PROJEKT „PRUSY WSCHODNIE” Po haniebnej kapitulacji państwa w sprawie tragedii smoleńskiej, wygranej prezydenta „myślącego po rosyjsku”, podpisaniu fatalnej umowy gazowej i podporządkowaniu polskiej dyplomacji interesom Rosji, przychodzi czas na decyzję, której negatywne skutki mogą przewyższyć wszystko, co do tej pory grupa rządząca zgotowała Polakom w ramach „zbliżenia” z reżimem Putina. Od wielu miesięcy największą troską ministra Sikorskiego cieszy się projekt dwustronnej umowy z Moskwą, na mocy której mieszkańcy Obwodu Kaliningradzkiego mogliby przekraczać polską granicę bez żadnych ograniczeń wizowych. Gdy spojrzeć na sposób forsowania tego projektu i koncepcję wspólnych polsko-rosyjsko- niemieckich działań, trudno oprzeć się wrażeniu, że dla jego realizacji wyznaczono sztandarową inicjatywę dyplomatyczną rządu Tuska – tzw. Partnerstwo Wschodnie, w ramach którego zakłada się zacieśnienie współpracy z Białorusią, Ukrainą, Mołdawią, Gruzją, Azerbejdżanem i Armenią. Tylko pozornie taka teza wydaje się paradoksalna, skoro projekt nie obejmuje Rosji, a nawet jest przez nią krytykowany i nazwany „partnerstwem przeciwko Rosji”. Warto przypomnieć, że Partnerstwo Wschodnie ma za zadanie przyczynić się do zbliżenia i integracji państw Europy Wschodniej i państw Kaukazu Południowego z Unią Europejską i w grudniu 2008 zostało zaakceptowane przez Komisję Europejską, która jednocześnie zaproponowała utworzenie stref wolnego handlu, podpisanie układów o stowarzyszeniu i ułatwień wizowych dla obywateli państw uczestniczących w Partnerstwie oraz ustaliła finansowanie programu do kwoty 600 mln euro. Rozwijanie projektu ma być priorytetem zbliżającej się polskiej prezydencji w UE. Choć „Partnerstwo” zakłada stopniowe wprowadzanie ruchu bezwizowego, to z uwagi na ograniczenia nałożone procedurami z Schengen dotychczas żadne z państw objętych projektem nie uzyskało tego przywileju. Mowa jest jedynie o „mapach drogowych”, a najbliższa otwarciu granicy Ukraina może liczyć na konkrety dopiero w 2012 roku. Zupełnie inaczej przedstawia się sytuacja rosyjskim obwodem. Autorstwo pomysłu można przypisać ministrowi Ławrowowi, który w październiku 2009 roku zaproponował zorganizowanie spotkania ministrów spraw zagranicznych Litwy i Polski w Obwodzie Kaliningradzkim. Tematem spotkania miała być „przyszłość enklawy w jednoczącej się Europie”. Rosjanie od dawna zabiegają o nadanie Kaliningradowi specjalnego statusu „rosyjskiej enklawy na unijnym terytorium” i deklarują przekształcenie go w „drugi Hongkong”. Na deklaracjach się kończy, bo region znajduje się w głębokiej zapaści i wymaga wielomiliardowych inwestycji, na których Rosję nie stać. Wszystkie projekty dotyczące przyszłości „enklawy” zmierzają zatem do zaangażowania środków UE i znalezienia chętnych do finansowania rozwoju tego najbardziej zmilitaryzowanego obszaru Federacji Rosyjskiej. Ofensywa Ławrowa zaowocowała w listopadzie 2009 r. podpisaniem w Sztokholmie porozumienia, na mocy którego UE i Rosja mają przeznaczyć 176 mln euro ( z czego tylko 44 mln wyłożyła Rosja) na „współpracę regionów przygranicznych Litwy i Polski z obwodem kaliningradzkim”. Od tej pory można obserwować niezwykłą wprost aktywność polskiej dyplomacji w wspieraniu i forsowaniu rosyjskiego projektu. Na kilka dni przed tragedią smoleńską, w dniu 4 kwietnia 2010 roku w wywiadzie dla agencji Interfax pojawiła się spektakularna wypowiedź polskiego ambasadora w Moskwie Jerzego Bahra. Stwierdził on, że „rosyjski obwód kaliningradzki mógłby zostać włączony do unijnego programu Partnerstwa Wschodniego”. „Obwód kaliningradzki – przypomniał Bahr - znajduje się w centrum tego terytorium (objętego Partnerstwem Wschodnim) i mógłby popróbować udziału w tym lub innym programie. Leży to w głębokim interesie mieszkańców tego obwodu”. Mówiąc o Partnerstwie Wschodnim Bahr stwierdził: "Ten program opiera się nie na ideologii, a na praktyce. Cieszy nas, gdy widzimy pozytywne oceny programu ze strony oficjalnych władz Rosji. Mamy nadzieję na zrozumienie ze strony Rosji i jakiś udział w tym, co będzie ją interesować". Nie wiadomo o jakich „pozytywnych ocenach” dywagował ambasador Polski. Warto bowiem jego wyznania skonfrontować z wypowiedzią szefa komisji spraw zagranicznych Dumy Konstantina Kosaczowa z września 2010 roku i wyrazistą deklaracją, iż „Rosja nie jest zainteresowana udziałem w unijnym programie Partnerstwa Wschodniego”. Kosaczow uczestniczący wówczas w berlińskiej konferencji poświęconej współpracy Unii Europejskiej i Rosji stwierdził, że „Rosja nie włączy się w Partnerstwo Wschodnie, ponieważ jako równorzędny partner Wspólnoty nie potrzebuje dodatkowych tego typu inicjatyw.” Kosaczow widział natomiast możliwość opracowania przez obie strony jak to określił, „jakiegoś wspólnego projektu dla krajów położonych między Unią a Rosją”, wyraźnie podkreślając, że Kreml uważa te kraje za swoją strefę wpływów. O kompromitującym poziomie dyplomacji polskiej świadczy ówczesna reakcja szef sejmowej komisji spraw zagranicznych Andrzeja Halickiego, który uznał że „Rosja nie musi być podmiotem, do którego adresowane jest Partnerstwo Wschodnie, bo rozwija inną formułę współpracy z Unią Europejską”. Można domyślać się, że ta „inna formuła” oznacza głównie działania dyplomatyczne na forum UE, wykonywane za pośrednictwem polskiego „konia trojańskiego”.
Ten sam Halicki, już kilka tygodni po katastrofie smoleńskiej, w maju 2010 roku wystosował wspólnie z Kosaczowem list do szefów komisji spraw zagranicznych parlamentów UE w sprawie małego ruchu granicznego z obwodem kaliningradzkim, proponując by objął on cały obwód. Na uwagę zasługuje argumentacja polityka Platformy: "Wymagałoby to specjalnego spojrzenia ze strony Komisji Europejskiej. Obwód jest specjalny, sytuacja jest specjalna i wymaga to - w naszym przekonaniu - takiego specjalnego, życzliwego podejścia ze strony wszystkich państw członkowskich" - przekonywał Halicki. Najbardziej życzliwym podejściem w sprawie otwarcia granicy z obwodem wykazuje się z pewnością minister Sikorski, który forsuje ten projekt na każdym kroku. W czerwcu 2010 roku podczas spotkania Rady Państw Morza Bałtyckiego Sikorski uznał, że takie rozwiązanie zbliżyłoby region do Unii Europejskiej i byłoby korzystne również dla sąsiadów Rosji. "Moglibyśmy rozszerzyć korzyści płynące z porozumienia o ruchu lokalnym na cały Obwód Kaliningradzki. Wierzę, że byłoby to wspaniałą rzeczą dla Rejonu Morza Bałtyckiego, Litwy, Polski i Rosji" - oświadczył Sikorski. Na czym miałabym polegać „wspaniałość” projektu, Sikorski niestety nie sprecyzował. Natomiast w lipcu udał się specjalnie do Kaliningradu, by z lokalnymi gubernatorami omawiać sprawę ruchu bezwizowego. Warto podkreślić, że gorącym zwolennikiem tego rozwiązania są Niemcy, zabiegając o otwarcie granicy z Kaliningradem na forum UE i podejmując temat przy okazji rozmów z unijnymi partnerami. Nie jest to rzeczą łatwą, bo wynegocjowana w sierpniu 2010 roku polsko-rosyjska umowa o małym ruchu granicznym jest sprzeczna z prawem unijnym. Zakłada ono bowiem, że państwa UE mogą zawierać umowy dotyczące zewnętrznych granic lądowych, w których szerokość pasa przygranicznego wynosi od 30 do 50 km, podczas gdy Obwód Kaliningradzki rozciąga się z północy na południe na odległość ponad 100 km. Dla polskiej umowy, przewidującej objęcie ruchem bezwizowym całego obwodu musiałby zatem zostać stworzony wyjątek. Dodatkowym (a niezwykle ważnym) problemem jest fakt, że umowa traktuje obwód jako podmiot prawa międzynarodowego - mimo, iż stanowi on jedynie część terytorium Federacji Rosyjskiej. Silny sprzeciw wobec otwarcia granicy deklarowała natomiast Litwa, zwracając m.in. uwagę na postępującą militaryzację obwodu, zagrożenie rosyjską przestępczością, zwiększenie liczebności rosyjskiego garnizonu w Kaliningradzie czy lokalizację okrętów wojennych "Mistral". Jeszcze w sierpniu 2010 r. prezydent Litwy Dalia Grybauskaite określiła jako nieprzemyślaną inicjatywę Polski i Rosji, nazywając projekt Sikorskiego „grą Pr-owską”. Grybauskaite przypomniała, że przed rokiem taka idea była rozpatrywana przez Radę Unii Europejskiej i odrzucona przez wszystkie najważniejsze państwa Właśnie na przykładzie zmiany stanowiska litewskiego, można dostrzec jak mocne jest zaangażowanie Niemiec w projekt kaliningradzki. Zasadnicza zmiana nastąpiła bowiem po wizycie na Litwę kanclerz Niemiec Angeli Merkel, we wrześniu 2010 roku. W trakcie wizyty Merkel oświadczyła, że „wspierana przez Polskę inicjatywa ruchu bezwizowego dla mieszkańców obwodu kaliningradzkiego może zmierzać w pozytywnym kierunku”, dodając, że rozmawiała z prezydentem Rosji o możliwości ułatwień wizowych dla niektórych grup obywateli rosyjskich. Ta niespodziewana deklaracja została połączona z zapowiedzią niemieckiego poparcia planów budowy nowoczesnej elektrowni atomowej na Litwie. Stara elektrowni atomowa w Ignalinie została wyłączona 31 grudnia 2009 roku. Przy wsparciu funduszy unijnych nowa elektrownia mogłaby zostać wybudowana w ramach wspólnego projektu Litwy, Polski, Łotwy i Estonii do 2018-2020 roku. Tuż po wyjeździe Merkel doszło do spotkania szefów dyplomacji Litwy Audroniusa Ażubalisa i Rosji Siergieja Ławrowa. W następstwie spotkania litewskie MSZ wydało oświadczenie, w którym wyraziło poparcie dla objęcia obwodu kaliningradzkiego umową o bezwizowym ruchu przygranicznym, odnotowując, że jednym ze sposobów uproszczenia warunków podróży dla Rosjan z Kaliningradu jest ponowne rozpatrzenie aktów prawnych z Schengen. Nietrudno dostrzec, jaką cenę zapłacono za wygaszenie sprzeciwu Litwy. Mocne zaangażowanie Niemiec w rosyjski projekt powinno prowokować do stawiania pytań o intencje osi Moskwa-Berlin. Zdaniem zmarłego przed kilkoma miesiącami historyka prof. Pawła Wieczorkiewicza u podstaw projektu mogła leżeć myśl, by Obwód Kaliningradzki w perspektywie najbliższych 10-20 lat wrócił do niemieckiej macierzy, stając się symbolem głębokiego sojuszu rosyjsko-niemieckiego. Powrót do koncepcji Prus Wschodnich wywołałby zapewne konflikt polsko-niemiecki, przyjęty przez Kreml z zadowoleniem. Jeśli nawet dziś trudno sobie wyobrazić, by Niemcy wyrażali entuzjazm dla przyjęcia kilkuset tysięcy Rosjan, to dzięki otwarciu granicy z Polską sprawa może wyglądać zupełnie inaczej za kilka, kilkanaście lat. Przez ten okres, dzięki inwestycjom UE Obwód Kaliningradzki przekształci się w rodzaj „euroregionu” pod niemiecko-rosyjskim protektoratem. Pozostając oficjalnie pod władzą Rosji chłonąłby niemiecki kapitał, dając w zamian dostęp do rynku rosyjskiego i stając się głównym narzędziem w umacnianiu politycznego znaczenia Niemiec w tym regionie. Nie może zatem dziwić, że pomysł ten jest aktywnie wspierany przez związek „wypędzonych” z Prus Wschodnich i należy do priorytetów polityki Angeli Merkel. We wspólne plany osi Moskwa-Berlin wpisuje się również projekt budowy linii kolei magnetycznej, która miałaby połączyć Berlin z Moskwą biegnąc przez terytorium Białorusi i Polski. Obok torów ma być też ułożony gazociąg. W inwestycję chce zaangażować się Gazprom. Ponieważ zdaniem ekspertów, budowa tego typu linii kolejowej jest nieopłacalna, należy w niej widzieć projekt polityczny zmierzający do ustanowienia kolejnego (obok gazociągu Jamał) eksterytorialnego korytarza do Niemiec i Europy Zachodniej. Mogłoby się wydawać, że entuzjazm polskiej dyplomacji we wspieraniu integracyjnych dążeń rosyjsko-niemieckich osłabnie po niedawnej informacji o rozmieszczeniu w Obwodzie Kaliningradzkim zastawów rakiet Iskander. Jeszcze we wrześniu 2009 roku podczas szczytu G20 w Pittsburghu prezydent Rosji Miedwiediew zapewniał, że jego kraj nie rozmieści rakiet taktycznych w graniczącym z Polską obwodzie. Deklaracje tej treści Miedwiediew złożył po tym, jak Stanu Zjednoczone wycofały się z rozmieszczenia elementów amerykańskiej tarczy antyrakietowej w Polsce i Czechach. „Mając na uwadze, że decyzja ta (USA) została uchylona, ja - naturalnie - podejmę decyzję o nieinstalowaniu rakiet Iskander w odpowiednim regionie naszego kraju” – zapewnił wówczas Miedwiediew. W lutym 2010 roku taką samą deklarację złożył minister obrony Rosji Anatolij Sierdiukow. Choć od tego czasu sytuacja nie uległa zmianie i w Polsce nie pojawiły się elementy tarczy antyrakietowej, Rosjanie łamią dane obietnice i wprost zapowiadają rozmieszczenie Iskanderów w Obwodzie Kaliningradzkim. Ponieważ parametry techniczne tego typu rakiet balistycznych pozwalają nie tylko na konwencjonalne uderzenie, ale także przenoszenie głowic jądrowych, a zasięg Iskanderów wynosi 500 km, ich dyslokacja w pobliżu polskiej granicy oznacza, że niemal cały obszar Polski znajdzie się w zasięgu rakietowych sił uderzeniowych Federacji Rosyjskiej. Ten wrogi akt nie ma wpływu na entuzjazm grupy rządzącej i pomysł otwarcia granicy z obwodem nadal jest mocno forsowany przez dyplomację Sikorskiego. Jarosław Bartkiewicz – dyrektor Departamentu Wschodniego MSZ w niedawnej wypowiedzi dla brytyjskiego „The Telegraph” odnosząc się do obaw, że ruch bezwizowy przyczyni się do importu rosyjskiej przestępczości, wzrostu przemytu i umożliwi łatwiejszą penetracje państw UE przez służby rosyjskie stwierdził: „Europa powinna być bardziej ufna w nasze możliwości zapewnienia szczelności granic” i uznał, że rosyjski przemyt sprowadza się do "ludzi z dwiema butelkami wódki w kieszeniach, a otwarcie granicy z Kaliningradem nie będzie miało żadnego wpływu na Londyn czy Paryż". Niepoważną wypowiedź polskiego urzędnika gazeta skomentowała przypomnieniem, że według szacunków Komisji Europejskiej 10 procent wszystkich papierosów sprzedawanych w UE, to kontrabanda z Rosji i Ukrainy, a kraje UE tracą około 8,5 mld funtów podatków z powodu nielegalnego handlu. W oficjalnych wypowiedziach polskich polityków próżno szukać choćby jednego, racjonalnego argumentu na uzasadnienie „wspaniałości” umowy o ruchu bezwizowym z Obwodem Kaliningradzkim. Nie wiemy – z jakich powodów wpuszczenie do Polski tysięcy Rosjan miałoby przynieść korzyści regionom graniczącym z obwodem, a tym bardziej, co dobrego z otwarcia miałaby uzyskać Polska? Istnieją natomiast całkiem realne i poważne zagrożenia, o których nikt Polaków nie informuje. "Ten region jest jedną wielką katastrofą. Zatrucie środowiska i przestępczość są najwyższe w całej Rosji, władza jest w kieszeni mafii, liczba zarażonych gruźlicą i HIV - najwyższa w Europie." – mówił w roku 2003 o Kaliningradzie Elmar Brok, szef Komisji Zagranicznej Parlamentu Europejskiego, podczas debaty w Strasburgu. "Tam występuje prawie każdy problem, jaki można sobie wyobrazić, z odpadami atomowymi włącznie" – komentował wówczas premier Szwecji Göran Persson. Katastrofalny stan Obwodu Kaliningradzkiego potwierdzają również dane WHO: odsetek zachorowań na gruźlicę jest o 33,6 proc. wyższy od średniej w Rosji, choć i tak Federacja należy do rekordzistów. Liczba zarażeń dzieci tą chorobą proporcjonalnie do liczby mieszkańców jest ponad czterokrotnie większa, a mężczyźni dożywają tam średnio 59 lat, co stanowi jedną z najniższych przeciętnych na świecie. W Kaliningradzie popełnianych jest 252 przestępstw na 10 tys. mieszkańców, z narkotyków żyje 20 tys. osób, kilkakrotnie więcej z prostytucji, zaś z drobnymi kradzieżami trudni się ponad 2 tys. „dzieci ulicy”. Przed kilku laty Aleksander Kulikow podsumował w regionalnej Dumie: "Przestępcy kontrolują 60 proc. państwowych instytucji, 80 proc. banków i większość prywatnych przedsiębiorstw, a obroty tych firm wzrosły w ciągu pięciu lat aż siedemnastokrotnie". Jak szacują zachodni eksperci w obwodzie może znajdować się ok. 100 tys. rosyjskich żołnierzy, niektóre polskie publikacje podają liczbę nawet 200 tys. Ta olbrzymia koncentracja ludzi i sprzętu - w każdych warunkach - stanowi zagrożenie. Zagrożenie wielorakie, nie tylko wojskowe. „Nie ma co się bać lotnictwa w Kaliningradzie, tylko bardzo wysokiego tam wskaźnika AIDS albo tego, że nieopłacani i wzburzeni żołnierze zawsze mają karabiny” – stwierdził przed laty pewien wojskowy specjalista. Trudno przypuszczać, by grupa rządząca Polską nie wiedziała, że otwarcie granicy z Kaliningradem (w praktyce z całym obszarem Rosji) spowoduje u nas ogromny wzrost przestępczości mafii rosyjskiej, może wywołać zagrożenia epidemiologiczne i sprawi, że III RP zostanie wykorzystana jako obszar tranzytowy służący migracji Rosjan w głąb kontynentu europejskiego. Przyczyni się również do osłabienia zdolności obronnych państwa, choć akurat ten czynnik zdaje się nie mieć większego znaczenia dla rządzących. Wbrew logice i strategii wojskowej nakazującej wzmocnienie potencjału obronnego na tym obszarze, dowództwo polskiej armii wydało na początku października 2010 roku decyzję o przyspieszeniu likwidacji jednostek wojskowych przy całej wschodniej granicy. Sztab Generalny tłumaczył to „względami operacyjnymi”. W ten sam sposób zdecydowano o drastycznym zmniejszeniu stanu osobowego w 14. Pułku Artylerii Przeciwpancernej im. Marszałka Józefa Piłsudskiego w Suwałkach. Projekt otwarcia granicy z Kaliningradem niesie dla Polski szereg zagrożeń politycznych i nie pozostanie bez wpływu na naszą przyszłość. Jest dziś najgroźniejszym ze wszystkich dotychczasowych pomysłów grupy rządzącej. Jego realizacja to tylko kwestia czasu i można mieć pewność, że polska prezydencja w UE zostanie wykorzystana głównie w tym kierunku. Rząd Tuska w ogóle nie informuje Polaków o konsekwencjach swojej obłędnej polityki, uznając najwyraźniej, że „pojednanie” polsko-rosyjskie zawarte nad trumnami ofiar Smoleńska uzasadnia każdą głupotę i niegodziwość W tej koncepcji, grupa rządząca ma pełnić rolę adwokata putinowskich planów i zadbać o ich realizację na forum UE. Istota tych wzajemnych relacji polega na całkowitym braku partnerstwa i na niemożności zdefiniowania korzyści, jakie miałaby odnieść Polska z roli wyznaczonej przez Kreml. Jest to szczególnie widoczne w przypadku forsowania pomysłu o ruchu bezwizowym z Obwodem Kaliningradzkim, gdzie bilans potencjalnych strat i zagrożeń powinien alarmować i skłaniać do sprzeciwu. Katastrofą byłaby również odbudowa wpływów niemieckich w Prusach Wschodnich i wzmocnienie (istniejących już) dążeń integracyjnych. W samym Kaliningradzie patronuje im „Bałtycka Partia Republikańska”, wobec której Rosjanie wykazują zadziwiającą pobłażliwość. Nie trzeba przypominać, że wszelkie koncepcje polityczne ustanawiające ścisłą współpracę na osi Moskwa-Berlin, kończyły się tragicznie dla Polski. Dla obu tych państw jesteśmy tylko krajem tranzytowym i tę rolę Polski podkreślają wspólne plany i inwestycje rosyjsko-niemieckie. Nie ma w nich miejsca na silne i niezależne państwo, leżące między Odrą a Bugiem. Dlatego, im ściślejszy będzie sojusz naszych sąsiadów, tym słabsza pozycja Polski i bardziej realne zagrożenie naszej suwerenności. Jeśli Kaliningrad - Królewiec ma stać się symbolem odbudowy relacji rosyjsko-niemieckich, wspieranie pomysłu otwarcia granicy wydaje się szaleństwem z punktu widzenia polskich interesów, zaś realizowana z determinacją przez rząd Tuska polityka „usuwania przeszkód stojących na drodze poprawy relacji rosyjsko-niemieckich” jest dla nas zabójcza. Ostatnią przeszkodą na tej drodze może być państwo polskie, a jej usunięciem - wykreślenie Polski z mapy Europy. Aleksander Ścios
Jasnogórscy paulini oburzeni pomysłem władz miasta - Nawet w najtrudniejszych dla Polski czasach nigdy nie były pobierane opłaty od jasnogórskich pielgrzymów - przypomina o. prof. Zachariasz Jabłoński, definitor Generalny Zakonu Paulinów. Autor wielu publikacji i badań dotyczących ruchu pielgrzymkowego do Częstochowy podkreśla, że propozycja nowych SLD-owskich władz miasta dotycząca opodatkowania turystów i pątników przybywających na Jasną Górę nie jest tylko lokalną sprawą, ale ma znacznie szerszy kontekst. Choć plany częstochowskich włodarzy pobierania opłat od każdego jasnogórskiego pielgrzyma są na razie raczej w sferze pragnień, to jednak już wywołały niepokój i odczytywane są jako próba ograniczenia pielgrzymowania, a nie przyciągnięcia turystów do Częstochowy. – Nigdy nie było pobieranej opłaty od pielgrzymów, choć w różnej formie byli oni represjonowani. Koło pomnika cara Aleksandra II zamontowano barierki, które nie pozwalały przejść w szeregach więcej niż ośmiu osobom. Zliczano tych pielgrzymów. Motywowano to też tym, że wichrzycieli, gdyby tam byli, łatwiej byłoby wyłapać. Ale to jest przeszłość. Niedobrze, że musimy to przypominać, że ona nam się kojarzy i widzimy pewne takie analogie – mówi o. Jabłoński.
O. Jabłoński zauważa, że przez dziesięciolecia miasto pomagało Jasnej Górze nie tylko w przyjmowaniu pielgrzymów, ale także w realizowaniu konkretnych inwestycji. Na przykład w okresie międzywojennym podjęło się wyrównania i zagospodarowania placu jasnogórskiego, na którym ustawiono nawet ławki. Paulin dodaje, że teraz, gdy plany władz Częstochowy są na etapie projektów, ważna jest reakcja Kościoła w Polsce. – To nie jest tylko nasza lokalna sytuacja. Uważam, że musi zareagować Kościół w Polsce. Polskę nie ocaliła teologia w czasie zaborów czy komunizmu, ale ocaliła nas pobożność maryjna, która była związana z Jasną Górą - przypomina zakonnik. Paulin zauważa, że w ostatnim czasie tym, którzy „szerzą ateizację i laicyzują społeczeństwo, piesze pielgrzymki stoją ością w gardle”. – Zaczęło się dwa lata temu od materialnych uderzeń w tych, którzy kierują ruchem drogowym na trasie pielgrzymek pieszych. Oni po ukończeniu kursu i zdaniu egzaminu mieli otrzymać dokument ważny tylko przez rok. Tymczasem wiemy, że przepisy drogowe tak bardzo się nie zmieniają, a kierowcy otrzymują prawo jazdy najczęściej na czas nieokreślony – podkreśla o. Jabłoński. Zakonnik dodaje, że w takich wypadkach zawsze podaje się jakieś motywy, szukając usprawiedliwienia dziwnych pomysłów. Zapewnia, że Jasna Góra nigdy nie da się „ustawić na poprawność polityczną”. Definitor Zakonu Paulinów zachęca, by głos w sprawie sprzeciwu wobec opodatkowania pielgrzymów zabrali przedstawiciele dużych grup przybywających na Jasną Górę. – Myślę tu o pielgrzymkach diecezjalnych, maturzystach, a zwłaszcza dużych pieszych grupach, których jest ponad 200. Sadzę, że złożenie jakiegoś protestu byłoby wskazane - mówi o. Jabłoński. Zakonnik dodaje, że „aby zatrzymać pielgrzyma i by miasto miało z tego korzyści, trzeba traktować go jako wyjątkowego gościa, a nie podatnika”. Nowe władze Częstochowy chcą pobierać opłatę od każdego pielgrzyma i turysty odwiedzającego miasto. Mówi się o kwocie 4 zł. Zebrane w ten sposób środki przeznaczałyby m.in. na promocję miasta oraz budowę i naprawę dróg – czytamy w doniesieniach medialnych Prezydent miasta Krzysztof Matyjaszczyk doniesieniom tym nie tylko nie zaprzecza, ale uważa to za dobry pomysł zwiększenia dochodów miasta. Podkreśla też, że „szuka różnych rozwiązań, wstępnie rozważa także opłatę, z której zyski byłyby przeznaczone w części na promocję miasta i klasztoru”. Źródło: KAI
Sensor satelity nie objął Siewiernego? Satelitarne Centrum Operacji Regionalnych (SCOR) w Komorowie, wybudowane za 75 mln zł, korzystające z usług amerykańskiego satelity Ikonos, nie działa na skutek pasywnej postawy akcjonariusza w postaci państwa polskiego. Z obywatelskiej inicjatywy jednego z ekspertów w dziedzinie zastosowań zdjęć satelitarnych wojskowa prokuratura pozyskała od amerykańskiej firmy DigitalGlobe fotografie miejsca katastrofy samolotu Tu-154M. Dane pochodzą z 5 i 12 kwietnia. Jak ustalił “Nasz Dziennik”, jeszcze 10 kwietnia podjęta została próba wykonania zdjęć obszaru Smoleńska przez niemieckiego satelitę, jednak brak możliwości precyzyjnego określenia rejonu katastrofy spowodował, że była ona nieudana. Teoretycznie takie zdjęcia można byłoby bez problemu zdobyć także w Polsce, ale powstałe w 2004 roku w Komorowie Satelitarne Centrum Operacji Regionalnych, przygotowywane do współpracy z wieloma satelitami, praktycznie nie działa. “Nasz Dziennik” dotarł do specjalisty z dziedziny systemów GIS i zastosowań zdjęć satelitarnych, z którego inicjatywy jeszcze w dniu katastrofy samolotu Tu-154M podjęta została próba udokumentowania rejonu wypadku. Na wyraźną prośbę mężczyzny nie ujawniamy jego nazwiska. 10 kwietnia 2010 roku z podawanych w mediach informacji o katastrofie wynikało, że do wypadku doszło około 2 km od Smoleńska. Wiadomo było też, że nad obszarem unosiła się mgła. Ekspert zwrócił się więc do firmy zarządzającej niemieckim satelitą radarowym TerraSar-X, by podjął próbę wykonania zdjęć dość ogólnie wskazanego wówczas obszaru. – Podjęto próbę, ale wykonane zdjęcie nie uchwyciło interesującego śledczych obszaru – powiedział ekspert. Jego zdaniem, nawet gdyby ten satelita uchwycił miejsce katastrofy, to zdjęcie nie byłoby dokładne z uwagi na rozdzielczość, z jaką pracuje satelita (w trybie punktowym to maksymalnie 1 m – obszar widzenia wynosi wówczas 10 x 10 km). O wykonanie zdjęć obszaru lotniska Siewiernyj poproszony został także przedstawiciel firmy DigitalGlobe. Firma ta dysponuje satelitami o najwyższej rozdzielczości zobrazowań. Satelita WorldView-2 posiada rozdzielczość czasową 1,1 dnia dla zobrazowań z rozdzielczością 1 metra, a dla najwyższej rozdzielczości (52 cm) czas ten zwiększa się do 3,7 dnia. Z kolei powtarzalność obserwacji satelity WorldView-1 to maksymalnie 1,7 dnia dla rozdzielczości 1 m, do maksymalnie 5,4 dnia dla rozdzielczości 50 centymetrów. Dokumentacja fotograficzna została wykonana w czasie pierwszego przejścia satelity DigitalGlobe nad miejscem katastrofy. Było to 12 kwietnia. Zdjęcie o rozdzielczości 50 cm pozwala na określenie układu szczątków samolotu, potwierdzenie faktu, że samolot nie był na właściwym kursie i nie leciał na wprost pasa startowego. Wprawdzie dokładność takich fotografii nie jest lepsza niż 50 cm, jednak takie zdjęcia wsparte pomiarami geodezyjnymi w terenie pozwalają na uzyskanie tzw. podpikselowych dokładności i w efekcie na maksymalnie dwukrotne zwiększenie dokładności. Co przedstawiają fotografie, które trafiły do prokuratorskich akt? Obrazy pozyskane od firmy DigitalGlobe zostały opublikowane już 13 kwietnia w internecie. Z informacji przekazywanych mediom przez płk. Ireneusza Szeląga, szefa Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, wynika, że są to zdjęcia satelitarne z 5 i 12 kwietnia “obszaru 40 km kw., dotyczącego ściśle lotniska Siewiernyj pod Smoleńskiem, jak również jego przyległości”. Zdjęcia zostały wykonane w największej rozdzielczości. Wynika z tego, że dane te mogą być materiałem pomocnym m.in. przy ustalaniu zmian, jakie zachodziły na terenie lotniska między 5 a 12 kwietnia – w tym także zakresu zniszczeń dokonanych przez upadający samolot. Śledczy nie potwierdzili, by byli w posiadaniu zdjęć satelitarnych z dnia katastrofy.
