Jutro kolej na Belgię, a we wtorek „endgame is approaching”!!! Premier Włoch Mario Monti powiedział, że europejscy liderzy wiedzą, że upadek Włoch oznacza „koniec euro”!!! Czy w Polsce powstał już sztab kryzysowy na tę okoliczność? Moratorium, na CO2 i elektrownię atomową racją stanu "There has to be an endgame, and the endgame is approaching" powiedział Alan Zafran, z Luminous Capital, zarządzający $3,8 mld aktywów w Menlo Park, Calif. Środowa emisja niemieckich dziesięciolatek okazała się najgorszą aukcją od czasu utworzenia eurostrefy, co skłoniło James’a Mackintosh’a z Financial Times’a do zatytułowanie swojej wczorajszej analizy jako „Bund failure signals eurozone's slow death?”. Niestety, ale równie złe informacje nadchodzą z Węgier, po tym jak rating tego kraju spadł do poziomu pozainwestycyjnego. Europejskie banki a zwłaszcza austriackie, które zainwestowały w sumie 41 mld euro w tym kraju, już zaczynają liczyć potencjalne straty. W artykule Andrew Peaple „Emerging Europe Catches Euro-Zone Cold” we wczorajszym The Wall Street Journal Andrew People ukazuje, że wycofywanie kapitałów z banków zagranicznych, których udział w Polsce stanowi 72% będzie kosztował kraje Europy Wschodniej obniżenie wzrostu PKB aż o 0,5% do 1%. Niestety w Polsce są lansowane pomysły ułatwienia im tego zadania poprzez ich wykupywanie ich zobowiązań przez instytucje krajowe pod hasłem „udomowienia”. Tego typu działania świadczą o wyjątkowej lekkomyślności i braku kompetencji wśród powielających te propozycje, oraz o cynizmie tych, którzy te działania lansują. Równoczesne uznanie za największego truciciela Europy elektrownię Bełchatów ze względu, na CO2 zakrawa na kpinę ze zdrowego rozsądku (raport Europejskiej Agencji Środowiska) i wymaga niezwłocznego domagania się moratorium w ponoszeniu gigantycznych kosztów związanych z „oziębianiem klimatu” jak i związanych z nim toksycznych budów elektrowni jądrowych. Strefa euro w 2012 r. potrzebuje 800 mld euro zgodnie z szacunkiem Barclays Capital, bez uwzględnienia potrzeb pożyczkowych Grecji, Portugalii i Irlandii, które są poza rynkiem, a tu kolejne kraje z niego wypadają. Aukcja belgijskich dziesięciolatek nastąpi już w przyszły poniedziałek i nawet nagła zgoda skłóconych partii na cięcia w budżecie 2012r. pod auspicjami króla nie pomoże („King Albert II, who has stepped in throughout negotiations to soothe tempers and urge politicians to find agreement, is "delighted" with the news, according to the palace.” WSJ). A Włosi i Francuzi również w przyszłym tygodniu muszą uplasować swoje obligacje. Kalendarz na początek tygodnia to emisja do 2 mld euro w Belgii w poniedziałek, Włochy w poniedziałek 750 mln euro i wtorek aż 8 mld euro. Jak by tego było mało to we wtorek wchodzą Hiszpanie z emisją na 3,5 mld euro (uzupełniają istniejące emisje –zrezygnowali z nowej) oraz Francja 3-4,5 mld euro. Jak podało w piątek wieczorem The Wall Street Journal w artykule “S&P Downgrades Belgium Rating“: "Standard & Poor's Ratings Services downgraded Belgium one notch" z AA+ na AA zz perspektywą negatywną. Wydaje się, że może być to działanie uprzedzające przed oczekiwanym fiaskiem poniedziałkowej emisji, gdyż bardzo wysokie zadłużenie w połączeniu z niską aktywnością gospodarczą i problemami z bankami nie uzasadnia tak wysokiej oceny ratingowej w sytuacji, gdy na rynku rentowność dziesięciolatek już osiągnęła poziom 5,92%. Oto aktualne oceny agencji ratingowych (proszę ich nie zapamiętywać, bo będą się często zmieniały):
Kraj Moody's Fitch S&P
Austria Aaa AAA AAA
Belgium Aa1 AA+ AA
Bulgaria Baa3 BBB- BBB
Cyprus Baa3 BBB BBB
Czech Republic A1 A+ A
Denmark Aaa AAA AAA
Estonia A1 A A
Finland Aaa AAA AAA
France Aaa AAA AAA
Germany Aaa AAA AAA
Greece Ca CCC CCC
Hungary Ba1 BBB- BBB-
Ireland Ba1 BBB+ BBB+
Italy Aa2 A+ A
Latvia Baa3 BBB- BB+
Lithuania Baa1 BBB BBB
Luxembourg Aaa AAA AAA
Malta A1 A+ A
Netherlands Aaa AAA AAA
Poland A2 A- A-
Portugal Ba2 BBB- BBB-
Romania Baa3 BB+ BB+
Slovakia A1 A+ A+
Slovenia Aa2 AA AA-
Spain A1 AA- AA-
Sweden Aaa AAA AAA
United Kingdom Aaa AAA AAA
Wszystkich zainteresowanych tematem zapraszam do lektury artykułu Małgorzaty Goss na temat sytuacji Węgier (w której gospodarstwa węgierskie są zadłużone w obcych walutach na 21% PKB) mając na uwadze, że w piątkowym artykule Financial Times “S&P downgrades Belgium’s debt” Stanley Pignal w podsumowaniu opisał straty w Polsce: “Moody’s move on Thursday hit assets across central Europe hard on Friday, with Poland’s zloty reaching its lowest level against the euro for nearly two-and-a-half years and its bond yields also rising sharply.” Aktualny kurs złotego to rekordowe 4,5409 zł/euro, ale przecież to nie koniec konsekwencji rozpadania się eurostrefy – w poniedziałek kolejna odsłona w Belgii:
„Agencja Moody´s niespodziewanie obniżyła rating długu publicznego Węgier do poziomu "inwestycji spekulacyjnych" z perspektywą negatywną, co stanowi zapowiedź dalszej obniżki wiarygodności kredytowej tego kraju. Budapeszt uznał to za "atak finansowy"
Atak na forinta Obniżenie ratingu jest bezpodstawne. Gospodarka węgierska, pomimo trudności zewnętrznych, w większości dziedzin zmierza w korzystnym kierunku, a deficyt finansów publicznych w tym roku po raz pierwszy od wstąpienia do Unii spadnie poniżej 3 proc. PKB - podkreśla węgierski rząd. Także widoczne od pewnego czasu osłabienie forinta to, jego zdaniem, efekt gry spekulacyjnej na załamanie węgierskiej waluty. - Obniżka ratingu to nóż w plecy Węgier - uważa Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK. Jest to, zdaniem ekonomisty, odwet ze strony dużych banków zagranicznych, które straciły w tym roku co najmniej 0,5 mld USD na skutek wprowadzenia przez Viktora Orbána podatku bankowego oraz usztywnienia kursu forinta do walut obcych przy spłacie walutowych kredytów hipotecznych. - Sytuacja Węgier jest wynikiem zarówno narastającego w poprzednich latach wysokiego zadłużenia kraju za granicą w walutach obcych, jak i wyprzedaży przedsiębiorstw inwestorom zagranicznym, a więc działań podobnych jak w Polsce. Jeśli kraj ma dużą ekspozycję zagraniczną, to bez stałego dopływu środków zagranicznych jego waluta się załamuje w efekcie odpływu kapitału w postaci transferu zysków i spłaty obligacji. Zachwianie stabilności finansowej spowodowane odpływem kapitału z rynku długu i giełdy może ulec przyspieszeniu w przypadku obniżenia oceny ratingowej przez agencje. Ponadto przy wyższym kursie walutowym poziom zadłużenia w części zagranicznej automatycznie wzrasta, a więc spadają szanse spłacenia zobowiązań przez dany kraj i jego obywateli - wyjaśnia cały mechanizm dr Cezary Mech, finansista, wiceminister finansów w rządzie PiS. Rentowność węgierskich obligacji trzyletnich sięgnęła już 9,1 proc., pięcioletnich - 9,0 proc., a dziesięciolatek - 9,4 procent. Dla porównania - rentowność obligacji Włoch, kraju, który ostatnio objęty został nadzorem UE i MFW, wynosi ok. 7 proc., Portugalii zaś - ponad 11 procent. Obniżenie wiarygodności kredytowej Węgier stanowi zły prognostyk dla Polski z uwagi na nasze wysokie zadłużenie zagraniczne. Rentowność polskich obligacji długoterminowych poszła w ostatnim czasie w górę i przekracza już 6 procent. - Przezorność wymaga, aby kraj zadłużał się w krajowej walucie na jak najdłuższe okresy zapadalności, przy czym rząd i instytucje nadzoru finansowego powinny dbać, aby wszelkie kontrakty handlowe i kredyty udzielane firmom oraz obywatelom także były denominowane w krajowej walucie. Błędem jest też wprowadzanie, zwłaszcza do Konstytucji, zapisów zakazujących skupu krajowych obligacji przez bank centralny - podkreśla Cezary Mech. Węgry, które w 2008 r. stanęły na skraju zapaści, pod rządami Viktora Orbána podjęły kurs na oddłużenie kraju i naprawę finansów publicznych m.in. przez opodatkowanie banków, wielkich korporacji i wielkopowierzchniowych sieci handlowych, które w poprzednich latach bez przeszkód transferowały zyski za granicę. Dzięki temu udało się zredukować deficyt i zmniejszyć o kilka punktów procentowych dług, który dochodził do 81 proc. PKB, (z czego ponad 60 proc. stanowił dług zagraniczny). Niestety, ostry program oszczędnościowy osłabił wzrost gospodarczy, co utrudnia rolowanie zadłużenia. Zapaść Węgier świadczy o tym, że Angela Merkel i Nicolas Sarkozy myślą już tylko o tym, jak ratować eurostrefę i jej banki, a kraje spoza euro pozostawiają samym sobie.” Małgorzata Goss
Cezary Mech
GRABIEŻ SZTUKI NARODOWEJ WE LWOWIE ZBIORY OSSOLINEUM WALAJĄ SIĘ PO ULICY W BRUDZIE RABOWANE PRZEZ WATAŻKÓW UKRAIŃSKICH Z KOŚCIOŁA JEZUITÓW Na przestrzeni ponad tysiąca lat Polska była najbardziej barbarzyńsko okradanym krajem. Kradziono uznane dzieła sztuki, księgozbiory, jak współcześnie ograbiane jest Muzeum Ossolińskich we Lwowie, mieszczące się w kościele Jezuitów, zamienionym przez bolszewików na muzeum. Cenne archiwa, dokumenty i uniwersalne księgozbiory wywożone są obecnie przez Ukraińców brudnymi odkrytymi ciężarówkami w niewiadomym kierunku. Niejednokrotnie cenne książki upadają na brudne chodniki, gubiąc kartki i brudnymi łapskami upychane są do aut. Rabunek! Lwowska Galeria Sztuki, do 1998 Lwowska Galeria Obrazów – jedno z największych muzeów we Lwowie, posiadające ok. 50 tys. eksponatów. Powstało na bazie przedwojennej miejskiej galerii obrazów oraz włączonych w okresie okupacji sowieckiej Lwowa innych galerii i zbiorów kościelnych i prywatnych, które do wybuchu II wojny światowej znajdowały się w jurysdykcji państwa polskiego. W Lwowskiej Galerii Dzieł Sztuki znajdują się m.in. obrazy artystów mistrzów polskich. W 1897 roku zapadła decyzja magistratu lwowskiego o utworzeniu galerii obrazów, w 1902 roku – zakup pierwszych obrazów polskich artystów: Wilhelma Leopolskiego - Śmierć Acerny i Lichwiarz, Jana Styki, Feliksa Wygrzywalskiego, oraz kilku płócien Matejki (m.in. Śluby Lwowskie Jana Kazimierza), Jacka Malczewskiego i Edwarda Okunia. W 1907 roku nastąpił zakup dużej kolekcji Jana Jakowicza (ok. 400 obrazów, w tym obrazy Rafaela, Rembrandta, Rubensa, Van Dyke, Velasqueza, Ribeiry, Watteau i innych). W 1914 roku – umieszczenie galerii przy ul. Ossolińskich 3, w pałacu zakupionym od znanego historyka, pisarza i kolekcjonera Władysława Łozińskiego, zbudowanym w 1873 roku dla hrabiny I. Dzieduszyckiej. W 1919 roku – powiększenie zbiorów galerii o zbiór Bolesława Orzechowicza, podarowany miastu Lwów (dzieła Matejki, Juliusza Kossaka, Artura Grottgera). 14 lutego 1907 roku – dzień otwarcia galerii obrazów sztuki polskiej i sztuki zachodnioeuropejskiej, Panoramy Racławickiej. W 1938 roku – kolejne dary dla galerii: Leona Pinińskiego i Konstantego Brunickiego. W obawie przed wojną w galerii zdeponowano szereg prywatnych kolekcji z okolic Lwowa, złożonych tam głównie przez arystokrację i ziemiaństwo polskie. W 1940 roku - po rozkazie okupacyjnych władz sowieckich nastąpiła reorganizacja muzeów, w wyniku, której m.in. Ossolineum straciło swój status prawny Zakładu Narodowego i zostało znacjonalizowane ze wszystkimi zbiorami, stając się filią Akademii Nauk Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Do miejskiej galerii obrazów włączono zbiory sztuki z Muzeum Lubomirskich, z Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, Biblioteki Baworowskich, Bractwa Stauropigijskiego, Muzeum Historycznego oraz prywatnych kolekcji Dzieduszyckich, Gołuchowskich, Sapiehów, tym samym likwidując te muzea, a ich zbiory rozpraszając w wyniku braku organizacji. W okresie okupacji niemieckiej ukryto część kolekcji w piwnicy domu i pomieszczeniach katedry ormiańskiej, lecz 225 obrazów, pośród których znajdowały się: Autoportret Rembrandta i Portret damy Gossarta, zostały wywiezione przez Niemców na Zachód. W czasie drugiej okupacji sowieckiej (od lipca 1944) zaczęto prowadzić barbarzyńską akcję „oczyszczania zbiorów muzealnych i bibliotecznych z dzieł szkodliwych”, prowadzoną przez L. O. Lubczyka z Muzeum Sztuki Ukraińskiej. Akcja ta polegała na utworzeniu zbiorów specjalnych, w których gromadzono polskie malarstwo, książki, zabytkową broń, niepoprawną ideologicznie grafikę etc. a potem je bezpowrotnie niszczono. Celem tego "przedsięwzięcia" było zatarcie śladów wielowiekowej kulturowej obecności Polski na tych terenach. Po zakończeniu II wojny światowej sowieckie władze zorganizowały nowe oddziały w galerii rosyjskiej sztuki przedrewolucyjnej i sztuki narodów ZSRS. Po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości, polskie dziedzictwo narodowe nie zostało zwrócone prawowitym właścicielom i pozostaje w gestii obecnych władz ukraińskich. Istniejące placówki Lwowskiej Galerii Obrazów:
galeria obrazów – ul. Stefanyka (d. Ossolińskich) 3,
galeria obrazów – pałac Potockich – ul. Kopernika 15,
muzeum książki – pałac sztuki – ul. Kopernika 15a,
muzeum Rusałki Dniestrowej – wieża cerkwi św. Ducha – ul. Kopernika 40,
muzeum zabytków starożytnego Lwowa – kościół św. Jana Chrzciciela – Stary Rynek
Kaplica Boimów – plac Katedralny (d. Kapitulny) 1,
muzeum rzeźby barokowej Jana Jerzego Pinzla – kościół Klarysek – pl. Celny 1,
ekspozycja malarstwa batalistycznego (w tym ogromne malowidła z żółkiewskiej fary na zamku w Olesku.
