góry założonej tezy winy pilota, niszczeniem i ukrywaniem wszystkiego, co do niej nie pasowało, oraz fabrykowaniem różnych świństw mających sugerować „naciski”?! Proszę wybaczyć, że się unoszę. Jak się nie unosić? Przecież wszystkie te „śledztwa”, o którym nam może opowiadać pan Seremet, to jak w tej anegdocie Suworowa: skąd pan bierze pieniądze? Z kasetki. A skąd się biorą pieniądze w kasetce? Żona wkłada. A żona skąd ma pieniądze? Ja jej daję. A pan skąd bierze pieniądze? Wyjmuję z kasetki. Kasetka nazywa się MAK, względnie generał Anodina. A wszystko, co z tej kasetki wychodzi, jest równie wiarygodne, jak tamto wyjaśnienie Stalina: „rozbiegli się. Może uciekli do Mandżurii”… Nie, to przecież niemożliwe, żeby Putin i jego czekiści mogli robić takie rzeczy. No, otruć Litwinienkę, wysadzić parę domów w Moskwie, żeby był pretekst do zaorania Czeczenii, to jeszcze, ale nie TO. Nie można w to uwierzyć. Trzeba myśleć rozsądnie. Jasne, wszyscy chcemy myśleć rozsądnie, wszyscy chcemy wierzyć, że to niemożliwe. No, prawie wszyscy − poza smoleńskimi wdowami i poza tymi, których rozmiar tego kłamstwa tak poraził i przeszył, że, jak Ewę Stankiewicz czy Joasię Lichocką zamienił w mickiewiczowskie upiory, próbujące kąsać rodaków i zarażać ich tym, co wszak najnormalniejsze, najoczywistsze, najbardziej ludzkie, ale właśnie, dlatego − nie do przyjęcia, bo burzy cały porządek świata. A przecież trzeba żyć normalnie. Żeby nie zburzyć tego porządku, żeby żyć normalnie, staliśmy się − Polacy − świniami, gremialnie lejącymi od miesięcy na groby naszych wielkich rodaków, porozrywanych w rozbitym samolocie, i na zagadkę ich śmierci. Przecież oni już nie żyją − więc czego jeszcze chcą? Pochowaliśmy ich, pokazując, że państwo polskie jest dość sprawne, by rozdystrybuować po cmentarzach i kryptach 96 trumien, wykonaliśmy egzaltowane gesty żałoby, i już, wystarczy, i won z naszej pamięci! − wojny przecież ruskim nie wypowiemy… Próbujemy żyć normalnie. Być realistami. Prowadzić politykę. Nie wierzyć w złe, a tym bardziej w najgorsze, zracjonalizować jakoś kłamstwa, niszczenie dowodów, zacieranie śladów i kolaborację w tym haniebnym dziele demokratycznie wybranego polskiego rządu. Przynajmniej do momentu, kiedy któraś ze światowych potęg nie uzna, że zauważenie tego, co się stało, jest w jej interesie. Że teraz się akurat Zachodowi opłaci odpalić Polskę jak podłożony pod ruskie siedzenie kapiszon, bez oczywiście cienia troski o to, jak się to skończy dla tego kapiszona − wtedy nagle trafią na stół zdjęcia satelitarne, ekspertyzy i stwierdzenia tego, co oczywiste. Próbujemy jakoś nie zauważać, że mamy dziurę w potylicy. Żyć, jakbyśmy jej nie mieli. Jednym to wychodzi lepiej, innym gorzej, ale, generalnie, okazuje się, że można. Przynajmniej przez jakiś czas. RAZ

Finansjera obraziła się na Orbána

 ...przecież ci "biedni" aparatczycy, którzy zabijali i wyrywali paznokcie, działali zgodnie z obowiązującym prawem!

 Z Attilą Szalaiem, radcą Ambasady Węgier w Warszawie, rozmawia Piotr Falkowski
W okresie przed przystąpieniem państw naszego regionu do UE, np. przed referendami w 2003 r., Węgrzy byli największymi optymistami, jeśli chodzi o akcesję. Teraz mówi się o Węgrzech, jako o czarnej owcy Wspólnoty - że w Unii się nie odnalazły, bo nie przyjmują europejskich wartości. - Przyjmujemy wszystkie klasyczne wartości europejskie. A wśród nich i takie, które znalazły się w preambułach węgierskiej i polskiej konstytucji, a brakuje ich w konstytucjach wielu krajów Europy. I nie było ich w naszych poprzednich konstytucjach, podobnie jak nie trafiły do traktatu lizbońskiego, który miał być konstytucją dla Europy. Chodzi na przykład o odniesienie do Boga i chrześcijaństwa, jako podstawowych wartości Europy, jeśli już nie religijnie, to chociażby, jako nośnika tradycji. A bez nich nie byłoby ani Europy, ani europejskiej kultury. Mogę, więc - nie z urzędu, ale sam, jako Węgier - powiedzieć z dumą, że jestem zadowolony, iż wreszcie znalazły się te zapisy na właściwym miejscu. Mam też skromny osobisty udział w tym. Kiedy formułowano preambułę naszej obecnej konstytucji, miałem zaszczyt przetłumaczyć preambułę polskiej Konstytucji i prawie identyczne zdania trafiły do naszej ustawy zasadniczej.