Zdjęcia mogły być w Komorowie O fotografie satelitarne byłoby znacznie łatwiej, gdyby nie fakt upadku powstałego w 2004 roku w Komorowie Satelitarnego Centrum Operacji Regionalnych. SCOR powstało w ramach partnerstwa publiczno-prywatnego (zainicjowanego przez spółkę giełdową Techmex SA i państwową Agencję Mienia Wojskowego). Stacja kosztowała 75 mln zł i korzystała z usług amerykańskiego satelity Ikonos (fotografuje powierzchnię Ziemi z rozdzielczością 82 centymetrów) zarządzanego przez GeoEye, choć była przygotowana do odbioru sygnałów pochodzących z wielu satelitów, także tych dopiero projektowanych. SCOR było jedynym w Europie Środkowo-Wschodniej ośrodkiem zarządzania satelitami. Jego powstanie wymagało wielu uzgodnień, m.in. z rządem USA. W ramach projektu spółka przekazała Amerykanom 13,5 mln USD pochodzących z emisji na Giełdzie Papierów Wartościowych. Wiosną 2009 roku Techmex zwiększył do ponad 75 proc. swoje zaangażowanie w SCOR. Jednak spółka nie radziła sobie ze spłatami zadłużeń. Wniosek o ogłoszenie upadłości likwidacyjnej Techmeksu został złożony w sądzie jesienią 2009 roku. W listopadzie 2010 roku orzeczenie stało się prawomocne. W ocenie naszego rozmówcy, SCOR dziś nie działa “na skutek pasywnej postawy akcjonariusza w postaci państwa polskiego”. Z taką oceną zgodził się dr Marek Dietl, członek Rady Nadzorczej Techmex, ekspert Instytutu Sobieskiego. Jak zauważył, SCOR miał m.in. realizować zadania zlecane przez instytucje państwowe, ale w praktyce było ich zbyt mało i to skutkowało klapą projektu.
Marcin Austyn
KOMENTARZ BIBUŁY: To, że komercyjna (podkreślmy: komercyjna) firma DigitalGlobe oficjalnie nie posiada zdjęcia satelitarnego z dnia katastrofy, nie oznacza, że 1) takowych zdjęć naprawdę nie ma posiada, 2) satelity militarne nie dokonały natychmiastowej analizy sytuacji i już wcześniej nie śledziły samego lotu. Gdyby przyjąć, że komercyjna firma nie udostępnia zdjęć – a warto przypomnieć, że różne zdjęcia o wysokiej rozdzielczości może od nich kupić sobie każdy za kilkaset- do kilka tysięcy dolarów sztuka – to jest rzeczą zupełnie nieprawdopodobną aby zdjęć satelitarnych nie posiadały agencje wywiadowcze poprzez rozbudowany system satelitarny. Za nadzór militarnych satelitów (oraz i niektórych tych, które oficjalnie nazywane są np. meteorologicznymi) odpowiada Narodowe Biuro Rozpoznania (National Reconnaissance Office – NRO) — agencja z siedzibą w Chantilly w stanie Virginia, agencja o której świat dowiedział się o jej istnieniu całkiem niedawno, bo dopiero w 32 lata od jej powstania w 1960 roku. Wiemy zatem, że istnieje, lecz do tej pory nie wiadomo tak naprawdę nic o jej budżecie, bowiem nie podlegała on (i w praktyce dalej nie podlega) kontroli Kongresu, a specjaliści szacują, że przekracza on znacznie roczny budżet całej Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (National Security Agency - NSA). Mówienie zatem, że potężn agencja NRO mająca wgląd 24 godziny w każdy zaułek świata, nie posiada zdjęć z newralgicznego miejsca największej katastrofy z udziałem zaprzyjaźnionego głowy państwa i oficerów NATO na terytorium państwa wrogiego (a tak Rosja jest dalej klasyfikowana w terminologii natowskiej), trąci po prostu ignorancją. Albo próbą kamuflażu.
Handel bezpieczeństwem Do jutra PGE przyjmuje ofertę na zakup firmy… strategicznej dla państwa. Eksperci: Wstrzymać sprzedaż! Zygmunt Solorz-Żak, który według raportu z likwidacji WSI miał związki ze służbami specjalnymi PRL, może przejąć jedną z ostatnich polskich firm zapewniającą łączność armii i najważniejszym instytucjom państwowym. Chodzi o Exatel SA – spółkę, która zdaniem ekspertów jest i powinna pozostać strategiczną dla państwa firmą w dziedzinie łączności teleinformatycznej. Właściciel m.in. Cyfrowego Polsatu zamierza kupić w tym roku duże udziały w Polkomtelu SA, operatorze sieci Plus, który wcześniej prawdopodobnie przejmie firmę Exatel SA. Plany zakupu akcji Polkomtela potwierdził nam Tomasz Matwiejczuk, rzecznik Zygmunta Solorza-Żaka. W ten oto sposób dotychczasowy magnat medialny kontrolowałby firmy obsługujące najważniejsze instytucje w państwie. Ich lista jest niezwykle długa. Warto jednak wymienić choćby takich klientów Exatela, jak: MON, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji, Urząd Komisji Nadzoru Finansowego, Narodowy Bank Polski, oraz 1,5 tys. wiodących firm w różnych dziedzinach gospodarki, z Giełdą Papierów Wartościowych, Polskimi Sieciami Elektroenergetycznymi, Polskim Górnictwem Naftowym i Gazownictwem oraz Polską Agencją Prasową na czele. To, że Exatel zapewnia łączność teleinformatyczną polskim służbom specjalnym, jest tajemnicą poliszynela.
Kto przejmie strategiczne sieci? Rzecznik Zygmunta Solorza-Żaka potwierdził doniesienia, że szuka on partnerów do przejęcia Polkomtelu SA. To właśnie ta spółka zakwalifikowała się do drugiego etapu postępowania przetargowego na sprzedaż akcji Exatela i ma największe szanse na przejęcie tej firmy. Rzecz w tym, że udziałowcy samego Polkomtela, czyli przede wszystkim Polska Grupa Energetyczna, PKN Orlen, KGHM i Vodafone już przygotowują się do sprzedaży – w sumie 100 proc. udziałów w spółce. Okazję do przejęcia Polkomtela chce wykorzystać Zygmunt Solorz-Żak, właściciel Cyfrowego Polsatu. Niedawno sprzedał tej firmie Polsat, za co ma otrzymać ok. 3 mld złotych. Analitycy szacują wartość Polkomtela nawet na 11-18,5 mld złotych. Bogdan Szafrański, były dyrektor ds. strategii w spółce Tel-Energo, dziś ekspert ds. finansowych w dziedzinie projektów infrastrukturalnych i teleinformatycznych, tłumaczy, że rozbieżność wynika z wielu elementów, m.in. z oceny, ile w obecnej sytuacji kryzysu można realnie uzyskać za akcje. Jego zdaniem, może to być maksymalnie 17,5 mld złotych. Dlatego Solorz-Żak szuka partnerów zagranicznych do tej transakcji. Część ekspertów nie wierzy, że to on w praktyce mógłby kontrolować Polkomtel, a wraz z nim strategiczne sieci teleinformatyczne Polski po kupieniu przez tę firmę Exatela. Tym bardziej dziwią się oni sugestii wyrażonej ostatnio przez niektóre media, że przejęcie Polkomtela wraz z Exatelem przez Solorza-Żaka miałoby cieszyć się poparciem obecnego rządu oraz że miałby to być sposób na zabezpieczenie przed dostaniem się sieci strategicznych dla kraju w niepowołane ręce.
Bezpieczeństwa się nie sprzedaje - Ta firma ma kluczową dla bezpieczeństwa państwa sieć telekomunikacyjną – podkreśla jej były prezes i wieloletni doradca (także w czasach, gdy funkcjonowała jeszcze pod nazwą Tel-Energo) prof. Jerzy Urbanowicz, znający jak mało kto sieci strategiczne Exatel SA. Przed dwoma laty resort, opierając się na ostro krytykowanej na naszych łamach przez prof. Urbanowicza opinii prezes Urzędu Komunikacji Elektronicznej Anny Streżyńskiej, wykreślił Exatel SA i Polkomtel SA z listy spółek strategicznych dla państwa. Na nasze uwagi prezes UKE odpowiedziała, że “bezpieczeństwo komunikacji najważniejszych instytucji państwowych oparte jest na sieciach resortowych, a bezpieczeństwo innych instytucji i obywateli na 7 tysiącach operatorów, na których nałożono ustawą ścisłe obowiązki związane z retencją danych, procesową i operacyjną kontrolą treści komunikacji, oraz planami reagowania na wypadek szczególnych zagrożeń”. Okazuje się, że – tak jak wówczas ostrzegaliśmy – wykreślenie tych spółek z listy firm o strategicznym znaczeniu dla bezpieczeństwa i obronności państwa było wstępem do sprzedaży obu przedsiębiorstw.
Sieciowe rozbicie, a nie bezpieczeństwo Poseł Antoni Macierewicz stanowisko UKE w tej sprawie kwituje krótko: To absurd! – Teza, że to sieci resortowe gwarantują bezpieczeństwo państwa, może być prawdziwa tylko w rządzie Donalda Tuska, ale nie w Polsce. To oznaczałoby, że nie ma w naszym kraju nikogo, kto odpowiada za bezpieczeństwo państwa całościowo, że cofnęliśmy się do czasów wczesnokomunistycznych, rozczłonkowaliśmy bezpieczeństwo i nikt nie zajmuje się całością, a taki właśnie jest obowiązek premiera – wskazuje. Tłumaczenia władz nie przekonują także ekspertów. – Wskazane byłoby wydzielenie jednej firmy, która będzie kontrolować strategiczną dla bezpieczeństwa kraju sieć teleinformatyczną i obsługiwać łączność najważniejszych instytucji w państwie. Właściciel [czyli Skarb Państwa - przyp. red.] powinien to zrobić. Trudno mi powiedzieć, dlaczego do tej pory tego nie zrobił – podkreśla Bogdan Szafrański. Wtóruje mu były szef MSW i Służby Kontrwywiadu Wojskowego Antoni Macierewicz. – Exatel jest firmą strategiczną dla bezpieczeństwa państwa i nie powinien znaleźć się w rękach prywatnych – podkreśla. Jednak tego, co jest oczywiste dla byłego szefa MSW, nie rozumie obecne Ministerstwo Skarbu Państwa. “Głównym akcjonariuszem w Exatelu jest Polska Grupa Energetyczna i to w gestii Zarządu PGE leży opracowanie strategii sprzedaży z uwzględnieniem wpływu transakcji na obsługę klientów strategicznych oraz bezpieczeństwo przesyłu” – przekonuje MSP w przesłanym nam stanowisku.
Kazus TP SA - Byłoby źle, gdyby sprzedaż Exatela odbyła się w podobny sposób jak sprzedaż Telekomunikacji Polskiej SA – bez klauzuli w umowie o zakazie odsprzedaży spółki bez zgody polskiego rządu, np. Gazpromowi lub Łukoilowi – mówi prof. Jerzy Urbanowicz. Chodzi o umowę sprzedaży 35 proc. udziałów TP SA konsorcjum France Telecom i Kulczyk Holding z 25 lipca 2000 roku. – Umowa ta umożliwiła sprzedaż polskiego monopolisty państwowego TP SA francuskiej firmie państwowej France Telecom w sposób, który uczynił z władz polskich pośmiewisko w Europie i na świecie – podkreśla. Skąd taka opinia? - Polski rząd, zasłaniając się brakiem wiedzy i wykazując się wyjątkowym niechlujstwem, oddał Francji polski system dowodzenia państwem na czas wojny. Istnieje realna obawa, że Francuzi dopuścili do zdekonspirowania tego systemu. Niestety, wiele wskazuje na to, że sprzedaż Exatela może zakończyć się tym samym – mówi prof. Urbanowicz. Wspomina on, że Ministerstwo Skarbu Państwa – wówczas pod rządami Emila Wąsacza (AWS) – dodało do wspomnianej umowy załącznik dotyczący wykonywania obowiązków na rzecz obronności i bezpieczeństwa państwa. Profesor Urbanowicz zaznacza, że załącznik ten w jednym z punktów zobowiązywał TP SA do przekazania państwu polskiemu w zarząd infrastruktury obronnej istotnej dla bezpieczeństwa państwa administrowanej dotychczas przez TP SA. - Na jej budowę, a nie są to jedynie sieci, już w okresie wolnej Polski wydaliśmy dziesiątki milionów złotych – wskazuje ekspert. O jaką infrastrukturę chodziło? – Francuzi mieli nam przekazać infrastrukturę dowodzenia państwem na czas wojny. Przy okazji oddano Francuzom gratis ogólnopolską sieć nadajników radiowych firmy Emitel, podobnej wielkości co stacjonarna sieć należąca do TP SA – mówi prof. Urbanowicz. Ze zobowiązań w załączniku Telekomunikacja Polska się nie wywiązywała i nie ma informacji, aby się to zmieniło w ostatnim czasie. – Na swoje usprawiedliwienie TP SA ma to, że kolejne polskie rządy nie chciały realizować załącznika, starając się wymyślnie ominąć jego kluczowe zapisy, np. jeden z punktów dotyczących bezpieczeństwa państwa – przyznaje prof. Urbanowicz. Jednak TP SA też nie jest bez winy. – Z bezczelnością graniczy domaganie się przez spółkę w Brukseli wykreślenia spółki TP SA z listy polskich spółek strategicznych, kiedy Francuzi administrują strategicznymi sieciami i strategicznymi obiektami państwa polskiego – dodaje. Co na to TP SA? “TP w porozumieniu i w sposób uzgodniony z Ministerstwem Obrony Narodowej realizuje postanowienia wspomnianego załącznika” – oświadczył rzecznik prasowy Grupy TP Wojciech Jabczyński w odpowiedzi na nasze pytanie. Przekonuje jednocześnie, że “TP wypełnia wszystkie swoje prawne obowiązki związane z bezpieczeństwem i obronnością Państwa”. – To dowcip w stylu prezes Streżyńskiej, skoro TP SA nie chce być spółką strategiczną, jednocześnie posiadając strategiczne sieci i obiekty państwa. Do końca 2007 roku. TP SA nie wykonała znaczącego ruchu w kierunku zrealizowania załącznika w całym zakresie – wskazuje. Profesor Urbanowicz zauważa ponadto, że to właśnie w Exatelu – po feralnej sprzedaży TP SA francuskiej firmie – lokowano ważne sieci strategiczne polskiej armii. W związku z tym przed czterema laty Exatel SA został wpisany explicite do strategii informatyzacji resortu obrony narodowej na lata 2008-2011 jako operator dedykowany do obsługi sieci utajnionych armii. Według naszych informacji, sieci Exatela służą m.in. do zapewnienia łączności polskich sił zbrojnych z NATO. I cóż z tego? Obecny rząd nadal ignoruje problem, jak pokazała reakcja MSP. Do momentu publikacji nie udało nam się uzyskać stanowiska ABW ani MON w tej sprawie.
Odpowiedzialność spada na premiera Takie podejście instytucji państwowych krytykuje były szef MSW i SKW. – Ta sprawa powinna wywołać reakcję Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, a przede wszystkim premiera – wskazuje poseł Antoni Macierewicz. Tłumaczy, że od przejęcia tej funkcji w 2007 r. przez Donalda Tuska to on bezpośrednio odpowiada za służby specjalne, ponieważ nie wyznaczył ministra-koordynatora, i jest jedynym urzędnikiem konstytucyjnie odpowiedzialnym za ich funkcjonowanie. - Jeśli Exatel zostanie sprzedany, będzie to oznaczało, że jest to zgodne z jego wolą, a w związku z tym powinien odpowiadać z art. 231 kk, czyli za niedopełnienie swoich obowiązków. To na premierze, jako odpowiedzialnym za funkcjonowanie służb specjalnych, spoczywa obowiązek zablokowania takiej transakcji – podkreśla były szef SKW. Profesor Urbanowicz nie wyobraża sobie realizacji tak olbrzymiego przedsięwzięcia bez wymaganej w podobnych sytuacjach analizy ryzyka. Jako przestrogę przypomina służbom ochrony państwa przypadek TP SA, który nigdy nie powinien się powtórzyć.
Są rozwiązania Eksperci wskazują, że istnieją różne sposoby zabezpieczenia interesów państwa w tej sytuacji. Profesor Jerzy Urbanowicz opowiada się np. za koncepcją lansowaną przez Instytut Strategii Polskiej (ISP), aby skreślić TP SA z listy polskich spółek strategicznych po uprzednim przeniesieniu wszystkich sieci strategicznych do spółki Exatel SA, która powinna pozostać strategiczną spółką państwową, jak było za rządów premiera Jarosława Kaczyńskiego.
ISP wystąpił niedawno do szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego gen. Stanisława Kozieja o wstrzymanie prywatyzacji Exatela. Prezes Instytutu, Tomasz Czaplak, tłumacząc motywy tej decyzji, stwierdził, że: “Państwa całego świata, a w szczególności Unii Europejskiej, wykazują ogromną dbałość o tego typu systemy, uznając je za newralgiczne z punktu widzenia własnego bezpieczeństwa i ich obywateli”. Dodaje, że do tworzenia tego typu systemów infrastruktury krytycznej Polskę obligują także dyrektywy unijne. – Tym bardziej więc niezrozumiała jest decyzja o prywatyzacji Exatela i Polkomtela – podkreśla prezes Czaplak. Z kolei prof. Urbanowicz przypomina, że Exatel SA administruje również na podstawie długoletnich umów sieciami łączności do celów technologicznych i kontrolnych systemu elektroenergetycznego państwa polskiego, a po połączeniu Tel-Energo z Telbankiem również sieciami dla systemu bankowego kraju. Ma już obecnie olbrzymie doświadczenie w kierowaniu strategicznymi sieciami państwowymi. Jego zdaniem, zabezpieczenie łączności najważniejszych instytucji można przeprowadzić stosunkowo łatwo. – Przeniesienie sieci wojskowych jest możliwe w krótkim czasie, gdyż w wielu przypadkach będzie jedynie operacją wirtualną. Zmieni się jedynie zarząd sieci – podkreśla prof. Urbanowicz. – Dysponująca największym dostępem do sieci TP SA skupiłaby się na lepszej obsłudze klienta indywidualnego i informatyzacji terenów wiejskich, z czym ma dzisiaj wielkie problemy – dodaje z przekąsem. Mariusz Bober
Czasy pogardy dla człowieka Już XX wiek był – przynajmniej: od I wojny światowej – okresem pogardy dla człowieka. Jak mawiał śp. Włodzimierz Majakowski (w sensie pochwalnym!!!) : „Jednostka niczym – jednostka zerem”. I nadal żyjemy w czasach kolektywu – na ogół reprezentowanego przez reżymowych urzędników. Każdy znajdzie dziesiątki przykładów zwyczajowej lub instytucjonalnej pogardy dla jednostki – poczynając od np. nakazu ubezpieczenia się. Ale są takie dostrzegane rzadko, albo w ogóle niedostrzegane. Np. ktoś mnie okradnie... W normalnym kraju wnoszę przeciwko niemu oskarżenie o kradzież. Nie w kraju komunistycznym. W kraju komunistycznym mogę się co najwyżej poskarżyć prokuratorowi, który może złodzieja oskarżyć przed sądem – albo może od ścigania odstąpić, np. z uwagi na znikomą szkodliwość społeczną.
To, że dla mnie ta szkodliwość nie jest znikoma – nikogo nie obchodzi. Ja nie mam tu nic do gadania.
Jest rzeczą szokującą, że prywatnie, to można kogoś oskarżać tylko z pięciu paragrafów:
* umyślne lekkie uszkodzenie ciała – art. 157 § 2 k.k.
* nieumyślne lekkie uszkodzenie ciała – art. 157 § 3 k.k.
* zniesławienie – art. 212 § 4 k.k.
* zniewaga – art. 216 § 5 k.k.
* naruszenie nietykalności cielesnej – art. 217 § 3 k.k.
Cała reszta Kodeksu Karnego – to wyłączna domena reżymowej prokuratury!!!
Ale to nie wszystko.
Gdy Pan Prokurator chce kogoś oskarżyć o np. o tę kradzież – to dzwoni na Policję – i ta mu (jeśli potrafi) w try-migà dostarcza dane tego złodzieja. Jeśli natomiast ktoś mnie zniesławi – to JA muszę ustalić, jak on się nazywa (a może to pseudonim?). Co ważniejsze: gdzie mieszka (ba jak nie znam jego adresu, to nie mogę wnieść oskarżenia, bo trzeba je wnieść do sądu właściwego dla miejsca zamieszkania zniesławcy – i sąd musi mu wysłać zawiadomienie o rozprawie – a jak mu wyśle nie mając adresu? Twierdzę, że w ponad połowie przypadków oskarżenie, mimo chęci zniesławionego czy lekko uszkodzonego – nie zostaje wniesione. Prywaciarz – to, jak za komuny, status człowieka II kategorii. Prywaciarz jest niczym, jest zerem. Dopiero Urzędnik – to jest ktoś! W normalnych krajach – np. arabskich – nawet morderstwo jest ścigane prywatnie; królewscy urzędnicy wkraczają tylko wtedy, gdy zamordowany nie miał rodziny lub w podobnych przypadkach. To działa również w drugą stronę. Jeśli zostałem okradziony, a złodziej mnie przeprosił, szkodę wynagrodził - to ja NIE mogę wycofać oskarżenia! Nie mam tu nic do gadania!!! Prokurator oskarża – i koniec. Pamiętam (był to bodaj finał rządów śp. Władysława Gomułki - ksywka w gangu: „tow. Wiesław”) gdy ówczesny reżym zaproponował, by nawet sprawy o gwałt toczyły się z poskarżenia publicznego. Konsekwencją tego jest, że pokrzywdzona, choćby nawet chciała wniosek wycofać i nawet wyszła za gwałciciela za mąż (! - tak, to wcale częste przypadki!) - zrobić tego nie może. Pamiętam, jakie to wzbudziło oburzenie Polaków – a ponieważ w tej sprawie cenzura nie interweniowała, więc można się było przekonać, co ludzie o tym myślą. To była nawała protestów – zwłaszcza ze strony kobiet, które wskutek tego traciłyby wolność wyboru. Pomysł zarzucono. Dziś minęło pół wieku – i dopiero pisząc to dostrzegłem, że przy którejś kolejnej nowelizacji KK po cichu to wprowadzono – i nikogo to nie oburza!! Nawet „kobiece” organizacje siedzą cicho. Mimo, że nie ma cenzury... Za to „kobiety mają parytet”! Dzisiaj prawie nie ma już ludzi. Jest bezkształtna Masa. Motłoch – z którym ONI robią, co chcą. Kiedy uda się nam przywrócić prawa człowieka?
Dwie glossy do komentarzy: {sqrtminus25} napisał: „(...) Zaś sam zwyczaj pisania imion w polskiej wersji uważam za bardzo dobry, kiedyś to było wręcz oczywiste. Np. dzisiaj na Onecie jest artykuł o Marii Skłodowskiej - Curie. Przytoczono tam fragmenty jej pamiętnika pisanego po polsku, gdzie o swoim mężu pisze Piotr. Zapewne jakby pisała po francusku, to było by Pierre. I to jest piękne!” Pewnie, że tak. Dlaczego jednak nie mogę pisać po polsku „chan Czyngiz” zamiast „Czyngiz Chan” - tego już {sqrtminus25} nie wyjaśnia – a szkoda! Bo może ma rację? Natomiast {Jezus} ironizuje: „O tak. Oskarżenie o gwałt niech do sądu składa zgwałcona kobieta, a o zabójstwo najlepiej osobiście denat. Problem nie leży w tym kto składa i w jakiej sytuacji, tylko w tym na ile efektywnie funkcjonuje system prawny/sądowniczy. Co mnie obchodzi czy pocałuję klamkę w sądzie czy w prokuraturze? Od tego będzie mi lepiej? System w Polsce jest chory, ale to nie są te populistycznie atrakcyjne elementy, na które Pan wskazuje palcem” - i nie ma racji. Sąd jest (teoretycznie) od państwa niezależny – a prokurator jest urzędnikiem państwowym. I to, że reżym może nie dopuścić do procesu (choć sąd by zapewne przestępcę skazał) – lub przeciwnie: wszcząć proces, którego bym nie chciał – jest naruszeniem moich praw!
Zupełnie nieprawdopodobne! P. Tomasz Lis, do tej pory lizusowsko popierający Salon, popierający z kolei JE Donalda Tuska, nieoczekiwanie zaatakował tzw. Rząd (za obrabowanie OFE):
( "Za co się państwo bierze, to spieprzy". W TOK FM o OFE - To absolutna kapitulacja, to decyzja bardzo zła. Właśnie płacimy za trwanie tego rządu - mówił Tomasz Lis, redaktor naczelny "Wprost" o zapowiedzianych wczoraj przez premiera zmianach w systemie emerytalnym. - Czym więcej decyzji państwa w sprawie moich pieniędzy, tym gorzej dla mnie - obywatela - stwierdził.
Wczoraj premier Donald Tusk zapowiedział przeprowadzenie zmian w systemie emerytalnym. Otwarte Fundusze Emerytalne będą otrzymywać 2,3 proc. składek zamiast 7,3 proc. Pozostałe 5 proc. trafi na indywidualne konta osobiste zarządzane przez ZUS. - Za trwanie tego rządu, za jego niemoc i zaniechania zaczynają właśnie płacić nasze dzieci i wnuki - skomentował te zapowiedzi w TOK FM redaktor naczelny tygodnika "Wprost" Tomasz Lis. - To absolutna kapitulacja, to decyzja bardzo zła. Mam takie wrażenie, że za co się to państwo bierze, to spieprzy. Za co się biorą obywatele - to w miarę wychodzi. Czym więcej decyzji państwa w sprawie moich pieniędzy, tym gorzej dla mnie - obywatela - dodał. I podkreślił: - Za pieniądze wszystkich słuchaczy przeprowadzono kiedyś wielką kampanię, żeby nas przekonać do reformy emerytalnej i obecnego systemu. I dopiero po kilkunastu latach Tusk zauważył, że tamta decyzja była zła? - Pani Fedak w rozmowie z TOK FM była uczciwa, w drugim zdaniu powiedziała, że OFE stały się elementem długu publicznego. I o nic więcej nie chodzi, o żadną reformę. Trzeba sobie tyłek ratować, bo przez trzy lata nic się nie zrobiło w sprawie finansów publicznych - mówił Lis.- Mam wrażenie podobne, że ta zmiana to łatanina - dodał prof. Wiesław Władyka. - Elementem najważniejszym w tej chwili dla obywatela jest taka pewność niepewności. Jest wrażenie, że wcześniej uprawiano propagandę życzeniową - podkreślił. - Zawsze słyszeliśmy, że emeryt ma coś gwarantowane. A teraz stworzono pewien obraz niepewności. Wydaje mi się, że to tworzy głęboki dyskomfort, nie wnikam nawet w same regulacje - zaznaczył. Z opinią pozostałych komentatorów nie zgodził się Tomasz Wołek. - Oczywiście, że to wszystko to łatanie dziur i ratowanie finansów publicznych. Ale co? Nie ratować tych finansów? Jednak też krytyka nie powinna dotyczyć tylko tego rządu. Na obecną sytuację nakładają się zawalenia, które obciążają konta wszystkich dotychczasowych rządów - zaznaczył publicysta. Tokfm.pl) - co ważniejsze: używając żywcem moich frazesów: „Za co się państwo bierze, to spieprzy"; „Czym więcej decyzji państwa w sprawie moich pieniędzy, tym gorzej dla mnie – obywatela”. Jest kilka wyjaśnień:
1) p. Lis czyta moje blogi – i doznał wreszcie olśnienia.