Wymienione zbiory stanowiące skarb dziedzictwa narodowego nie tylko, iż nie zostały Polsce zwrócone, ale są jeszcze wywożone w niewiadomym kierunku i systematycznie niszczone. Polskie władze zapewne w imię „poprawności politycznej” nie upomniały się o zwrot własności Narodu Polskiego. W roku 1998 Lwowska Galeria Sztuki wystawiła „swoje” eksponaty w Muzeum Przyrodniczym Miasta Krakowa. Zwróciłem się w tej sprawie /A.S./ do prezydenta Krakowa Andrzeja Gołasia, lecz nie otrzymałem odpowiedzi. Wystawione zostało w Muzeum Przyrodniczym w Krakowie m.in. oryginalne popiersie Marii Konopnickiej / replika na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie/. Grabież polskich dzieł sztuki rozpoczęła się już w XI wieku, kiedy książę czeski Brzetysław podczas najazdu na Polskę obrabował Wielkopolskę – Poznań – Gniezno. Następnie obrabował zabytki w Krakowie. Rabunki kontynuowali Niemcy napadając na pierwszych Piastów na polskich ziemiach zachodnich, a potem Tatarzy i Turcy przez wiele wieków grabili polskie ziemie wschodnie. W 1655 roku w czasie najazdu Szwedów zrabowali oni liczne dzieła sztuki, niszcząc kilkadziesiąt zamków obronnych. O rozmiarze tych rabunków dokonanych przez Szwedów świadczy wywiezionych z Krakowa 550 wozów z cennymi zabytkami dzieł sztuki, a zabytkowe wyposażenie zamku Lubomirskich z Wiśnicza wywieźli do Gdańska na 150 wozach, w podobny sposób wywożąc zabytki z innych polskich miast. Obecnie szwedzkie muzea przepełnione są polskimi dziełami sztuki i nikt się nie upomina o nie. Rozpoczynając walkę z Konfederację Barską w 1768 roku, wojska rosyjskie rabowały polskie miasta, najbardziej rabując w Krakowie zabytki wawelskie wywożąc ze skarbca koronnego historyczne pamiątki i wawelskie arrasy; arrasy z Zamku Królewskiego w Warszawie zabrali po II rozbiorze 350 sztuk. Po Rosjanach Prusacy w 1795 roku napadli na Kraków i zrabowali skarbiec koronny, a cenne jego zabytki przetopili u siebie.. Austriacy zniszczyli na Wawelu dwa kościoły i niektóre zabytkowe domy, a Zamek Królewski zbezcześcili zamieniając go na koszary wojskowe. Niszczenie Wawelu kontynuowali Niemcy w czasie II wojny światowej. Południowi sojusznicy Hitlera Słowacy wkraczając do Polski 1 września 1939 roku rabowali na Podhalu zabytki polskiej kultury. Z pałacu Uznańskich w Szaflarach Słowacy zrabowali przeszło sto dzieł sztuki, obrazy, rzeźby zabytkowe, meble i inne przedmioty artystyczne, a w Nowym Targu bibliotekę, archiwum spisko-orawskie, obrabowali również ci hitlerowscy sojusznicy kilka cennych rzeźb religijnych z przydrożnych kapliczek na Podhalu. Słowacy zagrabili również dużą bibliotekę księży pijarów z Podolińca leżącego kiedyś na polskim Spiszu. Była to do rozbiorów Polski trzecia co wielkości biblioteka w kraju – po Bibliotece Jagiellońskiej i Załuskich. Składała się w dużej mierze z księgozbiorów polskich magnatów, którzy przed najazdem szwedzkim w 1655 roku uciekli do starosty Lubomirskiego w Lubowli na Spiszu i zabrali ze sobą ważne książki, które następnie tam pozostały. Pod koniec XIX wieku władze austriackie zlikwidowały polskie seminarium księży Pijarów w Podolińcu i bibliotekę, a jej księgozbiór rozdzielono tak, iż polskie rękopisy literackie i staropolskie pierwodruki przekazano do narodowej słowackiej biblioteki w Martinie, Maticy Słoweńskiej, księgozbiór w językach obcych dano bibliotece w Budapeszcie, a sporo innych książek złożono w bibliotece w Kieżmarku. Również Ukraina przywłaszczyła sobie tysiące polskich dzieł sztuki. Gdy w latach 60 ubiegłego wieku wybierałem się na wycieczkę do Kijowa (J.M.) wybitny badacz twórczości Józefa Ignacego Kraszewskiego, ówczesny rektor krakowskiej WSP Wincenty Danek prosił mnie abym się dowiedział ci się stało z Muzeum Kraszewskiego w Żytomierzu. W Kijowie rektor ukraińskiego Muzeum Narodowego zawiózł mnie do dużego budynku, gdzie znajdował się magazyn dzieł sztuki, by zorientować się, czy są tam pamiątki po Kraszewskim z muzeum z Żytomierza. Kierownik magazynu powiadomił mnie, że tylko mała część magazynu została zinwentaryzowana, a 90 procent zabytków oczekuje rejestru. Wówczas przeszliśmy chodnikiem długiego budynku, aby dostrzec jakieś pamiątki po Kraszewskim. I oto po obu stronach magazynu leżały dwumetrowej wysokości stosy zabytków, ciągnące się na długości ok. 150 metrów; stosy te zawierały obrazy, rzeźby, zabytkowe meble itd. Zebrane tu ze wszystkich polskich muzeów, pałaców i dworków naszego międzywojennego Podola. Tych zabytków było tysiące. Bardzo przeżyłem /J.M./ gdy w Martinie na Słowacji zobaczyłem stos staropolskich nieznanych rękopisów literackich i pierwodruków. Pomyślałem, iż gdyby te dzieła zostały zbadane mogłoby się okazać, że nasza literatura staropolska była o wiele bogatsza, niż się o niej pisze w opracowaniach naukowych i podręcznikach.. Zaapelowałem do władz Uniwersytetu Jagiellońskiego i pracowników naukowych tej uczelni, aby pojechali do Martina i zbadali te zabytki. Niestety niczego w tym celu nie uczyniono. Namawiałem też /J.M./ dyrekcję Biblioteki Jagiellońskiej, aby domagali się zwrotu naszego księgozbioru zrabowanego z Podolińca, który znajduje się obecnie w Maticy Slowenskiej w Martinie, lub, aby dokonano wymiany wielu książek, bo i w naszej Jagiellonce znajduje się nieco słowackich druków. Niestety dyrekcja Biblioteki Jagiellońskiej niczego w tej sprawie nie uczyniła. W opisanych sprawach rabunku dziedzictwa narodowego zwróciłem się/J.M./ do ówczesnego prezydenta RP Lecha Wałęsy, który również niczego nie uczynił.
Opracowali: prof. Jan Majda - UJ
Aleksander Szumański – Kresowy Serwis Informacyjny
Rozpoczął się Adwent To bogaty w symbolikę, czterotygodniowy okres przygotowania do Bożego Narodzenia oraz wzmożonego oczekiwania na koniec czasów i ostateczne przyjście Jezusa Chrystusa. Czterotygodniowy czas Adwentu jest okresem radosnego oczekiwania, obfituje w zwyczaje i symbole. Jest podobny do całego ludzkiego życia, które jest oczekiwaniem na pełne spotkanie z Bogiem. Adwent jest wyjątkowym czasem dla chrześcijan. Słowo adwent pochodzi z języka łacińskiego „adventus”, które oznacza przyjście. Dla starożytnych rzymian słowo to, oznaczało oficjalny przyjazd cezara. Dla chrześcijan to radosny czas przygotowania na przyjście Pana. Oczekiwanie na przyjście Chrystusa musi rodzić radość, gdyż jest oczekiwaniem na przyjście Jezusa. Dlatego też Adwent jest nie tyle czasem pokuty, ile raczej czasem pobożnego i radosnego oczekiwania. Opuszczenie hymnu Gloria nie jest wyrazem pokuty, jak w Wielkim Poście, lecz znakiem czekania na nowe zabrzmienie hymnu anielskiego śpiewanego w noc narodzenia Jezusa (Łk 2, 14). Teologicznie czas ten wyraża oczekiwanie Kościoła na podwójne przyjście Chrystusa. W pierwszym okresie akcent położony jest na Paruzję, czyli ostateczne przyjście Chrystusa na końcu świata. Ostatni tydzień natomiast bezpośrednio przygotowuje do narodzenia Chrystusa, przez które Bóg wypełnia wszystkie obietnice złożone w historii. Adwentowe czytania mszalne dotyczą m.in. dramatycznych nawoływań proroków, którzy zachęcają do nawrócenia, podkreślają zbliżający się kres czasu i ostateczne nastanie Królestwa Bożego. Równocześnie jednak Kościół przypomina o nadziei, jaka wiąże się z paruzją, czyli ponownym przyjściem Chrystusa – w każdej Mszy św. padają słowa: „abyśmy zawsze wolni od grzechu i bezpieczni od wszelkiego zamętu, pełni nadziei oczekiwali przyjścia naszego Pana Jezusa Chrystusa”. Najbardziej charakterystycznym zwyczajem adwentowym, zwłaszcza w Polsce, są Roraty. Jest to Msza św. sprawowana ku czci Najświętszej Maryi Panny, zwykle bardzo wcześnie rano. Wierni, często w ciemnościach przenikniętych jedynie blaskiem trzymanych w ręku świec, wraz z Maryją czekają na wybawienie, jakie światu przyniosły narodziny Zbawiciela. W niektórych miejscach na roratnich Mszach na początku w procesji z kruchty kościoła do ołtarza z lampionami w ręku idą dzieci. Mszę św. rozpoczyna się przy wyłączonych światłach, mrok świątyni rozpraszają jedynie świece i lampiony. Dopiero na śpiew „Chwała na wysokości Bogu” zapala się wszystkie światła w kościele. Uczestnictwo dzieci w Mszach roratnich wiąże się ze zwyczajem podejmowania różnych dobrych postanowień na czas Adwentu. Dzieci często zapisują te postanowienia na kartkach, składanych następnie przy ołtarzu. Mają one wyrażać wewnętrzne przygotowanie do Bożego Narodzenia i chęć przemiany życia. Z Roratami związany jest zwyczaj zapalania specjalnej świecy ozdobionej mirtem, nazywanej roratką. Symbolizuje ona Maryję, która jako jutrzenka zapowiada przyjście pełnego światła – Chrystusa. Innym zwyczajem jest zawieszanie w kościele wieńca z czterema świecami oznaczającymi cztery niedziele Adwentu. Z upływem kolejnych tygodni podczas Rorat zapala się odpowiednią liczbę świec. Świece i lampiony tak często używane w liturgii adwentowej wyrażają czuwanie. Nawiązują one do ewangelicznych przypowieści m.in. o pannach mądrych i głupich. Światło jest też wyrazem radości z bliskiego już przyjścia Chrystusa. Nazwa „roraty” pochodzi od pierwszego słowa łacińskiej pieśni na wejście śpiewanej w okresie Adwentu – „Rorate coeli” (Niebiosa, spuśćcie rosę). W liturgii adwentowej obowiązuje fioletowy kolor szat liturgicznych. Jako barwa powstała ze zmieszania błękitu i czerwieni, które odpowiednio wyrażają to, co duchowe i to co cielesne, fiolet oznacza walkę między duchem a ciałem. Zarazem połączenie błękitu i czerwieni symbolizuje dokonane przez Wcielenie Chrystusa zjednoczenie tego, co boskie i tego, co ludzkie. Wyjątkiem jest III niedziela Adwentu – tzw. Niedziela „Gaudete” (radujcie się). Obowiązuje w niej różowy kolor szat liturgicznych, który wyraża przewagę światła, a tym samym bliskość Bożego Narodzenia.
Adwent dzieli się na dwa podokresy, z których każdy ma odrębne cechy, wyrażone w dwóch różnych prefacjach adwentowych: Pierwszy podokres Adwentu obejmuje czas od pierwszej niedzieli Adwentu do 16 grudnia, kiedy czytane są teksty biblijne, zapowiadające powtórne przyjście Zbawiciela na końcu świata i przygotowujące do spotkania z Chrystusem Sędzią. Dni powszednie w tym okresie przyjmują wszystkie obchody wyższe rangą (tzn. wspomnienia dowolne, obowiązkowe, święta i uroczystości);
Drugi okres Adwentu, od 17 do 24 grudnia, to bezpośrednie przygotowanie do świąt Bożego Narodzenia. W tym okresie w dni powszednie można obchodzić jedynie święta i uroczystości.
Dawniej Adwent był czasem szczególnej aktywności różnych bractw. Przy kościołach istniały kapele rorantystów, które śpiewem i muzyką uświetniały celebracje, przez co przyciągały wiernych i upowszechniały zwyczaj Rorat. W XIX w. w Warszawie istniało również bractwo roratnie, które ze sprzedaży świec uzyskiwało fundusze na pomoc ludziom ubogim. Obecnie corocznie podobną akcję sprzedaży świec prowadzi pod hasłem katolicka Caritas. Od 6 lat w akcji Wigilijnego Dzieła Pomocy Dzieciom uczestniczą też organizacje charytatywne Kościołów prawosławnego i ewangelicko-augsburskiego. Pierwsze wzmianki nt. Adwentu, jako okresu przygotowania do świąt Bożego Narodzenia pochodzą z IV w. W Rzymie zwyczaj ten znany był od VI w. i obejmował cztery tygodnie przed świętami. Przez pewien czas Adwent był okresem postu, co dalej jest zachowywane w liturgii wschodniej. KAI
Prędzej czy później zmiana pokoleniowa nadejdzie O Marszu Niepodległości, lewicujących mediach i sytuacji na prawicy mówi w „Przewodniku Katolickim” Krzysztof Bosak, wiceszef Centrum Analiz Fundacji Republikańskiej, były poseł LPR . Czy jest pan faszystą? – Nigdy tak o sobie nie myślałem! (śmiech)
Jest pan jednak współorganizatorem Marszu Niepodległości, a według atakującej go lewicy organizują go faszyści. Może, więc jednak? – Po pierwsze, byłem jednym z uczestników, organizowali wszystko moi koledzy. Po drugie, dla radykalnej lewicy każdy człowiek o poglądach konserwatywnych czy narodowych, przywiązany do takich wartości jak Bóg, Honor i Ojczyzna jest faszystą. Niestety, słuchając wypowiedzi przeciwników ideowych, słyszę to słowo w ich ustach tak często, że można się z czasem przyzwyczaić do takiej etykietki, a to jest bardzo niebezpieczne. Nawet niektórzy prawicowcy zaczynają o sobie mówić ironicznie np. „my, klero-faszyści” (śmiech). Niby ma być to wyśmianie tych bzdur, ale nieświadomie godzą się na tego typu etykietę.
Ale tak jest Marsz Niepodległości przedstawiany w mediach. Wielu ludzi wierzy, że oto jacyś skini i faszyści maszerują przez Warszawę i trzeba ich zablokować. – Marsz Niepodległości wbrew wszystkiemu, co się mówi, i wbrew wszystkim politycznym interpretacjom w pierwszej kolejności miał być i jest wielką manifestacją patriotyczną. Oczywiście za inicjatywą jego organizacji stały środowiska neoendeckie takie jak Młodzież Wszechpolska i ONR, ale otworzyły się one na inne środowiska prawicowe i konserwatywne. Nie chodzi w nim jedynie o promowanie idei narodowych. Mimo że kończył się pod pomnikiem Romana Dmowskiego, nie chodziło nawet o jakieś nachalne wyeksponowanie jego postaci kosztem innego z ojców polskiej niepodległości Józefa Piłsudskiego, koło którego pomnika zresztą też marsz przeszedł. Chodziło głównie o uczczenie Święta Niepodległości w sposób żywy, niezależnie od rządowych inicjatyw i przemówień. Chodziło o pokazanie, że można być dumnym z bycia Polakiem, z naszej tradycji, z naszych barw narodowych.
Nie do końca to się chyba udało. Przeciętnemu odbiorcy marsz będzie się kojarzył z zadymą, bijatyką, policją, podpalonymi samochodami. – To był margines. Hałaśliwy i niebezpieczny, ale jednak margines. Marsz zgromadził ponad 20 tys. osób, które mimo trudnej sytuacji w spokoju przeszły ulicami Warszawy. Trwało to ponad dwie godziny. Ja nie widziałem drugiej tak dużej i spokojnej manifestacji. Atmosfera była wspaniała. W marszu szły osoby z dziećmi, jechali niepełnosprawni na wózkach i nikt niczego się nie obawiał. A to, jak Marsz pokazały media elektroniczne, to jest całkowite zaprzeczenie tego, co widziałem.