Tym bardziej jestem zdziwiony, że niektóre polskie media krytykują ten odnośnik, chociaż węgierska preambuła wzoruje się na polskiej. Wracając do pana pytania, że znaleźliśmy się w szeregu państw Unii Europejskiej gdzieś na szarym końcu, chciałbym powiedzieć, że jest w tym zasadniczy udział ośmioletnich rządów lewicowo-liberalnych, które można w telegraficznym skrócie scharakteryzować następująco: kiedy w 2002 roku Orbán przegrał wybory i musiał im oddać władzę, to budżet był w miarę zrównoważony i nawet w kasie zostało kilkaset miliardów forintów nadwyżki. Te pieniądze socjal-liberałowie w ciągu kilku pierwszych miesięcy wydali na realizację wyborczej obietnicy podniesienia pensji wszystkim urzędnikom o 50 procent. Kiedy ta rezerwa się skończyła, żeby dalej realizować obietnice wyborcze, w głównej mierze socjalne, zaczęto brać pożyczek, co niemiara. Podczas gdy w 2002 r. zadłużenie Węgier było o parę dobrych miliardów dolarów mniejsze niż po zmianie ustroju, to socjaliści prowadzili swoją politykę kosztem kredytów z Zachodu, co doprowadziło do podwojenia zadłużenia. Sytuacja, którą zastał Orbán w 2010 r., była po prostu tragiczna. Byliśmy na skraju bankructwa państwa. Trzeba było zaraz przyjąć inną filozofię rządzenia. Starano się rozruszać węgierską gospodarkę, żeby pomóc w zrównoważeniu budżetu. A nasza gospodarka w 80 proc. zależy od eksportu, więc należało postępować ostrożnie.
Ale węgierski rząd naraził się Unii Europejskiej i MFW. - Posunięcia, które trzeba było zrobić, uderzały w banki i instytucje finansowe, w międzynarodowe sieci handlowe, telekomunikacyjne i energetyczne. Proszę jednak wziąć pod uwagę, że w sytuacji, gdy gospodarstwo przeciętnego węgierskiego obywatela nie wytrzymywało już więcej obciążeń i dalsze zaciskanie pasa wydawało się niemożliwe, wymienione firmy osiągały w ostatnich trzech latach ogromne zyski. W najbardziej kryzysowym okresie niektóre banki dalej odnotowywały całkiem pokaźne zyski i nawet dumnie chwaliły się tymi wynikami. Zrozumiałe jest, że powiedziano im: zadowólcie się zyskiem mniejszym i wypada, żebyście wzięli udział w ponoszeniu ciężaru kryzysu. Co ma zrobić przeciętny Kowalski na Węgrzech, czyli Kovacs, który kupił sobie mieszkanie na kredyt w wysokości 10 mln forintów (140 tys. zł) i nie jest w stanie go spłacać przy rosnącym kursie franka szwajcarskiego? Spłacił już 8 mln, jego mieszkanie zabiera bank za niską, bo kryzysową cenę, a po odliczeniu wszystkiego wciąż pozostaje mu do spłacenia 15 milionów! To dotknęło kilkuset tysięcy ludzi, z rodzinami - miliona, których od połowy roku 2000 socjalistyczne rządy wręcz namawiały do brania wówczas rzeczywiście tanich kredytów w walucie. Z tym, że przymykano oczy na to, że banki mogły zawierać umowy z klientami z klauzulą wprowadzenia jednostronnych zmian w umowie! Cóż, ci ludzie mieli sobie palnąć w łeb? Prawie nikt już w pewnym momencie nie mógł spłacić tych kredytów. Ani obywatele, którzy kupili sobie mieszkania, ani małe firmy finansujące swój rozwój. Rząd Orbána chciał uratować tych ludzi i stąd decyzja o zamrożeniu franka szwajcarskiego na pewnym poziomie. Przy tym kursie instytucje finansowe wciąż nie traciły, ale też musiały zrezygnować ze wspomnianych super-profitów. Finansjera obraziła się, ponieważ ma ogromną władzę, a rząd nie zdawał sobie do końca sprawy, że dojdzie do tego, iż wszyscy rzucą się na nas. Mamy nadzieję, że Zachód okaże trochę zrozumienia. W obecnej sytuacji, zupełnie dramatycznej, Węgry będą na pewno musiały wycofać się z niektórych bardziej radykalnych rozwiązań. W tym tygodniu na pewno zasiądziemy do stołu i zobaczymy, co z tego wyniknie. Nie wiem, czy UE i MFW zależy na bankructwie Węgier. Nie zależało na bankructwie Grecji, więc może i na naszym nie będzie zależeć. Choćby, dlatego, że wtedy jeszcze coś można zawsze wyciągnąć z dłużnika, a po plajcie wiadomo, że ani grosza nie zapłaci. Widać jak na dłoni, że nadepnęliśmy na odcisk instytucjom globalnym, które arbitralnie mają zamiar sterować finansami świata. Rząd musiał dojść do wniosku, że należy zmienić sposób ratowania kraju.
Najbardziej krytykowane są postanowienia nowej konstytucji. Czy ten moment kryzysu i dramatycznej sytuacji finansowej był najbardziej odpowiedni, żeby przeprowadzać słuszne, ale kontrowersyjne reformy? - Jako zwykły obywatel nie rozumiem, dlaczego łączy się sprawy gospodarki i finansów z konstytucją, ustawą medialną czy prawem wyznaniowym. Rząd nie chce ustępować, jeżeli nie czuje, że ma rację i nie jest naprawdę zmuszony. Popatrzmy najpierw na konstytucję. Nasza poprzednia konstytucja była napisana w 1949 r. w duchu stalinowskim. Potem były różne poprawki, ale do 1989 r. była tak samo komunistyczna. Po zmianie ustroju wprowadzono do niej jedynie modyfikacje, które uczyniły ją do przyjęcia w demokratycznym państwie prawa. Ale w dopisanej preambule zaznaczono, że ta konstytucja jest tylko przejściowa i czym prędzej należy ją zastąpić nową ustawą zasadniczą. To, „czym prędzej" trwało 20 lat, bo nigdy nie było takiej zgody, żeby uzyskać do tego wymaganą kwalifikowaną większość w parlamencie. Tylko wprowadzano drobne poprawki. Teraz wreszcie powstała sytuacja, w której można było przyjąć nową konstytucję. Po drugie, znaczna część społeczeństwa węgierskiego oczekiwała, że wszelkie zbrodnie komunistyczne zostaną rozliczone. Po pierwszych wolnych wyborach szybko powstała odpowiednia ustawa, potem jeszcze jedna. I obie wkrótce sąd konstytucyjny unieważnił, odwołując się do tego, że przecież ci "biedni" aparatczycy, którzy zabijali i wyrywali paznokcie, działali zgodnie z obowiązującym wówczas prawem! A poza tym w państwie prawa ustawy nie mogą działać wstecz, a więc nie ma innego wyjścia, niż zastosować znaną też Polakom grubą kreskę. Ależ według tej filozofii i nazistów nie można byłoby postawić przed sądem. Teraz wprowadzono zapis, że zbrodnie komunistyczne są zbrodniami przeciwko ludzkości, a więc stworzono prawną podstawę do ich ścigania. W grudniu przyjęto poprawki uznające w ogóle ustrój komunistyczny za zbrodniczy, a partię komunistyczną za organizację przestępczą. Na Zachodzie, i niestety w Polsce też, w niektórych mediach tłumaczy się to tak, że partię socjalistów uznano za zbrodniczą. A to nie tak, to sama Węgierska Partia Socjalistyczna (MSZP) w swoim statucie deklaruje, że jest spadkobiercą Węgierskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej (MSzMP). Ale to przecież nie wina Orbána.
Ale mowa jest o ograniczeniu demokracji, o zamachu na wolność słowa. - Jestem byłym dziennikarzem, notabene uzyskałem dyplom w tej dziedzinie na Uniwersytecie Warszawskim. Pracowałem, jako zwykły dziennikarz, byłem szefem działu, dwukrotnie redaktorem naczelnym dziennika ogólnokrajowego, a od dłuższego czasu jestem urzędnikiem państwowym, który przekazuje informacje dla prasy. Znam, więc ten świat z każdej strony. W 1989 r., około pół roku przed wolnymi wyborami, kiedy rozwiązano partię komunistyczną, wszystkie media były w rękach jej następczyni - partii socjalistycznej. W tym centralny dziennik ogólnokrajowy i 17 dzienników w poszczególnych regionach. W ostatnich miesiącach rządów komunistycznych wszystkie te tytuły sprzedano niemieckim koncernom Axel Springer i Bertelsmann z zapisem, że nie będą dokonywane zmiany składu redakcji. Charakterystyczne zresztą, że te firmy, uznane w swoich krajach ojczystych za blisko związane z frakcją konserwatystów, zgodziły się na takie warunki, które bezkrytycznie pozwalały na aksamitne lądowanie w nowym ustroju byłych zaufanych propagandystów komuny. Oficjalnie były rynek, kapitalizm i demokracja, ale łatwo sobie wyobrazić, jak to naprawdę wyglądało. Dopiero ponad rok po pierwszych wolnych wyborach udało się stworzyć pierwszy dziennik krajowy o niekomunistycznych korzeniach "ňj Magyarország" (Nowe Węgry). Byłem przy narodzinach pisma, początkowo, jako szef działu zagranicznego, a potem, przez pewien czas, jako redaktor naczelny. W medialnym wyścigu - a dotyczy to nie tylko nowo powstających tytułów, ale i radia, i telewizji publicznej - strona niekomunistyczna od początku nie miała większych szans. Skutkiem dzikiej prywatyzacji, gdzie komunistyczna nomenklatura została uwłaszczona, oraz w konsekwencji grubej kreski przekształcona partia komunistyczna i służące jej jako "pas transmisyjny" byłe centralne związki zawodowe mogły zachować prawie cały majątek partyjny i związkowy, prasa lewicowo-liberalna była suto wyposażona. Wystarczy wspomnieć tylko sprawę reklam. Te organy, które otrzymują dużą ilość ogłoszeń, mają kasę. A kto daje ogłoszenia? Bogate duże firmy i instytucje, a te były i są w rękach uwłaszczonej nomenklatury lub do dyspozycji ich zagranicznych partnerów, którym zazwyczaj bardziej pasowało dogadywać się z wpływowymi i uległymi lewicowcami i liberałami. Prasa o niekomunistycznych korzeniach stanęła, więc na torze wyścigowym w trabancie, podczas gdy współzawodnik siedział w fotelu powiedzmy ferrari Formuły 1. Walka ta trwa zresztą dalej. Bo obecne media komercyjne wcale nie mają orientacji prorządowej, wręcz przeciwnie. Mówi się, że nałożono kaganiec na media. A to nieprawda. Żadnego kagańca nie ma. Jedyny kaganiec jest taki, że nie można nikogo bezkarnie oczerniać. Ci, którzy wzniecili protest na Zachodzie wobec nowej ustawy o mediach, zrobili to już następnego dnia po publikacji ustawy. Ta ustawa liczy 260 stron w języku węgierskim. Taki Cohn-Bendit i jemu podobni na pewno się z nią osobiście nie zapoznali, bo wersja angielska powstała trzy tygodnie później. A krzyczeli na cały świat, jak to się niszczy demokrację na Węgrzech. Ta cała nagonka jest tylko, dlatego, że zastosowaliśmy niekonwencjonalne metody ratowania kraju i Orbán chciał się wyrwać z pajęczyny krępujących nas czynników, czyli chciał zachować, a częściowo odzyskać suwerenność kraju.
Podobno nowa ordynacja wyborcza zawiera mechanizmy sprzyjające partii rządzącej? - Znów odsyłam do tekstu ustawy. Chyba nikt jej dokładnie nie czytał. Już na początku lat 90. i potem, po każdych kolejnych wyborach, sąd konstytucyjny zwracał uwagę, że okręgi wyborcze trzeba zmienić, bo migracja ludności powoduje, że mamy jeden o liczebności 15 tys. wyborców, a drugi - 150 tysięcy. Fidesz wreszcie spełnił zalecenia sądu konstytucyjnego i ustawa nakreśliła te granice proporcjonalnie. Jestem pewien, że w ten sposób nie da się wpływać na podział mandatów. To nie jest tak, że po jednej stronie ulicy mieszkają zwolennicy Fideszu, a po drugiej lewicowcy. Takich rzeczy nie da się przewidzieć. Najbliższe wybory pokażą, jak będzie działała nowa ordynacja. Zdecydowanie odrzucam zarzut, że ona w jakiś sposób służy zwycięstwu Fideszu. Ludzie przecież zmieniają poglądy. Przynajmniej jedna trzecia głosujących na Fidesz w 2010 r. to ludzie, którzy wcześniej głosowali na inne opcje. Kto wie, jak zagłosują za dwa i pół roku?
W Budapeszcie wielkie manifestacje. W jaki sposób rząd zamierza sobie poradzić z niepokojami społecznymi? - W normalnym demokratycznym państwie politykę raczej uprawia się w parlamencie, a nie na ulicy. Ale ustrój demokratyczny przewiduje wolność zgromadzenia, sumienia, myślenia i wyrażania poglądów drogą protestu, czyli demonstracje są rzeczą absolutnie normalną. Kiedy Gyurcsány był u władzy, to Fidesz wyprowadzał ludzi na ulicę. Z tym, że wtedy - na przykład w słynnym październiku 2006 roku - policja sterowana ręcznie przez szefa rządu socjalliberałów wyjątkowo brutalnie potrafiła rozprawiać się z demonstrantami. Mam mocną nadzieję, że rząd Orbána nigdy do podobnych posunięć nie będzie zdolny.
Demonstracje Fideszu były bardzo skuteczne. Tamten rząd upadł. - Może i obecni demonstranci będą skuteczni. Ale, pod jakimi hasłami występują? "Orbán, precz!". A co w zamian? "Wszystko, co robisz, Orbánie, to źle". A co ma zrobić? Niektórzy mówią, żeby powrócić do polityki socjalistów. Tej, która doprowadziła kraj na skraj przepaści. Wielokrotnie powtarzane kłamstwo w końcu staje się prawdą. I tak też może stać się na Węgrzech. Już się mówi, że za całą sytuację odpowiedzialny jest Orbán. Premier może powtarzać, że zastał taką, a nie inną sytuację półtora roku temu, a w końcu mało, kto będzie mu wierzyć. Tłum nieraz może mieć rację, ale często też jest skłonny do popełniania samobójstwa.
A kto go do tego popycha? - Na Węgrzech od zmiany ustroju na 22 lata przez 15 rządziła lewica. Od 1990 r. mamy demokrację, państwo prawa i wolny rynek. Ale na skutek tej wielkiej wolności i dla ratowania kasy państwa wszystkie rządy, a szczególnie socjalistyczne, sprzedały wszystko, co było do sprzedania. Ten proces tak naprawdę przygotowywano jeszcze w poprzednim ustroju z pomocą tzw. reformatorskiego skrzydła partii komunistycznej. Miało to przynieść takie skutki, że się będziemy szybciej rozwijać, będą nowe miejsca pracy itd. A zachodni inwestorzy w decydującej mierze kupowali raczej rynek i nawet dobrze prosperujące gałęzie gospodarki doprowadzono do bankructwa. Widać to jak na dłoni, m.in. na przykładzie węgierskiego przemysłu cukrowniczego. W latach 80. Polacy nam wybudowali jedną z najbardziej nowoczesnych cukrowni w Europie. Zachodni inwestor, który tę branżę zakupił, w ciągu roku pozamykał wszystkie zakłady. Tysiące ludzi straciło pracę, tysiące rolników straciło zbyt ich produktu. A teraz kupujemy parokrotnie drożej cukier za granicą. Można by wyliczać podobne procesy w nieskończoność. To jest samobójcza polityka. Powrót do niej prowadzi donikąd, do unicestwienia kraju. Już prawie wszystko sprywatyzowaliśmy i sprzedaliśmy. Z majątku państwowego właściwie została nam ziemia uprawna i największy w Europie zapas słodkiej wody, co - jak wiadomo - niebawem będzie bardziej wartościowe od złota. W ostatnim roku rządzenia socjalistów i liberałów już zaczęto poważne przygotowania do sprzedaży nawet i tych zasobów. Grekom też cynicznie powiedziano, żeby sprzedali swoje wyspy. O to tu chodzi. Żeby ktoś to kupił. Te dwa ostatnie skarby. Jeśli to sprzedamy, to 10 milionów Węgrów niedługo będzie żyć w wynajętych domach, na cudzych warunkach, w których ktoś obcy będzie decydować, jak mamy żyć, jaki czynsz płacimy i za ile można kupić szklankę wody. Jeśli społeczeństwo protestujące przeciw obronie żywotnych interesów kraju obali rząd, to będzie miało za swoje. Żałuję tylko, że także ci, którym o rozkwit suwerennego kraju chodziło.
Jaka jest wizja Węgier Viktora Orbána? - Żeby Węgry stały się normalnym krajem o chrześcijańskiej kulturze. To znaczy normalnym krajem europejskim, uznającym wszelkie klasyczne wartości demokracji. I żebyśmy nie byli niczyją kolonią. Żebyśmy prowadzili w miarę swobodnie suwerenną politykę własną, żebyśmy mogli swobodnie wybierać partnerów, sojuszników, przynależność itd., bez żadnego politycznego, finansowego czy innego przymusu, który jest sprzeczny z żywotnymi interesami narodu. Oczywiście to jest idea. Należy robić to, co się da, w miarę istniejących możliwości. Polityka jest sztuką osiągania rzeczy możliwych. Trzeba tę sztukę opanować i wykorzystać.
Korona św. Stefana? - Polityk musi posługiwać się symbolami. Ta korona, święta korona, to jeden z nich. Wyjątkowe świadectwo naszej tysiącletniej historii i światowy fenomen. Ona symbolizuje jedność narodu węgierskiego i byt państwa węgierskiego. Została ona tuż przed śmiercią króla Stefana I ofiarowana Najświętszej Maryi Pannie. Ale insynuacje związane z przeniesieniem korony do budynku parlamentu są absurdalne. To nie po to, żeby - jak niektóre złośliwe i chore umysły mówią o Orbánie - ją w nocy przymierzać. Tu jest głęboka myśl. Drugim wielkim aktem konstytucyjnym w Europie (po angielskiej Magna Charta) była Złota Bulla Andrzeja II z 1222 roku, która mówi o władzy królewskiej, przywilejach szlachty itd. i czyni to w imieniu Korony Świętej. Korona węgierska uosabia więc też legislacyjne źródło państwowości węgierskiej wyrażone m.in. w Złotej Bulli. Kiedy się do korony współcześnie odwołujemy, nie chodzi o powrót monarchii. Węgry liczą się, jako państwo europejskie od koronacji św. Stefana w 1000 roku. Od tego czasu korona jest symbolem naszej państwowości. Najlepsze miejsce dla niej jest właśnie w parlamencie, gdzie pilnuje się państwa. Niech każdy poseł, z dowolnej partii widzi, że patrzy na niego tysiąc lat historii.

Ale korona to nie tylko klejnot, to też odwołanie do terytorium Wielkich Węgier. Po układzie z Trianon (1920) sytuacja jest taka, że z każdym z sąsiadów Węgier można sobie wyobrazić spór terytorialny. - O nie. Nie ma żadnego sporu. To Jobbik snuje takie wizje. Ciekaw jestem, co by zrobił Jobbik, gdyby raptem przyłączono na przykład Siedmiogród, gdzie jest 1,5 miliona Węgrów, a 6,5 mln Rumunów. W Wojwodinie mieszka 150 tys. Węgrów, a milion Serbów. Na Słowacji jest pół miliona Węgrów, a 5 mln Słowaków. Na Zakarpaciu jest niecałe 100 tys. Węgrów, a prawie milion Ukraińców. Może gdyby stworzyć - podkreślam, nie odtworzyć - państwo federalne, o jakim myślał Lajos Kossuth, to, co innego. Jakąś Federację Naddunajską na wzór Szwajcarii. Ale tu są do zażegnania takie waśnie historyczne między narodami zamieszkałymi, dookoła, że to jest na razie niemożliwe. I znów sprawa wywołująca dyskusje: gdy ktoś na świecie daje możliwość uzyskania obywatelstwa rodakom zamieszkałym poza granicami kraju, nikt w takim akcie nie widzi żadnego zagrożenia. Ale jeśli na podobny krok decydują się Węgrzy, to natychmiast podnosi się raban. Mało, kto jest skłonny zauważyć, że jeśli dajemy obywatelstwo węgierskie członkom mniejszości węgierskich za granicą, to dotyczy to nie tylko naszych sąsiadów. To, co stało się w Trianon, owszem, jest dla nas bólem. Natomiast o prawa mniejszości węgierskiej w krajach sąsiednich oczywiście będziemy walczyć. Jeśli chodzi o nadawanie obywatelstwa węgierskiego, to okazało się, że Rumunia, Serbia, Chorwacja czy Słowenia nie wniosły sprzeciwu. Same zresztą nadają podwójne obywatelstwo, np. Rumunia swoim rodakom z Mołdawii. Ukraina ma zastrzeżenia, ale jesteśmy na drodze do porozumienia. Zostaje jedynie Słowacja, która ma kłopot z samą sobą: Słowakom zamieszkałym za granicą chcieliby dać obywatelstwo, a Węgrom na Słowacji chcą zabronić przyjęcia obywatelstwa węgierskiego. Właściwie nie rozumiem, dlaczego, tysiąc lat mieszkaliśmy w tym samym państwie, cały czas byliśmy sąsiadami, dzieliliśmy ten sam los. A tak przy okazji to nasza ustawa o mniejszościach narodowych z 1993 r. została przez Radę Europy uznana za wzorcową. Niektórzy w Europie jakoś nie chcą o tym pamiętać.
Dziękuję za rozmowę.

