159

Gen. Bortnowski - zagubiona "perełka" (1) Władysław Bortnowski urodził się 12 listopada 1891 roku w Radomiu. Po ukończeniu w 1910 roku II Żytomierskiego Gimnazjum Klasycznego, przez rok studiował przyrodę na moskiewskim uniwersytecie. Zamieszany w strajk studencki musiał opuścić Rosję i wyjechał do Krakowa, gdzie rozpoczął studia na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Równocześnie w 1912 roku wstąpił do Związku Strzeleckiego, w 1913 otrzymując stopień sierżanta. 7 sierpnia 1914 roku wyruszył jako komendant plutonu w V batalionie strzelców Piłsudskiego. W październiku Piłsudski awansował go do stopnia podporucznika. W czasie bitwy pod Łowczówkiem, mimo otrzymania postrzału w szczękę nadal dowodził podległym sobie plutonem. Komendant Piłsudski wymienił go w rozkazie, wydanym na początku stycznia 1915 roku : „Podporucznik Bortnowski, pomimo bolesnej rany w szczękę, pozostał w szeregu i kierował plutonem dalej”. W maju 1916 roku został mianowany porucznikiem. Po tzw. kryzysie przysięgowym w lipcu 1917 roku został internowany w Beniaminowie. Zwolniony z obozu, przedostał się do Krakowa i został oficerem do zleceń Komendanta Głównego POW. W listopadzie 1918 roku wziął udział w walkach z Ukraińcami o Przemyśl, a potem o Lwów. W kwietniu 1919 roku w składzie 5 pp. Legionów uczestniczył w wyprawie wileńskiej. W II połowie 1919 roku uczestniczył w kursie w Szkole Wojennej Sztabu Generalnego w Warszawie, którą ukończył jako kapitan. W styczniu 1920 roku wziął udział w wyparciu bolszewików z Dyneburga. Sprawne wywiązywanie się Boronowskiego z powierzonych mu zadań zaowocowało bardzo dobrymi opiniami przełożonych. Mjr Tadeusz Kutrzeba w marcu 1920 ro0ku tak go charakteryzował: „Pilny, ambitny, służbisty, inteligentny oficer, biegły stylista, towarzysko b. dobrze ułożony. Orientuje się szybko, ocenia sytuacje poprawnie, referuje przejrzyście. Nadaje się b. dobrze na szefa sztabu dywizji”. W kwietniu 1920 roku wziął udział, w wyprawie kijowskiej, w czerwcu mianowany – z pominięciem stopnia majora – podpułkownikiem oraz szefem sztabu 3 Armii, dowodzonej przez gen. Sikorskiego. Przyszły Wódz Naczelny wystawił mu znakomitą opinię: „Ppłk Bortnowski w charakterze Szefa Sztabu 3 Armii wykazał pierwszorzędne zalety oficera Sztabu Generalnego, które rozwinięte wydadzą b. dobry rezultat. Zdolny –m szybko orientujący się, o umyśle obejmującym całość. Zawiązki zdolności decyzji i precyzji w b. dużym stopniu. Oficer doskonały o niecodziennej odwadze i o zdolnościach wzięcia odpowiedzialności na siebie jako dowódca. (…) jako człowiek prawy o wysokim pojęciu honoru oficerskiego. Obowiązki traktuje ideowo. Nadaje się na szefa sztabu większej jednostki”. Z rekomendacji Sikorskiego wysłany w listopadzie 1920 na studia wojskowe w paryskiej Ecole Superieure de Guerre, którą ukończył w 1922 roku. Po powrocie do kraju został pierwszym oficerem sztabu Inspektoratu Armii nr 1 w Wilnie, a w 1925 roku (już jako pułkownik) dowódcą 37 pp. w Kutnie. 13 maja 1926 roku wraz ze swą jednostką dotarł do Warszawy i zameldował się u Piłsudskiego. Nazajutrz Bortnowski kierował działaniami wojsk Marszałka na odcinku południowym, wywiązując się z nich wzorowo. W sierpniu 1926 został przeniesiony do Warszawy i powierzono mu obowiązki pierwszego oficera sztabu Inspektoratu Armii Warszawa, a w maju 1927 roku szefa Oddziału III Sztabu Generalnego. W lutym 1928 roku został dowódcą piechoty dywizyjnej 26 DP w Skierniewicach, potem 14 DP w Poznaniu. 1 stycznia 1932 roku został generałem brygady i dowódcą 3 DP Leg. w Zamościu. Generał Sosnkowski w opinii z 1931 roku, uznając go za prawdziwy talent taktyczny i lokując go w gronie najwybitniejszych wśród dowódców młodszej generacji, podkreślał, z jako podwładny wymagał zwierzchnika o silnej indywidualności i autorytecie, gdyż słabszego będzie usiłował zdominować. Sam Marszałek zaś miał się o nim wyrazić jako o „perełce Wojska Polskiego”. Po śmierci Piłsudskiego, w październiku 1935 roku Rydz-Śmigły mianował go generałem do prac przy Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych z miejscem postoju w Toruniu. Niewątpliwie najbardziej znanym wydarzeniem związanym z osobą Generała w okresie międzywojennym była sprawa przyłączenia do Polski Zaolzia w 1938 roku. 2 października 1938 roku dowodzone przez Bortnowskiego oddziały przekroczyły Olzę, zajmując zachodnią część Cieszyna. Następnie wkraczano do kolejnych miejscowości, według uzgodnionego ze stroną czeska harmonogramu. I tak 4 października wkroczono do Trzyńca, gdzie zorganizowano defiladę wojsk polskich. Po jej zakończeniu Generał wygłosił przemówienie w którym powiedział m.in.: „Jesteśmy w Trzyńcu, który zajęliśmy. Widać tu, że najwyższą siłą jest ta siła, jaką zdołała zaszczepić matka polska słowem i polską modlitwą. Ta siła pozwoliła przetrwać wam wieki niewoli i pozwoliła utrzymać polskość. Ona też sprawiła, ze żołnierz polski mógł tu wrócić. Jej oddajmy cześć”. W kolejnym przemówieniu w Jabłonkowie również nawiązał do roli matek, podkreślając decydującą rolę rodziny w utrzymaniu polskości. Akcja obsadzania Zaolzia zakończyła się 11 października. Dowodząc tą operacją Generał zdobył sobie ogromną popularność wśród rodaków zamieszkujących te ziemie. W nagrodę prezydent Mościcki odznaczył go Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Polonia Restituta. Jako generał do prac przy GISZ już w pierwszym raporcie dla Rydza-Śmigłego wskazywał, iż na powierzonym mu terenie w przypadku wojny zaczepnej będzie miał świetną pozycje do ataku, a przypadku zaś wojny obronnej będzie bezradny. „Pomorze może być tą <gęsią szyją>, za którą można będzie nas udusić” – pisał w raporcie. W koncepcji obrony, opracowanej przez Bortnowskiego i sztab Inspektoratu Armii w Toruniu, sugerowano, by nie bronić Pomorza na zachód od Wisły, ewakuując uprzednio na wypadek wojny z tego terenu „wszystko, co tylko się dało”. Opór miano stawić nad Wisłą na „fortyfikacjach półstałych” Grudziądz-Fordon, w oparciu o region umocniony Brodnica-Grudziądz i przedmoście Bydgoszczy. Równocześnie jako dowódca Armii „Pomorze” postulował możliwość podjęcia działań ofensywnych na terytorium wroga dwiema dywizjami piechoty na kierunku Wąbrzeźno-Prabuty, przy współdziałaniu z Nowogrodzką Brygadą Kawalerii z Armii „Modlin”. Rydz-Śmigły nie wyraził na to zgody.  Marszałek zdecydował także o nie opuszczeniu „korytarza”, co doprowadziło do niekorzystnej z militarnego punktu widzenia dyslokacji polskich jednostek, której skutki okazały się tragiczne dla Armii „Pomorze”. Już na początku wojny dowodzona przez niego armia poniosła dotkliwą porażkę, tracąc prawie połowę swego stanu. Przeciwko pięciu dywizjom i czterem brygadom  Niemcy rzucili dziesięć dywizji piechoty, dwie dywizje pancerne, dwie zmotoryzowane i cztery brygady. Por. Stanisław Sławiński tak opisywał stan ducha Generała: „Mijając samochód gen. Bortnowskiego zauważyłem, że generał był jak zwykle bez okrycia głowy, a czapkę trzymał kurczowo w ręku. Na twarzy generała malowały się przeżycia minionych trzech dni. Był wyraźnie wstrząśnięty. Zdawał sobie doskonale sprawę z faktu, że znaczna część jego armii pozostała odcięta w <Korytarzu> pomorskim i że z odciętych jednostek mogą się uratować tylko niektóre, te, które swe ocalenie zawdzięczać będą rozsądkowi dowódców, odwadze oficerów i żołnierzy, a często po prostu szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Miałem pełną świadomość gorzkiej prawdy, że on – jako dowódca armii – nie dysponuje żadnymi środkami na ziemi, w powietrzu i na przeprawach rzecznych, aby skutecznie interweniować w rejonach najbardziej zagrożonych i aby przyjść z oczekiwaną pomocą swoim oddziałom. Był bezsilny, gdyż nie posiadał żadnych odwodów”. Inny oficer jego armii – płk. Jan Maliszewski napisał: „Klęskę w Borach Tucholskich przeżył bardzo głęboko. Pozostałe kilkanaście dni kampanii nie wystarczyły, aby mógł w  pełni zabłysnąć swą twórczą myślą taktyczną i operacyjną, talentem wojennym i charakterem”. 6 września jednostki Armii „Pomorze” zostały połączone z Armią „Poznań” gen. Kutrzeby. Następnie uczestniczyły wspólnie w bitwie nad Bzurą. Po wojnie jego dowodzenie spotkało się z ostrą krytyką – jednym z głównych jego oponentów był dawny podkomendny, późniejszy generał Ludowego WP, Jerzy Kirchmayer. Marian Porwit podkreśla, iż gen. Bortnowski swoim niezdecydowaniem, co objęcia funkcji dowódcy grupy uderzeniowej, spowodował opóźnienie w wydaniu rozkazu natarcia, a „niektóre decyzje taktyczne gen. Bortnowskiego miały okazać się fatalne”. Dotyczyło to m.in. zatrzymania natarcia 26 DP i jej wycofania na zachodni brzeg Bzury, co odsłoniło flankę nacierającej 16 DP. „Zawiodła energia – napisał słusznie Porwit - dowodzenia gen. Bortnowskiego, w której gen. Kutrzeba tak wielkie pokładał nadzieje”. 21 września 1939 roku dostał się do niewoli pod Białą Górą. Początkowo przebywał w obozie jenieckim w Prenzlau , potem w kilku innych obozach, aby wreszcie w kwietniu 1942 roku trafić do oflagu VII A Murnau, gdzie więziony był do końca wojny. 29 kwietnia 1945 roku  do obozu wkroczyli Amerykanie. W końcu maja 1945 roku gen. Bortnowski wyjechał z obozu do Francji, aby wstąpić do wojska polskiego. 3 czerwca 1945 roku gen. Bortnowski zgłosił się w Obozie Zbornym La Courtine we Francji i został z tym dniem wcielony do Polskich Sił Zbrojnych. W lipcu Naczelny Wódz udzielił mu kilkumiesięcznego urlopu, który wykorzystał udając się  do Kanady, gdzie wyemigrowała wraz z synami jego żona, Wanda. Spotkał się także ze swymi przyjaciółmi z obozu piłsudczykowskiego, w tym generałem Kazimierzem Sosnkowskim, przebywającym na „zesłaniu politycznym” w Kanadzie. Najważniejszy impuls do dalszej działalności dało Generałowi nawiązanie kontaktu z ośrodkiem piłsudczykowskim w Nowym Jorku, w którym czołową role odgrywali: Ignacy Matuszewski, Wacław Jędrzejewski oraz Henryk Floryar-Rajchman. W lutym 1946 roku powołali oni Komitet Zagraniczny Obozu Piłsudczyków, którego celem było utworzenie na emigracji reprezentacji polityczno-społecznejopierającej się na zasadzie pełnej koncentracji narodowej, która byłaby podparciem dla Rządu i tubą, przez którą mógłby on mówić, nie będąc uznawany w Londynie i w Waszyngtonie”. W trakcie odczytu w Nowym Jorku Generał stwierdził, że jako Polak chce wracać do Polski, ale wolnej, posiadającej rząd i prezydenta wybranych przez naród. Kwestię powrotu pozostawiał indywidualnej ocenie każdego Polaka, choć sam widział potrzebę konsolidacji emigracyjnych środowisk niepodległościowych. Troska o to towarzyszyła Bortnowskiemu do końca życia. Po powrocie do Londynu Generał zdecydowanie skrytykował ugodową postawę szefa Sztabu Głównego gen. Kopańskiego wobec brytyjskich planów rozwiązania PSZ. Dla swojego stanowiska pozyskał generałów: Janusza Gołuchowskiego, Tadeusza Piskora, Mieczysława Norwid-Neugebauera oraz Mariana Januszajtisa. W grupie, tej określanej popularnie „piątką” względnie „Gronem Polaków”, obok Bortnowskiego najważniejsza rolę odgrywał gen. Januszajtis, który choć związany z obozem narodowym, szybko znalazł wspólny język z Generałem. W meldunku złożonym Naczelnemu Wodzowi, stwierdził, ze polscy negocjatorzy zaniechali zawarcia umowy z Brytyjczykami oraz ugięli się, stając przed dylematem, czy narazić się Anglikom, czy też „sprawie”. Równocześnie w trakcie rozmowy z Prezydentem Raczkiewiczem „błagał go” o cofnięcie aprobaty dla dotychczasowych ustaleń z Brytyjczykami, w których strona polska w zasadzie zrezygnowała z domagania się objęcia prawem wstępowania do Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia wszystkich jeńców polskich przebywających na terytorium  okupowanych Niemiec oraz z prawa bezpośredniego dowodzenia Korpusem. Wspomniana „piątka” w sierpniu 1946 roku wystąpiła z wnioskiem do Prezydenta o powołanie Ścisłej Rady Wojskowej. Postulat ten uderzał w pozycję szefa Sztabu Głównego, szczególnie znaczącą po cofnięciu przez Anglików uznania dla polskich władz cywilnych i Naczelnego Wodza. Gdyby doprowadzono do utworzenia Rady, generałowie mogliby na bieżąco kontrolować każde posunięcie gen. Kopańskiego.  Raczkiewicz  nie wsparł „buntowników” i koncepcja utworzenia tego ciała upadła wobec kategorycznego sprzeciwu Kopańskiego. Generał nie porzucił sprawy w piśmie do Bora wypominał wyższym polskim czynnikom wojskowym, że nie potrafiły wykorzystać korzystnej koniunktury dla stworzenia dogodnej pozycji na przyszłość oraz pozostawiły nierozwiązaną kwestię polskich jeńców. Powołując się na doświadczenia Piłsudskiego, stwierdził, że całe życie Marszałka było walką o to, „by tanio nie sprzedać własnych atutów” . Z kolei w obszernym memoriale dla Home Office, zwracając uwagę na sowieckie niebezpieczeństwo, a wspominając o rozwiązaniu PSZ, pisał: „jakże możecie wymagać, byśmy do Waszej samobójczej polityki rękę przykładali. Nie mamy obecnie siły Wam na tej Waszej błędnej drodze przeszkadzać, ale mamy obowiązek usunąć się i czekać cierpliwie, aż doświadczenia Wasze osobiste dopełnią się”. Wkrótce po objęciu 8 listopada 1946 roku funkcji Naczelnego Wodza przez gen. Andersa „piątka” wystosowała do niego specjalny raport, w którym domagała się ukarania winnych dotychczasowego rozwoju sytuacji oraz ponawiała postulat utworzenia Ścisłej Rady Wojskowej, wyposażonej w odpowiednie kompetencje, które zabezpieczyłyby rząd i władze wojskowe przez „nie dość dojrzałymi, czy wręcz fałszywymi poczynaniami jednostek”.  Gen. Anders nie uznał za stosowne spełnić tego życzenia generałów. W tym samym czasie sytuacja gen. Bortnowskiego uległa pogorszeniu, gdy Anglicy uznali, ze prawo przyjęcia do PKPR będą mieli tylko Polacy, którzy przed 1 czerwca 1945 roku wstąpili do PSZ . Generał zaś został wcielony 3 czerwca 1945 roku. W efekcie tego 1 czerwca 1947 roku zwolniono Generała z czynnej służby wojskowej. Po przejściu do cywila Bortnowski pracował do 1954 roku jako psychoterapeuta w szpitalu w Mabledon Park, nie zapominając o  działalności społecznej i politycznej. Najważniejszym osiągnięciem Generała było powołanie Instytutu Józefa Piłsudskiego w Londynie. 15 marca 1947 roku Generał na zebraniu członków-założycieli wskazał, iż głównym celem Instytutu miało być stworzenie szkoły opartej na spuściźnie po Marszałku: „Szkołę myśli politycznej, szkołę woli, szkołę cierpliwego czekania na okazję, szkołę pogotowia wewnętrznego do tych okazji wyczekiwania”. Podkreślił także, że pomimo „tępienia” piłsudczyków każdy z nich lojalnie pracował na stanowisku, na którym się znalazł. Instytut został podporządkowany Instytutowi Piłsudskiego w Nowym Jorku. Choć zebranie założycielskie odbyło się 15 marca, za oficjalną datę powstania Instytutu uznano 19 marca – dzień imienin Józefa Piłsudskiego. Generał Bortnowski został przewodniczącym zarządu Instytutu. Instytut dzięki emisji cegiełek zdołał zakupić na swoje potrzeby dom w dzielnicy Puenty przy 454 Upper Richmond Road oraz rozpocząć wydawanie pisma „Niepodległość”. Mistrzem dla Władysława Bortnowskiego był Marszałek Piłsudski. Kierując się jego koncepcja przygotowania kadr wojskowych przed 1914 rokiem, dążył do opracowania i przyjęcia przez polskie władze emigracyjne planu, który pozwoliłby na jak najlepsze przygotowanie się do nowej wojny. Miał to być Narodowy Plan Wojny, określany najczęściej w formie skrótowej „planem wojny”. Ponieważ stworzenie własnej, niezależnej od obcych Armii Polskiej było nierealne, Bortnowski postulował tworzenie kół pułkowych jako przyszłych komórek mobilizacyjnych, mających jednocześnie pełnić rolę opiekuńczą dla żołnierzy i troszczyć się o ich wychowanie ideowe. Gen. Anders odniósł się do tych postulatów z rezerwą, mimo to dążenie do ich realizacji stanowić miało istotny element działalności emigracyjnej gen. Bortnowskiego. Generał zdawał się nie dostrzegać, ze w 1948 roku Zachód starał się co najwyżej powstrzymywać nazbyt rosnące apetytu Kremla. Utrzymujące się napięcie mogło jednak przekształcić się w konflikt zbrojny. Gdyby do niego doszło, Generał dopuszczał zawarcie sojuszu z Anglosasami dopiero po uzyskaniu przez polski rząd emigracyjny pozycji strony. Dopóki to nie nastąpi, doradzał zerwanie wszelkich stosunków oficjalnych czy nieoficjalnych. Jasno stawiał sprawę, że dla świata zawsze byliśmy tyle warci, ile mieliśmy sił do oddania na korzyść innych i nie zgadzał się aby Polacy byli „mięsem armatnim”. Z niepokojem obserwował brytyjskie plany odbudowy potęgi militarnej Niemiec. Jednym z najważniejszych jego sukcesów w tym zakresie było doprowadzenie do utworzenia Koła Generalskiego oraz rozwoju kół wojskowych skupiających żołnierzy dawnych jednostek i formacji. Bortnowski przez cały czas przebywał w Londynie, podczas gdy cała rodzina w Stanach Zjednoczonych. Jednocześnie dzięki swej legalnej pracy w szpitalu mógł liczyć w 1956 roku na brytyjską emeryturę. Dawało to skromne podstawy bytowe na starość dla niego i małżonki. W przypadku wyjazdu do Stanów, Generał musiałby wszystko praktycznie od nowa. Długo odkładana decyzja znalazła swój finał i w maju 1954 roku członkowie Instytutu Józefa Piłsudskiego uroczyście pożegnali swego prezesa wyjeżdżającego do Ameryki. Po przyjeździe do Nowego Jorku, imał się różnych zajęć. Przez pewien czas wygłaszał pogadanki dla Radia „Wolna Europa”, handlował warzywami na Brooklynie. Równocześnie stan jego zdrowia bardzo pogorszył się – od czasów jenieckich chorował na owrzodzenie dwunastnicy. Gdy tylko zdrowie pozwalało aktywnie uczestniczył w pracy społecznej wśród Polonii, chętnie przewodniczył spotkaniom, urządzanym przeważnie w Fundacji Kościuszkowskiej. Przypominając słowa Piłsudskiego, ze „każdy Polak za granicą jest ambasadorem sprawy polskiej”, po podkreślał, że Polonia winna oddziaływać na politykę amerykańską, a tym samym wspierać rodaków w kraju. Włączył się również w życie Instytutu Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku, pełniąc przez szereg lat funkcję wiceprezesa. W listopadzie 1966 roku Generał przebywał na kolejnej kuracji w szpitalu. Jego stan nie wskazywał na niebezpieczeństwo bliskiej śmierci, jednak rankiem 21 listopada nastąpiła zapaść, z której został odratowany. Niestety, po południu atak serca z wylewem z pękniętej aorty zakończył jego życie. Ciało Generała wystawiono do 26 listopada w domu pogrzebowym Campbella przy Madison Avenue. Przed trumną przewinęły się setki osób spośród emigracji. Pogrzeb odbył się w bazylice Matki Boskiej Częstochowskiej w Doylestown w Pensylwanii. Trumnę ustawiono na katafalku i okryto flaga państwową. Mszę św. celebrował ks. Reginka, kapelani wojskowi Tyczkowski i Gałat oraz ośmiu ojców paulinów. Po mszy trumnę przetransportowano na pobliski cmentarz. Przed grobem pożegnał Generała mjr Stanisław Gierat, który powiedział: „Żegnamy Cię, Generale, jako bojownika Niepodległej, żołnierza RP i kombatanta. Całe swe pracowite żołnierskie życie poświęciłeś Polsce, a nie danym Ci było spocząć w ojczystej ziemi. Przywieźliśmy Cię tutaj, do Amerykańskiej Częstochowy na cmentarz kombatancki, by Cię pogrzebać miedzy zasłużonymi polakami i grobami żołnierzy polskich”. Godziemba

Zjazd w Gnieźnie Zjazd gnieźnieński – kilka myśli, co nie nowe Przez liczne polskojęzyczne, a nawet niektóre polskie media przetoczył się informacyjny walec. Najważniejszymi wiadomościami okazały się w czasie ostatnich kilku dni depesze z trzydniowej stolicy Europy, Gniezna, w którym odbywał się VIII Zjazd Gnieźnieński. Niniejszy tekst nie będzie jednak sprawozdaniem z tej, delikatnie mówiąc, dziwnej imprezy, natomiast będzie stanowić próbę odpowiedzi na liczne, związane z nią pytania. Rozpocznę więc od przeglądu co ciekawszych postaci uczestników ostatnich Zjazdów, by wyraźniej zarysować opcję (?), która bezsprzecznie dominuje wśród licznych uczestników.

Władysław Bartoszewski – ksywa “profesor”
Zbigniew Notowski (publicysta, “Więź”)
Michael Schudrich – Naczelny Rabin Polski
Bella Szwarcman-Czarnota (miesięcznik “Midrasz”)
Wanda Trabert – superwizor psychoterapii (?)
Irvin Greenberg – rabin USA
prof. Jan Hartman – UJ (o Polsce: “dziwny kraj, dziwna religia”)
Hans Gert Pottering (bez komentarza)
Stefan Raabe – dyr. Fundacji Adenauera
prof. Zbigniew Safjan – antypolskie wywiady w prasie włoskiej
Sławomir Sierakowski – lewicowy publicysta
prof. Jerzy Buzek (bez komentarza)
red. Marek Zając – od 21 roku życia w Obłudniku Powszechnym
prof. Jerzy Kłoczowski – TW “Historyk”, w jego “Dziejach chrześcijaństwa w Polsce” tyleż o wspaniałej postaci bł. Jolanty, co o A. Michniku
ks. prof. Michał Czajkowski – zawód autorytet, prywatnie – kapuś
prof. Danuta Huebner (bez komentarzy)
Tadeusz Mazowiecki – czołowy katolewak, nienawistny krytyk Prymasa Tysiąclecia i prześladowanych biskupów
red. Marcin Przeciszewski – KAI pod jego światłym kierownictwem “nie zauważa” największych wydarzeń religijnych, jakimi są wielesettysięczne pielgrzymki Rodziny Radia Maryja na Jasną Górę [Dodajmy też, że na witrynie KAI nie stroni od zamieszczania półpornograficznych ogłoszeń - admin]
Aleksander Smolar – Fundacja Batorego
Hanna Suchocka (bez komentarza)
Szewach Weiss – b. ambasador Izraela znany z “rozmowy” z Janem Pawłem II w Sejmie RP
Elżbieta Adamiak – teolog (teolożka ?)
Kiko Arguello – neokatechumenat [To nawet ten "apostoł" odnowy Kościoła w duchu judaizmu się osobiście pofatygował? - admin]
Piotr Cywiński – cyt. “uczestnik dialogu polsko-żydowskiego”
HaGieWu – komentarz litościwie przemilczę
Aleksander Kwaśniewski – b. prezydent, autor przedmowy do dzieła nowego Prymasa (TW “Henryk”)
Ryszard Montusiewicz – KAI,  korespondent w Tel-Awiw, przez cały tygodniowy czas trwania nie zauważył narodowej pielgrzymki Radia Maryja do Ziemi Świętej
Róża Thun – Fundacja im. Roberta Schumana
Także liczni jezuici z o. Prusakiem i dominikanie z o. Ziębą – czołowi przedstawiciele tzw. “Kościoła otwartego”. Na listach gości przemknie czasem jakiś Brat Mniejszy, a nawet sympatyzujący z Radiem Maryja (horrendum!) hierarcha, ale to tylko kwiatki przy kożuchu, bo proporcje są ustalone, jak mawia Michalkiewicz, przez “starszych i mądrzejszych”, światłych, a może nawet oświeconych. Gdy więc Gniezno stało się trzydniową stolicą Europy, można zastanowić się, co impreza zwana Zjazdem Gnieźnieńskim którymś może wnieść w życie państw i narodów starego kontynentu i czy rzeczywiście warto wydawać kasę na tego typu spotkania. Zjazdy stały się bowiem trybuną jednej opcji (co powyżej) zgrupowanej wokół warszawskiego salonu i niedzielnego wydania GW, czyli Tygodnika Powszechnego, expressis verbis Unii Wolności, czy jak się toto teraz nazywa. Sam cel Zjazdów wydawałby się szlachetny. Spotkania różnych religii i kultur, wspólna modlitwa, wzajemne poznawanie się wiernych i pasterzy, wspólne wielbienie Jednego i Jedynego, słowem realizacja ewangelicznych wskazówek Zbawiciela “abyśmy byli jedno”, “aby rychło nastała jedna owczarnia i jeden pasterz”, “abyście się wzajemnie miłowali”, “jedni drugich brzemiona noście”. Gdy jednak widzę, kto się wziął za realizację tego programu, zaczynam mieć wątpliwości. I nie tylko ja, ale wielu Polaków, którym dobro Kościoła Świętego Matki Naszej leży na sercu. Kiedy do uczestnictwa mojej rodziny w nabożeństwie zachęca mnie przyjaciel, wiem, że myśli on o moim dobru duchowym. Gdy jednak do tego samego namawia mnie zarabiający inaczej, mam pełne prawo podejrzewać, że w czasie nieobecności gospodarzy mieszkanie zostanie okradzione. Tak więc nie tylko CO, ale i KTO mówi musi być rozważone przez korzystającego z daru rozumu. A wielu z powyżej wyliczonych polityków z “jedynie słusznej” partii fatalnie zapisało się w pamięci swych rodaków, którzy kartą wyborczą złożyli im podziękowanie za dotychczasowe osiągnięcia w przeprowadzaniu procesu upadłościowego Ojczyzny. Także rozdarcia konstytucyjnej nienaruszalności terytorium. Już pięć lat temu w biurze prasowym Zjazdu wisiał baner z napisem “Wielkopolska – Region Europy”, a i Wyborcza podarowała swym czytelnikom samoprzylepny herb z wizerunkiem ptaka z pierwszej RFN-owskiej pięciomarkówki. Na herbie widniał napis: “Jestem Wielkopolaninem”. W felietonie zatytułowanym “NIE PRZENOŚCIE NAM STOLICY” (Wiadomości) poinformowałem prokuraturę, że takimi działaniami naruszane są art.art. 1,3 i 5 w świetle art.8 Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej, a dotyczące właśnie nienaruszalności terytorium. Któż by jednak przejmował się tekstami prowincjonalnego publicysty.Jeśli pod zjazdową przykrywką ekumenizmu i pojednania promuje się takie “wartości”, nie ma sensu, by Gniezno było stolicą Europy. Nawet trzydniową.

I jeszcze jedno. Zjazd gnieźnieński w roku tysięcznym zgromadził elitę władzy i kultury, i to zarówno świeckiej, jak i kościelnej. Jaką elitę gromadzi zjazd w 10 roku trzeciego tysiąclecia? Edmund Zdanowski

Prezydent podpisał ustawę abonamentową Prezydent Lech Kaczyński podpisał ustawą abonamentową z pominięciem przepisów zakwestionowanych przez Trybunał Konstytucyjny - poinformowała Kancelaria Prezydenta. TK uznał w listopadzie, że chociaż tryb uchwalenia ustawy jest niezgodny z konstytucją, to przepisy, dotyczące zwolnienia emerytów, trwale niezdolnych do pracy rencistów, a także bezrobotnych z płacenia abonamentu rtv będą mogły wejść w życie. Ustawa - jak informuje Kancelaria Prezydenta - wejdzie w życie po upływie 30 dni od dnia ogłoszenia w Dzienniku Ustaw. Ustawa abonamentowa uchwalona w 2008 r. z inicjatywy PO rozszerza katalog osób zwolnionych z opłacania abonamentu radiowo-telewizyjnego. Oprócz dotychczas zwolnionych (m.in. osób, które ukończyły 75 lat, inwalidów I grupy) abonamentu nie musieliby płacić m.in. emeryci, którzy ukończyli 60 lat, a ich emerytura nie przekracza 50 proc. przeciętnego wynagrodzenia, trwale niezdolni do pracy renciści, bezrobotni, uprawnieni do świadczeń socjalnych i przedemerytalnych.

TK: Egzekucja abonamentu - dopuszczalna i możliwa Obecne przepisy dotyczące kontroli opłacania abonamentu rtv i jego egzekucji w przypadku zaległości nie naruszają konstytucji - orzekł Trybunał Konstytucyjny. Skargę na Ustawę o opłatach abonamentowych złożył Rzecznik Praw Obywatelskich. Trybunał ocenił, że egzekucja zarówno opłaty karnej jak i należności z tytułu zaległego abonamentu jest dopuszczalna i z punktu widzenia obowiązującego prawa możliwa. Brak egzekucji tych opłat - według TK - wynika nie tyle z nieskutecznej ustawy, ile z "bezczynności powołanych do tego instytucji". Orzeczenie było zaskoczeniem dla stron postępowania, bo przedstawiciele prokuratora generalnego i Sejmu w dużej części popierali wniosek RPO. - Faktyczna nieskuteczność egzekucji opłat abonamentowych, choć naganna, nie jest równoznaczna z niekonstytucyjnością regulacji, zaś bezczynność określonych instytucji w ogóle nie poddaje się kontroli konstytucyjnej - uzasadniał sędzia TK Mirosław Wyrzykowski. Trybunał podkreślił, że "trudno obywatelom nieuiszczającym abonamentu stawiać zarzut, że naruszają zasadę dobra wspólnego, czyniąc to rzekomo na koszt pozostałych podatników, gdy wypełnianie tego obowiązku nie jest w praktyce egzekwowane". Trybunał wskazał przy tym, że abonament "mimo wszystko uiszcza ponad 40 proc. ogółu gospodarstw domowych" i nie mniej niż 5 proc. firm i instytucji, "co również może i powinno skłaniać ustawodawcę i właściwe instytucje do refleksji". TK podkreślił jednak, że "nie jest powołany do zastępowania w jakimkolwiek zakresie ustawodawcy", a skoro parlament "przez kilka ostatnich lat nie dokonał nawet stosunkowo prostych zmian, prowadzących do zwiększenia ściągalności abonamentu przez Pocztę Polską, można przyjąć, że akceptuje ten stan rzeczy". Wyrzykowski dodał, że eliminacja zaskarżonych przepisów "pogorszyłaby tylko istniejący stan rzeczy". - Pod znakiem zapytania stanęłoby wtedy uiszczanie abonamentu nawet przez tych obywateli, którzy wciąż to czynią - zaznaczył sędzia TK. Jak wskazał, zarzucane naruszenie wynika "nie tyle z nieskuteczności ustawowego mechanizmu egzekwowania abonamentu, ile z bezczynności powołanych instytucji".

Egzekucja w trybie administracyjnym Zdaniem TK, w przypadku zaległych opłat abonamentu rtv możliwe jest stosowanie egzekucji w trybie administracyjnym. Trybunał pokazał też ścieżkę tej egzekucji. - Użytkownik niezarejestrowanego odbiornika po otrzymaniu decyzji kierownika Centrum Obsługi Finansowej (Poczty Polskiej - red.) ma 14 dni na zapłatę kary albo odwołanie się do ministra - mówił sędzia Wyrzykowski. - Gdy decyzja stanie się ostateczna, kierownik powinien wysłać upomnienie, a po siedmiu dniach wystawić tytuł wykonawczy i skierować go do organu egzekucyjnego, czyli właściwego miejscowo naczelnika urzędu skarbowego - kontynuował. Dodał, że "organ egzekucyjny może zastosować każdy środek", ale powinien wybrać najmniej uciążliwy dla zobowiązanego. Według Trybunału nie ma podstaw do dowodzenia, że decyzja o uiszczeniu opłaty karnej wydana na podstawie ustawy przez kierownika Centrum Obsługi Finansowej poczty nie jest decyzją administracyjną. - Decyzja musi być doręczona na piśmie i służy od niej odwołanie do ministra infrastruktury - zaznaczył Trybunał.

Sprawdzą, czy masz telewizor? Trybunał nie wypowiedział się zaś na temat możliwości efektywnej kontroli posiadania odbiornika radiowego lub telewizyjnego. Chodzi przede wszystkim o to, czy wyznaczeni przez pocztę kontrolerzy mają prawo wejść do mieszkania lub zakładu pracy, by sprawdzić czy jest w nim odbiornik. - Zagadnienie to nie było przedmiotem wniosku RPO, który gdyby miał intencję zaskarżenia tej kwestii, prawdopodobnie poszerzyłby wzorce kontroli o stosowny przepis konstytucji (..) stanowiący o gwarancji nienaruszalności mieszkania i warunkach przeszukania mieszkania, pomieszczenia lub pojazdu - powiedział sędzia sprawozdawca, uzasadniając powód nierozpatrywania tego zagadnienia przez TK.

Skarga RPO W skardze do Trybunału Rzecznik Praw Obywatelskich zarzucał m.in., że obecne przepisy nie zawierają "regulacji niezbędnych do żądania opłat abonamentowych oraz opłat za używanie niezarejestrowanego odbiornika radiowego i telewizyjnego", a co za tym idzie niemożliwe jest przeprowadzenie egzekucji administracyjnej, mimo że wspomina o niej ustawa. RPO wskazywał także w swym wniosku, że nieefektywne przepisy prowadzą do "bezkarnego unikania przez większość obywateli uiszczania opłaty abonamentowej". Zdanie odrębne do wyroku zgłosił jeden spośród pięciu rozpatrujących sprawę sędziów TK. Teresa Liszcz powiedziała, że w przeciwieństwie do pozostałych sędziów uważa, że na podstawie obecnych przepisów nie ma podstaw do egzekucji administracyjnej zaległych opłat abonamentowych. Według Liszcz, to nie bezczynność uprawnionych organów, ale wadliwie skonstruowane przepisy uniemożliwiają skuteczną egzekucję opłat abonamentowych.

Zadowolona KRRiT Satysfakcji po ogłoszeniu nie krył przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji. - KRRiT od zawsze podzielała pogląd, który dziś potwierdził TK, że Poczta jak najbardziej może domagać się egzekucji abonamentu, a jeśli ona jest nieskuteczna, przechodzi to na urzędy skarbowe - powiedział Witold Kołodziejski. Dodał, że w tej sprawie przez wiele lat trwała korespondencja i wymiana argumentów między KRRiT a Ministerstwem Finansów. - Więc takie orzeczenie Trybunału jak najbardziej nas satysfakcjonuje, bo utwierdza nas we własnym przekonaniu - podkreślił. - Ministerstwo do tej pory uważało, że konieczne są zmiany w ustawie, a bez tego nie ma możliwości egzekucji przez urzędy skarbowe. W tej chwili, po wyroku Trybunału nie ma niedopowiedzeń - uważa Kołodziejski. Według niego, gdyby urzędy skarbowe nadal nie chciały ściągać zaległości abonamentowych, Poczta powinna zwrócić się do sądu.

Zaskoczeni przedstawiciele Sejmu i RPO Zaskoczeni orzeczeniem TK byli zarówno przedstawiciele Sejmu jak i RPO. Poseł Grzegorz Karpiński (PO), reprezentujący przed Trybunałem Sejm, powiedział: - Okazało się, że Trybunał dopatrzył się możliwości egzekwowania opłat abonamentowych i to tych bieżących i tych zaległych na podstawie obowiązujących przepisów, co stoi w sprzeczności z praktyką, która ma miejsce. - Powstaje pytanie, jak to orzeczenie będzie wykonywane, dlatego że Trybunał utracił możliwość wykładania przepisów i trudno w tej chwili ocenić, czy minister finansów podzieli pogląd, który Trybunał zaprezentował w dzisiejszym wyroku (na temat możliwości egzekucji zaległych opłat abonamentowych przez Urzędy Skarbowe - red.) - dodał. Karpiński ocenił jednocześnie, że Trybunał wyraźnie dał do zrozumienia, że mimo jego orzeczenia Sejm powinien uregulować kwestię opłat abonamentowych w taki sposób, "żeby nie budziło to żadnych wątpliwości". Przedstawiciel RPO Mirosław Wróblewski ocenił z kolei, że wprawdzie Trybunał zaprezentował wykładnię ustawy abonamentowej, która przez możliwość bezpośredniej egzekucji przez urzędy skarbowe może spowodować, że ściągalność abonamentu wzrośnie, jednak nie do końca taka była intencja Rzecznika. - Z jednej strony to orzeczenie z pewnością spełnia cel Rzecznika - aby poprawić ściągalność abonamentu, tak by jedni obywatele nie musieli ponosić kosztów funkcjonowania mediów publicznych kosztem innych obywateli (...). Nasz wniosek zmierzał jednak do tego, żeby Sejm mógł uchwalić nowe, jasne dla obywateli przepisy - powiedział dziennikarzom Wróblewski. Według Wróblewskiego, orzeczenie Trybunału to "próba zmiany rzeczywistości przez wskazanie możliwości dokonywania pewnej praktyki". - Trybunał nie może jednak nakazać żadnym organom skutecznej egzekucji, więc jeśli nadal będziemy mieli do czynienia z takim imposybilizmem, to nie zmieni się nic - podkreślił. Reprezentant RPO nie wykluczył, że po zapoznaniu się z pisemnym uzasadnieniem wyroku, ponownie zaskarży ustawę. Ministerstwo Finansów odniesie się do orzeczenia Trybunału w środę.