Czyli według Pana to jest fałszywy obraz marszu? – Zdecydowanie. Pokazywano wyłącznie bijatykę z policją. Przykre incydenty, takie jak podpalenie samochodu TVN, które generalnie postrzegam, jako element wojny kibiców Legii z ITI, właścicielem tego klubu. Wiele osób, które oglądały relacje w telewizjach informacyjnych, a z drugiej strony filmy z marszu zamieszczone w internecie, nie może uwierzyć, że to jest dokładnie to samo wydarzenie. Uświadamia sobie w ten sposób, jak wielka jest skala manipulacji dokonanych przez media.
Czy w tej sytuacji jest sens organizowania marszu w przyszłym roku? – Jestem wielkim zwolennikiem organizowania kolejnego marszu. W tym roku odnieśliśmy duży sukces. Poza tym wymiarem patriotycznym był przecież też wymiar pewnej rywalizacji ze środowiskami lewicowymi, które próbują storpedować marsz. Zapowiadały one nawet, że go fizycznie zablokują. I okazało się, że na tę blokadę, na którą zapraszali aktorzy, celebryci, „Krytyka Polityczna” czy środowisko „Gazety Wyborczej”, przyszło ledwie 2 tys. ludzi. A na nasz marsz ponad 20 tys. To jest chyba kubeł zimnej wody dla liderów lewicowej opinii publicznej. Marsz trzeba organizować właśnie po to, żeby te tysiące ludzi same mogły się przekonać, jak bardzo rzeczywistość może się różnić od pokazywanej w mediach. Im więcej osób się o tym przekona, tym lepiej.
Uważa Pan, że media nie lubią prawicy? – Nie wszystkie media. To jest oczywiście złożona rzeczywistość. Na pewno największe telewizje nie darzą prawicy sympatią. Można wręcz powiedzieć, że mamy w nich do czynienia z pewnym lewicowo-liberalnym konsensusem. I chyba na całym świecie jest tak, że media i środowisko dziennikarskie są generalnie na lewo od społeczeństwa. Trudno powiedzieć, z czego to wynika, czy ze specyfiki zawodu, czy też może z preferencji właścicieli mediów. W Polsce też tak jest. TVP z krótkimi przerwami jest rządzona przez kadrę o rodowodzie postkomunistycznym, a największe prywatne stacje, czyli Polsat i TVN, są stworzone też przez ludzi kojarzonych ze środowiskiem postkomunistycznym. Dlatego trudno ich posądzić o prawicowe sympatie. Do tego znaczna część środowiska dziennikarskiego ma lewicowe poglądy. Mam wrażenie, że w tym środowisku afiszowanie się nawet ze skrajnie lewicowymi poglądami jest akceptowane, ale jeśli ktoś w sposób otwarty utożsamia się z poglądami konserwatywnymi, to od razu jest traktowany z olbrzymią podejrzliwością. Może mu to nawet zaszkodzić w dalszej karierze.
Był Pan najmłodszym posłem w Sejmie. Teraz od kilku lat jest Pan poza tą wielką polityką. Nie kusi Pana powrót do niej? – Po wyborach 2007 r. wycofałem się z bieżącej polityki. Nigdzie nie kandydowałem. Zająłem się działalnością w organizacjach pozarządowych. Prowadziłem kilka lat własną fundację i klub dla młodzieży, teraz działam w Fundacji Republikańskiej. Przynosi mi to satysfakcję i pozwala wiele się nauczyć. Nie wykluczam jednak kandydowania w wyborach w przyszłości. To nie jest tak, że się obraziłem na demokrację czy wyborców. Po prostu LPR – partia, którą reprezentowałem – praktycznie zniknęła ze sceny politycznej i od tej pory nie zdecydowałem się działać politycznie w innym miejscu. Tego miejsca w polityce trzeba szukać w sposób przemyślany i staranny. Kandydowanie dla samego kandydowania nie ma sensu.
Jest Pan rozczarowany obecną sceną polityczną? – PO, PSL, Ruch Palikota i SLD to w ogromnym stopniu partie koniunkturalne, pozbawione realnego programu. Partie, o których generalnie trudno cokolwiek interesującego powiedzieć poza drążeniem wewnętrznych rozgrywek personalnych i jakichś mniejszych i większych afer. Jeśli chodzi o PiS, to jest to partia, której program postrzegam, jako w wielu punktach wartościowy, z przyjaciółmi z Fundacji Republikańskiej sami podpowiadaliśmy im pewne rozwiązania. Natomiast jest to też partia, która ma swoje problemy. Ma trudności w komunikowaniu się z opinią publiczną i w budowaniu szerszego poparcia. Ma też mało miejsca w swoich szeregach dla rzeczywiście konserwatywnych polityków. Z kolei partie na prawo od PiS są w stanie organizacyjnej rozsypki, co pokazały ostatnie wybory, kiedy to żadna z nich nie zarejestrowała list w całym kraju.
Jaka więc rysuje się przyszłość prawicy? – Obecny czas postrzegam, jako okres pracy organicznej i wyczekiwania na coś nowego, na jakiś impuls, który doprowadzi do przełomu na scenie politycznej.
To może ruch, jaki powstaje wokół wyrzuconego z PiS byłego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry to zmieni? – Ja jestem od dłuższego czasu zdania, że same zmiany personalne, zmiany szyldów partyjnych nie powodują powstawania nowej, jakości. Potrzebna jest zmiana świadomości prawicowo-konserwatywnego wyborcy. Żeby elektorat prawicowy nie szukał sobie kolejnych polityków do popierania, tylko żeby szukał polityków, od których będzie mógł wymagać realizacji bardzo konkretnych postulatów. I tutaj z nadzieją patrzę na działania organizacji pozarządowych, które zaczynają reprezentować bardzo konkretne postulaty i żądać od polityków konkretnych działań. To właśnie w takich organizacjach jak Fundacja Republikańska, Fundacja Mamy i Taty, Związek Dużych Rodzin Trzy Plus, Stowarzyszenie Twoja Sprawa, Fundacja Narodowy Dzień Życia, Stowarzyszenie Koliber pokładam nadzieję na przyszłość prawicy. To są zalążki prawicowej opinii publicznej, która wie, czego chce. Nie będzie oczekiwać, że nawet najszlachetniejsi politycy będą ją czarować, tylko będzie od nich wymagać.
To może prawicy potrzebna jest zmiana pokoleniowa? – Zmiana pokoleniowa nastąpi niezależnie od tego, czy jest potrzebna, czy nie. Nie ma co jej na siłę przyspieszać, gdyż może to przynieść efekt dokładnie odwrotny od zamierzonego. Tak jak w SLD, gdzie młodzi liderzy poprowadzili tę partię do klęski. Zarówno Jarosław Kaczyński, jak i Donald Tusk nie będą przewodzić swoim formacjom wiecznie. Prędzej czy później zmiana pokoleniowa nadejdzie. Bardziej powinniśmy się zastanawiać nad tym, jaki typ polityków ich zastąpi? Czy to ma być typ partyjnych aparatczyków i karierowiczów, którzy przez wewnętrzne rozgrywki robią kariery, czy to ma być typ ludzi samodzielnie myślących, ideowych, wywodzących się ze środowisk społecznych? Mam nadzieję, że zwycięży ta druga szkoła!
Jarosław Stróżyk
“Czwarta Tajemnica Fatimska” Włoski dziennikarz twierdzi, że Trzecia Tajemnica Fatimska nie została do końca ujawniona Sekretarz papieża Jana XXIII potwierdza istnienie dwóch tekstów Trzeciej Tajemnicy
John Vennari, redaktor naczelny pisma The Catholic Family News
Pod koniec ubiegłego roku we włoskich księgarniach ukazała się książka pt “Czwarta Tajemnica Fatimska” (Il Quarto Segreto di Fatima), pióra Antonio Socci. Autor, po intensywnym zbieraniu materiałów dochodzi do wniosku, że Watykan nie ujawnił formalnie całej treści Trzeciej Tajemnicy Fatimskiej. Znaczenie tej książki jest tym większe, że Antonio Socci, jako słynny włoski dziennikarz, autor i prezenter wiadomości telewizyjnych, nie jest związany z jakąkolwiek grupą „tradycyjnych” katolików. Wręcz przeciwnie, Socci zaczął zbierać materiały do książki wierząc głęboko w to, że 26 czerwca 2000 roku Watykan ujawnił całą Trzecią Tajemnicę. Jednak w miarę zdobywania informacji, przekonywał się on coraz bardziej do tego, że Trzecia Tajemnica nie została jednak w pełni ujawniona.
Rzucone wyzwanie Antoni Socci - Il Quarto Segreto di FatimaSocci we wprowadzeniu do swojej książki pisze, że tym co najbardziej go zaintrygowało był artykuł napisany przez włoskiego dziennikarza Vittorio Messori. Artykuł pt Tajemnica Fatimska i cela siostry Łucji zostały zapieczętowane, opublikowany w dniu śmierci siostry Łucji, wspomina o wielu listach „pisanych do Papieża”, które siostra Łucja zostawiła w swojej celi klasztornej. Messori pisze o tym, że watykańskie ujawnienie Tajemnicy z czerwca 2000 roku “zamiast rozwiązać zagadkę, stworzyło inną, dotyczącą interpretacji, zawartości i kompletności ujawnionego tekstu”. Słowa te wywołały lawinę pytań w głowie Antonio Socci. Dlaczego Messori, „wielki dziennikarz, bardzo precyzyjny w formułowniu opinii, najczęściej tłumaczony katolicki dziennikarz na świecie” rzucałyby cień podejrzenia na Watykan? Jak ktoś taki jak Messori, osoba tak blisko związana z watykańskim światem, skłaniałby się do stwierdzania, że oficjalna wersja Trzeciej Tajemnicy nie jest przekonywująca?
Dla Socci było to szczególnie zagadkowe, gdyż przecież pięć lat wcześniej, wtedy, gdy Watykan opublikował Tajemnicę, Messori nie wyrażał żadnych zastrzeżeń, co do publikacji. Teraz jednak wydawało się, że ma duże wątpliwości i wiele pytań. Socci zaczął od uprzejmej wymiany zdań z Messorim, w której zajął stanowisko broniące pozycji Watykanu. Jednak wtedy, pisze Socci: “Uderzył mnie artykuł napisany przez młodego katolickiego pisarza, Solideo Paoloni”, wchodzący w dyskusję pomiędzy Socci a Messori. W artykule tym, opublikowanym w piśmie tradycyjnych katolików, Paolini „podał listę argumentów przemawiających przeciwko oficjalnej wersji opublikowanej przez Watykan (wersji, która była wtedy i moją wersją).” – pisze Socci. Paolini twierdził, że Watykan cały czas nie ujawnia najważniejszej części Trzeciej Tajemnicy z uwagi, jak się wyraził „na jej wybuchową zawartość”. A wygląda na to, że Paolini nie rzuca słów na wiatr i wie, co mówi: prowadził, bowiem intensywne badania i jest autorem wydanej we Włoszech książki pt Nie pogardzajcie Przepowiedniami. Socci, ku swemu własnemu zdumieniu, uznał argumenty Paoliniego za godne uwagi. Socci wyraża opinię, że kuria watykańska i media katolickie popełniły błąd ignorując wyzwanie rzucone przez tradycyjnych katolików twierdzących, że Trzecia Tajemnica nie została w pełni ujawniona. „Dla przykładu” – pisze Socci – „w książce przygotowanej przez księdza Paula Kramera [The Devil’s Final Battle][1], będącej zbiorem prac różnych autorów, zarzuca się, że Watykan nie wysłuchał żądań Matki Boskiej Fatimskiej i stwierdza się, że ‘cena za nie podjęcie tej decyzji przez Watykan może być niezwykle wielka i będzie płacona przez całą ludzkość’”. Mówiąc w skrócie: Socci zdał sobie sprawę, że wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi i wiele spraw dotyczących Trzeciej Tajemnicy pozostaje nadal zagadką.
Bertone nie odpowiada Obawy Socciego powiększyły się, gdy zapragnął on uzyskać odpowiedź od niektórych hierarchów watykańskich, szczególnie od kardynała Bertone, który był przecież współautorem, wraz z kardynałem Ratzingerem, wydanego 26 czerwca 2000 dokumentu „Przesłanie Fatimskie”, dotyczącego Trzeciej Tajemnicy.
Kardynał Bertone nie odpowiedział na prośbę Socciego o udzielenie wywiadu Socci pisze: „Próbowałem dojść do wielu znaczących osobistości w Kurii, takich jak kardynał Bertone, dzisiaj Sekretarz Stanu w Watykanie, centralna postać publikacji o Tajemnicy z 2000 roku. [...] Kardynał, który przecież darzył mnie szczególnymi względami, prosząc mnie swego czasu o przeprowadzenie konferencji w swojej poprzedniej diecezji w Genua, teraz nie uważał nawet za istotne by odpowiedzieć na moją prośbę o przeprowadzenie wywiadu. Oczywiście miał do takiego potraktowania mojej prośby pełne prawo, ale taki obrót sprawy tylko powiększył moją obawę o istnienie jakichś kłopotliwych pytań, a ponad wszystko, że jest coś, coś niezwykle wielkiej wagi, co musi być utrzymywane w tajemnicy.” Socci kończy wprowadzenie do książki słowami, że nie spodziewał się znaleźć żadnej „Enigmy kolosalnych rozmiarów” w odniesieniu do Trzeciej Tajemnicy. I nawet jeśli nie przyjął wszystkich teorii w sprawie Trzeciej Tajemnicy funkcjonujących w literaturze tradycyjnych katolików, to przyznaje, że „w końcu musiałem się poddać” konkluzji twierdzącej, iż rzeczywiście istnieją dwa teksty Trzeciej Tajemnicy, z których jeden jeszcze nie został światu ujawniony.
“Wydaje mi się, że jest coś więcej” Czytelnicy z pewnością pamiętają, że 13 maja 2000 roku w Fatimie, podczas beatyfikacji przez Papieża Jana Pawła II fatimskich pastuszków Hiacynty i Franciszka, kardynał Angelo Sodano, wówczas Sekretarz Stanu, oświadczył, że Trzecia Tajemnica będzie wkrótce ujawniona i odsłonił podczas tej uroczystości – jak twierdził – jej część. Kardynał Sodano oświadczył, że Trzecia Tajemnica mówi o „biskupie ubranym na biało”, który krocząc pośród zwłok męczenników „upada na ziemię jak martwy pod kulą karabinu”. [2] Kardynał Sodano kontynuował, że opis ten był przepowiednią próby zamachu na papieża Jana Pawła II w 1981 roku. Jakkolwiek większość zgromadzonego tłumu oklaskiwała wypowiedź kardynała Sodano, niektórzy natychmiast spojrzeli na nią sceptycznie. Agencja Associated Press 13 maja 2000 roku przytoczyła wypowiedź 33-letniego portugalskiego sprzedawcy samochodów, Julio Estello, który powiedział, że: „To, o czym powiedziano, wydarzyło się w przeszłości. To przecież nie jest przepowiednia. Jestem rozczarowany. Myślę, że musi być tam coś więcej.” I rzeczywiście, wielu katolików mówiło tak samo: “Musi być Tam coś więcej.” Wkrótce, gdy 26 czerwca 2000 roku „Wizja Przesłania” została opublikowana, dowiedzieliśmy się, iż kardynał Sodano mówiąc do zgromadzonego 13 maja tłumu w Fatimie, nie powiedział prawdy. W Tajemnicy nie ma, bowiem mowy o tym, iż Papież upada „jak martwy”, ale że jest zabity. Nawet dziennik The Washington Post zauważył tę różnicę w swoim doniesieniu z dnia 1 lipca pt „Trzecia Tajemnica pobudza do kolejnych pytań: Interpretacja Fatimskiej Tajemnicy odbiega od Przesłania” (“Third Secret Spurs More Questions: Fatima Interpretation Departs from Vision”), pisząc:
„13 maja kardynał Angelo Sodano, wysoki przedstawiciel Watykanu oświadczył o nadchodzącym ujawnieniu pieczołowicie strzeżonego tekstu. Kardynał powiedział, że Trzecia Tajemnica Fatimska nie przepowiada końca świata, jak niektórzy spekulowali, ale zamach na papieża Jana Pawła II na placu św. Piotra 13 maja 1981 roku. Sodano wyjaśniał, że manuskrypt [...] mówi o ‘biskupie ubranym na biało’, który krocząc pośród zwłok męczenników ‘upada na ziemię jak martwy pod serią kul z karabinu’. [2] Jednak odtajniony w poniedziałek, 26 czerwca tekst nie pozostawia wątpliwości, co do losu biskupa, mówiąc, że jest on ‘zabity przez grupę żołnierzy, którzy strzelali w niego kulami i strzałami’.[3] Wszyscy przebywający z Papieżem również padają zabici: biskupi, księża, bracia zakonni, zakonnice oraz osoby świeckie. A przecież Jan Paweł II przeżył zamach z rąk pojedynczego zamachowca, Mehmet Ali Agca, i nikt z tłumu nie ucierpiał.” Świecka gazeta The Washington Post nie powstrzymała się od szyderczego spojrzenia na kardynała Sodano, gdyż nawet dla niej było oczywiste i klarowne, że kardynał przedstawił zafałszowany obraz Trzeciej Tajemnicy, do którego doprawił fałszywą interpretację. Uważni katolicy natychmiast wskazali też na diametralną różnicę pomiędzy tym, co Watykan ujawnił, jako całkowita treść Trzeciej Tajemnicy, a tym, co kardynał Ratzinger powiedział o niej w 1984 roku. W swoim słynnym wywiadzie z Vittorio Messori, kardynał Ratzinger powiedział, że Trzecia Tajemnica dotyczy „niebezpieczeństw zagrażających wierze i życiu Chrześcijan, i przez to światu. Jak również znaczenia czasów ostatecznych (novissimi?”. Kardynał następnie wyjaśnił, że „treści zawarte w Trzeciej Tajemnicy korespondują z tym, co jest przepowiedziane w Piśmie Świętym i tym, co zostało podtrzymane przez wiele innych objawień Maryjnych.” Z tego, co widać, wizja Papieża zabitego przez żołnierzy, niekoniecznie odzwierciedla fakt “niebezpieczeństw zagrażających wierze”, jak równie nie koresponduje z “czasami ostatecznymi”. Ponadto, można wgłębiać się w treści innych Maryjnych objawień i nie znajdziemy żadnych odpowiedników dotyczących przepowiedni o zabitym przez grupę żołnierzy Papieżu. Tym bardziej nie ma żadnej wzmianki takiego zdarzenia w Piśmie Świętym. Spekulacje na ten temat były wzmacniane faktem, iż wielu znanych badaczy Fatimy, takich jak ojciec Alonso czy brat Frere Michel z Bractwa Trójcy Świętej (The Holy Trinity – CRC), wywnioskowali w wyniku intensywnych badań nad tym, co wcześniej zostało o Trzeciej Tajemnicy powiedziane, że jej treść dotyczy przepowiedni wielkiego kryzysu wiary w Kościele katolickim.