Wielka Orkiestra Pomocy Samemu Sobie Dobroczynność to ogromny przemysł korzystający z wszelkich technik manipulacyjnych i marketingowych Pani Barbara Jackiewicz, matka mężczyzny, który od 25 lat leży w śpiączce, występując z apelem o eutanazję dla syna uzyskała od władz pewną pomoc. Można powiedzieć, że pani Barbara na własnej skórze poznała, czym różni się pomoc odświętna od codziennej. Dziennikarze, politycy i przedstawiciele organizacji charytatywnych ustawiali się do niej przez kilka dni w kolejce. Przez 25 lat pani Barbara była pozbawiona zarówno z ich strony, jak i powołanych do tego służb, które finansujemy przecież z naszych podatków, najmniejszego zainteresowania. Była również pogardliwie odprawiana w wielu instytucjach i organizacjach pozarządowych, w tym w fundacjach takich jak fundacja Dymnej czy fundacja „ Budzik”. Fundacja „Budzik” buduje za pieniądze z publicznej zbiórki szpital dla kilkorga dzieci w śpiączce, w tym dla dziecka założycielki. To znana aktorka, którą spotkało wielkie nieszczęście i nie widzę nic złego w tym, że troszczy się o własne dziecko. Jak to zresztą z prostacką bezpośredniością wyraził kiedyś Pawlak, pomoc dla własnej rodziny i przyjaciół jest najistotniejszym zadaniem każdego, w tym każdego polityka. A najlepiej pomagając innym, pomagać sobie. Dobrze to rozumiał senator Misiak, który pomagał stoczniowcom zlikwidować ich miejsca pracy, żeby móc ofiarnie im pomagać w znalezieniu następnych. Oczywiście za wielkie pieniądze. Można również chyba przyjąć, że osoby, które dobrowolnie wspomagają fundację „ Budzik” wiedzą, co robią, choć niewątpliwie wysyłając, w ramach odświętnej dobroczynności, swoją złotówkę przez telefon, budują najdroższe łóżka szpitalne świata. Zjawisko odświętnej dobroczynności jest stare jak świat i zupełnie zrozumiałe. O wiele łatwiej wrzucić parę złotych do puszki WOŚP niż ugotować obiad dla chorej sąsiadki. Dobroczynność to ogromny przemysł korzystający z wszelkich technik manipulacyjnych i marketingowych w tym, z ludzkiej potrzeby publicznego pokazywania się i ocierania się o osoby znane. Po reklamowanego przez TV psa z wypadku ustawiają się kolejki osób, które nigdy nie podniosłyby go z ulicy. Z tych samych przyczyn kwestujący na Powązkach uzyskują kwoty wprost proporcjonalne do czasu prezentowania się przez nich w telenowelach. Dla polityków, a przede wszystkim żon polityków dobroczynność to również bezpieczna forma autoprezentacji. Szczególnie użyteczne są tu chore dzieci, bo ich interes zamyka usta krytykom. Jeżeli ktoś próbuje zapytać na przykład o sens organizowanych przez Owsiaka zbiorowych imprez dla młodzieży, połączonych z nadużywaniem alkoholu i tarzaniem się w błocie, albo interesuje się, kto i z jakich pieniędzy remontował dla niego pałac na Mazurach, jako argument pada zawsze liczba zakupionych przez jego fundację respiratorów i tomografów. Dyskutanci nie rozumieją, że za tomografy i respiratory płacą poprzez składkę zdrowotną i za skandaliczną należy uznać sytuację, w której w cywilizowanym kraju, życie i zdrowie małych pacjentów ma zależeć od fantazji i dobrej woli jednego człowieka, nawet człowieka orkiestry. Nie chcą również zrozumieć, że gdyby sprzedać czas antenowy ofiarowywany za darmo Owsiakowi i dochody z tej sprzedaży przeznaczyć na wyposażanie dziecięcych szpitali, efekt finansowy byłby zapewne wielokrotnie większy.

I zasada termodynamiki w fizyce to inaczej niemożliwość perpetuum mobile pierwszego rodzaju. Nie istnieje urządzenie, które produkuje więcej energii niż samo pobiera, nie da się wytwarzać energii z niczego. Podobna zasada w życiu społecznym (w sformułowaniu Anglików) mówi, że nie istnieje darmowy lunch. Za wszystko ktoś musi zapłacić.

II zasada termodynamiki bywa formułowana, jako niemożliwość perpetum mobile II rodzaju. Niemożliwe jest korzystanie z energii rozproszonej, na przykład z energii ruchu cząstek pary wodnej, bez specjalnego urządzenia zwanego silnikiem. W życiu społecznym zachodzi ścisła analogia. Rozproszoną energię społeczną jakiś silnik, na przykład fundacja Owsiaka, musi zamienić na prace użyteczną. Silniki cieplne charakteryzuje sprawność definiowana, jako stosunek energii uzyskanej do energii włożonej. Instytucje społeczne i charytatywne też mają określoną sprawność. Na przykład sprawność Unicefu jest rzędu 3%, bo jak wynika z oficjalnych sprawozdań 97% zdobytych funduszy instytucja ta przeznacza na cele wewnętrzne a nie statutowe: na pensje personelu, podróże, wynajem lokali, reklamę. Dlatego nigdy nie przyszłoby mi do głowy wspieranie tej znanej instytucji charytatywnej. Podejrzewam, że WOŚP ma sprawność tego samego rzędu lub niższą. Obrońcy Owsiaka podnoszą zawsze wychowawcze znaczenie jego działalności. Tymczasem tak naprawdę pedagogika społeczna w wydaniu WOŚP to antypedagogika. Uczy młodych ludzi jak można zabłysnąć i wspaniale się bawić zasłaniając się szlachetnym celem. Ma tyle wspólnego z uczeniem empatii i współczucia, co siusiająca lalka z nauką opieki nad dzieckiem lub elektroniczny piszczący piesek z miłością do zwierząt. Wątpię czy ktoś z młodych ludzi biegających po mieście z puszką (i często wyciągających z tej puszki pieniądze w bramie) byłby skłonny siedzieć w nocy z umierającym dzieckiem. A przecież jest cała armia bezimiennych wolontariuszy, którzy to robią nie oczekując nagrody ani poklasku. Gdyby firmy i banki, które w ramach reklamy futrują organizację Owsiaka policzyły ile z ich (a pośrednio naszych) pieniędzy idzie, zamiast na respiratory, na hałaśliwe imprezy, stałoby się jasne, że gra nie jest warta świeczki. Za czasów II Rzeczpospolitej powstał komitet społeczny zbierający pieniądze na budowę polskiego sterowca. Bale i przyjęcia, podczas których przeprowadzano zbiórki, kosztowały więcej niż zebrana na ten szlachetny cel suma. Rząd, aby uniknąć skandalu pokrył manko. Przypominam o tym ku rozwadze.

Izabela Brodacka

Demokracja węgierska czy demokracja global-socjalistyczna UE i USA? Uznajemy "...opozycyjną Węgierską Partię Socjalistyczną za organizację przestępczą, która ponosi odpowiedzialność za zbrodnie reżimu komunistycznego

Socjalistyczny, marksistowski świat dostaje zadyszki z przerażenia i wściekłości. Taki mały kraj jak Węgry i taki jeden niesforny jego przedstawiciel jak Viktor Orbán - perfidnie wykorzystując kryzys światowego socjalizmu - ośmielają się, bowiem budować u siebie polityczny system, który kiedyś pozwalał poszczególnym państwom na autentyczną demokrację, wolność, suwerenność i niepodległość. Zewsząd zauważyć można niemal pospolite ruszenie apologetów nowego lepszego, globalistycznego i marksistowskiego świata, którzy w imię sławetnego już swojego hasła: "proletariusze wszystkich krajów łączcie się", łączą się w powszechnej, histerycznej wprost krytyce rządu węgierskiego. Co nimi powoduje? Ano strach, że budowany z takim mozołem od ponad 100 lat nowy, marksistowsko-globalistyczno-totalitarny porządek świata okaże się jeno syzyfową pracą opętanych mitomanów, dla których świat znajdzie miejsce albo w odpowiednich szpitalach, albo miejscach wygnania, albo w więzieniach... Jak słusznie zauważa seaman w swojej notce pt: "Łamanie demokracji socjalistycznej na Węgrzech" jedną z największych antymarksistowskich zbrodni rządu węgierskiego było uchwalenie poprawki do konstytucji uznającej?”...opozycyjną Węgierską Partię Socjalistyczną za organizację przestępczą, która ponosi odpowiedzialność za zbrodnie reżimu komunistycznego. Według tej poprawki, Węgierska Partia Socjalistyczna, która w 1989 roku zmieniła jedynie nazwę z Węgierskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej, jest spadkobierczynią zbrodniczego reżimu komunistycznego. Gdyby pokusić się o analogię w Polsce, to padłoby na SLD...". Oczywiście cały postkomunistyczny pomiot podniósł nie lada wrzask oskarżając premiera Węgier o wszystko, co najgorsze a przecież jest oczywistością, że za zbrodnie komunistycznie winni odpowiadać jej prawni spadkobiercy, podobnie zresztą jak za zobowiązanie (w tym: finansowe) rządów komunistycznych odpowiadają przecież dalej rządy poszczególnych krajów. Morderca czy złodziej dalej zostaje złodziejem mimo zmiany swoich personaliów a w prawie międzynarodowym obowiązuje ciągłość prawna. Innym grzechem, pierworodnym niemal, był powrót Węgier do naturalnych, chrześcijańskich wartości, które kształtowały współczesną cywilizację europejską od ponad 1000 lat. No cóż... Dla unijnych marksistów faktycznie jest to fakt godny piętnowania, czemu dawali już wielokrotnie wyraz ich poprzednicy w czasach Rewolucji Francuskiej, Rewolucji Bolszewickiej czy okresie marksistowskiego, socjalistycznego i hitlerowskiego nazizmu oraz marksistowskiego, sowieckiego komunizmu... Jeszcze większy lament wśród światowego establishmentu wzbudziły uchwalone tuż przed Świętami Bożego Narodzenia ustawy reformujące węgierski system finansowy a które ograniczają uzależnienie się tego kraju od finansowych globalistów i międzynarodowych instytucji finansowych (EBC, MFW, BŚ, "banki-goldmanki"). Najśmieszniejsze jest to, że owi krytykanci zarzucają Węgrom ograniczenie niezależności Banku Centralnego poprzez odebranie jego szefowi prawa wyboru zastępców (teraz będzie ich wskazywać szef rządu), a także zwiększenie do dziewięciu liczby członków Rady Monetarnej, spośród których sześciu będzie nominował parlament. Kuriozalność tej krytyki wynika przede wszystkim z faktu, że z samej definicji banki centralne winny być podporządkowane narodom, którym służą a nie realizować cele finansowe bankierów, często prywatnych jak FED w USA lub też zostawać ubezwłasnowolnione poprzez np. Europejski Bank Centralny. Więc jakież to ograniczenie niezależności tegoż banku, skoro zwiększa się wpływ na jego decyzje monetarne wybranych przez naród węgierski: parlamentu oraz rządu a tak naprawdę zwiększa się jego niezależność od zewnętrznych instytucji finansowych?* Oczywiście dla światowych lichwiarzy to decyzja karygodna, ograniczająca możliwość drenowania przez nich gospodarki węgierskiej... Doprawdy... Proletariusze w swojej krytyce są tak aberracyjnie i internacjonalistyczne zawzięcie osiołkowato stadni, że krytykują a' priori wszystko, co jest związane z obecnym prawicowym rządem Węgier, uznając go za "wcielenie wszelkiego zła" (niczym u nas bracia Kaczyńscy i PiS). Nie podoba im się nawet wprowadzenie podatku liniowego czy też ograniczenie liczby posłów lub zwiększenie znaczenia wyborów sensu largo bezpośrednich (na 199 posłów aż 103 ma być wybieranych w jednomandatowych okręgach wyborczych)... Jestem wszelako pewny, że niebawem międzynarodowy zaciąg rewolucjonistów nawiedzi Węgry, (co już się zresztą dzieje) i wzorem W. Lenina, L. Trockiego a obecnie różnych "anonimowych" czy "oburzonych" czy antyfaszystów niemieckich będzie próbował wykreować jakieś demonstracje ulicznego gniewu Węgrów, obarczając też przy okazji Viktora Orbána za 8 letnie rządy złodziejskich socjalistów, które doprowadziły ten kraj do ruiny... (to taka rewolucyjna, marksistowska "mądrość etapu"). Tak szczerze to nawet rozumiem tą histerię... UE to przecież twórcza kontynuacja ZSRR i całego tzw: "bloku wschodniego", w której dziś największe znaczenia ma Centrala w Brukseli (jak onegdaj Centrala w Moskwie), demokracja nie ma nic wspólnego z jej pierwotnym kształtem (vide: rządy niewybrańców, czyli Komisja Europejska, sprzeczne z demokracją wielokrotne głosowania nad tą samą sprawą aż do momentu uzyskania zamierzonych wyników, zakazywanie wolności słowa i zgromadzeń, co przejawia się m.in. zapisem w TL o karanej antysystemowości demonstrujących krytyków UE). A w USA też już od 1 stycznia 2012 mamy też już niemal trzeci ZSRR, na co wskazuje w swoim tekście (1 stycznia 2012 początkiem DYKTATURY DEMOKRACJI w USA?) Grzegorz Nowak pisząc mi.in: "...Wieczorem 1 stycznia 2012 roku prezydent Stanów Zjednoczonych w wielkiej tajemnicy podpisał „The National Defense Authorization Act” (NDAA). Informacja o tym wydarzeniu pojawiła się tylko na jednym z portali w Teksasie, ale po kilku godzinach została zdjęta. Przez kilka godzin po podpisaniu dokumentu pracownicy ONZ gorączkowo komentowali między sobą ten fakt (...) Podpisany przez Obamę „The National Defense Authorization Act” w praktyce unieważnia pierwszych dziesięć poprawek do Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Ustawa deklaruje Amerykę polem walki gdzie każdy obywatel amerykański może zostać aresztowany, osadzony w więzieniu, torturowany a nawet zabity bez procesu. Nie trzeba być nawet oskarżonym gdyż dzięki nowemu prawu, które podpisał Obama wojsko i służby policyjne mogą bez powiadamiania rodziny przeprowadzać tajne porwania podejrzanych osób. Wcześniej projekt ustawy napisany potajemnie przez Senatora Carla Levina i Johna McCaina, został przepchnięty za zamkniętymi drzwiami na posiedzeniu komisji bez żadnego czytania! (...) Teraz oczekuję wkraczania US na etap poszukiwania kolejnych wrogów, aby ograniczać wolności obywatelskie w praktyce. O terroryzm oskarżyć można KAŻDEGO. Z doświadczenia wiemy, że "zaplutym karłem reakcji" może być każdy, kto nie jest z nami. Najlepszymi wrogami są tacy, których można długo ścigać i trudno będzie ich złapać (...) FEMA - zapamiętajcie tę nazwę To będzie instytucja, która już za kilka lat może przejąć absolutną, totalną i niczym nieograniczoną władzę w Stanach Zjednocznych. Nie chciałbym być złym prorokiem, ale obawiam się, że prezydent Obama najprawdopodobniejszej wprowadza świat w erę faszyzmu, totalitaryzmu i dyktatury władzy". A w Warszawie wielkie ruchy centralizacyjne w służbach mundurowych a na ulicach zainstalowany eksperymentalnie w Polsce system totalnej inwigilacji i tłumienia demonstracji. Wobec globalistycznego, marksistowskiego planu zsocjalizowania i ubezwłasnowolnienia całego świata nie dziwmy się, więc, że taką wściekłość wywołuje powrót do normalności na Węgrzech... Mam jednak nadzieję, że przykład węgierski będzie dla innych swoistym katharsis i rozpocznie proces odbudowy suwerenności i niepodległości poszczególnych krajów a wolność jednostek, narodów i państw znów stanie się dal nich najwyższą, ludzką wartością!