Emeryci mogą starać się o zwolnienie z abonamentu Emeryci, trwale niezdolni do pracy renciści, a także bezrobotni - będą mogli od poniedziałku składać na poczcie wnioski o zwolnienie z abonamentu rtv. Tego dnia wejdą w życie przepisy nowej ustawy abonamentowej, które poszerzyły krąg uprawnionych do ulgi. Zgodnie z nowymi przepisami abonamentu nie będą musiały płacić również osoby, które ukończyły 60. rok życia i mają prawo do emerytury mniejszej niż 50 proc. przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia. Aby zgodnie z prawem przestać płacić abonament, trzeba dopełnić formalności na poczcie - samo bycie emerytem czy bezrobotnym automatycznie nie oznacza zwolnienia z opłaty. Ulga nie będzie przysługiwać tym osobom już od 1 marca, ale najwcześniej miesiąc później. Ustawa mówi, że od 1 marca można składać wnioski, a zwolnienie z opłaty będzie obowiązywać od następnego miesiąca. Osoby, które opłaciły abonament na dłuższy okres z góry (np. na cały 2010 r.), dostaną zwrot odpowiedniej kwoty. Wymagane dokumenty przy złożeniu wniosku zależą od kategorii osoby uprawnionej, np. w przypadku emeryta musi to być dokument potwierdzający emeryturę i informacja o jej wysokości, a w przypadku bezrobotnego - zaświadczenie z urzędu pracy. Na poczcie będzie można dowiedzieć się dokładnie, jakie dokumenty należy złożyć. Kontrolami opłacania abonamentu i rejestrowania odbiorników rtv zajmuje się Poczta Polska. Jak wyjaśnił Michał Dziewulski z biura prasowego Poczty, abonament płaci się "za posiadanie i za korzystanie". Kontrole przeprowadzają pracownicy kartotek rtv. Kontroler, który zapuka do naszych drzwi, powinien się przedstawić, powiedzieć, w jakim celu przyszedł i pokazać stosowne upoważnienie. - Nie ma obawy, że nagle z zaskoczenia listonosz, który codziennie dostarcza nam listy, postanowi zrobić kontrolę abonamentową. Nie mogłoby tak być - wyjaśnił Dziewulski. Według niego, pracownikom kartotek łatwiej przeprowadzać takie kontrole, bo np. w mniejszych miejscowościach mogą wiedzieć, gdzie są zarejestrowane odbiorniki, a gdzie nie. - Nie ma sensu chodzić po mieszkaniach, których właściciele widnieją w naszej ewidencji jako zarejestrowani abonenci - wyjaśnia. Przyznał, że w przypadku domów jednorodzinnych i mieszkań ta sprawa nie jest łatwa. - Jeśli ktoś nie zechce wpuścić takiego kontrolera do domu, to kończy się to na sporządzeniu notatki, a później powstaje sprawozdanie przesyłane do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji - tłumaczy. Według niego, kontrole łatwiej przebiegają w przypadku firm. - Kontroler najczęściej przychodzi w godzinach pracy i po prostu widzi odbiornik, wtedy może zażądać okazania dowodu zarejestrowania - tłumaczy Dziewulski. - Ważne, że nie sprawdzamy, czy odbiornik działa, czy nie, sprawdzamy, czy jest zarejestrowany - dodaje. To oznacza, że nawet jeśli w domu mamy zarejestrowany, ale zepsuty telewizor czy radio, powinniśmy pójść na pocztę i napisać stosowne oświadczenie. W przeciwnym razie kontroler mógłby nałożyć karę w wysokości 30-krotności opłaty miesięcznej za odbiornik radiowo-telewizyjny. M.in. ten przepis miał badać Trybunał Konstytucyjny na wniosek Rzecznika Praw Obywatelskich, który uznał, że Poczta nie może kontrolować, czy ktoś korzysta z niezarejestrowanego odbiornika. W grudniu ub. r. Trybunał odroczył bezterminowo badanie konstytucyjności ustawy abonamentowej z 2005 roku, powierzającej Poczcie Polskiej kontrolę nad rejestracją odbiorników radiowych i telewizyjnych, a także zobowiązującej ją do ustalenia kary w przypadku niezarejestrowanego odbiornika. Krajowa Rada szacuje, że w 2010 r. wpływy z abonamentu, przy uwzględnieniu zwolnień z opłaty, wyniosą do 330 mln zł. To, według KRRiT, drastyczny spadek w porównaniu z poprzednimi latami. W 2007 r. wpływy wyniosły 980 mln zł. W ubiegłym roku Trybunał Konstytucyjny badał nowelizację ustawy abonamentowej na wniosek prezydenta. Trybunał uznał, że chociaż tryb uchwalenia ustawy był niezgodny z konstytucją, to przepisy dotyczące zwolnień mogą wejść w życie. Prezydent kwestionował zgodność noweli z konstytucją, bo ogranicza wpływy z abonamentu w trakcie roku budżetowego, nie wskazując rekompensaty dla tego ubytku. Trybunał zakwestionował m.in. wprowadzenie przez Senat poprawki poszerzającej krąg zwolnionych z abonamentu o osoby represjonowane i internowane.

Jak informuje KRRiT na swojej stronie internetowej, standardowa opłata za używanie odbiornika radiowego wynosi miesięcznie 5,30 zł, a za odbiorniki telewizyjne lub telewizyjne i radiowe - 17 zł miesięcznie. Ta sama wysokość opłaty obowiązuje również wtedy, gdy w gospodarstwie domowym jest kilka telewizorów czy odbiorników radiowych (dotyczy to np. radia samochodowego czy radia w domku letniskowym). Inaczej jest jednak w przypadku firm. - Jeśli ktoś ma firmę, np. transportową, i ma flotę pojazdów, a w każdym odbiornik radiowy, to powinien wnieść opłatę za każdy z nich osobno - wyjaśnia Dziewulski. KRRiT informuje, że odbiornikiem rtv nie jest telewizor "niepodłączony trwale ani czasowo do żadnej instalacji umożliwiającej odbiór programu, pełniący rolę monitora lub wykorzystywany wyłącznie do celów produkcyjnych". Odbiornikiem rtv nie jest według Krajowej Rady komputer i telefon komórkowy, bo ich główne przeznaczenie jest inne.

Chęć zabójstwa promowana w sądach Jeżeli sędziowie uniewinniający Mariana Jurczyka od zarzutu kłamstwa lustracyjnego są, zdaniem Janusza Korwin-Mikkego, zwykłymi „sk********mi”, to sędziowie, którzy orzekli, iż „Gość Niedzielny” musi przeprosić niedoszłą morderczynię Alicję Tysiąc za posługiwanie się wobec niej „językiem nienawiści”, są według mnie „małpami z kałasznikowami”. Nic nie jest bowiem tak niebezpiecznie jak danie zwierzęciu i tylko zwierzęciu odbezpieczonego pistoletu. Trzeba bowiem być małpą, by z tekstu redaktora naczelnego „Gościa Niedzielnego”, ks. Marka Gancarczyka, opublikowanego dwa i pół roku temu, wyczytać porównanie p. Tysiąc hitlerowskich zbrodniarzy i tym samym uznać, że obrażono kobietę chcącą zabić swoje nienarodzone dziecko, a potem wyciągającą od rządu polskiego kasę za to, że jej to uniemożliwił. Bowiem każdy umiejący czytać człowiek z tego tekstu, zamieszczonego na następnej stronie w ramce, wyciągnie, jeśli już, to porównanie sędziów strasburskiego Trybunału do zbrodniarzy z obozu w Oświęcimiu. Być może więc zadziałała tu sędziowska, korporacyjna, międzynarodowa zmowa, by ukarać księdza katolickiego za to, że ośmiela się komentować wyroki świeckich „świętych krów”. Jak każdy może bowiem przeczytać, sędziów, którzy zdecydowali o przyznaniu niedoszłej morderczyni 25 tys. euro odszkodowania za to, że nie mogła zabić swego dziecka, jak tego chciała, ks. Gancarczyk przyrównał do esesmanów z Oświęcimia, którzy przyzwyczaili się do dokonywanych morderstw i jeżdżą w urokliwe miejsca na odpoczynek. O katach z nazistowskiego obozu i sędziach ze Strasburga pisze, używając tych samych słów. Zaś trudno o matce chcącej zabić swoje dziecko, by wzrok się jej nie pogorszył, napisać inaczej niźli uczynił to redaktor naczelny katolickiego tygodnika.

Zabawy sądu w teologa Zwykłą bezczelnością zaś można nazwać to, co sędzia Sądu Apelacyjnego w Katowicach Ewa Tkocz odczytała jako uzasadnienie wyroku skazującego katolicki tygodnik na przeproszenie na swych łamach niedoszłej zabójczyni swego dziecka. Otóż pani sędzia zaczęła w uzasadnieniu pouczać księży i wydawcę tygodnika, czyli Archidiecezję Katowicką, co to jest chrześcijaństwo, jak należy odczytywać religię katolicką i jakim językiem powinna się ona posługiwać. Po prostu „małpa z kałasznikowem” zrobiła na sali sądowej miniwykład z teologii. – Żaden światopogląd nie uzasadnia poniżania innych. Chrześcijaństwo jest religią miłości i taki też powinien być język, jakim powinni posługiwać się autorzy katolickiego tygodnika – oznajmiała katolikom sędzia świeckiego sądu p. Tkocz. W dalszej części uzasadnienia podkreśliła, iż pozwany autor artykułu, czyli ks. Gancarczyk, posługiwał się „językiem nienawiści”. Według tego wykładu z sali sądowej, Kościół katolicki powinien przestać straszyć ludzi piekłem, bo nie ma w tym miłości. Mówienie o karze za grzechy i pokucie też jest zapewne dla sędziny Tkocz mową nienawiści, więc hierarchia kościelna powinna się go oduczyć. Sędziowie katowickiego sądu orzekający w sprawie „Gość Niedzielny” vs. niedoszła morderczyni Tysiąc z chęcią zapewne ocenzurowali by Pismo Święte, nie mówiąc o encyklikach papieskich, w tym Jana Pawła II.

Butna jak morderczyni Alicja Tysiąc sprawę do sądu w Katowicach wniosła dlatego, że poczuła się urażona wstępniakiem w katolickim tygodniku „Gość Niedzielny”. Sprawa miała charakter cywilny, a nie karny. W pierwszej instancji także „małpy z kałasznikowami” orzekły, iż tekst obraża p. Tysiąc, i zasądziły odszkodowanie wraz z przeprosinami. Od tego wyroku redakcja się odwołała. I właśnie 5 marca bieżącego roku zapadł ostateczny wyrok wraz z pouczeniem teologicznym, co to jest mowa nienawiści. Jednak na tym nie koniec. Bynajmniej nie dlatego, że ks. Gancarczyk zastanawia się, czy nie złożyć kasacji wyroku do Sądu Najwyższego. To niedoszła morderczyni Alicja Tysiąc zapowiada kolejne pozwy, uradowana wyrokiem katowickiego sądu. – Będą jeszcze, będą, szykują się – zapewniała dziennikarzy po przedostatniej rozprawie w procesie. Pytana, przeciw komu zamierza wytoczyć procesy, odparła: – Są to osoby, które również obrażały moją godność osobistą i moją rodzinę – zaznaczyła, że nie tylko związane z Kościołem. – Muszę znaleźć siłę, żeby nie pozwolić, by takie kobiety jak ja [chcące zabijać własne dzieci – przyp. red.] były szykanowane przez różne środowiska – butnie zapewniała ta, która własny wzrok przedkładała ponad życie własnego dziecka.

Wyrok europejski Taki wyrok nie powinien dziwić. Było pewne, że w końcu i do Polski, a właściwie i do polskich sędziów dotrze fala postępowych, eurolewackich wykładni prawa, nakazujących karać duchownych za głoszenie swej wiary, a świeckich za bezwarunkowe przywiązanie do swej religii. Przypomnijmy, że w innych krajach za ową „mowę nienawiści” sądy wsadzały duchownych do więzienia. W Szwecji kilka lat temu pastora Kościoła zielonoświątkowców Åke Greena skazano za przypomnienie z ambony wiernym podczas kazania, że homoseksualizm jest grzechem. W „Najwyższym CZASIE!” opublikowaliśmy parę lat temu wywiad z niemieckim duchownym, który już kilka razy był skazywany przez tamtejszych sędziów za mówienie niepopularnej prawdy. Na karę więzienia skazano go, gdy publicznie zauważył, że co roku w Niemczech popełniany jest „holokaust na nienarodzonych dzieciach”. Sędziowie uznali, że porównując aborcję do ludobójstwa na Żydach, zanegował zbrodnie nazistowskie! „Małpy z kałasznikowami” zza Odry skazały go za to na parę lat odsiadki. Powinniśmy się więc cieszyć, iż polskie sądy nie każą polskim duchownym oglądać tego świata zza krat celi bynajmniej nie klasztornej. Jednak wszystko jeszcze przed nami.

W kolejce po karę Proces sądowy ma bowiem także dziennikarka Joanna Najfeld – i to nie cywilny, tylko jak najbardziej karny. Z art. 212 § 2 kodeksu karnego oskarżyła ją Wanda Nowicka z Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny – ta sama, która wspierała fi nansowo i prawnie niedoszłą morderczynię Alicję Tysiąc. Katolickiej dziennikarce grozi kara dwóch lat więzienia za stwierdzenie, iż organizacje społeczne – w tym ta, której szefuje Nowicka – promujące aborcję są dofinansowywane przez firmy zbijające na zabijaniu nienarodzonych pieniądze. Na wniosek lewicowej oskarżycielki warszawski sąd utajnił rozprawy. Jeśli więc sędziowie pójdą śladami katowickich koleżanek i kolegów po fachu, powinni p. Najfeld przykładnie wsadzić w miejsce odosobnienia, by przemyślała swoją postawę. Trzeba w ogóle pomyśleć nad miejscami reedukacji – takimi obozami reedukacyjnymi dla tych, co „mową nienawiści” zagłuszają sumienie innych. Można je zorganizować na wzór tych z Kambodży w okresie rządów Pol Pota, słynnego absolwenta paryskiej Sorbony. Kandydatka na Głównego Naczelnika Obozów Miłości Absolutnej, w skrócie GNOMA, już jest – pani sędzia Ewa Tkocz.

Dariusz Kos

"HITLER GOOD" Na krakowskim Kazimierzu pojawiły się takie napisy. Na co zareagowałem tak: Myśl, że socjalista może być dobrym przywódcą państwa jakoś nie przychodzi mi do głowy - dlatego bardzo dziwię się tym Niemcom (są tacy, niestety), którzy go chwalą. O ile jednak Niemców można zrozumieć, bo Adolf Hitler dał im parę lat chwały, kiedy to zorganizował prawie całą Europę, tworząc prototyp Unii Europejskiej - o tyle trudno zrozumieć uważającego tak Polaka: wypowiedzi i czyny Hitlera w stosunku do Polaków są dostatecznie wymowne. Prymitywy piszące na murach "Hitler good" najwyraźniej jednak uważają, że to wszystko furda: ludzie Hitlera zorganizowali masowy mord Żydów - i jest to zasługa, która z naddatkiem pokrywa wszystkie grzechy! Prymityw godzi się, by Polaków zdziesiątkować i przenieść za Ural, robiąc dla Niemców Lebensraum - byle Żydzi zostali wymordowani! Ofiarny człowiek - można powiedzieć. Szkoda, że te napisy zostały usunięte. Są świadectwem, do czego może człowieka doprowadzić nienawiść. I tego, że ta nienawiść narasta... Właśnie: o to chodzi. O to, że wśród Polaków nabrzmiewa nienawiść do warstwy rządzących nami durniów i złodziei - i kanalizuje się, tradycyjnie, na Żydach. JKM

Rzecz o idiotach z dyplomem Przepraszam raz jeszcze: wstawiam te teksty b. późno – i już drugi raz pod rząd, gdy byłem pewien, że tekst po napisaniu wstawiłem – nie wstawiłem. Przemęczenie. Postaram się jutro wpisać wcześniej. A teraz - kilka uwag. Otóż moje rozumowanie jest logicznie nienaganne (co wyjaśniłem poniewczasie). Kiedyś słowo „sofizmat” oznaczało trudne logiczne rozumowanie – potem przyjęło znaczenie „rozumowanie wykrętne” - i tym drugim na pewno ono nie jest. Sofizmatem (klasycznym, znanym już w IV w. przed Chr.) w tym drugim sensie jest za to rozumowanie, które przedstawił {maciek}: »Nie wszystko co nie jest sprawiedliwością jest niesprawiedliwością. "Proces technologiczny rur bez szwu, na gorąco" nie jest sprawiedliwością, ale nie jest też niesprawiedliwością« W podobny sposób {maciek} mógłby udowodnić, że podział rzeczy na twarde i miękkie jest niezupełny, bo np., „miłość” nie jest ani twarda, ani miękka. Myli się też {scalony} pisząc: „Trudno to nazwać cenzurą. To zjawisko jest w Wikipedii czymś znanym i jest określane jako wojna edycyjna. Wikipedia jako organizacja nie rozstrzyga sporów pomiędzy osobami, które edytują hasła. Cała idea Wikipedii polega na tym że narzędzie do jej tworzenia jest przekazywane absolutnie wszystkim – no, i oczywiście zdarzają się sytuacje konfliktowe jak w tym przypadku. Proponuję podjąć rzeczową dyskusję z wikipedystą i przekonać go do swoich racji...”. {scalony} jest o jakiś rok spóźniony. W tej chwili nastąpił podział na „wikipedystów” i „nie-wikipedystów” - i ci pierwsi mają prawo usuwać i wstawiać, co chcą – a reszta stada ma pokornie kiwać łbami i merdać ogonami czekając na decyzję „uprawnionego wikipedysty”. Zresztą {scalony} chyba jednak to wie – bo nie proponuje mi, bym „podjął wojnę edycyjną” z {bluszczokrzewem} (ja wstawiam – on kasuje – - ja wstawiam...  i komu pierwszemu się znudzi) lecz proponuje mi, bym go przekonał. Otóż idiotę można przekonać. Idioty z dyplomem przekonać się nie daje! JKM

16 marca 2010 Kandydatów na chorążych socjalizmu nie zabraknie... Być może , jak pisał pan Czesław Miłosz w „Roku Myśliwego”:” Dla Polski nie ma miejsca na ziemi”(???). I stanie się ciemność. Bo wszystko na to wskazuje, za sprawą tzw. elit, które rządzą Polska od dwudziestu lat.. Lewactwo zalewa Polskę , naród  drzemie, a panie: Alicja Tysiąc i Aneta Krawczyk, awansowały do roli autorytetów moralnych III Rzeczpospolitej. Co prawda, pan  Maleszka i pan Piesiewicz, autorytetami- już chyba nie są.  Czymś, pardon- oczywiście Kimś- trzeba uzupełnić ubytki autorytetów.. Dobra- i Aneta Krawczyk i Alicja Tysiąc. Jak nie ma na razie Kogoś innego pod lewacką ręką.. No i obraz Jerzego Popiełuszki, malowany obecnie przez artystę, który wygrał przetarg- będzie się znajdował w masońskiej Świątyni Najwyższej Opatrzności, zwanej obecnie Świątynią Opatrzności Bożej. Łatwo jest kimś rozporządzać po śmierci.. Nic nie może powiedzieć- sprzeciwić się. Mam nadzieję, że grobu księdza Jerzego z Żoliborza przenosić nie będą.. Z  tym, że nie na pewno.. Szkoda mi oczywiście księdza Twardowskiego, który – wbrew własnej woli( przeczuwał zapewne co go po śmierci spotka)- został tam pochowany. Ku chwale Świątyni Najwyższej Opatrzności.. Towarzysz Gomułka zwiedzając swojego czasu Państwowe Gospodarstwo Rolne w… mniejsza zresztą które- może w Manieczkach, ale to chyba późny  Gierek- wpadł do dołu z kiszonką. Jakiś pracownik to zauważył i wyciągnął go. - Dziękuję, towarzyszu- mówił Gomułka.-Nie mówcie nikomu, że tu wpadłem. - A wy nie mówcie, że was wyciągnąłem.. Oczywiście towarzysz Gomułka miał jedną zaletę.. Nie pozostawił po sobie długów państwowych. I nie musieliśmy po nim niczego spłacać. A socjalizm  był- wiadomo. Zresztą już od roku 1918, gdy socjalista Piłsudski objął w Polsce władzę, akurat” przypadkowo” wypuszczony z Magdeburga przez Niemców..  Socjalizm był w PRL-u – i jest teraz, tyle, że  europejski. Z ludzką twarzą, ale Tysiącami przepisów paraliżujących, nie obrażając przy tym pani Alicji Tysiąc- bo to akurat nie jej robota. U pana Stanisława Michalkiewicza wyczytałem, bo nigdzie nie natknąłem się na tę informację, że pan prezydent Lech Kaczyński, z okazji 8 Marca,  złożył kobietom życzenia” równouprawnienia”(???). Co to za życzenia „ równouprawnienia” w ustach centroprawicowca? Czyżby pan prezydent identyfikował się z postulatami zwariowanej lewicy, która wszystko i wszędzie chce równouprawniać wbrew Panu Bogu,  wbrew  naturze i wbrew  zdrowemu rozsądkowi.? I jakoś  ojciec Rydzyk nie zareagował, tak jak poprzednio, gdy do Pałacu Namiestnikowskiego pan prezydent zaprosił całą  śmietankę kobiet równouprawnionych: i panią Magdalenę Środę i panią Monikę Olejnik i Jarugę Nowacką.. I inne panie równie równouprawnione.. I do tej pory pozostaje nierozstrzygnięta kwestia czy było to szambo, czy może perfumeria? A może wyperfumowane szambo? Natomiast na pewno,  dwa tygodnie temu, pan prezydent Lech Kaczyński powołał nowego wiceprezesa Trybunału Konstytucyjnego, pana Marka Mazurkiewicza. Przypomnę czytelnikom fakt( nie mylić z niemieckim tabloidem” Fakt”, Axela Springera), że Trybunał Konstytucyjny został powołany w Polsce nowelą konstytucyjną z dnia 26.03 1982 roku(!!!!). Czyżby znowu przypadek, że pan  Jaruzelski ze swoją” huntą”, przygotowywał zmiany pod europejski anturaż? I skąd wiedział, że takie nastąpią? Był co prawda rezydentem wywiadu o pseudonimie „ Wolski”, ale, że aż tak… mógł o tym wszystkim wiedzieć i być wtajemniczonym? W każdym razie wtedy orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego, tak naprawdę stojącego na straży niezmienności ustroju( moim zdaniem)- nie były ostateczne- tak jak  są dzisiaj. Dzisiaj są już ostateczne. Taki rodzaj  ostatecznego Senatu, nad Sejmem i Senatem. Taka Świątynia Najwyżej Opatrzności.. Przypomnę może pokrótce życiorys pana  Marka Mazurkiewicza, żeby zobrazować symbiozę i kontynuację zaszłego ustroju z obecnym, nie dość, że ideologicznie- to jeszcze personalnie. Pochodzi z Wilna, w 1954 roku( Stalin już nie żył, ale stalinizm trwał- do 1956r) ukończył Wydział Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego i rozpoczął pracę naukową na uczelni, w której doszedł do stopnia profesora. Specjalizuje się w prawie finansowym i prawie ochrony środowiska. W latach 1974- 1981, a więc w latach głębokiej komuny- był prorektorem uniwersytetu. Odbywał zagraniczne staże naukowe, m.in. do Niemiec, Austrii i USA. W latach 50 odbył też aplikację sądową i uzyskał uprawnienia radcy prawnego. Od 1964 roku należał do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Po rozwiązaniu PZPR wstąpił do SARP, w której to Socjaldemokracji został pierwszym przewodniczącym Rady Wojewódzkiej we Wrocławiu. Był też członkiem Prezydium Rady Naczelnej SdRP. W 1991 roku został posłem z listy Sojuszu Lewicy Demokratycznej i sprawował mandat poselski przez 10 lat. Początkowo pracował w Komisji Ustawodawczej, ale największą rolę odegrał jako przewodniczący Komisji Konstytucyjnej Zgromadzenia Narodowego( połączonego Sejmu i Senatu) w latach 1996- 1997. Pod jego przewodnictwem opracowano tekst Konstytucji, która obowiązuje do dziś Konstytucję III RP czytałem kilka razy i często wyszukuję w niej  różne artykuły dla potrzeb felietonów. Oceniam ją następująco: socjaliści nawpisywali do niej wszystkiego ile dusza socjalisty( jeśli socjalista ma oczywiście duszę, tak jak żelazko!) zapragnie( a im więcej praw- tym mniej sprawiedliwość). Poszczególne artykuły sprzeczne są z innymi, tamte z jeszcze innymi, a wiele ze zdrowym rozsądkiem. Zawiera 243 artykuły(!!!), co jest curiosum, oczywiście nie da się jej porównać, jeśli chodzi o mętność zapisów z Traktatem Lizbońskim. Jeśli twórcom Konstytucji o to chodziło- to swój cel osiągnęli. Ale najzabawniejszy jest Art.2:” Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej”(???). Jak demokratycznym – to nie  państwem prawa, bo albo” demokratycznym”, albo-„ państwem prawa” bo co godzinę można przegłosować to co poprzednio przegłosowano.. A sprawiedliwość  społeczna to z pewnością coś innego niż sprawiedliwość. Przeciwieństwem sprawiedliwości jest niesprawiedliwość.... Art2- jeśli już  ma być-powinien brzmieć:” Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem demokratycznego chaosu urzeczywistniającym zasady  absolutnej niesprawiedliwości”. A skoro fundamentem  „ demokratycznego państwa prawnego” jest niesprawiedliwość, jako sprawiedliwość społeczna- to całe to państwo musi być niesprawiedliwe, bo oparte o  kradzież, jak zresztą  każdy socjalizm- według Bastiata. W 2001 roku Sejm wybrał Mazurkiewicza do Trybunału Konstytucyjnego. Jako sędzia TK występował m.in. przeciwko ustawie lustracyjnej, a ostatnio także dezubekizacyjnej. W 2007 roku poseł Arkadiusz Mularczyk z PiS, domagał się wyłączenia Mazurkiewicza ze składu sędziowskiego z uwagi na to, że jako poseł przyrównał on omawianą wówczas przez parlament ustawę lustracyjną do hitlerowskich ustaw norymberskich(???) Tyle życiorysu. Pokaż mi życiorys- a powiem ci kim jestem- chciałoby się powiedzieć.. I takiego człowieka pan Lech Kaczyński powołał na wiceprzewodniczącego Trybunału Konstytucyjnego.. Jak powiedział swojego czasu Grek Zorba:” Jaka piękna katastrofa”(???) Czy to nie piękne? W każdym razie- kandydatów na chorążych socjalizmu na pewno nie zabraknie.. TO czy jest ta koalicja SLD- PiS, czy jeszcze jej nie ma -panie Jarosławie Kaczyński? WJR

Głos wolny z Yorkshire Co tu ukrywać – za komuny było lepiej. Jeśli, dajmy na to, ktoś chciał podróżować, to SB nie dała mu paszportu z powodu ważnych względów państwowych – i siedział w kraju, albo nawet – jeśli pojawiłaby się taka potrzeba – w miejscu odosobnionym. Bo też i – powiedzmy sobie szczerze – po co podróżować a nawet – wychodzić z domu? Wprawdzie powiadają, że podróże kształcą, ale jeśli nawet to prawda, to przecież można podróżować palcem po mapie, albo jeszcze lepiej - nawet wyłącznie w wyobraźni, co może okazać się jeszcze bardziej kształcące. Na przykład pewna radziecka piosenkarka napisała i potem nawet śpiewała piosenkę „Oh, Missouri, Missouri” (oh, Missouri, Missouri, oh Missouri rassczudiesnyj sztadt, prijezżajtie w sztadt Missouri wsie kto choczet byt’ bogat”) nigdy przedtem w tym stanie nie będąc. Ale co może zdziałać potęga wyobraźni; wyczarowała ona nawet tamtejszych biznesmenów, co to „nogami atbiwaja sambu, rumbu i fokstrot”. Kto wie, czy przypadkiem nie z tej przyczyny oficerowie NKWD podchodzili do kas biletowych, pytając podróżnych, po co właściwie wyruszają w podróż. Wprawdzie w Związku Radzieckim obywatel mógł wszystko, a więc również – podróżować, ale rzadko kiedy potrafił oficerowi jasno odpowiedzieć na proste pytanie – po co? Toteż kiedy został znienacka o to zapytany, z reguły odstępował od lekkomyślnego zamiaru podróżowania i szybko wracał do domu, ciesząc się, że żywy, zdrowy i – póki co – na wolności. Słowem – zaczynał cenić sobie to, co jeszcze posiadał, przywracając w ten sposób swemu życiu właściwe proporcje. Pewnie dlatego generał Sławomir Petelicki również i dzisiaj uważa, że za komuny bezpieka spełniała dobre uczynki, bo w każdym razie on sam właśnie z tego powodu wstąpił akurat do SB, a nie, na przykład, do jakiegoś zakonu o surowej regule. I rzeczywiście! Daleko nie szukając na przykład ja. Skwapliwie skorzystałem z zaproszenia pana Marcina i pani Karoliny mieszkających na wsi w Yorkshire niedaleko Leeds, skąd właśnie piszę ten felieton. Zamiast siedzieć w Polsce i trzymać rękę na tzw. pulsie wydarzeń, wsiadłem w samolot i po krótkim locie do Liverpoolu dotarłem do Yorkshire. Ten rolniczy rejon słynie z hodowli owiec i krów i – jak mnie zapewniono – dobrze prosperuje mimo, a właściwie dopiero dzięki kryzysowi, bo o ile przedtem za podtuczone jagnię farmer dostawał najwyżej 80 funtów, to teraz może dostać nawet i 120. Okazuje się, że w odróżnieniu od Polski, gdzie w rządowej koalicji znajduje się Polskie Stronnictwo Ludowe, w Wielkiej Brytanii dola chłopa wcale nie jest najcięższa, chociaż wielu farmerów tylko dzierżawi ziemię od co najmniej pięciu, albo nawet i więcej stuleci należącą do tutejszych landlordów. Tę tradycję widać zresztą na każdym kroku, między innymi w postaci kamiennych domów liczących sobie po 200, a nawet i 400 lat – no i oczywiście ułożonych z kamieni „ścian” oddzielających od sobie poszczególne pastwiska. Ściany te zaczęto tutaj stawiać u progu rewolucji przemysłowej w Anglii w ramach tzw. „grodzenia” i przetrwały one do dnia dzisiejszego, chociaż oczywiście wełna już nie przynosi farmerom takich dochodów jak kiedyś. Prawdę mówiąc podobno nie przynosi ich wcale, bo owce hodowane są wyłącznie na mięso. Za to bydło – i tak i tak, to znaczy – są tu również gospodarstwa mleczne, produkujące lokalne, bardzo cenione w regionie i poza nim sery. Właśnie charakterystyczne dla Yorkshire są takie lokalne produkty spożywcze, do których zalicza się również piwo. Niewielkie tutejsze browary zaopatrują niekiedy tylko kilka pubów, ale – jak się okazuje – mogą z tego wyżyć. W ogóle charakterystyczne jest, że tutaj wszystko wszystkim się opłaca, w odróżnieniu od Polski, gdzie jak wiadomo, najbardziej opłaca się zostać posłem, albo przynajmniej radnym, a jak już nie można ani jednym, ani nawet drugim – to chociaż dostać pracę w biurze. Inna rzecz, że brytyjski rząd załatwił w swoim czasie tzw. „rabat brytyjski” to znaczy zmniejszenie haraczu płaconego do Brukseli, która w zamian daje tutejszym Anglikom dopłaty rolnicze. No ale my za to mamy rządy co jeden to lepszy, chociaż tego najlepszego ciągle jeszcze nie ma, bo, jak wiadomo, on powstanie dopiero wtedy, gdy Platforma Obywatelska zleje się z PiS-em. I kiedy tak w towarzystwie moich gościnnych gospodarzy objeżdżam okolice, nagle uprzytamniam sobie, co podczas tej podróży bezpowrotnie tracę. Oto kiedy ja spotykałem się w Polskim Ośrodku Katolickim, jaki zaraz po wojnie zbudowali zdemobilizowani żołnierze armii generała Andersa w Leeds i który służy rozrastającej się tutejszej kolonii polskiej do dnia dzisiejszego, w kraju nie tylko odbył się przełomowy Kongres Prawa i Sprawiedliwości. Prezesem partii został ponownie Jarosław Kaczyński, który potwierdził jedynie słuszną linię, to jeszcze w Warszawie miała miejsce kolejna „Manifa”, podczas której postępowe kobiety okazywały sobie nawzajem solidarność w kryzysie i w ogóle. Słowem – embarras de richesse (fr. kłopot z powodu nadmiaru - przyp. Webmaster), bo przecież każda z takich imprez nadaje się do tego, żeby ją zobaczyć i umrzeć – a cóż dopiero, kiedy jednego dnia odbywają się obydwie jednocześnie? Wtedy można umrzeć podwójnie, to znaczy – ciałem i duszą. Tymczasem ja – hi.hi – aż o dwie godziny drogi samolotem, więc tak od razu umrzeć od tego przecież nie mogę. Ale – co ma wisieć – nie utonie, więc skoro uczestniczki „Manify” otrzymały życzenia dostąpienia upragnionego równouprawnienia, czyli – jak wiadomo wprowadzenia parytetu, to co komu pisane, to go nie minie. Która ma zostać pośliną, czy ministrową – ta zostanie, żeby tam nie wiem co, zwłaszcza, że niezawisły sąd w sprawie pani Alicji Trzydzieścitysięcy zawyrokował po raz wtóry, że krytykować, zwłaszcza panie, można tylko ogólnie, ale Boże broń – nic konkretnego, żeby im nie naruszyć dóbr osobistych. Bo – jak mówi poeta – słuchajcie i zważcie u siebie, że kto te dobra naruszy, ach, biada jemu, za życia biada i biada jego złej duszy! Zatem – do zobaczenia w czyśćcu! SM

Sommer: Kto stracił, a kto zarobił na islandzkiej plajcie? Na Islandii istniał sobie od 1885 roku państwowy Landsbanki. Kilka lat temu, po prywatyzacji, rozpoczął działalność, która przyniosła mu światową niesławę. Pod marką Icesave – czyli lodowe oszczędności – zaczął oferować wysokie, 6-procentowe depozyty Brytyjczykom i Holendrom. Ponieważ to dwa, a nawet trzy razy więcej niż średnio dają banki brytyjskie i holenderskie, tamtejsi ciułacze masowo ruszyli wpłacać do kas, nie biorąc pod uwagę, że lodowe oszczędności łatwo mogą stopnieć jak lód, gdy zrobi się gorąco. Potomkowie Wikingów zainkasowali 10 miliardów dolarów. A zaraz potem zrobiło się gorąco – przyszedł kryzys. Albo może motywowany kryzysem przekręt? Jak by nie było, Icesave, a za nim Landsbanki zbankrutowały. Zamiast jednak umrzeć sobie po cichu, zostały przejęte przez tamtejszą radę polityki pieniężnej i nadal funkcjonują. Rządy brytyjski i holenderski, które gwarantowały z pieniędzy podatnika depozyty, musiały wypłacić odszkodowanie, po czym same zwróciły się o nie do Islandczyków jako do państwa. A ci – najpierw poprzez prezydenta, który nie podpisał ustawy w tej sprawie, a następnie poprzez referendum, w którym uprawnieni do głosowania zagłosowali przeciwko płaceniu –niekulturalnie wypięli się na całą sprawę. Powstaje jednak pytanie: kto stracił, a kto zarobił na tej plajcie? Oczywiście zarobili urzędnicy, którzy z jednej strony (w Wielkiej Brytanii i Holandii) mogli wykazać się troską o pewnych podatników, obciążając przy tym wszystkich innych kosztami, a z drugiej strony (na Islandii) mogli pokazać, jak bardzo są z narodem, ogłaszając, że grosza nie oddadzą, a jednocześnie uratują bank – także oczywiście na koszt podatników. A kto stracił? Zarówno brytyjscy i holenderscy, jak i islandzcy podatnicy oraz oczywiście depozytariusze, którzy dali się nabrać na kolejną piramidę. W całej tej sprawie najciszej jest o szefach banku – panach Björgólfurze Guðmundssonie oraz Halldórze Kristjánssonie – którzy podobno nadal z powodzeniem prowadzą interesy, zamiast odpracowywać do końca życia długi, których narobili. Czyli kogo ostatecznie chroni w takich sytuacjach państwo? Nieudaczników i przekręciarzy w białych kołnierzykach. I to jest podstawowy argument za tym, by państwo w końcu przestało zajmować się bankowością.

Tomasz Sommer

Jak Bruksela kupuje intelektualistów W 2010 roku Komisja Europejska wypłaci 6,7 miliona euro bezpośrednich dotacji dla instytutów spraw publicznych i organizacji pozarządowych. W zamian może liczyć na przychylność opłacanych sowicie intelektualistów.