2) Krewni p. Lisa (lub On sam!), oszczędzający w OFE, poczuli wreszcie zagrożenie
3) Bezpieka kontynuuje atak na p. Tuska. Zablokowała Jego start na prezydenta, próbowała Go zastąpić p. Andrzejem Olechowskim i SD, teraz próbuje p. Joanną Kluzik-Rostkowską i PJN... Poznamy to po tym, że „WPROST” zacznie forować PJN. JKM
W raporcie MAK kapitulanctwo Tuska wyjdzie na jaw Trudno udawać, że nie padnie pytanie, komu na rękę była zagłada ośrodka politycznego odbudowującego siłę Polski i Europy Środkowej, ośrodka, który dążył do upodmiotowienia państw leżących między Rosją a Niemcami Z Antonim Macierewiczem, przewodniczącym Parlamentarnego Zespołu ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy TU-154M z 10 kwietnia 2010 r., rozmawia Anna Ambroziak
Parlamentarny zespół funkcjonuje od lipca. Jak podsumowałby Pan dotychczasowe efekty jego pracy? - Prace zespołu doprowadziły do ujawnienia wielu informacji dotąd skrzętnie ukrywanych przez rząd oraz do ustalenia kluczowych dla wyjaśnienia tej tragedii faktów. Chodzi np. o ustalenie, że to rząd organizował wizytę w Katyniu 10 kwietnia i to Tusk z Putinem zdecydowali o wydzieleniu osobnej wizyty 7 kwietnia, że minister Bogdan Klich wydał generałom polecenie udziału w delegacji, a minister Arabski decydował o przebiegu rozmów z Rosją i przydziale samolotu dla prezydenta Kaczyńskiego, że złamano wszystkie nieomal przepisy bezpieczeństwa wynikające z instrukcji HEAD, że nie podstawiono zapasowego samolotu dla prezydenta, że zlekceważono informację o możliwym zamachu terrorystycznym, a piloci 10 kwietnia otrzymali mniej dokładne karty podejścia niż ci, którzy pilotowali samolot premiera Tuska. Stwierdziliśmy ponad wszelką wątpliwość, że ochronę prezydenta Kaczyńskiego oddano w ręce Rosjan, BOR nie sprawdzało lotniska Siewierny i nikt z ekipy BOR odpowiedzialnej za ochronę wizyty nie oczekiwał na lotnisku. Ustaliliśmy, jak doszło do przyjęcia konwencji z Chicago jako podstawy prawnej i pokazaliśmy szczególną rolę płk. Edmunda Klicha współpracującego blisko z Rosjanami. Ukazaliśmy też kluczową rolę premiera Tuska w tolerowaniu niszczenia przez Rosjan dowodów (wrak, miejsce katastrofy, manipulacja zeznaniami i czarnymi skrzynkami) i w tolerowaniu łamania przez nich konwencji z Chicago. Ujawniliśmy fakt wspólnego posiedzenia prokuratorów polskich i rosyjskich w nocy z 10 na 11 kwietnia, gdzie przyjęto godz. 8/10.40 jako moment katastrofy, postanowiono oddać czarne skrzynki Rosjanom, zgodzono się, że kwestia zamachu nie będzie realnie brana pod uwagę, a badanie przejmie MAK. W zamian prokuratorzy polscy uzyskali możliwość uczestniczenia w czynnościach śledczych, ale prawie zupełnie ich nie wykorzystali. Inny ważny dokument ukrywany przez rząd to porozumienie podpisane przez ministra Jerzego Millera 31 maja br., gdzie m.in. potwierdza całkowitą zgodność kopii czarnych skrzynek przekazanych przez Rosjan Polsce. Tydzień później okazało się, że brak tam 17 sekund. Później zaś wykryto w otrzymanych kopiach tajemnicze szumy utrudniające odczyt. Dużą wagę przywiązujemy do zgromadzonych przez nas ekspertyz: m.in. ujawniających odpowiedzialność ministra Bogdana Klicha za rezygnację z zakupu nowoczesnych, bezpiecznych samolotów czy analizę zdjęć satelitarnych terenu katastrofy, gdzie widać wyraźnie dwie bruzdy o długości ok. 7 m przed miejscem rozrzucenia szczątków samolotu (być może ślady podwozia samolotu przyziemiającego), czy wreszcie analiza ostatnich minut lotu wskazująca, że prawdopodobnie to fałszywe informacje z wieży w Smoleńsku i manipulacje systemem nawigacyjnym lotniska doprowadziły do zniszczenia Tu-154 M wiozącego prezydenta Kaczyńskiego i polską delegację. Główne punkty zwrotne, jakie się dokonały dzięki pracom naszego zespołu, to właśnie zwrócenie uwagi na rolę rządu w skandalicznym przygotowywaniu wizyty, odpowiedzialność premiera Tuska za wybór konwencji z Chicago i tolerowanie niszczenia dowodów przez Rosjan, a wreszcie kluczowe znaczenie fałszywego naprowadzania samolotu przez specjalistów rosyjskich. Oczywiście kwestii szczegółowych o ogromnym znaczeniu należałoby wymienić niepomiernie więcej, a nasze prace w dużym stopniu są możliwe dzięki pomocy rodzin ofiar katastrofy, świadków wywodzących się spośród urzędników i współpracowników prezydenta, poległych ministrów, działaczy, polityków, a wreszcie blogerów i tych nielicznych mediów, które jak "Nasz Dziennik" i "Gazeta Polska" prowadzą z powodzeniem własne dziennikarskie śledztwo. Szczególne podziękowania należą się ekspertom pracującym społecznie. Na przykład gdyby nie jeden z młodych wybitnych prawników, rządowi zapewne udałoby się ukryć, że już 2 grudnia 2010 r. miał obowiązek zwrócić się o udział Europejskiej Agencji Bezpieczeństwa Lotniczego w pracach nad wyjaśnieniem tragedii smoleńskiej.
Będą Państwo poszerzać zespół ekspercki? - W naszym zespole ekspertów olbrzymią rolę odgrywają specjaliści z zagranicy, w tym Gene Poteat i Harvey Kushner z USA oraz Andriej Iłłarionow z Rosji. Będziemy też kontynuowali rozmowy z politykami amerykańskimi rozpoczęte dzięki doświadczeniu minister Fotygi i wysiłkom Pawła Kurtyki i Rafała Dzięciołowskiego. To samo dotyczy Unii Europejskiej; publiczne wysłuchanie w parlamencie UE zorganizowane przez tamtejszych posłów PiS zapewne niedługo doprowadzi do włączenia ekspertów UE do badania tej katastrofy.
W jakich obszarach działa zespół? - Nasze prace przebiegają w trzech obszarach, analizujemy przygotowania do wizyty katyńskiej (Droga do Smoleńska), przebieg katastrofy i wydarzenia po katastrofie (Droga do prawdy). Skupiamy uwagę wokół trzech zasadniczych punktów: wydzielenia z uroczystości katyńskich 10 kwietnia osobnej wizyty Tuska i Putina 7 kwietnia, co miało istotny wpływ na samą katastrofę ze względu na obniżenie standardów bezpieczeństwa wizyty pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Osobnym problemem są kwestie bezpieczeństwa, poczynając od stanu floty samolotów rządowych, przez działania ministra Klicha, po zachowania BOR i służb specjalnych. Po drugie - rola kontrolerów lotów, systemów nawigacyjnych i działania centrali moskiewskiej, która zapewne ostatecznie zdecydowała o fałszywym naprowadzeniu samolotu. Kwestia trzecia to mechanizm podjęcia decyzji o rezygnacji z porozumienia polsko-rosyjskiego z 1993 r. jako podstawy prawnej badania katastrofy i przyjęcia konwencji z Chicago. Odpowiedzialność premiera Tuska nie ulega wątpliwości, ale ważne jest, jak do tego doszło i kto odgrywał tu kluczową rolę. Z jednej strony chodzi o czynniki rosyjskie, z drugiej o rolę np. Bronisława Komorowskiego, który po przejęciu pełnienia obowiązków prezydenta stał się także zwierzchnikiem Sił Zbrojnych, a warto pamiętać, że porozumienie z 1993 r. MON negocjowało, gdy Komorowski pełnił funkcję wiceministra obrony narodowej. Nie unikniemy oczywiście także kwestii ściśle politycznych. Trudno udawać, że nie wiemy, komu na rękę była zagłada ośrodka politycznego odbudowującego siłę Polski i Europy Środkowej, ośrodka, który dążył do upodmiotowienia państw leżących między Rosją a Niemcami. Tragedia smoleńska doprowadziła do zasadniczej zmiany na tym obszarze, jesteśmy znowu świadkami próby narzucenie kondominium rosyjsko-niemieckiego. Nie możemy od tego abstrahować.
Kiedy zespół powstawał, deklarował Pan, że będzie wnioskował o uzyskanie wszystkich wyników prac komisji, której przewodniczy minister Jerzy Miller. Ale do tego chyba daleka droga. - Z przykrością muszę powiedzieć, że pan premier Donald Tusk bardzo szybko zadeklarował, że nie będzie współpracował z zespołem. Również większość jego urzędników odmawia pomocy, w tym informacji i oficjalnej dokumentacji. Są to działania bezprawne i mam nadzieję, że urzędnicy państwowi zreflektują się i przypomną sobie, że mają obowiązek udzielania posłom wszelkich żądanych informacji. Odmawiając ich przekazania, łamią ustawę o prawach i obowiązkach parlamentarzystów. Widać, jak bardzo ci ludzie się boją i chcą uniknąć odpowiedzialności za tę tragedię. Warto zauważyć, że żadna z osób, która była związana z organizacją wizyty prezydenckiej delegacji - a więc premier Donald Tusk, szef kancelarii premiera Tomasz Arabski, szef MON Bogdan Klich, szef MSWiA Jerzy Miller oraz minister Radosław Sikorski - nie była dotąd przesłuchana przez prokuraturę. Nie posiadamy też ustaleń prac komisji pana Millera. Jest to sytuacja o tyle szczególna, że został on mianowany szefem polskiego zespołu badającego okoliczności tej tragedii ze złamaniem prawa, a przy tym jest osobą pozostającą w konflikcie interesów.
To znaczy? - Jako minister spraw wewnętrznych i administracji nadzoruje działanie Biura Ochrony Rządu, które jest jedną z instytucji ponoszących szczególną odpowiedzialność za przygotowanie wizyty z 10 kwietnia. Pan Miller bada sam siebie, co jest absurdalne. Równocześnie w dniu 31 maja Miller podpisał porozumienie z Rosjanami, poświadczając, że otrzymane kopie czarnych skrzynek są tożsame z oryginałami. Szybko okazało się, że to była nieprawda.
W mediach aż wrze od informacji na temat przygotowywanego raportu przez polską komisję... Pojawiają się nawet opinie, niestety kolportują je również niektórzy politycy PiS, że dokument ten będzie alternatywny wobec raportu MAK. - Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego musi sporządzić raport rutynowo jednak nie ma on żadnego waloru międzynarodowego. Nie mamy tu do czynienia z żadnym nowym stanem faktycznym. Opinię publiczną wprowadza się w błąd informacjami, jakoby polski rząd przygotowywał alternatywny raport dotyczący katastrofy smoleńskiej. To nieprawda. Zresztą nie bardzo wiadomo, jakby miała to zrobić, nie dysponując zasadniczymi dowodami, takimi jak: wrak, czarne skrzynki, protokoły sekcji zwłok, instrukcje pracy kontrolerów lotu itd. Pamiętajmy, że rząd Donalda Tuska nigdy nie zakwestionował podstawowej tezy MAK, że wina za tragedię smoleńską leży przede wszystkim po stronie polskiej, tj. po stronie pilotów Tu-154M. To samo podkreślają Jerzy Miller i Edmund Klich, choć rywalizują między sobą o rosyjskie względy. Ci ludzie próbują się teraz ratować przed polską opinią publiczną, świadomi, że wkrótce prawda o kapitulacji Tuska przed Rosją wyjdzie na jaw, gdy zostanie opublikowany raport MAK. Stąd te żałosne oświadczenia. Tusk miał wiele możliwości, by doprowadzić do powstania polskiego raportu: mógł przyjąć porozumienie polsko-rosyjskie z 1993 r., mógł przejąć postępowanie w sprawie wraku, miejsca katastrofy i czarnych skrzynek, czyli tych dowodów, które Rosjanie niszczyli i nimi manipulowali, mógł wreszcie zalecić napisanie alternatywnego raportu do tekstu MAK. Ale nic z tego nie zrobił, choć wielokrotnie o to apelowaliśmy. Uważam zresztą, że dużą odpowiedzialność za to ponoszą parlamentarzyści PO, którzy ślepo wspierali premiera Tuska w takiej postawie, bez krzty godności powtarzając, że trzeba ufać Rosjanom, bo oni najlepiej zbadają tę tragedię.
Prace Pańskiego zespołu także ma zwieńczyć raport. Kiedy powstanie i co będzie zawierał? - Obecnie w zespole działają trzy podzespoły, które zajmują się analizowaniem przygotowań do wizyty w Smoleńsku, samą katastrofą i wreszcie badaniem tego, co działo się po niej. To będzie ujęte w raporcie, który powinien być gotowy latem 2011 roku i wykorzysta istotne materiały przygotowane jeszcze przez zespół działający w maju i w czerwcu pod kierownictwem posła Jarosława Zielińskiego. Nasz raport zostanie oczywiście udostępniony opinii publicznej. Będzie to dokument obiektywny, niepodporządkowany zewnętrznym naciskom.
Ile będzie wart raport Millera? Przecież rząd nie zapewnił sobie dostępu do kluczowych dowodów... - To fakt decydujący o tym, że strona rządowa skazała się na bezradność. Zarówno rząd, jak i prokuratura biernie przyglądali się temu, jak są niszczone podstawowe dowody w sprawie, takie jak wrak samolotu, miejsce katastrofy, czarne skrzynki, zeznania kontrolerów lotu. Chciałbym przypomnieć, że ta kwestia jest normowana przez polski kodeks postępowania karnego, który obliguje prokuraturę do zabezpieczania dowodów, czego nie zrobiła. A rząd pana Tuska biernie się przyglądał, jak Rosjanie niszczą te dowody. A wszystko dlatego, że najpierw prokurator Parulski, a następnie minister Miller oddali je Rosjanom aż do zakończenia postępowania sądowego, co przekracza zasadniczo unormowania wynikające z konwencji z Chicago. To wszytko uniemożliwia rzetelne badanie przyczyn katastrofy przez Państwową Komisję Badania Wypadków Lotniczych. W istocie dzisiaj jedyną drogą jest doprowadzenie do powołania komisji międzynarodowej. Można to zrobić przez odwołanie się do obowiązującego prawa unijnego (Rozporządzenie Parlamentu UE 996/2010), odwołanie się do ICAO lub wsparcie naszych wysiłków powołania takiej komisji przez Kongres USA. Gdyby Tusk naprawdę zmierzał do prawdy, to wciąż może to jeszcze zrobić.
Zespół składał różne wnioski do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, m.in. o udostępnienie danych z rejestratora szybkiego dostępu... - Jeśli chodzi o rejestrator szybkiego dostępu jest on o tyle ważny, że zapisuje pracę wszystkich mechanizmów samolotu, sytuując je w czasie i w przestrzeni. A zapis ten jest dostępny najdalej w ciągu kilku godzin po jego wyjęciu z samolotu. Do dziś prokuratura zapewnia nas, że ta skrzynka dotąd nie została odczytana. Przez dziewięć miesięcy nie odczytano zapisu, który rutynowo jest odczytywany w dwie godziny. To absurd.
Jakie mają Państwo plany na przyszły rok? - Zespół wysłuchał już ponad dwadzieścia osób. Przed nami jeszcze co najmniej drugie tyle wysłuchań. Wiele z nich miało zasadnicze znaczenie w naszych ustaleniach. Przypomnę tylko niesłychanie istotne informacje przekazane przez rodziny poległych, ujawniające, jak naprawdę wyglądała praca polskich patomorfologów, prokuratury, a przede wszystkim pani minister Kopacz i pana ministra Arabskiego. Wielką wagę miało wysłuchanie ministra Jacka Kotasa pokazujące kulisy walki ministra Szczygły o bezpieczną flotę dla rządu. Relacje ministrów Andrzeja Dudy i Jacka Sasina pokazały w zupełnie nowym świetle to, co działo się na lotnisku Siewiernyj po katastrofie, a także to, co działo się wówczas w Warszawie. Minister Duda mówił o realizowanym zamachu stanu. Trzeba o tym pamiętać, oceniając ówczesną sytuację. Chcemy więc ustalić odpowiedzialność prawną takich ludzi, jak: premier Donald Tusk, Tomasz Arabski, Bogdan Klich, Jerzy Miller, Radosław Sikorski. Odpowiedzialność moralna i polityczna jest oczywista. Ale przecież podejmowali oni decyzje, które miały zasadniczy wpływ na przebieg wypadków. Dlatego ustalenie zakresu odpowiedzialności karnej, jaka na nich spoczywa, będzie w najbliższym czasie jednym z głównych zadań naszego zespołu. Dziękuję za rozmowę.
Zbrodnia która rodzi zbrodnie! ,,W czasach powszechnego kłamstwa, głoszenie prawdy, jest prawdziwie rewolucyjnym aktem” (George Orwell) Elita prowadzi wojnę z ludźmi, tak działa nowoczesna propaganda w ,,nowoczesnym państwie”. Świadoma i inteligentna manipulacja zwyczajami i opiniami mas, jest ważnym elementem ,,demokratycznego społeczeństwa”. Jesteśmy wszyscy manipulowani by zniewalać samych siebie. Jesteśmy wszyscy oszukiwani, żeby wierzyć, że ,,nasz rząd” jest kochającym nas opiekunem, a nie naszym największym pasożytem. Każde pokolenie ma swoją wojnę, każde pokolenie doświadcza zdrady, zbrodni, oszustwa, perfidnych oszczerstw oraz nie spełnionych obietnic. To wszystko spotkało pokolenie naszych ojców, tego doświadczamy i my, pokolenie powojenne, pokolenie solidarnościowe. Jako były działacz pierwszej Solidarności, później internowany w stanie wojennym, mam prawo i moralny obowiązek o tym mówić, o tym pisać i przypominać - gdyż Polska, Solidarność i ja zostaliśmy zdradzeni, zostaliśmy oszukani.
Zbrodnia która rodzi zbrodnie. Największą zbrodnią w powojennej Polsce XX wieku to ogromny przekręt TW Bolka [Wałęsy] przy okrągłym stole [1989], zdrada i rozbicie NSZZ S oraz jego statutu, zgoda na powrót Tych, którzy przez lata gnębili Polskę i Polaków. Kluczem do zdrady Polski przez Wałęsę był paraliżujący strach przed ujawnieniem jego agenturalnej działalności i współpracy z komunistyczną bezpieką. Największą zbrodnią XXI wieku u schyłku jego pierwszej dekady jest oczywiście mord na prezydencie RP L. Kaczyńskim, jego małżonki oraz 94 osobach towarzyszących, pod Smoleńskiem, dnia 10 kwietnia 2010 roku. Nieustanna krytyka, ubliżanie oraz opluwanie prezydenta RP przez Tuska, Komorowskiego, Palikota, Niesiołowskiego i innych członków PO, zniszczyła instytucje państwa i doprowadziła do zbrodni. Poseł PiS paweł Kowal powiedział w radiowych ,,sygnałach dnia, [sierpień 2008]” , że ma wiarygodne informacje o dokumencie, w krórym PO zakładała usunięcie prezydenta z urzędu. Na raport przeprowadzenia impeachmentu powoływał się również w wywiadzie radiowym śp. L.Kaczyński. Powiedział, że przygotowywał go obecny minister finansów Jacek Rostowski.
NATO ogranicza środki, stajemy się bezwartościowym partnerem, Polska skręca w lewo całując się z Putinem. Symbolem pojednania staje się zapraszanie agenta WSI Jaruzelskiego na radę BBN.
http://www.youtube.com/watch?v=HzIgY1xyXDI&am...
Rosną koszty pracy, koszty produkcji, nie ma reform gospodarczych, brak reformy finansów publicznych, brak reformy KRUS, podwyżka podatku VAT, nie przeciwdziała się wzrostowi cen, nie ma reformy służby zdrowia, karygodne jest anulowanie projektów wykorzystania funduszy na budowę autostrad i dróg, których już wiadomo, że nie będzie.
Niskie płace, Polskę zalewa fala bezrobocia, ogromna biurokracja, atak na fundusze emerytalne, oraz miliony rodaków którzy wyjadą za granicę i ostatni zgasi światło. Obietnice cudownych powrotów do k[raju] oraz pozostawienie wieku emerytalnego w spokoju jak obiecał Komorowski to kolejne cuda Tych, którym żyje się lepiej. Rośnie z godziny na godzinę dług, który osiągnął już prawie 800 mld zł i zbliża się do poziomu, którego przekroczenie będzie skutkować drastycznymi cięciami w budżetach na kolejne lata. Urząd prezydenta należy jak najszybciej zlikwidować a do pałacu wpuścić bezdomnych. Zlikwidować należy także Senat zgodnie z obietnicą Słoneczka Peru. Polska ginie, zamienia się w Grecję.
Zbrodnia która rodzi zbrodnię. Zabójstwo Eugeniusza Wróbla, jednego z najlepszych w Polsce specjalistów z zakresu komputerowych systemów sterowania lotem samolotów, z publikacją przez MAK raportu na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej, może mieć związek z mordem smoleńskim. Ostatnia sprawa, sprawa Jana Grossa, która ostatnio staje się głośna
Polacy okradali zabitych Żydów Krakowskie wydawnictwo Znak zapowiedziało premierę ,,nowego dzieła” J. T.Grossa, – opowieść o Polakach dorabiających się na zamordowanych Żydach, czyli, hien cmentarnych rozkopujących pole śmierci w Treblince Żeby zrozumieć sytuację w Polsce, należy zapoznać się z tymi faktami, a wtedy wszystko jest jasne Prawdziwe nazwiska osób w Polsce
http://prawdaxlxpl.wordpress.com/2010/09/07/prawdziwe-nazwiska-elity-polskiej/
Jest październik 2010 roku kiedy: Owadia Josef, czołowy izraelski rabin, będący przy okazji szefem partii wchodzącej w skład koalicji rządzącej, w prostych słowach objaśnił, po co przychodzą na świat nie-Żydzi ,, Goje rodzą się tylko po to, by nam służyć. Bez tego nie mieliby po co istnieć na tym świecie. Po co goje są tak naprawdę potrzebni? Będą pracować, będą orać, będą zbierać plony. My zaś będziemy tylko siedzieć i jeść jak panowie” .A goje będą harować jak te osły: prezentuje dzisiejsza "Rzeczpospolita". Powiedział tylko głośno to, co wszyscy żydzi skrywają w duchu-prawda? I dziwi teraz kogos tzw antysemityzm? A teraz fragment przemówienia dawnego przywódcy Izraela: "Nasza rasa jest Rasą Panów. Jesteśmy świętymi bogami na tej planecie. Różnimy się od niższych ras tak, jak one od insektów. Faktycznie, porównując do naszej rasy, inne rasy to bestie i zwierzęta, bydło w najlepszym wypadku. Inne rasy są uważane za ludzkie odchody. Naszym przeznaczeniem jest sprawowanie władzy nad niższymi rasami. Nasze ziemskie królestwo będzie rządzone przez naszego przywódcę za pomocą żelaznej pięści. Masy będą lizać nasze stopy i służyć nam jako nasi niewolnicy." - Menachem Begin, premier Izraela, laureat Pokojowej Nagrody Nobla A teraz powiedzcie mi że mam ich kochać? Może to czas wypędzić pasożytów z Europy? Filmy które każdy powinien obejrzeć i przemyśleć w spokoju:
http://video.google.com/videoplay?docid=-5739...
http://video.google.com/videoplay?docid=-1887...
http://www.youtube.com/watch?v=4J2O2NeijR4
http://video.google.com/videoplay?docid=33094...
Wielu Polaków oddało życie, chroniąc żydowskie pejsate nacje ! A teraz na Polskę i Polaków plują, i nienależne miliardy ,,biedny Izrael” od ,, bogatej Polski”,, wyłudzają !! Grzegorz Michalski
Komorowski wystartował w nowy rok
1. Wydawało się, że okres Świąt Bożego Narodzenia i Nowego Roku powinien skłaniać do refleksji i empatii ale okazuje się, że Prezydent Bronisław Komorowski temu nastrojowi nie uległ. Pod koniec roku udzielił on wywiadu TVP Info, który został wyemitowany w dniu 1 stycznia. Jednym z głównych stwierdzeń jakie w nim padło dotyczyło przyczyn katastrofy smoleńskiej. „Jestem osobiście przekonany, że w jednym i drugim dokumencie (raporcie rosyjskim i raporcie polskim), nikt nie zakwestionuje tego, że główną przyczyną katastrofy była próba lądowania, podjęta w warunkach pogodowych, które do tego się absolutnie nie nadawały”- powiedział Prezydent Komorowski.
2. Nie wiem czy Pan Prezydent zna treść raportu przygotowanego przez rosyjski MAK ale takie jego stanowcze stwierdzenie dotyczące głównej przyczyny katastrofy jest co najmniej zastanawiające. Komorowski chyba pamiętał zdecydowaną negatywną reakcją Premiera Tuska na ten raport. Reakcja ta wyraźnie wskazuje, że Rosjanie bez skrupułów przerzucili całą odpowiedzialność za katastrofę na stronę polską. Zdaje się, że tą odpowiedzialnością musiał zostać obarczony także polski rząd stąd tak zdecydowane stanowisko Tuska, że w takiej wersji raportu nie można przyjąć .No i te150 stron uwag, które do raportu przedstawiliśmy, pokazuje, że jego związki z prawdą muszą być raczej wątłe. Ale ostra reakcja na to strony rosyjskiej wypowiedziana ustami Prezydenta Miedwiediewa „że ma nadzieję, że polskim politykom wystarczy rozumu i woli aby przyjąć wnioski MAK bez jakichkolwiek zbytecznych komentarzy politycznych, pokazuje że Premier Tusk jest przywoływany do porządku. Premier Tusk zareagował na to sugestiami umiędzynarodowienia badania przyczyn katastrofy smoleńskiej, choć wcześniejsze działania PiS w tej sprawie były przez niego dezawuowane, a nawet oskarżano tą partię o działanie w tej sprawie na szkodę naszego kraju. Czyżby mimo tych wypowiedzi Premiera Tuska, Prezydent Komorowski wyszedł naprzeciw oczekiwaniom tak jasno wyłożonym przez swojego moskiewskiego odpowiednika? Zwłaszcza, że pod koniec stycznia spotka się z nim na szczycie gospodarczym w szwajcarskim Davos i zapewne nie chce stracić okazji do miłej pogawędki. A ,że ma to być rozmowa toczona w miłej atmosferze świadczy kolejne stwierdzenie Komorowskiego o tym, że podczas spotkania z Miedwiediewem nie będzie poruszał sprawy zawartości raportów dotyczących przyczyn katastrofy smoleńskiej.
3. W tym wywiadzie zresztą padło kilka innych stwierdzeń Komorowskiego, które mogły tylko zdziwić w ustach Prezydenta, który wygrał wybory zarządzone po tragicznej śmierci swego poprzednika. Brak elementarnego szacunku dla dokonań ś. p. Lecha Kaczyńskiego, którego prezydentura nawet przez takich tuzów europejskiej polityki jak Prezydent Francji Nicolas Sarkozy czy Kanclerz Niemiec Angela Merkel była oceniona jako roztropna i stabilna, świadczy o małości lokatora Belwederu. Raziło także niezrozumienie znaczenia aktywności ś. p. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego wobec krajów za naszą wschodnia granicą powstałych po rozpadzie Związku Radzieckiego zarówno tych ,które razem z nami znalazły się w NATO i UE jak i tymi ,które ciągle tylko ciążą do struktur europejskich.
4. Prezydent Komorowski wystartował więc w nowy rok jak człowiek działający z niskich pobudek ale przede wszystkim w taki sposób jakby nie rozumiał naszych najważniejszych narodowych interesów. Źle to wróży tej prezydenturze, a w związku z tym nie najlepiej wróży to naszemu krajowi co jest szczególnie groźne w sytuacji coraz większej hegemonii Niemiec i Francji w UE i jednoczesnym odbudowywaniu swoich stref wpływów przez Rosję.
Zbigniew Kuźmiuk
Oszwabić emeryta! Gdy państwo bankrutuje, zawsze próbuje obrabować najsłabszych. A kto nie weźmie kilofa, czy choćby klucza francuskiego, w rękę i nie pójdzie pod Sejm? Emeryci! ZUS, jak wiadomo, nie ma już żadnych pieniędzy - tylko same długi. Parę lat temu usiłowano uratować część pieniędzy emerytów, tworząc OFE. Firmy zarządzające OFE brały za to spore sumy - ale, myślano: przynajmniej część pieniędzy ocaleje. Obecnie "Rząd" chce zabrać OFE większość pieniędzy i dać je do ZUS. Na zatracenie. Bo ZUS, co przepowiadałem już ponad 40 lat temu - bankrutuje.