* Przez lata wielcy ekonomiści sponsorowani przez prywatne lobby finansowe starali się wykreować jedynie słuszną ideę tzw.: "całkowitej niezależności" banków centralnych od rządów danych państw. W rzeczywistości jest to rozwiązanie uzależniające dany kraj od instytucji finansowych, często prywatnych. Warto rozpocząć zresztą zrozumienie systemu finansowego od obejrzenia poniższego filmu: Zostaw za sobą dobra, miłości i mądrości ślad...

krzysztofjaw

Usankcjonowane prawem bezprawie Jedną z głównych metod zachowania ciągłości władzy w zniewolonej przez bolszewików Polsce na kolejne pokolenia są: kumoterstwo i protekcja. Stefan Szechter vel Stefan Michnik jest doskonałym przykładem na to skąd rekrutowano kandydatów i w jaki sposób wykuwano nowe kadry mające kontynuować politykę wynaradawiania Polski w przyszłości. U zarania kariery Stefana Michnika w Polsce Ludowej leżało jego pochodzenie społeczne, więzi rodzinne oraz ścisłe powiązania z bolszewickim aparatem zniewalania okupowanej przez sowieckie wojska Polski. Czynne zaangażowanie się Stefana Michnika w pracy w organach bezpośrednich represji, którym był również "wymiar sprawiedliwości" Polski Ludowej zbiegło się w czasie z rozpoczęciem wielkiej kariery w tymże aparacie sądowniczo-prokuratorskiego zniewalania przez mjr. Oskara Karlinera- prominentnego zbrodniarza w todze. W tym miejscu zatrzymam się nad przedstawieniem istotnych fragmentów życiorysu tego mordercy sądowego, który bez wątpienia wywarł bezpośredni wpływ na przebieg kariery Stefana Michnika.

Oskar Szyja Karliner ps. "Stefan" urodził się w Drohobyczu (a więc w tym samym mieście, z jakiego wywodzi się rodzina Stefana Michnika) 10.05.1907 roku (zm. w Tel-Awiwie 8.12.1988r.). W 1926r. studiował prawo na UJ w Krakowie, w 1932r. relegowany z uczelni za działalność komunistyczną. Od 1924r. członek KZM Zach. Ukrainy, w latach 1928-1929 działał w PPS-Lewicy, z ramienia, której został Komitetu Miejskiego w Drohobyczu. Po rozpoczęciu studiów na UJ działał w Wydziale Wojskowym KC KPP w Krakowie, który to był bezpośrednią ekspozyturą wywiadu sowieckiego w II RP. Za udział w tej przybudówce bolszewickiej agentury został skazany 13.02.34r. na 6 lat więzienia, ale odbył tylko dwa lata zasądzonej kary i w dniu 1.09.36r. na mocy amnestii dla więźniów politycznych opóścił więzienie. Podjął pracę w Domu Meblowym "Fortuna" w Sosnowcu, a po zajęciu wschonich terenów II RP przez wojska bolszewickie we wrześniu 1939 roku wrócił do Drohobycza. Tam po różnych perypetiach, podejrzewany przez okupacyjne władze bolszewickie o agenturalność na rzecz polskich służb specjalnych, dopiero po rozpoczęciu się wojny bolszewicko-niemieckiej rozpoczął prawdziwą karierę w strukturach szykowanych przez Stalina nowych władz przyszłej Polski Ludowej. W lipcu 1944r. nawiązał kontakty z ZPP, po czym został skierowany na stanowisko oficera śledczego w prokuraturze II Armii, a potym w 1 Okręgu Wojskowym. Od 1945 rozkazem Naczelnego Dowódctwa awansowany na majora, a od 1946r. przystąpił do partii PPR/PZPR. Zaraz po przystąpieniu do Partii został mianowany szefem Rejonowej Prokuratury Wojskowej w Poznaniu, następnie na to samo stanowisko przeniesiony został do Krakowa, po czym przeniesiono go do Warszawy gdzie oskarżał w procesie pokazowym w listopadzie 1948r. kierownictwo PPS-WRN. W listopadzie 1949r. został mianowany zastępcą prezesa Najwyższego Sądu Wojskowego. I właśnie w tym momencie zbiegły się losy Stefana Michnika z losami Oskara Karlinera. A więc powracając do kariery w "wymiarze sprawiedliwości" Stefana Michnika, otóż przy jego przyjmowaniu do OSP nr. 2 w Jeleniej Górze złamano podstwowe zasady ustanowione przez władze PL. Według tych zasad, kandydaci do szkół prawniczych kształcących nowe kadry represyjnego wymiaru sprawiedliwości musieli spełniać następujące wymagania:

1. minimum 3-letni staż partyjny,

2. ukończone, co najmniej 7 klas szkoły powszechnej,

3. ukończone 25 lat.

Jak więc widać zasady te były bardzo luźno traktowane w przypadku naboru do służby prawniczej pewnych, specyficznego pochodznienia kandydatów na sędziów i prokuratorów sądowniczego aparatu bolszewickich represji. Takim też, przy wsparciu Oskara Karlinera, był również Stefan Michnik, ktrórego przy przyjmowaniu na kurs prawniczy w OSP nr. 2 w Jeleniej Górze złamano dwie spośród trzech zasad, a więc w punkcie 1 i w punkcie 3 ustanowionych wyżej wymagań. Oczywiście nie zawiódł pokładanych w nim nadziej i dowiódł tego aż nadto pełniąc w pocie "zaszczytną" służbę pacyfikatora polskich elit. A więc 27.03.1951r. zameldował się do pełnienia służby na stanowisku asesora w WSR w Warszawie, gdzie według specjalnego zezwolenia wydanego przez zastępcę Prezesa Najwyższego Sądu Wojskowego- Oskara Karlinera został upoważniony do przewodniczenia zespołom orzekającym, jako asesor lub ławnik. Tym sposobem już dwa tygodnie od rozpoczęcia służby w WSR w Wawszawie złożył swój pierwszy podpis pod wyrokiem skazującym na dożywocie żołnierza Narodowego Zjednoczenia Wojskowego Stanisława Bronarskiego ps. "Mirek".

Jesienią 1951r. zasiadał on w składach orzekających sądów w procesach odpryskowych grupy Gen. Stanisława Tatara, płk. Mariana Utnika i płk. Stanisława Nowickiego- "TUN". W tych wyreżyserowanych procesach zapadło 40 kar śmierci, z których połowę wykonano. Decyzją szefa WSR w Warszawie ppłk. Mieczysława Widaja 22-letni asesor Stefan Michnik przydzielony został w dniu 15.11.51r. do składu sędziowskiego wraz z ppłk. Feliksem Aspisem i mjr. Teofilem Karczmarzem do rozpatrzenia sprawy płk. Bronisława Maszlanki, który został skazany po jednodniowym procesie na 13 lat więzienia. Tego samego dnia zaprobował wyrok śmierci dla mjr. Jerzego Lewandowskiego.

29.11.51r. ten sam skałd sędziowski orzekł karę śmierci dla mjr. Zefiryna Machalii, która została wykonana 10.01.52r. o godz. 19.00.

22.12.51r. asesor Stefan Michnik ozaakceptował karę 15 lat więzienia dla Bolesława Jędrzejewskego ps. "Karol"- członka Delegatury Rządu RP na powiat płocki, zarzucając mu współpracę z gestapo i przynależność do nielegalnej organizacji WiN.

W styczniu 1952r. uczestniczył w grupowym procesie członków organizacji Samoobrony Ziemi Mazowieckiej, podczas której zapadły w dniu 30.01.52r. dwie kary śmierci na: Józefa Marcinkowskiego ps. "Wybój" i "Sęp" oraz Henryka Gutowskiego. Następnego dnia (31.01.1952r.) po wydaniu tego wyroku Stefan Michnik awansowany został na porucznika. A więc władza ludowa doceniając zaangażowanie asesora Stanisława Michnika w bezwzglednym pacyfikowaniu polskich elit już po 10 miesiącach jego wytężonej pracy odpowiednio go wynagrodziła.

W czerwcu 1952r. ponownie orzeka w składzie WSR wraz z Aspisem, Karczmarzem oraz z por. Mieczysławem Mirskim (Kahanem) i por. Janem Paramonowem w procesach odpryskowych "TUN". Podczas serii tych procesów (Sr. 7/52, Sr. 8/52, Sr. 11/52, Sr. 12/52, Sr. 13/52) skazał na śmierć płk. Maksymiliana Chojeckiego oraz na kary więzienia od 12 do 15 lat pozbawienia wolności: płk. Stanisława Wareckiego, płk. Romualda Sidorskiego, płk. Aleksandra Kowalskiego, mjr. Zenona Tarasiewicza i ppłk. Władysława Żaczkiewicza. Po zakończeniu udziału w "maratonie" spraw odpryskowych "TUN" asesor por. Stefan Michnik uczesniczy w licznych sprawach sądzenia członków i współpracowników podziemia antykomunistycznego. Skazał w nich min.: Tadeusz Adamski, Ryszard Żerański (wpółpracownicy Odziału Wacława Grabowskiego ps. "Puszczyk"), żołnierza AK Stefana Polakowskiego i skazanego na KS- członka tzw. V Komendy WiN, Franciszka Bloka. O tym ostatnim asesor Stefan Michnik w uzasadnieniu wyroku napisał: "...był stałym wrogiem Polski Ludowej."5.01.1953r. asesor Stefan Michnik orzeka kolejny wyrok Kary Śmierci wobec Huberta Cieślaka. W kwietniu 1952 roku na podstawie atr.7 Małego Kodeksu Karnego skazuje Stefan Michnik na KS Felicję Wolff.

10.11.1953r. Stefan Michnik osobiście uczestniczy w wykonaniu egzekucji w więzieniu mokotowskim na "cichociemnym" rtm. Andrzeju Czaykowskim ps. "Garda".

Dziesięc dni po tej osobiście nadzorowanej egzekucji w dniu 20.11.1953r. asesor por. Stefan Michnik kończy swoją morderczą "karierę" i rozpoczyna nowy etap życia rzucony na inny- równie ważny- front walki. Ale o dalszych losach rodu Michników w następnej części.... W lipcu 1952r. uczesniczy Stefan Michnik w procesie żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych gdzie orzekł trzy kary śmierci na: Karolu Sęku, Stanisławie Okuńskim i Tadeuszu Moniuszce.

AdNovum

Spisek przeciwko Kościołowi Wstęp do amerykańskiego wydania Ta ważna pod względem historycznym książka, zostanie, według wszelkiego prawdopodobieństwa, zaatakowana jako antysemicka. Ale niech nikt nie ulegnie błędnemu myśleniu, ani nie odwróci uwagi od poważnego i naukowego przemyślenia przedstawionych tu bezsprzecznych faktów. Zajmiemy się głównym czynnikiem historii, a dokładniej historii Kościoła Katolickiego. Nie wchodzi tu w grę żaden brutalny, negatywny i niszczycielski antysemityzm. To, że Żydzi odegrali ogromną i nie zawsze pozytywną rolę w historii ludzkości, jest oczywiste; że ich działania nie zawsze były przyjazne wobec chrześcijan i nie-żydowskich narodów, jest równie oczywiste, i potwierdza to ogromna ilość dowodów z żydowskich, jak i innych źródeł o niezachwianym autorytecie. To wielkiej erudycji dzieło, pokazuje nie tylko znajomość wydarzeń z przeszłości, ale również to, że jej autor miał wiedzę o przyszłych, pod pewnymi względami niezwykle ważnych wydarzeniach. Jak czytelnicy dowiedzą się z przedmowy do wydania w języku niemieckim, jej pierwsze wydanie w języku włoskim rozpoczynało się od stwierdzenia, że autorzy wiedzieli, iż celem zwołania Soboru Watykańskiego II, było przekonanie go do oświadczenia, że Żydzi nie ponoszą odpowiedzialności za ukrzyżowanie Zbawiciela, to znaczy, że nie byli winni bogobójstwa, i ta książka pojawiła się przed pierwszą sesją Soboru. Następnie, zgodnie z przewidywaniem, propozycję tę wysunięto, użyto wielkiego nacisku żeby ją przyjąć, oraz żeby coś, nawet po rozmydleniu, w końcu zostało zaaprobowane. Nie można zaprzeczyć, nawet niezależnie od istoty samej propozycji, faktowi, żeby jacyś Żydzi, bez względu na to jak reprezentatywni, mogli zrobić to, co zrobili, na najwyższym poziomie Kościoła Katolickiego, co ma ogromne znaczenie dla katolików i wszystkich innych, nawet nie-chrześcijan. I nie tylko możliwe było znalezienie ludzi na szczycie hierarchii, by promowali ten projekt, ale w Soborze zdawało się uczestniczyć wielu biskupów, którzy nie wydawali się rozumieć wagi tego problemu. Nikt nie może sądzić tych, których to dotyczy; zrozumiałe jest, że Żydzi chcą „poprawić swój wizerunek”, zwłaszcza, że mają siłę by to zrobić. Wnioski, jakie należy wyciągnąć są na pewno nie takie, że Żydzi, jako tacy, lub inni, którzy zostali wprowadzeni w błąd, powinni być przedmiotem ostrej krytyki, ale, że powinny być powszechnie znane fakty, prawda dotycząca wszystkich spraw wielkiej wagi, a zwłaszcza, gdy mają one wpływ na czystość i wpływ Kościoła. I w tym wszystkie kościoły z poczuciem pilności powinny pomóc. Należy jednak zwrócić uwagę tym Żydom na to, że zamiast podejmowania prób poprawy swojej reputacji i zwiększania swoich wpływów poprzez wspieranie oszustw i atakowania podstawowych tradycji chrześcijańskich, najlepiej zadbaliby o swoje interesy, gdyby najpierw pozytywnie ustawili własne serca i postawę wobec innych. Wielokrotnie na przestrzeni wieków przeceniali swoje możliwości, a następnie skarżyli się na rezultaty, za które tylko oni byli odpowiedzialni. W szczególności ostatnia inicjatywa w Rzymie służyła jedynie temu, żeby zwrócić uwagę inteligentnych i przyzwoitych ludzi na kwestię bezpośredniego zagrożenia dla wszystkich. Jest oczywistym obowiązkiem wszystkich, którzy mogą przeczytać tę książkę, aby jej zawartość stała się znana, i żeby zachęcić wszystkich swoich znajomych, by ją nabyli, czytali i szerzyli. Maurice Pinay 1962 tłumaczenie Ola Gordon