Jak co roku Komisja Europejska hojnie obdarzy środowiska naukowe, ekspertów i aktywistów skupionych w różnorodnych organizacjach pozarządowych, think tankach i ośrodkach analitycznych. Zdecydowanie będą to organizacje prounijne. Można postawić też tezę odwrotną: czy w ten sposób urzędnicy KE nie kupują przypadkiem przychylności intelektualistów, bowiem w kierowanych przez nich organizacjach unika się krytykowania UE jak ognia? Jak informuje eurosceptyczny portal EUobserver.com, największymi tegorocznymi beneficjantami są: Platforma Europejskich Społecznych Organizacji Pozarządowych (grant 700 tys. euro) oraz takie organizacje jakNasza Europa (605 tys. euro) czy Przyjaciele Europy (192 tys. euro). Już same nazwy organizacji mówią o głębokim zaangażowaniu ich założycieli w krzewienie poglądów zbieżnych z celami, do których zostały powołane… unijne organy władzy. Jednak wśród dotowanych instytucji można też znaleźć bardzo znane fundacje, np. European Policy Centre, którego pracownicy są jednymi z najczęściej cytowanych w międzynarodowej prasie „niezależnych ekspertów”, Centre for European Policy Studies, a także Fundację Roberta Schumana czy Fundację Heinricha Bölla. Komisja Europejska bezpośrednio dotuje także instytucje z Polski. Instytut Spraw Publicznych otrzymał 62,5 tys. euro, a Polska Fundacja im. Roberta Schumana – 90 tys. euro. Dziennikarze EUobserver.com zastanawiają się, czy nie jest to przypadkiem kupowanie przychylności za pieniądze. „Udają niezależne think tanki, a tak naprawdę są cheerleaderkami Unii Europejskiej” – komentuje Pieter Cleppe z brytyjskiego konserwatywnego instytutu Open Europe, jednej z najbardziej krytycznych organizacji wobec działań Brukseli. Jednak bezpośrednie dotowanie przez Komisję Europejską to tylko kropla w morzu euro płynących każdego roku do tzw. trzeciego sektora. Organizacje pozarządowe i think tanki otrzymują miliony euro w ramach różnorodnych projektów unijnych realizowanych w ramach tzw. programów operacyjnych. Niektóre organizacje są na tyle uzależnione od publicznych pieniędzy, że obecnie naciskają na polski rząd, aby przyspieszył wypłacanie dotacji, ponieważ kończą się im pieniądze. Pozostaje jednak pytanie: czy wypłacane z kieszeni podatnika kwoty pożytkowane są rzeczywiście w tzw. interesie publicznym, czy interesie urzędników, którzy je przyznają? Częściową odpowiedź na to pytanie przynosi ostatnie badanie pt. „Think tanki i programy społeczeństwa obywatelskiego”, zrealizowane przez Uniwersytet Pensylwański. Wyniki badania, które objęło ponad 6500 think tanków z całego świata (w tym 2393 z Europy), pokazują wyraźne różnice w postrzeganiu i funkcjonowaniu instytutów spraw publicznych w Europie i Stanach Zjednoczonych. Różnica w sposobie widzenia filantropii na Starym Kontynencie i za oceanem jest diametralna. W USA think tanki finansowane są przeważnie przez osoby prywatne oraz firmy niezależne od publicznych pieniędzy i postrzegane są jako podstawowy element społeczeństwa obywatelskiego i kuźnia niezależnych komentatorów w debacie publicznej. Zupełnie odmiennie jest rozumiana rola think tanków w Europie. Tutaj model amerykański jest uznawany za skorumpowany i działający na korzyść sponsorów. Natomiast za „niezależne” uznaje się instytuty funkcjonujące za pieniądze podatników. To całkowite nieporozumienie. Think tanki mają swój statut, cele i sposób funkcjonowania. Największą korzyścią dla sponsorów prywatnych jest kształtowanie konkurencyjnych warunków dla rozwijania biznesu. Innymi słowy: firmy i przedsiębiorcy łożą na think tanki, ponieważ ich funkcjonowanie jest korzystne dla wszystkich uczestników rynku – konsumentów i oferentów. Tymczasem instytuty funkcjonujące za pieniądze Brukseli mają cele dokładnie odwrotne, sprzeczne z interesem konsumentów i przedsiębiorców. Nie krytykując urzędników, pozwalają im kształtować politykę publiczną zgodnie z ich potrzebami. Spoglądając na rozwój Unii Europejskiej, można wykazać, że tak się rzeczywiście dzieje – urzędników jest coraz więcej. Żądają oni coraz większych pieniędzy za swą pracę. Wzrasta także ilość przepisów i regulacji. Zwiększa się więc rola unijnych instytucji w życiu gospodarczym. Skutkiem tego są coraz wyższe podatki i coraz gorsze warunki funkcjonowania biznesu. Gdy UE finansuje think tanki, pozostają one najczęściej bezkrytyczne wobec Brukseli, wyłączone są z debaty publicznej, nie spełniają więc funkcji, do jakiej zostały powołane. Interesujące są również inne wyniki badania przeprowadzonego przez naukowców z Uniwersytetu Pensylwańskiego. Europejskie instytuty zajmują się niemal wyłącznie przysłowiowym „biciem piany”, a więc bezcelową, masową produkcją książek, opracowań i idei. Można więc powiedzieć, że ograniczają się wyłącznie do debatowania, opisywania i informowania. Zupełnie inny efekt ma praca think tanków w Stanach Zjednoczonych. Ich produktem są przeważnie praktyczne rozwiązania dotyczące wdrażania określonych polityk. Amerykańskie instytuty skupiają się na podawaniu gotowych sposobów reform, przynoszących budżetowi oszczędności, a obywatelowi – korzyści. Europejskie instytuty są określane przez naukowców jako „uniwersytety bez studentów”. Natomiast organizacje z USA potrafią skutecznie oddziaływać na życie publicznie, promując lub blokując konkretne projekty, tworząc wpływowe koalicje, często składające się z organizacji reprezentujących różne opcje, ale łączących się wokół konkretnego celu. Można więc odnieść wrażenie, że w Europie think tanki są właściwie niepotrzebne. Bez ich pracy – skoro ogranicza się ona wyłącznie do prezentowania abstrakcyjnych idei, ewentualnie do chwalenia urzędników – społeczeństwo może się obejść. Nie ma więc co ubolewać, że think tanki w Europie mają mniejsze budżety, zatrudniają mniej ludzi, a ich rola w życiu publicznym jest praktycznie niezauważalna. Gdy w 2013 roku wyschnie strumień unijnych pieniędzy, może okazać się, że większość tzw. instytucji pożytku publicznego, zwyczajnie żerujących na kieszeni podatnika, upadnie. Smutne, ale właśnie wtedy należy spodziewać się największego pożytku dla obywateli. Tomasz Teluk

POLSKA W SIECI WYWIADÓW „Polska jest dla rosyjskiego wywiadu niesłychanie interesującym obiektem. Wywiad wpływa na polskie władze poprzez kontakty, także te z przeszłości, przez które nasz wywiad stara się rozprzestrzeniać pewne informacje” (Siergiej Trietiakow, b. oficer wywiadu rosyjskiego, który pracuje dla rządu USA). Wybory prezydenckie w Polsce przesądzą o kierunku polskiej polityki zagranicznej i naszym miejscu geopolitycznym w Europie i w świecie. To konsekwencja polityki Lecha Kaczyńskiego, który po raz pierwszy od czasów Józefa Piłsudskiego podjął aktywną politykę wschodnią. Nie jest oczywiście prawdą, że prowadzi on „politykę jagiellońską”, z którą w latach 1918–1939 wiązana była koncepcja przywrócenia mocarstwowej roli Polski. Ale jest faktem, że polityka Kaczyńskiego zmierza do umocnienia Europy Środkowej i stworzenia szerokiego porozumienia państw począwszy od Bałtyku po państwa Morza Czarnego i Kaspijskiego. Kaczyński łączy w ten sposób zamysł geopolityczny i strategię gospodarczą związaną przede wszystkim z dostępem do alternatywnych wobec Rosji źródeł energii. Dla Rosji, która gotowa by była przyjąć rolę normalnego członka wspólnoty międzynarodowej, polityka ta w żaden sposób nie jest groźna. Dla Rosji dążącej do zwasalizowania Europy poprzez uzależnienie jej od swoich dostaw surowców energetycznych i skłócenie z USA polityka Kaczyńskiego jawi się jako zasadnicze zagrożenie.

Euroazjatyckie imperium i nowy liberalizm Ale polskiej polityce niepodległościowej niechętni są także inni geopolityczni gracze, zwłaszcza ci, którzy od lat w porozumieniu rosyjsko-niemieckim czy szerzej rosyjsko-europejskim widzą nadzieję na realizację socjalistycznego projektu społeczno-gospodarczego. Utworzenie wspólnej strategicznej przestrzeni gospodarczej i politycznej od Lizbony po Władywostok ma doprowadzić do przemian eliminujących państwa narodowe, a następnie ułatwiających eliminację chrześcijaństwa, rodziny, średniej i drobnej przedsiębiorczości i własności. Nowoczesne imperium euroazjatyckie ma stać się narzędziem przemian ewolucyjnych, których Związkowi Sowieckiemu nie udało się zrealizować drogą przemocy rewolucyjnej. To, co tu piszę, nie jest żadnym specjalnym odkryciem, choć dla wielu osób tezy te wciąż brzmią szokująco. Już jednak w latach 80. XX wieku przed taką perspektywą ostrzegał Anatolij Golicyn, doradca szefa CIA Jamesa Angeltona, a później Władimir Bukowski w swojej znakomitej książce Moskiewski proces. Z drugiej zaś strony projekt wspólnej euroazjatyckiej przestrzeni strategicznej systematycznie propagował amerykańsko-niemiecki miesięcznik "EIR" ("Executiv Inteligence Review"), który uważa się za zbliżony do prorosyjskich kręgów niemieckiej służby wywiadowczej. Podobne poglądy formułował od dawna związany z liberałami w USA i finansowany przez niemieckie fundacje Instytut Spraw Strategicznych w Krakowie. Po zwycięstwie prezydenta Baracka Obamy plany te nabrały konkretnego kształtu; w Polsce zaczął je realizować, a następnie publicznie głosić minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski. W myśl tych koncepcji Rosję należy włączyć do zachodnich struktur gospodarczo-politycznych, przyjąć do NATO i Unii Europejskiej, a tak naprawdę tak zmodyfikować te struktury, by doprowadzić do trwałego połączenia Europy z Rosją. Zabieg ten w wersji zachodnich liberałów i socjalistów ma umożliwić okcydentalizację, liberalną ewolucję Rosji. Ale oczywiście ma on także swoją rosyjską, bardziej realistyczną wersję, gdzie chodzi po prostu o zwasalizowanie Europy pozbawionej amerykańskiego sojusznika. Cała reszta to pusta retoryka, złudzenia naiwnych poputczików, o których Lenin powiedział, że sami kupią sznur, na którym bolszewicy ich powieszą. W polityce polskiej tę dwoistość koncepcji najlepiej symbolizują nazwiska dwu pretendentów PO do stanowiska prezydenta RP: Radosława Sikorskiego i Bronisława Komorowskiego. To właśnie z tego punktu widzenia trzeba patrzeć na nienawiść, jaką wzbudza prezydentura Kaczyńskiego. I w tym kontekście należy interpretować wypowiedzi Janusza Palikota, pełniącego rolę nieoficjalnego szefa sztabu Bronisława Komorowskiego, że „prezydentura Kaczyńskiego jest największym nieszczęściem, jakie Polsce przytrafiło się od czasów stanu wojennego”. Ten strach i nienawiść wobec polityki Kaczyńskiego wynikają ze zrozumienia, że prowadzi ona do odbudowy niepodległości nie tylko Polski, ale także innych państw obszaru między Bałtykiem i Morzem Czarnym. A to uniemożliwia płynne stworzenie wspólnej przestrzeni europejsko-rosyjskiej i utrwala stan polityczno-gospodarczy utworzony po rozpadzie Związku Sowieckiego. A przecież z punktu widzenia światowych planistów, którzy przez lata przygotowywali euroazjatyckie imperium, starannie opracowując strategię konwergencji (połączenie systemu sowieckiego i demokracji), powstanie państw narodowych na wschód od Odry miało być jedynie doraźnym manewrem. Polityka Kaczyńskiego ten manewr czy też z rosyjskiego punktu widzenia, gambit, przekształca w nową rzeczywistość geopolityczną. Potencjalna siła Polski wynika nie tylko z liczby ludności, umiejscowienia, oddziaływania kulturowego, lecz także z tradycji politycznej zakorzenionej w doświadczeniu historycznym i duchowym wspartym na chrześcijaństwie i Kościele katolickim. Skutkiem jest wyjątkowość polskiego doświadczenia w czasie II wojny światowej jako jedynego narodu, który przeciwstawił się totalitaryzmowi hitlerowskiemu i sowieckiemu. Cena, jaką za to zapłaciliśmy, była olbrzymia, ale to ona właśnie daje nam prawo domagać się w imieniu całej Europy Środkowej respektowania praw narodów skazanych przez te totalitaryzmy na wyniszczenie. Symbolami tego wyniszczenia są Warszawa i Oświęcim, ale przynajmniej na równi Katyń i Miednoje. To dlatego Polska katolicka, antykomunistyczna i stanowiąca oś Europy Środkowej od Bałtyku po Morze Czarne i Kaspijskie to upiorny sen zarówno rosyjskich, jak i brukselskich strategów. 

Rosyjski wywiad i agentura wpływu To historyczne i geopolityczne tło jest niezbędne, by zrozumieć, jak wielkie siły są zaangażowane, by nie dopuścić do powtórnej prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Działania obcych wywiadów odgrywają w tej walce przeciwko Polsce szczególną rolę, gdyż z natury tajne, a do tego mające oparcie w panującym establishmencie, bardzo trudno podlegają publicznemu opisowi, demaskacji i potępieniu, co jest kluczowym warunkiem skutecznego przeciwstawienia się. Ale polska sytuacja wymaga dodatkowego opisu. Andriej Trietiakow, oficer sowieckiego i rosyjskiego wywiadu, który przeszedł na stronę USA, podkreśla szczególne zainteresowanie służb rosyjskich Polską. „Polska ma bardzo duży wpływ na tradycyjną rosyjską strefę – mówi Trietiakow – czyli Ukrainę. Ma też dobre kontakty z Gruzją i popiera rząd Micheila Szakaszwilego, którego w Rosji nie określa się inaczej, jak tylko mianem nielegalnego reżimu. Tak, Polska jest dla rosyjskiego wywiadu niesłychanie interesującym obiektem”. Trietiakow mówi to, co już wiemy z Raportu z likwidacji WSI: głównymi instrumentami działania wywiadu rosyjskiego są kontakty z przeszłości, ludzie, którzy byli kształtowani przez służby sowieckie lub byli częścią aparatu sowieckiego. To oni najczęściej stanowią grupę werbunkową, a jeszcze częściej tam właśnie zdobywa się agentów wpływu, poprzez których rozprzestrzenia się inspiracje i dezinformację. Trietiakow wie, co mówi, ostatecznie przez lata prowadził w Nowym Jorku jako rosyjskiego agenta Polaka, który pod przykryciem dyplomaty pracował najpierw dla wywiadu komunistycznego, a później dla UOP. „Profesor”, bo taki pseudonim mu nadano, został zwerbowany właśnie dzięki jego dawnej współpracy ze służbami sowieckimi. Zresztą – jak wspomina Trietiakow – „Profesor” nigdy nie wyzbył się przekonania, że pracując dla Rosjan, wspiera w ten sposób Polskę. Ten przykład najlepiej pokazuje, jak fatalnym błędem było oparcie polskich służb specjalnych po 1989 r. na komunistycznych „fachowcach”. Trudno już więc dziś wątpić, że mieliśmy do czynienia ze świadomą operacją służb sowieckich, które wykorzystały wszystkie swoje wpływy, by utrzymać dawny personalny i organizacyjny kształt służb specjalnych w Polsce. 

Wywiad, czyli dezinformacja Główny obszar działania wywiadu rosyjskiego w Polsce to dezinformacja, inspiracja i dywersja. Ta struktura działania naszego przeciwnika jest skutecznie ukrywana zarówno przez establishment, jak i służby wywodzące się z sowiecko-rosyjskiego dziedzictwa. Nie tu miejsce na historię sporu, jaki na ten temat przetaczał się przez politykę polską w ciągu ostatnich 20 lat. Gorzką satysfakcją były publikacje głównych zwolenników oparcia służb na sowieckich kadrach, którzy w kolejnych artykułach zamieszczonych w „Tygodniku Powszechnym” latem ubiegłego roku przyznawali, że po dwudziestu latach ich eksperyment zawiódł, a państwo polskie tak zbudowane nie jest zdolne do obrony własnych interesów. Szkoda tylko, że za tymi artykułami i prywatnymi opiniami nie idzie całościowa zmiana stanowiska tych środowisk. Przeciwnie, zdają się stosować taktykę nie mniej podstępną, stwierdzając, że dzisiaj na zmianę sytuacji jest już zbyt późno i fakty dokonane skazują Polskę nieuchronnie na status kolonialny, rzecz tylko w tym, którego suwerena Polska powinna wybrać. Ten swoisty defetyzm, który w latach 90. skazywał nas na fachowców z GRU i KGB, a dziś każe w przyspieszonym tempie likwidować aspiracje narodowe i państwowe Polaków, nosi wszelkie cechy zewnętrznej inspiracji. Wmawianie Polakom przez lewicowo-liberalne elity, że nie jesteśmy w stanie być niepodległym narodem, że polski przemysł stoczniowy i polska polityka międzynarodowa są anachronizmem, a bezpieczeństwo energetyczne najlepiej zapewni nam Gazprom, jest oczywistą częścią kampanii dezinformacyjnej. Łatwo można wskazać firmy PR, które brały rosyjskie pieniądze za upowszechnianie podobnych tez. Jak jednak nazwać zawarcie przez rząd Tuska kontraktu wiążącego Polskę z Gazpromem na 25 lat w momencie, gdy okazało się, że jesteśmy właścicielami największych w Europie złóż gazu? Rosja chce za pomocą rurociągów przytroczyć Europę jak sakwę do swego rumaka. To interes narodowy Rosji, która wciąż nie jest w stanie rywalizować z Zachodem na polu technologii i polega przede wszystkim na eksporcie surowców energetycznych. Ale interes narodowy Polski jest inny. Co więc sprawia, że Tusk przedkłada interes Rosji nad interes Polski? Antoni Macierewicz 

Korwin Mikke: 100% miejsc w sejmie dla kobiet! Jak prawie wszystkim wiadomo, feminazistki zażądały, by na listach do Sejmu znalazło się 50% – no, niechby 30% – kobiet – i ma to być ustawowe. Ponieważ jestem wrogiem d***kracji, to takie jej ograniczenie przyjmuję z radością: L*d ma wybierać tych, których mu się każe – a nie kogoś innego. Proponuję więc pójść jeszcze dalej: przyznać kobietom 100% miejsc na listach wyborczych – a więc i w Sejmie. Piszę to najzupełniej poważnie. Takie rozwiązanie ma bowiem liczne zalety. 1) Przede wszystkim: usuwa z Sejmu całą dotychczasową „klasę polityczną”. Nie będziemy musieli patrzeć się na zacietrzewione gęby rozmaitych Kaczyńskich, Tusków, Pawlaków, Napieralskich, Macierewiczów i w ogóle tej ferajny, która dziś bezczelnie rozpycha się przed telewizorami. Robią to już dwadzieścia lat – w ramach rekompensaty przynajmniej przez 4 lata w Sejmie powinny być same kobiety! O!

2) Zapewni to lepsze ustawy. Jeśli zwiększenie udziału kobiet w Sejmie z 10% do 50% ma przynieść poprawę ustawodawstwa, to zwiększenie do 100% przyniesie jeszcze większą poprawę…

3) Polska będzie na uściech całego postępowego świata – od Norwegii po Danię, albo i Luksemburg. Będziemy tak chwaleni, że nie będziemy wiedzieli, co robić z pochwałami.

4) Zakładam, że projekt ma dotyczyć kobiet – a nie „feministek”. Feministka, jak wiadomo, kobietą nie jest. By uniknąć podszywania się rozmaitych transwestytów, transgenderowców itp. – przyjmowane będą kandydatury kobiet sprawdzonych, wypróbowanych – trójka dzieci wydaje się dobrym kryterium. Taka kobieca kobieta świetnie zna dole prawdziwych kobiet, ich problemy – i może je rozwiązywać.

5) Jest oczywiste, że wtedy Senat będzie czysto męski – bo napcha się tam paruset wspaniałych kandydatów na Senatorów. Tym samym radykalnie wzrośnie rola Senatu – czego jestem wielkim zwolennikiem.

6) Skoro w Senacie będą praktycznie sami mężczyźni, w Parlamencie na jednego Senatora przypadać będzie 4,6 Posłanki. Jeśli odrzucimy te, które ze zrozumiałych dla mężczyzn względów się nie nadają, wyjdzie idealna proporcja przewidziana przez proroka Mahometa: jeden na cztery. I o to chodzi!

7) Na obrady Sejmu będzie przyjemnie popatrzeć. Panie – wiedząc, że są obserwowane przez 10 milionów telewidzów – będą dbały o kosmetyczkę i makijaż. Dźwięk można zawsze wyłączyć.

8) Kobiety są znacznie mniej wynalazcze niż mężczyźni. Mało kto wie, że większość dyplomów magisterskich w Polsce otrzymują kobiety – ale kobiety dokonują tylko 1,5% wynalazków. To, na co obecnie cierpimy, to „radosna twórczość” Sejmu, który wypichca ustawę za ustawą. Istnieje ogromna szansa, że kobiety wymyślałyby nowych ustaw znacznie mniej – i wszyscy odetchnęlibyśmy.

9) Cierpimy ponadto z powodu niedoróbek w ustawach, które nieustannie trzeba poprawiać. Kobiety uchwalałyby ich dziesięć razy mniej – ale za to, być może, byłyby one dopracowane w drobiazgach – w czym specjalizują się kobiety. Kobiety, powtarzam – nie feministki! Feministki myślą jak mężczyźni.

10) Jeśli ktoś się obawia, że kobiety mogłyby coś zasadniczo spieprzyć – to może spać spokojnie. Od 1-XII-2009 Polska nie jest już suwerennym państwem, Sejm nie może więc uchwalić żadnej ustawy sprzecznej z prawem unijnym – a tego „prawa unijnego” jest tak dużo, że w praktyce niczego zasadniczo psującego uchwalić się nie da.

Nie ma więc najmniejszego powodu, by z okazji 8 marca 2010 Senat i Sejm nie zrobiły kobietom prezentu i nie uchwaliły, że na listach do Sejmu kobietom musi przypadać 100% miejsc! PS. Jakby komuś się to nie podobało, to {pagodzik} (Komentator na moim blogu) wpadł na inny pomysł: 230 Posłów wybierają mężczyźni, a 230 – kobiety. Jest parytet? Jest! JKM

Służba zdrowia w USA. Przymusowa składka na aborcję Projekt demokratycznej reformy służby zdrowia autorstwa administracji Baracka Obamy zakłada powszechną dostępność do usług aborcyjnych finansowanych z przymusowej składki na państwowe ubezpieczenie zdrowotne przez wszystkich obywateli. Dla chrześcijan jest to sytuacja nie do zaakceptowania. Episkopat Stanów Zjednoczonych zapowiedział, że jest zmuszony potępić projekt reformy służby zdrowia w tej postaci, niezależnie od tego, że przez wiele lat Kościół zabiegał o jej przeprowadzenie. Dyrektor biura prasowego amerykańskiego episkopatu, siostra Mary Ann Walsh, oświadczyła w grudniu 2009 roku: „Reforma nie może zawierać niczego, co by rozszerzało praktykę aborcji. Choć aborcja jest rzeczywistością w tym kraju, nie powinna być opłacana z funduszy federalnych”.

“Deklaracja manhattańska” – głos sumienia Biskupi katoliccy podpisali się pod „Deklaracją manhattańską”, która „wzywa do sprzeciwu wobec liberalizacji aborcji, rozszerzania praw i przywilejów dla homoseksualistów i innych mniejszości seksualnych, ograniczania wolności religijnej i łamania sumień pracowników służby zdrowia”. Metropolita Denver, abp Charles Caputa, w ostrych słowach skrytykował arogancję administracji Baracka Obamy, przypominając, że ten prezydent i jego rząd mają najniższe w historii notowania po pierwszym roku prezydentury. Gabinet cieszący się zaledwie 46-procentowym poparciem (dla porównania: w pierwszym roku prezydentury George’a W. Busha poparcie dla rządu wynosiło 86%) nie ma mandatu społecznego na przeprowadzenie tak radykalnej zmiany amerykańskiego stylu życia. Przedstawiciele Episkopatu USA podkreślają, że Kościół katolicki w tym kraju od lat zabiega o przeprowadzenie reformy służby zdrowia. Jednak w obecnym kształcie biskupi traktują ją jako wprowadzenie systemu patologicznego i głęboko niesprawiedliwego. Nie może być akceptacji dla przymusowego płacenia składek zdrowotnych na cele zbrodnicze – takie jak aborcja czy eutanazja.

Zabijać wolno, ale tylko legalnie! W maju 2009 roku pewna 17-latka z małego miasteczka w stanie Utah postanowiła pozbyć się zaawansowanej ciąży w trzecim trymestrze. Dziewczynę nie stać było na drogą aborcję w klinice, więc postanowiła zastosować radykalne kroki w celu pozbycia się niechcianego dziecka. W barze poznała mężczyznę, który zgodził się ją pobić za 150 $. Godzinę później płatny bandzior kopał dziewczynę po brzuchu w piwnicy jej domu. Jednak jakimś cudownym zrządzeniem losu dziecko przeżyło i urodziło się zdrowe dwa miesiące później. Płatny sadysta trafił do więzienia, a wyrodna matka stała się obiektem toczącej się do dzisiaj burzliwej dyskusji publicznej na temat karania tego typu „chałupniczych” sposobów pozbycia się ciąży. Stanowa legislatura wkrótce przegłosuje propozycję ustawy wprowadzającej karanie wszelkich form pozbycia się ciąży poza gabinetem aborcyjnym. Jeżeli ustawa zostanie podpisana przez republikańskiego gubernatora Gary’ego R. Herberta, powstanie poważny problem natury prawnej: kiedy matka ponosi odpowiedzialność za śmierć swojego nienarodzonego dziecka? Skoro ustawa zezwala na legalną aborcję, która jest dla dziecka niewyobrażalną męką i agonią, to dlaczego ma karać za bardziej prymitywne metody zabijania? Mówiąc bardzo kolokwialnym językiem, można stwierdzić, że problem nie dotyczy kaźni niewinnej ofiary, ale wyrzutów sumienia kata i formy przeprowadzenia zbrodni. Od razu przypominają się problemy ze zdrowiem psychicznym morderców z Grup Operacyjnych Sipo i SD (Einsatzgruppen), których zadaniem było mordowanie tysięcy cywilów na zapleczu działań wojsk niemieckich. Reichsfuhrer SS Heinrich Himmler był tak wzburzony widokiem krwawej rzezi Żydów na tyłach frontu rosyjskiego, że zarządził „bardziej humanitarne i bezkrwawe” sposoby masowego zabijania. Podobne zadanie ma pełnić ustawa ze stanu Utah, która będzie zezwalać na brutalne zabijanie nienarodzonych dzieci w sterylnych gabinetach aborcjonistów i karać kobiety za pozbycie się ciąży poza takimi placówkami zagłady. Amerykańskie prawodawstwo po raz kolejny stanęło w obronie wpływowego lobby aborcyjnych rzeźników.

45 lat publicznej służby zdrowia w USA Nieporozumieniem jest twierdzenie, powtarzane jak mantra przez europejskie media, że w USA nie istnieje publiczny system opieki społecznej. Zgodnie z podpisaną przez prezydenta Lyndona B. Johnsona 30 czerwca 1965 roku ustawą o ubezpieczeniu społecznym (The Social Security Act of 1965), każdy mieszkaniec USA w wieku powyżej 65 lat, posiadający legalny numer ubezpieczenia społecznego (social security number), ma prawo do państwowej, nieodpłatnej opieki zdrowotnej. Podobna nieodpłatna opieka zdrowotna przysługuje wszystkim rodzinom amerykańskim, które wykażą, że mają na tyle niskie dochody, iż nie są w stanie opłacać prywatnych lub korporacyjnych składek ubezpieczeniowych. Ten program rządowy nazywa się Medicaid i wraz z programem dla emerytów Medicare jest zarządzany przez CMS (The Centers for Medicare and Medicaid Services) – oddział amerykańskiego Ministerstwa Zdrowia i Spraw Społecznych (HHS). Ze względu na starzenie się społeczeństwa amerykańskiego, narastający kryzys ekonomiczny i wysokie bezrobocie oba programy pracują obecnie pełną parą i pochłaniają 1/3 budżetu federalnego.

Warto także pamiętać, że większość stanów posiada swoje własne programy ubezpieczeń zdrowotnych dla uboższych rodzin. Od lat lewicowe media europejskie wciskają gawiedzi kit propagandowy, że najbiedniejsi Amerykanie są wyrzuceni poza nawias opieki społecznej i medycznej. To jest kłamstwo. Ubogie rodziny amerykańskie kwalifikują się do korzystania ze stanowych i federalnych programów ubezpieczeniowych. Na przykład w stanie New Jersey wszystkim członkom czteroosobowej rodziny, której roczne dochody kształtują się poniżej 30 tysięcy dolarów rocznie, przysługuje pełne pokrycie kosztów wszelkich usług medycznych ze stanowego programu NJ Family Care czy NJ Kid Care (dla dzieci), honorowane przez najlepsze szpitale stanu New Jersey – jedne z najlepszych i najlepiej wyposażonych placówek medycznych w USA i na całym świecie. Zapewniam każdego czytelnika, że szpitale takie jak Saint Barnabas Medical Center, Summit Medical Center czy Beth Israel Hospital są jednostkami medycznymi, o jakich my w Europie możemy jedynie pomarzyć. Jeżeli do tego weźmiemy pod uwagę, że próg ubóstwa czteroosobowej rodziny wynosi 2444 dolary (ok. 7100 zł) miesięcznie, nasze „europejskie” spojrzenie na amerykański „dziki zachód” wydaje się wielkim nieporozumieniem. W USA od lat istnieje publiczna służba zdrowia na bardzo wysokim poziomie i kłamstwem jest, że ludzie biedni są jej pozbawieni. Takie bzdury można jednak ciągle wyczytać w lewicowej prasie, usłyszeć w audycjach radiowych (np. Radia TOK FM) czy obejrzeć w telewizji. W promowaniu zupełnie fałszywego obrazu Ameryki celuje francuska stacja telewizyjna Planète, ukazująca USA pod gust elektoratu Partii Socjalistycznej. Pomińmy przy tym fakt, że w Stanach za bardzo biednych uznaje się ludzi zarabiających tak jak polska klasa średnia.

Na wzór kubański Zastanawiając się nad flagowym projektem Demokratów dotyczącym reformy służby zdrowia, należy sobie zadać bardzo proste pytanie: skoro od 45 lat funkcjonuje w Ameryce mniej lub bardziej szczęśliwie publiczne źródło finansowania służby zdrowia dla dużej części Amerykanów, to dlaczego obecny prezydent i jego zwolennicy chcą za wszelką cenę dokonać nacjonalizacji systemu na wzór kubański? Pytanie to nie wynika z niechęci do prezydenta Baracka Obamy, ale z prostego faktu, że nawet wysocy rangą parlamentarzyści z Partii Demokratycznej z przerażeniem przyjmują kolejne pomysły prezydenta w tej sprawie. Wiele wskazuje, że cała batalia toczy się o dostęp mniejszości etnicznych do usług medycznych z wyższej półki. Właśnie sprawa finansowania aborcji z kieszeni wszystkich podatników dowodzi, że socjaliści amerykańscy pod przykrywką troski o zdrowie ogółu społeczeństwa przemycają te usługi medyczne, za które mniejszości musiały płacić dotychczas z własnej kieszeni. Aborcja jest bowiem patologią w zdecydowanie większym stopniu dotyczącą czarnych i Latynosów niż białej większości społeczeństwa amerykańskiego. Demokratyczna reforma służby zdrowia zakłada redukcję kosztów usług medycznych przez zmniejszenie wynagrodzeń lekarzy. W konsekwencji prowadzić to będzie do gwałtownego obniżenia się jakości usług, wiedzy lekarzy i spadku zainteresowania tym zawodem wśród młodych ludzi. A to już jest zły sygnał dla całego świata, ponieważ to właśnie Amerykanie byli do tej pory lokomotywą światowego postępu w naukach medycznych i także my w Europie na każdym kroku korzystamy z ich osiągnięć naukowych. Oznacza to również konieczność wprowadzenia niekonstytucyjnego ograniczenia prerogatyw sądów w zakresie ustalania wysokości odszkodowań za błędy lekarskie. A na to nigdy nie zgodzi się wpływowe lobby prawników cywilistów, którzy od lat są największą grupą sponsorującą Partię Demokratyczną.

Paweł Łepkowski

AMERYKANIE WYGAZUJĄ ROSJĘ Zmienia się geopolityka światowego rynku gazu. Dzięki amerykańskiej przedsiębiorczości i kreatywności w Stanach Zjednoczonych wydobywa się obecnie o ponad 15 proc. więcej gazu niż w Rosji. Moskwa traci pozycję gazowego monopolisty na światowym rynku. Intensywnie eksploatowane złoża gazu zaczęły się wyczerpywać już pod koniec XX wieku, szczególnie w Stanach Zjednoczonych. Przypomniano sobie wtedy o niekonwencjonalnych zasobach tego surowca i inwestorzy sięgnęli do trzech źródeł. Do złóż metanu w pokładach węgla kamiennego, do gazu zawartego w łupkach czarnych (shale gas) i do gazu zamkniętego w izolowanych porach skalnych piaskowców (tight gas). Nie ma jeszcze dokładnych danych, ile gazu da się wycisnąć z czarnych łupków i z jasnych piaskowców, ale wiadomo, że występują one na całej kuli ziemskiej.

Górą amerykańska przedsiębiorczość Na skalę przemysłową gaz z łupków wykorzystywany jest tylko w Stanach Zjednoczonych, gdzie jego wydobycie dynamicznie rośnie. W 1996 r. było to 8,5 mld m sześc. rocznie, w 2006 r. ponad 25 mld m sześc. W 2007 r. ukończono 4185 nowych otworów wydobywczych, które zdaniem specjalistów będą dostarczać stałe ilości gazu przez 30 lat. Gaz zamknięty w skałach (piaskowce z formacji geologicznych syluru) wydobywany jest w USA od lat 60., dziś działa tam 40 tys. szybów dostarczających 170 mld m sześc. gazu rocznie. W efekcie na rynku amerykańskim ceny gazu spadły aż trzykrotnie. Mimo że technologia wydobycia jest skomplikowana. Polega ona na wierceniu poziomych otworów na dużej głębokości i tworzeniu sieci szczelin rozchodzących się koncentrycznie od odwiertu nawet na odległość 900 m. Stosuje się do tworzenia tej sieci specjalną technikę szczelinowania, polegającą w uproszczeniu na wtłaczaniu w skałę łupkową wody pod ciśnieniem do 600 atmosfer z dodatkiem piasku i pewnych substancji chemicznych. Powoduje to kruszenie łupków i uwalnianie gazu. Podobne metody stosuje się przy wydobyciu gazu zamkniętego w porach skalnych. Technologie wydobycia opanowali niemal wyłącznie amerykańscy potentaci rynku paliwowego, choć niektóre ze spółek wydobywczych zaczynały raczej jako plankton, rekinami stały się dzięki wydobyciu gazu niekonwencjonalnego. Obecnie w USA gaz łupkowy stanowi ponad 11 proc. wydobywanego błękitnego paliwa. Ponad trzykrotnie więcej (37 proc.) wydobywa się w Stanach Zjednoczonych gazu zamkniętego. Łącznie w 2009 r. bilans gazu USA wyglądał następująco: gaz ziemny – 42 proc., gaz niekonwencjonalny – 48 proc., metan z pokładów węgla – 10 proc. W liczbach bezwzględnych widać, że USA znacząco prześcignęły Rosję, która w 2009 r. wyprodukowała 460 mln m sześc gazu. Stany Zjednoczone wysunęły się na pierwsze miejsce w świecie z produkcją, która wzrosła do 624 mln m sześc. Ekonomiści i analitycy energetyki nazwali to amerykańskim cudem gazowym, dokonanym bez żadnych dotacji rządowych! Już w 2008 r. Stany Zjednoczone nie musiały importować gazu. Przewiduje się, że w 2015 r. gaz niekonwencjonalny będzie stanowić aż 60 proc. amerykańskiego wydobycia. W tym ponad dwukrotnie więcej będzie gazu łupkowego (24 proc.). Zmienia się geopolityka światowego rynku gazowego, eksperci z Wood Mackenzie oceniają, że za dwa–trzy lata skroplony gaz z USA popłynie do Europy, wypierając przynajmniej częściowo Gazprom z krajów zachodnich. Wydobycie gazu niekonwencjonalnego to zagrożenie dla rosyjskiego giganta Gazpromu. W styczniu br. moskiewski dziennik gospodarczy „Kommiersant” przedstawił fragmenty raportu opracowanego przez zarząd koncernu dla rady dyrektorów. W raporcie stwierdza się, że gaz z łupków już przekształcił rynek gazowy w Stanach Zjednoczonych z deficytowego w samowystarczalny. Amerykańskie wydobycie gazu niekonwencjonalnego – według raportu – spowodowało, że na światowych rynkach jest nadmiar błękitnego surowca, co uderza w konkurencyjność rosyjskiego gazu w krajach Unii Europejskiej. Jeszcze ważniejsze – stwierdza raport – że gaz ze złóż niekonwencjonalnych zagraża strategicznym planom Gazpromu. Przede wszystkim zagospodarowaniu olbrzymiego złoża gazowego Sztokman na szelfie kontynentalnym Morza Barentsa. Inwestycja miała na celu m.in. dostarczenie dużych ilości skroplonego gazu (LNG) na rynek USA i Kanady. Obecnie te rynki nie potrzebują gazu z Rosji, a eksploatacja złoża Sztokman może okazać się nieopłacalna, bo pod wpływem spadku cen gazu w USA ceny też spadły bardzo na rynku światowym. Jest to zagrożenie dla rurociągu północnego (Nord Stream), gdyż z tego złoża ma pochodzić większa część dostaw gazu z Rosji do Niemiec. Jeśli na rynku niemieckim powstanie luka – wejdzie tam gaz skroplony z USA. Straty rosyjskie mogą sięgać miliardów euro. Rosja traci pozycję monopolisty na światowym rynku gazu, zapewniającą Kremlowi wywieranie presji politycznej na państwa uzależnione od rosyjskich dostaw. Kolejnym ciosem dla rosyjskiej hegemonii jest rozpoczęcie próbnych odwiertów w wielu krajach europejskich. Wykonano je już z powodzeniem w Niemczech (Dolna Saksonia) i w Szwecji (Scania). Według informacji agencji Reuters przedstawiciele Gazpromu rozpoczęli kampanię przeciw wydobyciu gazu niekonwencjonalnego, strasząc międzynarodową opinię publiczną, że jest to zagrożenie ekologiczne. Wiceprezes koncernu Aleksander Miedwiediew poinformował, że oczekuje na wyniki stosownych badań z amerykańskiej Agencji Ochrony Środowiska. Eksperci rosyjscy głoszą, że środki chemiczne używane w technologii szczelinowania zanieczyszczają warstwy wody pitnej i mogą powodować choroby nowotworowe.