Przypomnę tu, czym jest emerytura. Są trzy koncepcje. Pierwsza, socjalistyczna. "Składka emerytalna" to po prostu podatek. "Emerytura" - to "świadczenie socjalne". Władzuchna może nam je podwyższyć, obniżyć albo i zabrać w ogóle. Co zrobiła, w charakterze eksperymentu, z emeryturami b. pracowników służb specjalnych. Wysokość emerytury może - ale nie musi - mieć związek z zarobkami i składką. Druga, liberalna. "Składka emerytalna" - to wykupienie biletu na loterię. W krajach socjalistycznych: pod przymusem - w innych: dobrowolnie. Kupuję ten bilet na raty - i jeśli nie dożyłem 65. (dla kobiet: 60. roku) - to przegrałem. Jeśli dożyłem - na raty odbieram wygraną (z pieniędzy nie tylko moich, ale i tych, co zmarli wcześniej!). Trzecia, konserwatywna. "Emerytura" - to odłożona część moich zarobków. Wpłacam składki - a po dojściu do wieku emerytalnego odbieram je w formie emerytury. Jestem właścicielem wpłaconych pieniędzy. Jeśli zmarłem wcześniej - spadkobiercy powinni je otrzymać z powrotem. To tak, jakbym sam oszczędzał w banku - tylko nie wolno mi tych pieniędzy podjąć, bym na starość, przepiwszy je, nie żebrał. Problem polega na tym, że III Rzeczpospolita nie może się zdecydować, czym właściwie emerytura jest. Wyroki Trybunału Konstytucyjnego są sprzeczne z tym, co mówi "Rząd", a wszystko jest sprzeczne z tym, co uchwala Senat i Sejm!!! A następny Sejm i następny "Rząd" mają jeszcze inne pomysły! Jest oczywiste, że obecna koalicja PO- -PSL chce emerytów obrabować. A huczek się zrobił z powodu ostatniej ustawy. Otóż od lutego 2009 znów obowiązywała koncepcja konserwatywno-liberalna: jak dożyłem 65. roku życia - emerytura mi się należy, jak psu kość. Czy jestem w kraju, czy wyjechałem za granicę; czy pracuję, czy zbijam bąki; czy jestem biedny, czy bogaty. Płaciłem składkę? To na moje konto ma wpłynąć to, co mi się należy. Emerytura. Chleb zasłużonych. Jest to rozwiązanie słuszne. Nie minął jednak rok, a Senat i Sejm uchwaliły - a Pan Prezydent podpisał - ustawę, że jeśli emeryt nadal pracuje w swoim zakładzie - to przestanie otrzymywać emeryturę!!! Albo: niech pracuje za darmo. I niech sam sobie wybierze, co dla niego lepsze!!! Czyli - wracamy do koncepcji socjalistycznej: "Rząd" może nam dać emeryturę - a może zabrać. Pan Prezydent to podpisał... Po czym połapał się, że podpisał głupotę - i zapowiedział, że sam zgłosi poprawkę do uchwalonej już ustawy. Ja już pisałem: JE Bronisław Komorowski to wspaniały, miły człowiek. Ale nie na trudne czasy. On chce każdemu nieba przychylić. Jednak w trudnych czasach trzeba podejmować trudne decyzje - a nie podpisywać każdemu wszystko, by wszystkich zadowolić. Za chwilę z emeryturami stanie się to, co z pociągami po zmianie rozkładu jazdy i spadnięciu pięciu centymetrów śniegu: nikt nie będzie wiedział, komu się co należy - i za co. Niech się III RP wreszcie zdecyduje: CZYM JEST EMERYTURA!?!! Dawanym z łaski świadczeniem? Wygraną na loterii życia? Zwrotem odbieranej przez całe życie części zarobków? I potem niech postępuje już konsekwentnie. JKM
Nauka Łatwiej manipulować lewicowcami niż konserwatystami Rzeczpospolita „Liberałów i konserwatystów różnią nie tylko poglądy, ale również biologia – przekonują amerykańscy naukowcy „…”Po zakończeniu eksperymentu studentów poproszono o wypełnienie formularza zawierającego pytania o stosunek do aborcji, małżeństw gejowskich itp. oraz o podanie, czy uważają się za liberałów czy za konserwatystów. Okazało się, że liberałowie spoglądali w kierunku wskazanym im przez komputerowe „oczy”, mimo że mniej więcej w połowie z 240 prób wprowadzały ich one w błąd (na przykład spoglądając w prawą stronę, podczas gdy cel pojawiał się po lewej). Osoby, które uległy tej mylącej wskazówce, potrzebowały nieco więcej czasu na odnalezienie pożądanego obiektu, bo ich uwaga skupiała się na niewłaściwej części ekranu. Konserwatyści byli zaś niemal całkowicie uodpornieni na sygnały wysyłane oczami przez twarz w komputerze. Zdaniem amerykańskich naukowców badanie pokazało, że konserwatyści są mniej skłonni do poddawania się wpływom innych od osób o lewicowych poglądach. Mają skłonności do wspierania indywidualizmu. Liberałowie są zaś z kolei często bardziej skłonni do empatii i podatni na wpływy innych ludzi.”… (źródło) Mój komentarz Badania przeprowadzono w USA. Pojęcie liberał w USA , a liberał w Europie różni się znacznie . W USA opcje przynależne Partii Demokratycznej a to cos w rodzaju naszej lewicującej obyczajowo i społecznie Platformy czy SLD. Dużo wcześniej przeprowadzono interesujące badania w Francji . Okazało się że orientacja polityczna jest w dużym stopniu dziedziczna. Niezależni od pozycji społecznej, materialnej oraz miejsca zamieszkania ludzie głosowali podobnie. Jedyna cecha wspólną były więzi krwi. Wynik tych wbrew pozorom doniosłych badań i ich wpływ na politykę gospodarkę, rozwój narodów i społeczeństw jest ogromny. Weźmy takie cechy jak podatność na manipulację,. Jeśli społeczeństwo wyniku procesów historycznych i prowadzeniu społecznej eugeniki poprzez na przykład eliminację osób przeciwstawiających się reżymowi i jego ideologii to można się spodziewać ,że dzięki całkowitemu polu genetycznemu społeczeństwa będzie ona podatne bardziej niż inne na manipulacje, czyli na przykład oszustwa wyborcze polegające na wierze w obietnice wyborcze bez pokrycia . USA dzięki promowaniu społecznemu osób niezależnych wykreowały najsilniejszą demokrację . Czy społeczeństwo bardziej konserwatywne będzie miało lepszą naukę , gospodarkę, będzie silniejsze od lewicowego ? Czy społeczeństwo konserwatywne będzie społeczeństwem wolniejszym , mającym więcej swobód i przywilejów obywatelskich od społeczeństwa lewicowego. Czy my jako społeczeństwo, które głosowało , oddało władzę na SLD, Platformę, Tuska i Komorowskiego jest w swej istocie społeczeństwem lewicowym , czy konserwatywnym . I czy upadek cywilizacyjny nauki jak go nazwał Jan Rokita to skutek naszej warunkującej lewicowość czy konserwatywność puli genetycznej Marek Mojsiewicz
Orban gra o wszystko Premier Węgier Viktor Orban uważa, że ma prawo wyciągnąć wnioski z wyborczej wygranej swojej partii i posiadania większości w parlamencie. Chce zmienić Węgry, kierując się ideałami konserwatywnymi. Lider Fideszu zapowiada, że jego kraj dostanie nową konstytucję, w której znajdą się zapisy o szacunku dla chrześcijańskiego dziedzictwa kraju i zostanie podkreślona wartość ludzkiego życia. Wcześniej Orban patronował nowej, kontrowersyjnej ustawie medialnej, która według opozycji oraz wielu dziennikarzy, nawet sprzyjających Fideszowi, zagraża wolności słowa. Ale już w opinii prawicy przełamuje ona jedynie dominację lewicy w mediach, trzymając się wszystkich unijnych standardów. Podobne działania podejmuje socjalistyczny premier Hiszpanii Jose Luis Zapatero, który uważa, że mocna legitymacja wyborców daje mu prawo do przeprowadzenia obyczajowej rewolucji. Zapateryzm jednak Europa uznaje za wewnętrzną sprawę Hiszpanii, ale już konserwatywna rewolucja Orbana wprowadza zachodnią lewicę w stan drżenia. Wielkie dzienniki europejskie publikują emocjonalne reportaże, które przedstawiają Węgry jako kraj u progu faszyzacji. Budapesztowi już grozi się sankcjami. Z polskiej perspektywy postępowanie Orbana wygląda znajomo – przypomina nieco Jarosława Kaczyńskiego z jego projektem IV RP. A i chór krytyków jest tak samo wybiórczy w swoim oburzeniu. Jakoś nie było go słychać, gdy kolejne ekipy węgierskich postkomunistów zawłaszczały tamtejsze media. Podobnie jak zachodnich intelektualistów nie martwiło zwasalizowanie przez SLD polskich mediów publicznych za prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego. Jakie stąd płyną wnioski? Czy politycy prawicy mają jedynie administrować, nie wchodząc w spory światopoglądowe i nie naruszając przewagi lewicy w biznesie i mediach? Oczywiście nie. Viktor Orban powinien jednak pamiętać, że – choć to niesprawiedliwe – prawicy Europa uważniej patrzy na ręce. Wyznawanie zasady „teraz albo nigdy” rzadko kończy się sukcesem. Czy Orban wyciągnął wnioski z doświadczeń IV RP? Semka
To jednak był aksamit, a nie atłas. Moje opowiadanie „sylwestrowe” (poprzedni wpis na blogu) pojawiło się na kilku stronach internetowych. Jeden z komentujących łagodnie wytknął mi, że czeską zmianę ustroju nazwano „aksamitną”, a nie „atłasową rewolucją”. Rzeczywiście, pamięć mnie zawiodła. Chodziło o tkaninę inną niż atłas, ale przyznajmy też miłą w dotyku. Poważniejszy zarzut zgłosił prof. Jerzy Przystawa („salon24”). Nie kwestionując moich przypadków więziennych wziął w obronę pensjonariuszy obozu w Jaworzu. Napisał: „Z tych relacji wynika jedynie to, że w więzieniach Jaruzelskiego były warunki bardzo różne. A dlaczego różne, kto o tym decydował itd. itp., to jest zadanie dla historyków stanu wojennego.” Profesor siedział w Nysie, gdzie - jak mówi - nikogo nie pobito i byli nawet tacy, co doktoraty w celach pisali. Regułą więc było traktowanie zamkniętych łagodnie. To przypomina anegdotę o dobroci Lenina. Komsomolca, który coś zbroił, dyktator walnął po głowie. A gdzie tu dobroć Włodzimierza Ilicza? No przecież Lenin mógł go zabić, a tylko uderzył! Pozbawianie ludzi wolności w stanie wojennym było objawem takiej dobroci. Chcąc oceniać represje władz PRL w czasach schyłkowych reżimu musimy zastanowić się czym był wówczas opór. System polityczny rozpadał się, chwiała się potęga sowiecka i przed ludźmi władzy stawało pytanie, czy nie trzeba będzie ponieść odpowiedzialności za popełnione zbrodnie. Po strajkach sierpniowych 1980 r. i powstaniu „Solidarności” reżim wyraźnie zakreślił granice ustępstw. Można, uznając „kierowniczą rolę partii” reformować i naprawiać gospodarkę PRL, ale nie wolno domagać się dla Polski niepodległości. Zamknięcie nas (kierownictwa KPN) w więzieniu w czasie „karnawału Solidarności” wskazywało, co spotka nieposłusznych. Jednak w wielomilionowym ruchu idea niepodległościowa zyskiwała zwolenników. Władze PRL zdawał sobie sprawę, że trzeba znaleźć jakichś sojuszników w społeczeństwie, aby uniknąć najgorszego. Wtedy po komuszej stronie zaczęły pojawiać się opinie, że nie każdy oponent musi być wrogiem. Analitycy reżimowi bez wątpienia czytali książkę Adama Michnika „Kościół, lewica, dialog” w której autor ogłosił, że głównym wrogiem „lewicy laickiej” jest „polski nacjonalizm”. W ośrodkach władzy z czasem pojawił się pomysł wykreowania „opozycji konstruktywnej”, z którą będzie można rozmawiać „jak Polak z Polakiem”, aby zapewnić sobie bezpieczne lądowanie. Zaczęło się zacieranie dawnego zasadniczego podziału na polską lewicę niepodległościową (PPS) i agenturalną, komunistyczną (KPP-PPR-PZPR). Jednocześnie przypisywano środowiskom niepodległościowym faszyzm, nacjonalizm, antysemityzm, ciągoty autorytarne. Mimo to KPN, zyskiwała na znaczeniu (np. legitymacje konfederackie miało 12% delegatów na pierwszy zjazd „Solidarności”). Wydaje się, że obok wielu przyczyn podjęcia decyzji o stanie wojennym była też chęć odwrócenie niekorzystnego dla władzy trendu. Represje stanu wojennego nie mogły jednak być zastosowane, tylko wobec wrogów reżimu PRL. Pozostawienie w spokoju przew. Wałęsy i jego doradców skompromitowałoby ich i uczyniło nieużytecznymi w sterowaniu nastrojami społecznym. Dlatego 13 grudnia 1981 r. zamykano wszystkich, traktując możliwie łagodnie, „aksamitnie” i „atłasowo”, przyszłych partnerów i surowo, „zgodnie z prawem stanu wojennego”, zdeklarowanych wrogów reżimu. To zdaje się powodowało, że w więzieniach Jaruzelskiego były warunki bardzo różne. Kiedy trafiłem do Barczewa zastanawialiśmy się z Tadeuszem co sprawiło, że wywieziono nas z Rakowieckiej. Byli tu „skazani”: Edmund Bałuka, działacz związkowy jeszcze z grudnia 1970 r. (5 lat), Piotr Bednarz zastępca przew. regionu Dolny Śląsk (4 lata), Władysław Frasyniuk przew. regionu Dolny Śląsk (6 lat), Patrycjusz Kosmowski przew. regionu Podbeskidzie (6 lat), Jerzy Kropiwnicki zastępca przew. regionu Ziemia Łódzka (6 lat), Leszek Moczulski KPN (7 lat), Andrzej Słowik przew. regionu Ziemia Łódzka (6 lat). Tadeusz Stański KPN (5 lat), Romuald Szeremietiew KPN (5 lat). Dlaczego zgromadzono taką grupę w dalekim od stolicy miejscu? Późną jesienią 1983 r. dotarła za pośrednictwem mojego obrońcy i przyjaciela śp. Jerzego Woźniaka wiadomość, że czerwony rozpoczął poufne rozmowy z wyselekcjonowaną grupą działaczy i doradców „Solidarności” siedzących na Rakowieckiej. W tych kontaktach mieli uczestniczyć przedstawiciele Kościoła, a jakieś rozmowy toczyły się w rządowym pałacyku w Otwocku. To było kiepskie miejsce. W czasach saskich w tym pałacyku spotkali się król August II Mocny, który zlikwidował wojsko Rzeczpospolitej (służyli w nim starcy, brakowało broni i koni - na pułk jazdy przypadał 1 koń!) z carem Piotrem I budującym imperialną potęgę Rosji. Obaj monarchowie snuli wtedy plany rozbioru Polski. Stański zauważył, że teraz w Otwocku też mogą omawiać coś równie paskudnego. Sądził, że wywiezienie nas do Barczewa było elementem przygotowań do tych rozmów. Obecność na Rakowieckiej „barczewskiej grupy” mogło przeszkadzać. Rozważaliśmy, co możemy w związku z tym zrobić. Doszliśmy do przekonania, że trzeba wykorzystać protest, który podejmiemy w związku z zaostrzeniem reżimu więziennego. Jurek Kropiwnicki i Andrzej Słowik podjęli bezterminową głodówkę. Była to bierna formą oporu. Moczulski znając nasze obiekcje w sprawie głodowania zaproponował głodówkę „rotacyjną” – kolejnego dnia miała głodować kolejna cela. Był to protest na niby. Uznaliśmy, że należy podjąć opór czynny, głośny na zewnątrz, aby zepsuć klimat sprzyjający otwockim spotkaniom.
Więzienie jest miejscem, gdzie panuje cisza. Hałas burzy panujący porządek. Postanowiliśmy więc hałasować o różnych porach dnia i nocy. Zostałem przywódcą buntu i ja miałem dawać sygnały do rozpoczynania akcji. Zdawaliśmy sobie sprawę, że władze więzienia zastosują ostre represje. Poinformowaliśmy o tym planie Kosmowskiego. Bez zastrzeżeń zgodził się uczestniczyć w akcji. Namówiliśmy Frasyniuka, nie wspominając mu o głębszych powodach naszego protestu. Nie udało się porozumieć z Bednarzem, który był w głębokiej depresji. Dopiero później dowiedziałem się, że Piotrowi podawano leki psychotropowe. Przedstawiliśmy koncepcję Moczulskiemu. Nie zgodził się z nami, wolał głodować „rotacyjnie”. Podobnie postapił Bałuka. W efekcie rozpoczęliśmy walkę w czterech i ta grupa została poddana najostrzejszej pacyfikacji. Ciężkie chwile przeżywali też głodujący Słowik i Kropiwnicki. Ich usiłowano karmić siłą stosując brutalne metody. Zgodnie z naszymi przewidywaniami protest miał swoje reperkusje poza więzieniem. Mimo izolacji byliśmy w stanie przekazywać grypsy z informacjami o stosowanych torturach. Stało się to przedmiotem pytań dziennikarzy zachodnich na konferencjach prasowych rzecznika rządu Urbana. W Polsce zjawiła się delegacja szwajcarskiego Czerwonego Krzyża. Nie wpuszczono jej do Barczewa. Zaczęły się interwencje Kościoła, także Ojca Świętego. W końcu władze nie mogły wytrzymać nacisku i polecono naczelnikowi, aby spełnił nasze żądania. Wywalczyliśmy warunki jakie powinny przysługiwać więźniom polityczny. Wygraliśmy. Na pierwszym spotkaniu z adwokatami dowiedziałem się, że w czasie naszego protestu otwockie rozmowy przerwano. Należałem do wrogów systemu PRL. Był to mój świadomy wybór. W następstwie podjąłem walkę cywilną z reżimem. Walkę, a to oznaczało, że po przeciwnej stronie nie było partnera do rozmów. Był wróg, którego należało pokonać. Uwiezienia nie traktowałem jako przerwy w walce. To też było „pole bitwy”. Mam dowód, że tak było - w aktach IPN jest opinia na mój temat sporządzona w Barczewie. „Zachowanie skazanego od samego początku odbywania kary jest niewłaściwe. Nie przestrzega ustalonego porządku dnia i wymogów regulaminu. Odmawia dostosowania się do ogólnie przyjętych wymogów jak: słania łóżka, meldowania się przełożonym (klawiszom – RSz), wstawania na pobudkę i na apel. Twierdzi, że regulamin wykonania kary pozbawienia wolności go nie dotyczy – domaga się przyznania „statutu więźnia politycznego” (chodziło o status, naczelnik nie zrozumiał - RSz). W stosunku do przełożonych (tj. klawiszy – RSz) jest ironiczno - cyniczny. Bezkrytycznie ustosunkowany do popełnionego przestępstwa oraz obecnego postępowania. Popełnił kilkadziesiąt przekroczeń regulaminowych, za które był łącznie kilkanaście razy karany dyscyplinarnie. Skazany był inspiratorem wszelkich wystąpień skazanych z pobudek politycznych przeciwko administracji zakładu karnego, co stanowi groźne niebezpieczeństwo dla bezpieczeństwa zakładu. Za stawianie oporu przy wyjściu z celi na przeszukanie był zastosowany w stosunku do skazanego szczególny środek bezpieczeństwa w postaci siły fizycznej w dniu 7.12.1983 r. Za swoje wysoce naganne zachowanie został decyzją Komisji Penitencjarnej w dniu 28.02.1984 r. zdegradowany do rygoru obostrzonego. W dniu 29.03.1984 r. dopuścił się czynnej napaści na wykonującego obowiązki służbowe funkcjonariusza SW. Ogólna ocena zachowania – negatywna.” Zastępca Naczelnika Zakładu Karnego, podpis nieczytelny. 30.03.1984.
Romuald Szeremietiew
Marek Król dla SE: Mag Donald Podobno z entuzjazmem jest jak z dziewictwem. Kiedy trzeba go konserwować, kwaśnieje. Nie wiem, jakie jest pH polskich dziewic, ale na pewno niższe niż entuzjastów partii i rządu. Po pasteryzacji opinii publicznej przez partię i jej media, zakonserwowany entuzjazm utrzymuje się na poziomie 50% poparcia dla PO. Rząd ma nie tylko media kontrolujące opozycję - podobnie jak dzieje się to w Rosji i na Białorusi. Rząd potrafi też posługiwać się młotkiem. To powoduje, że wszystkie problemy traktuje jak gwoździe. Tym młotkiem są tzw. badania opinii publicznej prezentowane w mediach. Za ich pomocą wbija się Polakom do głów opinie tzw. większości. Tuż przed zejściem starego roku dowiaduję się, że aż 70 proc. Polaków jest zadowolonych z wyboru B. Komorowskiego na prezydenta. Tę białoruską nowinę przynoszą badania zlecone przez Radio Zet. A ja czuję się jak taksówkarz w czasach PRL-u, którego władze zapewniały o poparciu przytłaczającej większości dla partii. - To dlaczego - dziwił się - ja ciągle wożę tę mniejszość? Ja, od czasu wyboru nowego prezydenta, nie mogę spotkać nikogo z 70 proc. większości. Sylwestra spędziłem z przezacnymi ludźmi. Wykształconymi, z dużego miasta i wszyscy należeli do tych 30 proc. zdegustowanych prezydentem. Koncepcja bezpiecznych żon po wyjściu mężów na polowanie do Afganistanu zaprezentowana Obamie nie wywołała entuzjazmu wśród moich znajomych. Nawet opis bigosowania przedstawiony przez Komorowskiego w czasie odczytu w Waszyngtonie wywołał raczej zażenowanie i obawę, że w USA powstanie nowa seria "polish president jokes". De Gaulle twierdził, że kiedy miał rację, to zawsze był w mniejszości. Kiepskie pocieszenie, bo w demokracji rację ma większość. W Polsce większość (aż 66 proc.) dobrze ocenia przygotowania do EURO 2012. Skąd moi rodacy to wiedzą? Chyba z mediów, bo ja nie potrafiłbym odpowiedzieć na pytanie o przygotowania do EURO. Za anonimowe odpowiedzi odpowiedzialność jest także anonimowa. Ten układ Polacy lubią dopóki nie wyjadą na nasze drogi. Oto w tych samych badaniach większość zadowolonych z prezydenta i z przygotowań do EURO nisko ocenia zaawansowanie budowy dróg i autostrad (63 proc.). Spuentowałbym to starym powiedzonkiem, że w kraju jest dobrze, ale nie beznadziejnie. W nowym roku, pełnym nieszczęść jak polska prezydencja i wybory, czeka nas nasilenie badań opinii Polaków. Dowiemy się, że większość jest dumna i zadowolona z polskiej prezydencji. Ankieterzy będą pytali, która partia jest najlepsza i dlaczego Platforma. Rozbudowana sieć fast pressów serwować będzie nam Mag Donalda w zestawie z PSL-owską zieleniną lub SLD-owskim keczupem. Ośrodki badań dostarczą nam fast opinie na każdy temat tak, by nie używając mózgów osiągnąć fast entuzjazm dla Mag Donalda. Dlatego moje życzenia noworoczne są ciepłe i radosne: niech Wam w głowach wesoło pluska ocean obietnic Donalda Tuska. Do Siego Roku +23% VAT.
List otwarty pewnego republikańskiego konserwatysty z Łodzi do nieznanego konserwatysty białoruskiego List otwarty pewnego republikańskiego konserwatysty z Łodzi do nieznanego konserwatysty białoruskiego, w kwestii obecnego stanu wolności i demokracji w Europie i obojgu Amerykach tudzież Australii i Nowej Zelandii
Szanowny Kolego,Jeśli prowadzisz wojnę sprawiedliwą z postsowieckim dyktatorem, chciałbym Cię prosić o to, abyś sam sobie udzielił odpowiedzi na następujące pytania. Czy jesteś:
— białym mężczyzną;
— wyznania chrześcijańskiego (obojętnie: prawosławne, katolickie czy jakiekolwiek inne chrześcijańskie wyznanie);
— małżeństwa sakramentalnego;
— orientacji normalnej;
— moralności patriarchalnej?
Zastanów się również nad tym czy czujesz się białoruskim, polskim czy jakimkolwiek innym Białorusinem, o silnym poczuciu przynależności do tej tradycji i sfery wartości, które określają Twoją patriotyczną tożsamość. Jeśli Twoje odpowiedzi są na tak, to jeśli uda Ci się wywalczyć demokrację według „najlepszych standardów” demokracji europejskich tudzież amerykańskich, musisz się liczyć z tym, że zgodnie z tradycją i praktyką systemów oświeconych, w których moralny światopogląd jest oparty na „rozumie’’ i „nauce”, wrogowie „postępu” i „nowoczesności”, jako wartości nadrzędnych, dzielą się na obiektywnych i subiektywnych. „Wróg obiektywny” to taki, którego należy bezwzględnie eliminować, a w bardziej rygorystycznej wersji – eksterminować. I tak, w tradycji politycznej „rozumu’’ i „postępu’’, wrogiem obiektywnym był król Ludwik XVI, którego ścięto nie za to, co zrobił, lecz za to kim był. Dalej, wrogami obiektywnymi byli: burżuje (kapitaliści), obszarnicy, kułacy i podkułacy, kapłani wszystkich wyznań, inteligenci o niewłaściwym pochodzeniu, liszeńcy, oficerowie „burżuazyjnej armii bywszej Polszy”. W innym porządku wrogiem obiektywnym był wróg rasowy, a więc Żydzi i wszelkiego rodzaju podludzie, z rasą słowiańską na czele. Natomiast „wrogowie subiektywni” to tacy, którzy są wrogami z racji własnych wyborów i działalności, są jakby wrogami – ochotnikami, których oczywiście należy traktować z równą surowością. Wracając jednak do kwestii wroga obiektywnego, muszę Cię uprzedzić, że Twoje pozytywne odpowiedzi na wszystkie zadane Ci na początku pytania kwalifikują Cię do desygnacji na „wroga obiektywnego”, wedle wszelkich, najbardziej demokratycznych standardów politycznej poprawności.
I tak, jako biały, który należy do ludzi białej rasy – możesz być rasistą;
— jeśli jesteś mężczyzną i chcesz postępować jak mężczyzna to jesteś seksistą;
— jeśli będziesz chciał być wierny zasadom chrześcijańskim w życiu publicznym, znaczy to, że będziesz fundamentalistą;
— jeśli odwołasz się do praw małżeństwa sakramentalnego, co jest równoznaczne z normą wynikającą z prawa naturalnego, będziesz oskarżony o łamanie praw reprodukcyjnych kobiet, z prawem do aborcji, zabiegów in vitro i refundacji wszelkich środków antykoncepcyjnych z budżetu państwowego;
— jeśli natomiast będziesz oddzielał normę od zboczenia, to bardzo uważaj – możesz być oskarżony o homofobię; zarzut to bardzo ciężki, równy zarzutowi bycia reakcjonistą, w innym porządku politycznym umysłów „oświeconych” i „postępowych”;
— jeśli natomiast jesteś pozytywnie nastawiony do wartości patriarchalnych, to nie łudź się – jesteś potencjalnym kandydatem na oskarżonego o stosowanie przemocy w rodzinie, w postaci bicia kobiet i dzieci, a także wykorzystywania seksualnego, dorosłych bądź nie, córek czy synów; a tutaj sam donos sąsiada czy decyzja urzędnika państwowego jest wyrokiem.
Poważnym przestępstwem jest również patriotyzm, bo przecież patrioci, w świetle ideologii „oświeconych” demokratów, to nacjonaliści obarczeni grzechem ksenofobii, z antysemityzmem w tle, zaś jak uczenie wywodził pewien autor w superpostępowej Gazecie, patriotyzm jest jak rasizm. Musisz również wiedzieć, że wszystkie Twoje tradycyjne i konserwatywne zachowania, w surowych demokracjach Zachodu obłożone są dotkliwymi karami pieniężnymi lub też zakazem wykonywania niektórych zawodów, nie licząc nieformalnej blokady awansu i kariery, zarówno w instytucjach publicznych, jak i prywatnych (vide zachodnie szpitale, gdzie lekarze lub pielęgniarki nie mogą, zgodnie z warunkami umowy o pracę, odmówić uczynków, które są sprzeczne z nakazami ich sumienia, i gdzie nawet czytanie Biblii umierającym czy noszenie krzyżyka na szyi może być powodem do zwolnienia). W Polsce, która ma na razie łagodniejszą formę demokracji, również pojawiły się przejawy dyktatury politycznej poprawności; przykładem jest wyrok skazujący jakąś nieszczęsną kobiecinę na wysoką karę grzywny za to, że określiła swojego sąsiada nazwą pewnej części maszyny do szycia (starego typu, marki Singer, sądzę, że na Białorusi są jeszcze takie maszyny). Pomny tego doświadczenia, starannie unikam skojarzeń związanych z rowerem. Zaś na straży tak realizowanej demokracji systemowej i proceduralnej stoi cały aparat inkwizycyjny, gdzie w jednej osobie redaktora lub pani redaktor zbiegają się funkcje prokuratora i sędziego kodeksu politycznej poprawności. Odpowiednie władze państwowe spełniają tu tylko rolę egzekutora już wydanych wyroków. Sam widziałem i słyszałem, jak jedna bardzo ważna pani redaktor (prokurator) bardzo wpływowej prywatnej stacji telewizyjnej, w trakcie wywiadu (przesłuchania) przeprowadzonego na żywo i wobec telewizyjnej publiczności, zadawała jakiemuś spoconemu politykowi miażdżące pytanie: czy jest pan homofobem? Polityk ów zarzekał się, że nie, niczym mój wujek na przesłuchaniu u politruka, którego ów politruk dociekliwie wypytywał czy to prawda, że jest on synem kułaka, zaś wzmiankowany wujek stanowczo temu przeczył, chociaż naprawdę był synem kułaka (jego ojciec miał dziesięć hektarów). Ale w takich „rozmowach” rzadko kto zdobywa się na rozbrajającą szczerość. Podobnie było chyba z tym politykiem, którego pani redaktor przesłuchiwała na okoliczność przestępstwa homofobii. Powinieneś również wiedzieć, drogi Kolego Konserwatysto, że w krajach demokracji procedur i poprawności politycznej (a tylko takie demokracje są dozwolone; strzeżcie się wybrać na przykład kogoś przypominającego J. Haidera) nie wszystkie przestępstwa wobec politycznej poprawności obłożone są tylko sankcją prawną. Inną karą, z którą też musisz się zawsze liczyć, jest umieszczenie Cię na liście Kartagina, i wtedy raczej nie oczekuj zmiłowania. Chyba, że się szczerze określisz jako zwolennik tolerancji, pamiętając, że pod tym słowem, w systemie oświeconej demokracji, należy rozumieć bezgraniczną akceptację dla wszelkiej odmienności, a im owe odmienności są bardziej wrogie Twojej aksjologicznej tożsamości, tym głębiej wyznajesz tolerancję, aż do poczucia uczciwego wstydu za to kim jesteś i czego wyzbyć się nie możesz. Wówczas Twoje konserwatywne przekonania zostaną uznane za przypadek chorobowy, który z czasem można wyleczyć, a póki co Twoja choroba nie jest zaraźliwa. Oczywiście, w Twoim obecnym układzie politycznego odniesienia jesteś tylko wrogiem subiektywnym, podmiotowym, wobec reżimu politycznej opresji „buraczanego dyktatora”, i życzę Ci powodzenia oraz rozumiem Twoje zaangażowanie w walce przeciw złu, obojętnie jaką maskę owo zło przyjmuje. Co więcej, mogę przypuszczać, w świetle polskich doświadczeń, że w przyszłym systemie demokratycznym, jaki sobie niebawem wywalczycie, taki udział daje Ci pewien moralny glejt i na jakiś czas zapewnia bezpieczeństwo w głoszeniu konserwatywnych poglądów. Będziesz mógł nawet założyć partię o ideologii (nie lubię tego słowa), w której będziesz mógł artykułować swoje przekonania, ale wtedy i tak znalezienia się na liście Kartagina nie unikniesz. Reasumując, ja również uważam, że teraz walczysz i narażasz się dla dobra słusznej sprawy, i jestem przekonany, że upadek postsowieckiej dyktatury, z którą walczysz, jest tylko kwestią czasu, czego Ci z całego serca życzę. Ale powinieneś wiedzieć, że po zwycięstwie czeka Cię nie mniej trudna walka ze znacznie silniejszymi, bardzo inteligentnymi i bardzo zamożnymi przeciwnikami, jakim są zdecydowani wrogowie wiary, rodziny, tradycji. Musisz być również przygotowany na to, że tak jak kiedyś mówiono w Polsce, że Kodeks Napoleona zdjął „chłopu kajdany razem z butami”, tak obecnie wolny rynek globalnego kapitalizmu czyni to samo, jeśli pod pojęciem „butów’’ będziemy rozumieć stabilność w źródłach utrzymania i warunkach bytowania. Nie zapominaj, że dla prostego ludu „chleb i pewność jutra” to wartości znacznie ważniejsze, niż wszelkie „zdobycze demokracji”. Tym bardziej, że zachodni model społeczeństwa dobrobytu, gdzie gospodarka była nastawiona na zaspokojenie potrzeb „zwykłych ludzi”, jest pod osłoną liberalnej demokracji likwidowany na rzecz społeczeństwa rynkowego, w którym zysk oparty na dyktaturze rachunku ekonomicznego jest wartością nadrzędną wobec losu tych „zwykłych ludzi”. I z takiej odpowiedzialności, Kolego Konserwatysto, też powinieneś zdawać sobie sprawę. Wierz mi, że ewangeliczne Kazanie na górze nie jest ulubioną lekturą globalnej plutokracji. Więcej, w świecie, w którym nie ma Boga (a taki jest świat naszej postcywilizacji) za nieważne uważa się również Jego przykazania, i – jak pisał Fiodor Dostojewski – „Jeśli Boga nie ma, to i ojca można zabić”. Z tym, że teraz zabójcą nie jest już „Pawlik Morozow”, sowiecki bohater i wzorzec do naśladowania dla sowieckiej młodzieży wychowywanej na ateistów i bezbożników, lecz „humanitarne” prawo do eutanazji stosowane w co bardziej demokratycznie zaawansowanych państwach zachodniej postcywilizacji. Właściwie, w liberalnych demokracjach, w pełni ich rozwoju, cały Dekalog został unieważniony, zaś wszystkie przykazania zostały uznane za źródło opresji i zacofania, sprzeczne z duchem nowoczesności. Łącznie z kluczowym, jak by się zdawało, dla kapitalizmu przykazaniem „nie kradnij”; bo przecież naruszenie tego właśnie przykazania jest praprzyczyną obecnych kryzysów finansowych (zjawisko kreatywnej księgowości i empiryczny desygnat tego zjawiska, pieniądz fiducjalny), nie licząc oczywiście tzw. złodziejskich prywatyzacji. Taki jest świat, na który wydostaniesz się, gdy runą mury postsowieckich struktur. Na zakończenie swojego listu chciałbym Ci powiedzieć, że wolność to piękna rzecz, o ile się pamięta o tym, że Bóg dał człowiekowi wolność i dozwolił piekło dla tych, którzy źle wybrali. Łączę wyrazy głębokiego szacunku i poważania oraz wyrażam najwyższy podziw i uznanie dla białoruskich Konserwatystów za ich walkę z obecną dyktaturą. Wiceprezes Klubu Konserwatywnego w Łodzi Waldemar Michalak
Pisane w wigilię świąt Bożego Narodzenia, Roku Pańskiego 2010. PS. Wszystkim, którym nieznana jest historia „fiszek” Korynt i Kartagina, wyjaśniam, że na przełomie XIX i XX wieku francuscy masoni, w atmosferze sprawy Dreyfusa, sporządzili dwie utajnione listy dotyczące korpusu oficerskiego armii francuskiej. Na liście Korynt umieszczano nazwiska tych oficerów, którzy dali się poznać jako zwolennicy poglądów laickich i ateistycznych; na liście Kartagina umieszczano natomiast tych oficerów, którzy pochodzili z rodzin katolickich i manifestowali swoje przywiązanie do wartości tradycyjnych. Oficerowie z listy Korynt mieli wszelką protekcję w rozwoju kariery, awansów czy gratyfikacji. Oficerowie z listy Kartagina byli natomiast potajemnie blokowani, wykluczani, marginalizowani, bez względu na ich rzeczywiste kwalifikacje, zdolności i zasługi. Co prawda, sprawa się wydała i doszło do grubszej afery. Ale sądzę, że metoda pozostała jako niepisana i nieoficjalna forma oddziaływania na sferę życia publicznego.