Eksperci wypowiadają się Kardynał Oddi mówił o Trzeciej Tajemnicy Fatimskiej, iż „Nie ma ona nic wspólnego z Gorbaczowem. [Natomiast] Najświętsza Dziewica ostrzega nas przed apostazją w Kościele.” Zmarły w 1981 roku ojciec Joaquin Alonso, który przez 16 lat był oficjalnym archiwistą Fatimy, i który przeprowadził wiele wywiadów z siostrą Łucją, powiedział, co następuje:
“Jest całkiem prawdodopodobne, że tekst zawiera bardzo konkretne odniesienia dotyczące kryzysu wiary w Kościele i zaniedbań samych pasterzy oraz wewnętrznej walki w samym Kościele i śmiertelnych zaniedbań najwyższej hierarchii […] W okresie poprzedzającym wielki Triumf Niepokalanego Serca Maryi, wydarzą się straszne rzeczy. One to stanowią treść trzeciej części Tajemnicy. Czym one są? Jeśli ‘w Portugalii dogmat wiary będzie zawsze zachowany…’, można z tego łatwo wywnioskować, że w innych częściach Kościoła te dogmaty będą niewyraźne a nawet całkowicie zatracone [...] Czy nieopublikowany tekst mówi o jakichś konkretnych okolicznościach? Jest bardzo prawdopodobne, że mówi nie tylko o realnym kryzysie wiary w Kościele w czasie tego okresu, ale – na przykład tak jak mówi sekret z La Salette – są tam bardzo konkretne odniesienia, co do wewnętrznej walki katolików oraz upadku księży i osób konsekrowanych. Być może odnosi się nawet do niewypełnienia swoich obowiązków przez najwyższą hierarchię Kościoła. Żadna z tych spraw nie jest obca siostrze Łucji, która wypowiadała się na ten temat.”Biskup Amaral, trzeci biskup Fatimy powiedział w Wiedniu, 10 września 1984 roku o Trzeciej Tajemnicy:
„Jej treść dotyczy tylko naszej wiary. Przyrównywanie Trzeciej Tajemnicy z jakimiś katastroficznymi zapowiedziami czy nuklearnym holokaustem jest deformowaniem znaczenia Przesłania. Utrata wiary na Kontynencie jest gorsza niż anihilacja narodu, a jest prawdą, że wiara w Europie stale słabnie.” W końcu mamy słynną wypowiedź kardynała Luigi Ciappi, osobistego teologa czterech papieży, w tym papieża Jana Pawła II:
„W Trzeciej Tajemnicy zostało przepowiedziane, pomiędzy innymi sprawami, że wielka apostazja w Kościele rozpocznie się od samego szczytu.” Katolicy mają wielkie powody, aby wierzyć, że istnieje część Trzeciej Tajemnicy – drugi tekst, który dopiero czeka na ujawnienie – zawierający „wybuchową treść” dotyczącą masowej apostazji w Kościele.
„Trzymał kopertę pod światło” Katolicy mają wielkie powody, by podejrzewać istnienie drugiego tekstu Tajemnicy, również opierając się na faktach pochodzących od biskupa Fatimy, João Pereira Venâncio. W 1957 roku, kiedy urząd Świętego Oficjum kardynała Ottavianiego zażądał od biskupa Fatimy przesłania Trzeciej Tajemnicy do Watykanu, biskup Fatimy da Silva powierzył tę czynność biskupowi pomocniczemu Venancio. Pewnego razu, gdy biskup Venancio przebywał sam w pokoju, wziął kopertę z powierzoną mu Tajemnicą Fatimską pod światło i zauważył, że wewnątrz dużej koperty biskupa znajduje się mała koperta siostry Łucji. W środku tej małej koperty umieszczona była zwykła kartka papieru z marginesami po obu stronach wielkości około ¾ centymetra. Brat Frere Michel wskazuje, że biskup Venancio „zadał sobie trud zanotowania wszystkich rozmiarów” i właśnie z tego przekazu znany jest fakt, że końcowa Tajemnica została napisana na małej kartce papieru i zawierała około 25 do 30 linijek. Jednak opublikowana przez Watykan 26 czerwca 2000 roku Trzecia Tajemnica napisana została przez siostrę Łucję na czterech kartkach papieru i zawierała 62 linijki. Zatem również i w tym przypadku mamy dowód na to, że istnieją dwa różne teksty Trzeciej Tajemnicy. Zeszłego lata zostało to potwierdzone w nadzwyczajny sposób.
“Nawet, jeśli wiedziałbym coś więcej na ten temat” Arcybiskup Capovilla przyznaje, że istnieją dwa teksty Trzeciej Tajemnicy Fatimskiej Antonio Socci skontaktował się, zatem z młodym dziennikarzem Salideo Paolini, tym samym, którego publikacja sprowokowała Socciego do głębszego badania zagadnienia. Paolini przekazał Socciemu wyniki swoich wcześniejszych badań nad Trzecią Tajemnicą, w tym te, które powstały z udziałem byłego sekretarza papieża Jana XXIII, arcybiskupa Loris Francesco Capovilla. W tym momencie pozwolę sobie, aby bardzo dokładnie przekazać wypadki zanotowane chronologicznie w książce Socciego. Solideo Paolini odwiedził arcybiskupa Capovilla 5 czerwca 2006 roku w rezydencji arcybiskupiej w Sotto il Monta. Po wstępnej rozmowie, Paolini przedstawił abp. Capovilla powód swojej wizyty. “Ponieważ jest Arcybiskup pierwszym źródłem informacji” – powiedział Paolini – “pozwolę sobie zadać kilka pytań”, szczególnie dotyczących Trzeciej Tajemnicy. Arcybiskup początkowo odpowiedział: “Nie, aby uniknąć nieporozumień wynikających z tego, że [Tajemnica] została już ujawniona oficjalnie, zastosowuję się do tego, co zostało powiedziane.” Dodał jednak, że: „Nawet gdybym wiedział o tym coś więcej, musimy przyjąć to, co zostało powiedziane w oficjalnych dokumentach.” To niesamowite przyznanie arcybiskupa daje pewien dziwny posmak i ukazuje sposób działania machiny watykańskiej. Oto Watykan przedstawił ostateczne i “oficjalne stanowisko” na temat Trzeciej Tajemnicy, a emerytowany watykański hieracha utrzymuje, że musi zastosować się do oficjalnych dokumentów “nawet gdyby wiedział coś więcej na ten temat”. Tak sformułowana odpowiedź ukazała Paoliniemu pewną metodę działania i uchyliła zasłonę: była znakiem danym przez Arcybiskupa, który chciał powiedzieć: “Tak, wiem nieco więcej”. Po tym stwierdzeniu, Arcybiskup uśmiechnął się i powiedział: “Proszę napisać do mnie pytania, a ja na nie odpowiem.” Powiedział też, że przeszuka pozostałą część swoich prywatnych dokumentów, gdyż już praktycznie wszystko, co miał przekazał do muzeum. Po czym dodał: “Wyślę coś Panu, może jakieś zdanie. Proszę tylko napisać do mnie i czekać.” “Zdanie?” – pomyślał sobie Paolini. Co miał arcybiskup na myśli mówiąc “Wyślę Panu zdanie”?
Trzy dni później Paolini wysłał arcybiskupowi Capovilla list z pytaniami, a 18 czerwca otrzymał paczuszkę od arcybiskupa, zawierającą odpowiedzi na zadane pytania oraz dokumenty z jego prywatnych zbiorów. Paolini pisze w książce: “Razem z moimi pytaniami dotyczącymi istnienia nieopublikowanego tekstu Trzeciej Tajemnicy, którego istnienie jest wysoce prawdopodobne z uwagi na masę poszlak, Monsignior Capovilla, (który, jak wiadomo czytał Trzecią Tajemnicę) napisał dosłownie: ‘Nic nie wiem.’ [ang. I know nothing]”. Paolini był całkowicie zaskoczony uzyskaną odpowiedzią. Przecież arcybiskup Capovilla czytał Trzecią Tajemnicę, znał jej treść i mógł napisać jednoznacznie, że cała Trzecia Tajemnica została ujawniona w 2000 roku i nie ma nic więcej do ujawnienia, a jednak wybrał on inny sposób odpowiedzi, mówiąc: “Nic nie wiem.” Paolini twierdzi, że ten sposób odpowiedzi “ironicznie dawał do zrozumienia o swego rodzaju mafijnym prawie milczenia, o ‘omertà siciliani’. Jednak nie kończyło to serii zaskoczeń. Przesyłka nadesłana przez arcybiskupa Capovilla zawierała oficjalne dokumenty oraz małą kartkę z autografem, o następującej treści:
“14 czerwca 2006 Drogi Solideo Paolini, Przesyłam Panu kilka dokumentów z mojego archiwum. Sugeruję Panu aby nabył Pan broszurę pt “Przesłanie Fatimskie”, wydaną przez Kongregację Nauki Wiary w roku 2000. Wiele Błogosławieństw, Loris Capovilla” Paolini nie mógł wyjść ze zdumienia: Cóż to za dziwna sugestia? Przecież arcybiskup Capovilla musiał zdawać sobie sprawę, iż Paolini prowadzący szczegółowe badania nad Trzecią Tajemnicą, posiada już wydany 26 czerwca 2000 roku oficjalny document watykański. Według Paoloniego, nie ulegało wątpliwości, że jest to jeszcze jedna wskazówka dana przez arcybiskupa. Wyglądało na to, że Capovilla chce powiedzieć: “Przeczytaj dokument wydany 26 czerwca raz jeszcze, ale tym razem, w świetle dokumentów, które przesłałem ci!” I rzeczywiście: Paoloni znalazł coś wybuchowego w przesyłce! “Porównując broszurę opublikowaną przez Watykan z archiwalnymi dokumentami, które sekretarz papieża Jana XXIII przesłał mi” – pisze Paolini – “bardzo znacząca sprzeczność rzuciła się w natychmiast oczy. Otóż wynika z nich, że papież Paweł VI przeczytał Tajemnicę po południu dnia 27 czerwca 1963 roku, co jest potwierdzone oficjalną pieczęcią, a dokument watykański wydany 26 czerwca 2000 roku mówi, że: “Papież Paweł VI przeczytał treść dnia 27 marca 1965 roku i przesłał kopertę do archiwum Sant’Uffizio, z decyzją, aby nie publikować tekstu.” Mamy, zatem znaczącą różnicę dat: oficjalny dokument watykański, przesłany przez arcybiskupa Capovilla mówi, że papież Paweł VI czytał Tajemnicę 27 czerwca 1963 roku, a oficjalny document watykański z 26 czerwca 2000 roku twierdzi, że ten sam papież czytał Tajemnicę 27 marca 1965 roku. Paolini natychmiast zadzwonił do arcybiskupa Capovilla szukając wyjaśnienia takiej rozbieżności dat. Capovilla odpowiadał nieco wymijająco, w rodzaju: “Nie mówimy przecież o Ewangelii”. Paolini natychmiast podchwycił i odpowiedział: “Tak Ekscelencjo, ale ja odnoszę się do oficjalnie napisanego tekstu watykańskiego, który jasno stwierdza, że opiera się na innych archiwalnych dokumentach”, na co Monsignior Capovilla odpowiedział: “No to w takim razie może zestaw Bertoniego, [czyli document z dnia 26 czerwca 2000 roku] nie jest tym samym zestawem, co Capovilla’ego.” W tym momencie w głowie Paoliniego zapaliło się światełko i zadał zasadnicze, decydujące pytanie:, „Zatem obie daty są prawdziwe, ponieważ istnieją dwa teksty Trzeciej Tajemnicy?” Po krótkiej przerwie, arcybiskup Capovilla odpowiedział: “dokładnie tak!”. Ten czarno-na-białym dowód, opublikowany po raz pierwszy w książce Socciego, jest pierwszym przyznaniem się przedstawiciela Watykanu (aczkolwiek emerytowanego), że istnieje, mówiąc słowami Socciego: “Czwarta Tajemnica Fatimska, albo lepiej to ujmując: druga część Trzeciej Tajemnicy, najwyraźniej będąca kontynuacją słów Najświętszej Panny po słynnym ‘etc’, część, która nie została jeszcze ujawniona.” Ci katolicy, którzy w ciągu ostatnich sześciu lat byli ośmieszani i pogardzani, gdyż utrzymywali, że Watykan nie ujawnił całej treści Trzeciej Tajemnicy i twierdzili, że istnieją dwa teksty Tajemnicy, w świetle publikacji książki Socciego Czwarta Tajemnica Fatimska doczekali się rehabilitacji.
Kolejna rozbieżność: “Wyrażone w dialekcie portugalskim” W tym samym rozdziale książki, Socci odnosi się do innego aspektu zagadki dwóch różnych tekstów Tajemnicy. Jedna z bardziej rzucających się w oczy polega na użyciu w tekście “wyrażenia w dialekcie portugalskim”, które spisana Tajemnica ma zawierać. Socci wskazuje na to, co powiedział kardynał Ottaviani, iż, podczas gdy papież Jan XXIII otworzył kopertę zawierającą Tajemnicę i przeczytał ją, zrozumiał ją całkowicie, pomimo tego, że tekst napisany był w języku portugalskim. Z drugiej strony, brat Frere Michel, autor serii książek Cała prawda o Fatimie, wskazuje na to, że Papież poprosił Monsignior Tavares, aby pomógł mu w przetłumaczeniu portugalskiego wyrażenia. Arcybiskup Capovilla również potwierdza, że ponieważ tekst zawierał wyrażenia napisane w dialekcie języka portugalskiego, “pewien ksiądz, imieniem Msgr Tavares został wezwany”. Socci usilnie twierdzi, że różnica w datach może być zrozumiana tylko, jeśli weźmie się pod uwagę możliwość istnienia dwóch tekstów Tajemnicy: jednego tektu, który mógł być odczytany i zrozumiany przez papieża Jana XXIII bez pomocy Msgr Tavares, oraz drugiego, który wymagał takiej pomocy. Socci potwierdził swą teorię konsultując się z Mariagrazio Russo, ekspertem języka portugalskiego, która prowadziła szczegółowe analizy opublikowanego przez Watykan w 2000 roku dokumentu “Wizja Przesłania”. Russo nie tylko wskazała na wiele niedokładności w oficjalnym tłumaczeniu 4-stronicowego portugalskiego tekstu siostry Łucji – co jest zadziwiające biorąc pod uwagę ciężar gatunkowy tego watykańskiego dokumentu – ale nie znalazła w tekście żadnych regionalnych czy też „dialektycznych zwrotów”. To wszystko może oznaczać, że tekst ujawaniony przez Watykan, różni się od tekstu czytanego przez papieża Jana XXIII. Ten dokument, bowiem zawierał takowe „dialektyczne zwroty”, dla których zrozumienia należało skorzystać z portugalskiego tłumacza.