Amerykański desant w Polsce Wielka gazowa gorączka dotarła do Polski. Od 1996 r. Ministerstwo Środowiska udzieliło 44 firmom licencji na poszukiwanie gazu niekonwencjonalnego. Wśród nich są znane firmy z USA: Exxon, Mobil Chevron, 3 Legs i BNK Petroleum. Ostatnio do tego grona dołączyły ConocoPhilips i Marathon-Oil z Houston. To potentaci – trzecia i czwarta spółka pod względem wielkości i znaczenia w branży paliwowej na świecie. David Roberts, jeden z szefów Marathon Oil, powiedział agencji Reuters, że jego firma poszukuje gazu łupkowego w wielu krajach Europy i Azji, „jednak to Polska wskoczyła na szczyt naszej listy”. Nic dziwnego, analitycy instytutu Wood Mackenzie oceniają, że w polskich pokładach łupkowych znajduje się nawet do 1,4 bln m sześc. gazu o wartości rynkowej ponad 240 mld dolarów. Henryk Jezierski, wiceminister środowiska i główny geolog kraju, uważa, że gazu niekonwencjonalnego mamy nawet do 3 bln m sześc., i jest zdania, że praktycznie eksploatacja przemysłowa stanie się faktem za 8 do 10 lat. Zasoby gazu z łupków łącznie ze złożami gazu ziemnego zapewnią Polsce pełną samowystarczalność gazową na ponad 100 lat. W dodatku mamy duże zasoby gazu zamkniętego w porach skalnych. Zasoby te zostały dobrze udokumentowane przez polskich geologów jeszcze w latach 70., znajdują się w piaskowcach czerwonego spągowca (dewon) na dużej głębokości w centralnej Polsce.

Pierwsze wiercenia próbne rozpoczną się w kwietniu br. w okolicach Łebienia w woj. pomorskim. Przeprowadzi je amerykańska Lane Resources, spółka zależna firmy 3 Legs, we współpracy z koncernem ConocoPhilips. Jak się dowiedziała „GP”, w pierwszym kwartale 2010 r. próbny odwiert planuje również amerykańska spółka BNK Petroleum. Trudno ocenić, ile dotychczas zainwestowały koncerny amerykańskie w poszukiwania gazu łupkowego w naszym kraju. Faktem jest, że taka duża obecność kapitału amerykańskiego oraz koncesji na złoża gazonośne może okazać się lepszą tarczą ochronną dla Polski niż baterie rakiet Patriot. Bezpieczeństwo energetyczne ma również aspekt geopolityczny. Za kilka lat Polska może być Kuwejtem Europy – powtarzają eksperci Wood Mackenzie. A Kuwejtu się broni.

Rząd i PGNiG wolą gaz z Rosji Tymczasem 27 stycznia br. Gazprom i Polskie Górnictwo Naftowe i Gazowe zawarli w Moskwie po wielomiesięcznych negocjacjach porozumienie przewidujące przedłużenie kontraktu na dostawy gazu z Rosji do Polski do 2037 r. Uzgodniono zwiększenie od 2010 r. wolumen dostaw do 10,2 mld m sześc. rocznie i przedłużono do 2045 r. kontrakt na przesył rosyjskiego gazu przez Polskę do krajów Europy Zachodniej. Porozumienie – przedstawiane jako duże osiągnięcie rządu PO–PSL – jest tylko sukcesem Rosji, zapewniając jej polski rynek zbytu na lata, nawet gdy będziemy mieli pełną samowystarczalność gazową. Gazprom liczy też na pozbycie się konkurencji – zniechęcenie amerykańskich firm do udziału w eksploatacji gazu niekonwencjonalnego w Polsce. Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo (PGNiG) nie jest zainteresowane gazem niekonwencjonalnym. Oficjalnie przedstawiciele spółki twierdzą, że ze względu na skomplikowaną i drogą technologię wydobycia. Ale prawda jest inna: polska firma woli kupować błękitne paliwo od Rosjan, bo je potem sprzedaje z dużym zyskiem. A zgodnie z rozporządzeniem Urzędu Regulacji Energetyki (URE), PGNiG nie może za gaz wydobywany w kraju otrzymać takiej ceny, jak za gaz z Rosji. Dlatego wzrost wydobycia krajowego nie zwiększa zysku spółki, a inwestowanie w poszukiwanie i eksploatację może być uważane za działanie na jej szkodę. PGNiG wprawdzie ostrożnie planuje udział w poszukiwaniach gazu łupkowego wraz z amerykańskimi firmami Marathon Oil i Chevronem, ale zdaniem przedstawicieli polskiej spółki, amerykańskie koncerny co najmniej przesadzają w optymistycznych ocenach zasobów gazu łupkowego w naszym kraju. Eksperci PGNiG uważają, że gaz z łupków – jeśli w ogóle będzie – jest za drogi, więc nie będzie miał zbytu. Faktem jest, że polskie firmy nie dysponują środkami na bardzo drogie inwestycje poszukiwawcze, jest to jeden z powodów, dla których na nasz rynek wchodzą czołowe koncerny amerykańskie. Dla skarbu państwa to opłacalny interes – koncerny sporo płacą za koncesję na poszukiwanie surowca, a jeśli go znajdą – wykupują koncesję na wydobycie niezależnie od podatków oraz innych opłat. Amerykańskie firmy płacą nam, Gazpromowi płacimy my. Narażając się, że Kreml zawsze może nam zakręcić kurek od gazu. Teresa Wójcik

WIELKA GRA GAZOWA Wielka gra gazowa w Polsce zacznie się za kilkanaście tygodni. Próbny odwiert gazu łupkowego w Polsce firma amerykańska rozpocząć ma – jak już pisaliśmy w poprzednim numerze „GP” – w kwietniu br. na Pomorzu Gdańskim. Jednak nie będzie to jedyny odwiert. W okolicach Lublina rozpocznie również w bieżącym roku prace Chevron-Polska Exploratin and Production sp. z o.o. Ten światowy gigant rynku paliwowo-energetycznego otrzymał całkiem niedawno zgodę ministra ochrony środowiska na poszukiwanie i rozpoznawanie niekonwencjonalnych złóż gazu w naszym kraju. Wiceszef resortu i główny geolog kraju, Henryk Jacek Jezierski, podpisał 10 grudnia 2009 r. koncesję dla firmy Chevron-Polska na poszukiwania i rozpoznawanie w okolicach Zamościa w województwie lubelskim.

Z Kalifornii do Polski Koncesja obowiązuje pięć lat – tyle ma czasu Chevron-Polska Exploration and Production, aby znaleźć pod Zamościem błękitne paliwo. A szukać jest gdzie – obszar prac to ok. 800 km kw. Wiercenia próbne prowadzone będą specjalnymi metodami bezinwazyjnymi, które pozwolą nie tylko odnaleźć i zlokalizować złoża czarnych łupków gazowych, ale przede wszystkim dokładnie określić model przestrzenny budowy ziemi na dużych głębokościach. To jest ważne dla zastosowania przyszłych metod wydobycia. Uzyskuje się model przestrzenny za pomocą odbitych od skał fal sejsmicznych oraz dzięki wierceniom do głębokości 3,5 tys m pod ziemią. Już obecnie, pomimo zimy, w rejonie tzw. Zwierzyńca koło Zamościa trwają wstępne prace. Chevron jest kolejną wielką firmą amerykańską zainteresowaną poszukiwaniem praktycznym w Polsce niekonwencjonalnych złóż gazu ziemnego. A dokładnie – jednej z odmian tego gazu zgromadzonego w czarnych łupkach ilastych (shale gas). Dotychczas do poszukiwań przystąpiły na podstawie koncesji resortu środowiska inne koncerny amerykańskie – m.in. ExxonMobil, Lane Energy, Marathon Oil, a także brytyjski Aurelian. Ale gaz niekonwencjonalny, choć znany od dłuższego czasu w Stanach Zjednoczonych, w Polsce liczy się od niedawna, a międzynarodową sensacją stał dopiero kilka miesięcy temu. 

Sensacja w Davos Na tegorocznym światowym szczycie ekonomicznym w Davos gaz ten był jednym z ważniejszych tematów. Prezes koncernu Royal Dutch Shell, Peter Voser, stwierdził, że „zawarte w złożach niekonwencjonalnych zasoby gazu ziemnego (potocznie zwanego gazem niekonwencjonalnym) są najważniejszym potencjalnym czynnikiem zasadniczych zmian na światowym rynku energetycznym”. Wskazywali na to w Davos również inni światowi przedstawiciele branży paliwowo-energetycznej, podkreślając, że obfitość gazu ziemnego, jako najczystszego i najmniej kłopotliwego pierwotnego surowca energetycznego w produkcji elektroenergii, jest rozwiązaniem chroniącym zarówno środowisko przed katastrofą, jak i ludzkość przed kryzysem deficytu energii. Eksperci uważają, że największy rozwój pierwszego dwudziestolecia XXI w. zostanie odnotowany nie w energii słonecznej, wiatrowej, „zielonej” i innych rodzajach energii odnawialnej, lecz w energii opartej na gazie niekonwencjonalnym, zwłaszcza zaś – na gazie łupkowym. Taki pogląd wyraża m.in. Daniel Yergin, prezes firmy konsultingowej Cambridge Energy Research Associates (CERA). Tyle teoretycy. Praktyczne osiągnięcia w wydobywaniu i wykorzystywaniu gazu niekonwencjonalnego zdobył już Chevron. Był jednym z pierwszych koncernów energetycznych, które zainwestowały i zaryzykowały ogromne środki w wydobycie gazu ziemnego ze złóż niekonwencjonalnych. Dynamiczna przemiana rynku gazu w Stanach Zjednoczonych z rynku importera w rynek samowystarczalny jest więc w dużej mierze zasługą Chevronu. „Jeśli Chevron zdecydował, że warto wejść na polski rynek poszukiwawczy i inwestować w ten rynek, to ta gra jest warta świeczki” – twierdzą specjaliści w konsultingowej firmie Wood Mackenzie. Na globalnym rynku energetyki Chevron należy do czołówki. To jeden z tych koncernów, które współdecydują o stanie i fluktuacji tego rynku, jego perspektywach, cenach surowców energetycznych i w konsekwencji – o światowej koniunkturze gospodarczej. Jest celem zaciekłych ataków alterglobalistów i lewactwa, czasem także terrorystów. Bywa, że i radykalnych ekologów, choć koncern należy do tych firm, które starają się dbać o środowisko naturalne. Jest czołową spółką, która inwestuje na skalę globalną w źródła czystej energii, zwłaszcza w geotermię. Zapewnia dostarczanie energii geotermalnej do ponad 7 mln gospodarstw domowych. Rozwija technologie ogniw paliwowych, biopaliw, baterii elektrycznych dla samochodowych i paliwa wodorowego. Ma osiągnięcia w stosowaniu technologii ograniczenia emisji gazów cieplarnianych. Inwestuje w urządzenia minimalizujące emisję niebezpiecznych gazów i odpadów przemysłowych. Spółka powstała w 1879 r. po odkryciu ropy naftowej w Pico Canyon na północ od Los Angeles w Kalifornii. Obecnie jej siedziba znajduje się San Ramon w Kalifornii. Początkowo nosiła nazwę Standard Oil of California – SoCal. W początku XX wieku koncern był znany jako jedna ze słynnych „Siedmiu Sióstr” dominujących wówczas na światowym rynku naftowym. Od 1938 r. SoCal był obecny w Arabii Saudyjskiej jako jeden z największych koncerów posiadających tam koncesje wydobywcze. Do 1980 r. Chevron miał udziały w amerykańsko-saudyjskiej spółce Aramco (od 1980 r. w całości własność Saudyjczyków). W 1984 r. doszło do najwiekszej na świecie fuzji: SoCal połączył się z Gulf Oil, przyjmując nową nazwę Chevron. Ważne dla rozwoju koncernu było przejęcie spółki Texaco – jakiś czas używana była nazwa firmy Chevron-Texaco. W sierpniu 2005 r. Chevron nabył Unocal Corporation, spółkę bardzo zaangażowaną w inwestycje geotermalne w Azji Południowo-Wschodniej i w ten sposób koncern z Kalifornii stał się największym na świecie producentem energii geotermalnej.

Gigant rośnie w siłę Obecnie koncern z San Ramon rozpoczął na coraz większą skalę inwestycje w niekonwencjonalne złoża gazu. Poza Stanami Zjednoczonymi wydobywa gaz łupkowy i gaz z porów skalnych również w Australii. Inwestycje – także te bardzo nowatorskie – są opłacalne i pozycja biznesowa kalifornijskiego koncernu rośnie. Miesięcznik „Forbes” na swojej liście 400 najpotężniejszych korporacji świata w 2009 r. umieścił Chevron na 9. pozycji. Rok temu przyznawał mu miejsce 17. – postęp jest oczywisty. Koncern w 180 państwach zatrudnia w swoich spółkach ponad 67 tys. pracowników, z tego około 30 tys. w USA. W przeciwieństwie do wielu innych potentatów biznesowych nie likwidował miejsc pracy, nie odczuł też specjalnie światowej recesji. W 2008 r. zamknął bilans dochodem ponad 273 mld dol. i zyskiem netto 23,931 mld dol. Środowisko Chevronu jest uważane przez opinię publiczną jako konserwatywne, związane z nim były niektóre osobistości Partii Republikańskiej. Condoleeza Rice była członkiem rady dyrektorów Chevronu, przewodniczyła także komisji koncernu ds. publicznych, dymisję złożyła 15 stycznia 2001 r. gdy została doradcą Bezpieczeństwa Narodowego prezydenta George W. Busha.

Obecność w Polsce  W ostatnich miesiącach nastąpiły ważne zmiany w kierownictwie koncernu. Odszedł na emeryturę dotychczasowy prezes zarządu i dyrektor generalny korporacji David O’Reilly. Zastąpił go 31 grudnia ub.r. na obu stanowiskach wybrany przez radę dyrektorów 30 września ub.r. John Watson, dotychczasowy wiceprezes, ekonomista urodzony w Kalifornii, wykształcony na uniwersytetach w Davis (Kalifornia) i w Chicago, który całą karierę zawodową związał z Chevronem. Rozpoczął w wieku 29 lat jako analityk finansowy zarządu. Zmiana nastąpiła również na stanowisku wiceprezesa zarządu – został nim George L. Kirkland, również od początku zawodowej biografii związany z Chevronem. Jest specjalistą-inżynierem lądowym i będzie odpowiadać za nową strategię, m.in.za poszukiwania i eksploatację nowych zasobów surowców energetycznych. Także w Europie, w tym w Polsce. Na polskim rynku amerykański potentat energetyczny jest już obecny od kilkunastu lat pod nazwą firmą Chevron-Polska sp. z o.o., specjalizującej się w innej branży – w dostawach produktów smarowych i płynów chłodniczych. Tym razem obecność Kalifornijczyków może mieć znacznie większy ciężar gatunkowy – przyczynić się do zapewnienia Polsce bezpieczeństwa energetycznego. Teresa Wójcik 

TEKSAS KONTRA GAZPROM Największy amerykański koncern paliwowy ExxonMobil umacnia przyczółki kampanii wypierania Gazpromu z Europy. Tymi przyczółkami są Polska i Węgry. Koncesje dla ExxonMobil w Polsce obejmują tereny na Podlasiu oraz na Lubelszczyźnie. Polska najwidoczniej została uznana przez amerykańskich potentatów biznesu za teren atrakcyjnych inwestycji. Największa na świecie giełdowa spółka paliwowa, amerykański ExxonMobil z Teksasu (ustępuje, jak dotychczas, tylko państwowemu koncernowi rosyjskiemu Gazprom) wykupiła w Polsce pięć koncesji na poszukiwanie i badanie złóż łupków gazonośnych. 

Amerykanie na polskiej ścianie wschodniej Koncesje dla ExxonMobil obejmują tereny na Podlasiu oraz na Lubelszczyźnie. Zarejestrowana w 2008 r. w Warszawie spółka zależna koncernu z Teksasu, ExxonMobil Exploration and Production Poland, pierwsze wstępne badania zamierza prowadzić na Lubelszczyźnie, w rejonie gminy Werbkowice, niedaleko Zamościa. Nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że próbne odwierty pozwolą określić wielkość złoża czarnych łupków, o których wiadomo już, że znajdują się na głębokości 4 tys. metrów. A następnie sprawdzić, ile gazu zawierają i jakimi metodami technologicznymi będzie go można eksploatować. Prace poszukiwawcze przewidziane są na trzy lata i prawdopodobnie rozpoczną się w drugiej połowie 2010 r. Amerykanie z ExxonMobil Exploration and Production planują nieco później rozpocząć znacznie szersze poszukiwania: w okolicy Tomaszowa Lubelskiego, Miączyna, Łabuń, Krynic, Rachania, Hrubieszowa i Sitna. Obszary na Podlasiu czekają w dalszej kolejności, ale również uważane są przez przedstawicieli ExxonMobil za bardzo obiecujące.

XXI wiek – stuleciem błękitnego paliwa? Koncern ExxonMobil szacuje, że do 2020 r. światowe zapotrzebowanie na energię wzrośnie co najmniej o 40 proc. Bez odpowiedniego wzrostu produkcji energii niemożliwe będzie utrzymanie obecnego poziomu gospodarczego w krajach wysoko rozwiniętych, a także osiągnięcie cywilizacyjnego postępu krajów i społeczeństw biednych. Konieczne są nie tylko technologie energooszczędne, ale przede wszystkim wzrost produkcji surowców energetycznych. Zdaniem przedstawicieli ExxonMobil nie ma co liczyć na alternatywne źródła energii, jako mało wydajne i ogromnie kosztowne, wymagające rozwiązań etatystycznych, tj. stałego i bardzo dużego dofinansowania z budżetów państwowych. Alternatywna energia może tylko uzupełniać bilans energetyczny. Wyjątkiem na pewnych obszarach jest geotermia. Eksperci ExxonMobil uważają, że w XXI wieku podstawowym nośnikiem energii będzie gaz ziemny, który przy odpowiednich technologiach wydobycia i przetwarzania nie stwarza zagrożeń ekologicznych. Dlatego, jak się zdaje, ExxonMobil stopniowo przestawia się z ropy na gaz, rezygnując np. z niektórych rafinerii, inwestując w elektrownie gazowe, produkcję gazu skroplonego i statki do jego transportu itd. Już obecnie teksaski gigant dziennie sprzedaje ok. 11 mld metrów sześciennych gazu – od sieci sprzedawców hurtowych i dystrybutorów dla celów gospodarstw domowych, do wielkich konsumentów przemysłowych: elektrowni, zakładów chemicznych itd. Sprzedaje także dziennie ok. 1 mln baryłek gazu skroplonego. Ale wobec rosnącego zapotrzebowania na rynkach światowych za kilka lat to będzie mało. Nawet jeśli zacznie się wydobywać gaz z nowych złóż w Katarze , Kuwejcie i Azji Środkowej. Więc koncern z Teksasu – obok kilku innych firm amerykańskich – coraz większe znaczenie przywiązuje do poszukiwania niekonwencjonalnych złóż gazonośnych. Te złoża już dziś zapewniają USA samowystarczalność na krajowym rynku gazu. W ostatnich dwóch latach ExxonMobil ofensywnie inwestuje w poszukiwania i wydobycie gazu niekonwencjonalnego. W grudniu 2009 r. koncern kupił znaną w Stanach Zjednoczonych firmę XTO Energy, która do tego czasu była jednym z głównych graczy na rynku gazu w Stanach Zjednoczonych. Transakcja była kosztowna, sfinansowano ją akcjami ExxonMobil, za jedną akcję XTO płacono 0,7089 akcji koncernu z Teksasu. ExxonMobil przejął też zadłużenia XTO Energy oceniane na 10 mld dolarów. Było warto – oceniają eksperci – bo XTO Energy dysponuje ponad 1,27 mld metrów sześciennych błękitnego paliwa pochodzącego z amerykańskich złóż niekonwencjonalnych. Co więcej – XTO ma ogromne doświadczenie w przemysłowym wydobyciu gazu z tych złóż, zarówno gazu z łupków (shell gas), gazu zamkniętego w porach skalnych (tight gas), jak i metanu z zasobów węgla. Dysponuje najlepszymi technologiami i specjalistami. Ten dorobek będzie cenny dla zagranicznej ekspansji ExxonMobil, w częściowo już realizowanych planach poszukiwania gazu m.in. w Europie. Przede wszystkim w Polsce, Niemczech i na Węgrzech.

Błękitne paliwo nad błękitnym Dunajem Amerykanie najpierw znaleźli się nad Dunajem. Węgierski koncern paliwowy MOL oraz jedna ze spółek zależnych ExxonMobil podpisały porozumienie w sprawie wspólnej eksploatacji złoża łupków gazonośnych o nazwie Mako Trough na terenie Węgier. Podstawą umowy jest wspólne studium techniczne obu spółek, które było realizowane na obszarze wspomnianego złoża już w 2007 r. Obecnie rozpoczął się badawczy program wydobywczy, który obejmie dwa bloki skał łupkowych (106 i 107) na złożu Mako Trough obejmującym 1560 kilometrów kwadratowych. Inwestycję finansuje ExxonMobil, który posiada 50 proc. udziałów w przedsięwzięciu. Pierwsze odwierty wydobywcze na głębokości 4,3 tys. metrów zostały już wykonane, teraz trwa ich testowanie oraz szacowanie wielkości złoża łupków gazonośnych. Węgierski MOL uczestniczy w realizacji jeszcze jednego amerykańskiego programu gazowego. Zaczęło się też od ExxonMobil, który w kwietniu 2007 r. podpisał umowę na rozwój i eksploatację łupków z inną firmą amerykańską, Falcon Oil and Gas i jej spółką zależną TXM Exploration and Production LCC. MOL przejął 50 proc. udziałów w tym programie, który będzie realizowany na obszarze ok. 750 kilometrów kwadratowych. Koszty pierwszej fazy prac, szacowane na 75 mln dol., zostały podzielone po połowie pomiędzy MOL i ExxonMobil. Z obu tych inwestycji wydobycie gazu niekonwencjonalnego na skalę przemysłową spodziewane jest za trzy – cztery lata. 

Gazowa wojna z Rosjanami Węgry to dla ExxonMobil przyczółek w kampanii wypierania Gazpromu z rynku europejskiego – oceniają analitycy z Wood Mackenzie (konsultacyjnej firmy z branży paliwowo-energetycznej). Także przedstawiciele koncernu z Teksasu nie ukrywają, że ich celem jest zastopowanie rosyjskiej ekspansji gazowej w Europie. Zresztą konkurencja między Gazpromem i ExxonMobil coraz bardziej zaczyna przypominać wojnę ekonomiczną. Gazprom chce zakończyć negocjacje z ExxonMobil w sprawie zakupu na wyłącznie rosyjski rynek, gazu ze złóż Sachalin-1. Zapowiedział to wiceprezes rosyjskiego koncernu Aleksandr Ananienkow. Zupełnie inne plany mieli Amerykanie. Exxon, który w eksploatację złóż na Sachalinie zainwestował już 6 mld dol., chciał eksportować z nich gaz do Chin, gdzie ceny tego surowca są do trzech razy wyższe niż w Rosji. Ale plany Amerykanów blokuje Gazprom, twierdząc, że surowiec ze złóż, na które koncesję kupił ExxonMobil, jest potrzebny Rosji na jej potrzeby na Dalekim Wschodzie. Niedawno premier Władimir Putin uroczyście otworzył budowę mierzącego 1,8 tys. kilometrów gazociągu, który ma połączyć pola na Sachalinie z Władywostokiem. Inwestycja wyceniona na niebotyczną kwotę 11 mld dol. ma być zakończona do 2012 r., kiedy we Władywostoku Rosja ma zorganizować szczyt państw Forum Gospodarczego Azja - Pacyfik. Podczas ceremonii otwarcia budowy Putin poparł stanowisko Gazpromu: „Gaz ze złóż we Wschodniej Syberii i na Dalekim Wschodzie ma być wykorzystany przede wszystkim na rodzimym rynku” - stwierdził. Analitycy Wood Mackenzie nie mają wątpliwości – to była presja na ExxonMobil. A Michaił Krutichin, z firmy doradczej RusEnergy, potwierdził, że Gazprom nie pozwoli sobie odebrać prymatu na rynku gazu. Amerykanie uważają, że stawką w grze jest monopol Gazpromu na eksport gazu z Rosji, który ten państwowy koncern dostał formalnie trzy lata temu. Od tego monopolu przyznano wtedy tylko trzy wyjątki - na umowy podpisane z zachodnimi koncernami jeszcze za prezydentury Borysa Jelcyna. Obecnie prawo do eksportu gazu z Rosji ma już tylko ExxonMobil. Straciły je koncerny Shell i BP, które odstąpiły Gazpromowi kontrolę nad zakupionymi przez siebie złożami na Sachalinie i Syberii, bo Moskwa groziła im odebraniem koncesji pod pretekstem szkód ekologicznych. Utrata koncesji grozi też ExxonMobil, bo niedawno rosyjskie władze oceniły, że amerykański koncern opóźnia się z wypełnieniem zobowiązań inwestycyjnych. To tylko pretekst, żeby się pozbyć Amerykanów z Sachalinu bez odszkodowania – uważają międzynarodowi analitycy. Dotychczasowe doświadczenia pokazują, że jeśli Moskwa czegoś chce, to zagraniczny partner przestaje się liczyć. Ale tym razem partner jest na tyle potężny, że podejmuje wyzwanie. Na początek tworząc podstawy nowej gazowej potęgi w krajach europejskich i zapowiadając wyparcie Gazpromu z tego rynku. Teresa Wójcik

Z HOUSTON DO POLSKI Czwarty co do wielkości amerykański koncern paliwowy Marathon Oil dołączył do potentatów, którzy zainwestują w eksploatację niekonwencjonalnych złóż gazu w Polsce. Spółka z Houston przesunęła nasz kraj na szczyt swojej priorytetowej listy inwestycyjnej. Rzecznik prasowy zarządu Marathon Oil, czołowego producenta gazu ze złóż niekonwencjonalnych, w grudniu 2009 r. poinformował, że jego koncern spodziewa się w Polsce powtórzyć sukces osiągnięty w ostatnich kilku latach w Stanach Zjednoczonych. Trzy spółki zależne Marathon Oil będą poszukiwać drugiego Teksasu w naszym kraju. I generalnie Polska jest wymieniana jako jeden z priorytetów inwestycyjnych koncernu z Houston.

Atrakcyjna Europa Poszukiwania są planowane nie tylko w Polsce – także w innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej, gdzie wstępne dane geologiczne potwierdziły istnienie bardzo dużych złóż gazonośnych łupków skalnych. Niemcy, Szwecja, Węgry – są także na liście zainteresowania Marathon Oil. Jak wiadomo, te niekonwencjonalne złoża są o wiele trudniej dostępne i bardziej skomplikowane w eksploatacji niż konwencjonalne pola gazowe, i tylko amerykańskie koncerny opanowały opłacalną technologię eksploatacji. Jak już pisaliśmy w „GP”, złoża niekonwencjonalne występują powszechnie na niemal całym globie. A co bardzo ważne - także na obszarach tych państw, które są otwarte dla gospodarki wolnorynkowej i które nie są zagrożone konfliktami politycznymi. To przede wszystkim kraje europejskie i to jest pierwszy powód zainteresowania Marathon Oil niekonwencjonalnymi złożami gazu na obszarach Starego Kontynentu. Drugim powodem jest fakt, że popyt na gaz w Unii Europejskiej rośnie dynamicznie, co obecnie stara się za wszelka cenę wykorzystać Rosja za pośrednictwem swego państwowego koncernu Gazprom. 

Etatyzacja rosyjskiego handlu gazem Co więcej – właśnie Kreml przygotowuje rewolucję w systemie sprzedaży, która ostatecznie zapewni władzom państwowym pełną kontrolę nad tym systemem. Chodzi o usunięcie wszelkich pośredników. Pretekstem jest obniżenie cen i kosztów. Wszyscy pośrednicy zostaną ocenieni pod względem pobieranej marży, a także optymalizacji systemu zwrotu zysku. Ten specyficzny ranking dokonany przez utajnione gremium rządowe pozwoli na stopniową eliminację pośredników. Na ich miejsce powstanie w Gazpromie departament handlu zagranicznego gazem, który będzie prowadził sprzedaż bezpośrednią. Pod pełną kontrolą władz państwowych. Co oczywiste – nie tylko ekonomiczną, ale także polityczną. Ostatnio Gazprom dzięki utworzeniu łańcuszka spółek zależnych (ale nie pośredniczących, tylko powiązanych kapitałowo) uzyskał dla jednej z takich spółek prawo sprzedaży skroplonego gazu na rynku północnoamerykańskim – w USA i Kanadzie. Wiceprezes Gazpromu skomentował, że Rosja będzie mogła z tego prawa skorzystać w bardzo odległej przyszłości, gdyż obecnie na rynku USA jest nadprodukcja gazu. „Amerykanie stali się pod tym względem samowystarczalni na długie lata i nie ma najmniejszych szans, aby rosyjski koncern cokolwiek tam wcisnął”. Jednak licencja – widocznie zdaniem Kremla – na coś się może przydać.

Z Ohio do Houston… Marathon Oil powstał w 1887 r. w Ohio, jako Oil Company. W dwa lata później zakupiła spółkę firma Standard Oil, własność Johna D. Rockefellera, i stanowiły one jeden organizm do 1911 r. Potem, do 1930 r., Oil Company była samodzielna, aby następnie doszło do fuzji z Transcontinental Oil Company. Wówczas przyjęła nazwę Marathon. W 1982 r. Marathon znalazł nowego, potężnego właściciela: United States Steel, który przeniósł siedzibę nowej firmy, potężnego holdingu, do Houston w Teksasie, gdzie znajduje się do dziś. Kolejna zmiana struktury organizacyjnej miała miejsce w 2002 r., gdy holding United States Steel-Marathon wydzielił część hutniczą i powstał samodzielny koncern Marathon Oil. Obecnie jest to spółka giełdowa. Jej dochody według sprawozdania za 2008 r. wynosiły 77,193 mld dol., aktywa – ponad 42,6 mld dol. Na całym świecie koncern zatrudnia 29,6 tys. pracowników. Prowadzi interesy na skalę globalną, jego liczne spółki zależne zajmują się poszukiwaniem, eksploatacją i dystrybucją oraz transportem ropy i gazu. Z coraz większym przesunięciem inwestycji na błękitne paliwo w różnej postaci – gaz skroplony, gaz skondensowany oraz metanol. Jest czwartym co wielkości koncernem paliwowym w Stanach Zjednoczonych i piątym w tym kraju właścicielem rafinerii. Jako tak wielki koncern paliwowy jest nieustannie na celowniku ruchów i działaczy ekologicznych. Czasem nawet słusznie, jak w przypadku szkodliwych emisji. Częściej zapewne ataki i presje mają ukryte przyczyny polityczne. Marathon Oil ma też pewne zasługi w działalności poza biznesowej. Finansował m.in. skuteczną akcję zwalczania malarii w krajach Afryki Równikowej.

...i Polski Na spotkaniu analityków i inwestorów branży paliwowej, które odbyło się w Nowym Jorku w grudniu ub.r., przedstawiciele Marathon Oil potwierdzili, że koncern zakupił licencje na poszukiwanie gazu łupkowego w Polsce. Wstępne oceny zasobów tego gazu są zdaniem ekspertów koncernu bardzo obiecujące. W 2010 r. Marathon Oil ogółem przeznaczy na inwestycje poszukiwawcze ok. 3,5 mld dol. Z tego 13 proc. na poszukiwania i próbne odwierty niekonwencjonalnych złóż gazowych, przede wszystkim z łupków. Oświadczono, że znaczna część tych kwot zostanie przeznaczona na inwestycje badawcze w Polsce. Będą je w naszym kraju realizować trzy spółki zależne, powołane w tym celu. Pierwsza z nich, Marathon Oil-Area A, zarejestrowana 27 czerwca 2008 r., otrzymała licencję polskiego Ministerstwa Środowiska (7 grudnia 2009 r.) na próbne odwierty w rejonie Orzechów w woj. pomorskim. Kolejna spółka, Marathon Oil-Area D, otrzymała licencję dzień później na rejon Kwidzyń. Trzecia – Marathon Oil-Area C – dostała licencję 1 lutego 2010 r. i rozpocznie prace badawcze w rejonie Brodnicy, również w woj. pomorskim. Wprawdzie główny geolog kraju i wiceminister środowiska zastrzega, że jeszcze nie wiadomo, czy w Polsce gaz ze złóż niekonwencjonalnych będzie można eksploatować, ale nieoficjalnie przedstawiciele wszystkich trzech spółek Marathon Oil-Area są pełni optymizmu. „Powtórzy się nasz sukces z Basenu Appalachów” – twierdzą. Właśnie tam, w tym dzikim zakątku Appalachów, rozpoczęło się na skalę przemysłową wydobycie gazu z łupków w Stanach Zjednoczonych. A wiceprezes PGNiG, Waldemar Wójcik, przyznaje, że polska spółka już wytypowała amerykańskie firmy do współpracy w przyszłej eksploatacji tego gazu. „Pierwsza była Lane Energy Poland. Następna będzie Marathon Oil”.