W odpowiedzi na list otwarty pewnego republikańskiego konserwatysty z Łodzi – Aleksander Stralcov-Karwacki Przez jakiś czas myślałem, czy mam odpowiadać na ten list [link], czy nie. W końcu zdecydowałem, że pewne wątki poruszone w liście wymagają szerszego wyjaśnienia. Przede wszystkim autor listu stawia kilka pytań, mających określić zapatrywania ideowe bliżej nieznanego konserwatysty z Białorusi. Mimo tego, iż list ten jest w zasadzie skierowany do wszystkich konserwatystów lub potencjalnych konserwatystów na Białorusi, uważam, że również mam na te pytania odpowiedzieć. Tak, jestem białym mężczyzną. Katolikiem. Małżeństwa sakramentalnego. Orientacji normalnej. Moralności patriarchalnej. Patriotą Wielkiego Księstwa Litewskiego i Rzeczypospolitej Obojga Narodów, w związku z czym mam mieszaną, polsko-litewsko-białoruską tożsamość narodowo-patriotyczną.
Dalej prawie całość sugestii autora wychodzi z założenia, że domniemany konserwatysta białoruski jest oddzielony od reszty świata swoistym informacyjnym „murem berlińskim”, w związku z czym nie jest świadom zagrożeń, płynących z „realnej demokracji”, panującej w USA, Unii lub gdziekolwiek indziej. Otóż „mur berliński” padł 20 lat temu, a razem z nim i blokada informacyjna krajów byłego ZSRR. Oczywiście, brak znajomości realiów — panujących na Zachodzie — może charakteryzować przeciętnego obywatela takiego kraju, lecz nie osoby wyrobione ideowo, niezależnie od opcji. Mogę powiedzieć: stan umysłowy Zachodu jest dogłębnie znany tak antyłukaszenkowskim „libertynom-demokratom”, jak i sceptycznie patrzącym na aktualnie panujący „pseudoład” na Białorusi konserwatystom. Pierwsi w prywatnych rozmowach twierdzą, że Zachód w zasadzie nie ma żadnej idei. Demokrację popieramy, bo nie mamy innej perspektywy i tylko w taki sposób możemy obalić Łukaszenkę. Drudzy mówią – widzimy degradację Zachodu, ale nie mamy złudzeń, że „wyzwolenie” przyjdzie ze Wschodu, stamtąd czyha na nas taka sama degradacja, tylko w rosyjskojęzycznej wersji. Cywilizacyjnie jednak musimy zachować jedność z Narodami Zachodu. Jesteśmy z tej rodziny i tu nie ma innego wyjścia. Czy w imię „Realpolitik” mielibyśmy zawiązać sojusz z maoistami? Tak, Łukaszenka mógłby dla nas nie być, sam w sobie, wrogiem obiektywnym. Zadajmy co prawda pytanie: czy jego światopogląd i ustrój nie jest oparty na „rozumie” i „nauce”,,,postępie” i „nowoczesności”, jako wartościach nadrzędnych? Jest, jak najbardziej. Ostatnio najbardziej częstym w używaniu hasłem oficjalnej propagandy jest „modernizacja Białorusi”. Sam władca określił się niedawno jako „osoba wolna od zapatrywań religijnych”. I tu powstaje pytanie o taktykę. Trzeba byłoby wprowadzić rozróżnienie między taktyką konserwatywną a kontrrewolucyjną. W pierwszym rzędzie jestem kontrrewolucjonistą w rozumieniu dr. Plinio Corrêa de Oliveiry, a tylko w drugim - konserwatystą. Nie każdy porządek czy „pseudoład” zasługuje na zachowanie. Czy musimy w tym momencie stać w obronie Łukaszenki? W zasadzie wszyscy uświadamiają sobie, że dni Łukaszenki są policzone. Wcześniej czy później zostanie obalony przez siły „postępu”. Czy w tym świecie połukaszenkowskim musimy razem z nim ponieść odpowiedzialność za wszystkie prawdziwe i domniemane zbrodnie, które mu wymienią? Nie ulega wątpliwości, że zostanie osądzony na podstawie kodeksu karnego, a nie jako „ideowy zachowawca starego porządku”. Śmiem zadać pytanie, gdzie są teraz w Polsce członkowie PAXu, „moczarowcy”, członkowie Rady Konsultacyjnej przy Przewodniczącym Rady Państwa? Czy zajmują jakiekolwiek miejsce na scenie społecznej (nie mówię — politycznej)? Czy mamy podzielić ich los? Jedyną rozumną taktyką w takiej sytuacji byłoby neutralne wyczekiwanie, praca organiczna, samokształcenie etc., czym zresztą się zajmujemy. Natomiast „elektorat Łukaszenki” pozostanie i po zrzuceniu władcy. Naszym celem byłoby zagospodarowanie tego elektoratu, jak to zrobiło w swoim czasie Radio Maryja. Nad tym musimy już teraz pracować i myśleć. Jako kontrrewolucjoniści musimy patrzeć w przyszłość, a nie opłakiwać ruin „starego porządku”. Piękne było średniowiecze, jednak nie idealne i dlatego padło. Musimy z Bożą pomocą zbudować Arcyśredniowiecze na ruinach Rewolucji. Aleksander Stralcov-Karwacki
Kontrowersyjna historia Chazarów
The Controversial Story Of The Khazars
http://www.fourwinds10.com/siterun_data/history/zionism/news.php?q=1276360998
O grupie ludzi znanych pod nazwą Chazarów rzadko się mówiło i prawie nigdy nie byli przedmiotem dyskusji poza kręgami naukowymi, szczególnie zainteresowanymi historią Żydów, aż do 1976 roku kiedy opublikowano kontrowersyjną książkę Trzynaste plemię (The Thirteenth Tribe) żydowskiego filozofa i krytyka społecznego, Arthura Koestlera (1905-1983). Ale niezależnie od Koestlera (którego praca nigdy nie była znana wcześniej), mieszkający w Kanadzie pisarz żydowskiego pochodzenia, Michael Bradley, w roku 1978 wydał pracę The Iceman Inheritance (Dziedzictwo człowieka lodu), potem jej kontynuację Chosen People From the Caucusus (Naród wybrany z Kaukazu), w których (razem) postawił tezę, że współcześni ludzie znani jako Żydzi pochodzili od Chazarów i że, rzeczywiście, Chazarowie mogli prześledzić swoje początki do neandertalczyków. Witryna Bradleya http:///www.michaelbradley.info opisuje wyniki jego badań zawarte w drugiej książce, autor skupia się na dwu odrębnych grupach ludzi pochodzących z gór Kaukazu Bliskiego Wschodu: biblijnych Hebrajczyków, którzy wyszli z południowego Kaukazu w latach 3000-2000 pne, by zaatakować Palestynę, oraz północno-kaukaskich „Chazarów,” którzy około 740 rne przeszli na judaizm. Inwazje Mongołów wypędziły Chazarów do środkowej i wschodniej Europy, a ich potomkowie stanowią ogromną większość nowoczesnego żydostwa [temat o który spierali się historycy zarówno żydowscy jak i nie-żydowscy], sugerując że, na ironię, tylko mała liczba obu ludów uważana jest za „Żydów,” choć nie mają one ani bezpośredniego, ani genetycznego związku ze sobą, poza tym, że mają wspólne neandertalskie pochodzenie z gór Kaukazu, w bardzo odległej i starożytnej przed-judaistycznej przeszłości. Bradley twierdzi, że ludy i kultury pochodzące z gór Kaukazu (znanego schronienia dla późnych społeczeństw neandertalskich) w czasach proto-historycznych i historycznych, pozostały wysoko inteligentne, bardzo agresywne i niedostosowane pod względem psychoseksualnym (promujące wysoki poziom spójności grupowej). Te wady, jak twierdzi Bradley, wyjaśniają przetrwanie biblijnych Hebrajczyków wbrew wszystkiemu oraz nadmierny wpływ społeczny nowoczesnych zachodnich Żydów. Bradley twierdzi, że nie ma żadnej mistyki ”wybranego narodu.” „Monoteizm”, czysto męskie i abstrakcyjne bóstwo, to zaledwie wynik neandertalskich lodowcowych adaptacji fizycznych i umysłowych lub „wadliwych adaptacji.” Udowodniona neandertalska spójność grupowa, oraz skrajna agresja, razem stworzyły perspektywę zaciętego, ograniczonego „wybranego narodu.” Połączenie kulturowe dwóch oddzielnych linii „Żydów” od XVI wieku odgrywało ważną rolę w rozwoju cywilizacji zachodniej, a więc w formowaniu obecnego profilu kulturalnego całego świata. Bradley twierdzi, że unikalny wysoki poziom ciągłej neardentalskiej agresji, utrwalonej przez etniczny zakaz małżeństw mieszanych, jest odpowiedzialny za odgrywanie głównej roli tych, którzy nazywają się Żydami w odkryciu i podboju Ameryki, w transatlantyckim handlu czarnymi Afrykańczykami jako niewolnikami, oraz w kulturowej kolonizacji nie-białych przez Zachód. Rola ta była zbyt często zniekształcana i kamuflowana przez głośne lamenty o „antysemityzmie”. Bradley pisze dalej o własnych badaniach i wynikającej z nich kontrowersji, która wybuchła gdy liczne media (i źródła żydowskie), wcześniej chwaliły jego prace na temat neandertalczyków, zdały sobie sprawę z tego, że jego prace wskazywały na neandertalskie pochodzenie żydowskiego narodu. „Żydowscy” Aszkenazyjczycy pochodzili z regionu znanego późnym neandertalczykom, z gór Kaukazu i okolicznych rosyjskich stepów. Niektórzy z typowo „żydowskimi” wadami fizycznymi byli oczywiście bardzo szczątkowo neandertalscy, głównie niski wzrost i pulchna budowa ciała, bardzo niskie i o dużych piersiach kobiety, wyjątkowo owłosieni mężczyźni ze skłonnością do krzaczastych brwi, i duże haczykowate nosy występujące u obu płci. Wielu Żydów aszkenazyjskich ma drobno kręcone włosy barwy ciemnej czerwonawej, brązowej lub w kolorze mahoniu.
Wśród „Żydów” aszkenazyjskich istnieje również genetyczna cecha twarzy w kształcie dzioba, nie tylko haczykowate nosy i duże usta (na więcej sposobów niż jeden), które „okrywają” dolną część twarzy. Dobrze znanymi i ładnymi przykładami są Barbara Streisand i Julia Roberts, wykazującymi jak atrakcyjna może być ta wada genetyczna. Ale to nie są fizyczne wady „semickie.” Są to fizyczne cechy neandertalskie. I być może wśród Aszkenazyjczyków zachowały się jakieś neandertalskie emocjonalne wady wraz z fizycznymi. Ich aspirowanie do „narodu wybranego” jest typową neardentalską obsesją wewnątrzgrupową, która faktycznie jest predyspozycją genetycznie rasową przeciwko wszystkim ludziom. Jest to genetycznie określona mentalność „my przeciwko im”. Ich wyższy poziom znanej neandertalskiej agresji przeciwko obcym odpowiada za ich nieproporcjonalny wpływ społeczny gdziekolwiek osiedlili się na zachodzie… Jako grupa, Żydzi aszkenazyjscy wykazują się trwałymi wadami neandertalskimi, najsilniejszymi wśród żyjących ludów kaukaskich, z powodu zakazów małżeństw mieszanych. Ich neandertalskie geny trzymane były „w rodzinie.” Te neandertalskie geny nie zniknęły na skutek małżeństw mieszanych tak bardzo, jak wśród innych ludów kaukaskich.
Pochodzenie dzisiejszych aszkenazyjskich „Żydów” z rosyjskich stepów nie było wyłącznie teorią opartą na satyrze średniowiecznych chrześcijańskich, islamskich i żydowskich kronikarzy. Była to twarda i celowa rzeczywistość historyczna, oparta na lingwistyce i dowodach archeologicznych. I w przypadku The Iceman Inheritance, moją niewybaczalną zbrodnią było to, że do innych dowodów dodałem bardziej przekonywujące dane antropologiczne. Te „dane” były czymś, co każdy faktycznie mógł zobaczyć przyglądając się po prostu licznym północno amerykańskim „Żydom.”
Jak mówi Bradley, dziedzictwo neandertalskie współczesnego narodu żydowskiego wyjaśnia ich problemy nie tylko w związku z prawdziwym narodem Palestyny, lecz także z innymi na tej planecie. Pisze on: „To niefortunne połączenie wysokiej agresji z tendencją do niestabilności emocjonalnej i histerii, kiedy czują się zdenerwowani lub zagrożeni. . . co jest cały czas, gdy nie mają absolutnej kontroli. I nawet wtedy są aroganccy i zaniepokojeni. Etnicznym symptomem tej chwiejności emocjonalnej jest żydowska skłonność do hipochondrii. Nawet oni nie mogą (jeszcze) kontrolować śmierci. To niefortunne połączenie wysokiej agresji w połączeniu z tendencją do niestabilności emocjonalnej i histerii, okazało się być niebezpieczną i tragiczną sytuacją w dziejach Zachodu. Ich agresja zachęca do ciągłych żydowskich prób kontroli społeczeństw, podczas gdy niestabilność emocjonalna większości Żydów, utrudnia racjonalnie odróżnienie pomiędzy uzasadnioną krytyką społeczną przez ich nie-żydowskich sąsiadów oraz atakami na nich. Niewrażliwi nawet wobec obiektywnej obawy o nadmierny żydowski wpływ na społeczeństwa, oraz reagujący z histeryczną agresją na każdy taki rzekomy „atak” na ich zachowanie i zarzuty ze strony nie-Żydów by je ograniczyć, Żydzi zawsze prowokowali przemoc wobec samych siebie. A potem, z dużą satysfakcją emocjonalną, czują się ofiarą i przypisują sytuację wrodzonemu „antysemityzmowi” wśród swoich sąsiadów.
Za http://stopsyjonizmowi.wordpress.com Tłumaczyła Ola Gordon
04 stycznia 2011 "Ogień krzepnie, blask ciemnieje". Zastanawiam się czasami , jak czują się ludzie, którzy trzy lata temu znaleźli się w Komitecie Honorowym Platformy Obywatelskiej i popierali swoimi nazwiskami rządy kompletnego nonsensu, nie mającego nic wspólnego nawet z odrobiną zdrowego rozsądku? Przypomnę państwu kto ze znanych ludzi znalazł się w tym gremium: Filip Bajon, Artur Barciś, Marcin Baszczyński (aktor), Andrzej Blikle, Iwo Byczewski, Zbigniew Ćwiąkalski, Dariusz Dziekanowski, „Norbi”, Tomasz Frankowski (piłkarz), Iwona Guzowska, Tomasz Iwan (piłkarz), Tomasz Karolak (aktor), Cezary Kucharski (menadżer piłkarski), Paweł Kukiz, Janusz Kupcewicz, Antoni Libera (pisarz), Tomasz Lipieński (muzyk), Włodzimierz Lubański, Olaf Lubaszenko, Piotr Machalica, Anna Nehrebecka, Marian Opania, Zbigniew Preisner, Urszula Sipińska, Grzegorz Skrzecz (bokser), Jacek Stachurski (piosenkarz), Tomasz Stockinger, Danuta Szaflarska, Janusz Tylman, Krzysztof ” Diablo” Włodarczyk, Leszek Wójtowicz (poeta), Wiktor Zborowski i prof. Andrzej Zoll. Całemu temu komitetowi przewodniczył pan Władysław Bartoszewski, zwany przez propagandę – profesorem, chociaż takiego tytułu formalnie nie posiada.. Co myślą sobie ludzie, wszak są to ludzie inteligentni, bo chyba kojarzą kilka podstawowych faktów wynikających z rządów Platformy Obywatelskiej, jak chociażby potworne zadłużenie nas i naszych dzieci, rozwój biurokracji i systematyczna podwyżka podatków od początku” liberalnych’ rządów? Czym kierują się firmując swoim nazwiskiem ”liberalne” kliki zalegające na różnych pokładach państwowej i samorządowej biurokracji? Może nie wiedzieli- teraz już wiedzą.. Ciekawym listy Komitetu Honorowego w zbliżających się wyborach parlamentarnych.. Czy chociaż część zmieni zdanie? Bo jak pisał wielki Aleksis de Tocqueville w ”O demokracji w Ameryce”: ” Demokracja ma dwie możliwości rozwoju: albo popadnie w chaos i anarchię, albo przekształci się w tyrańskie państwo opiekuńcze, którego obywatele zamienią się przezorne zwierzątka”. A może to dla nich była to tylko romantyczna przygoda? Bo taki pan Lech Wałęsa, nie był członkiem zgromadzenia Komitetu Honorowego Platformy Obywatelskiej, ale jak najbardziej ją popierał, wysłał nawet na listę swojego syna Jarosława , żeby Platformę popierał, no i popierał samego siebie.. W końcu tata otworzył przed nim historyczną karierę, a dynastia musi być zachowana.. Sam został doradcą rektora Uniwersytetu Gdańskiego do spraw …globalizacji (????) Żeby tylko nauka na Uniwersytecie na tym nie ucierpiała przypadkiem. Byłaby to wielka strata dla gdańskiej nauki, jeżeli większość wykładanych tam spraw, tak jak na innych uniwersytetach, można jeszcze nazwać nauką.. Ale przyda się z pewnością jeszcze jedna tęga głowa. Jak powiedział w tej sprawie rektor Uniwersytetu Gdańskiego, pan profesor Bernard Lammek: ”- Prezydent jest w Europie zaangażowany w liczne prace związane z globalizacją. Wierzymy, że jego doświadczenie i wiedza wiele pomogą uczelni” (????) I jeszcze dodał, że decyzję podjął, kierując się prośbą dziekanów różnych wydziałów. Co to za profesorowie, którzy potrzebują doradcy, w postaci pana Lecha Wałęsy, elektryka ze stoczni gdańskiej.?. Nie ma już zdrowego rozsądku jest nieubłagany bieg historii. Człowiek wykreowany na autorytet, jest autorytetem w każdej sprawie.. Jak został członkiem Rady Mędrców Unii Europejskiej? To dlaczego nie doradcą rektora Uniwersytetu Gdańskiego do spraw globalizacji.. Był nawet prezydentem.. Lud go wybrał, ale ponieważ jak to lud- jest kapryśny, w wyborach 2000 roku, pan prezydent Lech Wałęsa otrzymał od niego 1,01% procent wszystkich demokratycznych głosów.. Lud się od niego odwrócił- ale autorytetem pozostał. W każdej sprawie.. Republika demokratyczna, to co innego jak republika arystokratyczna.. Każdy może pozostać prezydentem.. I to jest najgorsze zło, jakie mogło nas spotkać.. Od tego czasu wielu poczciwych i prostych ludzi myśli, że też może zostać prezydentem.. No bo jak pan Lech Wałęsa został? Dla mnie pozostał autorytetem w dziedzinie rybołówstwa. .Swoją wypowiedzią, że: „ Gdyby w rzece były ryby, to wędkarstwo nie miałoby sensu”. No i w dziedzinie fizyki. .Nie wiedziałem, że istnieją zarówno plusy dodatnie , tak ja istnieją plusy ujemne.. Niezbyt dokładnie wsłuchiwałem się widocznie w słowa nauczyciela od fizyki.. No i to kuriozalne bycie jednocześnie” za” jak i „ przeciw”.. Słusznie zauważył najlepszy publicysta prawicowy, pan Stanisław Michalkiewicz, że:” kto słucha pana Lecha Wałęsy, sam sobie szkodzi”.. Więc ja przestałem kompletnie słuchać tego człowieka, ponieważ uznałem, że nie ma nic do powiedzenia.. Wcześniej traktowałem go jako człowieka zabawnego, który mógł jedynie - nie ukrywam- rozśmieszyć.. Nigdy na niego nie zagłosowałem, tak jak nie oddałem ani złotówki na Wielką Świąteczną Orkiestrę Jerzego Owsiaka.. I z tych dwóch rzeczy jestem najbardziej dumny żyjąc w III Rzeczpospolitej, marnotrawnej, kabaretowej, niepoważnej.. Utworzonej przez ludzi podczas zmowy okrągłotołowej. Nie wiem czy jeszcze coś może mnie zadziwić , bo rozśmieszyć – jak najbardziej.. Na przykład informacja, że w ciągu ostatnich lat liczba nauczycieli wzrosła- uwaga! – o 28 000(????). Piszą o sektorze tzw. publicznym, nie prywatnym.. Pan profesor Krzysztof Rybiński, były wiceprezes Narodowego Banku Polskiego, skomentował tę informację powiedzeniem:” Czy leci z nami pilot”(???) A leci? Z pilotem to oczywiście niezłe, ale dobre jest również z myśliwymi.. Znoszą na polanę ustrzeloną zwierzynę .Nagle widzą, że wśród trofeów leży człowiek. Natychmiast wezwali pogotowie. Lekarz stwierdził zgon, a na kacie zgonu napisał: ”Lekka rana postrzałowa, śmierć wskutek wypatroszenia”.(????) Nauczyciel upaństwowiony, to oczywiście funkcjonariusz państwowy, który realizuje wytyczne kapłanów świątyni rozumu, jaką jest Ministerstwo Edukacji Narodowej. Kult rozumu ktoś musi rozwijać, a na tym- jak widać- bardzo zależy rządowi.. Porzucił budowę 1000 km dróg, ale za to zatrudnia propagandystów do szkół.. Walka o umysły trwa i funkcjonariusze- jako jedyna grupa budżetowa, oprócz urzędników centralnych- otrzymuje podwyżki.. Ja nie wierzę w przypadki, lecz w znaki.. No i w słowa wielkiego konserwatywnego profesora Mikołaja Davili, który napisał, że: „Gdyby z bibliotek zniknęło 95% prac naukowych to nauka z pewnością by na tym nie ucierpiała”(!!!). Bo czy krzewienie ideałów Unii Europejskiej można nazwać nauką? Już nie wspominając o zmniejszającej się- dzięki propagandzie przeciw rodzinie- liczbie dzieci.. I na pewno rządowi nie chodzi o spowodowanie, żeby zmniejszyła się liczba dzieci przypadająca na jednego nauczyciela.. Bo jeśli chodziłoby o to, to nastąpiłaby prawdziwa prywatyzacja szkolnictwa i wyjęcie programów państwowych spod kurateli oświeconych urzędników państwowych realizujących cele propagandowe, a nie naukowe.. No i państwo pozwoliłoby na programy prywatne, żeby powstał nareszcie rynek usług oświatowych, ale różnorodny, a nie ujednolicony przez monopol ministerstwa edukacji narodowej. Lekarz do pacjenta: - Niestety skończył się limit operacji na ten rok. - To co, mam umrzeć? - A to co innego. Mamy jeszcze pieniądze na kilka sekcji zwłok. A jak pieniędzy nawet na sekcje zwłok nie starczy? Bo nauczyciel państwowy, jest wydatkiem, a nie przychodem.. Trzeba podnieść podatki sektorowi prywatnemu, żeby dać funkcjonariuszom państwowej oświaty.. Żeby bałamucili ich dzieci za ich pieniądze.. Pod hasłem „ darmowej” oświaty.. Bo w socjalizmie jak zwykle, co innego, na wizji, a co innego na fonii. WJR
Takiej głupoty nie ma nigdzie w Europie!
1. Przykro mi, czcigodni moi komentatorzy, ale muszę niektórych z was opieprzyć. Nie wymienię winowajców z imienia ani nazwiska, niech się rozpoznają sami. Zabieracie głos na temat rolnictwa nie znając się na nim zupełnie i nie mając bladego pojęcia o tym, co się dzieje w sprawach rolniczych w Polsce i w Europie. Powielacie durny, debilny stereotyp chłopa, któremu się nic nie chce robić, który się pławi w pieniądzach i przywilejach, stereotyp chyba wbity w wasze głowy przez szkolną lekturę piętnastowiecznej "Satyry na leniwych chłopów".
2. Dowiedzcie się zatem od kogoś, kto trochę się na tym zna, że polskie rolnictwo, przez wielu ośmieszane i wyszydzane, jest dziś jednym z najlepszych w Europie. Pod względem produkcji rolniczej w większości dziedzin jesteśmy w ścisłej czołówce Unii Europejskiej. Polska może być dumna ze swoich rolników, którzy produkują żywność, której póki co nie brakuje na naszych stołach. Produkują żywność dobrą i zdrową. Zajmujemy pierwsze miejsce w Unii w produkcji owoców miękkich, w uprawie ziemniaków i owsa, drugie miejsce w uprawie żyta i w produkcji jabłek, trzecie miejsce w uprawie rzepaku i buraków cukrowych, czwarte miejsce w produkcji mięsa i mleka.
3. Pierwsze, drugie, trzecie, najdalej piąte miejsce w Europie....można tylko pomarzyć o tym, żeby Polska zajmowała tak wysokie miejsce w Europie w produkcji samochodów, telewizorów czy komputerów. Rolnictwo polskie ciągle ma wielki potencjał, a dzięki ciężkiej pracy rolników ciągle jeszcze jesteśmy rolniczą potęgą Europy. Tak się śmiejecie z leniwych chłopów, tak tyracie w swoich fabrykach i biurach, to dlaczego Polska nie jest choćby na piątym miejscu w większości dziedzin produkcji przemysłowej, czy dajmy na to w usługach finansowych, no dlaczego?
4. Chłopi stoją na jak Justyna Kowalczyk albo Małysz - na europejskim podium - a wy inteligenci - na którym miejscu jesteście w Europie? W nauce chociażby - na którym? A przecież jesteście w Unii na równych prawach, a nie jak rolnicy - na dyskryminujących, że Niemcy dostają z Unii trzy razy więcej.