Jak mogło się to wydarzyć? Socci buduje następnie hipotetyczną wersję tego, co wydarzyło się w roku 2000. Gdy Jan Paweł II zdecydował się na ujawnienie Trzeciej Tajemnicy, rozpoczęła się w Watykanie walka przeciwdziałająca tej decyzji. Socci zakłada, że Jan Paweł II wraz z kardynałem Ratzingerem chcieli odtajnienia Tajemnicy w całości, ale kardynał Sodano, wówczas Sekretarz Stanu przeciwstawił się zamierzeniu. Zdając sobie sprawę, że siła Sekretariatu Stanu jest ogromna, osiągnięto kompromis, który niestety nie ukazuje żadnego z uczestników tych zdarzeń w najlepszym świetle. Wizja „biskupa ubranego na biało”, będąca 4-stronicową wizją napisaną przez siostrę Łucję, została początkowo ujawniona przez kardynała Sodano, który jednak dokonał absurdalnej interpretacji przepowiedni, jako próby zamachu na papieża Jana Pawła II w 1981 roku. W tym samym czasie, podczas ceremonii beatyfikacyjnej Hiacynty i Franciszka 13 maja 2000 roku, papież Jan Paweł II miał „ujawnić” drugą część Tajemnicy – tę najbardziej przerażającą – w wygłoszonym kazaniu. Miał on uczynić to jednak w sposób niebezpośredni. I właśnie podczas kazania, Jan Paweł II przytoczył słowa z Apokalipsy św. Jana „I inny znak się ukazał na niebie: Oto wielki Smok barwy ognia” (Ap 12:3). Słowa te przytoczone w Pierwszym Czytaniu, mówią o wielkiej walce pomiędzy Dobrem a Złem i pokazują nam, że Człowiek nie może osiągnąć szczęścia, gdy odstawi Boga na bok, że Człowiek skończy niszcząc samego siebie. Przesłanie Fatimskie jest właśnie wezwaniem do nawrócenia się i ostrzega ludzkość, by odcięła się od Smoka, którego „ogon [...] zmiata trzecią część gwiazd nieba: i rzucił je na ziemię.” (Ap 12:4). Ojcowie Kościoła zawsze interpretowali i zestawiali gwiazdy niebieskie z duchowieństwem, a gwiazdy strącone ogonem Smoka, oznaczają wielką liczbę osób konsekrowanych, które dostaną się pod wpływy Szatana. W ten sposób papież Jan Paweł II próbował wyjaśnić Trzecią Tajemnicę, która przepowiada wielką apostazję w Kościele. W wyniku tego zabiegu „ujawnienia” Tajemnicy, Watykan, a nawet sam papież nie mógłby być oskarżony o kłamstwo w bezpośrednim pytaniu: „Czy Trzecia Tajemnica została całkowicie odtajniona?”, gdyż odpowiedź brzmiała: „Tak, była całkowicie odtajniona.” Oczywiście niektórzy postrzegają tę hipotezę wydarzeń, jako zbyt daleko idącą i oponują mówiąc, że przecież ludzie normalnie w ten sposób nie postępują. Ja jednak widzę taką możliwość, jako bardzo przekonywującą.
Po pierwsze, mamy niedawne oświadczenie biskupa Williamsona z Bractwa św. Piusa X, który przekazał nam to, co powiedział mu pewien znajomy ksiądz z Austrii. Otóż podczas spotkania tego znajomego księdza z kardynałem Ratzingerem, kardynał wyznał, że dwie rzeczy stale ciążą mu na sumieniu. Jedna, to niewłaściwe potraktowanie Trzeciej Tajemnicy w dniu 26 czerwca 2000 roku, a druga to niewłaściwe potraktowanie arcybiskupa Lefebvre. Kardynał Ratzinger miał powiedzieć w sprawie arcybiskupa Lefebvre: „Zawiodłem”, a w sprawie Fatimy: „Moje ręce były związane”. Hipoteza wysunięta przez Socciego wspierana jest właśnie przez wypowiedź kardynała Ratzingera o tym, że nie mógł on działać swobodnie, że „miał związane ręce”.
Po drugie, ktokolwiek mający pojęcie o stosunkach panujących w watykańskiej Romanita, nie ma trudności z akceptacją możliwości takiej hipotezy. Watykan jest rzymską biurokracją od czasu Charlemagne. Bywa pełna taktu i roztropną, ale również jest i pełna pokrętnego działania i przebiegłości. Romanita jest władzą szczególnego rodzaju, władzą, która osiągnęła mistrzostwo w niedopowiedzeniach. Jest bardzo biegła w sztuce wycofywania się w sytuacjach kłopotliwych, osiagnęła mistrzostwo w nie potwierdzaniu jak i nie zaprzeczaniu, odpowiada na pytania zadając własne pytania, z rozbrajającą gracją umie uchylać się od odpowiedzi. Jako, że żyjemy w okresie, w którym “poprzez szczeliny, dym Szatana wtargnął do świątyni Boga”, musimy z bólem przyznać, że posoborowy Watykan w wielu przypadkach już dawno zrezygnował z Ewangelicznego przesłania, by „Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie” (Mt 5:37). Właśnie między innymi z tego powodu znane tradycjonalistyczne pismo wydawane we Włoszech, przyjęło tytuł: Si Si No No, czyli Tak Tak – Nie Nie, gdyż uzyskanie prostego Tak lub Nie od dzisiejszych przedstawicieli Watykanu, jest niemal niemożliwe do zrealizowania. Mogą to potwierdzić choćby te dwa poniższe przypadki. W czasie, gdy papież Jan Paweł II dokonywał 12 marca 2000 roku oficjalnych “Papieskich przeprosin”, będących częścią całorocznych uroczystości Milenijnych, zwrócił się on do kardynała Ratzingera o przygotowanie obrony teologicznej programu „Przeprosin”, jako oficjalnego stanowiska Kongregacji Nauki Wiary. Pomimo tego, iż wiadomo, że kardynał Ratzinger jest progresistą, nie zatwierdził on programu apologii papieskich, jakkolwiek dokonał tego w dość interesujący sposób. Jak twierdzi watykański dziennikarz Sandro Magister, który jest przecież jednym z najbardziej „pro-Ratzinger’owskich” dziennikarzy w Rzymie, kardynał Ratzinger opracował solidne i precyzyjne argumenty przeciw programowi apologii, a następnie dobudował on do tych argumentów jałowe odpowiedzi. W taki to sposób kardynał chciał pokazać, aczkolwiek nie bezpośrednio, że papieski program Przeprosin, nie może być teologicznie obroniony. Mimo tego, nie ośmielił się on powiedzieć tego otwarcie. Jakkolwiek nikt tak naprawdę nie wie czy rzeczywiście taka była intencja Kardynała, to jednak to co katolicy otrzymali, czyli dokument „Pamięć i Pojednanie”, był jednym z najbardziej nieprecyzyjnych i najsłabszych doktrynalnie dokumentów jakie kiedykolwiek wydał posoborowy Watykan – miał postać jakby majaków chorego. A przecież dokument ten wyszedł spod ręki hierarchy odpowiedzialnego za integralność doktryny Kościoła.
Przykład ten pokazuje sposób działania aparatu watykańskiego. W imię posłuszeństwa ponad wszystko, a przynajmniej w imię kompromisu z posłuszeństwem, kardynał Ratzinger opublikował dokument zawierający elementy doktrynalne, którym zwiódł miliony katolików na świecie. Mamy również i inny smutny przykład braku integralności dzisiejszego Watykanu, przykład, którego sam doświadczyłem.
Bądź posłuszny ponad wszystko! Wiele lat temu, pod koniec lat osiemdziesiątych udzielałem się w grupie katolików pragnących przywrócenia Mszy Trydenckiej. W styczniu 1994 roku pojechaliśmy do Rzymu na rozmowy do biura Ecclesia Dei i jakkolwiek, jeśli chodzi o „regulację” Mszy Świętej, była to strata czasu, to otrzymaliśmy nie do przecenienia lekcję, co do sposobu działania aparatu watykańskiego. W pewnym momencie naszego spotkania, ksiądz Arthur B. Caulkins z watykańskiego biura Ecclesia Dei powiedział nam, że naszym obowiązkiem jest być posłusznym!, a jeśli wydawane rozkazy są niesłuszne, wina nie spoczywa na nas, lecz spada na wydających rozkazy. Nie mogłem uwierzyć swoim uszom, ale ks. Caulkins nie żartował i mówił to bardzo poważnie. Takie ślepe posłuszeństwo, teraz wspierane przez wysokiego przedstawiciela Watykanu, oznacza, że katoliccy duchowni, zakonnicy, a nawet przedstawiciele Watykanu, gdy będą wydawali rozkazy szkodliwe dla Wiary i szkodliwe dla duszy wiernych, to wierni będą mogli sobie powiedzieć, że nie ponoszą żadnej osobistej odpowiedzialności, ponieważ przecież „Ja tylko wykonywałem rozkazy” i „To jest wina mojego przełożonego, nie moja”. Tak, nowa Msza Novus Ordo, ministrantki, Komunia św. udzielana na rękę, muzyka rockowa na Światowych Dniach Młodzieży, pan-religijna działalność z poganami – te wszystkie okropności były właśnie wdrażane w imię „posłuszeństwa”, które jednak nie było wcale posłuszeństwem, lecz tchórzostwem i służalczością. Jeśli dzisiejszy Watykan działa według tej zasady, która jest perwersyjną odmianą synowskiego oddania katolików wobec swoich duchownych pasterzy, to nie należy się dziwić, że takie anomalie i inne nadużycia są powszechne wśród dzisiejszych katolików. Pomaga również zrozumieć przedstawioną przez Socciego hipotezę, kompromisowego, częściowego ujawnienia Trzeciej Tajemnicy.
Opinie prasy Książka Socciego zawiera tak dużo elementów, że nie sposób zająć się nimi wszystkimi tutaj. Mówi on np. o tym, że papieże Jan XXIII i Paweł VI odnosili się do siostry Łucji z lekką pogardą. Wspomina o fakcie, iż zatajona część Trzeciej Tajemnicy przewiduje głęboki, śmiertelny kryzys wiary i prawdopodobnie zawiera ostrzeżenia dotyczące negatywnych owoców Soboru Watykańskiego II. Pisze też o absurdalnym wywiadzie przeprowadzonym bez świadków przez ówczesnego arcybiskupa Bertone z siostrą Łucją, który miał mieć miejsce 17 listopada 2001 roku, a podczas którego siostra Łucja miała zgodzić się we wszystkim, co watykański dokument z 26 czerwca mówił. Zgodzić się nawet z tym fragmentami dokumentu, które burzą podstawowe wartości Fatimy, co zauważyło nawet laickie pismo The Los Angeles Times w artykule pt „Watykański czołowy teolog delikatnie pomniejsza kult Fatimy”. Socci pisze również, że nieopublikowana treść Trzeciej Tajemnicy najprawdopodobnie zawiera ostrzeżenia mającej nadejść jakiejś katastrofy naturalnej. Jeśli chodzi o konsekrację Rosji, Socci twierdzi, że nie została ona dotychczas przeprowadzona. Można to łatwo sprawdzić patrząc na dekadencki stan dzisiejszej Rosji i oczywiście nie można nie zgodzić się ze zdroworozsądkowym podejściem Socciego. Tylko najbardziej umysłowo ociężali publicyści mogą dalej twierdzić, że dzisiejsza Rosja z plagą aborcji, rozwodów, szerzących się kultów, homoseksualizmu, jest wynikiem Zawierzenia i zbiera owoce Triumfu Niepokalanego Serca. Oczywiście w tej 255-stronicowej książce znajdziemy dużo więcej materiałów. Jako że została ona wydana przez wielki dom wydawniczy we Włoszech, możliwe, że doczeka się przez to szerszego odbioru i wywoła szersze komentarze. Do tej pory książkę recenzowały główne pisma włoskie (il Corriere della Sera, La Stampa, Libero i Il Giornale) i wywołała ona zamieszanie w kręgach watykańskich. Chcielibyśmy, by jak najszybciej doczekała się ona tłumaczenia na język angielski i inne główne języki.
Tłumaczenie: Lech Maziakowski
PRZYPISY Tłumacza:
Father Paul Kramer, B.Ph., S.T.B., M.Div., S.T.L. The Devil’s Final Battle
http://www.devilsfinalbattle.com/preface.htm
Zwracam uwagę na budzące wielkie zastrzeżenia tłumaczenie wypowiedzi kardynała Sodano na język polski. Proszę porównać zaznaczone tłustym drukiem części tekstu w różnych językach, z tłumaczeniem na język polski. Użyta w innych językach liczba mnoga (zob. poniżej tłumaczenia w języku angielskim, hiszpańskim, włoskim i francuskim), została zastąpiona w języku polskim liczbą pojedynczą („kule karabinów” vs „kula karabinu”). Czy to tylko niezręczność w tłumaczeniu czy też nierzetelność tłumacza, celowo wprowadzająca Czytelnika w błąd? “Zgodnie z interpretacją pastuszków, interpretacją potwierdzoną niedawno przez siostrę Łucję, „Biskup ubrany na biało”, który się modli za wszystkich wierzących to Papież. On również, krocząc z trudnością ku Krzyżowi, pośród zwłok umęczonych ludzi (biskupów, kapłanów, zakonników, zakonnic i licznych ludzi świeckich) upada na ziemię jak martwy pod kulą karabinu.”
Dokładne brzmienie w opublikowanej przez Watykan wersji: “ugodzili go pociskami z broni palnej i strzałami z łuku”.
Polski przekład pochodzi ze strony internetowej: http://www.voxdomini.com.pl/inne/sekret.htm
Taken from the January, 2007 Edition of:
Catholic Family News
MPO Box 743 Niagara Falls, NY 14302
905-871-6292 cfnjv@localnet.com
Original Title :“The Fourth Secret of Fatima”. Mainstream Italian Author Argues
Third Secret of Fatima Not Entirely Revealed. Secretary of Pope John XXIII Admits There Are Two Texts.