Teresa Wójcik

Wielkie Księstwo Litewskie bis Wielkie Księstwo Litewskie znane jest Polakom bardzo słabo: funkcjonuje najpierw jako następca Prusów napadających na Polskę – a po uniach: jako mało znaczący dodatek do Polski. W rzeczywistości było to całkiem poważne państwo – mocniejsze w każdym razie od Wielkiego Księstwa Moskiewskiego – i warto by przyjrzeć mu się bliżej. Bitne plemiona Litwinów i Żmudzinów, gdy już zorganizowały się jako tako w państwo, w ciągu 200 lat podbiły całą dzisiejsza Białoruś, Ukrainę (bez ziem chanatu krymskiego) i spory kawałek Rosji (Księstwo Smoleńskie i czernihowskie): granice Księstwa przebiegały o niecałe 200 km od Moskwy. W świadomości Polaka ks. Witold był tym, który dopomógł Polsce w pokonaniu pod Grunwaldem Krzyżaków i tyle. Tymczasem to właśnie On, Witold Wielki, przyłączył do Księstwa Wołyń. Podole i cała Ukrainę! Plemiona litewskie panowały nad chłopską ludnością słowiańską – jednak kulturowo Słowianie, którzy już od dawna mieli kontakt przez Ruś z Bizancjum i przez Polskę z Rzymem – wyraźnie nad nimi górowali: w Księstwie językiem urzędowym był „białoruski” wariant SCS, czyli języka starocerkiewno–słowiańskiego – i, później, łacina. Mało kto z Polaków potrafi poprawnie odpowiedzieć na pytanie: „Jaki był najczęściej mówiony język we Wilnie?” Polacy na ogół odpowiadają „Polski”; czasem: „Litewski”. W rzeczywistości był to język… białoruski. A jaki był drugi język? Drugim był żydowski (yiddisch), dopiero trzecim polski. Po litewsku mówiło 7% ludności Wilna. Księstwo miało obszar, u szczytu rozwoju, dwa razy większy, niż Polska – tyle, że były to ziemie o znacznie mniejszej liczbie ludności – w dodatku: ludności słabiej wykształconej zawodowo. Dlatego w związku z Polską Litwa była tym mniejszym partnerem. Związek był początkowo personalny – potem kraje się mocno scaliły, a Litwini i Rusini: spolonizowali. Księstwo jednak do końca było jednostką odrębną, z własnymi prawami – a przestało istnieć razem z Królestwem: w 1795 roku (a właściwie w 1791 – bo konstytucja Trzeciego Maja zniosła jego odrębność). I tu zaczyna się historia niedoszłego Księstwa bis. Na początku XIX wieku spustoszył Europę Napoleon I Buonaparte. Zatrzymany został dopiero przez wojska Aleksandra I Romanowa. Napoleon próbował Go przekupić, oferując Mu w 1806 koronę polską – jednak Aleksander odmówił z uwagi na rozmaite niewygodne dlań warunki. Napoleon utworzył więc Księstwo Warszawskie. Natomiast Aleksander I chciał dobrze zorganizować swoje państwo. Ponieważ prawosławni Rosjanie mieli inną mentalność, niż ludy rzymsko–katolickie – chciał wyodrębnić zarządzanie nimi. W tym celu utworzył był w roku 1809 Wielkie Księstwo Fińskie… i razem z ks. Adamem Czartoryskim planowali utworzenie analogicznego Wielkiego Księstwa Litewskiego – z tych ziem Księstwa, które podlegały wtedy carowi. Plany rozsądnych Polaków były wtedy proste i logiczne: W. Księstwo Litewskie zapewni tym ziemiom autonomię – z językiem polskim jako urzędowym. I będą kwitły w unii z Rosją – tak, jak kwitło później Królestwo Polskie. Jeśli natomiast dojdzie do wojny francusko–rosyjskiej, to – w zależności od wyniku – przyłączy się Księstwo Warszawskie do Litewskiego – albo odwrotnie – tworząc Królestwo Polskie. Jednak elity Księstwa Warszawskiego na taki plan odpowiedziały odmownie. W Warszawie myślano, że Napoleon na pewno wygra tę konfrontację – a taka gra na obie strony jest niemoralna (??!?). Był to doprawdy wielki błąd. Błąd niezrozumiały – bo francuscy protektorzy wyzyskiwali Księstwo Warszawskie niemiłosiernie – finansowo. Gdy wieści o tym, jak rządzą Francuzi w Warszawie, dotarły na Litwę, tamtejsza szlachta ufundowała dwa pułki do walki z Napoleonem. Adam Mickiewicz w „Panu Tadeuszu” całkowicie fałszywie (z pobudek „patriotycznych”) przedstawia nastroje na tych ziemiach! Po klęsce Napoleona powstało wprawdzie Królestwo Polskie – ale już o wiele słabsze, bez ziem „litewskich” (a za to z ks. Konstantym jako wicekrólem…). A potem Aleksander II, najlepszy chyba król Polski, zmarł – i biurokracja rosyjska rozpoczęła odbieranie autonomii i Polsce, i Finlandii Ale to już inna historia. JKM

Stróże polskiego prawa? Polscy sędziowie wyrokujący w znanej Czytelnikom "Naszego Dziennika" sprawie "Alicja Tysiąc przeciwko 'Gościowi Niedzielnemu'" pewnie nie byli na żadnych naradach za granicą, np. w Europejskim Trybunale Praw Człowieka (ETPC). Domyślać się jednak można, że wyrokują zgodnie z literą i duchem orzeczenia tego Trybunału w sprawie "Alicja Tysiąc przeciwko Polsce". Nie tylko żeglarze codziennie i kilka razy sprawdzają, skąd wieje wiatr. Równie pilnie muszą to czynić namiestnicy skolonizowanych państw, pod warunkiem oczywiście, że nade wszystko zależy im na dalszym sprawowaniu tego urzędu. Skoro zatem europejscy sędziowie założyli w interesującym nas tu orzeczeniu, że jednym z praw człowieka jest "prawo" do aborcji i w jakimś zakresie to "prawo" także w Polsce obowiązuje, to polskie sądy zadbały o poważne potraktowanie głosu swoich "europejskich" kolegów. Pewnie nie życzą sobie stanąć przed jakimś naprawdę rządzącym "Trybunałem"? Stąd może ten podniosły ton wyroku i zbyt głęboka "troska" o realizację w archidiecezji katowickiej przykazania miłości oraz zbyt pracochłonne "pochylenie się" nad obowiązkiem pisania prawdy w katolickich gazetach. Czy jednak polskie sądy naprawdę przejmują się tubylcami i ich prawami, włącznie z Konstytucją? Z ekspertyzy polskich prawoznawców (Małgorzata Gałązka i Krzysztof Wiak z Wydziału Prawa KUL) wynika, że w przywołanym już tutaj orzeczeniu Europejski Trybunał Praw Człowieka nade wszystko wypaczył i naruszył polskie prawo (por. "Przegląd Sejmowy" 3(80) 2007; dostępny w internecie). Zdaniem tych ekspertów, w polskim systemie prawnym nie ma miejsca na żadne "prawo do aborcji" (w jakimkolwiek zakresie), jak to jednak błędnie przypisali nam sędziowie Europejskiego Trybunału Praw Człowieka postulujący poprawienie procedury dostępu do tego "prawa". Jak mówią autorzy ekspertyzy, w polskim prawie mowa tylko o tym, że "w przypadku zaistnienia wskazań przewidzianych w art. 4a ustawy z 1993 r. przerwanie ciąży jest legalne i nie powoduje negatywnych konsekwencji prawnych, ale kobieta nie może skutecznie wymusić na lekarzu przeprowadzenia tej interwencji. Skarżąca nie dysponowała więc, w świetle polskiego prawa - jak to określiła - prawem do aborcji (right to have an abortion, § 79) w podanym wyżej znaczeniu. W nawiązaniu do klasyfikacji praw podmiotowych aborcję należałoby zaliczyć do sfery wolności nakładającej na stronę zobowiązaną obowiązek nieprzeszkadzania w jej realizacji. Nie jest ona zaś treścią roszczenia zobowiązującego drugą stronę do pozytywnych działań". Z tego też powodu "wyrok faktycznie nie ogranicza się tylko do kwestii sposobu ustalania wskazań aborcyjnych, ale stanowi merytoryczną ingerencję w konstytucyjne podstawy, na których oparte są polskie rozwiązania prawne dotyczące przerywania ciąży". Jeśli ta diagnoza jest trafna, to wynikają z niej arcypoważne zarzuty pod adresem stróżów naszego prawa. Dziwi w pierwszej kolejności, że na to naruszenie polskiej Konstytucji nie zwrócił uwagi swoim kolegom w ETPC prof. Leszek Garlicki, doskonały znawca tej kwestii i w dodatku będący jak najbardziej "pod ręką", bo wchodzący w skład grupy sędziowskiej wyrokującej w omawianej sprawie. Był on także sędzią polskiego Trybunału Konstytucyjnego wydającego w 1997 r. znane orzeczenie dotyczące konstytucyjnej ochrony życia człowieka przed narodzeniem. Wprawdzie Leszek Garlicki wyraził wtedy swoją odrębną opinię wobec orzeczenia większości Trybunału - stwierdzającego istnienie takiej prawnej ochrony (w pewnym zakresie) - to z tego powodu musi doskonale się orientować, przeciwko jakiej wykładni Konstytucji się sprzeciwił. Wykładni obowiązującej w Polsce. Zasiadając w Europejskim Trybunale Praw Człowieka, zagłosował jednak za orzeczeniem zakładającym własną interpretację polskiego prawa, a nie wykładnię obowiązującą w Polsce. Jeśli w polskim systemie prawnym nie ma mowy o żadnym "prawie do aborcji", to wyrok ETPC przeciwko Polsce - opierając się na założeniu, że obowiązuje u nas takie "prawo" - oznacza zamach na polską Konstytucję, przeprowadzony w dodatku rękoma także polskiego specjalisty od prawa konstytucyjnego, z którego podręcznika korzystają polscy studenci prawa. Takiego samego zamachu dokonałyby także dwa polskie sądy skazujące archidiecezję katowicką i pouczające ją o jakoby dezinformowaniu czytelników "GN" o sensie orzeczenia ETPC, rzekomo niezajmującym się "aborcją", tylko "nieszczelnością" polskiego prawa. Ale w gronie takich "stróżów" naszej Konstytucji mamy także polski rząd kajający się w 2003 r. przed Komitetem Praw Człowieka, że postanowienia ustawy dotyczące aborcji "nie są w pełni realizowane i niektóre kobiety mimo spełnienia kryteriów poddania się zabiegowi przerwania ciąży nie są temu zabiegowi poddawane". Na ten dokument polskiego rządu powołał się w swoim wyroku ETPC. Kto u nas ma zatem strzec polskiego prawa, jeśli nie strzegą go sędziowie? Miejmy nadzieję, że gwałt na "Gościu Niedzielnym" nam to pokaże. Marek Czachorowski

Czerwona Hołota się godzi Jednak: do końca walczy. Konkretnie: o „Służbę Zdrowia”. Czerwoni godzą się już łaskawie na to, że pacjenci będą dopłacać 5 zł do każdej wizyty u lekarza – a może nawet pokrywać część kosztów leczenia – ale sama zasada, że istnieje „Służba Zdrowia” - ma pozostać nietknięta. Proszę zauważyć, że ta Czerwona Banda, godząc się na te dopłaty (czyli zamach na Socjalistyczną Świętość: Bezpłatną Służbę Zdrowia) nie godzi się na to, by odpowiednio zmniejszyć składkę na ubezpieczalnie. Co to – to nie! Czyli ma to być po prostu podwyżka opłat. Istnienie tej potwornej Białej Damy, wysysającej krew z niewinnych ludzi – jest poza dyskusją. Wampiry muszą żyć – i koniec. Są gatunkiem chronionym znacznie bardziej niż ćwierciliszek pręgowaty, który – jak wiadomo – wymarł. A przynajmniej nie ma go w zielnikach. A ja mówię: wziąć osinowy kołek – i przebić tę „Służbę Zdrowia” przez pierś. By się nigdy nie odrodziła. IM zresztą nie chodzi o istnienie ”Służby Zdrowia”! IM chodzi o to, by każdy „obywatel” zapłacił co miesiąc te 186 (a może już 200?) złotych składki. Z tego ONI mantrują i rozkradają 64 zł (a 16 zł pobierają w pensjach urzędniczych) – i o to IM chodzi. Lekarze i pielęgniarki potrzebne są IM tylko jako pretekst: gdyby ich nie było, ludzie za miesiąc mogliby odmówić zapłacenia tych 200 zł – i ONI nie mieliby czego kraść. IM lekarze i pielęgniarki potrzebni nie są – bo ONI ze „Służby Zdrowia” nie korzystają. To dla plebsu – tego niemiłosiernie oszukiwanego i okradanego motłochu. ONI leczą się prywatnie. Albo za  granicą. Oczywiście nie w tamtejszej „Służbie Zdrowia”!!! W takiej np. kanadyjskiej „Służbie zdrowia” na operacje katarakty w oku – półgodzinny zabieg - czeka się (w prowincji Saskatchewan) 36 miesięcy. Ale my już też doganiamy – i przeganiamy - Zachód: niedawno lekarz na Śląsku 82-letnia pacjentkę na zabieg wszczepienia endoprotezy zapisał na 2014 rok! Nieszczęście polega na tym, że składka na „Służbę Zdrowia” jest obowiązkowa. Musi być – bo inaczej prawie każdy, poza matematycznymi matołami, skalkulowałby sobie, że mu się żadne ubezpieczenie nie opłaca – albo ubezpieczyłby się, dwa razy taniej, prywatnie. By nie było wątpliwości: wszelkie „prywatyzacje” to tylko dodawanie wampirom więcej świeżej krwi. Wampirowi trzeba obciąć głowę – i tym kołkiem przez pierś! Już tylko najstarsi ludzie pamiętają, co się stało w 1988 roku, gdy zezwolono na nieskrępowane działanie prywatnych sklepów. Wszystkie te MHD („Miejski Handel Detaliczny” czy „PDT” („Państwowe Domy Towarowe”) zbankrutowały w trzy miesiące – bo prywatne sklepiki były tańsze i lepsze. Ale, oczywiście, gdyby istniała państwowa „Służba Handlu”, dopłacająca z przymusowych podatków do każdego sklepu MHD – to straszyłyby do dzisiaj! Tak jak straszą przeraźliwie drogie i nieefektywne reżymowe szpitale. JKM

CZEGO SIĘ BOI BRONISŁAW K. ? - (2) Na długo przed wyborem Bronisława Komorowskiego na marszałka Sejmu, w mediach pojawiły się zarzuty o udziale polityka PO w tajemniczych aferach. Sprawy dotyczyły okresu, gdy Komorowski był ministrem obrony narodowej, a we wszystkich występowali ludzie Wojskowych Służb Informacyjnych. Wówczas – w roku 2007 poseł Komorowski wydawał się łatwym obiektem do mocnego i celnego ataku. Wśród wielu publikacji z tego czasu można wymienić artykuły z tygodnika „Wprost” z dn. 14 października 2007r na temat inwigilacji posłów z sejmowej komisji obrony, czy z 27 października o wezwaniu Komorowskiego przed Komisję Weryfikacyjną, a wreszcie z 18 października o związkach Komorowskiego z WSI i Aleksandrem Lichockim.

Do wściekłości doprowadzał wówczas polityków PO fakt „sprzątnięcia sprzed nosa” archiwum Komisji i przeniesienia jej siedziby do BBN –u. Trzeba zwrócić uwagę, jaki żal przebija z publikacji „Dziennika” z początków grudnia 2007r. – „Jednego dnia zabrakło, by premier Donald Tusk i wicepremier Grzegorz Schetyna mogli przeczytać aneks do raportu o weryfikacji Wojskowych Służb Informacyjnych. Jest to o tyle ciekawe, że w aneksie, według prasowych przecieków, mają być opisani politycy Platformy, tacy jak: Bronisław Komorowski, Radosław Sikorski czy Grzegorz Schetyna. Jednak 15 listopada, dzień przed objęciem władzy przez Tuska, dokumenty zostały zwrócone przez kancelarię premiera do szefa komisji weryfikacyjnej WSI. Aneks ma w tej chwili tylko prezydent i od prawie półtora miesiąca nie podjął decyzji, kiedy go ujawni.” 6 listopada, ten sam „Dziennik” wyraźnie sygnalizował, jakie obawy żywią ludzie Platformy: „Według informatora DZIENNIKA, który widział dokument, liczy on co najmniej kilkaset stron. Politycy Platformy, z którymi rozmawialiśmy, spodziewają się, że aneks będzie wymierzony w ich partię i zostanie opublikowany przed powołaniem rządu Donalda Tuska. "Spodziewamy się, że w raporcie padną nazwiska Bronisława Komorowskiego, Grzegorza Schetyny i Radka Sikorskiego. Czy będą bomby? Gdyby mieli bomby, to zrzuciliby je na nas w kampanii wyborczej" - opowiada rozmówca DZIENNIKA z Platformy.”

W tym, mniej więcej czasie Bronisław Komorowski spotkał się z byłym szefem kontrwywiadu WSW Aleksandrem Lichockim. Jeśli wierzyć słowom Komorowskiego, trzeba przyjąć, że do spotkania doszło po dniu 5 listopada 2007r., czyli po dacie wyboru polityka PO na marszałka sejmu VI kadencji. Sam bowiem marszałek pytany o powód wizyty pułkownika WSW, stwierdził: „Ja myślę, że prozaiczna sprawa – po pierwsze sądził, że ja jestem zainteresowany, bo jak pan Antoni Macierewicz publicznie mówił... moje nazwisko jest wymieniane w jego Aneksie tajnym, a po drugie nastąpiła zmiana władzy, ja już byłem marszałkiem Sejmu, więc mógł sądzić, że się „przeflancuję”, mówiąc takim językiem polityczno–ogrodniczym, na nową grządkę, na nowy układ sił politycznych”. Tymczasem – niekoniecznie sprawa mogła być tak prozaiczna, jak chce tego Komorowski. 18 października 2007r. „Gazeta Polska” zamieściła artykuł Leszka Misiaka pt. „Komorowski i WSI”, nawiązujący do wcześniejszej publikacji „Wprost”. Misiak ujawnił w nim fakt wieloletniej znajomości Komorowskiego z Lichockim i zakończył swój artykuł intrygującym pytaniem: „Jaki interes miał wysoki rangą oficer WSI, by występować jako rzecznik Bronisława Komorowskiego? Co łączy czy łączyło obu panów? Czy była to znajomość prywatna czy też miała inny charakter? Te pytania chcieliśmy zadać marszałkowi Komorowskiemu.” Niestety, Komorowski nie znalazł wówczas czasu, by porozmawiać z "GP", a jego asystent kilkakrotnie przekładał termin wywiadu, odsyłając dziennikarza do sejmowego sekretariatu. Z chronologii zdarzeń wynika, że przed spotkaniem z Lichockim, Komorowski wiedział już, że tą znajomością interesują się dziennikarze, wiedział też, że zadają w tej sprawie pytania - a mimo to, zdecydował się przyjąć Lichockiego w swoim biurze poselskim. Również Lichocki miał świadomość, że jego związki z Komorowskim zostały ujawnione i stanowią przedmiot dziennikarskiego zainteresowania - a jednak zdecydował się na spotkanie z marszałkiem w miejscu publicznym. Byłoby to zadziwiającą niefrasobliwością - wprost nieprawdopodobną u oficera kontrwywiadu i doświadczonego polityka, na którego media poszukują „haków” Dlatego wydaje się mało prawdopodobne, by w tych okolicznościach i w tym właśnie czasie doszło do spotkania - według scenariusza, jaki przedstawił mediom Komorowski. W cyklu „Afera marszałkowa” pisałem, że wersja marszałka Sejmu wydaje się wiarygodna tylko wówczas, gdy przyjmiemy, że panowie musieli się spotkać, a ich spotkanie, odnotowane przez „Wprost” było jednym z wielu już odbytych. Jeśli do tej aktywności, zmusiła ich publikacja „Gazety Polskiej”, byłaby to logiczna i uprawniona reakcja. Z dzisiejszej perspektywy - początki afery marszałkowej i ówczesne kontakty Komorowskiego z człowiekiem podejrzewanym o związki z rosyjskim wywiadem mogą wydać się rzeczą bez znaczenia. Jeśli wspominam o zdarzeniach sprzed dwóch lat, to tylko po to, by wskazać, że lęk kandydata Platformy na prezydenta przed „hakami” zawartymi w Raporcie musiał mieć mocne, realne podstawy i wbrew temu, co dziś opowiada Komorowski – sprawy opisane przez Komisję, mogą skutecznie zablokować jego prezydenckie aspiracje. Jestem przekonany, że spotkania z Lichockim musiały dotyczyć również Fundacji Pro Civili i ten temat mógł zaważyć na decyzji o włączeniu w zakres kombinacji operacyjnej dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego. Obok byłego oficera WSW/WSI dziennikarz piszący o WSI i mający kontakt z jednym z członków Komisji Weryfikacyjnej WSI- Leszkiem Pietrzakiem wydawał się idealny, by uwiarygodnić całą konstrukcję prowokacji. Liczono też prawdopodobnie na przejęcie niewygodnych dla Komorowskiego materiałów dotyczących fundacji Pro Civili, którą zajmował się Sumliński. Jak przypomniałem w poprzednim tekście z tego cyklu – Sumliński, składając wyjaśnienia przed sejmową komisją ds. służb specjalnych oświadczył, że spotykał się wielokrotnie z Komorowskim w roku 2007, a tematem rozmów był przygotowywany dla programu „30 minut" w TVP Info materiał o Fundacji Pro Civil. Komorowski natomiast, zeznając przed prokuratorem zataił fakt, iż zna dziennikarza, a kłamstwo te powtórzył następnie przed mikrofonami PR. Niewykluczone, że to wówczas Komorowski zorientował się, iż wiedza Sumlińskiego na temat kontaktów posła PO z wojskowymi służbami może stanowić zagrożenie dla jego dalszej kariery politycznej. Najwyraźniej też, pytania zadane przez Sumlińskiego wywarły wówczas na Komorowskim ogromne wrażenie, na tyle mocne, że przez kilka następnych dni lutego 2007r. wciąż wspominał sprawę Fundacji Pro Cyvili.W wywiadzie dla Moniki Olejnik z 19 lutego 2007r ( trzy dni po opublikowaniu Raportu z Weryfikacji WSI), Komorowski tak komentował ujawnienie przez prezydenta treści dokumentu: „Myślę, że pan prezydent nie do końca w pełni świadomie wszystko, nie wszystko przeanalizował. Tam jest na przykład taki przypadek, że pan prezydent mówi zresztą o tym na konferencji prasowej, że jakimś dowodem na zbrodnie WSI miały być nieprawidłowości w ramach Wojskowej Akademii Technicznej, gdzie byli zamieszani oficerowie, słynna fundacja Pro Civili.” Trzy dni później, 22 lutego 2007r w wywiadzie dla Gazety.pl, poświęconym w całości ocenie Raportu, na pytanie dziennikarza – „Czyli właściwie z WSI nie było problemów?” – Komorowski stwierdził: - „Były. Ale znaczna większość grzechów WSI przytoczonych w raporcie nie jest żadną sensacją. Te sprawy od dawna bada prokuratura. Np. afera fundacji Pro Civili. Rozpracowały ją same WSI za czasów gen. Rusaka. W 2000 roku, kiedy kierowałem MON, sprawa została skierowana do prokuratury i znalazła finał w sądzie.”Co takiego tkwi w sprawach dotyczących fundacji, że Komorowski, (najwyraźniej pod wpływem rozmów z Wojciechem Sumlińskim) próbuje bagatelizować problem i zapewnia publicznie, że jako minister ON dopełnił swoich obowiązków? Czy na pewno dotyczy okresu, gdy Komorowski szefował w MON, czy może ma związek z czasem innej aktywności obecnego marszałka i jego przyjaciółmi z WSI? Sprawa musi być ważna, skoro polityk PO „wytypował” dziennikarza jako ofiarę kombinacji operacyjnej służb i świadomie skazał go na zawodową śmierć. Jeśli przypomnieć, jakie „przypadki” spotykały dziennikarzy dotykających tematu fundacji i jakimi metodami zamykano usta ludziom zainteresowanym sprawą, można bez cienia sarkazmu powiedzieć, że Wojciech Sumliński „miał szczęście”. Dziennikarz Dariusz Kos, w lutym 2007 roku tak opisywał okoliczności, w jakich wspólnie z Robertem Zielińskim próbowali w „Super Expresie” badać sprawę fundacji: „Był przełom czerwca i lipca 1999 roku. Pracowałem wtedy w “Super Expressie”. Razem z Robertem Zielińskim stanowiliśmy “śledczy team” dziennikarski “SE”. Robert zadzwonił, przejęty. Dostał “cynk” o dużej aferze w wojsku. W redakcji opowiedział o co chodzi. Chodziło o “Pro Civili”, Wojskową Akademię Techniczną i PKO BP. W tle WSI.” [...]I wtedy zaczęły się dziać wokół mnie dziwne rzeczy. Nagle moją pracę szefostwo “SE” zaczęło źle oceniać. Nagle przestała liczyć się jakość materiałów, a zaczęłą ilość. W dodatku ważne było na jakiej stronie i ile publikowano moje artykuły. Podliczano ile miałem “jedynek”, ile “trójek”, a ile “cover story”. Spadały, jak iskry dziwne plotki. Atmosfera wokół mnie gęstniała z dnia na dzień. W końcu w połowie 1999 roku szefostwo “SE” postanowiło się ze mną rostać. Dziwne, że wtedy gdy zaczęliśmy porządnie rozpracowywać z Robertem akurat sprawę Pro Cyvili. Po latach wiem, że było to na rękę WSI. Musieli spokojnie kończyć swoje przekręty z innymi bankami i rozpocząć tuszowanie sprawy. Robertowi w końcu udało się całą aferę opisać, lecz dopiero w marcu 2000 roku. Po ponad pół roku od kiedy wspólnie zabraliśmy się za tą sprawę. Po moim odejściu z “SE”, a przed publikacją tekstu Roberta działy się dziwne rzeczy z osobami zaangażowanymi w przekręt. Jeden z wojskowych inicjatorów akcji z drenowaniem PKO BP i innych banków zginął w wypadku. Innego zasztyletowano, kogoś pobili nieznani sprawcy. Zaś pewien J. S., który dysponował jednym z kont przekręciarzy poleciał w Sekułę, czyli dwukrotnie postrzelił się w brzuch. Można więc powiedzieć, iż ze mną postąpiono łagodnie. Wyrzucono tylko z pracy i pozbawiono środków do życia. Lecz nie pozbawiono samego życia. Ot, takie tam utrudnienia.” Sam Wojciech Sumliński, w grudniu 2008 roku w ten sposób pisał o zbieraniu materiałów dotyczących Fundacji Pro Civili: „Półgodzinny materiał ukazał się na przełomie stycznia i lutego 2007 roku w programie "30 minut" w TVP 3. Zbierając do niego informacje dotarłem do policjantów z CBS, pracowników IV oddziału banku PKO BP, z którego Pro Civili wyprowadziła miliony złotych, rozmawiałem na ten temat i z przedstawicielami Fundacji i z politykami pośrednio bądź bezpośrednio powiązanymi z Pro Civili (Onyszkiewicz, Maksymiuk, Komorowski - długa i trudna rozmowa) i dziennikarzami np. redaktorem Tomaszem Lisem, które to nazwisko występuje w dokumentach Fundacji - w Pro Civili chodzi jednak o innego Tomasza Lisa (zbieżność imienia i nazwiska) i przedstawicielami prokuratury, rozmaitych służb, etc. Materiał filmowy, który został wyemitowany, był tylko wstępem do dalszych prac, które miały znaleźć uwieńczenie w książce. Niestety, na skutek znanych powszechnie okoliczności nie znalazły do dziś.” CDN... Ścios

LIKWIDATORZY IPN. W CZYIM INTERESIE? O tym, że dla obecnego rządu działalność niezależnej instytucji historycznej o uprawnieniach śledczych stanowi problem, nie trzeba przekonywać nikogo, kto słyszy wypowiedzi przedstawicieli Platformy. Przyczyn niechęci wobec IPN-u można wymienić co najmniej kilka; począwszy od Biura Lustracyjnego i publikacji katalogów, zawierających dane osobowe współpracowników bezpieki, poprzez działalność wydawniczą i edukacyjną, po liczne śledztwa prowadzone przez pion śledczy IPN. Przez kilkanaście ostatnich miesięcy poznawaliśmy kolejne projekty nowelizacji ustawy o IPN. Każdy z nich, zmierzał do ograniczenia suwerenności Instytutu i poddania go politycznej kontroli. W tym tygodniu ma odbyć się w Sejmie II czytanie projektu, wprowadzającego wszystkie pomysły polityków Platformy. Prace nad nim prowadzone są w przyspieszonym i nadzwyczajnym trybie, który polega na zwoływaniu posiedzeń komisji sejmowej pod nieobecność posłów PiS, a nawet posła Andrzeja Czumy – który (wbrew partyjnym kolegom) wielokrotnie pozytywnie wypowiadał się na temat Janusza Kurtyki i obecnego IPN-u. „Projekt zmian w IPN autorstwa PO, zmieniający zasady wyboru władz IPN i poszerzający dostęp do akt Instytutu, realizuje słuszne cele i służy nadrzędnemu celowi, jakim jest odpolitycznienie IPN „ – głosi komunikat rządu i nie przypadkowo treść oświadczenia przypomina bełkot propagandystów PRL. Zapisy, jakie znalazły się w obecnym projekcie świadczą, że chodzi o całkowite zawłaszczenie instytucji historycznej oraz pozbawienie jej podstawowej roli śledczej i edukacyjnej. Pod pozorem zapewnienia „neutralności politycznej” IPN, próbuje się wprowadzić do ustawy przepisy skonstruowane w taki sposób, by bez problemu móc odwołać szefa Instytutu zwykłą większością sejmowych głosów, a jego kompetencje scedować na rzecz Rady, formowanej pod dyktando władz największych polskich uczelni. Odtąd członkami rady IPN będą mogli być tylko doktorzy historii, prawa lub nauk społecznych. Włączenie w proces wyłaniania władz Instytutu środowisk uniwersyteckich, można tłumaczyć tylko skrajną niechęcią, jaką polskie uniwersytety wykazują wobec lustracji. Dlatego w nowelizacji przewidziano, że zespoły uczelniane wyłaniające kandydatów do Rady IPN nie muszą poddawać się lustracji. To zaś oznacza, że liczni współpracownicy policji politycznej PRL, pracujący w polskich uniwersytetach wyłonią do Rady IPN-u podobnych sobie agentów. Przyjęcie nowelizacji zablokuje proces lustracji i zamknie dziennikarzom i naukowcom dostęp do akt IPN-u. Temu celowi służą zapisy na podstawie których osoba, uzyskująca dostęp do własnych akt „może zastrzec, że dotyczące jej dane osobowe zebrane w sposób tajny w toku czynności operacyjno-rozpoznawczych organów bezpieczeństwa państwa nie będą udostępnianie w celach naukowych i dziennikarskich”. Takie zastrzeżenie będzie obowiązywać nawet przez 50 lat. Ponieważ dokumenty są wzajemnie ze sobą powiązane - czyli jeden dokument może dotyczyć wielu, różnych osób - łatwo sobie wyobrazić, że seria indywidualnych decyzji o zastrzeżeniu dostępu szybko spowoduje zablokowanie prac historycznych i śledztw dziennikarskich. Zdaniem Andrzeja Gwiazdy – członka Kolegium IPN – takie rozwiązanie oznacza totalny paraliż, o ile nie wręcz likwidację IPN. Kolejny pomysł likwidatorów z Platformy dotyczy politycznego zaplecza tej partii. Odtąd -  agenci i oficerowie służb PRL będą mogli dostawać kopie wszelkich dokumentów na swój temat. Dziś osoby te nie dostają dokumentów wytworzonych przez nich w ramach działań w komunistycznych służbach. W uzasadnieniu zmian PO napisała, że „stało to w kolizji z prawem do obrony przez posądzonych o współpracę ze służbami PRL” - zatem za wprowadzeniem tej poprawki stoi ochrona interesów funkcjonariuszy i agentów bezpieki. Z ustawy wykreślono artykuł o odmowie udostępniania akt służb PRL osobom, których służby te traktowały jako "tajnych informatorów lub pomocników przy operacyjnym zdobywaniu informacji". Taki, obowiązujący dotychczas zapis pozwalał na odmowę udostępnienia akt służb PRL wielu osobom, m.in. Lechowi Wałęsie. Z ustawy mają zostać wykreślone dwie instytucje figurujące tam dotąd jako komunistyczne organy bezpieczeństwa. Chodzi o Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk oraz Urząd do Spraw Wyznań. Ma to związek z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego z maja 2007 roku. W praktyce oznacza to, że IPN nie będzie już mógł korzystać z akt GUKPPiW i Urzędu ds. Wyznań, ani uznawać pracy w tych instytucjach za służbę w organach bezpieczeństwa PRL. Akta Urzędu ds.Wyznań zawierają dokumenty, których analiza była pomocna w identyfikacji agentury działającej w Kościele Katolickim – w tym szczególnie ważnych agentów, ulokowanych w Watykanie. Wydział współpracował bowiem bardzo ściśle z Departamentem I MSW (peerlowskim wywiadem), którego doświadczenia i agenturę wykorzystano m.in. do przeprowadzenia zamachu na życie Jana Pawła II. Wykreślenie urzędu z wykazu organów bezpieczeństwa oznacza, że poważnie utrudniona zostanie lustracja duchownych, a niektóre śledztwa prowadzone przez IPN mogą zostać zablokowane. Na podstawie tego samego orzeczenia TK wykreślony zostanie też przepis, który do organów bezpieczeństwa zaliczał organy i instytucje cywilne i wojskowe innych państw komunistycznych. Odtąd IPN nie będzie miał prawa prowadzić postępowań wobec osób współpracujących ze służbami innych „demoludów”, ale też nie będzie mógł zwracać się do instytucji archiwalnych tych państw o udzielenie informacji na temat polskich obywateli. Innymi słowy – odtąd każdy były agent Stasi, KGB,czy GRU może czuć się w Polsce całkiem bezpiecznie. Najwyraźniej - systemowe fałszowanie najnowszej historii niedostatecznie zadowoliło ambicje twórców IIIRP, skoro po raz kolejny sięgają po najważniejszą instytucję historyczną i posługując się metodami przymusu politycznego próbują zniszczyć pamięć Polaków. Marianna Birthler, pełnomocnik rządu niemieckiego ds. akt Stasi i szefowa Instytutu Gaucka, powiedziała kiedyś, że "Historie komunizmu i służb specjalnych składają się na historię Europy". Ta niechętnie przyjmowana w III RP prawda oznacza, że również dokumenty komunistycznych służb specjalnych są dziś dziedzictwem archiwalnym całej Europy. Są świadectwem okresu bezprawia i pogardy czasów komunizmu, ale również dowodem bohaterstwa i odwagi ludzi gotowych powiedzieć "nie" ideologii Imperium Zła. Oznacza to również, że pozbywając się, lub ukrywając przed społeczeństwem archiwa służb komunistycznych dokonuje się historycznego fałszu, zubaża i zniekształca własną przeszłość. Hołdujący nowelizacji ustawy o IPN politycy, publicyści (a nawet część historyków) są przekonani, że wystarczy "zakazać", "ograniczyć dostęp", "zabetonować" lub po prostu wpisać takie czy inne zastrzeżenie do kolejnej wersji ustawy, by zapobiec wstrząsowi związanemu z odkrywaniem niewygodnej przeszłości. Nic bardziej błędnego. Dzięki przemianom na geopolitycznej mapie Europy archiwalia komunistycznych specsłużb nabrały międzynarodowego charakteru. Od tej chwili, powstałe na gruzach sowieckiego obozu państwa zaczęły dysponować dossier nie tylko własnych obywateli, ale i obywateli krajów obcych. Stało się tak, ponieważ każda z policji politycznych w „demoludach” była integralną częścią sowieckiego systemu kontroli i represji – w pełni zależną i dyspozycyjną wobec sowieckiego hegemona i spełniała określoną przez okupanta rolę w mechanizmie megasłużb komunistycznych. System ten zakładał, że archiwa poszczególnych służb służą celom strategicznym całego Bloku Sowieckiego i na tej podstawie wymuszał ścisłe współdziałanie i znaczną transparentność posiadanych informacji. Wszechobecna w komunizmie zasada „kontroluj kontrolującego” powodowała, że służby jednych państw zbierały i archiwizowały informacje o innych ( tu rolę szczególną powierzono NRD – owskiej Stasi), a wszystkie zbiory danych musiały być przekazywane do moskiewskiej centrali. Już tylko wymowa faktu, że w okresie PRL-u nie mieliśmy do czynienia ze służbami chroniącymi bezpieczeństwo obywateli i interesy państwa polskiego - świadczy o wielkiej naiwności tych, którzy zakładają kontrolę instytucji państwowych nad wiedzą ukrytą w dokumentach bezpieki. Lecz, czy tylko o naiwności? Za głosem wielu postaci ,domagających się dziś likwidacji lub ograniczenia kompetencji IPN-u, widoczne są znacznie groźniejsze intencje, niż ochrona komunistycznej agentury i jej interesów. W tym kontekście – wysuwane żądania urastają do rangi aktu głupoty...lub zdrady. Nie można bowiem przemilczać prawdy, że istotna wiedza o przeszłości jest ukryta w wielu dokumentach znajdujących się poza Polską, i to nie tylko w archiwach służb Federacji Rosyjskiej. Dowodów na to, że Rosjanie dysponują dokumentami obciążającymi polskie elity i że mogą się posunąć w tej kwestii do szantażu jest aż nadto. Dzięki likwidacji WSI wiemy, że w 1990 r. ostatni szef Wojskowej Służby Wewnętrznej gen. Edmund Buła przekazał Sowietom całą kartotekę kontrwywiadu wojskowego. W Raporcie z Weryfikacji WSI, w części dotyczącej operacji o kryptonimie "Gwiazda" możemy dowiedzieć się, że jeszcze w latach 90-tych (a nawet później) Rosjanie wykorzystywali w pracy operacyjnej wiedzę zdobytą w czasach Związku Sowieckiego na temat oficerów LWP, którzy później znaleźli się w szeregach armii III RP. Już tylko z tej przyczyny -  ujawnienie w Raporcie nazwisk oficerów WSW/WSI i nielegalnie werbowanej agentury, stanowiło akt historycznej i politycznej dalekowzroczności. Byłoby rzeczą absurdalną sądzić, że rosyjskie służby, dysponując największym na świecie zbiorem archiwów nie zechciałyby używać ich do rozgrywek politycznych i utrzymywania kontroli nad ludźmi uwikłanymi we współpracę agenturalną. Ograniczenie ustawowych uprawnień IPN-u, z których jedno dotyczy archiwizacji dokumentów związanych z działalnością aparatu represji w latach 1944-1989, lub uprawnień pionu śledczego IPN – czyli uniemożliwienie niezależnym historykom dostępu do archiwów komunistycznej bezpieki - będzie działaniem na korzyść i w interesie rosyjskich i niemieckich służb. Jakiekolwiek nawoływanie do "ograniczenia", "spalenia" czy "zabetonowania” tych archiwów służy wyłącznie interesom obcym polskiej racji stanu. Mając pewność, że cała wiedza o dzisiejszych elitach IIIRP znajduje się w Moskwie, a ogromna jej część również w Berlinie – chcąc ukryć tę wiedzę przed własnym narodem - ludzie obecnego układu skazują Polskę na rolę bezwolnego, zależnego przedmiotu w politycznych i gospodarczych rozgrywkach. Bez znaczenia pozostaje -  czy autorami takich wypowiedzi są komunistyczni aparatczycy, zasłużeni opozycjoniści czy ludzie Kościoła. Wszyscy oni - świadomie lub nie, źle służą sprawie polskiej. Przypomnę, że już raz, na początku polskiej „transformacji” dokonano aktu podporządkowania interesów niepodległej Rzeczpospolitej wpływom obcego mocarstwa. Niczym innym, nie była celowa rezygnacja „elit” politycznych IIIRP z przeprowadzenia dekomunizacji i rzetelnej lustracji. Ukrywając przed własnym społeczeństwem wiedzę o przeszłości, dano wówczas Rosjanom (lecz również Niemcom) groźną i niezwykle skuteczną broń w rozgrywaniu „kwestii polskiej” ;naciski i szantaż wobec czołowych postaci życia publicznego, o których agenturalnej przeszłości posiadały wiedzę służby państw obcych – lecz nic nie wiedziało o nich polskie społeczeństwo. Ten oręż - w choćby niewielkim stopniu wytrąciła z rak naszych sąsiadów działalność historyków IPN-u, odkrywających w archiwach służby bezpieczeństwa ponurą prawdę o „ludziach z papieru”. Doskonale z obecnego zagrożenia zdaje sobie sprawę prezes Janusz Kurtyka, gdy mówiąc o agenturalnej przeszłości Aleksandra Kwaśniewskiego przypomniał znaną od 9 lat prawdę, że postać TW ALEK „gwarantuje Sowietom przynależność Polski do ich imperium zewnętrznego”. Każdy z byłych współpracowników policji politycznej PRL, a w szczególności - pełniący w IIIRP najwyższe funkcje państwowe, który ukrywa, lub po ujawnieniu zaprzecza swojej agenturalnej przeszłości, dowodzi tym samym, że nadal znajduje się w obszarze wpływów obcych służb i nadal wykonuje swoją agenturalną „misję”. Wpływów obcych – ponieważ działalność peerelowskiej bezpieki i zgromadzona przez nią wiedza należała do zakresu wrogich Polsce i związanych z długoletnią okupacją sowiecką. Dla państwa mieniącego się wolną Rzeczpospolitą – wiedza na temat establishmentu IIIRP przekazana przez bezpiekę do archiwów rosyjskich czy niemieckich, powinna stanowić najpoważniejsze zagrożenie. Wiele wskazuje, że ostateczna wersja nowelizacji ustawy o IPN zostanie przyjęta i zatwierdzona przez obecny Sejm. To zaś – w niedalekiej perspektywie doprowadzi do likwidacji lub ubezwłasnowolnienia niezależnej instytucji badającej dziedzictwo archiwalne PRL. W państwie, zbudowanym w dużej mierze na relacjach agenturalnych, w którym istnieją wpływowe grupy interesów sprzecznych z polskimi - pozbawienie społeczeństwa tej jedynej możliwości poznania własnej historii i odebranie mu wiedzy o przeszłości urasta zatem do rangi sprawy najważniejszej. Aleksander Ścios

MIESZANE UCZUCIA Tytułowe mieszane uczucia ogarnęły mnie na wieść o tym, że Skarb Państwa  ma zapłacić 38,5 mln zł odszkodowania MCI Management SA, akcjonariuszowi JTT Computer, która zbankrutowała na skutek błędnych decyzji podatkowych.