5. Takiej głupoty w postrzeganiu rolnictwa jak w Polsce, nie ma nigdzie w Europie. Większość Europy doskonale rozumie czy jest rolnictwo i jak ono jest ważne dla całego społeczeństwa. Tam się rozumie, że powinno się stawiać na gospodarstwa rodzinne a nie na wielkie farmy. Tam się zaczyna naprawdę doceniać zdrową żywność. Tam się zaczyna prawdziwa walka o przyszłość europejskiej wsi. Tam się szanuje rolników. Tylko w Polsce, cholera jasna, drwi się z nich i podśmiewa. Odpowiem wam jeszcze raz Gogolem - prześmiewcy rolników - wiecie z kogo się śmiejecie? Z siebie się śmiejecie! Janusz Wojciechowski
6 Brygada Wileńska AK przeciwko poszukiwaczom złota w Treblince, czyli o czym powinniśmy pamiętać w kontekście nowej książki Grossa W lutym na polskim rynku księgarskim ma ukazać się nowa książka Jana Tomasza Grossa zatytułowana "Złote żniwa". W zamiarze autora, publikacja ta ma przybliżyć historię bogacenia się, w pierwszych latach po zakończeniu okupacji niemieckiej, przez część naszych krajan na mieniu pożydowskim. Jeden z istotnych wątków nowej książki Grossa dotyczy procederu przekopywania terenu obozu zagłady w Treblince przez mieszkańców okolicznych wsi w poszukiwaniu kosztowności. Do premiery "Złotych żniw" zostało jeszcze kilka tygodni. Już dziś wiadomo jednak, że książka ta wywoła żywą dyskusję, czy raczej wymianę ciosów między tymi, którzy chcieliby obraz naszych przodków z tamtych lat sprowadzić do „hien cmentarnych" z kieszeniami napchanymi precjozami zdartymi z ledwo ostygłych trupów Żydów lub, w najlepszym wypadku, do zbiorowości akceptującej rabowanie mienia ofiar Holocaustu, a tymi, którzy w obronie źle pojętego honoru narodowego będą kwestionować lub pomniejszać fakt, że ten haniebny proceder był rzeczywiście udziałem niektórych naszych rodaków. Jest wysoce prawdopodobne, że w większości mediów wygra „wrażliwość" bliższa pierwszej z zarysowanych powyżej wizji „historii Polski", co dla osób wyznających drugą optykę będzie tylko kolejnym dowodem na słuszność trwania przy swoim. Przegra, jak zwykle w konfrontacji dwóch zwalczających się obozów, prawda. Bo nie satysfakcjonuje ona żadnej ze stron konfliktu. Bo propaganda, niezależnie od swej ideowej charakterystyki, nie znosi niewygodnych dla niej faktów. Bo albo się robi w propagandzie albo się robi w historii. Te zajęcia są nie do pogodzenia, to alternatywa wykluczająca. Pierwsze opinie na temat książki Grossa, formułowane przez tych, którzy, jak twierdzą, zapoznali się z jej maszynopisem, zwracają uwagę na trudną do zaakceptowania tendencję autora do rozszerzania odpowiedzialności jednostkowej, tych naszych rodaków, którzy dopuścili się hańbiących ich dobre imię czynów, których treścią było niezgodne z prawem boskim i ludzkim wzbogacenie się na mieniu pozostawionym przez ofiary Holocaustu, na cały naród, czy też większą jego część. Czy tego rodzaju opinie są uzasadnione treścią książki, będziemy mogli przekonać się wkrótce. Na pewno jednak książka Grossa, mając na uwadze jej spodziewany wielki rezonans medialny, wprowadzi do świadomości ogólnospołecznej informacje, których szersza opinia polska nie posiada, bądź posiadać nie pragnie. Dlatego warto do wątku „hien cmentarnych" plądrujących kiedyś teren obozu w Treblince dorzucić garść informacji, które, w moim przekonaniu, są obiektywnie ważne dla odmalowania pełnego obrazu tego epizodu historii. Chcę mianowicie przypomnieć, że jedna z najważniejszych jednostek partyzanckich podziemia antykomunistycznego na Podlasiu, jaką była odtworzona na rozkaz majora Zygmunta Szendzielorza" Łupaszki" 6 Brygada Wileńska AK, dowodzona kolejno przez ppor./por. Lucjana Minkiewicza „ Wiktora", por./kpt. Władysława Łukasiuka „Młota" i kpt. Kazimierza Kamieńskiego „Huzara", podjęła w początkach 1946 r. działania porządkowe wymierzone przeciwko osobom uprawiającym na terenie Treblinki proceder grabienia szczątków ludzkich z kosztowności. Oddział ten, operujący zwykle w innych rejonach Podlasia, zawitał w okolice Treblinki w pierwszych dniach lutego 1946 r. Oto co w tamtych dniach zanotował kronikarz 6 Brygady Wileńskiej AK (kronika Brygady wpadła w ręce komunistów po bitwie, którą partyzanci stoczyli z obławą komunistyczną 30 kwietnia 1946 r. pod Śliwowem; następnie przeleżała się w archiwach MSW, dziś pozostaje w zasobach IPN-u) : 2.II.1946r. Zbliżamy się do sławnej Treblinki. Według opowiadań ludności, ciągłe rozkopywanie i ograbianie trupów doszło do ostatnich granic zezwierzęcenia. Wyrywa się zęby, całe szczęki, obcina ręce, nogi ,głowy, aby zdobyć kawałek złota. Profanacja, a władze nie przedsiębiorą [żadnych działań- przyp. GW] celem zabezpieczenia tego jedynego w swoim rodzaju cmentarzyska, na którym spoczywa przeszło 3 miliony [liczba ofiar zawyżona -przyp. GW] Żydów, Polaków, Cyganów, Rosjan i in. narodowości. 3-4.II.1946r.Chmielnik. Jesteśmy o trzy km od „obozu śmierci". Wywiad przeprowadzony w „obozie" potwierdził dane o profanacji. Wieczorem 4.II.1946r. jedziemy do wsi Wólka- Okrąglik na ekspedycję karną przeciw poszukiwaczom złota w Treblince". Przez kolejne dwie noce ( z 4/5 i 5/6 lutego 1946r.) licząca wówczas kilkudziesięciu partyzantów 6 Brygada Wileńska AK wypuszczała w teren patrole, w celu ujęcia zdemoralizowanych rodaków uprawiających haniebny proceder profanowania szczątków ofiar hitlerowskiego obozu zagłady w Treblince w poszukiwaniu złota i innych kosztowności. Winnych, którzy zostali przez partyzantów schwytani, ukarano solidnymi batami. Z przywołanego powyżej fragmentu kroniki oddziału partyzanckiego wynika kilka interesujących kwestii. Po pierwsze, zjawisko grabienia ludzkich szczątków na terenie Treblinki miało miejsce jeszcze w 1946 roku, a jego skala w tym czasie musiała być niemała, skoro praktyki te były szeroko komentowane przez okolicznych mieszkańców. Po drugie, według przywołanej w kronice 6 Brygady oceny okolicznej ludności, władze komunistyczne przez cały czas od odejścia Niemców z Podlasia w sierpniu 1944r. aż do przynajmniej początków 1946 r.( czyli przez blisko półtora roku!), pomimo, że dysponowały rozbudowanym aparatem przymusu, nie podjęły żadnych środków zaradczych mających ukrócić plądrowanie cmentarzyska w Treblince. Po trzecie, część ludności zamieszkującej wsie położone nieopodal Treblinki jednoznacznie potępiała „hieny cmentarne" grasujące na terenie byłego obozu. Obecność oddziału partyzanckiego wykorzystała dla opisania tego procederu partyzantom, licząc zapewne na podjęcie przez nich działań wymierzonych w osoby dopuszczające się okradania ludzkich szczątków. I nie zawiodła się. Dla każdego badacza okresu pierwszych lat rządów komunistów w Polsce jest mniej więcej jasne, że instytucje przymusu państwowego, które w normalnym, tj. szanującym wolność i własność indywidualną, państwie prawa są wykorzystywane dla ochrony obywateli oraz porządku, były wówczas narzędziem w rękach partii komunistycznej do zaprowadzenia i utrzymania zniewolenia komunistycznego na ziemiach polskich. Z tego powodu Milicja Obywatelska praktycznie nie zajmowała się tropieniem i zwalczaniem złodziejstwa, ale była pochłonięta wspieraniem Urzędu Bezpieczeństwa oraz Korpusu Bezpieczeństwa Publicznego w działaniach wymierzonych przeciwko wrogom „władzy ludowej", czy pomocą w werbunku agentury na potrzeby UB. Rolę stróżów prawa i porządku spełniało natomiast, w miarę swych możliwości, ścigane przez władze państwowe podziemie antykomunistyczne. Bardzo duża liczba zachowanych do naszych czasów raportów przeróżnych struktur podziemnych z informacjami o wykonanych przez nie w latach 1945-1947 akcjach przeciwko przestępcom pospolitym, w szczególności złodziejom, jest dowodem zarówno na to, że mające miejsce podczas okupacji niemieckiej zjawisko silnego osłabienia poszanowania norm społecznych, przejawiające się min. istotnym wzrostem liczby przestępczości, utrzymywało się także w okresie tuż powojennym, jak i na to, że zagrożona pospolitym bandytyzmem ludność szukała i znajdowała swoich obrońców nie na posterunkach MO, lecz pośród partyzantów walczących z komunistami o wolność. I to właśnie min. z tego powodu znaczna część ludności partyzantkę antykomunistyczną popierała i udzielała jej pomocy, dzięki czemu oddziały „żołnierzy wyklętych" mogły tak długo, bo aż do przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, utrzymać się w terenie. Dlatego też nie należy dziwić się, że z poszukiwaczami złota w Treblince, z którymi powinny i mogły szybko oraz skutecznie uporać się państwowe agendy przymusu, starali się rozprawić partyzanci. Uważam, że ważne jest, aby przywołany w niniejszym tekście epizod z dziejów 6 Brygady Wileńskiej AK nie umknął naszej świadomości. Zwłaszcza, że obraz „leśnych" w polskich mundurach z orłem w koronie na czapkach i ryngrafem z Matką Boską Ostrobramską na piersiach, bo tak właśnie prezentowały się oddziały walczące w 1946 roku pod rozkazami „ Łupaszki", „Wiktora" i „Młota", ścigających i karzących chłostą amatorów mienia zamordowanych w Treblince ofiar Holocaustu może nie pasować do wizji, którą lada moment prezentować będą co poniektóre media. Warto ten obraz wszem i wobec przywoływać, w imię pełnej prawdy o naszych przodkach, w tym kontekście historycznym.
Niech mi będzie wolno wspomnieć na koniec, że epopeja odtworzonej na Podlasiu 6 Brygady Wileńskiej AK zakończyła się dopiero jesienią 1952 r., kiedy to komunistom udało się rozbić ostatnie grupy partyzantów z tego oddziału. Z grona kolejnych dowódców tej jednostki partyzanckiej, jak również dowódców jej pododdziałów, zwanych szwadronami, nie ocalał nikt. Padła w kolejnych walkach bądź została zamordowana w komunistycznych kazamatach także większość szeregowych żołnierzy 6 Brygady. Wszyscy oni dotrzymali zapewnienia, jakie zawarli w odezwie pochodzącej z 1946 r., kolportowanej na terenie Podlasia, sygnowanej: 6 Partyzancka Brygada Wileńska AK: „Nie obchodzą nas partie lub te, czy owe programy. My chcemy Polski suwerennej, Polski chrześcijańskiej, Polski-polskiej. (...). Tak jak walczyliśmy w lasach Wileńszczyzny, czy na gruzach kochanej stolicy- Warszawy - z Niemcami, by świętej Ojczyźnie zerwać pęta niewoli, tak dziś do ostatniego legniemy, by wyrzucić precz z naszej Ojczyzny Sowietów. Święcie będziemy stać na straży wolności i suwerenności Polski i nie wyjdziemy dotąd z lasu, dopóki choć jeden Sowiet będzie deptał Polską Ziemię".
Nibiru – zagrożenie dla Ziemi czy tylko fikcja… Zamieszczamy artykuł Poliszynela na tematy, jakie poruszane są tutaj niezwykle rzadko – a to z powodu, iż gajowy stoi nogami na ziemi i nie wierzy w żadne kontakty, dawne czy obecne, z obcymi cywilizacjami. Tym niemniej warto się zastanowić, czy lucyferianie nie planują (albo już wykorzystują) legendy UFO, rzekomych porwań ludzi przez kosmitów, ich rzekomej obecności wśród nas itd. do swych satanistycznych celów. Naszym zdaniem odpowiedź na to pytanie jest twierdząca. – admin
Czy istnieje rozumne życie w kosmosie? Albo sformułuję to pytanie bardziej bezpośrednio – czy istnieją obce, pozaziemskie cywilizacje? Rozpatrzmy to pytanie na podstawie dwóch konkurujących ze sobą poglądów – ewolucjonizmu i kreacjonizmu. Albo mówiąc inaczej – poglądu zwanego naukowym i poglądu religijnego o stworzeniu wszystkiego, w tym i życia, no i człowieka, przez Stwórcę. Nauka twierdzi, że życie powstało poprzez przypadkowe połączenia atomów w coraz to bardziej skomplikowane związki, aż do osiągnięcia przez nie formy materii ożywionej. A potem ewolucyjnie powstawały coraz wyższe formy życia, zwieńczone homo sapiensem. Ale w tym przypadku podobne procesy mogły, a wręcz musiały zachodzić na innych planetach, jeśli tylko warunki jako tako sprzyjały tam powstaniu życia. Wiemy, że nasza galaktyka zbudowana jest z setek miliardów gwiazd/słońc. Większość z nich jest podobna do naszego słońca. Wiemy, że w obserwowanej części kosmosu istnieją dziesiątki, być może nawet setki miliardów galaktyk. Wiemy też, że większość rodzących się gwiazd posiada dyski protoplanetarne. Z miesiąca na miesiąc rośnie też ilość odkrywanych egzoplanet, czyli planet spoza naszego układu słonecznego. Obecnie astronomia zna ich ok. 500. Zwykły rachunek prawdopodobieństwa mówi tak – jeśli prawa fizyki na innych planetach, gwiazdach i galaktykach są identyczne jak w naszym układzie słonecznym, to takich układów słonecznych w naszej tylko galaktyce musi być miliardy. Niech tylko co setny z nich wytworzy planetę w „strefie życia” (nie za zimno, nie za gorąco) to musi tam dojść na podstawie tych samych praw fizycznych do powstania życia. Niech tylko co setne życie przetrwa kataklizmy podobne do tych, jakie miały miejsca na Ziemi w przeszłości, to i tak w naszej galaktyce muszą istnieć setki milionów planet, na których istnieje życie. Niech tylko na co setnej z nich życie ewoluje podobnie do życia ziemskiego i mamy miliony cywilizacji w naszej galaktyce. Jedne z nich, powstałe później od cywilizacji ziemskiej, mogą być prymitywniejsze. Inne, powstałe wcześniej niż nasza, powinne być bardziej zaawansowane. A co z kreacjonizmem. Czyli z przekonaniem, że to Stwórca stworzył świadome życie – czyli że stworzył także i człowieka aktem własnej woli. Nie będą używał słowa Bóg, gdyż kojarzy się ono wielu ludziom nieuchronnie z biblijnym osobowym Bogiem Jahwe. Wolę nazywać Go Demiurgiem, Duchem Wszechświata, Praprzyczyną, lub po prostu Stwórcą. Nie uważam Stwórcy za istotę postępującą nielogicznie. Gdyby zamierzał On stworzyć życie tylko na Ziemi, nie potrzebował stwarzać miliardów galaktyk liczących setki miliardów gwiazd. Nam, do życie na Ziemi taka rozrzutność Stwórcy nie była niepotrzebna. Ale On jednak stworzył miliardy miliardów życiodajnych słońc. A ponieważ cechuje Go radość tworzenia życia (my jesteśmy tego najlepszym dowodem) to dlaczego nie chciałby On napełnić życiem milionów, miliardów innych Ziem, innych planet? Tak więc jest obojętne, czy wyjdziemy od „naukowego” ewolucjonizmu, czy od kreacjonizmu – wszechświat musi tętnić życiem. Jeśli tego nie dostrzegamy, to tylko dlatego, że oazy życia w pustyni kosmosu są tak bardzo, bardzo odległe od siebie. Kolejnym pytaniem jest – czy obce cywilizacje naszą planetę w przeszłości odwiedzały. Zwolennicy paleoastronautyki twierdzą, że tak. Jako dowody na takie stwierdznia pokazują oni rzeźby, płaskorzeźby i rysunki sprzed tysięcy lat pokazujące bogów-astronautów, w kombinezonach astronautów, w rakietach i innych pojazdach latających. Prastare kroniki hinduskie, chińskie czy zapiski Sumerów opisują wojny bogów. W wojnach tych bogowie używali potężnych broni, które łatwo jest zidentyfikować jako broń atomową, laserową i inne podobne im zaawansowane technologie militarne. Ale istniejące już tysiące lat temu. Istnieją też prastare płaskorzeźby pokazujące czołgi, samoloty, helikoptery, okręty podwodne, a nawet karabiny. Czyżby był to tylko wytwór ludzkiej fantazji lub halucynacji? Ja osobiście uważam, że istnieje Stwórca, choć nie ma on nic wspólnego z judaistycznym Jahwe. Stwórca dał materii takie, a nie inne własności fizyczne, pozwalające jej na spontaniczne powstawanie coraz bardziej skomplikowanych „kodów” życia. Niemniej od czasu do czasu metodą zwaną w parapsychologii telekinezą świadomie Stwórca wpływał (i wpływa nadal w sposób dyskretny) na „kwantowe” skoki w powolnej ewolucji. Jesteśmy więc w sumie dziełem i Boskiej kreacji i powolnej ewolucji. Jestem także dogłębnie przekonany, że istnieją miliony innych cywilizacji, a także, że Ziemia w przeszłości była przez przybyszów z kosmosu odwiedzana.
Ale jak jest w takim razie z tą NIBIRU? W moim przekonaniu jest to tylko fikcja i mająca wątpiwą podbudowę legenda. Kosmici przybywali na Ziemię, ale nie z Nibiru. Życie w formie inteligentnych istot na Nibiru, a nawet jej egzystencja są wątpliwe zarówno z przyczyn astronomicznych, jak i z przyczyn egzystencjalnych i kreacjonistycznych.
Zacznę od przyczyn astronomicznych. Każdy, kto choć pobieżnie liznął problematykę kosmologii, astronomii i wpływu grawitacji w kosmosie od razu ma pewność, że taka planeta, z taką orbitą, w takim systemie słonecznym, nie jest w stanie przetrwać ponad 4 miliardy lat. Zgodnie z teorią Nibiru co 3 600 lat przechodzi przez system słoneczny pomiędzy orbitami Marsa i Jowisza. Ale znajdując się w peryhelium jej orbity i w jego pobliżu za każdym razem byłaby Nibiru poddawana silnym wpływom planet zewnętrznych układu słonecznego, a zwłaszcza Jowisza. W konsekwencji tego orbita Nibiru podlegałaby powolnym, ale ciągłym zmianom jej kształtu. Zmieniałaby się powoli, ale stale prędkość orbitalna Nibiru, i czas jej obiegu dookoła słońca. Różnice kształtu orbity, prędkości orbitalnej i okresu obiegu pomiędzy kolejnymi przejściami przez peryhelium byłyby bardzo małe, ale pomiędzy pierwszym a tysięcznym obiegiem byłyby już istotne i zauważalne. W międzyczasie Nibiru musiałaby już ponad milion razy przeciąć system słoneczny. Jest jednak nieprawdopodobne, aby przez tyle przejść jej orbita nadal była taka, jak jest opisywana. Nibiru albo zostałaby wykatapultowana w kosmos, albo jej orbita przybrałaby kształt podobny do orbit pozostałych planet. Ewentualnie zderzyłaby się z którąś z innych planet naszego systemu słonecznego stając się jej częścią, lub rozsypałaby się na kawałki. Dodatkową trudnością dla Nibiru jest pas Kuipera, który musiałaby ona przemierzyć w jedną i drugą stronę na jej mocno ekscentrycznej orbicie. Tam musiałoby z konieczności dochodzić do wielu kolizji z krążącymi w tym rejonie układu słonecznego obiektami. Kolizje te także wywierałyby powolny ale stały wpływ na zmianę masę, szybkości orbitalnej i na kształt orbity Nibiru. Ponadto Nibiru wywierałaby wpływ na wszystkie obiekty w naszym systemie słonecznym. Po kilkukrotnym jej przejściu przez pas planetoid Nibiru musiałaby je wszystkie albo wyłapać, albo wykatapultować z ich orbit. Nibiru musiałaby także wywoływać zaburzenia orbitalne Marsa, obok którego co 3 600 lat rzekomo przechodzi. Zaburzałaby także orbity księżyców wszystkich planet zewnętrznych – a więc Jowisza, Saturna, Urana i Neptuna. Po ponad milionie jej przejść większość księżyców wszystkich tych gazowych gigantów byłyby strącone na rodzime planety, lub wyrzucone w przestrzeń. Pozostałe miałyby niestabilne orbity coraz bardziej destabilizowane kolejnymi przejściami Nibiru. Także i nasz ziemski Księżyc mógłby mieć kłopoty z jego okołoziemską orbitą pod wpływem okresowego zakłócania przez Nibiru równowagi grawitacyjnej, w jakiej się nasz Księżyc znajduje. No dobrze, ale załóżmy, że Stwórca aktem woli zadbał o to, aby wpływy grawitacyjne nie zakłócały ruchu Nibiru. Czy może tam istnieć wysoka cywilizacja. A jeśli tak, to czy tam ona powstała, czy tylko się tam osiedliła, przylatując do naszego układu słonecznego z głębin kosmosu. Zbadajmy na początek możliwość powstania życia na Nibiru z punktu widzenia tezy ewolucyjnej, „naukowej”. Przez krótki okres w peryhelium orbity na oświeconej słońcem stronie Nibiru panowałyby „znośne” arktyczne warunki. Przez pozostałe ponad 3,5 tysiąca lat Nibiru znajdowałaby się w „lodowni” kosmosu w temperaturze ok -270°C. Powstanie życia pod grubą powłoką lodu było tam naturalnie możliwe. Jednak z konieczności byłoby to inne życie, niż nasze, ludzkie, na powierzchni Ziemi. Ale przecież Anunnaki potrafiły rzekomo żyć na Ziemi. Znosiły słońce jak my, oddychały powietrzem jak my. Tyle, że na ich planecie w panujących tam warunkach nie było możliwe powstanie takich właśnie ciepło- i światłolubych istot. A jeśli zostali oni stworzeni przez Stwórcę? Przecież dla Niego nie ma rzeczy niemożliwych. Zgadza się, On może wiele. Ale w takim przypadku w ich biblii nie mogło być raju przypominającego nasz raj ziemski, biblijny. Jeśli zostali oni bowiem stworzeni przez Stwórcę, to od razu musiał im Stwórca zapewnić przetrwanie w ekstremalnych warunkach. Musiał im stworzyć „raj” głęboko pod powierznią ich ziemi. W ogromnych pieczarach ogrzewali się ciepłem z jądra ich planety. Podziemne pieczary były dodatkowo dla nich konieczne jako ochrona przed bombardowaniem ich przez komety w pasie Kuipera. Tylko, że potrzebowali w takich pieczarach technologii do wytwarzania światła, do produkcji żywności, do oczyszczania powietrza z wydychanego dwutlenku węgla. Tak więc Stwórca, jeśliby zdecydował się na stwożenie życia na Nibiru, to musiał jej mieszkańcom dać od razu wysoką technologię. A nam tego nie dał. Do wszystkiego powoli dochodzić musieliśmy sami. Nie mógł też Stwórca w razie potrzeby (np. za złamanie przez nich jakiegokolwiek zakazu) wygnać ich z podziemnego „raju”. Na zewnątrz umarliby z zimna w ciągu sekundy. Ponadto, żyjąc w chroniących ich przez zamarznięciem i kometami pieczarach nie mieli mieszkańcy Nibiru potrzeby budowania statków międzyplanetarnych. Nawet nie za bardzo gdzie mieli możliwość, aby je wypróbować. Naturalnie, że mogło jednak tak być, iż Stwórca wbrew trudnościom i wyzwaniom stworzył rozumne życie na Nibiru. Jednak Stwórca, w jakiego ja wierzę, nie utrudnia sam sobie dzieła stworzenia. Skoro miał pod ręką taką Ziemię, dlaczego inteligentne życie stworzył przed milionami lat na nieprzychylnej życiu Nibiru. A na Ziemi zadziałał dopiero ok. 6 tysięcy lat temu, stwarzając (zgodnie z biblią) człowieka. Pozostaje jeszcze możliwość, że Nibiru została skolonizowana przez przybyszów z głębi kosmosu. Ale nie podejrzewam ich o brak rozsądku. Jeśli znaleźli oni w naszym układzie słonecznym tak przyjemną planetę jak Ziemia, na której przecież rzekomo przez setki tysięcy lat przebywali, to dlaczego ich głównej bazy nie zrobili właśnie na Ziemi, a wybrali sobie tak trudną i nieprzychylną do życia planetę, jak Nibiru? Udzielenie sobie odpowiedzi na powyższe pytania i wątpliwości pozostawiam czytelnikom. Jeszcze kilka uwag na zakończenie. Przez dziesięciolecia badaczy UFO i samo zjawisko UFO media albo ignorowały, albo ośmieszały. Ludzi zajmujących się tą problematyką przedstawiano jako niepoważnych oszołomów i naiwniaków, stukając się palcem w czoło pod ich adresem. A tutaj nagle jesienią 2010 roku ONZ ogłosiło, że szuka AMBASADORA do kontaktów z UFO i z kosmitami. Skąd taka nagła zmiana taktyki (bo to tylko taka ich taktyka)?
Ideolodzy NWO chcą światu narzucić jednolity, dyktatorski rząd. Wszystkie dotyczczasowe ich zabiegi nie przyniosły spodziewanego efektu. Klika Globalnych Banksterów straszy ludzi nieistniejącymi zagrożeniami:
- globalną katastrofą klimatyczną,
- wyssanymi z palca pandemiami.
Dodatkowo celowo wytwarza ona rzeczywiste zagrożenia:
- klęski „naturalne” i ekologiczne,
- lokalne wojny,
- celowo wywoływane nowe źródła zapalne (Korea, Iran)
- celowo wywpływane kryzysy finansowe i gospodarcze,
- celowo wywoływane epidemie (AIDS) i klęski głodu,
- celowo skłócane są ze sobą religie, narody, grupy etniczne,
- straszą ludzi globalnym terroryzmem – który sami inscenizują.
A wszystko po to, aby panował na Ziemi chaos i strach, aby w pewnym momencie ludzie, społeczeństwa, narody same zaczęły domagać się wprowadzenia porządku i ładu. Nawet za cenę wprowadzenia rządów „silnej ręki”. A oni tylko na to właśnie czekają. I wtedy natychmiast wprowadzą ichni ład i porządek. Jednak plany ich nie powiodły się do tego stopnia, jak tego oczekiwali. W tej sytuacji planują oni obecnie urządzenie przerażającej mistyfikacji. Do niej potrzebują „zagrożenia” dla Ziemi i dla życia ludzkości jako całości. Dlatego odkurzono wyśmiewane wcześniej UFO i ogłoszono poszukiwania ambasadora do kontaktów z kosmitami. Pomagają też oni sami w nagłaśnianiu sprawy Nibiru. Setki portali żyje obecnie tym domniemanym kosmicznym zagrożeniem. Wystarczy więc obecnie zainscenizować masowe pojawianie się UFO, a jeszcze lepiej – zainscenizować ataki kosmitów na Ziemian (przy okazji przyspieszy się depopulację), aby stworzyć w ten sposób pozory globalnego i śmiertelnego zagrożenia całej ludzkości. Jeśli zrobią to zręczniej, niż zainscenizowali WTC, istnieje szansa, że przerażone miliony odmóżdżonych Gojów z chęcią, wręcz z radością zgodzi się na utworzenie światowego rządu. Bo tylko taki rząd będzie w ich przekonaniu w stanie koordynować globalną ochronę Ziemian przed globalnym zagrożeniem z kosmosu. I stąd ta cała historia z Nibiru…
Poliszynel.
http://krasnoludkizpejsami.wordpress.com
Ze względu na sympatię, jaką mam dla działalności dziennikarskiej Poliszynela, nie będę wdawał się w krytykę jego punktu widzenia na Boga. Zgodzę się z jednym: nasz Bóg nie jest biblijnym Jahwe, którego Żydzi stworzyli na obraz i podobieństwo swoje. – admin
Nowy rozmach, nowe nadzieje.. P. Aleksander Kwaśniewski w półgodzinnej rozmowie w PR-I oświadczył, że "Polska polityka zagraniczna nabrała nowego rozmachu, kiedy przestaliśmy sprawiać innym kłopoty". Wyjaśniam więc: nawet niemowlę sprawia kłopoty, nawet staruszek nad grobem, a człowiek w pełni sił potrafi sprawić takie kłopoty, że aż hej! A to da komuś w dziób, a to podwyżki zażąda, a to chce, by pociągi jeździły punktualnie... Kłopotów nie sprawia tylko trup. W sensie politycznym. Np. żadnych kłopotów w polityce zagranicznej nie stwarza państwo Vermont, choć leży na granicy z Kanadą i mogłoby sprawiać kłopoty jak Quebek. Albo jak Katalonia. Tak, że nawet po Anschlußie do Unii moglibyśmy sprawiać kłopoty np. domagając się czegoś. Ale, jak rozumiem, nie sprawiamy. P. Kwaśniewski oświadczył też, że objęcie przewodnictwa w Unii coś-tam przed nami otwiera - i budzi nadzieję. Istotnie, budzi: bo jeśli polska prezesura nie wykończy Unii, to pozostanie nam tylko czekać na rumuńską
Jak chcemy być traktowani? Przezabawna wymiana zdań. Na poważnie. Rozpoczął ją {notaris} pisząc: „Wg. JKM obecnie mamy czas pogardy dla człowieka. JKM wykłada na uczelniach, że kiedyś to panowało PRAWO i jeśli PRAWO mówiło, że za zabójstwo Pana należy ściąć 200 (NIEWINNYCH) niewolników to PRAWO się stosowało i niewolnicy szli pod topór. To było PRAWO - PAŃSTWO PRAWA - działało świetnie. Obecnie mamy "prawo" - tfu - czyli: Czas pogardy dla człowieka. Otóż obecnie biedny jest ten sam człowiek, który nie wie czy może zapalić w swoim samochodzie, czy nie może: raz mu zabraniają a raz pozwalają. Takie ZŁE prawa mamy. Jawne upodlenie człowieka! Jednak za Hitlera i Stalina było lepiej!” Wtóruje mu {MDebowski } „Bo niewolnik to wg JKM nie człowiek. Ważne są elyty, zapamiętaj sobie. A kto tego nie rozumie, ten lewak, socjalista i *tfu* demokrata” - i myli się. To nie ma NIC wspólnego ze statusem niewolnika. Prawom podlegali również ludzie wolni – i spotykali się z jego surowością częściej, niż niewolnicy, których właśnie nie traktowano w pełni, jak ludzi. Ten przypadek skazania na śmierć niewolników zdarzył się tylko RAZ w historii Rzymu. Większe znacznie było prawdopodobieństwo, że niewolnik zadławi się kawałkiem cielęciny, niż, że zostanie skazany na mocy takiego prawa. Ale to w ogóle nie jest na temat!! Dobrze odpowiedział {p4wel }: „To tylko przykład, czym było kiedyś prawo. Przykład skrajny, żeby był wyraźny. Jeśli nie przestrzega się prawa, to do d**y takie prawo. Dura lex, sed lex. To po łacinie. A teraz nie liczy się prawo. Prawo jest płynne. Ot, premier może działać "na granicy prawa". Można prawo "falandyzować". Można prawo zmieniać co trochę. W ogóle, prawo w służbie... no właśnie, kogo? Teraz nie mamy rządów prawa, tylko rządy mniej lub bardziej łaskawych panów nad chłopami pańszczyźnianymi. Pan daje, pan zabiera. Czasem pogrozi. Wszystko dla dobra pańszczyźnianego :) Ile trzeba mieć pogardy do siebie, żeby chcieć być traktowanym przez władzę jak dureń i niewolnik?” Otóż tu widzimy dwie sprzeczne zasady. Pierwsza: „Człowiek powinien być wolny – ale za jego błędy trzeba go surowo karać” Druga: „Człowiek powinien być traktowany jak małe dziecko, jak ukochane stworzonko, jak niewolnik” - czyli: należy o niego dbać - i być pobłażliwym. Zwierzęcia nie skazujemy przecież na śmierć – nieprawda-ż? Owszem: zabijamy na pokarm – ale nie karzemy śmiercią za zły uczynek – bo to głupie, nierozumne bydle. I przeciwnicy kary śmierci tak właśnie traktują człowieka. Zapewne morderca (nie każdy!!) na szafocie by chciał, by potraktowano go jak głupie, nierozumne bydlę... i ułaskawiono. Ale czy należy spełniać życzenia morderców?? {notaris} pisze dalej: „Dlatego JKM NIGDY nie wygra wyborów. Jego zdaniem takie przykłady są ciekawe, kolorowe, bo On nigdy nie postawi się w roli ścinanego niewolnika. Jemu się marzy dynastia Korwinów - najlepiej dziedziczna. Siebie w roli ofiary z głową na pieńku nigdy zaprojektuje. A moim zdaniem Tacy właśnie ludzie na szafocie mogą powiedzieć "Do dupy z takim prawem" I jeszcze może powiedz takiemu niewolnikowi - Żyłeś w świetnym czasie ... bo np w XXI wieku nie wiedziałbyś czy możesz zapalić fajkę czy nie. No i jeszcze musiałbyś w pasach jeździć ... no i tfu apteczkę i gaśnicę wozić. Że o trójkącie nie wspomnę. A podatki jakie wysokie są. No i ta okropna bezpłatna służba zdrowia. Ciekawe by było co by odpowiedział? :-D” Równie dobrze mógłby spytać człowieka, który – przejechany bez własnej winy przez samochód – ma za pół godziny umrzeć: „I co: cieszysz się, że wynaleziono samochody?” . Liczba niewolników, których ścięto w Rzymie na mocy tego prawa, jest równa liczbie osób, które w dwa tygodnie zginęły na polskich drogach... NB. dynastia jest z definicji dziedziczna, a w wypowiedzi {notaris}a widzę d***kratyczną nutkę: "Nigdy nie wygra wyborów" = "Nie ma racji"!!! . {notaris}owi celnie odpowiedział {kapsi}: „No to życzę oskarżenia o molestowanie od jakiejś panienki i udowadniania swojej niewinności. Jeśli się nie uda, to w więzieniu z pewnością pocieszy cię myśl, że kiedyś ścinano niewolników.” I to jest to!