Redaktor – St Anthony Press

Spór o II Sobór Watykański: ks. Gleize odpowiada prał. Ocárizowi W bieżącym numerze „Courrier de Rome” (nr 350 z grudnia 2011) ks. Jan Michał Gleize FSSPX, profesor eklezjologii w seminarium w Ecône, odpowiada na artykuł ks. Ferdynanda Ocáriza, opublikowany 2 grudnia 2011 r. w „L’Osservatore Romano” (polski przekład). Obydwaj duchowni uczestniczyli w rozmowach doktrynalnych między Bractwem a Stolicą Apostolską, prowadzonych w Rzymie od października 2009 r. do kwietnia 2011 r. Poniżej przedstawiamy czytelnikom fragmenty tego godnego uwagi studium, zatytułowanego Rozstrzygająca kwestia. (…) Można by się bez wątpienia cieszyć, że nareszcie teolog Stolicy Apostolskiej dostrzega te wszystkie niuanse i tym samym wyraźnie zaprzecza — choć nie pisze tego wprost — wszystkim jednostronnym ujęciom, które do niedawna przedstawiały II Sobór Watykański z maksymalistycznego punktu widzenia: jako dogmat absolutnie nie do podważenia, „ważniejszy nawet niż Sobór Nicejski” (Paweł VI). Jednak podobna analiza, choć jawi się atrakcyjna dzięki przedstawianym w niej rozróżnieniom i niuansom, w swej zasadniczej treści niesie założenie, którego słuszność wcale nie jest oczywista. Studium ks. prał. Ocáriza unika odpowiedzi na rozstrzygające pytanie, które pozostaje w zawieszeniu między Bractwem Świętego Piusa X a Stolicą Apostolską. A dokładniej, odpowiedź na to pytanie wydaje się księdzu z Opus Dei tak oczywista, jakby nigdy nie trzeba było tego pytania zadawać. Albo jakby spór nie powinien był nigdy zaistnieć. A jednak ta debata wydaje się bardziej potrzebna niż kiedykolwiek w przeszłości. Nie jest bowiem wcale oczywiste, że ostatni sobór obowiązuje we wszystkich kwestiach i dziedzinach oraz że w oczach katolików miałby być wyrazem autentycznego Magisterium, wymagającego posłuszeństwa na różnych wskazanych poziomach. Jeśli przypomnimy sobie tradycyjną definicję Magisterium, to musimy stwierdzić, że dokumenty II Soboru Watykańskiego wcale do niej nie przystają. (…)

Vaticanum II: nowe nauczanie sprzeczne z Tradycją Przynajmniej w czterech punktach nauczanie soboru jest oczywiście sprzeczne z orzeczeniami wcześniejszego, tradycyjnego Magisterium, tak iż nie można go interpretować w zgodzie z nauczaniem zawartym we wcześniejszych dokumentach Kościoła. Vaticanum II zerwało, więc jedność Magisterium, tak jak zerwało jedność jego przedmiotu. Oto te cztery punkty. Nauczanie o wolności religijnej, wyrażone w 2. punkcie deklaracji Dignitatis humanæ, stoi w sprzeczności z nauczaniem Grzegorza XVI (Mirari vos) i Piusa IX (Quanta cura), Leona XIII (Immortale Dei) i Piusa XI (Quas primas). Nauka o Kościele, wyrażona w 8. punkcie konstytucji Lumen gentium, jest sprzeczna z nauczaniem Piusa XII w Mystici Corporis i Humani generis. Tezy o ekumenizmie, wyrażone w 8. punkcie Lumen gentium i 3. punkcie dekretu Unitatis redintegratio, są sprzeczne z nauczaniem Piusa IX, wyrażonym w potępieniu zdań 16. i 17. Syllabusa, ze słowami Leona XIII (Satis cognitum) oraz Piusa XI (Mortalium animos). Doktryna o kolegialności, wyrażona w 22. punkcie konstytucji Lumen gentium, a także w 3. punkcie dołączonej do niej noty (tzw. nota prævia), jest sprzeczna z nauczaniem I Soboru Watykańskiego o jedności przedmiotu najwyższej władzy w Kościele w konstytucji Pastor æternus. (…)

Nowa problematyka Zgodnie z przemówieniem Benedykta XVI w Kurii Rzymskiej, wygłoszonym 22 grudnia 2005 r., prał. Ocáriz stawia zasadę „hermeneutyki ciągłości”, według której teksty II Soboru Watykańskiego i wcześniejsze dokumenty Magisterium mają się wzajemnie wyjaśniać. Interpretacja nowości nauczanych przez II Sobór Watykański ma, więc odrzucać, jak mówi Benedykt XVI, „hermeneutykę nieciągłości i zerwania z przeszłością”, a jednocześnie afirmować „«hermeneutykę reformy», odnowy”. Mamy tu do czynienia z nowym słownictwem, które jasno wyraża nową problematykę. Inspiruje to całą wypowiedź ks. Ocáriza. „Istotną cechą Magisterium — pisze on — jest jego ciągłość i jednorodność w czasie”. Jeśli mówimy o „ciągłości” czy o „zerwaniu”, to powinno się to rozumieć w tradycyjnym, obiektywnym znaczeniu, związanym z przedmiotem nauczania Kościoła. Oznacza to w istocie rozważanie zespołu prawd objawionych, które głosi i zachowuje Kościół, nadając im jednocześnie to samo znaczenie, tak by obecne nauczanie nie mogło zaprzeczać nauczaniu z przeszłości. Zerwanie oznaczałoby naruszenie niezmiennego charakteru pojmowanej obiektywnie Tradycji i byłoby synonimem logicznej sprzeczności między dwoma zdaniami, które nie mogą być jednocześnie prawdziwe. Musimy jednak zdać sobie sprawę, że najwyraźniej słowo „ciągłość”, używane obecnie przez hierarchów Kościoła, nie ma już tego tradycyjnego znaczenia. Wciąż mówi się o ciągłości, ale dotyczy ona podmiotu, który zmienia się w czasie. Nie chodzi już więc o ciągłość przedmiotu (czyli dogmatu lub doktryny), którą Magisterium Kościoła miałoby dziś podtrzymywać, nadając mu takie samo znaczenie, jaki miało w przeszłości. Chodzi jedynie o ciągłość podmiotu — Kościoła. Benedykt XVI, ściśle biorąc, nie mówi zresztą o ciągłości, ale o „odnowie zachowującego ciągłość jedynego podmiotu­‑Kościoła, który dał nam Pan; ten podmiot w miarę upływu czasu rośnie i rozwija się, zawsze jednak pozostaje tym samym, jedynym podmiotem — ludem Bożym w drodze”. Papież dodaje natychmiast, że „hermeneutyka nieciągłości może doprowadzić do rozłamu na Kościół przedsoborowy i Kościół posoborowy”. To oznacza, że zerwanie musiałoby się sytuować na tym samym poziomie: byłoby to zerwanie między dwoma podmiotami, w tym sensie, że Kościół, jako jedyny podmiot ludu Bożego, nie byłby tym samym przed i po soborze. (…)

Sedno sporu W paradygmacie II Soboru Watykańskiego i przemówienia papieskiego z grudnia 2005 r. przedmiot jest względny w stosunku do podmiotu. W paradygmacie Vaticanum I i całego tradycyjnego nauczania Kościoła podmiot rozpatruje się względem przedmiotu. Tych dwóch systemów nie da się pogodzić.Magisterium w każdej epoce winno pozostawać w służbie depozytu wiary. Wynaturza się ono w miarę oddalania się od tego depozytu. Błędem jest twierdzić, że zasady wynikające z Boskiego objawienia i podawane przez wcześniejsze Magisterium już nie obowiązują jakoby dlatego, że podmiot, czyli Kościół, doświadcza ich w odmienny sposób w rezultacie meandrów historii. Błędem jest też uważać, że lud Boży zmierza ku nowej relacji między wiarą a światem współczesnym. Zasady, które znajdują zastosowanie w zmieniających się warunkach (na przykład te, które są źródłem całej społecznej doktryny Kościoła), pozostają niezmienne. Bez wątpienia istotna niezmienność prawdy objawionej nie jest absolutna, gdyż pojęciowy i słowny wyraz tej prawdy może zyskiwać na precyzji. Ale ten postęp w żadnym razie nie oznacza kwestionowania znaczenia prawdy, która staje się jedynie wyraźniej sformułowana. Zasady są zawsze takie same, niezależnie od tego, jakie jest ich konkretne zastosowanie. W przemówieniu Benedykta XVI do Kurii Rzymskiej z 2005 r. ujawnia się wyraźnie nienaturalny charakter rozróżnienia między zasadami a konkretnymi formami w dziedzinie społecznego nauczania Kościoła. Próżno papież, chcąc usprawiedliwić deklarację Dignitatis humanæ, odwołuje się do tego rozróżnienia. Wracając do Vaticanum II — zasadnicze pytanie brzmi: jaka jest pierwsza zasada, która musi się stać ostateczną regułą działania Magisterium? Czy jest nią obiektywne objawienie Boże, wyrażane w swym najważniejszym zrębie w nauczaniu Chrystusa i Apostołów, którego Magisterium kościelne jest jedynie spadkobiercą? Czy jest nią raczej wspólne doświadczenie ludu Bożego, depozytariusza (a nie tylko odbiorcy) daru prawdy, posiadacza zmysłu wiary? W pierwszym przypadku Magisterium służy Tradycji i zależy od objawienia publicznego Chrystusa i Apostołów, jako od swojej obiektywnej reguły. Pytanie brzmi wówczas: czy nauczanie II Soboru Watykańskiego jest tym samym, co niezmienne Magisterium Tradycji? W drugim przypadku Magisterium kościelne jest wyrazem wspólnej świadomości ludu Bożego, mającym za zadanie ustanowić czasoprzestrzenną spójność zmysłu wiary; Vaticanum II jest wówczas dla podmiotu, czyli Kościoła, środkiem wyrazu zmysłu wiary, przeżywanego i odnawianego z uwzględnieniem zmiennych warunków współczesnej epoki.Hermeneutyka i ponowna interpretacja Zdaniem prał. Ocáriza dokumenty II Soboru Watykańskiego stanowią nowość „w tym sensie, że objawiają nowe aspekty, niesformułowane jeszcze przez Magisterium, które jednak nie zaprzeczają na poziomie doktrynalnym poprzednim dokumentom Magisterium”. Właściwa egzegeza tekstów soborowych pozornie zakłada, więc zasadę niesprzeczności. Jest to jednak tylko pozór, gdyż zasadzie niesprzeczności nie nadaje się już tego samego znaczenia, co niegdyś. Magisterium Kościoła zawsze pojmowało tę zasadę, jako brak logicznej sprzeczności między dwoma obiektywnymi twierdzeniami. Sprzeczność logiczna to niezgodność, która występuje między dwoma zdaniami, z których jedno potwierdza, a drugie neguje to samo orzeczenie dotyczące tego samego podmiotu. Według zasady niesprzeczności, jeśli zachodzi sprzeczność, to dwa zdania nie mogą jednocześnie być prawdziwe. Ta zasada jest prawem poprawnego myślenia i wyraża tylko jedność jego przedmiotu. Ponieważ wiarę definiuje się, jako intelektualne przylgnięcie do prawdy przekazanej przez Boga, do niej także odnosi się zasada niesprzeczności. Obiektywna jedność wiary wymaga również braku sprzeczności w zdaniach dogmatycznych. Hermeneutyka Benedykta XVI stosuje odtąd zasadę niesprzeczności nie w jej obiektywnym, ale subiektywnym znaczeniu, nie intelektualnym, ale zależnym od woli. Brak sprzeczności jest synonimem ciągłości wyłącznie podmiotowej, sprzeczność zaś jest synonimem zerwania na tym samym poziomie. Zasada ciągłości nie wymaga najpierw i przede wszystkim integralności prawdy. Wymaga najpierw i przede wszystkim jedności podmiotu, który się rozwija i wzrasta w czasie. Jest to jedność ludu Bożego, w takim stanie, w jakim żyje on w chwili obecnej, „we współczesnym świecie”, by odwołać się do sugestywnego tytułu konstytucji duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym Gaudium et spes. Jest to jedność, która wyraża się jedynie w autentycznych słowach współczesnego Magisterium, ale tylko o tyle, o ile jest to Magisterium współczesne. Ksiądz Ocáriz podkreśla: „Prawowita interpretacja tekstów soborowych może być dokonywana tylko przez samo Magisterium Kościoła. Dlatego przy teologicznej pracy interpretacyjnej fragmentów tekstów soborowych, które budzą znaki zapytania i wydają się nastręczać trudności, trzeba mieć przede wszystkim na uwadze sens, w jakim kolejne wystąpienia Magisterium rozumiały takie fragmenty”. Nie dajmy się temu zwieść: Magisterium, które ma służyć, jako reguła interpretacji, jest nowym Magisterium czasów obecnych, Magisterium, które ma swoje źródło w II Soborze Watykańskim. Nie jest to Magisterium wszystkich wieków. Jak słusznie zauważono, Vaticanum II należy rozumieć w świetle samego Vaticanum II, reinterpretującego wedle własnych reguł subiektywnej i życiowej ciągłości całe nauczanie niezmiennego Magisterium. Magisterium Kościoła nigdy dotąd nie kompromitowało się w podobny sposób, próbując udawać, że problem nie istnieje. Zawsze w przeszłości chciało być wierne misji strzeżenia depozytu wiary. Jego głównym uzasadnieniem było zawsze odwoływanie się do świadectwa obiektywnej, jednogłośnej i stałej Tradycji. Jego wyrazem była zawsze jedność prawdy. (…) Dlatego właśnie nikt nie powinien się zadowalać rzekomą „przestrzenią wolności teologicznej”, tkwiąc w samym środku sprzeczności wywołanej przez II Sobór Watykański. Głębokim pragnieniem każdego chrześcijanina wiernego obietnicom własnego chrztu jest synowskie poddanie się odwiecznemu Magisterium. Ta sama wierność wymaga również — a jest to potrzeba coraz bardziej nagląca — zaradzenia poważnym brakom, które paraliżują działanie Magisterium od czasu ostatniego soboru. To w tym celu Bractwo Świętego Piusa X bardziej niż kiedykolwiek pragnie autentycznej reformy, rozumianej jako wierność Kościoła wobec samego siebie, tak by zachowując jedność wiary mógł on być nadal tym, czym jest w istocie (źródło: DICI 247 z 23 grudnia 2011).