Skoro ma zapłacić „Skarb Państwa” to znaczy, że zapłacą podatnicy, a więc i ja. Z drugiej jednak strony Minister Finansów będzie musiał wysupłać (jak się wyrok uprawomocni) pieniążki z budżetu, wcześniej przeznaczone na co innego, co zrodzi u niego poczucie pewnego dyskomfortu. Chodzi o spór z końca lat 90-tych, taki sam, jak w przypadku OPTIMUSA, osławionego zatrzymaniem Romana Kluski. Organy podatkowe i prokuratura zarzucali podatnikom „obchodzenie prawa podatkowego” w celu uniknięcia płacenia podatku VAT. Ówczesny rzecznik policji miał nawet powiedzieć, że „to złodzieje w białych kołnierzykach”. Dowcip polega na tym, że komputery do polski importowane były zwolnione z cła i w związku z tym zwolnione były również z podatku VAT (tak zwanego „granicznego”). Na montowane, w Polsce stawka VAT wynosiła 22%. Już samo to było dość dziwaczne, bo stanowiło ewidentne uprzywilejowani e podmiotów zagranicznych w stosunku do polskich. A najbardziej zdumiewające było uzasadnienie przyjęcie takich rozwiązań, pokazujące, że „ojcowie polskiej transformacji” nie tylko nie mieli zielonego pojęcia o procesach biznesowych, ale również o tym z jaką pogardą odnosili się do polskich przedsiębiorców. Otóż powodem, dla którego komputery importowane zwolnione były z VAT była chęć popierania „oryginalnych produktów o wysokiej jakości”, a nie „składaków”. W tym czasie „składaków” coraz więcej „składano” w Indiach i w Chinach, z tych samych podzespołów, co w USA, ale za to dużo taniej. Czas miał pokazać, że chińscy komuniści byli bardziej przychylnie nastawieni do rodzimego biznesu niż niektórzy „liberałowie” znad Wisły. Polscy producenci „składaków” żeby móc konkurować ze „składakami” importowanymi musieli swoje najpierw „wyeksportować”, żeby je móc z powrotem „zaimportować”. Nie dlatego że tak było wygodniej, albo dlatego, że tworzyli jakąś o, że tworzyli jakąś „karuzelę VAT-owską” o których coraz głośniej w Europie i w Polsce, ale dlatego, żeby móc konkurować z importerami, choć na zdrowy rozum koszty transportu „w te i wewte” zwiększały koszty – które zwiększały ceny, które i tak były niższe, niż w przypadku komputerów „markowych”, a które musieli pokryć polscy nabywcy. Ale jeszcze większym dowcipem było to, że jednym z największych nabywców komputerów było wówczas… Ministerstwo Edukacji Narodowej kupujące komputery do szkół. Wyłudzanie podatku VAT, polegało więc na tym, że nie płacił go Skarb Państwa via MEN. Nie płacił więc sam sobie! Jakby JTT czy OPTIMUS komputerów nie eksportowały, żeby je zaimportować, to MEN kupowałby je może od IBM – secondo voto LENOVO. Poziom absurdu w rozumowaniu prawodawcy tworzącego przepisy oraz organów podatkowych i prokuratorskich je interpretujących sięgnął w tej sprawie zenitu. I dlatego przeboleję to, że jako podatnik muszę brać udział w zrzutce na odszkodowanie, które będzie musiał wypłacić Skarb Państwa akcjonariuszom JTT. Bo dzięki temu paniom i panom kontrolerom i prokuratorom (a niektórzy z nich nadal pracują) możemy powiedzieć, co o nich sądzimy i nie będą to pomówienia – bo zostały potwierdzone wyrokami sądowymi. I w toczących się postępowaniach, w których kontrolerzy i prokuratorzy stawiają dziś niekiedy równie absurdalne zarzuty, możemy użyć argumentu: poczekajmy, bo się może skończyć jak z JTT. Gwiazdowski

Nicotine gate Znikające artykuły i poprawki, do których nikt nie chce się przyznać – oto w jaki sposób powstawała ustawa antynikotynowa przyjęta w czwartek przez Sejm. Marek Wikiński z SLD mówi wprost: „To nicotine gate”. Czy powstanie kolejna komisja śledcza? – Doszło do starcia koncernów tytoniowych z producentami e-papierosów. Obserwowaliśmy też atak przemysłu farmaceutycznego produkującego preparaty ułatwiające zerwanie z nałogiem – relacjonuje Aleksander Sopliński (PSL), szef podkomisji, w której opracowano ustawę antynikotynową.

Gdzie jest autor? Gra toczyła się o rynek wart 20 mld rocznie. Lobbyści nie przebierali w środkach. Przy okazji udowodnili, że proces tworzenia prawa jest dziurawy i podatny na wpływy grup interesów. Obawy o uleganie lobbystom sprawiły, że niełatwo ustalić ojcostwo ustawy. Formalnie jej projekt został zgłoszony przez sejmową Komisję Zdrowia, która ma inicjatywę ustawodawczą. Kto go jednak napisał?– Autorami ustawy byli Jacek Jassem, Witold Zatoński i Krzysztof Przewoźniak. Choć my ją zmieniliśmy – mówi Czesław Hoc (PiS). Sami zainteresowani wskazują z kolei na posłów. – Nie jestem politykiem ani ustawodawcą. Ustawa jest tworzona przez posłów. Jestem lekarzem, specjalistą z zakresu zdrowia. Gdy byłem proszony, doradzałem różnym posłom, użyczałem im swojej wiedzy o szkodliwości palenia – wyjaśnia Witold Zatoński.

Plastry, gumy i... książka profesora W jaki sposób wpływano na osoby decydujące o kształcie ustawy? Lobby antynikotynowe organizowało wiele spotkań i konferencji. W listopadzie 2009 r. odbyła się konferencja „Tytoń albo zdrowie" poświęcona nowej ustawie antynikotynowej. Wzięli w niej udział Krzysztof Przewoźniak i Witold Zatoński. Pierwszy z zainteresowanych odmówił komentarza na ten temat, drugi nie dostrzegł konfliktu interesów. – Była to konferencja organizowana przez środowiska naukowe z całej Polski. Jej celem były prezentacje naukowe, szczególnie z zakresu kardiologii, i dyskusje nad programami ograniczającymi zdrowotne następstwa palenia tytoniu – tłumaczy Zatoński. Oprócz ekspertów zaproszenie skierowano też do Aleksandra Soplińskiego, szefa podkomisji zdrowia, który jednak nie przyjechał. Konferencje to niejedyny chwyt, który mogą wykorzystywać lobbyści. W regulaminie konkursu, którego sponsorem w 2007 r. była firma produkująca plastry i gumy nikotynowe, można przeczytać: „Główną nagrodą w programie jest 50 000 (pięćdziesiąt tysięcy) egzemplarzy podręcznika Jak rzucić palenie? prof. W. Zatońskiego”.

Walka o akcyzę Bój toczy się o wysoką stawkę, bo przepisy nowej ustawy miały doprowadzić do przejęcia części rynku tytoniowego przez koncerny farmaceutyczne. Wprowadzenie zakazu palenia ma sprawić, że uzależnieni będą sięgać po plastry lub gumy nikotynowe. Na tym jednak nie koniec. Do firm farmaceutycznych popłyną nie tylko pieniądze, które zarabiają w Polsce firmy tytoniowe (ułamki procentu wartości rocznej sprzedaży całego rynku), ale też ok. 20 mld zł, które obecnie z tytułu podatków (głównie akcyzy i VAT) od papierosów trafiają do budżetu państwa. Plastry i gumy nie są bowiem obłożone akcyzą. – Pojawiają się nawet pomysły wpisania gum czy plastrów nikotynowych na tzw. listę leków refundowanych – mówi przedstawiciel branży nikotynowej. Gdyby tak się stało, nie dość, że budżet państwa traciłby miliardy na braku akcyzy z papierosów, to jeszcze wydawałby pieniądze na dofinansowanie gum i plastrów.

Tajemnicza poprawka Kolejnym graczem walczącym o udział w rynku są dystrybutorzy e-papierosów, czyli elektrycznych urządzeń przypominających papierosy. Aplikują one niewielkie ilości nikotyny za pomocą inhalacji. E-papieros to konkurencja dla inhalatorów nikotyny produkowanych przez firmy farmaceutyczne. W kolejnych wersjach przepisów, które to pojawiały się, to znikały z projektu ustawy, widać walkę lobbystów. Początkowo przepis wynikający ze stanowiska Rady Ministrów (z 30.03.2009 r.) delegalizował zarówno e- papierosy, jak i inhalatory nikotyny produkowane przez niektóre firmy farmaceutyczne. Na jednym z posiedzeń podkomisji zdrowia do treści zakazu dopisano jednak siedem słów: „z wyjątkiem produktów leczniczych i wyrobów medycznych" (według sprawozdania Komisji Zdrowia z dnia 8.09.2009 r.). Było to równoznaczne z dopuszczeniem do sprzedaży inhalatorów. – Rozwiązało to problem firm farmaceutycznych i pozwalało wyeliminować producentów e-papierosów, a tym samym konkurencję wobec przejętego rynku – mówi „Wprost” przedstawiciel branży tytoniowej. Kto zgłosił tę poprawkę? Nie wiadomo. Ów przykład pokazuje, że obecne procedury legislacyjne nie sprzyjają przejrzystości. Pomoc w rozwikłaniu tej zagadki zadeklarował poseł Sopliński. Jako szef podkomisji, która zajmowała się ustawą antytytoniową, jest najlepiej zorientowany we wszystkich jej zawiłościach. Wśród stosów dokumentów, które przejrzeliśmy w pokoju posła w hotelu sejmowym, kluczowej poprawki jednak nie było. Bezradny w tej sprawie okazał się również sekretariat Komisji Zdrowia. Okazało się wprawdzie, że pod całą grupą poprawek widnieje podpis posła Czesława Hoca, ten jednak zdecydowanie wyparł się autorstwa zapisu dopuszczającego inhalatory. Pewność w tej sprawie dawałby tylko podpis pod każdą poprawką z osobna. Ale z przestrzeganiem procedur posłowie są często na bakier. W analogicznej sytuacji znalazła się komisja hazardowa, która nie była w stanie dociec, kto był autorem jednej z poprawek do ustawy hazardowej – Zbigniew Chlebowski czy Anita Błochowiak. Dlaczego tak się dzieje? – Teoretycznie posłowie powinni zgłaszać poprawki na piśmie, lecz często tego nie robią – mówi pracownik Kancelarii Sejmu. Co więcej, poseł może zataić, że jest autorem poprawki. Wystarczy, że poprosi kilku kolegów, by się pod nią podpisali. Po czasie nikt nie będzie o tym pamiętał, a pod tekstem poprawki będzie widnieć kilka podpisów. I nie będzie można orzec, kto był jej autorem. Gdy ustawa antytytoniowa trafiła z podkomisji do Komisji Zdrowia, nastąpił kolejny zwrot akcji. Posłowie Platformy wbrew stanowisku własnego rządu spowodowali wykreślenie zapisu wykluczającego e-papierosy. Od tej chwili projekt ustawy dopuszczał zarówno chiński wynalazek, jak i konkurencyjne inhalatory. – E-papierosy nie szkodzą biernym palaczom. Dlaczego mielibyśmy ich zabraniać? Ten przepis szedł za daleko – tłumaczy Damian Raczkowski, wiceszef Komisji Zdrowia z PO. Żeby było ciekawiej, do przywrócenia przepisu rządowego przekonywał poseł SLD Marek Wikiński. W komisji zgłosił nawet taką poprawkę. Została jednak odrzucona głosami posłów... PO. Wikiński wsławił się tym, że wbrew większości posłów walczył o to, by nie zaostrzać przepisów zakazujących palenia. Używał przy tym dość oryginalnych argumentów. „Sam nie palę, ale co będzie z moim tatusiem, gdy będzie leżał w szpitalu i zapali papierosa?" – mówił o zakazie palenia w szpitalach. – Wikiński działa na rzecz lobby tytoniowego. Będzie kandydatem na prezydenta Radomia, a tam jest silny przemysł tytoniowy – mówi jeden z posłów pragnący zachować anonimowość. – Jako poseł zawsze będę walczył o każde miejsce pracy w Radomiu. To nie moja wina, że produkuje się tam papierosy i broń. Jedno i drugie jest w Polsce legalne – odpiera zarzut Wikiński. Poseł przekonuje też, że lobby tytoniowe jest w odwrocie. – Przegrywa z lobby farmaceutycznym – ocenia polityk SLD. Tę opinię potwierdzali nawet przedstawiciele koncernów tytoniowych. Czwartkowy wynik głosowania w Sejmie zadziwił wszystkich. Posłom walczącym o zaostrzenie zakazów antynikotynowych zrzedły miny. Po poprawkach zgłoszonych w ostatniej chwili przez parlamentarzystów PO dominują opinie, że ustawa stała się łagodniejsza dla palaczy niż przedtem. – Lobby tytoniowe jednak zwyciężyło. Jest więcej wolności dla palaczy niż wcześniej – komentuje Tomasz Latos. Poseł PiS zwraca też uwagę, że do głosowania miało dojść dwa tygodnie wcześniej. Wtedy jednak ten punkt został zdjęty z porządku obrad. – Jestem ciekawy, dlaczego tak długo czekaliśmy na głosowanie. Co się działo w ciągu tych dwóch tygodni? – pyta Latos.

Pytania Pytań bez odpowiedzi jest więcej. Podobnie jest w wypadku innych ustaw, gdzie ścierają się interesy wpływowych lobby. Najgorsze jest jednak to, że mimo kolejnych afer czy komisji śledczych politycy nie potrafią wyciągnąć wniosków i sprawić, by system tworzenia prawa stał się bardziej przejrzysty. Najmocniej na kształt każdej ustawy można wpłynąć podczas prac w podkomisji. Choć liczy się tam merytoryka, jej prace przypominają bardziej działanie tajnych bractw niż przejrzysty proces tworzenia prawa. Nie ma stenogramów, posiedzenia są nagrywane na staroświeckie taśmy. By odsłuchać nagranie z posiedzenia, trzeba napisać podanie do dyrektora biblioteki sejmowej i odczekać swoje. W wielkim gmachu Sejmu jest tylko jeden mały pokoik, gdzie na starym magnetofonie trzeba mozolnie odsłuchiwać taśmy z wielogodzinnych posiedzeń. Gdyby tworzono stenogramy i umieszczano je w Internecie (jak to się dzieje w komisjach), zajmowałoby to kilka minut. Sylwester Latkowski Grzegorz Łakomski

Fałszywe złoto, zatruta ekonomia efektem talmudycznej moralności Ostatnie szokujące informacje, zupełnie przemilczane przez światowe media wskazują, że pewne kręgi w Stanach Zjednoczonych sfałszowały miliony sztabek złota, których wartość ocenia się na zawrotną sumę 600 miliardów dolarów (ang. billion). Sprawa wyszła na jaw w październiku 2009 roku kiedy to Chiny, zakupiwszy około 5700 sztabek złota, każda o wadze 400 uncji, nabrały podejrzeń co do prawdziwej ich jakości. Po zbadaniu sztabek, które według oficjalnych dokumentów zostały wysłane bezpośrednio z amerykańskiego skarbca złota w Fort Knox (United States Bullion Depository), okazało się, że ich rdzeń wcale nie zawiera złota, lecz w sumie jest to sztaba wolframowa – wolfram jest metalem o wadze niemal równej złotu – jedynie pokryta zewnętrzną warstwą prawdziwego złota. Informację na ten temat przekazał przed kilkoma dniami jeden z największych pakistańskich dzienników Pakistan Daily i choć jest ona niezwykłej wagi, pominięta została przez, tak niby różnorodne, choć w sumie mówiące jednym-słusznym głosem media. Dochodzenie w tej sprawie ujawniło, że najwyraźniej fałszerstwem na tak wielką skalę zajął się sam rząd USA, a przynajmniej za jego wiedzą i zgodą dokonano tego procederu w centralnych czynnikach tzw. Banku Rezerw Federalnych. Okazało się, że przed około 15 laty, w czasie administracji prezydenta Clintona (a chodzi tutaj o najbardziej wpływowe postaci tego okresu, czyli Roberta Rubina, Alana Greenspana i Lawrence’a Summers – nota bene wszyscy trzej są wyznawcami judaizmu, proizraelskimi i prosyjonistycznymi fanatykami, dla których prawdziwe dobro Ameryki zawsze ustępuje przed priorytetem Izraela i diaspory żydowskiej), w jednej z nowoczesnych fabryk na terenie USA, zużywając do tego celu 16 tysięcy ton wolframu, dokonano fałszerstwa w postaci wyprodukowania od 1,3- do 1,5-miliona odpowiednich sztabek wolframu. Sztabki wolframowe pokryto następnie warstwą złota, po czym około 640 tysięcy takich wolframowo-złotych falsyfikatów przesłanych zostało do skarbca w Fort Knox. Jak twierdzą źródła chińskie, pozostałe z tak wyprodukowanych sztabek, czyli nawet do 860 tysięcy, zostało upłynnionych na globalnych rynkach złota i światowych giełdach.

Dlaczego wolfram? Tak jak do doskonałego podrobienia pieniędzy papierowych potrzebny jest papier maksymalnie zbliżony w swoich własnościach fizyko-chemicznych do oryginalnego, tak i w przypadku próby podrobienia sztabek złota konieczne jest znalezienie takiego materiału, który sprawi, że fałszywa sztabka nie będzie się niczym różniła od oryginału. Potencjalni fałszerze natrafiają w przypadku złota na wielką trudność: złoto bowiem jest metalem bardzo ciężkim i znalezienie substytutu, który przy zbliżonych własnościach kosztuje dużo mniej, jest bardzo trudne. Z tego względu można brać pod uwagę jedynie dwa metale: zubożony uran, który jest stosunkowo tani (przynajmniej dla odbiorcy rządowego), lecz niestety cechuje się wykrywalną promieniotwórczością, oraz właśnie wolfram. Wolfram jest metalem bardzo tanim (30 dolarów za funt, w porównaniu do funta złota sięgającego 12 tysięcy dolarów) i różnica pomiędzy kosztem doskonale podrobionej sztabki wolframowo-złotej a złotą jest jak jeden do ośmiu: 400 uncjowa sztabka wolframowa kosztuje około 50 tysięcy dolarów, zaś złota – 400 tysięcy dolarów. Wolfram posiada również niemal identyczną jak złoto gęstość, co sprawia, że sztabka złota i wolframu waży niemal tyle samo. W przypadku zastosowania na przykład zwykłej stali, sztabka o tych samych wymiarach ważyłaby prawie 3 razy mniej niż prawdziwa sztabka złota. Przekonał się o tym niedawno centralny bank Etiopii, gdy w 2008 roku próbował sprzedać złoto rządowi Południowej Afryki – dostawa została zwrócona gdy okazało się, że zawiera sztabki złota wykonane ze stali, jedynie pokryte warstwą złota. O znalezieniu w zasobach bankowych Niemiec sfałszowanej sztabki wolframowo-złotej doniosła również niemiecka stacja telewizyjna ProSieben. Sztabki złota przekazane z amerykańskiego skarbca bankowi Chin, były właśnie w praktyce sztabkami wolframu pomniejszonymi o około 3 milimetry z każdej strony i z nałożoną 1,5-milimetrową warstwą złota. Tak wykonana podrobiona sztabka niemal we wszystkim przypomina oryginalną sztabkę złota: wagowo zgadza się perfekcyjnie, można ją obstukiwać uzyskując pożądany dźwięk, można ją poddać testom chemicznym, a nawet prześwietlić promieniami Rentgena, bez uzyskania negatywnych wyników. Jedynym sposobem na sprawdzenie czy sztabka w całości wykonana jest ze złota, jest wywiercenie małych otworów w głąb sztabki. Złoto jest materiałem bardzo, bardzo kruchym (czyste złoto można niemalże modelować palcami), natomiast wolfram jest niezwykle twardy. Już pierwsza próba zrobienia otworu w takiej sztabce, kończy się złamaniem wiertła. I widocznie wiele wierteł Chińczycy połamali sobie.

Rotschild wycofał się z handlu złotem? W świetle tak ewidentnego fałszerstwa sztabek przysłanych do Chin, nowego znaczenia nabrały dotąd tajemnicze fragmentaryczne informacje pojawiające się tu i ówdzie w ostatnich latach. Śledztwo oraz tzw. biały wywiad wskazują np. na ciekawą wiadomość z 2 lutego 2004 roku, kiedy to prokurator na Manhattanie aresztował Stuarta Smitha, jednego z najwyższych przedstawicieli giełdy New York Mercantile Exchange – NYMEX. Interesujące, że po nalocie na biura wice-prezydenta NYMEX i po praktycznym zniknięciu tej osoby, nie ukazała się na ten temat żadna wzmianka i nic nikomu nie wiadomo o losach sprawy, a do dnia dzisiejszego biuro prokuratora milczy na ten temat nie wyjaśniając motywów akcji. Co jest jednak najistotniejsze i co może rzucać światło na prawdziwe przyczyny tej akcji, to fakt, że biuro owego prezydenta giełdy miało szczególne zadanie: przechowywało ono szczegółowe informacje o każdej transakcji każdej sztabki, wraz z miejscem pochodzenie, numerem seryjnym sztabki, kupcem, itp. Pomimo, że nadal nie wiadomo jaka grupa – rządowa, para-rządowa, bankowa, reprezentująca obcy wywiad – kontroluje ten sektor, to monopol na informację o każdej przeprowadzonej bądź zamierzonej transakcji jest niezbędny dla grupy chcącej kontrolować dystrybucję złota. Niemal w tym samym czasie, w kwietniu 2004 roku w sieci Reutersa pojawiła się równie tajemnicza informacja: oto londyński bank inwestycyjny NM Rothschild & Sons, Ltd znienacka oznajmił, że wycofuje się z transakcji złota na giełdzie londyńskiej. Komentatorzy nie znając prawdziwych przyczyn tak nieprawdopodobnej decyzji uznali, że albo “coś jest nie tak”, albo “wiedzą oni [tj. bank Rotschilda] o szykowaniu się jakiegoś wielkiego skandalu” związanego z handlem złotem, i nie chcą oficjalnie brać w tym udziału bądź też nie chcą być z tym skandalem kojarzeni.

Fed nie chce ujawnić informacji Jednym z komentatorów finansowych podejmujących te tematy był Bill Murphy, założyciel organizacji Gold Antitrust Action Committee (GATA), mającej na celu ukazywanie opinii publicznej nieprawidłowości w handlu złotem. Organizacja ta postawiła sobie za cel zdobycie od władz amerykańskiego federalnego systemu bankowego informacji o transakcjach złotem, gdyż wszelkie przesłanki wskazywały na trwającą dziesiątki lat manipulację cenami złota na rynkach światowych dokonywaną przez amerykański Bank Federalny. GATA, powołując się na prawo Freedom of Information Act (FOIA) upoważniającą do dostępu do informacji, złożyło wniosek do Federalnego Banku o ujawnienie wszystkich informacji o przeprowadzonych i zamierzonych transakcjach złota, począwszy od 1990 roku. 5 sierpnia 2009 roku Bank Federalny odpowiedział przekazując dokumenty liczące 173 stron, na których dokonano jednak wielu ocenzurowań zamazujących tekst. Poinformowano również, że nie ujawniono dodatkowych 137 stron. Gdy GATA odwołała się żądając wyjaśnień dlaczego nie ujawniono całości dokumentacji, w miesiąc później nadeszła odpowiedź od jednego z dyrektorów Systemu Rezerwy Federalnej, Kevina M. Warsh. W liście tym już w pierwszym paragrafie przyznano, że żądane informacje “dotyczące zamiany z innymi bankami zagranicznymi dokonywane przez System Rezerwy Federalnej, nie jest tym rodzajem informacji, którą zwykliśmy przekazywać opinii publicznej.”

Kto rządzi systemem monetarnym? Oczywiście nie wiadomo na razie w jaki sposób i kto dokonał próby oszukania i poważnej destabilizacji światowego systemu zasobów złota, lecz nie mogło się to odbyć bez udziału tzw. federalnego banku Stanów Zjednoczonych. Czym zatem jest System Rezerwy Federalnej (zwany często pieszczotliwie Fed-em)? Jest to instytucja bankowa zawiadująca emisją pieniądza amerykańskiego i całkowicie go kontrolująca. Jest instytucją prywatną zarządzającą amerykańskim systemem finansowym, działającym wbrew literze Konstytucji, która wyraźnie mówi, że prawo do emisji pieniądza ma Kongres. Tak więc pomimo zwodniczej nazwy, na próżno szukać adresu tej instytucji w książkach telefonicznych na tzw. Blue Pages, czyli stronach wyliczających instytucje rządowe, bowiem “Bank Federalny” nie jest ani instytucją rządową ani federalną, jest natomiast instytucją prywatną i właśnie jako instytucja prywatna jest wymieniona na stronach żółtych, czyli na Yellow Pages, obok takich biznesów jak np. “Federal Express”.[1] Ta prywatna firma o celowo zwodniczej nazwie “Federal Reserve System”, nadzorowana jest przez pięciu członków wchodzących w skład Zarządu, czyli “Federal Reserve Board of Governors”. Może wymieńmy po kolei nazwiska dzisiejszych członków zarządu. Są to: Benjamin S. Bernanke, Donald L. Kohn, Kevin M. Warsh, Elizabeth A. Duke i Daniel Tarullo. Przed tymi dwiema ostatnimi osobami, funkcję sprawowali: Randall S. Kroszner i Frederic S. Mishkin. Może przyjrzyjmy się teraz sylwetkom tych osób, które – przypomnijmy – w sposób niemal absolutny zawiadują systemem monetarnym w Stanach Zjednoczonych i dodajmy ich pochodzenie etniczne, a otrzymamy interesujący obrazek:

Benjamin S. Bernanke – żydowskie
Donald L. Kohn – żydowskie
Kevin M. Warsh – żydowskie (najmłodszy w historii dyrektor Fed-u, mianowany w wieku 35 lat)
Elizabeth A. Duke – w biografii nie ujawniono – ani na stronach Banku Federalnego, ani w encyklopediach
Daniel Tarullo – w biografii nie ujawniono – ani na stronach Banku Federalnego, ani w encyklopediach

Poprzedni dyrektorzy:
Randall S. Kroszner – żydowskie
Frederic S. Mishkin – żydowskie

Gdyby jednak dalej penetrować skład osobowy Fed-u, to oprócz pięciu dyrektorów (dzisiaj: trzech jest pochodzenia żydowskiego, do tej pory było ich pięciu, czyli 100%), mamy również dwunastu regionalnych prezydentów. Uwzględnijmy zatem i tych dyrektorów i zobaczmy jak tutaj rozkłada się ta etniczna przynależność. Otóż okazuje się, że i tutaj mamy do czynienia z nieprawdopodobną nadreprezentacją etniczno-religijną pewnej grupy, która jednak oburza się gdy próbuje się wskazywać na jej oczywiste korelacje z systemem finansowym. Dla pełnego obrazu wymieńmy zatem nazwiska prezydentów poszczególnych oddziałów i ich etniczno-religijną przynależność:

Oddział Boston: Eric S. Rosengren – żydowskie
Filadelfia: Charles I. Plosser – żydowskie
Richmond: Jeffrey M. Lacker – żydowskie
St. Louis: James B. Bullard – żydowskie
Kansas City: Thomas M. Hoenig – żydowskie
Dallas: Richard W. Fisher – żydowskie
San Francisco: Janet L. Yellen – żydowskie
Minneapolis: Narayana R. Kocherlakota – w biografii nie ujawniono – ani na stronach Banku Federalnego, ani w encyklopediach (zastąpił Gary H. Sterna – żydowskie )
Nowy Jork: William C. Dudley – goj
Cleveland: Sandra Pianalto – goj
Atlanta: Dennis P.Lockhart – goj
Chicago: Charles L. Evans – goj

Tak więc z grupy pięciu członków Zarządu, trzech stanowią Żydzi, czyli 60 procent. Z grupy 12 regionalnych prezydentów, mamy dzisiaj 6 zadeklarowanych Żydów, czyli 50 procent. W sumie, na 17 najważniejszych stanowiskach zasiada 9 Żydów (dotychczas było ich 12), choć cały czas nie wiemy czy wobec reszty nie chodzi o zakonspirowanych Marranos. Wobec 2% populacji Żydów w USA, zjawisko to oznacza ponad 25-krotną nadreprezentację Żydów w zarządzie głównym i oddziałach Banku Federalnego (dotychczas była to nadreprezetacja ponad 35-krotna). Podobna sytuacja jest Departamencie Skarbu (U.S. Treasury Department), gdzie na 11 najważniejszych stanowiskach, w pięciu zasiadają zadeklarowani Żydzi.

Manipulacja Szefem Departamentu Skarbu jest dzisiaj jak wiadomo Timothy Geithner, którego jednak trudno jest zakwalifikować do którejkolwiek grupy, gdyż przed jego nominacją przez Baraka Obamę na to stanowisko, figurował on w Wikipedii jako Żyd, lecz później zmieniono go na członka “kościoła anglikańskiego (Episcopalian)”, a dzisiejsze wydanie Wikipedii nie informuje nawet o tym. Jaka jest “prawdziwa prawda” – nie wiadomo, ale czy to zmienia tak wiele? Nie aż tak bardzo, chociaż stanowi znakomity przykład tego, że o osobach zajmujących kluczowe stanowiska w państwie i organach wpływających na zasadnicze aspekty życia publicznego, tak w zasadzie to nic nie wiemy, poza dziesięcio-zdaniowym Resume publikowanym na oficjalnych stronach. Wiemy jaką szkołę ten i ów delikwent skończył, wiemy częściowo gdzie pracował, dowiadujemy się niekiedy, że np. lubi grać w golfa, ale o etnicznym pochodzeniu, o duchowej afiliacji, o wzorcach ideowych, z reguły nie wiemy nic. A przecież warto wiedzieć czy ktoś współuczestniczący w najważniejszych decyzjach państwa rzutujących na całe życie obywateli, adoruje Freuda, Marksa, Engelsa i innych bożków żydowskich. Warto wiedzieć, bo adoracja ta zawsze przynosiła jak najgorsze skutki. Z obecnym Sekretarzem Skarbu wiążą się też i inne ciekawe zjawiska. Oto na wieść o mianowaniu przez prezydenta-elekta Baracka Obamę na stanowisko Sekretarza Skarbu, giełda amerykańska “zareagowała” wzbijając się o 500 punktów, przełamując kilkudniowy spadek i marazm “inwestorów”. Mamy wreszcie wybawiciela – krzyczano – oto przyszedł na pokład nowego, wspaniałego, lśniącego “s/s Obama” nowy guru mający uzdrowić gospodarkę – obwieściły wszystkie media, finansowe stacje i portale. Wskaźniki akcji brazylijskich kopalń, chińskich firm budowlanych, amerykańskich gigantów poszybowały w górę, bo oto przyszedł ktoś, kto “zmieni to wszystko”, “uporządkuje bałagan”, “przebuduje gospodarkę”. Zaczęło się więc intensywne budowanie “nowego wspaniałego świata”, chociaż, jak ostrzegł swoistym bełkotem prezydent-elekt: “Będzie jeszcze gorzej zanim będzie lepiej”. Pomóc miał w tym procesie Timothy Geithner – “nowy” człowiek, przyjęty przez “inwestorów” niemalże jako “wybawiciel”. No cóż, przy takim poziomie medialnego kwiku można przeforsować każdą, nawet najbardziej absurdalną tezę, również i tą, że Geithner pochodzi spoza układu, jest “nowym” człowiekiem, no i że naprawi rozstrojoną gospodarkę. Przykład Geithera pokazuje przy okazji jak bardzo zmanipulowane są media, które potrafią na zawołanie wytworzyć efekt eurofii czy przygnębienia. Z uwagi na skomplikowane powiązania współczesnych instrumentów ekonomicznych, stosowany żargon finansowy graniczący z nowomową oraz to, że ekonomia jako tzw. nauka społeczna czyli w gruncie rzeczy pseudonauka jest w stanie wyprodukować sprzeczne ze sobą odpowiedzi, przeciętnemu obywatelowi można wmówić niemal wszystko. Wyspecjalizowane w nowoczesnej inżynierii socjotechniczej wszechwładne media, nie tylko na poziomie treści, ale nawet doboru towarzyszącej oprawy muzycznej stwarzają “klimat dnia” – a to totalnej klęski, a to zwycięstwa w bitwie o “lepszą przyszłość”, a to chwilowego zawieszenia. Wystarczy przez kilka dni posłuchać dajmy na to takiego National Public Radio, czyli tzw. publicznego radia amerykańskiego, by gołym okiem dostrzec, raz to prymitywaną, raz niezwykle wyrafinowaną manipulację. Aby sprostać zapotrzebowaniu na “kozła ofiarnego”, media te wyszukują też kolejnych “winnych” obecnego kryzysu by na nich chwilowo skupić wzbierającą się złość, a stają się nimi a to brokerzy i spekulanci z Wall Street, a to szefowie największych korporacji, a to oszuści mniejszego kalibru, których zresztą zawsze niemało.

Najmniej winni okazują się być jednak ci, którzy od lat nieprzerwanie dzierżą władzę w poszczególnych rządowych bankach różnych państw, w amerykańskim “federalnym” banku rezerw i różnego rodzaju radach nadzorczych niezliczonych ciał finansowych, doradczych i “pozarządowych organizacji”. Osobników tych nie eksponuje się zbytnio w mediach, nie ukazuje się ich jako sprawców dzisiejszej klęski czy – broń Boże – jako złoczyńców. Wręcz przeciwnie – pokazywani są jako kolejni wybawcy. Jako jednego z takich wybawicieli przedstawiono Timothy Geithner’a, człowieka który pomimo stosunkowo młodego jak na wyjadaczy finansowego establishmentu wieku, był doskonale znany w kręgach finansowych i od lat zaangażowany w budowę systemu określanego już nawet oficjalnie jako “nowy porządek finansowy”, czyli elementu masońskiego Nowego Porządku Światowego, w którym wszystkim będzie żyło się dobrze, a niektórym jeszcze lepiej. Geithner to ten sam, pod którego bacznym okiem doprowadzono do kryzysu, który tak “niespodziewanie wybuchł” w czasie kampanii prezydenckiej. Geithner zatem to nie żaden człowiek spoza układu, lecz właśnie skuteczny wykonawca konkretnego Planu globalizacji. Jak pisza finansowy portal CNN.Money (listopad 2008): “Geithner dzierżył przez ostatnie pięć lat jedno z najbardziej wpływowych, choć mało znanych stanowisk w tym kraju – jako prezydent New York Federal Reserve. Jego pozycja polegała w gruncie rzeczy na nadzorowaniu Wall Street. Jest również członkiem federalnego komitetu ‘otwartego rynku’ (Federal Open Market Commitee), który ustanawia politykę monetarną kraju”. Jakże to więc: przez pięć ostatnich lat był tym, który “nadzorował” Wall Street, którego ekscesy wskazuje się dziś jako przyczyny kryzysu, współustanawiał politykę monetarną, która zawiodła w całej rozciągłości, był również członkiem Rady Stosunków Międzynarodowych (Council on Foreign Relations – CFR), wpływowego ciała dbającego o podbudowę teoretyczną imperialnego ekspansjonizmu USA i pryncypialność wobec “największego sojusznika” USA, czyli Izraela – i pomimo tego uważa się jego kandydaturę jako idealną i mającą przynieść Ameryce zbawienie? Otóż, nie “pomimo”, lecz właśnie dlatego.