Source: http://www.cfnews.org/Socci-FourthSecret.htm
Wybrane aspekty obronności III RP Największe znaczenie dla zdolności obronnych państwa ma stan sił zbrojnych. W okresie od 1989 do 2010r. Siły Zbrojne RP przeszły duże zmiany, z wojska przygotowanego do marszu wraz z sojuszniczymi armiami Układu Warszawskiego na zachód przeistoczyła się w silę nastawioną na obronę terytorium i współdziałanie w ramach Paktu Północnoatlantyckiego. Polska angażuje się też militarnie poza granicami kraju, korzyści z tego wynikające są dyskusyjne. W okresie PRL wojsko polskie (LWP) miało charakter ofensywny, jego głównym zadaniem była inwazja na Zachód razem z innymi armiami Układu Warszawskiego. W tamtym okresie Polska nie miała własnej polityki obronnej, za to najwyżej postanowienia wykonawcze do decyzji przyjętych przez Układ Warszawski. Okazja na uwzględnienie interesów narodowych w polityce obronnej PRL pojawiła się wraz z przemianami w ZSRR i przyjęciem nowej doktryny obronnej Układu Warszawskiego, z 1987, która miała już charakter defensywny.[1] Następne zmiany przyszły po 1989 roku w wyniku przemian politycznych. Utworzenie w wyniku wyborów czerwcowych częściowo niekomunistycznego rządu Tadeusza Mazowieckiego oznaczało pewną zmianę w polityce zagranicznej i obronnej. Jednak otwarciu na zachód towarzyszyło jeszcze uwzględnianie zobowiązań wynikających z przynależności RP do Układu Warszawskiego, w tym sojuszu z ZSRR. Wynikało to m.in. z obaw związanych z procesem zjednoczenia Niemiec oraz obecności przedstawicieli PZPR na ważnych stanowiskach w państwie. Przyjęta w lutym 1990 przez Komitet Obrony Kraju Doktryna Obronna RP nie uwzględniała realnych procesów zachodzących w europie. Jej podstawowym założeniem była przynależność Polski do Układu Warszawskiego, za główne zagrożenie postrzegano nadal konflikt między NATO a UW, który toczyć się miał m.in. na terytorium Polski. Można to tłumaczyć potencjalnym zagrożeniem ze strony Niemiec, ale w doktrynie widoczny był brak alternatywnych rozwiązań istniejących dla dwu i wielostronnych sojuszy, czy w razie rozpadu Układu Warszawskiego, co wynikało z braku odwagi politycznej ówczesnej elity rządzącej.[2] Już wiosną 1990 roku w wystąpieniu ministra Skubiszewskiego znaczenie UW zostało zredukowane, zanegowano jego wpływ na sprawy wewnętrzne kraju. Wkrótce Pakt Warszawski przestał istnieć. 1 lipca 1991 roku w Pradze odbyło się ostatnie posiedzenie Doradczego Komitetu Politycznego Układu Warszawskiego, na którym podjęto decyzję o całkowitej likwidacji sojuszu.[3] Mimo rozwiązania Układu do 1994 roku w Polsce stacjonowały jeszcze wojska rosyjskie. Było to ponad 40 tysięcy żołnierzy, te siły nie mogły Stanowić dużego zagrożenia dla Polski (ich zadaniem była głównie ochrona linii komunikacyjnych między ZSRR a NRD) jednak fakt ich pobytu w Polsce stanowił symbol dominacji Rosji. W 1992 Komitet Obrony Kraju przyjął nowe dokumenty dotyczące strategii obrony Polski. Powstały one w nowych warunkach, po rozpadzie Związku radzieckiego i rozwiązaniu Układu Warszawskiego. Nie akcentowano już zagrożenia wojną globalną, dwublokowego podziału świata, za to pojawiły się zagrożenia związane z konfliktami lokalnymi. Polska była wtedy w szczególnym położeniu, między jednocząca się Europą Zachodnią a krajami byłego ZSRR. Ważnym punktem strategii obronności z 1992 był zapis o chęci wstąpienia Polski do NATO. Wraz z upadkiem Układu Warszawskiego w polityce obronnej Polski zaczęto uwzględniać nowe koncepcje nastawione na samodzielną obronę. Uważano, że potencjał obronny Polski był niewystarczający do odparcia ewentualnej agresji, dlatego w razie konfliktu dążono by do zadania przeciwnikowi maksymalnych strat, które powodowałyby, że agresja przestała być opłacalna dla strony silniejszej.[4] W tamtym okresie armie zjednoczonych Niemiec oraz ZSRR/Rosji posiadały zdecydowaną przewagę techniczną i liczebną nad Wojskiem Polskim. Wynikało to m.in. z niekorzystnego dla polski traktatu o redukcji zbrojeń konwencjonalnych w Europie (CFE I), w wyniku, którego np. nasza armia mogła posiadać najwyżej 1730 czołgów i 460 samolotów, za to Bundeswehra mogła mieć ponad 4 tysiące czołgów i 900 samolotów.[5] Jednak Polski i tak nie byłoby stać na utrzymanie armii dorównującej siłom zbrojnym Niemiec. Na początku lat 90-tych zakładano obronę terytorium RP na wszystkich kierunkach, oraz oparcie się na własnych możliwościach obronnych i sojuszach dwustronnych. Postawiono sobie za cel pozostawienie 200-tysięcznej armii w czasie pokoju, zdolnej do działania w ograniczonych konfliktach, w wyniku mobilizacji miała być rozwinięta do 500-600 tysięcy żołnierzy. W 1992 pojawił się plan pozyskania niewielkiej liczby głowic jądrowych z byłego ZSRR. Miano w nie uzbroić posiadane przez naszą armię rakiety taktyczne. Ostatecznie popierana przez prezydenta Lecha Wałęsę akcja pozyskania głowic nie doszła do skutku, do czego przyczynił się brak zgody MON i… naciski ze strony Watykanu.[6] Pozyskanie nawet kilku głowic jądrowych wzmocniłoby niewątpliwie potencjał obronny Polski. Z drugiej jednak strony Rzeczpospolita była sygnatariuszem traktatu o nierozprzestrzenianiu broni atomowej, jego złamanie mogłoby spowodować izolację Polski na arenie międzynarodowej i zamknięcie drogi do NATO. Prace nad strategią bezpieczeństwa z 2000 uwidoczniły że polskie elity polityczne w kwestii bezpieczeństwa nie pozbawiły się myślenia charakterystycznego dla czasów Układu Warszawskiego. Zamiast odpowiednio wcześnie sprecyzować cele i interesy narodowe Polski tak, aby zostały uwzględnione przez NATO, postanowiono poczekać na przyjęcie strategii Sojuszu i dopiero na jej podstawie opracować swoją.[7]
W latach 90-tych rozpoczęto prace nad stworzeniem Obrony Terytorialnej, powstały pierwsze jednostki tego typu. Znaczenie Obrony Terytorialnej zostało zmarginalizowane w założeniach planu „Wojsko Polskie 2012”z 1996, potem jednak rozwój tego rodzaju wojsk był popierany przez wiceministra Obrony Narodowej Romualda Szeremietiewa.[8] Po przyjściu ekipy Leszka Millera znaczenie OT znowu zostało zmniejszone. W 2008 roku na fali wywołanej wojną w Gruzji polski rząd podpisał umowę o stacjonowaniu elementów tarczy antyrakietowej (wyrzutnie rakiet antybalistycznych). Jednak niespełna rok po odejściu administracji Georga W. Busha USA zrezygnowały z tego pomysłu. Z drugiej strony w Polsce maja stacjonować amerykańskie rakiety Patriot, co może wzmocnić naszą obronę przeciwlotniczą -jeśli zostanie ona podporządkowana polskiemu dowództwu. Duże znaczenie polityczne ma sam fakt stacjonowania na polskim terytorium amerykańskiego wojska. W wyniku przeprowadzanej nadzwyczaj pośpiesznie profesjonalizacji nasze Siły Zbrojne mają liczyć 120 tysięcy żołnierzy, wspieranych przez 30-to tysięczne Narodowe Siły rezerwy.
Polska w NATO Chęć współpracy z NATO była zapowiedziana już przez premiera Tadeusza Mazowieckiego, ale był to tylko jeden ze sposobów na zapewnienie Polsce zewnętrznego bezpieczeństwa, obok współdziałania w ramach KBWE i utrzymania pewnych form współpracy z ZSRR. Chęć członkostwa Polski w Sojuszu została wyrażona dopiero w 1992 przez premier Hannę Suchocką.[9] W okresie rządu Mazowieckiego natychmiastowego wejścia do NATO domagało się m.in. Porozumienie Centrum, partie chadeckie popierały koncepcję bezpieczeństwa europejskiego, PSL i PSL Odrodzenie popierały aktywną neutralność, ZChN i KPN były za koncepcją suwerenności narodowej a SdRP chciała utrzymania dobrych stosunków z ZSRR i pozostania w strukturach Układu Warszawskiego. [10] Z czasem stanowisko partii ewoluowało w kierunku popierania wstąpienia Polski do NATO. Podobnie do wczesnego stanowiska SdRP wyglądała koncepcja głównego ugrupowania neoendeckiego w latach 90-tych, czyli Stronnictwoa Narodowego (tzw. „Senioralnego”). Jego przedstawiciele odkreślali głównie zagrożenie ze strony Niemiec. Maciej Giertych uważał, że sojusznikiem Polski w obronie granicy na Odrze i Nysie może być Rosja, według niego w interesie ZSRR miałaby leżeć obrona tej linii.[11] Z drugiej strony narodowcy zwracali uwagę, że zagrożenie militarne jest jednak mało prawdopodobne. Negatywnie odnosili się do wejścia do NATO, ze względu na podporządkowanie polskiego wojska niemieckiemu dowództwu.[12] Pojawiła się też koncepcja rozszerzenia CEFT-y i pogłębienie jej o kwestie m.in. polityki obronnej, skutkiem tego byłby spadek znaczenia Rosji do roli „potencjalnego” sojusznika militarnego i politycznego.[13] Integracja z NATO spotkała się z niemal całkowitą aprobatą Sejmu III kadencji. Ratyfikację Traktatu Północnoatlantyckiego w 1999 roku w całości poparły kluby AWS, Unii Wolności oraz koła poselskie KPN-Ojczyzna i Ruchu Odbudowy Polski, przeciw głosowali tylko posłowie „Naszego Koła” –łącznie 7głosów.[14] Kluby SLD i PSL w prawie w całości poparły wejście do NATO, wstrzymało się łącznie tylko czterech posłów tych dwóch ugrupowań.[15] Jan Łopuszański w imieniu przeciwników ratyfikacji twierdził, że NATO nie będzie zainteresowane obroną granicy na Bugu, zwracał uwagę na fakt iż Niemcy w ramach NATO posiadają duże wpływy, a Polska w ich planach zajmuje miejsce przedpola strategicznego.[16] Wskazywał też na niekorzystną dla Polski ewolucję Paktu od sojuszu obronnego w kierunku organizacji mającej brać udział w misjach ekspedycyjnych.[17] Zdaniem Łopuszańskiego Sojusz nie miał dla Rzeczypospolitej specjalnie dużego znaczenia, gdyż: Dla gwarancji niepodległości Polski większe znaczenie od przynależności czy nieprzynależności do NATO będzie może miał przebieg ropociągów i gazociągów.[18] Przystąpienie do paktu w 1999r. oprócz wzmocnienia pozycji Polski na arenie międzynarodowej miało bardzo duży wpływ na unowocześnienie wojska. Przynależność do ekskluzywnego klubu państw NATO wiązała się ze spełnieniem określonych wymagań dotyczących głównie Sił Zbrojnych. To wymusiło na naszych decydentach przeznaczenie znacznych środków na dostosowania armii do wysokich standardów. Oprócz reform strukturalnych konieczne była wymiana części przestarzałego i niekompatybilnego sprzętu. Nie ulega wątpliwości, że gdyby nie potrzeba osiągnięcia tych standardów nasze elity polityczne nie byłyby skłonne przeznaczyć dużych środków na modernizację armii. Jednak samo uczestnictwo w sojuszu nie gwarantuje w stu procentach bezpieczeństwa Polski. Istotną kwestią jest zmiana charakteru NATO, jaka zaszła od wejścia do niego naszego kraju w 1999r. Od tamtego NATO przeistoczyło się z sojuszu typowo obronnego w organizację biorącą udział w misjach daleko poza jego granicami (np. Afganistan). To osłabia funkcję defensywną Paktu. Obawy powinno budzić również praktyczne zastosowanie w momencie kryzysu Traktatu Waszyngtońskiego, czyli NATOwskiej „konstytucji”. Najważniejszy w traktacie jest artykuł 5, który mówi o konieczności pomocy dla państwa-sygnatariusza w razie jego zagrożenia. Pierwszy i jedyny raz jak dotąd ów artykuł został zastosowany po atakach terrorystycznych na USA z 11 września 2001r. Jednak jego zastosowanie nie pociągnęło za sobą żadnych praktycznych działań.[19] Drugi przypadek dotyczy artykułu 4 Traktatu Waszyngtońskiego, który dotyczy wyprzedzającego reagowania na zagrożenia kryzysowe. W 2003 roku, w obliczu zbliżającej się inwazji na Irak Turcja poprosiła Sojusz o wzmocnienie jej obrony w obawie przed możliwymi działaniami Saddama Husajna skierowanymi w jej bezpieczeństwo. Jednak rozbieżności polityczne wewnątrz Paktu na tle interwencji uniemożliwiły podjęcie szybkiej decyzji politycznej.[20]
Zaangażowanie militarne Polski poza granicami kraju Jednym z celów polityki zagranicznej RP na początku lat 90-tych było zbliżenie z zachodnimi strukturami obronnymi. Minister Spraw Zagranicznych Krzysztof Skubiszewski uznał, że ten cel można przybliżyć przez aktywne uczestnictwo polskiego wojska w misjach zagranicznych. W latach 90-tych Polska brała udział łącznie w 31 misjach i operacjach pokojowych. W celu zbliżenia z NATO i pokazania państwom zachodnim, że Polska przeorientowała swoja politykę zagraniczną zdecydowano się zaangażować w operację „Pustynna Burza”. Polski kontyngent o składający się z jednostek i okrętów pomocniczych został włączony w skład Sił Operacyjnych Królestwa Arabii Saudyjskiej.[21] Od 1992 roku w misji jugosłowiańskiej brał udział Polski Kontyngent Wojskowy w liczbie około 1000 żołnierzy, było to pierwsze tak poważne wyzwanie dla naszej armii. Zaangażowanie Rzeczypospolitej w b. Jugosławii miało na celu zacieśnienie współpracy z NATO. Z czasem udział Polski został powiększony o misję IFOR (potem SFOR), to zaangażowanie było odpowiedzią na zaproszenie Sekretarza Generalnego NATO. Polska przygotowała do misji początkowo 660-cio osobowy kontyngent, później zredukowano go do 420 osób. Uczestnictwo w tych misjach przybliżyło naszą armie do standardów panujących w Pakcie Północnoatlantyckim. Jednak nie obeszło się bez problemów i kompromitacji wynikających z małej mobilności i ogólnego nieprzystosowania naszej armii do uczestnictwa w misjach zagranicznych. Dowództwo Sił Zbrojnych NATO w Europie było zszokowane decyzją o wysłaniu polskich wojsk transportem kolejowym, kolejne kontyngenty były wysyłane z opóźnieniem.[22] Ponadto kontyngent mocno odczuł brak kołowych transporterów opancerzonych.Od 1999 roku Polska bierze też udział w misji KFOR w Kosowie. W marcu 2003 roku Polska wzięła udział w inwazji na Irak wystawiając jednak tylko symboliczne siły, złożone z 56 komandosów GROMu, plutonu wojsk chemicznych oraz okrętu wsparcia logistycznego ORP „Kontradmirał Xawery Czernicki” z grupą specjalną „Formoza” na pokładzie. Najgłośniejszym zadaniem wykonanym przez polskie wojsko było zakończone sukcesem zajęcie terminalu naftowego w porcie Um Kasr. Polska nie miała wcześniej żadnych interesów związanych z obaleniem Saddama Husajna, a nasz udział miał charakter działań „ad hoc”. Głównym celem zaangażowania Polski w ten konflikt miało być przede wszystkim udowodnienie Ameryce lojalności, co miało umożliwić nam wejście do wąskiego kręgu państw mających uprzywilejowane stosunki z Waszyngtonem. Po zakończonej sukcesem inwazji Polska otrzymała propozycję objęcia kierownictwa nad jednym z czterech sektorów w Iraku. Rzeczpospolita zdecydowała się wysłać dwu i pół tysięczny kontyngent obejmując zarazem kierownictwo Wielonarodowej Dywizji Północ-Wschód. PKW był niewątpliwie najbardziej niezawodną częścią Dywizji, ale i tak Polacy musieli być wyręczani przez Amerykanów np. przy okazji powstań sadrystów. Jesienią 2008 roku do Polski wróciła ostatnia zmiana PKW, od tamtego czasu w Iraku polskie wojsko uczestniczy tylko w misji szkoleniowej NATO. Praktycznie przez cały okres misji Irackiej polskie oddziały nie miały na wyposażeniu sprzętu adekwatnego do wykonywanych zadań. Planowano, że ta misja będzie misja stabilizacyjną, ale na miejscu okazało się, że w Iraku trwa wojna partyzancka. Dlatego żołnierze byli zmuszeni np. do osłonienia samochodów Honker blachami pancernymi z wraków irackich pojazdów wojskowych znalezionych na pustyni. Zaangażowanie w Iraku nie przyniosło spodziewanych korzyści politycznych, czy ekonomicznych. Pomoc w realizacji interesów amerykańskich w Iraku nie spotkała się z proporcjonalną do naszego wysiłku wdzięcznością ze strony Waszyngtonu. Nie otrzymaliśmy od USA specjalnych przywilejów politycznych i ekonomicznych, w tym znacznego zwiększenia bezzwrotnej pomocy finansowej na rzecz obronności.[23] Korzyści z zaangażowania w Iraku odniosło przede wszystkim wojsko, które miało okazje sprawdzić się w warunkach zbliżonych do wojennych. Duże znaczenie dla prestiżu naszej armii ma zdobycie doświadczenia w dowodzeniu wielonarodowymi zgrupowaniami. Doświadczenia wyniesione z operacji Irackiej pomogły podjąć odpowiednie decyzje w kwestii profesjonalizacji armii.Pewnym plusem jest fakt, że Polska pokazała iż w trudnych sytuacjach potrafi podjąć kontrowersyjną decyzję (abstrahując od słuszności tego posunięcia), i nie „siedzi cicho” mimo sprzeciwu ważnych państw europejskich. Generał Stanisław Koziej twierdzi, że decyzją o wsparciu USA w 2003 Polska wykazała samodzielność strategiczną, ponieważ:
Podjęła ryzyko chwilowego pogorszenia relacji z ważnymi partnerami europejskimi, uzyskała jednak większa podmiotowość polityczną w Europie.[24] Niekorzystnie wygląda kwestia współpracy gospodarczej z odbudowującym się państwem Irackim. Główna wina leży po stronie Polski, m.in. dlatego że nasze państwo nie zapewniło ochrony polskim firmom które przez to nie mogły konkurować z przedsiębiorstwami amerykańskimi. Zawarto pewne kontrakty, na czym skorzystał głównie przemysł zbrojeniowy, ale bardziej lukratywne kontrakty zawarły państwa, które nie brały udziału w operacji, lub szybko się wycofały jak np. Ukraina.[25] Polska dodatkowo pozbawiła się możliwości na wykorzystanie szans współpracy w odbudowie Iraku wycofując się z Iraku w chwili, kiedy sytuacja zaczęła się stabilizować. Wycofanie z Iraku było związane ze zwiększeniem zaangażowania w Afganistanie. Według generała Stanisława Kozieja priorytety należało postawić odwrotnie, lepszym rozwiązaniem byłoby: Kontynuowanie stosownie korygowanej obecności w Iraku i minimalizowanie zaangażowania w Afganistanie. Jak twierdzi generał Koziej, takie działanie było by bardziej korzystne, gdyż: W Iraku mielibyśmy jakieś szanse na robienie interesów pozamilitarnych, w Afganistanie, będącym „czarną dziurą bezpieczeństwa światowego” nie mamy i nigdy nie będziemy mieli żadnych możliwości tego typu.[26] Kwestia wycofania wojsk z Iraku była eksponowana w kampanii wyborczej Platformy Obywatelskiej w wyborach 2007 roku, chęć spełnienie obietnicy mogła wpłynąć na decyzję o szybkim wycofaniu z Iraku w 2008. Po atakach z 11 września 2001 Rzeczpospolita zdecydowała się na wzięcie udziału w operacji „Trwała Wolność” w Afganistanie. Polska wysłała jednak tylko symboliczny, ponad stuosobowy kontyngent, złożony głównie z saperów i logistyków a początkowo także okrętu pomocniczego. Udział Polski w tej operacji trwał od 2002 do 2007. W 2006 pod naciskiem Paktu Północnoatlantyckiego i USA nasze władze zdecydowały się do Afganistanu zdecydowanie większy, bo 1200-osobowy kontyngent do udziału w NATOwskiej misji ISAF. Celem zaangażowanie Polski w tą misje miało być wsparcie Sojuszu, aby był zdolny do sprawnego funkcjonowania i ewentualnej pomocy w chwili zagrożenia dla naszego kraju. Polacy zostali rozmieszczeni we wschodniej części Afganistanu, głównie w prowincjach Paktika i Ghazni, a później niemal cały kontyngent został skupiony w drugiej nich. Z punktu widzenia polskich interesów narodowych bardziej korzystne mogłoby być rozmieszczenie kontyngentu czy choćby zespołu odbudowy w północnej części kraju, która posiada związki z Turkmenistanem, Kirgistanem i Uzbekistanem. Państwa te mają duże znaczenie w polskiej polityce zagranicznej w związku z kwestią bezpieczeństwa energetycznego.[27] Jednak północ kraju została zagospodarowana przez inne kontyngenty, głównie Niemiecki. W misji ISAF, w przeciwieństwie do poprzedniej „Enduring Freedom” polscy żołnierze wykonywali poważniejsze zadania, które narażały ich na działania zbrojne ze strony talibów. Początek misji obnażył braki w wyposażeniu polskiego wojska. MON nauczony doświadczeniem z Iraku wzmocnił afgański kontyngent nowo zakupionymi transporterami opancerzonymi Rosomak, ale głównym pojazdem polskich żołnierzy miały być Humvee, które mieli otrzymać na miejscu od amerykanów. Jednak Polski MON kierowany przez Aleksandra Szczygłę nie był w stanie wynegocjować pozyskania samochodów o wystarczająco silnym opancerzeniu, co spowodowało prośby kilkunastu żołnierzy o wcześniejszy powrót do kraju. Polska przejmując odpowiedzialność za prowincję Ghazni w 2008 była zdana tylko na siebie, dlatego musiała stale zwiększać kontyngent, aby utrzymać bezpieczeństwo w swojej strefie. W końcu i tak wyręczą nas amerykanie, niedługo do naszych 2600 żołnierzy ma dołączyć około 1000 żołnierzy z USA. W dalszej perspektywie polski rząd planuje zmniejszać obecność elementów bojowych na rzecz m.in. Zespołu Odbudowy Prowincji. Jednak inwestycje w afgańską infrastrukturę w rejonie Ghazni nie przyniosą żadnych korzyści dla naszego kraju. Jaskrawym przykładem zaangażowania w misję, która nie przynosi bezpośrednich korzyści, nawet w ramach struktury międzynarodowej czy stosunków bilateralnych jest decyzja o udziale polskiego wojska w operacji Unii Europejskiej (później ONZ) w Czadzie. W tym afrykańskim państwie przebywał od 2008 do 2009 roku kilkuset osobowy Polski Kontyngent Wojskowy. Czad to była francuska kolonia, pozostająca nadal w strefie wpływów Paryża. W tym państwie, niezależnie od misji UE stacjonują wojska francuskie, które są elementem wsparcia dla armii i prezydenta Idrysa Debyego, który zmaga się z rebeliantami. Operacja EUFOR (potem MINURCAT) w Czadzie miała na celu zapewnienie bezpieczeństwa działaniom humanitarnym Organizacji Narodów Zjednoczonych.[28] Polska wystawiła w 2008 drugi, co do wielkości kontyngent po Francji, która wysłała na misję 2100 żołnierzy. Początkowo Rzeczpospolita miała wysłać symboliczne siły, ale na prośbę Francji zwiększono wielkość PKW do ponad 400 żołnierzy. Kontyngent podobny wielkością do polskiego wystawiła Irlandia. Z ważniejszych państw UE do Afryki swoich wojsk nie wysłały np. Niemcy oraz Wielka Brytania. Polska planowała początkowo udział w operacji UE przez rok, od marca 2008 do marca 2009, jednak zmieniono te plany i Polski Kontyngent Wojskowy, pomniejszony do 330 ludzi pozostał w czadzie do listopada 2009 podporządkowany tym razem ONZtowskiej misji MINUCART, dowodzonej przez Senegalczyka. Polska nie ma żadnych interesów w Czadzie, misja służy głównie interesom Francji. Niech świadczy o tym choćby oficjalna wypowiedź wiceministra Obrony Narodowej Stanisława Komorowskiego, który stwierdził, że zaangażowanie Polski ma być: Dowodem solidarności z innymi państwami członkowskimi, które mają poważne interesy w Afryce.[29] Według ministra daje nam to „moralne prawo” do domagania się od Unii jej zaangażowania za naszą wschodnią granicą.[30] Za przykład zgodnego z polskim interesem narodowym zaangażowania militarnego poza granicami należy uznać udział NATOwskiej misji Air Policing w państwach bałtyckich. Państwa te nie posiadają lotnictwa myśliwskiego i dlatego zwróciły się do Sojuszu o pomoc w zapewnieniu integralności ich przestrzeni powietrznej. Do tej pory Polska wystawiła dwie półroczne zmiany, podczas których nasze MiGi-29 startujące z terytorium Litwy wykonywały zadania w ramach tej misji.
Modernizacja techniczna Wojsko Polskie na początku lat 90 było mało mobilne, nieprzystosowane do działań w nowych warunkach, jakie nastąpiły po upadku Układu Warszawskiego. Siły Zbrojne RP musiały się przystosować do działania w ramach operacji połączonych, polegających już nie tylko na zdecydowanym uderzeniu, ale na połączeniu oddziaływania różnych rodzajów sił zbrojnych i wojsk pod jednym dowództwem.[31] Trzon naszych Sił Zbrojnych, czyli Wojska Lądowe musiał się stać bardziej mobilne, aby sprostać zmieniającym się wymaganiom pola walki. Dostosowania do nowych realiów wymagały też wojska lotnicze i marynarka wojenna. Na początku lat 90-tych poszczególne rodzaje Sił Zbrojnych były wyposażone duże ilości sprzętu standardowego dla Paktu Warszawskiego, jednak z reguły był mniej nowoczesny niż uzbrojenie Armii Radzieckiej. Wojska Lądowe były wyposażone w przestarzałe czołgi I powojennej generacji typu T-55, stare transportery SKOT i względnie nowe, ale nieprzystające do ówczesnego pola walki bojowe wozy piechoty BWP-1. W jednostkach pancernych służyło ponad 600 czołgów T-72, które wówczas były najnowocześniejszym czołgiem w wojsku polskim, ale i tak odstawały znacznie od niemieckich i radzieckich konstrukcji trzeciej generacji.[32] Głównym typem samolotu bojowego Wojsk Lotniczych i Obrony Powietrznej Kraju[33], były już wtedy przestarzałe samoloty myśliwskie typu MiG-21 różnych wersji. Polska posiadała w 1990 tylko 12 nowoczesnych jak na tamten okres myśliwców MiG-29, oraz 37 starszych MiGów-23. Nienajgorzej było z lotnictwem uderzeniowym, na początku lat 90-tych nasze lotnictwo dysponowało ponad setką nowych samolotów myśliwsko-bombowych Su-22. Marynarka Wojenna przez całe lata 90-te była niedoinwestowanym rodzajem Sił Zbrojnych, co nie zmieniło się zresztą do tej pory. Używanych było wiele już wtedy przestarzałych okrętów, jak kutry rakietowe projektu 205, czy okręty podwodne proj. 641. Jedyną nowoczesną jednostka naszej floty był wtedy okręt podwodny proj. 877 EKM ORP „Orzeł”. Lotnictwo morskie zostało wyposażone w samoloty MiG-21, co jednak znacząco nie wzmocniło potencjału uderzeniowego MW RP, bo samoloty te nie mogły np. przenosić kierowanych rakiet przeciw okrętowych. Błędem była likwidacja jednostek piechoty morskiej, ich odtworzenie jest bardzo kosztowne. W 1996 roku przygotowano program modernizacji armii Pt. „Wojsko Polskie2012”, jednak już od początku był on nierealny i wkrótce został zarzucony. Najważniejsze znaczenie dla modernizacji technicznej wojska w ostatnich latach miała ustawa z 25 maja 2001 roku „O przebudowie i modernizacji technicznej oraz finansowaniu Sił Zbrojnych RP”, w której zapisano, że na finansowanie potrzeb obronnych przeznacza się, co najmniej 1,95% PKB z roku poprzedniego. Tym samym wojsko uzyskało podstawy stabilnego finansowania, umożliwiające przeprowadzenie modernizacji technicznej. Największy skok technologiczny w Wojsku Polskim dotyczył Sił Powietrznych, które otrzymały 48 samolotów wielozadaniowych F-16.[34] Polska nie poszła drogą Czech i Węgier, które przyjęły do uzbrojenia szwedzkie Gripeny, łatwiejsze w eksploatacji, ale znacznie ustępujące „szesnastkom” w zakresie zwalczania celów naziemnych. Ponadto Siły Powietrzne wzbogaciły się o 12 nowych samolotów transportowych Casa C-295[35], co pozwoliło na wycofanie przestarzałych An-26. Ale mimo to nasze lotnictwo wymaga dalszych inwestycji, Polska potrzebuje minimum 120 samolotów bojowych. Tymczasem działania naszych władz powodują, że po 2015 r. będziemy dysponowali jedynie około 80 samolotami. Su-22 mogłyby być zastąpione kolejnymi F-16, natomiast MiGi-29 powinny być zastąpione samolotami V generacji, np. F-35 lub Dassault Rafale. Polska, mimo aktywnego zaangażowania za granicą nie posiada wystarczająco silnego lotnictwa transportowego, od USA mamy dostać łącznie 5 starych Herculesów, ale to jest zbyt mało na nasze potrzeby. Obecnie Polska ma dostęp transportu strategicznego na mocy odpowiedniej umowy. Ale mimo to konieczny jest zakup średnich samolotów transportowych klasy Airbus A-400 lub C-130J Super Hercules. Poważnym wzmocnieniem systemu obrony przeciwlotniczej byłby zakup samolotów wczesnego ostrzegania. Całkowita modernizacja czeka Wojska Obrony Przeciwlotniczej, oraz obrona przeciwlotnicza Wojsk Lądowych. W tym kontekście dziwi decyzja ministra Bogdana Klicha o anulowaniu programu budowy samobieżnego zestawu przeciwlotniczego Loara, podczas gdy równocześnie kupowane są niespełniające współczesnych wymagań pola walki armaty przeciwlotnicze kal.23 mm. Używane przez nasze wojsko rakietowe zestawy przeciwlotnicze w większości przeszły modernizacje, ale i tak musza być niedługo wycofane. Konieczny jest zakup zestawów przeciwlotniczych zdolnych również do zwalczania rakiet balistycznych. W latach 90-tych inwestowano w pewnym stopniu w Wojska Lądowe, wprowadzono m.in. czołgi PT-91 Twardy [36], śmigłowce Sokół dla kawalerii powietrznej, nowoczesne środki łączności, zestawy rakiet przeciwlotniczych bliskiego zasięgu Grom. Jednak była ty tylko kropla w morzu potrzeb. Broń przeciwpancerna odziedziczona po Ludowym Wojsku Polskim była przestarzała, w większości niezdolna do zwalczania czołgów III generacji. Dlatego pozytywnie należy ocenić zakup zestawów przeciwpancernych pocisków kierowanych Spike. W wojskach lądowych nadal wykorzystywane są przestarzałe granatniki przeciwpancerne RPG-7, konieczna jest ich wymiana lub zakup nowoczesnej amunicji. Konieczna jest wymiana przestarzałych bojowych wozów piechoty BWP-1, problemu nie rozwiązuje zakup transporterów Rosomak, potrzebne są dobrze opancerzone, gąsienicowe BWP. Rozwiązaniem problemu może być uniwersalny gąsienicowy wóz bojowy, nad którym trwają prace w OBRUM Gliwice, ale potrzebne jest wsparcie finansowe państwa dla tego projektu. Nasza armia nie jest wystarczająco mobilna, śmigłowce używane obecnie przez Lotnictwo Wojsk Lądowych są już wysłużone, ponadto LWL nie posiada w ogóle ciężkich śmigłowców klasy Chinook[37]. Konieczne są zakupy nowoczesnych średnich śmigłowców transportowych, modernizacja obecnie używanych Sokołów i zakup nowych śmigłowców szturmowych. Używane przez naszą armię uderzeniowe Mi-24 nie spełniają wymagań współczesnego pola walki, co prawda sprawdziły się w Iraku i Afganistanie, ale tam miały do czynienia jedynie z lekko uzbrojonymi rebeliantami. Jednak modernizacja techniczna w latach ’90 i tak była zaniedbana. Spowodowało konieczność pozyskania używanego sprzętu, co oddaliło w czasie konieczność zakupów kosztownego, ale nowoczesnego uzbrojenia. Sprowadzono 2 fregaty rakietowe z USA, 5 okrętów podwodnych z Norwegii[38], Leopardy-2 i MiGi-29 z Niemiec. Ale utrzymanie starego zachodniego sprzętu, niekompatybilnego z dotychczas używanym w Polsce spowodowała dodatkowe koszty. Te decyzje miały jednak swoje zalety, np. fregaty nie są szczytem techniki, obecnie nie są w pełni sprawne, ale i tak górują nad swoim poprzednikiem, niszczycielem rakietowym ORP „Warszawa”, podobnie jest z okrętami podwodnymi, które zastąpiły kompletnie przestarzałe okręty podwodne proj. 641. Alternatywą dla po-niemieckich MiGów-29 były wcale nie lepsze, używane F-16 starszej wersji.[39] Często krytykowana była decyzja o zakupie za symboliczną kwotę czołgów od Niemiec. Leopardy-2 są lepsze od polskich czołgów, ale alternatywą mogła być modernizacja Twardych i T-72, na czym skorzystałby polski przemysł. Obecna sytuacja w marynarce wojennej jest opłakana. Rząd w 2008 odrzucił dezyderat Komisji Obrony Narodowej apelujący o utworzenie Narodowego Programu Okrętowego. Niedawno została przerwana budowa korwety wielozadaniowej typu „Gawron”, nie wiadomo obecnie czy w ogóle zostanie wprowadzona do MW RP. Jeśli nawet udałoby się to zrobić to pojedyncza jednostka nie wzmocni w dużym stopniu potencjału naszej floty. W porównaniu z marynarkami Niemiec czy Rosji nasz siły uderzeniowe są bardzo skromne, mała liczba okrętów rakietowych obecnie jest rekompensowana dość imponującą (liczebnie) flotą okrętów podwodnych, ale w niedługim czasie większość z nich zostanie wycofana. W kontekście skąpienia środków finansowych na budowę i modernizacje okrętów wojennych pewne kontrowersje budziła determinacja, z jaką dążono do zakupu norweskich pocisków rakietowych NSM dla Nadbrzeżnego Dywizjonu Rakietowego. Okazuje się, że ich głównym przeznaczeniem ma być rażenie celów w Obwodzie Królewieckim.[40] Nowy rodzaj Sił Zbrojnych utworzony, w 2007, czyli Wojska Specjalne wymaga wyposażenia w odpowiednie pojazdy i śmigłowce. Upokarzający dla naszego państwa jest fakt, że działająca w Iraku i Afganistanie jednostka GROM musiała posiłkować się sprzętem wypożyczanym przez amerykanów.