JKM
ZAGADKA SMOLEŃSKIEJ MGŁY Wiemy już na pewno, że załoga Tu-154 została zmylona nieprawidłową pracą radiolatarni, złymi komendami wieży i błędnymi współrzędnymi lotniska na karcie podejścia. Do katastrofy prawdopodobnie jednak by nie doszło, gdyby nie gęsta mgła, która nagle – tuż przed tragedią – pojawiła się nad lotniskiem Siewiernyj. – Bez mgły oszukanie załogi samolotu by się nie powiodło – mówi „GP” K.M., ekspert zespołu ds. katastrofy smoleńskiej pod kierownictwem Antoniego Macierewicza, specjalista ds. kontroli radiolokacyjnej, który prezentował swoje wyliczenia na forum Parlamentu Europejskiego w Brukseli. – Mgła uniemożliwiła pilotom zorientowanie się, jak blisko znajdują się od ziemi. Jeśli był to zamach, jej wytworzenie było niezbędne, gwarantowało jego powodzenie. Bez mgły piloci dostrzegliby, że są błędnie naprowadzani przez wieżę kontroli lotów, zmyleni przez niewłaściwe dane GPS i odlecieliby na drugi krąg – potwierdza nasz informator, były pilot Tu-154. Jego zdaniem, jeśli to był przypadek i można udowodnić, że mgła była spowodowana naturalnymi zmianami pogodowymi, może to wykluczać teorię zamachu. Dlatego ustalenie, czy mgła w Smoleńsku była naturalna, czy wywołana sztucznie, jest jedną z kluczowych kwestii w wyjaśnieniu przyczyn katastrofy smoleńskiej.
„Ale 10-ta i mgła?” Przypomnijmy słowa oficera WP, który obsługiwał radiolatarnie: – Przy nalocie na każdą radiolatarnię pilot patrzy na radiokompas i tak prowadzi samolot w poziomie, aby mieć prostą strzałkę w linii N–S. Pilot zna z katalogu wysokość położenia każdej radiolatarni oraz jej odległość od progu pasa. Wie też, na jakiej wysokości powinien przelecieć nad każdą radiolatarnią. Wystarczy przesunąć ten obraz o odpowiednik skali – ok. 40 m w lewo oraz 1 km w dół, a otrzymamy układ nowych radiolatarń i wirtualnego nowego pasa. Prawdopodobnie piloci wykonywali podejście na ten przesunięty układ. Trudno zauważyć i rozpoznać jako zagrożenie taką sytuację przy locie we mgle – mówi. Wokół mgły w pobliżu lotniska Siewiernyj w Smoleńsku pojawia się wiele niejasności. Jej pojawieniem się o tej porze dnia zdziwiona była załoga Tu-154. Według stenogramów, o godz. 8:16 (czyli 10:16 czasu rosyjskiego) Robert Grzywna mówi zaskoczony: „Ale 10-ta i mgła?”. Wypowiedzi poprzedzające i następujące po tych słowach uznano za „nieczytelne”. Jak twierdzą nasi informatorzy, w aktach śledztwa są zeznania pracownika miejscowej piekarni, Aleksandra Berezina. Zdziwiło go, że rano w Smoleńsku „na ulicy była nienaturalnie gęsta mgła. W takiej sytuacji włączyłem krótkie światła samochodu. Widoczność w linii prostej wynosiła według mnie 50 m. Mgła przykrywała wierzchołki wysokich drzew. Na ulicy na skutek takiej mgły było ciemno. W tak silnej mgle jechałem z prędkością około 35 km/godz”. Na temat mgły, jak twierdzą nasi informatorzy, mówił również podczas zeznań szeregowy Pustowiar Igor Waleriewicz, który pełni służbę na lotnisku Siewiernyj. Miał powiedzieć: „W ciągu 30 minut od momentu wylądowania Jaka-40 do podejścia do lądowania Iła-76 warunki pogodowe na lotnisku w sposób znaczący uległy pogorszeniu, mgła stała się bardziej szczelna, uległa zagęszczeniu, widoczność przy ziemi zmniejszyła się do około 60–70 m. (…) Po około 30 minutach warunki pogodowe pogorszyły się jeszcze bardziej, zwiększyła się znacząco gęstość mgły, a widoczność na ziemi obniżyła się do nie więcej aniżeli 50 m”. Z kolei Dmitrij Olegowicz Paszczakow z obsługi lotniska, który patrolował okolice pasa startowego, stwierdził, że przed lądowaniem polskiego Tu-154 M mgła była tak gęsta, że ograniczała widoczność maksymalnie do dwóch metrów. Co ciekawe, kilkanaście kilometrów dalej, na cmentarzu w Katyniu, powietrze było całkowicie przejrzyste. Charakterystyczna była poranna audycja TVN24 z 10 kwietnia, gdy po pierwszej relacji reportera mówiącego o kłopotach z lądowaniem samolotu z powodu „totalnej mgły”, zdziwiony dziennikarz siedzący w studiu w Warszawie zaczął go dopytywać o odległość dzielącą cmentarz katyński i lotnisko Siewiernyj. Tłumaczył to tym, że za reporterem znajdującym się w Katyniu nie było widać – jak to ujął – „ani grama mgły”. Nie mniej interesujące są zeznania meteorologów. Michaił Jadgowskij, naczelnik stacji meteorologicznej jednostki wojskowej w Smoleńsku, zeznał – jak twierdzą nasi informatorzy: „O godz. 9:26 stwierdziłem zmianę pogody, a mianowicie zachmurzenie 10 stopni, warstwowa mgiełka, dymy, widoczność 1000 m, co odpowiada meteo-rologicznemu minimum lotniska”. Jadgowskij wyraźnie rozgranicza więc „mgłę” i „dymy”. Jadgowskij miał zeznać, że zaobserwował zmianę pogody o godz. 9:40. Dostał informację o gęstej, falistej mgle, która ograniczyć miała widoczność do 600–1000 m. Były to dane poniżej pogodowego minimum lotniska (minima pogodowe dla lotniska Sieriernyj wynoszą: wysokość dolnej granicy chmur nie mniej niż 100 m, widoczność nie mniej niż 1000 m). „Następny pomiar przeprowadziłem o 10:40, kolejne o 10:52, 11:00. O 11:00 mgła wynosiła 600 m widoczności” – miał zeznać Jadgowskij. Według naszych informatorów, na pytanie ppłk. Anatola Sawy: „W będącym w waszym posiadaniu Dzienniku Roboczym stacji meteorologicznej jednostki wojskowej na ostatniej stronie naklejony został prostokątny fragment papieru z odciskiem pieczęci jednostki wojskowej, poświadczającej ilość przeszytych stron w Dzienniku. Dlaczego w miejscu naklejenia danego fragmentu papieru znajdują się ślady naklejenia, a następnie odklejenia jakiegoś papieru?” – Jadgowskij miał odpowiedzieć: „Całość Dziennika jest nienaruszona, karty są numerowane. Kart z dziennika nie wyrywałem, zmian nie wprowadzałem, niczego nie przeklejałem i nie odrywałem”. Jakie dane i kto zaklejał w Dzienniku Pogodowym? Co chciano ukryć? Z relacji emerytowanej nauczycielki, mieszkanki Smoleńska, do której dotarł „Nasz Dziennik”, wynika, że 10 kwietnia mgła na lotnisku pojawiła się w sposób gwałtowny, ok. godz. 8 rano czasu polskiego, i równie szybko zniknęła. Bardzo łatwo można ją było zlokalizować, „wypełzła” z jaru, w którym rozbił się polski samolot z 96 osobami na pokładzie.
Szyderstwa i rzeczywistość Już w głośnym tekście, jaki na początku maja 2010 r. ukazał się w tygodniku „Polityka”, hipoteza o sztucznej mgle (rozpowszechniana wtedy tylko na forach internetowych) posłużyła autorowi jako pretekst do wyszydzenia wszelkich „teorii spiskowych” na temat katastrofy w Smoleńsku. Gdy polska prokuratura złożyła do Departamentu Sprawiedliwości USA wniosek o pomoc prawną – także w sprawie możliwości wytworzenia sztucznej mgły – internet wręcz zaroił się od seryjnie wypisywanych kpin o Polsce jako „pośmiewisku Europy”. Jak jednak wiadomo, ani charakter zjawiska atmosferycznego 10 kwietnia w Smoleńsku, ani rola Iła-76 – samolotu transportowego do przenoszenia ładunków (wody, maszynerii, paliwa), który próbował lądować na Siewiernym przed Tupolewem i mógł przyczynić się do powstania lub zagęszczenia mgły – w dalszym ciągu nie została oficjalnie wyjaśniona. Niepotwierdzone informacje, że znajdowali się w nim rosyjscy dziennikarze albo samochody dla polskiej delegacji, nie wydają się prawdopodobne – choćby ze względu na czas, w którym ił pojawił się w okolicy lotniska Smoleńsk-Siewiernyj (gdyby faktycznie na pokładzie samolotu były np. auta dla polskiej delegacji, przywieziono by je znacznie wcześniej). Czy Ił-76 mógł więc przyczynić się do pogorszenia warunków pogodowych w Smoleńsku? Techniczną możliwość takiego zabiegu potwierdził w rozmowie z nami E. W. (imię i nazwisko do wiadomości redakcji), polski fizyk: – Środki wiążące fizycznie lub chemicznie tlen w atmosferze, a także środek wytwarzający sztuczną mgłę, mogły zostać rozpylone przez iła w dwóch warstwach w osi pasa. Aby jednak stwierdzić takie działanie, należałoby m.in. przeprowadzić analizę biochemiczną próbek gruntu ze Smoleńska. Jak na razie tego nie zrobiono, zadowalając się ekspertyzą biegłych z Instytutu Geografii i Przestrzennego Zagospodarowania Polskiej Akademii Nauk w Warszawie. Stwierdzili oni, że mgła 10 kwietnia była naturalna, bo... tak wynika z obserwacji meteorologicznych w Smoleńsku z ostatnich 30 lat.
Leszek Misiak, Grzegorz Wierzchołowski
Marek Belka i Jacek Rostowski roztrwonili 200 milionów! W cieniu wyborów, po cichutku łapka w łapkę szef NBP Marek Belka z ministrem finansów Jackiem Rostowskim dali z naszej wspólnej kasy 200 milionów złotych za nic. Jak to za nic, oburzyliby się ekonomiści. Przecież za te pieniądze będziemy mieli w 2011 roku elastyczną linię kredytową z Międzynarodowego Funduszu Walutowego na 20 miliardów złotych. A to ważne dla naszego bezpieczeństwa w kryzysie. Przy tym te 200 baniek to pryszcz. Otóż nie pryszcz - pieklił się szwagier - bo jak zapewnia Rostowski, kryzysu nie ma, a my tę linię otworzyliśmy na wszelki wypadek. I raczej nie chcemy z niej korzystać. Czyli wyrzucamy 200 milionów w błoto. Chyba że minister Rostowski kpi z nas w żywe oczy, bo już wie, że ta cała hucpa o świetności naszej gospodarki to propaganda tylko i będzie musiał w najbliższym czasie sporo pożyczyć. Wyjaśniło się przy tym, po co tak szybko Bronisław Komorowski mianował szefem NBP Marka Belkę. Nowy usłużny prezes szybko zamienił sprzeciw poprzedniego Sławomira Skrzypka na oczekiwaną przez rząd decyzję. Taki rewanż za dobrą fuchę.
"Super Express": - 33 tys. zł miesięcznie - tyle zarabia prezes NBP. Czy warto było porzucać dużo lepiej płatną pracę dyrektora ds. europejskich w Międzynarodowym Funduszu Walutowym? Marek Belka: - Ale to też są bardzo duże pieniądze, więc nie narzekam.
- Ale w MFW były to znacznie większe pieniądze. - Tak. Mniej więcej trzy razy większe.
- To skąd taka decyzja? - Bo to wielka przyjemność pracować w Polsce. A poza tym miałem już dość tułania się po świecie.
- Niech pan nie żartuje. Kiedyś powiedział pan, że były minister finansów na rynku pracy jest wart więcej niż były premier. A może uznał pan, że były szef NBP jest wart jeszcze więcej i potraktował to jako inwestycję, która za kilka lat zwróci się z nawiązką? - Nie. Ja już powoli dobiegam do wieku emerytalnego, więc nie muszę aż tak zajmować się rozbudowywaniem swojego CV. Gdybym chciał rzeczywiście spieniężyć swoją wartość rynkową, to nie szedłbym pracować do banku centralnego.
- Prezes PKO S.A. - niemal 9 mln zł rocznie. Prezes BRE - 4,4 mln zł rocznie. Prezes Millennium - 3,8 mln zł. A pan, szef banku centralnego - 400 tys. zł rocznie. Nie czuje się pan jak parweniusz w tym towarzystwie bankowców? - Nie. Nie muszę przecież być najbogatszy.
- Kto panu złożył propozycję objęcia funkcji prezesa NBP? - Zadzwonił do mnie prezydent. A kiedy oficjalnie media przekazały tę informację, byłem na Malcie.
- Czyli tradycyjnie dostaje pan życiowe propozycje, będąc poza granicami kraju. - Tak, coś w tym jest, a szczególnie ta Malta ma coś w sobie. Tam dostałem też propozycję wyjazdu do Bagdadu.
- I długo przekonywał pana prezydent? - Nie. Od razu się zgodziłem.
- Pana kandydatura wywołała spory zgrzyt w koalicji rządzącej i ostatecznie PSL nie poparło pana. Dlaczego prezes Waldemar Pawlak tak pana nie lubi? - Oj, nie. Spotkałem się z nim niedawno i było bardzo sympatycznie. Powiedziałbym nawet, kumpelsko.
- Ale głosować na pana nie chciał. - Wydaje mi się, że to efekt złej komunikacji między koalicjantami. A moja osoba nie jest dla premiera Pawlaka problemem. Przecież to rozsądny facet.
- "Forbes" opublikował swego czasu ranking osób, które - występując w reklamie - mogłyby zdobyć największe pieniądze. Pamięta pan, na ile wyceniono pańską twarz? - Tego akurat nie pamiętam, ale pamiętam, że znalazłem się tam bardzo wysoko.
- Tak, 13. pozycja wyceniona na 550 tysięcy złotych. - O, właśnie. Moje dzieci zauważyły, że wyprzedziłem w tym rankingu Dodę. I wtedy mój syn, który ma żyłkę przedsiębiorczości, powiedział: "Tato, to trzeba szybko wykorzystać. Po co masz się tułać po tych wszystkich urzędach...".
- Wyprzedził pan nie tylko Dodę, ale i Adama Małysza, Janusza Gajosa, Borysa Szyca i Bronisława Komorowskiego. Nie miał pan pokusy, aby skorzystać z rady syna? - Nie, oczywiście, że nie. Gdyby prezes NBP wystąpił w reklamie, to po pierwsze, byłby w niej niewiarygodny, a po drugie, zrobiłby z siebie pośmiewisko.
- A gdyby panu zaproponowano udział, no może nie w reklamie, ale w "Tańcu z gwiazdami", to dałby się pan skusić? - Z powodu powagi, jaką powinien zachować prezes NBP, no i ze względu na moje taneczne umiejętności, nie. Chociaż, wie pan co, jak widziałem Gołotę i Pudzianowskiego... Ja byłbym bardziej elastyczny na parkiecie. Na razie będę się musiał sprawdzić na sylwestrowym parkiecie, bo moja żona już się przygotowuje do tego balu, nie przyjmując do wiadomości, że jestem słabym tancerzem.
- Bal w operze wiedeńskiej, czy coś skromniejszego? - Będziemy bawić się w Łodzi w Pałacu Poznańskich. To lokalna impreza.
- Panie prezesie, czy pan gra w totka? - Ani razu w życiu nie grałem. W ogóle się nie hazarduję.
- To wyobraźmy sobie, że dostał pan w prezencie kupon totka, na który padła główna wygrana - 23 mln zł. Jak zainwestowałby pan takie pieniądze? - Na pewno dałbym dzieciom po jakiejś okrągłej sumce. A za resztę kupiłbym obligacje, bo to pewna lokata i nieźle oprocentowana. No i wykorzystałbym na przyjemności życia, szczególnie na podróże.
- I to samo radziłby pan Czytelnikom "Super Expressu"? - To w dużej mierze zależy od tego, kto jest w jakiej sytuacji. To olbrzymia suma i w pierwszej kolejności warto by na trwałe poprawić jakość swojego życia, np. kupując dom czy mieszkanie, jeżeli się ich nie ma. Połowę z tej sumy można by zainwestować w jakiś w fundusz inwestycyjny. Osoby młodsze w bardziej agresywny, te starsze raczej w spokojniejszy.
- Panie prezesie, scenka rodzajowa. Rodzina Kowalskich zaciąga kredyt hipoteczny na mieszkanie. Później bierze kredyt na samochód, kredyt konsumpcyjny na zimowy wyjazd i na koniec pożyczkę gotówkową. Jej zadłużenie rośnie lawinowo, ale w pewnym momencie rodzina uznaje, że pożyczka gotówkowa to nie żadna pożyczka i nie należy zaliczać jej do długów. Czy ta sytuacja nie przypomina panu czegoś? -....
- Wypisz, wymaluj sytuacja Polski, jej długu publicznego i księgowy zabieg Komisji Europejskiej uznającej, że pieniądze przekazywane do OFE to nie jest żaden dług publiczny. - Przykład, który pan przywołał, nie oddaje sytuacji naszego budżetu. Bliższy prawdzie byłby przykład taki: ja pożyczam żonie 2 tys. zł, a ona mi je natychmiast oddaje i w pewnym momencie dochodzimy do wniosku, że nie robimy takich cudów, tylko uznajemy, że prowadzimy wspólne gospodarstwo i nie ma żadnej pożyczki. Tak to wygląda z OFE. Niestety, większość analiz, a w zasadzie pseudoanaliz, nie oddaje prawdziwego obrazu rzeczywistości. Dług publiczny w Polsce nie jest tak wielki, jak próbuje się nam przedstawiać, a manewry ministra finansów są wykonywane po to, żebyśmy nie przekroczyli progów ostrożnościowych.
- Ale to zabieg księgowy. Sytuacji budżetu nie zmienia. - Tak, ale to dlatego, że ta "statystyczna" sytuacja jest gorsza niż ta rzeczywista.
- Czyli, jaka jest ta rzeczywista? - Taka sobie. Na tle europejskim bardzo dobra, ale mogłaby być lepsza. Jeżeli spotykam się z ministrem finansów, a spotykam się często, to zachęcam go do ograniczania deficytu budżetowego. I w jakimś stopniu mi się to udaje.
- Jak można ograniczyć dług i deficyt budżetowy? - Mniej wydawać.
- Czyli ciąć, bo do tego się to sprowadza. - Tu nie ma dobrych i łatwych rozwiązań. Każdy sposób będzie dla społeczeństwa bolesny. Albo podniesiemy podatki, albo obniżymy zasiłki, albo zlikwidujemy ulgi podatkowe...
- Jak spotyka się pan z ministrem Rostowskim, to czy on, tak jak na konferencjach prasowych, z gigantycznym entuzjazmem opowiada o sytuacji finansów publicznych i prezentuje świetlaną przyszłość, czy może jest bardziej powściągliwy? - Nie miejmy pretensji do ministra finansów, że jest optymistą, bo w końcu między innymi za to mu płacimy. Jak rozmawiamy, to rozmawiamy rzeczowo, głównie ustalając wspólny front w wystąpieniach za granicą. Tu nie ma miejsca na optymizm, to jest realizm.
- Czy nie jest pan zawiedziony ograniczonymi reformami przeprowadzonymi przez rząd, który miał olbrzymie możliwości i wielki kredyt zaufania? Poza pomostówkami, w dziedzinie finansów publicznych, praktycznie nic nie zrobiono. - Ale te pomostówki to wielka rzecz. To najważniejsza rzecz, jaka się w reformowaniu gospodarki wydarzyła w Europie w ostatnich latach.
- Ale to mało. - My jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że jeżeli krew nie bryzga po ścianach i nie ma rewolucji, to się to nie liczy.
- Chyba trochę pan przesadza. Można było zrobić więcej, tylko trzeba było chcieć. Jaką notę wystawiłby pan rządowi za działania ekonomiczne? - Czwórkę. W skali do pięciu.
- Oj, jak wysoko. Premier się ucieszy. Kiedy wejdziemy do strefy euro? - Wtedy, kiedy będziemy gotowi i kiedy w strefie euro będzie porządek.
- Czyli? - Nie wiem. Ale wiem, że nie należy dzisiaj za wszelką cenę przyspieszać tego procesu. W strefie euro dzieją się dramatyczne rzeczy, więc po co się tam pakować.
- Na ile przydaje się panu obecnie doświadczenie zdobyte na stanowiskach ministera finansów i premiera? - Bardzo się przydaje. Po pierwsze, znam sposób funkcjonowania gospodarki. Po drugie, znam sposób podejmowania decyzji politycznych.
- Opanował pan do perfekcji policy mix? - Mówiąc prosto, wiem, co można, a czego nie można zrobić.
Prof. Marek Belka
6 Brygada Wileńska AK a "Złote żniwa" 6 BRYGADA WILEŃSKA ARMII KRAJOWEJ PRZECIWKO POSZUKIWACZOM ZŁOTA W TREBLINCE, CZYLI O CZYM POWINNIŚMY PAMIĘTAĆ W KONTEKŚCIE NOWEJ KSIĄŻKI JANA TOMASZA GROSSA. W lutym na polskim rynku księgarskim ma ukazać się nowa książka Jana Tomasza Grossa zatytułowana Złote żniwa . W zamiarze autora, publikacja ta ma przybliżyć historię bogacenia się, w pierwszych latach po zakończeniu okupacji niemieckiej, przez część naszych krajan na mieniu pożydowskim. Jeden z istotnych wątków nowej książki Grossa dotyczy procederu przekopywania terenu obozu zagłady w Treblince przez mieszkańców okolicznych wsi w poszukiwaniu kosztowności. Do premiery Złotych żniw zostało jeszcze kilka tygodni. Już dziś wiadomo jednak, że książka ta wywoła żywą dyskusję, czy raczej wymianę ciosów między tymi, którzy chcieliby obraz naszych przodków z tamtych lat sprowadzić do "hien cmentarnych" z kieszeniami napchanymi precjozami zdartymi z ledwo ostygłych trupów Żydów lub, w najlepszym wypadku, do zbiorowości akceptującej rabowanie mienia ofiar Holocaustu, a tymi, którzy w obronie źle pojętego honoru narodowego będą kwestionować lub pomniejszać fakt, że ten haniebny proceder był rzeczywiście udziałem niektórych naszych rodaków. Jest wysoce prawdopodobne, że w większości mediów wygra "wrażliwość" bliższa pierwszej z zarysowanych powyżej wizji "historii Polski", co dla osób wyznających drugą optykę będzie tylko kolejnym dowodem na słuszność trwania przy swoim. Przegra, jak zwykle w konfrontacji dwóch zwalczających się obozów, prawda. Bo nie satysfakcjonuje ona żadnej ze stron konfliktu. Bo propaganda, niezależnie od swej ideowej charakterystyki, nie znosi niewygodnych dla niej faktów. Bo albo się robi w propagandzie albo się robi w historii. Te zajęcia są nie do pogodzenia, to alternatywa wykluczająca. Pierwsze opinie na temat książki Grossa, formułowane przez tych, którzy, jak twierdzą, zapoznali się z jej maszynopisem, zwracają uwagę na trudną do zaakceptowania tendencję autora do rozszerzania odpowiedzialności jednostkowej, tych naszych rodaków, którzy dopuścili się hańbiących ich dobre imię czynów, których treścią było niezgodne z prawem boskim i ludzkim wzbogacenie się na mieniu pozostawionym przez ofiary Holocaustu, na cały naród, czy też większą jego część. Czy tego rodzaju opinie są uzasadnione treścią książki, będziemy mogli przekonać się wkrótce. Na pewno jednak książka Grossa, mając na uwadze jej spodziewany wielki rezonans medialny, wprowadzi do świadomości ogólnospołecznej informacje, których szersza opinia polska nie posiada, bądź posiadać nie pragnie. Dlatego warto do wątku "hien cmentarnych" plądrujących kiedyś teren obozu w Treblince dorzucić garść informacji, które, w moim przekonaniu, są obiektywnie ważne dla odmalowania pełnego obrazu tego epizodu historii. Chcę mianowicie przypomnieć, że jedna z najważniejszych jednostek partyzanckich podziemia antykomunistycznego na Podlasiu, jaką była odtworzona na rozkaz majora Zygmunta Szendzielorza "Łupaszki" 6 Brygada Wileńska AK, dowodzona kolejno przez ppor./por. Lucjana Minkiewicza "Wiktora", por./kpt. Władysława Łukasiuka "Młota" i kpt. Kazimierza Kamieńskiego "Huzara", podjęła w początkach 1946 r. działania porządkowe wymierzone przeciwko osobom uprawiającym na terenie Treblinki proceder grabienia szczątków ludzkich z kosztowności. Oddział ten, operujący zwykle w innych rejonach Podlasia, zawitał w okolice Treblinki w pierwszych dniach lutego 1946 r. Oto co w tamtych dniach zanotował kronikarz 6 Brygady Wileńskiej AK (kronika Brygady wpadła w ręce komunistów po bitwie, którą partyzanci stoczyli z obławą komunistyczną 30 kwietnia 1946 r. pod Śliwowem; następnie przeleżała się w archiwach MSW, dziś pozostaje w zasobach IPN-u):
2.II.1946r. Zbliżamy się do sławnej Treblinki. Według opowiadań ludności, ciągłe rozkopywanie i ograbianie trupów doszło do ostatnich granic zezwierzęcenia. Wyrywa się zęby, całe szczęki, obcina ręce, nogi, głowy, aby zdobyć kawałek złota. Profanacja, a władze nie przedsiębiorą [ żadnych działań – przyp. G.W.] celem zabezpieczenia tego jedynego w swoim rodzaju cmentarzyska, na którym spoczywa przeszło 3 miliony [ liczba ofiar zawyżona - przyp. G.W. ] Żydów, Polaków, Cyganów, Rosjan i in. narodowości.
3-4.II.1946r. Chmielnik. Jesteśmy o trzy km od "obozu śmierci". Wywiad przeprowadzony w "obozie" potwierdził dane o profanacji. Wieczorem 4.II.1946 r. jedziemy do wsi Wólka - Okrąglik na ekspedycję karną przeciw poszukiwaczom złota w Treblince. Przez kolejne dwie noce (z 4/5 i 5/6 lutego 1946 r.) licząca wówczas kilkudziesięciu partyzantów 6 Brygada Wileńska AK wypuszczała w teren patrole, w celu ujęcia zdemoralizowanych rodaków uprawiających haniebny proceder profanowania szczątków ofiar hitlerowskiego obozu zagłady w Treblince w poszukiwaniu złota i innych kosztowności. Winnych, którzy zostali przez partyzantów schwytani, ukarano solidnymi batami. Z przywołanego powyżej fragmentu kroniki oddziału partyzanckiego wynika kilka interesujących kwestii.
Po pierwsze, zjawisko grabienia ludzkich szczątków na terenie Treblinki miało miejsce jeszcze w 1946 roku, a jego skala w tym czasie musiała być niemała, skoro praktyki te były szeroko komentowane przez okolicznych mieszkańców.
Po drugie, według przywołanej w kronice 6 Brygady oceny okolicznej ludności, władze komunistyczne przez cały czas od odejścia Niemców z Podlasia w sierpniu 1944 r. aż do przynajmniej początków 1946 r. (czyli przez blisko półtora roku !), pomimo, że dysponowały rozbudowanym aparatem przymusu, nie podjęły żadnych środków zaradczych mających ukrócić plądrowanie cmentarzyska w Treblince.