http://news.fsspx.pl/

Którędy ku katolickiej Polsce? Grabarze idei katolickiej Polski w pośpiechu wrzucili ją do wapiennego dołu, przykrywając grubą warstwą kłamstw i kalumnii. Spokoju jednak nie zaznali. Ze strachem obserwują każdego, kto odważy pochylić się nad tą ideą, by zapalić jej znicz pamięci. Dobrze wiedzą, że od jednego niekontrolowanego płomienia tylko krok do wielkiego pożaru. Pożaru, który spopieli ich chory świat. Choć Polacy nie wyszli jeszcze na ulice, to już ich październikowa świadoma nieobecność przy urnach wyborczych musi być odczytana, jako bezkompromisowe żądanie zmian. I to zmian nie w obrębie kalekiej klasy politycznej, która wciąż robi dobrą minę do złej gry i tylko udaje ideologiczno-programową wielobarwność, ale zmian systemowych, dotyczących wszystkich – coraz bardziej gnijących – obszarów życia zbiorowego. Smrodu rozkładającego się organizmu państwa polskiego nie zdoła, bowiem ukryć żadna propaganda, a jego trupiej bladości nie zamaskują partyjni hochsztaplerzy. Polacy już wiedzą, że każdy zmarnowany dzień przybliża nas do wielkiego upadku. Nie są to tylko nasze doświadczenia. Rosnący chaos polityczny i równoległy do niego kryzys gospodarczy ujawniają bankructwo patologicznej wizji świata opartego na bezbożnym liberalizmie, ekonomicznie zniewalającym jednostki i całe narody. Za chwilę wytworzy się ideowa próżnia, którą wielu zapragnie wypełnić. Nie czekajmy dłużej i poczyńmy kroki zmierzające do wprowadzenia w Polsce ustroju społeczno-gospodarczego realizującego zasady państwa katolickiego. Wiem, że nie będzie to proste. Potencjał katolickiej Polski bardziej doceniają nasi wrogowie niż my sami. Stąd wokół niej narosło wiele mitów i nieporozumień, a rozprawienie się z nimi – z racji braku obiektywnych mediów – wymagać będzie od nas wielkiej determinacji i przestrzegania zasad prakseologii. Wyzwań jest wiele. Musimy na nowo zdefiniować rolę państwa, poziom jego zaangażowania w gospodarkę i zasady rozwiązywania problemów społecznych. Na gruntowną reformę czekają samorządy i sądownictwo. Nagli potrzeba sformułowania polskiej racji stanu i określenia kierunków zaangażowania w polityce międzynarodowej, regulacji wymaga status obcej własności w Polsce. Czas już nie na rozpoczynanie akademickiej dyskusji, ale na przedstawienie precyzyjnych rozwiązań prawno-ustrojowych. Udowodnijmy niedowiarkom, że konkretyzacja idei państwa katolickiego jest najlepszym remedium na wszystkie choroby pozostawione w spadku przez bandycki system III Rzeczpospolitej, zainstalowany w Polsce przez jej zewnętrznych i wewnętrznych wrogów. Stąd zaangażowanie sporych sił skupia się na obywatelskiej inicjatywie ustawowej ochrony religii katolickiej, rozumianej, jako trudny do przecenienia element polskiej tożsamości. Nawet, jeśli zaproponowana ustawa nie znajdzie akceptacji w zgnuśniałym parlamencie, to stanowić będzie jeden ze zrębów nowej formuły ustroju politycznego. Zdrowy rozsądek nakazuje, bowiem szczególnie chronić to, co stanowi o sile narodu i państwa. Trudno wskazać dziś siłę społeczną, która mogłaby z miejsca stać się awangardą idei katolickiej Polski. Do roli tej, przynajmniej z początku, nie będzie pretendował Kościół katolicki, choć z pewnością jakaś część duchownych odważy się publicznie przyznać do sentymentu do tej idei. W żadnej mierze nie poniosą jej też dyżurni politycy o „prokościelnym” wizerunku wykreowanym na potrzeby katolickiej większości. Panowie Jurek, Gowin czy Giżyński nie wychylą się poza strefę politycznej poprawności i nie zaryzykują zmiany systemu, który może zechcieć rozliczyć ich z dotychczasowych poczynań politycznych. Aliantów dla idei katolickiej Polski można by – przynajmniej teoretycznie – upatrywać w organizacjach nawiązujących do przedwojennych struktur obozu narodowego: Młodzieży Wszechpolskiej, Obozu Narodowo-Radykalnego i Narodowego Odrodzenia Polski. Praktyka pokazuje jednak, że coraz bardziej nieśmiało przyznają się one do katolickiej części swojego ideologicznego dziedzictwa i traktują ją bardziej, jako archetyp kulturowy, niż ponadczasową propedeutykę regulacji życia państwowego. Wierzę, że jest to tylko stan przejściowy. Na tę chwilę przesłania Katolickiego Narodu Państwa Polskiego można doszukiwać się w działaniach podejmowanych przez krakowskie Stowarzyszenie Kultury Chrześcijańskiej im. Ks. Piotra Skargi i Stowarzyszenie Fides et Ratio, bydgoskie Stowarzyszenie Unum Principium, łódzkie środowisko skupione wokół miesięcznika „Aspekt Polski” oraz niektóre grupy intronizacyjne i tradycjonalistyczne. To jednak stanowczo zbyt mało, by myśleć o poważnej ideowej ofensywie. Niezbędne jest powołanie stronnictwa politycznego, które na sztandarach będzie miało wypisaną Polskę katolicką, które poniesie je dumnie naprzeciw zgrajom wrogów i sprzedajnych prześmiewców. Takim ugrupowaniem zdawała być się parę lat temu Liga Polskich Rodzin. Choć organizacyjnie niewiele z niej dziś pozostało, to setki ówczesnych działaczy wciąż stanowią niezwykły potencjał, wręcz podwalinę dla nowego potężnego ruchu społecznego. Czas zadąć w złoty róg i obudzić śpiących rycerzy. Odrzućmy lęk przed ośmieszeniem, przed histerią ze strony jawnych przeciwników i fałszywych przyjaciół. Niech jeden karmi drugiego własną odwagą i konsekwencją w postępowaniu. Mamy prawo iść tą drogą, a daje nam je tysiąc lat chwalebnej przeszłości. Któż, bowiem ma bardziej wiarygodne plenipotencje do odpowiedzialnego kierowania losami narodu? Rozpoczynający się nowy 2012 rok, to Rok Ks. Piotra Skargi – wielkiego bojownika o katolicką Polskę. Otwiera to dla nas nowe możliwości działania, prowokuje, wręcz zmusza do wyjścia z tego wapiennego dołu, do którego każdego dnia jesteśmy wrzucani. Wejdźmy w ten rok zdeterminowani wolą wykorzystania szansy, jaką on przyniesie. Wszystko zależy od nas. Mobilizacja do autoramentu narodowego już się rozpoczęła, a jego gotowość zostanie ogłoszona na Zjeździe Katolickiej Polski, który odbędzie się 28 kwietnia br. w Warszawie (kontakt: zjazd28kwietnia@prokonto.pl).

Krzysztof Zagozda

Krucjaty w skrócie Krucjaty i Inkwizycja – dwa stałe punkty ataku antyklerykałów na Kościół. Oba tyleż warte, co cała ich nędzna i nikczemna filozofia życiowa… – admin.

Nakładem Stowarzyszenia Kultury Chrześcijańskiej imienia księdza Piotra Skargi (polskiej ekspozytury globalnej katolickiej organizacji Tradition, Family and Property) opublikowano 128 stronicowy mini album przybliżający historie krucjat. „Zbrojne pielgrzymki. Historia wypraw krzyżowych” profesora Grzegorza Kucharczyka to publikacja wydana na kredowym papieże, zawierająca kolorowe ilustracje, opisująca nie tylko same wyprawy krzyżowe, ale i historie całego chrześcijańskiego oporu wobec agresji islamu. Dziś temat ofensywy islamskiej jest w obliczu eksplozji demograficznej muzułmańskich imigrantów w Europie szczególnie ciekawy. Tym bardziej, że współcześni Europejczycy są coraz bardziej wykorzenieni z zachodniej tożsamości. A ich świadomość ukształtowały kłamstwa o krucjatach kolportowane w ramach czarnej legendy krucjat. Do utworzenia czarnej legendy krucjat, jako pierwszy przysłużył się Marcin Luter, który, w ramach swojej chorej nienawiści do katolicyzmu, potępiał i krucjaty. Kłamstwa o krzyżowcach rozpowszechniali też i inni protestanci. Kolejnymi kreatorami anty-katolickich kłamstw byli nienawidzący chrześcijaństwa przedstawiciele filozofii oświecenia. Dziś plugawe kłamstwa kolportuje pop kultura. W swej książce Grzegorz Kucharczyk ukazuje historie walk z islamską agresją trwającą od VII wieku naszej ery. Pod okupacją muzułmanów zniewoleni chrześcijanie stawali się ludźmi drugiej kategorii. Muzułmanie odbierali chrześcijanom kościoły, zakazywali ewangelizacji i publicznego manifestowania wiary, obarczali podatkami, zakazywali jazdy konno. Agresja muzułmanów w zachodniej Europie zakończyła się dopiero w 735 roku we Francji. Średniowieczna walka z agresją świata islamskiego na Europę była tym, co ukształtowało tożsamość chrześcijańskiej Europy. Tożsamość krzyżowców kształtował religijny charakter wyprawy, wspólny wysiłek rycerstwa ze wszystkich krajów Europy. Czas krucjat był czasem odnowy Kościoła i rozkwitu kultury europejskiej. Pierwsza krucjata miała miejcie pod koniec XI wieku. Wyruszyła z polecenia papieża. Krzyżowcy przez Włochy, Bałkany, Bizancjum, Turcję dotarli do Jerozolimy. Równocześnie, spontanicznie wbrew Kościołowi, wyruszyła krucjata ludowa, która dopuściła się pogromów na żydach.