Konsekwencje Manipulacja medialna, nadreprezentacja Żydów na kluczowych stanowiskach systemu finansowego, brak otwartości, a najczęściej zupełna tajność wielkich operacji finansowych, ukrywanie przed społeczeństwem bieżących działań kluczowych instytucji, nie dopuszczanie do poznania historycznych danych, ścisłe strzeżenie planów na przyszłość, przyzwolenie na tworzenie nowych i funkcjonowanie nieetycznych instrumentów finansowych, przede wszystkim lichwy – to tylko kilka przyczyn obecnego kryzysu. Thomas Jefferson przestrzegał, że “Instytucje bankowe są bardziej niebezpieczne dla naszej wolności niż czynna armia.” Prezydent Andrew Jackson, który już przed 180 laty sprzeciwiał się próbom utworzenia przez żydowskich bankierów “Banku Narodowego” (Bank of the United States), za co przeprowadzono na jego życie trzy zamachy, o bankierach mówił bez ogródek: “Jesteście plemieniem żmijowymi i złodziejami. Mam zamiar wyplenić was, i z pomocą Boga, wyplenię was. Ach, jeśli tylko naród amerykański zrozumiałby poziom niesprawiedliwości w naszym systemie monetarnym i systemie bankowym, to nim nastałby jutrzejszy dzień, wybuchłaby rewolucja.” Również i przedsoborowy Kościół, którego nie ogarnął jeszcze wtedy demoniczny obłęd “dialogów” i “ekumenizmów”, rozumiał przyczyny zła i jasno się na ten temat wypowiadał. Jak pisało w 1890 roku jezuickie wydawnictwo Civilta Cattolica: “Jeśli jakiś kraj oddala się od Boga, poddaje się rządom Żydów.” Dzisiejsza Ameryka i cały świat nie tylko oddaliły się od Boga, lecz pogrążyły w masońskiej i talmudycznej ideologii. Wcielane przez wrogów porządku społecznego plany totalnej kontroli nad wszystkim i wszystkimi oraz dążenie do dewastacji dusz każdego człowieka, stają się wzorcem funkcjonowania instytucji rządowych i społecznych. Równie głęboka dewastacja spotkała sferę gospodarczo-kapitałową, którą masońscy ideolodzy wraz ze światowymi lichwiarzami doprowadzili do sytuacji niemal bez wyjścia: pieniądz fiducjarny stał się bezwartościowym śmieciem, jedynie tymczasowo podtrzymywanym przy życiu za pomocą różnego rodzaju tricków i interwencji, a teoretyczna możliwość powrotu do partytetu złota została przekreślona również przez wprowadzenie do obiegu fałszywych sztabek złota. Piszę “również”, ponieważ i bez tego wołanie o powrót do tej formy monetarnego porządku już dawno utraciło racjonalne podstawy w wyniku przejęcia kontroli nad zasobami złota przez prywatne banki, w większości w rękach zaledwie kilku rodzin spod “czerwonego”, “zielonego” czy innego herbu. W rezultacie takiego stanu rzeczy, bez radykalnego uporządkowania sfery bankowości z likwidacją lichwy i systemu frakcyjnego; bez bezwzględnego powrotu fiskalnego konserwatyzmu; bez jak najszerszego zastosowania etyki w stosunkach społeczno-gospodarcznych, tak doskonale wyrażonej w encyklikach papieży Leona XIII i Piusa IX; bez powrotu do sprawdzonych, średniowiecznych metod autonomii lokalnych, rzemieślniczych, cechowych, stanowych; bez zastosowania zdrowej wizji dystrybucjonizmu i zasad solidarności społecznej; wreszcie, bez całkowitej przemiany mentalności społeczeństw z odrzuceniem cywilizacji śmierci, z milionami ofiar nienarodzonych dzieci, zgubnej również z ekonomicznego punktu widzenia – jedyną drogą dla ludzkości będzie pogłębiający się chaos, a w konsekwencji totalna zapaść i powrót do wymiany barterowej. Lech Maziakowski

Proletariusze – łączcie się? W ubiegłym tygodniu dwa miliony Greków wyszło na ulicę, protestując przeciwko drastycznym środkom, jakie rząd ma zamiar przedsięwziąć w związku z kryzysem ekonomicznym. Niemal cała Grecja stanęła, włącznie z lotniskiem w Atenach. Kryzys pokazał swą paskudną mordę jesienią 2009, gdy socjalistyczny premier George Papandreous objął swe stanowisko i odkrył, że Grecja jest bankrutem. Konserwatywny rząd sfałszował dane gospodarcze, z niejaką pomocą Goldman Sachs, aby dostać się do strefy euro w roku 2001.EU początkowo rutynowo zadeklarowało werbalnie “solidarność” z Grecją, lecz rekiny finansowe, czując krew, ostrzą zęby oczekując na zyski, jakie da się wyciągnąć z sytuacji tego kraju. Grecka “wiarygodność kredytowa” została już obniżona, co oznacza, iż nowe obligacje skarbowe będą droższe dla rządu (czytaj: dla ludzi). To utrudni rządowi (czyli ludziom) spłacanie długów u banksterów (¹). Jeśli Grecja nie wypełni swych obowiązków dłużnika, wówczas UE będzie zmuszona do zapłacenia długów. A więc idealna sytuacja dla banksterów: jak się nie potoczą sprawy, zawsze wyjdą z zyskami. Warto może zwrócić uwagę, że gdy przywódcy UE mówią o “solidarności”, wcale nie mają na myśli, iż trzeba będzie w Grecję wpompować publiczne pieniądze (tak, jak je pompowano w prywatne banki przez cały ubiegły rok!) – ale że te pieniądze trzeba będzie wycisnąć z samych Greków, opierając się na orzeczeniach “wyroczni”, jaką jest Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Cała ta demokratyczna gadanina UE to wyłącznie przykrywka dla brutalnego wyrwania od Greków tego, co zdaniem banksterów im się należy. Powróćmy do fałszowania greckich danych statystycznych. Agencja Eurostat twierdzi, iż w roku 2001 Goldman Sachs w sekrecie pomagał prawicowemu rządowi Grecji spełnić kryteria członkostwa w UE – czyli po prostu fałszował dane na temat publicznego deficytu i długu narodowego. Gdy znaleźli się w Eurolandzie, greccy konsumenci naiwnie rzucili się na dobra importowane z Niemiec, doprowadzając własnych producentów do zwijania interesu. Teraz przychodzi czas na rozliczenia. Co mogła by zrobić Grecja? Standardowym sposobem była by dewaluacja drachmy celem zahamowania importu i rozwoju eksportu, co rozłożyło by ciężary na cały naród mniej więcej równomiernie, na bogatych i na biednych. Ale nie ma już drachmy. Powiązana z euro Grecja nie może zatem stymulować ani rynku wewnętrznego, ani eksportu. Jedynym wyjściem dla kraju wydaje się więc być bieda… albo sprzedaż wysp i zabytków antyku, jak to uprzejmie zasugerował Josef Schlarmann, wysoko postawiony członek niemieckiej CDU. Nie było to zbyt dyplomatyczne. Grecy, mający wciąż w pamięci II Wojnę Światową i brutalność okupantów, rozpoczęli kampanię bojkotowania niemieckich wyrobów. Przypadek nieszczęsnej Grecji jest chyba początkiem procesu rozdzierania Unii Europejskiej na kawałki, gdy widoczne się staje, iż bogate państwa odwracają się tyłkiem do biednych w myśl podstawowej zasady kapitalizmu: dbaj o swoje interesy, sr…j na innych. Kryzys ten ujawnia z całą ostrością brak jakiegokolwiek “ducha wspólnoty” w lucyferiańskim tworze, jakim jest Unia Europejska. Jedyną solidarnością unijną jest solidarność biznesmenów. Jak można wyczytać z publikacji banku inwestycyjnego Societe Generale, cały świat Zachodu jest niewypłacalny i na każdy z krajów nadejdzie, prędzej czy później, godzina  prawdy. Być może przypadkiem, a być może znakiem jest, iż proces ten zaczął się właśnie w Grecji, kolebce zachodniej cywilizacji. Strajk pilotów Lufthansy, strajk francuskich kontrolerów lotów, strajk pracowników rafinerii, protesty w Madrycie, Barcelonie, Walencji, zapowiedziany strajk pracowników komunikacji publicznej w Czechach, strajki w Portugalii… spadek BNP na Łotwie o 25.5% w przeciągu dwu ostatnich lat… A nad wszystkim unosi się atmosfera bezkarnych, bezczelnych kradzieży dokonywanych w biały dzień przez zachodnie banki. Na takiej np. Łotwie przepisy podatkowe zostały utworzone przez zagranicznych specjalistów w taki sposób, aby maksymalnie ułatwić ucieczkę z pieniędzmi za granicę. Po co armie, po co napadać na Grecję, czy Łotwę, skoro mamy banksterów? Znaczenie wspólnej waluty jest jasne: ponieważ nie istnieją już narodowe gospodarki, nie istnieją również żadne narodowe rozwiązania kryzysu w Grecji, Hiszpanii, Portugalii czy gdziekolwiek indziej. Ludzie, zarabiający na życie pracą, są więc zmuszeni do podjęcia wspólnej walki przeciwko globalnemu kapitałowi. Stare socjalistyczne hasło “Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!” nigdy jeszcze chyba nie brzmiało tak trafnie i stosownie.

Judeopolonia to nie żaden wymysł Bez większego hałasu medialnego minęła 7. rocznica śmierci wybitnego polskiego historyka Andrzeja Leszka Szczęśniaka (29.11.1932 – 15.03.2003). Chociaż o kilka dni za późno, próbujemy jednak nadrobić zaniedbanie, publikując fragment jego “zakazanej” książki “Judeopolonia”, którą bali się rozprowadzać nawet polonijni księgarze w USA. W obawie przed czymś – czy z solidarności plemiennej?

Z obwoluty: Dla przeciętnego Polaka problem Judeopolonii po prostu nie istnieje, ponieważ nie było mu dane poznać prawdziwą historię swojej Ojczyzny. Najpierw totalitarne państwo, a teraz poprawne politycznie programy szkolne i media nie są zainteresowane, aby prawda historyczna kształtowała właściwe postawy obywateli. O niewygodnych tematach samozwańcze autorytety milczą. Publikacja ta wolna jest od takiej poprawności i w świetle dokumentów przybliża Państwu skrupulatnie przemilczany fakt tworzenia żydowskiego państwa na ziemiach polskich, o czym wiedzieli do niedawna tylko nieliczni. Osoba dr. Andrzeja Leszka Szcześniaka zapewnia rzetelność opracowanego tematu. Książka jest poszerzoną wersją hasła “Judeopolonia”, które obok innych mogą Państwo znaleźć w Encyklopedii “Białych Plam” Polskiego Wydawnictwa Encyklopedycznego.

Judeopolonia Termin “Judeopolonia” wiąże się z próbą utworzenia na ziemiach zaboru rosyjskiego w czasie I wojny światowej politycznego tworu, podporządkowanego Niemcom, w ramach zamierzonego przez nich tworzenia Mitteleuropy. Stanowić on miał państwo satelickie Niemiec, które na stałe rozczłonkowałoby i odizolowało ludność polską zaboru rosyjskiego od Polaków w powiększonym zaborze niemieckim i austriackim oraz uniemożliwiłoby definitywnie odrodzenie się niepodległej Polski. Projekt takiego państwa buforowego (Pufferstaat) zgłosił władzom niemieckim powstały we wrześniu 1914 r. w Berlinie Niemiecki Komitet Wyzwolenia Żydów Rosyjskich (Deutsches Komitee zur Befreiung der Russischen Juden, zwany często Komitee zur Befreiung der Ostjuden). W skład tego państwa, leżącego między Bałtykiem a Morzem Czarnym, weszłoby około 6 milionów Żydów z ziem polskich i Rosji, którzy obok l ,8 miliona Niemców byliby najbardziej uprzywilejowaną warstwą ludności. Oprócz tego w Judeopolonii byłoby około 8 milionów Polaków, 5-6 milionów Ukraińców, 4 miliony Białorusinów oraz około 3,5 miliona Litwinów i Łotyszów -również pozbawionych własnej państwowości. Pierwotna forma tego projektu została przekreślona Aktem Listopadowym (5 XI 1916) powołującym Królestwo Polskie pod patronatem cesarzy Niemiec i Austro-Węgier. Jednak aż do czasu zakończenia wojny polsko-bolszewickiej (18 X 1920) trwały próby jego realizacji w odmiennych formach.

Odrodzenie Izraela Emancypacja Żydów, jaka nastąpiła w Europie w XIX wieku rozbudziła wśród nich nowe idee polityczne, pośród których jedną z najważniejszych był niewątpliwie syjonizm. Głosił on, iż Żydzi w diasporze są narodem jak inne, a nie tylko wspólnotą wyznaniową. Podobną tezę głosiły też i inne ugrupowania, ale syjoniści widzieli rozwiązanie tzw. kwestii żydowskiej poprzez utworzenie własnego państwa – “żydowskiej siedziby narodowej” w Palestynie. W tym celu zalecali masową emigrację do tej ziemi – aliję, ze wszystkich krajów diaspory. Uważali też, iż taka działalność zahamuje procesy asymilacyjne mniejszości żydowskiej w poszczególnych krajach. Do prekursorów syjonizmu należał niezaprzeczalnie urodzony w Lesznie Wielkopolskim, późniejszy rabin Torunia – Cwi Hirsch Kalischer, który zwrócił się do frankfurckich Rotszyldów o fundusze na wykupienie od Arabów Erec Israel (Kraju Izraela) lub przynajmniej samej Jerozolimy, by rozpocząć tam zwarte osadnictwo żydowskie. Rabin Juda Akalai z Semlin koło Belgradu rozwinął natomiast koncepcję, że tworzone w Palestynie osadnictwo stanowić może model powszechnego działania Żydów z całego świata jako jednego narodu, którego językiem byłby uwspółcześniony hebrajski, a ojczyzną- Palestyna, jako przyszłe królestwo Mesjasza, którego przyjścia spodziewał się niemal każdej godziny. Prekursorem syjonizmu był także Moses Hess, autor wydanej w 1862 r. książki “Rom und Jerusalem”. Pochodził on z ziem polskich (w beletrystyce łączono go nawet z Powstaniem Styczniowym), ale pisał po niemiecku, bo język ten był wówczas głównym językiem żydowskim. Hess przedstawił w swej książce obraz żydowskiego państwa narodowego, które rozwiązałoby dwa skrajne problemy: uniknięcie całkowitej asymilacji, zalecanej przez ideologów żydowskiego oświecenia, oraz kompletne ignorowanie świata zewnętrznego przez ortodoksów. Dzięki stworzonemu przez siebie państwu Żydzi – odrzucając zarówno “przesądy” chrześcijaństwa, jak orientalizm islamu – mogliby rzeczywiście stać się politycznym światłem dla pogan. Podobne poglądy reprezentowali: Dawid Baer Gordon z Wilna oraz Perec Smolenskin i Leo Pisker z Rosji. Za głównego jednak twórcę syjonizmu uważa się – mylnie – wiedeńskiego dziennikarza Teodora Herzla (l860-1904), który w 1896 r. wydał rozprawę pt. “Der Judenstaat” (“Państwo żydowskie”), będącą jakby manifestem syjonizmu. Przeświadczenie o realności stworzenia państwa żydowskiego opierał on na wierze w potęgę Żydów i na bezradności ich wrogów. Pisał: “(…) Nie można właściwie nic skutecznego przeciw nam uczynić. Na dole proletaryzujemy się na wywrotowców, tworzymy podoficerów wszystkich rewolucyjnych partii, a równocześnie ku górze wzrasta nasza straszna potęga pieniądza (…)” (T. Herzl, “Der Judenstaat”, Neue Auflage, w: S. Trzeciak, “Mesjanizm a kwestia żydowska”, s. 229). Jednak idee Herzla wywoływały wśród Żydów więcej sprzeciwów niż pochwał, we Wschodniej Europie wśród ortodoksów i socjalistów, w Zachodniej zaś wśród zwolenników oświecenia i asymilacji. Od roku 1897 poczynając odbyło się kilka spotkań zwolenników syjonizmu w Bazylei i Londynie, zwanych kongresami, w toku których wypracowywano metody realizacji tej idei. Niezależnie jednak od traktowania przez wielu Żydów propozycji Herzla jako utopii, miały one wielki wpływ na kształtowanie się nowej mentalności żydowskiej. W całej Europie niemal wytworzył się prąd narodowy i Żydzi zaczęli traktować siebie jako jeden naród, rozdzielony tylko diasporą. Szybko też idea ta znalazła poparcie wśród żydowskich publicystów, polityków i działaczy społecznych i tylko nieliczni odnosili się do niej sceptycznie.

Dwie koncepcje państwowości żydowskiej W momencie, gdy wydawało się, że idee budowy państwa żydowskiego w Palestynie odniosły ostateczne zwycięstwo, nagle pojawiły się poważne wątpliwości. Okazało się bowiem, że – nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach, w Palestynie można będzie osiedlić zaledwie niewielką część światowego żydostwa. Zauważył to już Herzl, który w swoich”Pamiętnikach” napisał: “Przez jakiś czas myślałem o Palestynie (…), ale mój system przeniesienia Żydów dałby się tam z trudnością przeprowadzić. Potrzeba, abyśmy mieli klimat obejmujący różne temperatury dla Żydów nawykłych do sfer zimniejszych i cieplejszych. Musimy posiadać wybrzeże morskie ze względu na międzynarodowy handel; dla gospodarstwa zaś rolnego niezbędne są wielkie równiny”. W związku z powyższym pojawiło się natychmiast kilka pomysłów nowej “siedziby narodowej”- w Afryce, na Bliskim Wschodzie, w Ameryce Południowej… Były to jednak projekty tak utopijne, że je szybko zarzucono. I tu pojawił się kolejny teoretyk państwowości żydowskiej – Izrael Zangwill. Zgłosił on projekt, aby: “Budować Jerozolimę w każdym poszczególnym kraju, również jak w Palestynie; oto jest misja Żydów” (S. Laudynowa, “Sprawa światowa. Żydzi, Polska, ludzkość”, t. I – s. 169, t. II – s. 37,67,68). W wyniku tego roszczenia żydowskie do utworzenia państwa na ziemiach zamieszkanych przez Arabów poszerzone zostały o tworzenie autonomicznych tworów państwowych w krajach diaspory. Trzeba przy tym zaznaczyć, że dotyczyło to przeważnie państw, w których żydowska świadomość narodowa rozwijała się najszybciej, a więc w Europie Środkowo-Wschodniej. Najsilniej rozwinęły się te idee wśród Żydów na ziemiach polskich, czyli tam, gdzie najmocniej objawiały się wśród gojów poczucie narodowe i patriotyzm.

Tak więc ruch syjonistyczny podzielił się na dwie grupy: syjonistów ścisłych, czyli tych, którzy uważali, iż siedzibą narodową winna być Palestyna, i terytorialistów, dążących do stworzenia państewek żydowskich w krajach diaspory. Gdy na jednym z kongresów większość syjonistów pod kierownictwem Maxa Nordaua opowiedziała się za Palestyną, terytorialiści pod przewodnictwem Izraela Zangwilla założyli Jüdische Territorial Organisation – ITO (por. M. Phillippson, “Neueste Geschichte des jüdischen Volkes”). W duchu tym działał także historyk i teoretyk państwowości żydowskiej – Szymon Dubnow, który rozwinął teorię “fołkizmu”, zwanego także “autonomizmem”. Opierając się na naukach politycznych Otto Bauera i Karola Rennera o prawach mniejszości narodowych do autonomii narodowo-kulturalnej w Monarchii Habsburskiej, postawił tezę, iż naród żydowski jest “faktem konkretnym i autochtonicznym” w diasporze, opierającym się na specyficznym sposobie społeczno-ekonomicznego bytowania i odrębności wyznaniowo-kulturalnej. Nie powinni więc Żydzi szukać swej przyszłości w złudnej wierze powstania państwa żydowskiego w Palestynie. Przyszłość Żydów leży w krajach ich dotychczasowego zamieszkania, gdzie trzeba walczyć o pełne i faktyczne równouprawnienie obywatelskie oraz o prawo do autonomii narodowo-kulturalnej i personalnej. Antysyjonistyczny “fołkizm” był nie mniej niż syjonizm konsekwentnym przeciwnikiem wszelkich teorii i praktyk asymilacji Żydów, twierdząc, że członkiem danego narodu trzeba się urodzić, bo “przyjść doń nie można” (por. J. Orlicki, “Szkice z dziejów stosunków polsko-żydowskich 1918-1949″, s. 27)

Sytuacja na ziemiach polskich W II połowie XIX wieku na ziemiach polskich pod zaborami zamieszkiwała 1/3 światowej populacji żydowskiej. Żydzi stanowili: w zaborze pruskim około 2%, w zaborze austriackim -11,l %, na Wileńszczyźnie – 12,8% a w Królestwie Polskim 14,5% ogółu mieszkańców. Była to ludność zamieszkująca przeważnie miasta i miasteczka, chroniona przez prawo i mająca zapewniony samorząd w swoich kabałach (gminach), ale izolowana lub izolująca się od reszty społeczeństwa. Żydzi opanowali handel, trudnili się rzemiosłem, chałupnictwem oraz zajmowali się najbardziej nieproduktywnymi procederami, jak pośrednictwo, lichwa i wyszynk. Stosowano wobec nich ograniczenia dotyczące m.in. nabywania własności ziemskiej i dzierżawy dóbr narodowych. Car rosyjski Mikołaj I powołał Żydów do służby wojskowej i starał się o usunięcie ich odrębności. Szykanowanie jednak za noszenie pejsów, bród, jarmułek i długich ubiorów, tzw. chałatów, dawało tylko biurokracji carskiej okazję do zdzierania z Żydów potężnych haraczów.

Za równouprawnieniem Żydów i ich asymilacją opowiadało się w Królestwie liberalne ziemiaństwo i wszystkie ugrupowania demokratyczne. Wśród samych Żydów istniał już w tym czasie kierunek asymilatorski i patriotycznie polski. Wielka burżuazja żydowska, oświecona i liberalna, stała się nie tylko siłą ekonomiczną, ale również intelektualną. Główny jej przedstawiciel, Leopold Kronnenberg, odegrał wielką rolę w wydarzeniach lat 1861 -1864, choć mocno kontrowersyjną. Obok Kronnenberga dużą rolę w procesie asymilacji mieli: Matias Rosen, bracia Epsteinowie, rabin Beer Meisels, Henryk Wohl i wielu innych. Żydzi włączyli się czynnie do manifestacji patriotycznych lat 1861 -1863 oraz uczestniczyli w Powstaniu Styczniowym, pełniąc odpowiedzialne funkcje (np. Kronnenberg – Dyrekcja Białych, Wohl – minister skarbu Rządu Narodowego). Nie wszędzie jednak tak było. Na Litwie “rewolucyjne dążenia Polaków budziły wstręt wśród Żydów” -jak stwierdził ówcześnie żyjący historyk i jednocześnie rabin, J. Stejnberg – “w Królestwie Żydzi byli najbardziej skutecznymi szpiegami carskimi” (D. Fajnhauz, “Ludność żydowska na Litwie i Białorusi a powstanie 1863″). Ten sam autor przytacza w swej pracy, co następuje: “Znaczna jednak część burżuazji żydowskiej była prorosyjska, niektórzy zaś jej przedstawiciele wręcz współpracowali z władzami carskimi przeciw powstaniu (…). Z władzami carskimi współpracowało wielu członków zarządów gmin żydowskich, którzy z racji zajmowanego stanowiska byli administracyjnie i politycznie związani z aparatem państwowym. Po stronie caratu stała też ugodowo nastawiona hierarchia rabinacka, której wodzem duchowym był wileński rabin rządowy Stejnberg, zaufany Murawiowa, z którym ten ostatni porozumiewał siew sprawach walki z powstaniem” (j .w.).

Współpraca Żydów z caratem w tłumieniu Powstania Styczniowego, a także w finansowym wspieraniu go – miała głębszy sens. Przed wybuchem powstania Żydzi otrzymali od Wielkopolskiego prawo nabywania dóbr ziemskich, czego przed 1862 r. nie wolno im było czynić. Upadek powstania i konfiskata przez carat 4254 majątków szlachty polskiej oraz grabież ziemi dokonana wysiedlonym na Sybir 7000 rodzin z zaścianków szlacheckich stworzyły niebywałą okazję do wykupu przez Żydów polskiej ziemi. Władze carskie bowiem część zagrabionych majątków dały w nagrodę swoim “zasłużonym” urzędnikom, większość wystawiły na sprzedaż. Już w roku 1885 statystyki w Królestwie notują 2966 Żydów, którzy byli właścicielami bądź dzierżawcami dużych majątków, w jakich pracownikami zostali Polacy. Nie garnęli się natomiast Żydzi do pracy na roli. Wszystkich zatrudnionych wówczas w rolnictwie – rolników, oficjalistów, księgowych i urzędników – było razem z rodzinami zaledwie 5000 (A. Eisenbach, “Lud ność żydowska w Królestwie Polskim w końcu XIXw.”). Na tym jednak nie koniec. Ogólne straty polskie w powstaniu (poległych, wymordowanych, zesłanych na katorgę) wynosiły około 250.000 osób. Jeżeli zdamy sobie sprawę, że polska ludność Królestwa liczyła wówczas nieco ponad 4 miliony, to nasuwa się tu wniosek, że był to ogromny cios wymierzony w polską substancję etniczną. Dotknął on nie tylko dwory i zaścianki, ale także ludność w miastach. Ją również zsyłano na Sybir, zamykano w więzieniach, włączano do rot aresztanckich i pozbawiano własności. Pojawiła się kolejna okazja do wykupu za bezcen polskiej własności, tym razem miejskiej. Rozpoczęła się inwazja Żydów na duże miasta: wykupywanie wystawionych na licytację domów po powstańcach i masowe budowanie tanich, tandetnych, ubogich w urządzenia sanitarne “czynszówek”, przeznaczonych dla robotników napływających masowo ze względu na rozwijający się przemysł.

Zagadka Kronnenberga W tym właśnie miejscu warto zwrócić uwagę na zagadkową rolę Leopolda Kronnenberga i grupy asymilantów. Ciekawe spostrzeżenia na ten temat wysnuł Stanisław Wysocki. Pisze on: “Józef Ignacy Kraszewski wykorzystał swoje obserwacje jako redaktor kronnenbergowskiej ‘Gazety Codziennej’ (był nim od 1859 r. – ALS) do napisania powieści pt. ‘Żyd’ (1866), w której podaje, iż bogaci Żydzi pokładali wielkie nadzieje w możliwości realizacji swych dalekosiężnych planów w związku z trwającymi przygotowaniami do wywołania nowego powstania w Królestwie Kongresowym. W wywołaniu takiego powstania bogaci Żydzi byli żywotnie zainteresowani. Potwierdza to przytoczony przez Kraszewskiego taki oto tok ich rozumowania: “W powietrzu czuć proch, ale dla nas to nic złego(…) skorzystajmy z dobrej okazji. Zamiast bawić się w patriotyzm, asymilację itp. mrzonki, myślmy przede wszystkim o sobie. Chłop polski nie lubi nas, wiemy o tym, ale chłop jest głupi – nie boimy się go. O szlachtę głównie nam idzie. Wmiesza się ona przez sam punkt honoru w awanturę, pójdzie do lasu, na krwawe pole, za co ją rząd ukarze, zniszczy, wytępi, wydusi, wywłaszczy, a wówczas dla nas droga otwarta” (cyt. za T. Jeske-Choiński, “Historia Żydów w Polsce,” s. 137) I kolejny warty przytoczenia cytat: “W każdym narodzie musi się wyrobić ponad masy jakaś inteligencja i rodzaj arystokracji. My jesteśmy materiałem gotowym, my zawładniemy krajem, opanujemy już przez giełdy i przez wielką część prasy nad polową Europy. Ale naszym właściwym królestwem, naszą stolicą, naszym Jeruzalem będzie Polska. My będziemy jej arystokracją, my tu rządzić będziemy. Kraj ten należy do nas, jest nasz (S. Dider, “Rola neofitów w dziejach Polski,” s. 111) Znana jest dobrze działalność Kronnenberga z okresu powstania i nie ma sensu jej tu przypominać, warto jednak nadmienić, że wyasygnował on na cele powstańcze l milion złotych rubli. Była to na owe czasy ogromna suma, za którą powstańcy kupowali m.in. broń za granicą. Ale też zaraz po zakupie Żyd warszawski Tugenhold, szpieg rosyjski, piastując funkcję sekretarza pułkownika Teofila Łapińskiego (dowodzącego wyprawą statku “Ward Jakson” w 1863 r.), zdradził Rosjanom szlaki przerzutowe broni i amunicji zakupionej w Anglii przez Rząd Narodowy, co uniemożliwiło zaopatrzenie powstańców w odpowiednią ich ilość (por. J. B. Pranajtis, “Chrześcijanin w Talmudzie żydowskim,” s. 325).lO IV 1864 dyktator Rządu Narodowego Romuald Traugutt został wydany żandarmom carskiej przez Żyda Artura Goldmana, zatrudnionego w skarbowości powstańczej. W następstwie tego władze rosyjskie aresztowały wielu członków Rządu i z czasem poznały dokładnie wiele tajemnic powstańczych, a wśród nich rolę Kronnenberga i jego działalność na rzecz powstania. I o dziwo! Car odznaczył Leopolda Kronnenberga najwyższym rosyjskim odznaczeniem: Orderem św. Włodzimierza oraz przyznał mu dziedziczne szlachectwo (por. J. Polak, “Zbrodnicze plemię” s. 75;S.Dider,op.cit.s.28).

“Wasze ulice, nasze kamienice” Po zamachu na cara Aleksandra II w 1881 r. władze rosyjskie w ramach odwetu zaczęły przesiedlać na ziemie polskie z Rosji Centralnej i Litwy tamtejszych Żydów, zwanych “litwakami”. Był to element obcy polskiej kulturze, nie znający języka polskiego i wrogo nastawiony do polskich dążeń niepodległościowych. “Litwacy” osiedlali się najchętniej w osłabionym represjami Królestwie Polskim, a szczególnie w Warszawie i Łodzi. Reprezentując przede wszystkim kupców i przemysłowców, stali się poważną konkurencją dla przemysłowo-handlowych sfer Królestwa w ekspansji na rosyjskie rynki zbytu, na których “zaczęli monopolizować różne działy handlu, zakładali składy i domy komisowe firm rosyjskich w Warszawie i Łodzi” (S. Kempner, “Dzieje gospodarcze porozbiorowej Polski,” s. 304). Ponadto “litwacy” odgrywali jeszcze jedną, wrogą Polakom rolę: prześladowani i wysiedlani z Rosji i Litwy, stawali się gorliwymi rusyfikatorami na ziemiach polskich. Wnikliwy obserwator stosunków panujących na ziemiach polskich na przełomie wieku XIX i XX, pozytywista Bolesław Prus, tak ujął tę sprawę w “Kronikach”: “Stosunek niektórych grup żydowskich do Polaków jest nie tylko niegodziwy, ale wprost – nieprzyzwoity. Prawie w tej samej chwili, kiedy liberałowie żydowscy drwiącym tonem w imię rycerskości żądają od Polaków, aby głosowali za zupełnym równouprawnieniem Żydów w radach miejskich, w tej samej chwili ‘litwacy’ odgrywają rolę rusyfikatorów u nas, nawet obrażają nas, a Żydzi poznańscy wręcz głoszą, że zawsze walczyli przeciw Polakom w interesie Niemców (…). No i naturalnie upominają się o łapówkę. Dla zupełności tego ohydnego obrazu niektóre partie czy grupy Żydów nie cofają się przed pogróżkami, a nawet czynami. Polskim sklepom kooperatywnym Żydzi nie chcą wynajmować mieszkań w swoich domach; młynarze-Żydzi roszczą pretensje wyłącznego prawa dzierżawienia wszystkich młynów w kraju (…) Żydzi prawowierni u nas znają tylko jedną formę uspołecznienia: swoją narodowość; lekceważązaś prawa jednostki (choćby co do przechodzenia na inne wyznanie, lekceważą sąsiadów i używając łagodnego wyrazu nie tolerują cywilizacji. Takie stanowisko nie ma przyszłości (…)” (B. Prus, “Kroniki”, t. XX). Nieco dalej Prus ocenia sytuację Żydów w Królestwie: “Wracam teraz do Żydów nieprzejednanych. Narzekają oni na upośledzenie. To prawda, są oni upośledzeni – w państwie, ale nie wobec nas, Polaków. Wobec nas posiadają oni przywileje, o których ciągle się zapomina:
1) mają swój samorząd gminny, do którego nigdy nie mieszał się żaden Polak;
2) posiadali i posiadają mnóstwo, ale to mnóstwo stowarzyszeń ekonomicznych, filantropijnych i oświatowych;
3) prawie każdy Żyd umie czytać, pisać i rachować dzięki szkólkom elementarnym, które Żydzi w swoim języku mają, a jakich nam mieć nie wolno;
4) w razie konkurencji z chrześcijanami nie robią sobie ceremonii, to jest, nie dopuszczają do współzawodnictwa, bojkotują, doprowadzają do bankructwa i jeszcze wniebogłosy narzekają na ucisk!
Innymi słowy, w wyścigu o dobrobyt, dzięki zakazom, które spadły na nas, a nie dotyczyły ich, Żydzi mają i mieli ogromną przewagę. Toteż już dziś prawie cały handel, cale płynne bogactwo narodu znajduje się w ich rękach” (j.w.) Nieprawidłowości, jakie zaczęły wytwarzać się na ziemiach polskich w wyniku ekspansji “litwaków”, zauważali także pisarze polscy pochodzenia żydowskiego. Historyk Wilhelm Feldman pisał: “Dopiero Żydzi rosyjscy w Warszawie założyli dzienniki żargonowe. Nie znając mowy polskiej, zaczęli odnosić się do niej wrogo i w ogóle występować wobec społeczeństwa polskiego prowokacyjnie. (…) Nad Wisłą dążyli do uzyskania prawno-państwowej zagwarantowanej odrębności, co by Królestwo pozbawiło charakteru polskiego. Równocześnie czując, iż tylko z Żydami rosyjskimi tworzą potęgę, stali się centralistami rosyjskimi -tym samym stając w opozycji do najżywotniejszych interesów polskich” (W. Feldman, “Dzieje polskiej myśli politycznej,” s. 367). W wyniku wszystkich tych działań wytworzyła się na ziemiach polskich specyficzna sytuacja w stosunkach polsko-żydowskich, którą podsumowuje Bolesław Prus w swoich “Kronikach”: “Zobaczmy rezultat ostateczny tych stosunków. W naszych miastach Żydzi stanowią od czterdziestu do osiemdziesięciu procent ogółu mieszkańców i należy do nich czterdzieści jeden procent nieruchomości miejskich, choć w kraju tworzą tylko piętnaście procent mieszkańców. Dzięki temu nasz chłop, któremu już jest za ciasno na roli, nie może przenieść się do miasta, gdyż Żydzi nie dopuszczą go tam. We Włocławku -pisze ‘Dziennik Kujawski’ – Żydzi na ulicy Nowej, będącej główną arterią miasta, zakupili w ostatnich czasach kilkadziesiąt domów, ażeby wyprzeć stamtąd handel polski. Koroną zaś naszego położenia są następujące cyfry. Wciągu ostatnich dwunastu lat emigrowało Polaków do Ameryki dziewięćset czterdzieści dziewięć tysięcy, prawie milion. A ilu ich wyszło do Niemiec, ilu do Cesarstwa? Do Cesarstwa uciekali przeważnie rzemieślnicy, znękani ciągłymi strajkami, zaś ich miejsce kto zajął? (…) Byłem teraz w Lublinie, który znam od czasów dzieciństwa, i zdumiałem się nad mnóstwem sklepów i warsztatów żydowskich. Ulice, kiedyś niepodzielnie zamieszkane przez chrześcijan, dziś są żydowskimi i mnóstwo domów przeszło na własność Żydów. W takim stanie rzeczy mamy dwie perspektywy. Ponieważ Żydzi rosną i wzmacniają się na naszych błędach, więc – albo ulepszymy siebie samych i nasze wewnętrzne stosunki, albo – w emigracji zmarnujemy najdzielniejsze siły, a reszta – stanie się lennikami Żydów”. Dla zobrazowania w przybliżeniu tego, o czym pisze B. Prus, podajemy poniższe zestawienie: Wzrost liczby Żydów w polskich miastach:

Rok 1781 1856 1897
Warszawa 4,5% 24,3% 33,9%
Łódź - 12,2% 40,7%

W wielu miasteczkach kresowych liczba Żydów przekraczała 50% ogółu ludności (np. w Pińsku i Łucku było ich 80%). W latach 1864-1914 ziemie polskie opuściło 4 327 000 Polaków, którzy zmuszeni byli udać się na emigrację w poszukiwaniu pracy i chleba. Ich majętność przechodziła w obce ręce (por. J. Topolski “Dzieje Polski,” s. 532). Zmiany w strukturach społecznych i narodowościowych na ziemiach polskich w taki oto sposób ujął Feliks Koneczny, historyk cywilizacji: “Wolne zawody przechodziły w ręce żydowskie w nieproporcjonalnym odsetku. Prasa poszła w znacznej części na żołd Żydów, ekonomia żydowska zapanowała niepodzielnie nad stosunkami gospodarczymi, a po miastach topniała własność nieruchoma chrześcijańska “. We wszystkich miastach zaboru austriackiego i rosyjskiego ” tubylcy uciekali przed Żydami na peryferie miasta. Handel żydowski przybrał cechy jakby monopolu, a rolnictwo popadało w niesłychane zadłużenie u Żydów, rzemiosło zaś grzęzło w nędzy, i niestety, w ciemnocie. Rozrost zaludnienia żydowskiego wyprzedzał przyrost ludności polskiej coraz silniej; poczęły się wprost obliczenia, kiedy ilość Żydów zrówna się z liczbą Polaków na polskich ziemiach, kiedy ją prześcignie. Zadawano sobie już całkiem poważnie pytanie: czy oni są u nas czy też my u nich?” (F. Koneczny, “Cywilizacja żydowska,” s. 353). To w tym właśnie okresie narodziło się powiedzenie żydowskie: “Wasze ulice, nasze kamienice”, i nie było to tylko ironiczne stwierdzenie istniejącego stanu rzeczy, ale w pewnym sensie określenie przyszłego programu działań wobec Polaków.

Naszym Jeruzalem będzie Polska” Wszystkie procesy politycznego odrodzenia się Żydów, poszukiwania własnej tożsamości narodowej i kreowanie nowych rozwiązań ideowych i terytorialnych, najmocniej zaznaczyły się na ziemiach polskich. Złożyły się na to następujące przyczyny:

1. Dzięki – bezprecedensowej w dziejach – polskiej tolerancji, Żydzi znaleźli na ziemiach polskich azyl przed prześladowaniami w innych krajach Europy, doskonałe warunki do rozwoju, ochronę prawa (1264,1334) i autonomię, jakiej nie mieli nigdzie na świecie poza Palestyną. W wyniku tego Rzeczpospolita stała się Paradissus Judeaorum – “Rajem dla Żydów”, czego wyraźnym objawem był stały ich napływ z Azji i Europy. W Polsce znalazło się najwięcej Żydów, kilkakrotnie więcej niż w jakimkolwiek innym państwie.

2. W wyniku rozbiorów Rzeczypospolitej przez ościenne mocarstwa w II połowie XVIII wieku i podziału narodu między zaborców, upływu krwi polskiej w wyniku wojen i licznych przegranych zrywów niepodległościowych, germanizacji, rusyfikacji i nieustannej wojny psychologicznej naród polski znalazł się w sytuacji, którą jego wrogowie uznali za beznadziejną, nie rokującą odrodzenia jakiejkolwiek formy państwowości. Uznano go za “gnijącego trupa”, a skoro jest “trup”, to natychmiast “pojawia się robactwo, które chciałoby go toczyć”. Naród na pozór słaby i konający chciano przywalić kamieniem grobowym i uniemożliwić mu zmartwychwstanie. Cywilizacja talmudyczna me zna bowiem pojęcia “wdzięczność”, ale nade wszystko przedkłada bożka Interesu.

Taki układ stosunków nasunął niektórym ugrupowaniom żydowskim myśl, że na ziemiach polskich można będzie bez trudu utworzyć “ziemię judzką”, czyli “wykroić kawał Polski” dla Żydów, na państwo wyłącznie żydowskie. Koncepcję taką wysunął już w XVIII wieku Jakub Frank, ale w owym czasie mogły to być tylko marzenia. Uznano zatem, iż dopiero na przełomie wieków XIX i XX pojawiły się warunki do realizacji takiego pomysłu. Nie rezygnowano przy tym z projektów, aby tworzyć państwo żydowskie do spółki z tubylcami, z gojami, na całym obszarze ziem polskich, chcąc – na miejsce mającego się odrodzić państwa polskiego – wprowadzić nowy rodzaj państwa żydowsko-polskiego: Judeopolonię oficjalną, uznawaną i przez Polaków, i przez czynniki międzynarodowe. Powstały w ten sposób dwa programy nawzajem się uzupełniające. Na pewnym obszarze powstałoby państwo żydówekie, w którym Polacy nie mieliby w ogóle głosu, a niezależnie od tego, i obok tego, mogliby Żydzi stanowić w całej Judeopolonii równoprawny czynnik polityczny. Rozwiązania takie popierało międzynarodowe żydostwo, czemu wyraz dano m.in. w “Okólniku kierowników politycznych kół żydowskich z XI 1898 r. do Żydów polskich”. Na stronie 173. napisano w nim: “Bracia i Współwyznawcy! Trzeba aby kraj został naszym królestwem (…). Starajcię się po trochu usunąć Polaków ze wszystkich ważniejszych stanowisk i skupić w naszych rękach wszystkie nici władzy społecznej. Wszystko, co do chrześcijan należy, powinno stać się waszą własnością, związek izraelski dostarczy wam potrzebnych do tego środków. Już zaczęto na ten cel zbierać potrzebne fundusze, a udaje się lepiej, niż przypuścić by można. Dla doprowadzenia do skutku planu wyrwania stanowczo Galicji chrześcijanom, wszyscy nasi wielcy bogaci zapisali się na znaczne sumy. Da baron Hirsch, dadzą Rotschyldzi, Bleichrederowie i Mendelsonowie i inni dadzą (…). Bracia i współwyznawcy! Dołóżcie wszelkich usiłowań, ażeby doprowadzić do skutku to, co zamierzamy” (por. J. Polak, op. cit. , s.28; S. Wysocki, “Żydzi w dziejach Polski,” s. 89). Jakby w odpowiedzi na to wezwanie w 1902 r. odbył się w Mińsku Litewskim Wszechrosyjski Zjazd Żydowski o wyraźnym charakterze nacjonalistycznym, postulujący narodową ofensywę żydowską w krajach golusu (golus= świat nieżydowski – ALS). Jego uchwała stanowiła podbudowę do kształtowania się programów żydowskich partii politycznych. Oprócz działających ideologów syjonistycznych na ziemiach polskich zaczęły się tworzyć ośrodki skupiające aktywistów, starające się narzucić pozostałym Żydom swój punkt widzenia.