Po trzecie, część ludności zamieszkującej wsie położone nieopodal Treblinki jednoznacznie potępiała "hieny cmentarne" grasujące na terenie byłego obozu. Obecność oddziału partyzanckiego wykorzystała dla opisania tego procederu partyzantom, licząc zapewne na podjęcie przez nich działań wymierzonych w osoby dopuszczające się okradania ludzkich szczątków. I nie zawiodła się. Dla każdego badacza okresu pierwszych lat rządów komunistów w Polsce jest mniej więcej jasne, że instytucje przymusu państwowego, które w normalnym, tj. szanującym wolność i własność indywidualną, państwie prawa są wykorzystywane dla ochrony obywateli oraz porządku, były wówczas narzędziem w rękach partii komunistycznej do zaprowadzenia i utrzymania zniewolenia komunistycznego na ziemiach polskich. Z tego powodu Milicja Obywatelska praktycznie nie zajmowała się tropieniem i zwalczaniem złodziejstwa, ale była pochłonięta wspieraniem Urzędu Bezpieczeństwa oraz Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego w działaniach wymierzonych przeciwko wrogom "władzy ludowej", czy pomocą w werbunku agentury na potrzeby UB. Rolę stróżów prawa i porządku spełniało natomiast, w miarę swych możliwości, ścigane przez władze państwowe podziemie antykomunistyczne. Bardzo duża liczba zachowanych do naszych czasów raportów przeróżnych struktur podziemnych z informacjami o wykonanych przez nie w latach 1945-1947 akcjach przeciwko przestępcom pospolitym, w szczególności złodziejom, jest dowodem zarówno na to, że mające miejsce podczas okupacji niemieckiej zjawisko silnego osłabienia poszanowania norm społecznych, przejawiające się min. istotnym wzrostem liczby przestępczości, utrzymywało się także w okresie tuż powojennym, jak i na to, że zagrożona pospolitym bandytyzmem ludność szukała i znajdowała swoich obrońców nie na posterunkach MO, lecz pośród partyzantów walczących z komunistami o wolność. I to właśnie min. z tego powodu znaczna część ludności partyzantkę antykomunistyczną popierała i udzielała jej pomocy, dzięki czemu oddziały "żołnierzy wyklętych" mogły tak długo, bo aż do przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego stulecia, utrzymać się w terenie. Dlatego też nie należy dziwić się, że z poszukiwaczami złota w Treblince, z którymi powinny i mogły szybko oraz skutecznie uporać się państwowe agendy przymusu, starali się rozprawić partyzanci. Uważam, że ważne jest, aby przywołany w niniejszym tekście epizod z dziejów 6 Brygady Wileńskiej AK nie umknął naszej świadomości. Zwłaszcza, że obraz "leśnych" w polskich mundurach z orłem w koronie na czapkach i ryngrafem z Matką Boską Ostrobramską na piersiach, bo tak właśnie prezentowały się oddziały walczące w 1946 roku pod rozkazami "Łupaszki", "Wiktora" i "Młota", ścigających i karzących chłostą amatorów mienia zamordowanych w Treblince ofiar Holocaustu może nie pasować do wizji, którą lada moment prezentować będą co poniektóre media. Warto ten obraz wszem i wobec przywoływać, w imię pełnej prawdy o naszych przodkach, w tym kontekście historycznym. Niech mi będzie wolno wspomnieć na koniec, że epopeja odtworzonej na Podlasiu 6 Brygady Wileńskiej AK zakończyła się dopiero jesienią 1952 r., kiedy to komunistom udało się rozbić ostatnie grupy partyzantów z tego oddziału . Z grona kolejnych dowódców tej jednostki partyzanckiej, jak również dowódców jej pododdziałów, zwanych szwadronami, nie ocalał nikt. Padła w kolejnych walkach bądź została zamordowana w komunistycznych kazamatach także większość szeregowych żołnierzy 6 Brygady. Wszyscy oni dotrzymali zapewnienia, jakie zawarli w odezwie pochodzącej z 1946 r., kolportowanej na terenie Podlasia, sygnowanej: 6 Partyzancka Brygada Wileńska AK: Nie obchodzą nas partie lub te, czy owe programy. My chcemy Polski suwerennej, Polski chrześcijańskiej, Polski – polskiej. [...]. Tak jak walczyliśmy w lasach Wileńszczyzny, czy na gruzach kochanej stolicy – Warszawy - z Niemcami, by świętej Ojczyźnie zerwać pęta niewoli, tak dziś do ostatniego legniemy, by wyrzucić precz z naszej Ojczyzny Sowietów. Święcie będziemy stać na straży wolności i suwerenności Polski i nie wyjdziemy dotąd z lasu, dopóki choć jeden Sowiet będzie deptał Polską Ziemię. Grzegorz Wąsowski
Karnawał finansowy czas zacząć Po przerwie świąteczno-nowo-rocznej państwa i banki ruszają na rynki finansowe by zaspokoić swoje potrzeby pożyczkowe. Dzisiaj karnawał inauguruje Polska i Portugalia. Oba kraje chcą pozyskać po około 500 milionów Euro w krótkich papierach. Końcówka starego roku była niezwykle nerwowa. Początek tego roku skłania do umiarkowanego optymizmu. Ucichły swary na Półwyspie Koreańskim, Chiny pozwoliły na znaczne umocnienie Yuana, co spotkało się z przychylnym oddźwiękiem w USA. Obama zapowiedział podwojenie amerykańskiego eksportu w najbliższych latach, postawił na innowacje i inwestycje w infrastrukturę. Wczoraj chiński premier odwiedził Hiszpanię z twardą deklaracją wspomożenia tego kraju i zakupy niechodliwych i ryzykownych obligacji suwerennych. Najbliższe trzy miesiące pokażą, czy główni gracze jeszcze raz oddalą zagrożenie powtórką z kryzysu, której konsekwencje mogą być o wiele gorsze niż to czego doświadczyliśmy na przełomie 2008 i 2009 roku. Wtedy bankrutowały banki. Dzisiaj poza bankami i instytucjami finansowymi, których sytuacja wcale nie jest lepsza, mamy do czynienia z zagrożeniem niewypłacalności wielu krajów. Szczególnie w krótkim terminie należy obawiać się, nie jak wskazują media, wieści z Hiszpanii i Portugalii, ale z … Włoch i włoskiego Unicredit. Zawirowania we Włoszech mogą bowiem pogrążyć strefę Euro na dobre. Co jednak niepokoi ze zdwojoną siłą to to, że dwa lata dzielące nas od upadku Lehman Brothers nie zostały właściwie wykorzystane. Nadal nad światem finansów wisi nieuregulowany rynek derywatów, którego wielkość szacowana jest na 630 do 650 miliarda dolarów (10-krotność światowego PKB). Sytuacja na rynku nieruchomości w USA ulega dalszemu pogorszeniu, co zmusi tamtejszy sektor finansowy do skonsumowania kolejnego biliona dolarów w stratach. Nie osiągnięto też porozumienia na miarę Bretton Woods, które zmniejszyłoby ryzyko w handlu międzynarodowym. Dysproporcje w światowej gospodarce dalej w sposób nieubłagany rosną. W Polsce mamy do czynienia z krótkowzrocznymi działaniami na ostatnią chwilę, by czym prędzej ad hoc pomniejszyć rosnące potrzeby pożyczkowe. Planowanie finansowe i kontrola wydatków nie istnieją. Kolejny rok z rzędu mamy do czynienia z prowizorium budżetowym. Do kwietnia Tusk zamierza obciąć wpłaty do OFE o ponad 16 miliardów złotych. Miesza się przy tym w zeznaniach. Z jednej strony zabiera skłądkę na OFE i podwyższa VAT z drugiej zaś mówi coś o ochronie emerytów i najuboższych. Rostowski kusi podatkiem bankowym. Naracja rządzących pełna jest sprzeczności i niskiej hipokryzji. Rentowność polskich dziesięciolatek dalej rośnie by osiągnąć 6,12% - wczoraj. Rząd nie zauważa, że Polska płaci za swój dług ponad dwukrotnie więcej niż Niemcy. Można bez końca przypominać, że to właśnie koszt długu wyznacza granicę wypłacalności. Gdyby Polska płaciła za swój dług na poziomie tego co dziś Niemcy dźwigałaby realnie zadłużenie sięgające 120% PKB. W tej sytuacji sensownie zachował się NBP zapowiadając zacieśnienie polityki monetarnej. Taniec na rynkach finansowych czas zacząć. Karnawał tak naprawdę ruszy dopiero w poniedziałek, 10 stycznia, kiedy bankowcy wrócą z wakacji. Będzie pełny niespodzianek, zakrętów i zmienności. Niestety, zamiast beztroskiej zabawy czeka na dreszczowiec w odcinkach, z kulminacją już w pierwszej połowie roku.
Linki na: Unicreditshareholders.com
Portugal first
Polskie potrzeby pożyczkowe w styczniu
Polskie potrzeby pożyczkowe w I kwartale
Banks start 2011 debt sales with "safe" covered bonds
Yuan revaluation is win-win for China-US
Rybiński: Rząd zamiata deficyt budżetowy pod dywan. Kosztem emerytur - Propozycje rządu poprawiają w krótkim terminie sytuację finansów publicznych, długoterminowo pogarszają sytuację Polaków, obniżając ich emerytury – mówi portalowi Fronda.pl prof. Krzysztof Rybiński. Fronda.pl: Jaki wpływ na nasze przyszłe emerytury będą miały proponowane przez rząd zmiany w systemie emerytalnym? Krzysztof Rybiński*: Rząd twierdzi, że emerytury będą wyższe niż byłyby, gdyby tych zmian nie wprowadzono. Ja się z tą tezą nie zgadzam, uważam, że przede wszystkim przeniesienie środków z Otwartych Funduszy Emerytalnych do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych w wysokości 5 punktów procentowych składki spowoduje, że w przyszłości emerytury będą niższe, niż gdyby tych zmian nie wprowadzono. Wszystkie inne zmiany, część z nich jest korzystna, mogłyby zostać wprowadzone bez odbierania środków OFE.
Dlaczego emerytury będą niższe? Po pierwsze dlatego, że inwestycje, które byłyby poczynione w akcje spółek lub instrumenty finansowe o podwyższonym ryzyku, na przykład obligacje korporacyjne albo obligacje samorządów, przynoszą w dłuższym okresie wyższą stopę zwrotu, niż z obligacji rządowych. To premia za inwestycje w instrumenty udziałowe. Ona w długim okresie, który jest dla nas istotny – nie dziesięć lat, ale czterdzieści, tyle oszczędza się na emeryturę – wynosiła 3-4 proc., czyli o tyle więcej średnio w roku można było zarobić inwestując w zdywersyfikowany portfel akcji, w porównaniu ze stopą zwrotu obligacji. Jeśli my przesuwamy środki z OFE do ZUS, to one przede wszystkim nigdzie nie są inwestowane, tylko wydawane na bieżąco. Na koncie w ZUS zapisywana jest pewna politycznie wrażliwa formuła. Ale jest i drugi powód, dla którego to rozwiązanie jest szkodliwe.
Jaki? Te pieniądze nie są inwestowane na rynkach finansowych, a takie było założenie II filaru. Z czasem chciano podwyższyć limit inwestycji dla OFE zagranicą, zwłaszcza w krajach, które w dłuższym okresie dają wyższe stopy zwrotu i większe inwestycje w instrumenty udziałowe typu akcje. W tym kierunku już nigdy nie pójdziemy, bo zabrano z OFE 5 punktów procentowych składki i utopiono w ZUS. Ponadto jeśli z OFE zabierzemy 15 mld złotych, a później jeszcze więcej, to spada presja na reformę finansów publicznych. Rząd musiałby ograniczyć wydatki, które są źle kierowane, a tego nie zrobi, bo korzysta z ostatniej rezerwy, która mu została. Z braku reform wzrost gospodarczy będzie niższy, a to spowoduje także mniejsze wpływy ze składek, co spowoduje także, że będziemy mieć niższe emerytury. Z drugiej strony rząd chce, by od 2012 roku ludzie, którzy przeznaczą swoje pieniądze na III filar, otrzymywali ulgi podatkowe. Może to rozwiązanie wyrówna straty spowodowane przeniesieniem części środków z OFE do ZUS?
Jeśli rząd uważa, że Polacy powinni więcej oszczędzać w III filarze, to niech zrobi coś w tym kierunku. Ale to nie ma nic wspólnego z reformą emerytalną. Na tym polega problem, jeśli chodzi o dyskusję z ministrem Bonim. Podaje on sto argumentów, w których się gubi sens tego, co robi rząd. To nie ma nic wspólnego z demontażem OFE. Niemniej rząd proponuje także inne zmiany, poza przekazaniem części środków z OFE do ZUS. I one będą korzystne. To prawda, ale to należało przeprowadzić bez odebrania pieniędzy OFE. Wprowadzenie zewnętrznego benchmarku, dzięki któremu będzie można fachowo oceniać wyniki OFE, uruchomienie bodźców finansowych dla OFE, po to, by prowizje były bardzo niskie, ale ci, którzy osiągają lepsze wyniki, także lepiej zarabiali, zmniejszenie kosztów akwizycji – to wszystko idzie w pozytywnym kierunku. Te zmiany trzeba było jednak wprowadzić, nie demontując jednocześnie OFE.
Czy przekazanie pieniędzy do ZUS uratuje jego kiepską sytuację finansową? To rozwiązanie bardzo krótkowzroczne. System emerytalny w Polsce jest deficytowy, suma składek każdego roku jest niższa od wypłacanych emerytur. Ten deficyt będzie narastał przez dłuższy czas, między innymi dlatego, że liczba osób pobierających emeryturę będzie rosła, a płacących składki – malała. Po kilkunastu latach proces powiększania się dziury w ZUS się skończy i emerytury zaczną szybko spadać – najprawdopodobniej do 30 proc. ostatniego wynagrodzenia. Zanim to się stanie, cała grupa osób, które przejdą na emerytury na starych zasadach – mundurowi, ludzie ubezpieczeni w KRUS. To powiększy znacząco dziurę w ZUS.
Obecni emeryci zyskają coś na przeniesieniu pieniędzy do ZUS? Nic. Im należy się pewna emerytura, którą dostaną, a budżet państwa przekaże ZUS pieniądze, których będzie brakować. Chyba, że sam budżet nie będzie mógł pożyczyć pieniędzy, nikt mu nie będzie chciał ich pożyczyć, to wtedy system przestanie funkcjonować i trzeba będzie obciąć emerytury o 20 proc. W Polsce to może nastąpić i nastąpi, jeśli nie wprowadzimy reform, które podwyższą wiek emerytalny. Tak dużo ludzi w tak krótkim czasie nie może przejść na emerytury. Nie musimy podwyższać wieku emerytalnego od razu o 5 lat, można co roku podwyższać go o pół roku. Pod koniec dekady wiek emerytalny będzie wyższy o kilka lat. Zmianie musi ulec system emerytur mundurowych, podobnie część bogatszych rolników musi odprowadzać składki. To po prostu trzeba zrobić, bo inaczej nie będzie można obsłużyć deficytu w systemie emerytalnym i będzie kryzys. Dług pozostał taki sam, tylko jego forma jest bardziej ukryta.
Czy to, co robi z systemem emerytalnym rząd, można nazwać reformą? Reforma emerytalna z 1999 roku była znaczącą zmianą. Reforma kojarzy mi się z czymś pozytywnym. Dzięki niej coś ma się poprawić. Zmiany proponowane dzisiaj poprawiają w krótkim terminie sytuację finansów publicznych, bo zmniejszają wydatki budżetowe o 15 mld złotych, na dłuższą metę powodują pogorszenie sytuacji Polaków, bo obniżają ich emerytury. Tego nie nazwałbym reformą, a raczej sztuczną i krótkoterminową poprawą sytuacji finansów publicznych kosztem niższych emerytur w długim okresie. Rozmawiał Stefan Sękowski.
Rostowski kończy z gotówką. Chce tylko kart To koniec gotówki w Polsce. Resort finansów ma plan, jak zmusić Polaków do rezygnacji z monet i banknotów. W urzędach będziemy mogli posługiwać się tylko kartami, a o pocztowych przekazach można będzie zapomnieć. Ministerstwo Finansów przesłało pod obrady Rady Ministrów projekt programu rozwoju obrotu bezgotówkowego w Polsce do roku 2013. Zakłada on, że udział transakcji bezgotówkowych w całości transakcji pieniężnych ma wzrosnąć z obecnych 9 proc. do 51 proc. Chodzi między innymi o zastąpienie płatności gotówką w sklepach rozliczeniami przy pomocy kart, zmniejszenie liczby rachunków za energię czy telefon opłacanych na poczcie czy w kasach na rzecz przelewów internetowych czy redukcję wypłat pensji i świadczeń gotówką na korzyść przelewów bankowych. „Celem wszystkich tych działań ma być zmniejszenie kosztów związanych z obrotem gotówkowym w kraju” - mówi Dominika Duziak ze Związku Banków Polskich, który brał udział w tworzeniu programu. Jego realizacja ma także ograniczyć koszty wprowadzenia w naszym kraju euro. Resort finansów ma nadzieję, że będzie musiał wydrukować i wybić mniej nowych banknotów i monet. Ministerstwo chciałoby zdecydowanego zwiększenia liczby punktów handlowo-usługowych akceptujących płatności kartą, zwiększenia liczby Polaków mających konto w banku, rozwoju sieci punktów akceptujących mikropłatności (płacenie kartą za gazetę czy bilet na autobus) oraz podwojenia liczby bankomatów, które miałyby stać nie tylko w centrach handlowych w miastach, lecz także w małych miejscowościach. Koszty większości tych działań mają wziąć na swoje barki uczestnicy obrotu pieniężnego, czyli np. banki, operatorzy bankomatów czy też firmy obsługujące terminale płatnicze. Sam resort obiecuje, że w większości urzędów skarbowych czy innych instytucji publicznych znajdą się terminale obsługujące płatności kartą, pracownicy administracji publicznej będą musieli założyć sobie konto, na które będą otrzymywać wynagrodzenia, a w kilku ustawach, jak np. o abonamencie RTV, znajdzie się zapis o preferowanej formie dokonywania płatności za pośrednictwem przelewu. Czy to wystarczy, by cele programu udało się zrealizować? Eksperci są sceptyczni. Zarzucają, że założenia stoją w sprzeczności z innymi działaniami podejmowanymi przez ministerstwo. –”Aby człowiek dokonywał płatności kartą, najpierw musi założyć konto. A nie założy go, jeżeli nie będzie miał możliwości wypłaty gotówki w bankomacie. Ostatnie decyzje ministerstwa nie sprzyjają rozwojowi sieci bankomatów” – mówi Katarzyna Kwiatkowska, dyrektor sprzedaży Euronetu. Chodzi o nowelizację ustawy o usługach płatniczych. Resort finansów nie zgodził się na zapis umożliwiający pobieranie przez operatorów bankomatów dodatkowych prowizji, z których byłyby finansowane m.in. inwestycje w sieć bankomatów w małych miejscowościach. Z kolei rzecznik mBanku Krzysztof Olszewski uważa, że działania rządu nie powiodą się bez kampanii skierowanej do osób wykluczonych z obrotu finansowego. „Około 30 proc. Polaków nie ma konta. Jeżeli się ich nie przekona, że założenie rachunku się opłaca, to żadne działania zmierzające do zwiększenia obrotu bezgotówkowego nie odniosą sukcesu” – mówi. Źródło: gazeta prawna
2011. Początek nowej epoki Polacy uznali, że status peryferyjnego kraju Zachodu zupełnie ich zadowala, a warstwa rządząca pojęła, że tylko jego utrzymanie gwarantuje jej dominację w kraju i lukratywne posady za granicą – pisze filozof społeczny. Prognozy mają to do siebie, że się najczęściej nie sprawdzają. Kto pod koniec roku 2009 mógł przewidzieć, że rok następny to będzie rok, w którym zginą prezydent Lech Kaczyński, jego małżonka, ministrowie, generałowie i inne czołowe osobistości? I że najważniejszym skutkiem tej katastrofy będzie zacieśnienie przyjaźni polsko-rosyjskiej? Że nikt z odpowiedzialnych za bezpieczeństwo prezydenta i państwa nie tylko nie palnie sobie w łeb, jak by to uczynił oficer pokroju tych, którzy spoczywają w Katyniu, ale nawet nikomu nie przyjdzie do głowy by, choćby dla zachowania pozorów, podać się do dymisji? Że elity kulturowe popadną w paroksyzm bezkrytycznego rusofilstwa (zapominając o losie Rosjan walczących w swym kraju o te same wartości i wolności, o które kiedyś walczyło w Polsce pokolenie "Solidarności"), że aktor o twarzy, która wydaje się nasączona alkoholem, będzie odczytywał patetyczne apele, a w telewizorach będziemy mogli słuchać o pełnych współczucia oczach prezydenta Putina? Łatwiej już byłoby przewidzieć powodzie i zimowe przerwy w dostawie prądu, chaos na kolei, walkę z dopalaczami zastępującą kastrację pedofilów, "ofensywę legislacyjną", "ofensywę dyplomatyczną" i inne liczne ofensywy. A także to, że premier ogłosi, że nie będzie kandydował w wyborach prezydenckich, by kontynuować "rozpoczęte" reformy, by po tychże wyborach ogłosić, że żadne głębsze zamiany nie są potrzebne, bo trzeba się skoncentrować na tym, co "tu i teraz".
Z winy opozycji... Jak będzie więc w 2011 roku? Najprawdopodobniej będzie tak, jak dotychczas. Nic się nie zmieni. To, co zaczęło się Palikotem i "postpolityką" rządzących, skończyło się całkowitą postkolonialną inercją polityczną Polaków, ich abdykacją jako suwerena Rzeczypospolitej. Lenistwo Donalda Tuska i jego umiejętność zagadywania rzeczywistości uruchomiły lenistwo zbiorowe i potok słów, które potrafią zagłuszyć nawet tak prosty i jasny komunikat, jak "na kursie, na ścieżce". Polacy nie mają złudzeń co do jakości rządów Platformy, ale też zupełnie im one wystarczają, mimo że jej nieudolność i bezczynność sprawiają, iż czasami ciepła woda w kranie siąpi tylko cienką strużką. Dlatego pozwalają jej na wszystkie kłamstwa i kłamstewka – o przesiewaniu ziemi na lotnisku pod Smoleńskiem, o obietnicy zakopania głębiej rury gazociągu północnego, o sukcesach w polityce europejskiej itd. Wiedzą przecież, iż wszelkie "reformy" dotkną ich najbardziej, że bogaci będą się starali złupić biednych, by ocalić swoje dochody. A tak samemu można coś niecoś uszczknąć – dopóki się da. Tusk ma więc przed sobą równie długą przyszłość jak Łukaszenko czy Putin – i nie musi nawet sięgać po ich metody. Wystarczyło zwolnienie paru dziennikarzy, by "zachować różnorodność opinii". W przyszłym roku nadal będziemy skazani na tych samych medialnych polityków i te same niewiarygodnie nudne programy telewizyjne typu "plotkarnia", udające publicystykę polityczną. Codziennie będą tam międlić cytaty z Jarosława Kaczyńskiego, dociekając, czy powoduje nim cynizm czy szaleństwo. Nadal będziemy się dowiadywać, co powiedział ten lub tamten polityk o innym polityku, ale nie o tym, co się dzieje na świecie, i słusznie, ponieważ nic nie mamy w tym świecie – ani tym bardziej temu światu – do powiedzenia. Na pewno nie zabraknie materiałów na drugą, niepoświęconą Jarosławowi Kaczyńskiemu, część "Faktów" i "Wiadomości", bo zimą ludzie nadal będą zamarzali, na wiosnę przyjdzie powódź, a może nawet dwie, latem Polacy będą się topili, szukając ochłody w gliniankach i nieuregulowanych rzekach, jesienią truli grzybami, a zimą znowu zamarzali. To prawo natury, tak jak to, że woda się zbiera, potem spływa do morza, a śnieg leży tam, gdzie pada. Nie zabraknie też dzieci potrzebujących protezy, nowej wątroby lub przejechanych w czasie kuligu. Dzień w dzień, wieczór w wieczór będziemy mogli się upajać tymi informacjami. A wytrawni analitycy będą pisać dwie trzecie tekstu o tym, jak marna jest opozycja, i jedną trzecią o tym, że rząd nic nie robi z winy tak marnej opozycji. I może zachowają swoje redakcyjne posady.
Nic nie pobudzi Polaków Po wygranych wyborach PO dokona zapewne kolejnych cięć, żeby nieco poprawić stan finansów publicznych, co wywoła anemiczne protesty. Koniunktura w Niemczech pociągnie polską gospodarkę, bo przecież mercedesy nie mogą jeździć bez klamek i wycieraczek. A w razie czego czeka na Polaków wiele miejsc pracy w gastronomii, w domach starców, hotelarstwie i na plantacjach szparagów – w przyszłym roku otworzy się przecież niemiecki rynek pracy. Premier będzie ogłaszał swe kolejne pomysły i "ofensywy" i odwoływał je w następnym miesiącu, jeśli wszyscy ich tymczasem już nie zapomną, a promieniejący samozadowoleniem Bronisław Komorowski będzie zabawiał nas gawędami o bigosie i polowaniu. "Gazeta Wyborcza" nadal będzie się zajmowała reformowaniem Kościoła, tylko w dziale "Arka Noego" częściej będziemy mogli czytać intelektualistę Palikota, którego funkcje w mediach elektronicznych będą w lepszym stylu spełniać politycy ugrupowania Polska Była Najważniejsza. Być może nawet uda się im w małej liczbie ponownie wejść do parlamentu. Wbrew marzeniom tych, którzy nazbyt wierzą medialnym przekazom, PiS utrzyma swój stan posiadania i niewiele się zmieni, bo żadna zmiana PiS niczego w Polsce zmienić nie jest w stanie. A jeśliby Jarosław Kaczyński zginął w wypadku samochodowym lub zatruł się rtęcią, co przydarzyło się ostatnio w Berlinie rosyjskim emigrantom, niedoceniającym modernizacyjnych wysiłków podejmowanych w Rosji, w mediach jego rola przypadnie Zbigniewowi Ziobrze lub innemu tego typu politykowi nadającemu się do straszenia strasznego mieszczaństwa III RP, zwanego przez Adama Michnika beneficjentami rewolucji. Dlaczego jest to wariant najbardziej prawdopodobny? Jeśli po takiej katastrofie jak smoleńska nic się nie stało, to trudno sobie wyobrazić, co mogłoby pobudzić Polaków, i to nie do płaczu, tylko do czynu. Cokolwiek byśmy powiedzieli o kampanii z tamburynami i kowbojskimi kapeluszami, zmiana nie nastąpiła, bo Polacy jej nie chcieli. Naród mający poczucie godności powinien po 10 kwietnia przytłaczającą większością odesłać ten rząd w polityczny niebyt, a premiera postawić przed Trybunałem Stanu.
Złudne marzenia Oczywiście politycznej stagnacji będzie towarzyszyć formowanie się ruchu protestu świadomych politycznie Polaków. Obóz rządzący będzie próbował ograniczyć jego wpływy mniej lub bardziej cywilnymi metodami. W najmłodszym pokoleniu obudzi się może poczucie narodowej godności i honoru. Kiedyś stworzy ono nową "Solidarność". Podobieństwo do lat 70. staje się coraz bardziej widoczne. Mniej prawdopodobnym wariantem jest to, że w 2011 dojdzie jednak do przesilenia. Czysto polityczne motywy nie są jednak wystarczające, by to nastąpiło. Musiałaby wybuchnąć tykająca od dawna bomba finansowa, czego nikomu nie życzę. Wówczas załamanie władzy będzie gwałtowne, a miłość do PO zamieni się w nienawiść. W sytuacji zagrożenia władza może sięgnąć po środki twardej represji, ale w trudnej sytuacji zawsze będzie mogła liczyć na wsparcie Unii i naszego zachodniego sąsiada. Bo skoro zgodzono się wesprzeć Grecję i Irlandię, czego nie zrobi się dla podtrzymania władzy premiera uznawanego niemal za swojaka? Tylko dalszy rozpad strefy euro i kryzys polityczny w Unii mogłyby udaremnić skuteczną akcję ratunkową, która jeszcze bardziej ograniczy suwerenność Rzeczypospolitej. Inne warianty wydają się jeszcze mniej realistyczne. Marzenia, że coś się zmieni poprzez zwykłe działania polityczne, że trzeba tylko sformułować lepszy program – jakby kogoś w Polsce interesowały programy – że wystarczy lepiej wypaść w telewizji, zaskarbić sobie względy prowadzących redaktorów, by przekonać do siebie wyborców, są złudne. Być może polski biznes zagrożony w swoich interesach sypnie groszem i wesprze nowe polityczne ugrupowanie, licząc na wykreowanie nowej, świeżej i biznesowo jeszcze bardziej spolegliwej Platformy, ale będzie to czyste marnotrawstwo. I całe szczęście, bo jeszcze jednej Platformy na pewno byśmy nie przeżyli. Mimo to rok 2011 będzie początkiem nowej epoki. Coraz wyraźniej widać bowiem, że wraz ze śmiercią Lecha Kaczyńskiego skończył się projekt budowy silnej Rzeczypospolitej. Na początku XXI wieku postawiliśmy sobie pytanie, czy Polska chce pozostać tylko krajem peryferyjnym Zachodu po tym, gdy w ostatnim dziesięcioleciu XX wieku przestała być obrzeżem sowieckiego imperium.
Wschód nad Wisłą Pod koniec dekady Polacy uznali, że status peryferyjnego kraju Zachodu zupełnie ich zadowala, a warstwa rządząca – politycznie, gospodarczo i kulturowo – pojęła, że tylko jego utrzymanie gwarantuje jej dominację w kraju i lukratywne posady za granicą oferowane przez państwa europejskiego centrum. W 2010 roku okazało się, że pozostanie peryferiami Zachodu oznacza także zgodę na to, by Wschód znowu pojawił się nad Wisłą, a w roku 2011 będzie go jeszcze więcej – w Polsce i w nas samych. Zdzisław Krasnodębski
Krasnodębski Polacy zaakceptowali peryferyzację Polski Krasnodębski „Pod koniec dekady Polacy uznali, że status peryferyjnego kraju Zachodu zupełnie ich zadowala, a warstwa rządząca – politycznie, gospodarczo i kulturowo – pojęła, że tylko jego utrzymanie gwarantuje jej dominację w kraju i lukratywne posady za granicą oferowane przez państwa europejskiego centrum. W 2010 roku okazało się, że pozostanie peryferiami Zachodu oznacza także zgodę na to, by Wschód znowu pojawił się nad Wisłą, a w roku 2011 będzie go jeszcze więcej – w Polsce i w nas samych. „..”Oczywiście politycznej stagnacji będzie towarzyszyć formowanie się ruchu protestu świadomych politycznie Polaków. Obóz rządzący będzie próbował ograniczyć jego wpływy mniej lub bardziej cywilnymi metodami. W najmłodszym pokoleniu obudzi się może poczucie narodowej godności i honoru. Kiedyś stworzy ono nową "Solidarność". Podobieństwo do lat 70. staje się coraz bardziej widoczne. „…” … (źródło) Mój komentarz Krasnodębski ma niezbyt pochlebną opinie o Polakach. O akceptacji przez nich zacofania Polski, o Akceptacji zdegenerowanej, ba sprzedajnej klasy politycznej. Polecałbym przeczytanie całego artykułu Krasnodębskiego , w którym szerzej omawia skundlenie społeczeństwa . Należy się zastanowić , czy ma racje. Czy Polacy rzeczywiście popierają zapaść cywilizacyjną Polski . The Economist argumentuje w sposób dający nadzieję, że Krasnodębski się myli. The Economist uważa, że tylko dlatego nie ma w naszym regionie, czyli u nas też rozruchów, czy zamieszek przeciw uciskowi, ponieważ ci, którzy mogliby być ich uczestnikami emigrują po pracę. Pozostali, główna wyborcza podpora Platformy, czy SLD, czyli klasa urzędnicza, nie musi emigrować. Aby zabezpieczyć interesy tej klasy od lat zwiększano ilość lukratywne stanowisk urzędniczych. Również w czasie kryzysu dochodzi do tej patologicznej z punktu widzenia państwa, czy społeczeństwa sytuacji. Konserwatyści w Wielkiej Brytanii zapowiedzieli likwidacje 500 tysięcy, dla pewności napiszę (pięćset tysięcy ) stanowisk urzędniczych. Za kadencji Platformy i Tuska w czasie rosnącego bezrobocia i ciężkiej sytuacji gospodarczej rodziny urzędnicze i polityczne dostały 70 tysięcy nowych stanowisk dla większości swoich krewnych. Szokiem dla większości ludzi byłyby statystyki pokazujące jak znikoma ilość stanowisk obejmują osoby spoza koneksji rodzinnych tych kast. Krasnodębski poruszył inna bardzo interesującą kwestie. Czy jest możliwy powrót do odbudowy cywilizacyjnej Polski. Do powstania z kolan bytu peryferyjnego, zacofanego, eksportującego głownie tania siłę roboczą społeczeństwa peryferyjnego. Niestety Krasnodębski liczy że pokolenie ludzi akceptujących swój niski status w Europie wymrze, że dopiero młode pokolenie odbuduje w sobie poczucie honoru i godności. Nie bez powodu Bóg tak długo wodził po manowcach niewolników, aż wymarli. Dopiero młode dumne, nie mające niewolniczej mentalności pokolenie
zdobyło Kanaan. Marek Mojsiewicz