Druga krucjata miała miejsce w połowie XII wieku. Zakończyła ją klęska i utrata Jerozolimy. Trzecia krucjata pod koniec XII wieku też była nieudana. Czwarta krucjata, potępiona przez papieża, miała miejsce na początku XIII wieku. Sfinansowała ją Wenecja. Skończyła się złupieniem chrześcijańskiego Konstantynopola, zniszczeniem kościołów i wymordowaniem duchownych. Tak też skończyła się historia hrabstwa Edessy, księstwa Antiochia, hrabstwa Trypolisu i Królestwa Jerozolimy. Sukcesem było wyparcie w 1492 roku z półwyspu Iberyjskiego muzułmanów, którzy agresje tej części Europy rozpoczęli od 711 roku. Podstawą krucjat były zakony rycerskie. Templariusze, których fałszywie oskarżono o herezje. Joannici, (czyli rycerze maltańscy) do dziś mający osobowość prawną w stosunkach międzynarodowych. Istniejący Krzyżacy, którzy zhańbili się walką z katolicką Polską. Istniejący do dziś Bożogrobcy i inne zakony. Polskie rycerstwo nie brało licznego udziału w krucjatach, bo Polska była krajem frontowym. Jednymi z największych sukcesów oręża polskiego były sukcesy armii Jana III Sobieskiego w XVII wieku. Wtedy to została złamana potęga świata muzułmańskiego. Od XVIII wieku świat chrześcijański był zmuszony walczyć z wrogiem wewnętrznym (rewolucjami, masonami, komunistami). Krucjaty doprowadziły do rozkwitu kultury Europejskiej. Uchroniły Europę od muzułmańskiej okupacji i w konsekwencji zapaści cywilizacyjnej. Jan Bodakowski

USA: Rick Santorum: „nie będzie większego przyjaciela Izraela niż ja, jako prezydent” Republikański kandydat na prezydenta Rick Santorum zachęca subskrybentów biuletynu proizraelskiego amerykańskiego serwisu zajmującego się problematyką strategiczną i bezpieczeństwa DebkaFile do poparcia swojej kandydatury w republikańskich prawyborach w Nowym Hampshire i w Południowej Karolinie.W liście skierowanym i rozesłanym do subskrybentów biuletynu Santorum pisze: „Jest mi niedobrze, gdy widzę prezydenta Obamę traktującego ozięble Izrael. Jestem zdegustowany sposobem, w jaki porzucił on naszych przyjaciół na Bliskim Wschodzie i pozostawił byłych sojuszników nienawidzącym Ameryki dżihadystom. Jako prezydent, położę temu kres. (…) Musicie zrozumieć, że nadszedł czas, by teraz, albo nigdy bronić Izraela (wszystkie podkreślenia Autora). Nie mamy czasu, by dłużej czekać. (…) Przyszłość i bezpieczeństwo Izraela mogą od tego (wyniku wyborów – R.L.) zależeć. Nazywam się Rick Santorum i nie będzie większego przyjaciela Izraela niż mógłbym być ja, jako prezydent. Gdy znajdę się w Białym Domu, stanie się to jasne. Izrael będzie bezpieczny tak długo, jak będę na stanowisku. Zaś terroryści jak Iran, powinni żyć w obawie, przez każdy kolejny dzień. (…) Wskazania mojego poparcia dla Izraela nie ustępują niczyim innym. Jestem konserwatystą w typie Ronalda Reagana. Podobnie jak prezydent Reagan, będę bronił Izraela każdego dnia pozostawania na swoim urzędzie. I nie jest to tylko próżne gadanie. Jako senator doprowadziłem do uchwalenia prawa chroniącego Amerykę przed wzrastającym zagrożeniem nuklearnym ze strony Iranu. Jeśli chcesz prezydenta, który będzie popierał Izrael, który obroni naszych przyjaciół na Bliskim Wschodzie i będzie surowo przyglądał się naszym wrogom, potrzebuję twojego poparcia w kampanii (…) Przyszłość naszego kraju i istnienie Izraela zależą od tego, co ludzie tacy jak ty zrobią w ciągu następnych 72 godzin(dla kampanii Santoruma)” Republikański kandydat do urzędu prezydenckiego, zdaje się być najbardziej politycznie oddanym lobby żydowskiemu spośród wszystkich pozostałych pretendentów do urzędu prezydenckiego.

(na podst. DebkaFile Sponsored Message opr. R.L.)

http://xportal.pl/

"Chamy i Żydy" polskiej prawicy Wcale nie tylko między Natolinem a Puławami, nie tylko wśród kibiców. Podział uniwersalny i ukazujący, czego ludzie w Polsce najbardziej nienawidzą. Kochajmy się jak Krakowiacy i Górale! Bedzie Wesele. W Polsce największe zło to dla jednych chamski, brutalny przymus a dla innych dwulicowe cwaniactwo i pogarda dla nieswoich, symbolizowane odpowiednio przez buraka-milicjanta, zomowca czy – jak ostatnio modne – WSIoka, albo – z drugiej strony, żyda, masona, słowem: NWO. Przykładowo, Wiślacy wszczepiają swemu narybkowi przekonanie, że Cracovia to Żydy, bo w ich otoczeniu to zniewaga. Biało-czerwony Jude Gang pozyskuje żołnierzy obrazem wroga: psa-konfidenta. W Krakowie kibice próbowali się jednać. Nie wyszło. Nienawiść za duża. I interesy nie śmierdzą. Od lat też próbuje się jednać prawica. Powodzenia! Na patriotycznej prawicy od stu lat rządzą Piłsudski i Dmowski. Albo ich trumny. Innymi słowy “Żydy i Chamy”. A strony nazwajem postrzegają się m/w tak:

Obraz przeciwnika? Niepodległościowcy i liberałowie to 'Żydy'. Czemu? Bo kojarzy się ich z oparciem o tę bardziej “wyrafinowaną” część społeczeństwa. Bo tradycyjnie zwracają się ku Esterkom współczesnego świata. Bo tak jak przed wojną bronili mniejszości tak i teraz wpatrzeni w Amerykę – matkę FEDowskiego kapitalizmu, sprytu rodem z Wall Street i bezwzględnej politycznej dwulicowości NWO w białych rękawiczkach – sami postępują podobnie. I tak jak ich Pan Oberżyd, tak i oni nienawidzą Chama – Białej Rosji czy Islamu. I bardzo radzi przypinać łatkę ruskiego WSIoka wszystkim tym, którzy się z nimi nie zgadzają. Endecy I katoliccy antyglobaliści to 'proste Chamy'. Wszędzie węszą Żyda, a niektórzy do tego kiedyś ciepło wyrażali się o lewej głowie Arcychama – Rosji z czerwonym nosem. Cham jakoś tak albo kochał komunizm, np. w PAX, albo wspierał Gomułkę przeciw Żydom w 1968 lub otarł się o nomenklaturowy biznes lub biznesmenów, a już na pewno kojarzy się ze służbami, czyli musi, że WSI. Bo jak można nie być WSIokiem jeśli się nie kocha Pana Oberżyda, “naszej jedynej szansy”, a co najważniejsze, wroga arcychamskiego Imperium Zła? Cham kocha też Kościół w jego ludowej odmianie. Bo Kościół to matka. Zło w Watykanie i Episkopacie? Nic to: to jedynie knowania Diabła, który żydłaczy, zaś ryba wcale nie psuje się od głowy.

Motywacja? Czy Żydy polskiej prawicy tak trwają w swej 'żydowskości’, bo kochają nowy porządek świata, czy dlatego, że kiedyś ktoś im na szkoleniu za Oceanem cyknął fotkę z podesłaną Meksykanką, czy ich think tanki biorą kasę od masońskich fundacji, czy może miłość do Reagana nie rdzewieje i z automatu przenosi się na każdego przywódcę tego policjanta światowej wolności? Nawet teraz: Obama be, ale Wuj Sam cacy. A może ich mesjanizm ma źródło u Jakuba Franka? A może nienawiść do Rosji i Niemiec wyklucza innego sojusznika niż Pana Oberżyda? A może nienawiść w ogóle każe kochać NATO, dzięki któremu możemy sobie pozabijać chamów w turbanach? To w dni nieparzyste bardzo mile widzi sama Matka? Spekulacje były i bedą. Czy zaś Chamy są antyżydowskie bo kochają Arcychamską Oś: Władimira oraz Angelę i czasem też jej Rodaka z Hitler Jugend w CV oraz jego od wieków proniemiecką instytucję? Czy może są powiązane z moskiewskimi służbami? Albo ma na nich haki generał Kiszczak? Taki nowy Moczar? I to jego śpiochy. Czy może zazdroszczą cfffaniakom z dużych miast i tęsknią za PRL, kiedy to się żyło... zanim Żydy okrągłostołowe, także prawicowe, wyrwały nas z RWPG i rzuciły do zgwałcenia Zachodowi? A może niektórym łatwiej myśleć, że niepowodzenia to nie przez swojskich patałachów a przez jakąś żydowską siatkę? A może Żydy be, bo tako rzecze guru z Torunia czy ksiądz od szatańskich czerwonych paznokci? Ich Matka niemile widzi Pana Oberżyda w dni parzyste.

Szansa? Wydawać by się mogło, że Żydy i Chamy nareszcie się mogą dogadać: na fali porozumienia amerykańsko-(niemiecko?-) rosyjskiego, potwierdzonego krwią niedawnych Ofiar. Ale nie! Żydy niepodległościowe i konserwatywno-liberalne leją na odlew w bogoojczyźnianych Chamów, a ci się odgryzają dyskredytując Kaczyńskiego i Macierewicza, użydawiając Korwina i posyłając niekatolików do diabła. Czemu? Czy dlatego, że zagranicy wystarczy, iż dogadali się Chamy i Żydy na lewicy i w PO? A prawicę można zlekceważyć? Może już niepotrzebna? Może, więc jest tak, że realnego wsparcia od Arcychama i Pana Oberżyda już nie będzie? A może to pojednanie Arcy i Ober jest fikcją I ci prędzej czy później rzucą się sobie do gardeł, a lokalne Chamy I Żydy będą kiedyś użyteczni? Kto to wie? A może w tym bojowym zapamiętaniu jedni uwierzyli, że konkurencja jest od Pana Oberżyda, a drudzy, że inaczej myślący -- od Arcychama? A może, podobnie jak w przypadku 'staromiejskich Żydów' i 'Milicjantów ze wsi' w krakowskim światku kibiców, nie różni ich tak naprawdę nic, poza zaszłościami, które można i należy zapomnieć, oraz 'interesami’, do których ktoś popycha by mieć haka, dzielić i rządzić? Czy refleksja nadejdzie I co z niej wyjdzie czas pokaże. Albo pokarze...

I na nowy rok kulturowe dedykacje:

“Żydzie, z tej mąki chleba nie bydzie.” [autor nieznany] Wasz Pan nie jest ani dla was ani dla nas opcją fortunną. Łudzicie się, że jak tylko coś się zmieni w Białym Domu, to będzie gites. I co to za sojusznik, podatny na kaprysy 'demokracji'? Demokracja... takie 'mykałe' głównie po to by móc zwalić konsekwencje rządów na wybór ludu. To głównie pomysł na legitymizację draństwa. Ale nie tylko... Zastanowiliście się może czy aby demokracja nie jest także po to, by mieć pretekst do wycofania się z uzgodnień międzynarodowych? Bo się zmieniła ekipa. Oj joj joj. To tam nie ma Grupy Trzymającej Władzę? Naprawdę? No widzicie, w Polsce z polityki wycofał się sławny lider związku zawodowego, bo pojął, że Polska nie może nic od siebie – podjęła wieloletnie zobowiązania a teraz ambasadorzy mówią nam co wolno a co nie. Jednak, co wolno wojewodzie... (np. wycofać się z uzgodnień), to nie Tobie, smordzie. Wielcy są wielcy, bo żyją kosztem małych. Wam się zdaje, że trzeba z silniejszym. Zawsze będziesz ważniejszym partnerem dla słabszego niż silniejszego, bo ten cie bardziej potrzebuje... Jak mawiał Wasz Wódz: “Wam kury szczać...” No chyba, że wam się to wreszcie znudzi.

“Miałeś Chamie złoty róg,” [autor znany] “ostał ci się ino Bóg” [twórcza trawestacja znanego autora]

Nie sznur, nie... I co? Załatwiło się Matce interesy i pozycję finansowo-polityczną? I co Mamusia dla Kraju zrobiła? Nie wprowadziła go do rozsypującej się Unii? Nie biegała na spotkania Bilderbergu? A Olechowskiego nie promowali synowie Matki, bracia w bieli? Nie firmowała zmian, które pchają nas w teutoński uścisk i do NWO? Wielu z Was jest jak ksiądz Natanek: nie potraficie zaprzeczyć łajdactwom waszych patronów, obrastających w tłuszczyk przez te setki lat mało chlubnej historii, ale potraficie to co złe zwalić (jako ten 'good guy') na paskudnych esbeków na szczytach episkopatu, na masonów w Watykanie a przy tym wyciągać genialne wnioski, że biedna Mama prześladowana najbardziej ze wszystkich jako jedyny pradwdziwy przeciwnik Pana Oberżyda. Tak, najlepiej to widać TU. Wielce symboliczne. Czy on tu przyjmuje kapitulację? Czy zaprasza do pertraktacji? A może sam kapituluje (niepotrzebne skreślić; która odpowiedź sugeruje bycie alternatywą w stanie wojny?) Ale najgorsze to wasze gadanie, że jak ktoś nie kocha waszej Matki, to znaczy, że chce Was i Matkę wykończyć a Ojczyznę sprzedać w niewolę. Tak stawiając sprawę tylko podrzucacie mięso armatnie waszym wrogom. Dając kopa niechętnym waszej Mamie, popychacie wielu niekumatych w objęcia człowieka z penisem w zębach. A jeszcze inni najzwyczajniej przez to omijają takie inicjatywy jak np. NE szerokim łukiem i/lub sie nie angażują. Możliwości były: za ZchN, PC, PL itp., za AWSu za PIS-LPR-SO z Prezydentem nieodległej opcji. Teraz pozostało wzywanie Bożego Miłosierdzia, bo Kraj się wali a wy załatwiacie porachunki religijne i marzycie o państwie wyznaniowym, którego już nikt wam tu nie pozwoli zrobić. Szkoda, że tak jest, bo wielu z Was wie gdzie jest prawdziwy problem a dom Matki w sam raz by się przydał na twierdzę. Póki, co „Ksiądz wini Pana, Pan księdza, a nam biednym zewsząd nędza.” Z życzeniami końca chocholego tańca w nowym roku armagedonowym,

ps. Jesteśmy jawnie wyniszczani – nie tam jako katolicy, a jako Polacy, niepotrzebne gęby, nadmiar rogacizny w lesie - a zacietrzewieni fanatycy z obu stron za dużo plują na innych przy jednym stole pod jednym dachem, który nota bene się właśnie wali. Niebawem nie będzie internetu, i pewnie plucia już nie będzie, ale i nie będzie łączności by się bronić. Opamietanie powinno nadejść wcześniej. Leszek K.