“Polska jest naszą współwłasnością” Fołkistowskie teorie “budowania Jerozolimy w każdym kraju” diaspory były oparte na zasadach powszechnie wprowadzanej emancypacji, na prawach gwarantowanych jednostce ludzkiej i mieściły się w granicach dozwolonego działania mniejszości narodowych. W rzeczywistości jednak nigdzie nie podejmowano prób ich realizacji i nigdzie też nie zostały zrealizowane. Inaczej było na ziemiach polskich. Żydzi, którzy w początkach XX wieku stanowili tu średnio od  8 do 10% (w zależności od zastosowanych metod statystycznych), zdecydowanie sprzeciwiali się określaniu ich jako mniejszości narodowej i żądali traktowania siebie jako pełnoprawnych współgospodarzy ziem polskich. Takiego absurdalnego żądania nie zgłosili w żadnym innym kraju.

Żydzi, prześladowani i wypędzani ze wszystkich krajów Europy  (i nie tylko), znaleźli schronienie i opiekę prawa w Polsce, teraz niepomni na ten fakt, przygotowywali się do odebrania Polakom praw decydowania o losach własnej ojczyzny. Podstawą do roszczeń stała się teza, że Żydzi są odwiecznymi mieszkańcami ziem polskich i że to oni byli twórcami państwowości polskiej. Nie będziemy tu rozważać szczegółowych rewelacji, jak to “banda Piasta zdetronizowała żydowskiego króla i przejęła w Polsce władzę”, a przejdziemy do opisu dwóch bliższych nam wydarzeń, rzucąjucych nieco światła na tę sprawę. Oddajmy głos B. Mieszkiewiczowi, uczestnikowi pewnego spotkania: “Bardzo pouczające pod tym względem było spotkanie, jakie odbyło się w połowie maja 1987 w Instytucie Francuskim w Warszawie z Rachelą Erthel, profesorem Uniwersytetu Paryskiego, wykładającą cywilizację żydowską i język jidysz, autorką kilku książek z tej dziedziny. Zaraz na początku wykładu usłyszeliśmy, że Żydzi żyli w Polsce od niepamiętnych czasów, zaś większy napływ na skutek prześladowań w innych krajach nastąpił w XII wieku, a nazwa Polska pochodzi wg żydowskiej legendy (‘legende’, a nie ‘conte’, co byłoby synonimem ‘podania’, ‘opowieści’) od hebrajskiej nazwy ‘po lin’, która jest synonimem drugiej Ziemi Obiecanej, a która zniekształcona przez Niemców na Polen dała nazwę kraju. (…) Nie chcę wszakże podejrzewać złej woli, zwłaszcza, że wykład był skierowany do polskiego audytorium, więc jest to dobry przykład homine unius libri odrzucającego wszelkie fakty, które mogłyby zakłócić spoistość poglądów. Zauważmy przy tym, że owa sugestia, iż Żydzi żyli w Polsce od niepamiętnych czasów, a więc może od II wieku… (że przeczą temu tak źródła pisane, jak i archeologia – tym gorzej dla źródeł) i że to od nich pochodzi nazwa kraju, zmienia pozycję Żydów: z obcych przybyszów stają się współgospodarzami, jeśli nie pierwotnymi mieszkańcami tej ziemi, po których dopiero osiedlili się Słowianie podczas Wędrówki Ludów. Jest to jeden z klocków do łamigłówki, pozwalający lepiej odczuć i zrozumieć postawy i zachowanie się Żydów przed rokiem 1918 i po nim. Znałem tę opowiastkę, wykładnię słów ‘po lin’, znaczących dosłownie ‘tu odpoczniesz’, odpoczniesz w oczekiwaniu na Mesjasza, który wywiedzie cię do Ziemi Obiecanej – choć przyznam, że zaskoczyło mnie wygłoszenie jej ex professe przez profesora paryskiego uniwersytetu” (B. Mieszkiewicz, “Antysemityzm?,” s. 4). Autor powyższych słów zaskoczony był “rewelacjami” prof. Racheli Erthel na temat pochodzenia nazwy “Polska”. Dziś zapewne jest świadom, iż wygłoszona przez nią teoria została uznana urzędowo za prawdziwą, a co więcej, odpowiednio jeszcze zmodyfikowana, a raczej bardziej pogmatwana. W Jewish Museum w Nowym Jorku, przy Fifth Avenue, w dziale poświęconym Żydom z ziem polskich, znajduje się informacja, że Żydzi wypędzeni z Hiszpanii i tułający się po Europie zatrzymali się w miejscu, które uznali za właściwe, aby spocząć (“Po-lin”); i stąd pochodzi nazwa Polska. Przytaczamy ten napis w oryginalnym angielskim brzmieniu: “After the Jews, were expelled from Spain, they traveled eastward. At one point they stopped to rest, and a note dropped down from the sky. ‘Po-lin’, it said in Hebrew ‘Stay here’. That is how Poland got its name” (odpis ze zdjęcia wykonego ll VIII 1994). Warto przypomnieć, że “Edykt o wygnaniu Żydów z Hiszpanii” podpisany został 31 III 1492 r., a znękani Żydzi dotarli do Polski po wielu latach, via Portugalia i północna Afryka. Polska w owym czasie udzieliła już schronienia wielu falom prześladowanych Żydów, a sama jako państwo przeżywała swój Złoty Wiek. Z informacji w Jewish Museum wynikałoby, że wówczas nie miała nawet jeszcze nazwy. Niewątpliwie w tworzeniu tego muzeum udział brało wielu profesorów, wykładowców wyższych uczelni całego swiata. Zostawmy to bez komentarzy. Idea, że Żydzi są pełnoprawnymi współgospodarzami Polski, jest nadal aktualna. Nie przypadkiem wynikły kontrowersje przy ustalaniu napisu na pomniku poświęconym tragedii Żydów w Jedwabnem, gdy pojawiło się tam stwierdzenie, że zamordowani byli “współgospodarzami” tej ziemi. I nie przypadkiem to określenie zostało tam wprowadzone. (…)

Podsumowanie Próba “przywalenia Polski kamieniem grobowym” -jak określił to prof. J. R. Nowak – przez stworzenie na ziemiach polskich sztucznego tworu przy pomocy Niemców, zwanego Judeopolonią, zakończyła się fiaskiem. Jednak w walce o niedopuszczenie do realizacji tych planów Polska poniosła duże straty i stała się przedmiotem manipulacji na arenie międzynarodowej. Wrogowie nie potrafili docenić narodowych dążeń Polaków i wydawało się im, że nieograniczone pieniądze i wsparcie potężnego mocarstwa mogą być silniejsze nad wolę narodu do odrodzenia własnej Ojczyzny. Z obłędnych planów jednaknie zrezygnowano. Nie udało się stworzyć dywersyjnego tworu państwowego przy pomocy Niemców, więc już od roku 1919 zaczęto planować zniewolenie Polski przy pomocy bolszewików, co zaowocowało w 1944 r. stworzeniem tzw. Polski Ludowej, w której mordy elementu niepodległościowego, znieważanie godności narodu i walka z polskimi tradycjami miały doprowadzić do wynarodowienia i stalinizacji “mas polskich”. Okaleczony naród, chociaż poniósł ogromne straty, zdołał jednak zachować w sobie tyle żywotności, aby walczyć o to, “żeby Polska, były Polską”.

Trzecia próba zniewolenia i zniszczenia Polski narodowej została podjęta od roku 1989, gdy pod pretekstem transformacji zaczęto jawnie propagować likwidację państw narodowych (nie wszystkich!!!) i stworzenie globalistycznego kibucu, składającego się z kosmopolitycznych euroregionów, sterowanych przez międzynarodowy kapitał. Miejmy nadzieję, że i tym razem Polakom nie zabraknie siły i chęci aby walczyć o zachowanie wartości, o które walczyli i za które ginęli nasi Ojcowie. [Niestety, zabrakło - admin]

Marucha

Jest skąd czerpać doświadczenia 1.  Tikkun – Naprawa Od września 2009 roku do października 2010 realizowany jest w całej Polsce wspólny projekt polskiej i izraelskiej Służby Więziennej pod nazwą “Tikkun – Naprawa”. W ogólnych zarysach projekt ma na celu: - przełamywanie stereotypów polsko-izraelskich wśród polskich i izraelskich funkcjonariuszy Służby Więziennej; - przybliżenie izraelskiej kadrze Służby Więziennej oraz polskim osadzonym tradycji współistnienia Żydów i Polaków na ziemiach polskich przed II wojną światową; - opieka nad cmentarzami żydowskimi w Polsce. W ramach projektu organizowane są cykle wykładów, pokazy filmów i prezentacji multimedialnych oraz – w miarę istniejących możliwości – wycieczki grup osadzonych do miejsc związanych z historią Żydów polskich. Od kwietnia do września 2010 roku na wskazanych przez poszczególne Gminy Żydowskie cmentarzach prowadzone będą przez osadzonych, funkcjonariuszy polskiej oraz – w miarę możliwości – izraelskiej Służby Więziennej, prace porządkowe.
Za: gdansk.jewish. org.pl/

2. Program readaptacji “Pamięć – świadomość – odpowiedzialność” (2010-03-09, Centralny Zarząd Służby Więziennej) . 4. marca 2010r. w Ośrodku Doskonalenia Kadr w Bartkowej odbyło się spotkanie poświęcone podsumowaniu efektów realizowanego we wszystkich jednostkach inspektoratu małopolskiego, we współpracy z Międzynarodowym Centrum Edukacji o Holocauście przy Państwowym Muzeum Auschwitz – Birkenau w Oświęcimiu, programu readaptacyjnego “Pamięć – świadomość -odpowiedzialność”. W spotkaniu, którego gospodarzem był dyrektor okręgowy Służby Więziennej w Krakowie ppłk Krzysztof Trela wzięli udział dyrektor MCEH Krystyna Oleksy, kustosze oświęcimskiego muzeum, dyrektorzy, kierownicy penitencjarni i wychowawcy – koordynatorzy programu z wszystkich zakładów karnych i aresztów śledczych okręgu krakowskiego. W czasie spotkania zaprezentowano formy realizacji programu, które objęły znacznie szerszy niż pierwotnie zakładano zakres działań. Osadzeni mogli zobaczyć liczne wystawy poświęcone zagładzie i funkcjonowaniu obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, wysłuchali wielu prelekcji i wykładów, wzięli udział w projekcjach filmów związanych z problematyką Holocaustu. Skazani mieli możliwość uzewnętrznienia swych emocji związanych z przekazywanymi im treściami w konkursach plastycznych, a wielu z nich osobiście odwiedziło Muzeum w Oświęcimiu i Brzezince. Edukacyjne i wychowawcze walory programu skłoniły do podjęcia decyzji o jego kontynuacji, tym bardziej, że dyrekcja centrum przedstawiła nowe możliwości współpracy. Jacek Matrejek

Projektowi współpracy polskiej i izraelskiej służby więziennej należy tylko przyklasnąć. Żydowskie metody egzekwowania sprawiedliwości na terenach Polski mają bowiem swoją bogatą, liczącą 65 lat tradycję, przez którą przewijają się nazwiska takich wybitnych sprawiedliwościowców, jak Berman, Fejgin, Różański, Romkowski, Brystygierowa i wielu innych. Tradycja ta będzie niewątpliwie wzbogacona nowymi osiągnięciami naszych starozakonnych braci w Abrahamie, o których można sobie poczytać w światowych mediach – np. porwania, skrytobójstwa itp.

Kolejny brudny interes Komisji Europejskiej - nakaz używania w samochodach części oryginalnych. Ponieważ najwyraźniej wpływy z "walki z GLOBCIem" się zmniejszą, bo ludzie przestali w to ocieplenie wierzyć, złodzieje z Komisji Europejskiej postanowili wrzucić do swoich kieszeni inne pieniądze. Tradycyjnie: z łapówek: (W autach tylko oryginalne części W autach będzie można montować tylko oryginalne części, skończą się także wielomarkowe salony samochodowe - informuje "Dziennik Gazeta Prawna" o unijnej dyrektywie. Jeszcze 8 lat temu Komisja Europejska zliberalizowała rynek motoryzacyjny, zezwalając na instalowanie w autach nieoryginalnych części zamiennych bez utraty gwarancji producenta.


Rozporządzenie, znane jako GVO, zezwalało też na sprzedawanie kilku marek aut w salonach. Dzięki temu klient mógł taniej zapłacić w warsztatach za części i miał większy wybór wśród marek w salonach Teraz to się skończy. Od czerwca tego roku rozporządzenie GVO ma zostać zniesione. Zdaniem gazety, będzie to kosztowało polskich kierowców ok. 3 mld zł rocznie). WiP zareagował na to tak: „Wolność i Praworządność” stanowczo protestuje przeciwko nowej dyrektywie Komisji Europejskiej – stanowiącej, że jeśli w samochodzie będzie zamontowana nie-oryginalna część, to producent będzie miał prawo odmówić napraw gwarancyjnych. Ta dyrektywa może, według ekonomistów, kosztować polskich kierowców ok. 3 mld rocznie. Sądzimy zresztą, że więcej – gdyż producenci, wiedząc, że mają monopol, zapewne podniosą ceny części. Nie wiemy, ile producenci aut dali łapówek urzędnikom Komisji – czy więcej niż producenci świetlówek, za zakaz używania zwykłych żarówek? W każdym razie protestujemy przeciwko kolejnemu drenażowi naszych kieszeni – i jeśli będzie trzeba za miesiąc wezwiemy kierowców do czynnego protestu. JKM

WŁADZA, IDEE I UCHO PREZESA Poparcie dla PiS sięgające 25–30 proc. – nawet gdyby popularność PO spadła (na co się nie zanosi) do poziomu 30–35 proc. – to spory kapitał, niedający jakkolwiek żadnych szans na stworzenie rozsądnej koalicji rządowej.

„Kongres potwierdził schyłek. Szkoda PiS” – taki wpis zaraz po kongresie partii umieścił w serwisie internetowym Twitter poseł Paweł Poncyljusz. Komentarz parlamentarzysty natychmiast podchwyciły niesprzyjające Jarosławowi Kaczyńskiemu media, po raz kolejny snując wizję bliskiego końca Prawa i Sprawiedliwości. Ale i tym razem – choć o „schyłku” mówił poseł PiS, a nie politycy Platformy – radość przeciwników IV RP jest przedwczesna.

W PiS nie ma frakcji W prasowych analizach poświęconych wewnętrznym zawirowaniom i podziałom w partii Jarosława Kaczyńskiego używa się najczęściej szablonu „frakcyjnego”, który doskonale pasuje do opisu sytuacji w Platformie Obywatelskiej czy SLD. W klubach parlamentarnych obu tych ugrupowań tzw. frakcje (np. Schetyny, Palikota czy Olejniczaka) liczą po kilkanaście lub kilkadziesiąt osób, wspieranych zwykle przez liczących się w swoich regionach polityków lokalnych, a także przez rozmaite pozapolityczne grupy interesu (biznesmeni, lobbyści itd.). Model ten – jakkolwiek by go nie modyfikować – nie ma jednak żadnego zastosowania do charakterystyki podziałów w Prawie i Sprawiedliwości. Dlaczego? Bo istniejące w tej partii „frakcje” – choć liczne i często bardzo negatywnie nastawione wobec przywództwa Jarosława Kaczyńskiego – liczą z reguły... dwóch–trzech polityków.– Śmieszy mnie mówienie o frakcjach Poncyljusza, Hofmana czy Brudzińskiego – mówi nam jeden z polityków PiS. – Oczywiście istnieją różne animozje i starcia, np. między Zbigniewem Ziobrą a Wassermannem czy Jackiem Kurskim a Adamem Bielanem, są także polityczne przyjaźnie, jak w przypadku Mularczyka i Ziobry, ale mówienie o jednorodnych frakcjach, które mogłyby stworzyć choćby koło poselskie wielkości Polski Plus [8 posłów – przyp. red.], to ogromna przesada. Stworzenie silnej kilkunastoosobowej grupy, która mogłaby lobbować na rzecz wewnątrzpartyjnych reform, zmian w politycznej taktyce czy przesunięć personalnych, jest – póki co – niemożliwa z jednego powodu. – Żaden z potencjalnych liderów takiej frakcji nie jest w stanie pociągnąć za sobą większej liczby działaczy, bo wbrew temu, co mówi się o PiS, jesteśmy partią bardzo zróżnicowaną ideowo – twierdzi nasz rozmówca. I wskazuje, że wyrazem takiej niemożności była podjęta na kongresie próba wysunięcia przez Pawła Poncyljusza kandydatury Zbigniewa Girzyńskiego na prezesa partii. Obu tych posłów łączy w zasadzie tylko podobny wiek i krytyczne spojrzenie na sytuację w PiS; poza tym różnią się niemal wszystkim. Prounijny Poncyljusz wywodzi się z chadeckiego Ruchu Stu, gdzie działał wraz z Andrzejem Olechowskim i Czesławem Bieleckim, a eurosceptyk Girzyński związany jest z Radiem Maryja i konserwatywnym środowiskiem Ruchu Odbudowy Polski.

 „Młodzi” kontra „starzy” Według informacji „GP”, istnieją trzy zasadnicze linie podziałów w Prawie i Sprawiedliwości. To właśnie na ich styku dochodzi najczęściej do krystalizowania się postaw, które przez nieprzychylne PiS media opisywane są jako rzekomy zwiastun reform lub rozłamu w partii Jarosława Kaczyńskiego. Pierwsza linia podziału przebiega między „młodszymi” (30- i 40-letnimi) posłami PiS, którzy ze zrozumiałych względów nie mają w swoich życiorysach epizodu działalności w antykomunistycznym podziemiu, a politykami starszymi, pamiętającymi dobrze PRL (Antoni Macierewicz, Joanna Kluzik-Rostkowska) lub znającymi się z czasów Porozumienia Centrum (Przemysław Gosiewski, Marek Kuchciński, Adam Lipiński, Joachim Brudziński, Krzysztof Putra, Marek Suski, Krzysztof Jurgiel, Tadeusz Cymański). To konflikt jak najbardziej naturalny, choć wzmacniany dużym sondażowym dystansem PiS do Platformy (i co za tym idzie: frustrującym brakiem perspektyw politycznych dla „młodych”) oraz częściowym budowaniu wizerunku partii na etosie solidarnościowym – nie zawsze zrozumiałym dla młodszych polityków, a w niektórych przypadkach stanowiącym spore obciążenie wizerunkowe i programowe (np. uległość wobec roszczeń związków zawodowych). – 30- i 40-latkowie z PiS, którzy kilka lat temu mieli nadzieję, że ich praca dla partii zostanie wynagrodzona, teraz wiedzą, że w nadchodzącym pięcioleciu szczytem ich możliwości będzie prawdopodobnie mandat poselski. W 2005 r. mówiono im, że na ważniejsze stanowiska przyjdzie jeszcze czas, w 2009 r. pokrzywdzono ich w eurowyborach, teraz więc w sumie nie dziwi, że niektórzy chcieliby pójść po władzę razem z SLD – mówi „GP” ważny lokalny działacz PiS. „Młodsi” posłowie Prawa i Sprawiedliwości, buntujący się ciszej lub głośniej przeciw polityce kierownictwa partii (wyjątkiem są Adam Bielan i Michał Kamiński, bliscy doradcy Jarosława Kaczyńskiego), nie stanowią jednak monolitu – to raczej paręnaście kilkuosobowych grupek, zwykle o zupełnie odmiennej orientacji ideowej. Mamy więc wśród nich zarówno młodych „pragmatyków”, postulujących otwarcie się na centrowy elektorat lub dopuszczających możliwość współpracy z SLD (Adam Hofman, Dawid Jackiewicz, Mariusz Kamiński – nie mylić z byłym szefem CBA, Tomasz Dudziński), jak i nieco bardziej sztywnych ideowo zwolenników zdecydowanych zmian w polityce wizerunkowej (Paweł Poncyljusz, a także Jan Ołdakowski, Paweł Kowal i Elżbieta Jakubiak), umiarkowanych liberałów-antykomunistów (Maks Kraczkowski), narodowych katolików (Zbigniew Girzyński) czy najprężniejszą chyba grupę „ziobrzystów” (Zbigniew Ziobro, Arkadiusz Mularczyk, Beata Kempa).

Dostęp do ucha Drugą linią podziału w PiS jest stosunek do zasady „cel uświęca środki”. Mówiąc krótko: chodzi o spór zwolenników „pragmatycznego” podejścia do polityki, dopuszczającego daleko idące kompromisy wizerunkowe, polityczne i programowe, ze stronnikami twardego trzymania się ideowych pryncypiów. Po jednej stronie stoją więc zwolennicy łagodzenia i ocieplania wizerunku partii (PR na modłę Platformy Obywatelskiej), zmiękczania programu (parytety), „kursu na lewo” lub przynajmniej porozumienia w pewnych kwestiach (np. mediów publicznych) z postkomunistami. Do grupy tej można zaliczyć zarówno „młodych” buntowników (Adam Hofman, Mariusz Kamiński, Paweł Poncyljusz), jak i „starych” działaczy PiS (większość tzw. zakonu PC z Adamem Lipińskim na czele, Joanna Kluzik-Rostkowska). Szanse Prawa i Sprawiedliwości w wierności politycznym zasadom i w powrocie do twardego kursu z 2005 r. upatrują z kolei zgodnie Zbigniew Girzyński, konserwatyści Artur Górski i Stanisław Pięta, „ziobrzyści” oraz niektórzy politycy starszego pokolenia, m.in. Antoni Macierewicz, Jan Szyszko czy eurosceptyczny „pecetowiec” Krzysztof Jurgiel. Na drugim, „ideowym” biegunie również zatem zacierają się różnice pokoleniowe.Trzecią – i wcale nie najmniej ważną linią podziału w Prawie i Sprawiedliwości jest stopień poufałości w relacjach z prezesem partii Jarosławem Kaczyńskim. Linia ta tylko w niektórych punktach przecina się z linią „pokoleniową” i linią „wartości”. Toteż w najbliższym otoczeniu Kaczyńskiego mamy „młodych” i „starych”, „pragmatyków” i „ideowców”: Adama Bielana, Michała Kamińskiego, Krzysztofa Putrę, Joachima Brudzińskiego, Przemysława Gosiewskiego, Krzysztofa Jurgiela, Antoniego Macierewicza czy Adama Lipińskiego. Reprezentanci czterech wymienionych umownych grup aktywni są – rzecz jasna – również we „frakcji odrzuconych”; na brak zaufania lub zrozumienia u prezesa Kaczyńskiego mogą skarżyć się obecnie zarówno „młody” Arkadiusz Mularczyk, jak i „stary” Tadeusz Cymański; tak Zbigniew Girzyński, znany w partii z ideowości, jak i proSLD-owski, promowany przez Adama Lipińskiego Adam Hofman.

Scenariusze na przyszłość Całkowite rozdrobnienie wewnątrzpartyjnej opozycji, skutecznie powstrzymujące wieszczony przez media rozpad PiS na dwa lub trzy równorzędne ugrupowania – to oczywiście dobra informacja dla wszystkich sympatyków tej partii, niezależnie czy chcieliby oni, by Jarosław Kaczyński pozostał prezesem, czy woleliby na tym stanowisku kogoś innego. Nie da się jednak ukryć, że Prawo i Sprawiedliwość stoi przed dwoma palącymi problemami: brakiem przekonującej strategii politycznej na najbliższe lata oraz wzrastającą frustracją 30-, 40-letnich parlamentarzystów, którzy przestają wierzyć, iż obecność w PiS pozwoli im realizować program konserwatywnej prawicy lub – w przypadku mniej ideowych polityków – że umożliwi im sięgnięcie po władzę i stanie się trampoliną do wielkiej kariery. Poparcie dla PiS sięgające 25–30 proc. – nawet gdyby popularność PO spadła (na co się nie zanosi) do poziomu 30–35 proc. – to spory kapitał, niedający jakkolwiek żadnych szans na stworzenie rozsądnej koalicji rządowej (chyba że nastąpiłby rozpad Platformy, a tamtejsi konserwatyści potrafiliby stworzyć nową silną formację). Sojusz z SLD doprowadziłby bowiem do poważnego rozłamu w partii Kaczyńskiego, PSL – zadowolone z mariażu z Tuskiem – jest jak na razie na koalicję z PiS zbyt słabe, a małe ugrupowania prawicowe (Polska Plus, Prawica RP, UPR, LPR) nie mają przy obecnej ordynacji wyborczej praktycznie żadnych szans na zaistnienie w parlamencie. Jarosław Kaczyński, nowy-stary prezes Prawa i Sprawiedliwości, będzie więc musiał wkrótce (zapewne po wyborach prezydenckich) zdecydować, czy jego partia w dalszym ciągu grać ma „na przeczekanie” Platformy, czy korzystniejsze okazałoby się wyciągnięcie ręki do jakiegoś potencjalnego koalicjanta lub też gruntowna reforma wizerunku, struktur i zasad funkcjonowania PiS. Inaczej „schyłek”, o którym pisał Paweł Poncyljusz, nieuchronnie stanie się za kilka lat faktem.  
Grzegorz Wierzchołowski

Kto zajmuje się naszym bezpieczeństwem W bieżącym roku ma zostać opracowana i przyjęta nowa strategia NATO. Dotąd nie została jeszcze zaktualizowana ta z okresu zimnej wojny. Plany militarnej obrony ciągle nie obejmują krajów nowo przyjętych. Podstawowym problemem sojuszu pozostaje decyzja: czy pozostaje on układem militarnym, czy przekształca się – czego zalążki widzimy dziś – w kolejną organizację międzynarodową, której sens istnienia roztapia się w powtarzaniu górnolotnych sloganów. Okazuje się, że i Polska ma swój wkład w projektowanie nowej strategii. Podczas pobytu sekretarza generalnego NATO w Polsce w minionym tygodniu została mu wręczona “Polska nowa koncepcja strategiczna NATO 2010″. Jest to dzieło opracowane przez Instytut Stosunków Międzynarodowych UW pod przewodnictwem prof. Romana Kuźniara. Profesor ten jest dziś głównym ekspertem polskiego MON.

Jak zwykle w Polsce Tuska nie wiemy, dlaczego jeden z instytutów uniwersyteckich nagle w imieniu Polski składa tak wiążący dokument. Jak zwykle rząd tłumaczyć może, że nie miał z tym nic wspólnego i nie wie, dlaczego tak się stało. Bardzo możliwe jednak, że dokument ten w NATO funkcjonował będzie jako stanowisko polskie. Czytamy tam: “(…) obecnie i w niedalekiej przyszłości groźba tradycyjnej agresji zbrojnej (…) jest znikoma”. Dalej jest o klimacie, ekologii i kulturze. Prof. Kuźniara słyszałem kilka razy. Niedawno w telewizji zapewniał widzów, że przez co najmniej 20 lat będziemy zupełnie bezpieczni. Czy objawienie swoje uzyskał z boskiego czy innego źródła, nie wyjaśnił. Po agresji Rosji na Gruzję słyszałem w radiu wypowiedź rzecznika rządu rosyjskiego, a potem prof. Kuźniara. Albo na odwrót, bo nie pamiętam, które było które. Nie bądźmy niesprawiedliwi, prof. Kuźniar dostrzega również niebezpieczeństwa dla NATO. Płyną one ze Stanów Zjednoczonych. Nie jestem naiwny. Wiem, że postacie takie muszą istnieć również w wolnej Polsce. Czy jednak to one mają odgrywać główną rolę w kwestii naszego bezpieczeństwa? Bronisław Wildstein

NIKCZEMNY TALK - SHOW PANA WILDSTEINA 16 marca o godzinie 22.30, a więc w porze największej oglądalności, w pierwszym programie PAŃSTWOWEJ TVP, w ramach swojego stałego programu ,,Bronisław Wildstein przedstawia”, pan Wildstein zaskoczył chyba wszystkich. Nawet tych, którzy zawsze z dużą rezerwą i nieufnością odnosili się do jego hurrapatriotycznych (?) poczynań. Z wyjątkową nawet jak na niego agresywną gwałtownością, pod pretekstem ,,troski” o los upadającej polskiej armii i postępującej degradacji polskiej obronności, przedstawił szokującą wizję ataku...białoruskiej armii na Polskę i wizję białoruskich pułków stojących po kilkudziesięciu godzinach na przedpolach niezdolnej do obrony Warszawy. Z dwóch młodych rozmówców pana Wildsteina jeden – zapewne uprzednio odpowiednio przygotowany lub dobrany – z niezbyt mądrym uśmiechem słuchał tego bełkotu i potwierdzał absurdalne tezy. Drugi - w stanie wyraźnego szoku – próbował protestować. W odpowiedzi został agresywnie zaatakowany stwierdzeniem, że ubiegłoroczne wspólne manewry wojskowe białorusko – rosyjskie są dowodem na istnienie realnego zagrożenia ze strony Białorusi, a w Rosji poważa się nawet Traktat Wersalski. Na koniec zabrał jeszcze głos pan Romuald Szeremietiew, który w ogóle do rzekomego zagrożenia naszego państwowego bytu przez Białoruś się nie odniósł, tylko dosyć niemrawo przedstawił katastrofalny stan naszej armii i brak do tej pory w Polsce oddziałów obrony terytorialnej. Generalnie, o faktycznym stopniowym unicestwianiu naszej zdolności obronnej mówiono niewiele, eksponując wątek rzekomego białoruskiego zagrożenia. Pan Wildstein nie raczył wyjaśnić, że wielkie manewry o których mówił wymierzone były nie w Polskę, tylko w NATO. Że w tamtym czasie zarówno wobec Rosji jak i Białorusi państwa NATO prowadziły wyjątkowo agresywną politykę okrążania, przez tworzenie u boku Rosji amerykańskich baz wojskowych i plany montowania wyrzutni rakietowych, rzekomo przeciwko bliżej niezidentyfikowanym ,,terrorystom”. Że natomiast państwa NATO wspierały na przykład czeczeńskich terrorystów czy gruzińską awanturę, a w Polsce za pieniądze polskich podatników zainstalowano antyrządową wobec Białorusi stację telewizyjną BIEŁSAT, taką samą rozgłośnię radiową i portal internetowy. Że rządy polskie oficjalnie wspierają także i na międzynarodowym forum mikroskopijną białoruską opozycję skądinąd życzliwego Polakom Milinkiewicza oraz ewidentnie dywersyjną grupkę pani Borys. I że Rosja do tych manewrów została zmuszona, aby pokazać własną siłę i powstrzymać zapędy określonych sił, którym marzy się rozbicie Rosji na małe państewka i ponowne jej opanowanie przez różnych Chodorowskich i Bieriezowskich. Szczytem cynizmu pana Wildsteina było wspomniane oskarżenie Rosji o...podważanie Traktatu Wersalskiego. Tymczasem była to słuszna skądinąd wypowiedź jednego z rosyjskich publicystów, że wyjątkowo niefortunne decyzje tego traktatu (takie jak na przykład utworzenie Wolnego Miasta Gdańska), z natury rzeczy stały się zarzewiem przyszłej wojny. Natomiast w audycji nawet nie wspomniano, że w Niemczech są liczące się siły, które oficjalnie podważają nie tylko Układ Poczdamski, ale i właśnie Traktat Wersalski. Oczywiście, pan Wildstein nawet nie wspomniał, że żaden rząd Białorusi nigdy nie wtrącał się w sprawy polskie i nigdy nie zgłaszał wobec Polski żadnych roszczeń terytorialnych czy narodowościowych. Że wręcz odwrotnie: Białoruś zawsze była gotowa do jak najdalej idącej współpracy z Polską, tylko takie szanse niszczyły nasze rządy, na przykład likwidując powstałe w roku 1993 białorusko – polskie towarzystwo okrętowe. Pan Wildstein oczywiście ,,zapomniał”, że to na Zachodniej Ukrainie sławi się bandytów UPA, starając się narodową tożsamość odbudować na nienawiści wobec Polaków. Że szowiniści ukraińscy z dawnej Galicji rozpowszechniają mapę ,,Wielkiej Ukrainy” sięgającej nieomal po Kraków. Że identycznie postępują szowiniści litewscy, nie tylko ograbiający Polaków z ich ojcowizny, ale i malujący mapę ,,Wielkiej Litwy” z Podlasiem, Warmią i Mazurami. Pan Wildstein szuka wroga tam, gdzie jego nie ma, zapewne ,,zapomniawszy” o takim choćby ,,drobiazgu”, jak zrekonstruowanie przez rząd białoruski nieistniejącego od bardzo dawna dworu w Mereczowszcyżnie – miejscu urodzin Tadeusza Kościuszki. Czy ten program był przejawem jakiejś totalnej ignorancji lub głupoty ? Bynajmniej !!! To był element starannie zaplanowanej akcji, zaczętej szopką w Iwieńcu. Potem mieliśmy cały cyrk w ,,polskich” mediach, rezolucję parlamentu europejskiego i ,,artystyczne” występy w polskim Sejmie i przed kamerami telewizyjnymi nawet takich postaci, jak ewidentny polski renegat Stanisław Szuszkiewicz, który w początku lat 90. spotykał się z innym renegatem Witoldem Landsbergiem, aby opracować wspólny plan unicestwienia polskiej mniejszości narodowej na Litwie i na Białorusi. W ramach tej akcji nasi dziennikarze powielali ordynarne kłamstwo, jakoby rząd białoruski przejmował domy i szkoły polskie. Tymczasem, białoruska policja po prostu wyrzuciła z tych obiektów awanturników spod znaku pani Borys, zwracając je legalnemu Związkowi Polaków na Białorusi. Ci sami dziennikarze nawet nie wspomnieli, że jednocześnie od lat na litewskiej części Wileńszczyzny litewskie władze starają się nie dopuścić do zwrotu ziemi mieszkającym tam Polakom, wbrew prawu oddając je Litwinom, a lider współrządzących Litwą konserwatystów wspomniany pan Landsberg, tyle razy z honorami witany i przyjmowany w Polsce, ostatnio oficjalnie wezwał do zintensyfikowania lituanizacji Wileńszczyzny opisanymi wcześniej metodami. Cel całej tej akcji jest oczywisty. Po pretekstem ,,troski” o tak zwaną ,,demokrację” określone siły chcą na Białorusi powtórzyć manewr, który w Rosji prawie im się udał, a który na szczęście dla Rosjan omal cudem  powstrzymał Włodzimierz Putin. A więc wprowadzenie na Białorusi takiego samego politycznego chaosu jaki mamy w Polsce i rozgrabienie narodowego majątku białoruskiego przez kolejnych Chodorowskich, Bieriezowskich i S – kę. Do tej pory nie udało się im znaleźć białoruskiego Jelcyna, który w pianym widzie doprowadził Rosję do rozgrabienia, ruiny i realnej groźby jej rozpadu. Szuka się więc innych sposobów. Program pana Wildsteina stanowił oczywiście część tej wielkiej operacji. Ciekawe, co będzie dalej. Ale o ile do tej pory wielu nabierało się na dosyć zręczne i chwytliwe metody pana Wildsteina, to tym razem wystarczająco się odsłonił, aby dojrzeć jego prawdziwe oblicze. Ewidentne podjudzanie Polaków przeciwko Białorusi ma tylko jedną nazwę. Państwo zechcą uprzejmie sami sobie odpowiedzieć na pytanie: jaką ? Waldemar Rekść

Walendziak po przesiadce Po latach milczenia przemówił Wiesław Walendziak. Przemówił, jak wynika z tego, co powiedział, z kilku powodów. Po pierwsze, by poinformować, że podobnie jak Roman Giertych i Kazimierz Marcinkiewicz właśnie sobie przypomniał, iż Jarosław Kaczyński zbierał haki – i wyjaśnić, dlaczego to robił: bo jest wstrętnym, małym obsesjonatem, który kocha koty, a ludzi nienawidzi. Po drugie, by upomnieć się o martyrologię swojego szefa i chlebodawcy Ryszarda Krauzego, który jest wspaniałym człowiekiem, wielce zasłużonym dla Polski, i bezpodstawna nienawiść Kaczyńskich strasznie go skrzywdziła; nie należy więc zapominać o umieszczeniu go na liście męczenników reżimu obok doktora G., prokuratora Kaczmarka i zaszczutego przez CBA Andrzeja Leppera. Oczywiście, Walendziak nie wspomina, że z męczennikiem łączy go służbowa podległość, a gazeta publikująca wywiad też o tym nie wspomina, i słusznie, bo wszak słowa bezstronnego autorytetu mają większą wagę. I po trzecie, jako rzeczony autorytet Walendziak miażdżąco recenzuje czynnych polityków, bijąc na alarm, że zamiast dobrem kraju i wizją przyszłości kierują się piarem. Wszelako, i tu jest w wywiadzie nuta optymizmu – nie wszyscy. Tylko ci z PiS. Na szczęście jest jeszcze Donald Tusk. Donald Tusk to co innego, on, przeciwnie, “ma szansę odbudować polską politykę”, a to dzięki decyzji o wycofaniu się z wyborów prezydenckich. Tej decyzji nie może się Walendziak nachwalić do tego stopnia, że aż chce się wyciągnąć z jego zachwytu logiczne wnioski – skoro tak dobrze dla Polski, że Tusk zrezygnował z prezydentury, to jeszcze lepiej by było, gdyby zrezygnował i z premierostwa. Słowem, wszystko, co trzeba. No, może mógł jeszcze Walendziak dodać jedno: że punkt widzenia zmienia się wraz z punktem siedzenia. RAZ


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
159 Present Perfect
12 151 159 Practical Tests of Coated Hot Forging Dies
28jfmt 159 162
Mazowieckie Studia Humanistyczne r1996 t2 n2 s149 159
159
153 159
159 ROZ rodzaje dokumentow j Nieznany (2)
ALFA 159 2005pl
Mazowieckie Studia Humanistyczne r2001 t7 n1 s154 159
13 (159)
kk, ART 159 KK, 1974
158 i 159, Uczelnia, Administracja publiczna, Jan Boć 'Administracja publiczna'
158 159
ar 159 sw 60389119 10 2007
ElektronikaW06 wzacniacz id 159 Nieznany
159[1]

więcej podobnych podstron