Kania sypie Jaruzelskiego Kiedy w 2007 r. prokuratorzy IPN dołączyli b. I sekretarza KC PZPR Stanisława Kanię do grona oskarżonych o wprowadzenie stanu wojennego nie kryłem swojego sceptycyzmu. Kania, bowiem, jak wynikało z szeregu dokumentów, wzbraniał się przed decyzją o jego wprowadzeniu, co stało się główną przyczyną jego odejścia ze stanowiska I sekretarza KC PZPR w październiku 1981 r. Prokurator zajmujący się tą sprawą rzecz potraktował jednak formalistycznie i uznał, że skoro Kania podpisał w marcu 1981 r. dokument „Myśl przewodnia stanu wojennego” to jednak ponosi współodpowiedzialność. I dlatego właśnie Kania dołączył do jego rzeczywistych autorów, generałów: Wojciecha Jaruzelskiego, Czesława Kiszczaka i Floriana Siwickiego (zabrakło tylko nieżyjącego już wówczas Michała Janiszewskiego). A jednak Kanię warto było postawić przed sądem, nawet, jeśli zostanie ostatecznie uniewinniony (wyrok ma być ogłoszony 12 stycznia). Warto było to zrobić, by usłyszeć w końcu z jego ust słowa, które padły podczas mowy końcowej, jaką wygłosił w czwartek 5 stycznia 2012 r. w Sądzie Okręgowym w Warszawie. Po raz pierwszy, bowiem ktoś należący w 1981 r. do najwyższych władz PRL przyznał w sposób tak otwarty i jednoznaczny, że w drugiej połowie tego roku Polsce nie groziła sowiecka interwencja zbrojna. Kania nie musiał tego powiedzieć, by bronić się przed zarzutem udziału w związku przestępczym o charakterze zbrojnym, do którego rzeczywiście nie należał. A jednak powiedział to, co powiedział. Smutne i zaskakujące, że większość dziennikarzy relacjonujących ten proces w ogóle tego nie zauważyła. Dla historyków prowadzących badania nad genezą stanu wojennego wypowiedź Kani ma jednak istotne znaczenie, stanowi, bowiem kolejne potwierdzenie wniosków, jakie można od dawna wyciągnąć z analizy sowieckich (i nie tylko sowieckich) dokumentów z drugiej połowy 1981 r. Antoni Dudek

Antoni Dudek – politolog i historyk, prof. dr hab., wykładowca UJ i członek Rady IPN

Kania JEDNOZNACZNIE: “Nie było groźby interwencji ZSRR w grudniu 1981 r.” Wyrok sądu ws. stanu wojennego odroczony 12 stycznia zapadnie wyrok w trwającym od września 2008 r. procesie o wprowadzenie stanu wojennego. W czwartek b. I sekretarz KC PZPR 84-letni Stanisław Kania wniósł o uniewinnienie. Sąd Okręgowy w Warszawie uzasadnił odroczenie wyroku o tydzień “zawiłością sprawy”. Kania i b. szef MSW 86-letni Czesław Kiszczak odpowiadają za udział w “związku przestępczym o charakterze zbrojnym”, który – według IPN – na najwyższych szczeblach władzy PRL przygotowywał stan wojenny (grozi za to do ośmiu lat więzienia). B. członkini Rady Państwa PRL 82-letnia Eugenia Kempara ma zarzut przekroczenia uprawnień przez głosowanie za dekretami o stanie wojennym – wbrew konstytucji PRL, bo podczas sesji Sejmu Rada nie mogła wydawać dekretów (kara do trzech lat). Od sierpnia 2011 r. proces toczył się już bez udziału głównego oskarżonego – b. szefa PZPR, b. premiera i b. szefa MON 88-letniego gen. Wojciecha Jaruzelskiego, którego sprawę z powodu złego zdrowia sąd wyłączył z tego postępowania i zawiesił. Jest on oskarżony o kierowanie “związkiem przestępczym” (kara do 10 lat). Prawdopodobnie nigdy nie stanie on już przed sądem. W grudniu 2011 r. prokurator IPN Piotr Piątek zażądał dla Kani i Kiszczaka kar po dwa lata więzienia w zawieszeniu. Mówił wtedy, że chodzi o stwierdzenie winy, a nie o to by “te starsze osoby wsadzać do więzienia”. Wniósł też o umorzenie sprawy Kempary z powodu przedawnienia karalności, ale przy uznaniu jej winy. Obrońcy wnieśli o uniewinnienie. Kiszczak w ostatnim słowie wniósł o umorzenie swej sprawy. Kania, który szefem PZPR przestał być w październiku 1981 r., ma zarzut za to, że wiosną 1981 r. podpisał dokument pn. “Myśl przewodnia stanu wojennego”. W 15-stronicowej mowie końcowej Kania mówił, że był przeciwny stanowi wojennemu, na co naciskał ZSRR. Mój stały sprzeciw wyrastał z mojego przekonania i determinacji, że nie ma racjonalnych powodów do wprowadzenia stanu wojennego - dodał. Kania podkreślał, że przestał pełnić funkcję I sekretarza na dwa miesiące przed stanem wojennym, a zarzuca mu się udział w jego przygotowywaniu.

Nie wyznaczałem takiego celu jak stan wojenny - oświadczył. Mówił, że stan wojenny przygotowywano nie po to, aby tę operację przeprowadzić, ale by uzyskać zdolność wykonania takiego przedsięwzięcia. Jego zdaniem stan wojenny był możliwy tylko wtedy, gdy uzasadni to państwowa konieczność.

Decyzję w tych sprawach musiałyby podjąć najwyższe władze państwa, a nie żadni spiskowcy - dodał, oświadczając, że w tym procesie przyszło mu uosabiać i ten wytworzony w prokuratorskiej wyobraźni zbrodniczy związek zbrojny, i sprawców stanu wojennego i likwidatorów “Solidarności”. Słyszę w tym szyderczy chichot historii - dodał. Według Kani na całą jego rodzinę, w tym dorosłą wnuczkę, wpłynie “piętno nadane mu przez IPN”. Związek zbrojny to – według podsądnego – “wirtualna konstrukcja”. Związek zbrojny nie mógłby istnieć (..), bo jego członkami miałyby być osoby sprawujące najwyższe stanowiska w państwie, mające pełnię władzy; takie osoby dysponują możliwościami przeprowadzenia dowolnych decyzji i dlatego nie odczuwają potrzeby tworzenia innych struktur niż konstytucyjne – dodał.

Według Kani groźba interwencji ZSRR była realna pod koniec 1980 r., ale nie pod koniec 1981 r. Były zaś naciski ZSRR, by sprawę rozwiązać polskimi rękami, a ZSRR posługiwał się m.in. szantażem gospodarczym. Jesienią 1981 r. krytycyzm ZSRR skupiał się na mnie - dodał, mówiąc o swych „bardzo trudnych” rozmowach z przywódcą ZSRR Leonidem Breżniewem. Były takie momenty, że wydawało mi się, iż radziecka presja i towarzyszące jej różne zdarzenia są już poza granicami ludzkiej wytrzymałości - dodał. Podkreślił, że władze ZSRR widziały, jako jego następcą Stefana Olszowskiego (zastąpił go Jaruzelski). Mówiąc o sytuacji w Polsce w 1981 r., Kania oświadczył, że i władza nie była wolna od błędów, i “Solidarność” nie była siłą niepokalaną. Powtórzył zarzuty ówczesnych władz o “nadużywanie strajków” i “wyprowadzanie konfliktów na ulicę, co było igraniem z ogniem”. Mówił też, że władzy trudno było pogodzić się, że “S” to wielomilionowy ruch społeczny”. Zaznaczył także, że wbrew IPN władze nie miały zamiaru zniszczyć “S” – i to już od 1980 r. Według Kani w 13 tysiącach stronic z akt sprawy nie ma “żadnych śladów IPN by uzasadnić oskarżenie dowodami”. Dodał, że “proces nie mógł przynieść prawdziwych dowodów na wsparcie fałszywego oskarżenia” i nie pojawiły się na nim zeznania świadków, którzy poparliby oskarżenie. Jego zdaniem “świadkowie oskarżenia stali się świadkami obrony”. Kania zwrócił uwagę, że prokurator IPN nie przedstawił żadnego świadka ze strony NSZZ “Solidarnośc”. Kania powiedział, że nie przyznaje się do “hańbiącego i monstrualnego zarzutu” udziału w związku zbrojnym, którym cały czas jest zdumiony. Dodał, że “proces nie mógł przynieść prawdziwych dowodów na wsparcie fałszywego oskarżenia” i nie pojawiły się na nim zeznania świadków, którzy poparliby oskarżenie. Jego zdaniem “świadkowie oskarżenia stali się świadkami obrony”. Kania zwrócił uwagę, że prokurator IPN nie przedstawił żadnego świadka ze strony NSZZ “Solidarność”, a sąd nie uwzględnił takich wniosków jego, jako podsądnego. Prok. IPN Piotr Piątek nazwał wystąpienie Kani jego “linią obrony” i nie chciał komentować “personalnych ataków wobec siebie”.

Gdybym nie wierzył w skazanie, nie wnosiłbym aktu oskarżenia - dodał. Przyznał, że gdyby w procesie pozostał gen. Jaruzelski, to jego końcowy wniosek wobec niego byłby “inny” niż wobec Kiszczaka i Kani. W kwietniu 2007 r. pion śledczy IPN z Katowic oskarżył dziewięć osób – członków władz i Rady Państwa PRL, która formalnie w nocy z 12 na 13 grudnia 1981 r. wprowadziła stan wojenny i wydała odpowiednie dekrety. Po wyłączeniu przez sąd spraw czterech oskarżonych do oddzielnych postępowań oraz śmierci dwojga innych, w procesie zostało troje podsądnych. Zarzuty w sprawie “związku przestępczego” przedawniają się w 2020 r. Oskarżeni twierdzili wiele razy, że działali w stanie “wyższej konieczności” wobec groźby sowieckiej interwencji. W grudniu 1981 r. nie było takiej groźby, a państwa Układu Warszawskiego uznały, że sprawa leży w wyłącznej gestii władz PRL – replikował IPN. W październiku 2011 r. SO uznał winę b. członka Rady Państwa 94-letniego Emila Kołodzieja (wyłączonego z głównego procesu). Jego sprawę umorzono, ale tylko z powodu przedawnienia karalności. Był to pierwszy wyrok sądu RP ws. wprowadzenia stanu wojennego. W 1992 r. Sejm przyjął uchwałę, że stan wojenny był nielegalny. W 1996 r. Sejm, głosami ówczesnej koalicji SLD-PSL, nie zgodził się by Jaruzelski, Kiszczak i inni członkowie WRON odpowiadali przed Trybunałem Stanu. W marcu 2011 r. Trybunał Konstytucyjny uznał, że dekrety o stanie wojennym przyjęto niezgodnie nawet z prawem PRL.

PAP, mall

Zemsta banksterów za odwagę wyłamywania się ze szponów międzynarodówki finansowej: Fitch obniża rating Węgier do poziomu śmieciowego Po Moody’s i Standard & Poor’s, w piątek także Fitch obniżył rating Węgier do poziomu „śmieciowego” BB+, z perspektywą negatywną. Agencja uzasadniła swą decyzję impasem między Budapesztem a UE i MFW w sprawie pomocy finansowej dla Węgier. Matteo Napolitano z agencji Fitch powiedział, że obniżenie ratingu Węgier było spowodowane także „dalszymi niekonwencjonalnymi” działaniami Budapesztu w dziedzinie polityki gospodarczej, które „podważają zaufanie inwestorów i komplikują zawarcie porozumienia z MFW i UE”. Pod koniec zeszłego roku Węgry zwróciły się do Unii Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego o kredyty ratunkowe. Rozmowy na ten temat załamały się jednak za sprawą uchwalonych na Węgrzech ustaw, mogących zagrozić niezależności banku centralnego tego kraju. PAP

W Polsce, posiadającej 2/3 wszystkich zasobów węgla w Europie: po węgiel tylko z dowodem osobistym Dowód osobisty okazuje się niezbędny by kupić… węgiel – pisze “Express Ilustrowany”. W marketach budowlanych i w składach klient tłumaczy się, po co mu węgiel i co z nim zrobi. Kupujący śmieją się z nowych przepisów, a handlowcy załamują ręce, bo sprzedaż węgla wymaga wypisywania szeregu dokumentów, co trwa średnio 15 minut.


- Chciałem kupić węgiel w markecie, ale okazało się, że sam nie mogę włożyć worka do koszyka… Musi to zrobić sprzedawca, który idzie po węgiel na zaplecze – opowiada “Expressowi Ilustrowanemu” pan Piotr, klient marketu przy ul. Wydawniczej w Łodzi. – Jeszcze większe schody są przy kasach. Kasjerka wydaje paragon i wzywa “panią od węgla”.
 Ta z kompletem dokumentów w ręce zaczyna wywiad: Po co panu ten węgiel? Gdzie pan będzie nim palił? Ile worków pan kupił? Co pan będzie ogrzewał? 
Potem trzeba podać imię i nazwisko oraz adres. Na koniec podpisać się trzeba pod czterema egzemplarzami umowy dostawy węgla.

- Wszystko za sprawą wprowadzenia akcyzy na węgiel – mówi Jerzy Kot, właściciel skupu przy ul. Cmentarnej w Łodzi, który na wszelki wypadek spisuje nawet numer dowodu swoich klientów. – Część podmiotów, między innym gospodarstwa domowe, ośrodki szkolne i wychowawcze, czy niektóre firmy są zwolnione z akcyzy. Inne za tonę muszą zapłacić dodatkowo 40 zł więcej podatku.
 Sprzedawca węgla musi co miesiąc złożyć raport do urzędu celnego, gdzie przedstawia dokumenty potwierdzające ile węgla sprzedał z akcyzą, a ile bez. Podatkiem objęty jest węgiel kamienny, brunatny i koks. Express Ilustrowany


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
658
658
658
658
658
658
658
658
658
658
Tikka558 658
Nuestro Circulo 658 MARIYA MUZYCHUK CAMPEONA MUNDIAL 2015, 4 de abril de 2015
658 Wright Laura Kochac bez pamieci
658 Wright Laura Kochać bez pamięci
658

więcej podobnych podstron