Współczesne zagrożenia militarne Polska jest położona w szczególnym miejscu Europie, na linii Wschód-Zachód. Historia pokazuje, że jej terytorium nie omija żaden większy konflikt w Europie. Obecnie Rzeczpospolita jest państwem średnim, czyli zdolnym do rozciągnięcia wpływów na bezpośrednie otoczenie, ale nieposiadającym siły zdolnej do rozciągnięcia wpływów na region.[41] Największe niebezpieczeństwo dla nienaruszalności terytorium Polski może stanowić zagrożenie militarne. W obecnych realiach nie ma zagrożenia konfliktem globalnym, za to zawsze istnieje prawdopodobieństwo wybuchu konfliktu lokalnego. Polska nie jest wrogo nastawiona do żadnego z jej sąsiadów, ale istnieją potencjalne, niezależne od woli politycznej państw źródła konfliktów, i będących ich następstwem zagrożeń wojennych. Zagrożenie agresją na dużą skalę może być obecnie wykryte ze znacznym wyprzedzeniem, dlatego agresja zbrojna z zaskoczenia może mieć tylko wymiar lokalny. Potencjalnie największe zagrożenie dla nienaruszalności granic RP może stanowić bezpośrednie użycie sił zbrojnych przez któreś z państw ościennych. Agresji zbrojnej charakteryzującej się wtargnięciem na nasze terytorium i jego zajęciem sprzyjałaby sytuacja, kiedy Polska pozostawałaby osłabiona, w stanie międzynarodowej izolacji, a także w sytuacji przyzwolenia społeczności międzynarodowej dla działań agresora.[42] Obecnie takie zagrożenie jest bardzo mało prawdopodobne, ale nie można go wykluczyć w przyszłości. Agresji z reguły dokonać może tylko państwo, które ma silniejszy potencjał militarny od ofiary. Obecnie Polska ma silniejsze wojsko od armii Czech i Słowacji, Litwy oraz Białorusi. To ostatnie państwo jeszcze w latach 90-tych miało nowocześniejszy sprzęt od wykorzystywanego w Wojsku Polskim, jednak niskie nakłady na obronność Białorusi i modernizacja polskiej armii powodują, że obecnie to my mamy silniejszy potencjał militarny. Z kolei Ukraina posiada liczną armie wyposażoną w duże ilości sprzętu odziedziczonego podobnie jak Białoruś po ZSRR, i również nie przeprowadziła poważnej modernizacji technicznej. Jednak można stwierdzić, że w sytuacji agresji na nasz kraj ma duże szanse powodzenia ze względu na efekt przewagi liczebnej. Nowocześniejszą i liczniejszą armię od Polski mają Niemcy, dotyczy to wszystkich rodzajów sił zbrojnych. RFN wydaje na obronność pięć razy więcej niż Polska.[43] Ale trzeba zwrócić uwagę na fakt, iż Niemcy są formalnie naszym sojusznikiem w ramach NATO, to samo w sobie nie jest specjalnie istotne, jeśli przywołać przykład Turcji i Grecji, ale np. RFN wsparły nasze wojsko nieodpłatnym przekazaniem czołgów Leopard-2 i myśliwców MiG-29. Silniejszym potencjałem militarnym od Polski dysponuje niewątpliwie Federacja Rosyjska. Co prawda armia rosyjska dysponuje nadal sprzętem w zdecydowanej większości pamiętającym czasy ZSRR, ale tym, co powoduje, że FR ma nieporównywalnie silniejszą pozycję od Polski jest broń atomowa. Jeszcze do niedawna doktryna obronna FR dopuszczała możliwość „prewencyjnego” użycia potencjału atomowego. Potencjalnie największe zagrożenie militarne dla naszego państwa może iść z kierunku państw niedemokratycznych, których ekipy rządzące dla utrzymania lub poszerzenia władzy mogą posiłkować się rozkręcaniem zagrożenia zewnętrznego. Chodzi oczywiście o Rosję i Białoruś. Dlatego nasza uwaga powinna być zwrócona na sposób, w jaki Rosja pokonała Gruzję w 2008. O szybkim sukcesie Rosjan zadecydowała przede wszystkim zdobycie przewagi w powietrzu oraz przewaga liczebna (techniczna niekoniecznie) wojskach pancernych i zmechanizowanych. Po stronie gruzińskiej oprócz dowodzenia nie sprawdziła się zbyt słaba w stosunku do potrzeb obrona przeciwlotnicza i oddziały złożone z poborowych, które zmniejszyły morale dobrze spisujących się profesjonalistów. Według polityki obronnej III RP po 2000 działania defensywne w ramach wojny na dużą skalę jak i konfliktu lokalnego mają być działaniami sojuszniczymi, uzależnionymi w znacznym stopniu od pomocy NATO. Według strategii obronności z 2000 roku[44] w razie wojny na dużą skalę Siły Zbrojne RP miały prowadzić obronę od początku w ramach wielonarodowych zgrupowań, rozwiniętych na naszym terytorium w okresie narastanie konfliktu. Podstawową rolę do spełnienia w takim konflikcie ze strony polskiej miałyby stanowić główne siły oraz siły obrony terytorialnej, które miałyby być używane tylko na naszym terytorium.[45] Jednak w tym Polska praktycznie nie posiadała obrony terytorialnej. W razie konfliktu lokalnego samodzielne odparcie agresji zakładano tylko w fazie początkowej. Siły Zbrojne RP miały wtedy jak najszybciej odeprzeć agresję i rozbić zgrupowania przeciwnika siłami posiadanymi już w czasie pokoju. W razie przedłużania się działań wojennych mają być angażowane dodatkowe siły własne i sojusznicze, bez których rozstrzygnięcie konfliktu byłoby niemożliwe.[46] Jednak najbardziej prawdopodobne w przypadku Polski wydaje się użycie przez wrogie państwo sił powietrznych i rakietowych w celu wymuszenia decyzji politycznej lub uzyskania konkretnego celu, np. zniszczenia infrastruktury energetycznej. Przykładem takich działań mogą być naloty lotnictwa NATO na Jugosławię w 1999 roku. Militarnym zagrożeniem dla bezpieczeństwa Polski jest też pośrednie użycie sił zbrojnych. Polega ono na militarnym zastraszaniu dla osiągnięcia celów polityki.[47] Przykładem takiego zagrożenia może być rozbudowa sił zbrojnych sąsiada, skupienie sił zbrojnych blisko granic czy manewry wojskowe.[48] Takie środki mogą być użyte w celu oddziaływania na nasze państwo w sytuacji, gdy sąsiad uzna iż nie jest w stanie zrealizować swoich celów za pomocą środków politycznych, czy gospodarczych. W takich sytuacjach o użyciu środków wojskowych bez posuwania się do wywołania konfliktu zbrojnego decydują osoby odpowiedzialne za kształtowanie polityki zagranicznej danego państwa.[49] Krajem, który najczęściej korzysta z argumentów siły w celu wywarcia nacisku na Polskę jest niewątpliwie Rosja. Takie działania jak skupienie nieproporcjonalnie dużych sił w Obwodzie Królewieckim, rozmieszczenie tam taktycznej broni jądrowej czy informacje o „wycelowaniu” w nasze terytorium rakiet balistycznych mają na celu wywieranie presji na nasz kraj. Niepokojące powinny być też np. niedawne rosyjsko-białoruskie ćwiczenia wojskowe pod kryptonimem „Zachód-2009”, które były demonstracją siły wobec ich zachodnich sąsiadów, w tym Polski. Ćwiczenia „Zachód-2009 i powiązane z nimi „Ładoga 2009”były największymi manewrami wojskowymi przy zachodniej granicy Białorusi i Rosji od zakończenia zimnej wojny.[50] Za przykład nie konfrontacyjnego użycia sił zbrojnych, ale na o wiele mniejszą skalę, można uznać ćwiczenia niemieckiej marynarki wojennej z sierpnia 2006 przeprowadzone m.in. na obszarze toru podejściowego do portu w Świnoujściu. O manewrach okrętów Deutsche Marine nie zostały poinformowane odpowiednie polskie organy, co spowodowało problemy z dotarciem do Świnoujścia polskich promów płynących ze Szwecji.[51] Ten incydent mógł mieć związek z polsko-niemieckim sporem o przebieg granicy w Zatoce Pomorskiej. Potencjalne niebezpieczeństwo w naszym bliskim otoczeniu wiąże się z państwami, które mają bardzo słaby potencjał militarny, przez co stanowią łatwy cel agresji. Chodzi o państwa bałtyckie, których siły zbrojne nie byłyby w stanie odeprzeć ewentualnego ataku ze strony Rosji lub Białorusi. Warto zauważyć, że Litwa w swojej strategii bezpieczeństwa wymienia Polskę, jako partnera strategicznego, na drugim miejscu po USA.[52]
Podsumowanie Potencjał militarny Polski na przełomie lat 80 i 90-tych nie dorównywał siłom, którymi dysponowały Rosja i Niemcy, czyli państwa, które historycznie stanowiły największe zagrożenie dla naszej suwerenności i integralności terytorialnej. Jednak po pokojowym rozpadzie ZSRR i podpisaniu traktatu granicznego ze zjednoczonymi Niemcami okazało się, że militarne zagrożenia nie stanowią realnego niebezpieczeństwa. Na pierwszy plan wysunęła się kwestia zagrożenia energetycznego, oraz zagrożenia terrorystyczne. Jednak wojna gruzińsko-rosyjska pokazuje, że klasyczny konflikt militarny w naszym regionie wcale nie jest nierealny. Na kierunki rozwoju naszych Sił Zbrojnych powinny w pierwszej kolejności wpływać wnioski wyciągnięte np. z wojny gruzińsko-rosyjskiej, a nie wcielanie światowych (amerykańskich) trendów polegających na dostosowywaniu armii głównie do działań przeciw partyzanckich związanych z misjami w państwach trzeciego świata. Takie interwencje to głównie domena USA i byłych imperiów kolonialnych. My posiadamy bezpośrednie interesy przede wszystkim w europie środkowo-wschodniej. Dla elit politycznych III RP głównym sposobem na zapewnienie Polsce bezpieczeństwa zewnętrznego było przystąpienie do Sojuszu Północnoatlantyckiego. Oprócz gwarancji związanych z członkowstwem w NATO Polska dążyła do posiadania specjalnych związków ze Stanami Zjednoczonymi w celu dodatkowego zapewnienia bezpieczeństwa. Szczególnie po wejściu do NATO Polska aktywniej angażuje się militarnie w regionach położonych daleko od naszych granic, gdzie nie posiadamy żadnych interesów istotnych dla naszego bezpieczeństwa. Przez to nasze zaangażowanie rzadko było spowodowane realizowaniem naszych bezpośrednich celów, ale „solidaryzowaniem” się z interesami obcych mocarstw. Choć aktywność w rejonach gdzie nie posiadamy bezpośrednich interesów jest konieczna, aby RP pozostawała wiarygodnym sojusznikiem w ramach organizacji międzynarodowych czy stosunków bilateralnych, ale musi ona być proporcjonalna do naszych interesów narodowych, bezpośrednich korzyści, które można uzyskać z misji. Błędem jest utrzymywanie licznych kontyngentów w Czadzie i w Afganistanie, czyli w ubogich[53] państwach upadłych, z którymi współpraca w dalszej perspektywie nie da żadnych profitów dla naszego kraju. Z drugiej strony nie wykorzystano szans będących skutkiem zaangażowania w Iraku. Państwie to jest bogate w ropę naftową i samo finansuje swoją odbudowę. Nie otrzymaliśmy też proporcjonalnych do naszego wysiłku korzyści od USA. Jednak polityka proamerykańska w sferze obronności okazuje się jednak bardziej korzystna niż pro-europejska. Od Francji nie uzyskaliśmy żadnych korzyści wynikających z utrzymania polskiego kontyngentu w jej strefie wpływów. Mało tego, Warszawa była przynaglana przez Paryż do zatwierdzenia Traktatu Lizbońskiego, który zawiera wiele niekorzystnych dla nas postanowień. Zaangażowanie w operacje, które nie przynoszą nam żadnych korzyści godzi w wiarygodność Polski, jako poważnego partnera dla innych państw. Buforowe położenie Polski i wydarzenia ostatnich lat wskazują, że rozwój Sił Zbrojnych RP powinien być ukierunkowany w pierwszej kolejności na sprostanie zagrożeniom klasycznym. Zaangażowanie militarne Polski w regionach niezwiązanych bezpośrednio z naszym bezpieczeństwem ujemnie wpływa na zdolność do sprostania klasycznym konfliktom zbrojnym. W Afganistanie funkcjonuje ponad dwutysięczny Polski Kontyngent Wojskowy, co pochłania duże środki, które mogłyby być przeznaczone na modernizację armii. Potencjalnie silna pozycja Polski w NATO, która może być skutkiem tego zaangażowania nie może być przeceniana, z uwagi na stopniowy spadek znaczenia funkcji obronnych Paktu. W sytuacji dalszego spadku znaczenia Sojuszu Północnoatlantyckiego w jego tradycyjnej, obronnej formie Polska powinna zabiegać o szczególne związki z USA. Ale Rzeczpospolita powinna być gotowa przede wszystkim na sytuację w której nie tylko europejscy członkowie NATO, ale też Stany Zjednoczone nie byłyby chętne do udzielenia nam pomocy militarnej. W naszym położeniu posiadanie silnej armii konwencjonalnej nie wystarczy do zapewnienia bezpieczeństwa, gdyż jeden z naszych historycznych wrogów, Rosja posiada silny arsenał nuklearny. Nasza suwerenność sprawach obronnych mogła by być zapewnione dopiero w sytuacji posiadania środków odstraszania postaci broni atomowej oraz środków obronnych w postaci skutecznego systemu obrony przeciwrakietowej. Tylko wtedy Polska nie była by uzależniona od parasola ochronnego NATO i USA, dzięki czemu mogłaby prowadzić niezależną politykę. Jednak pozyskanie broni atomowej jest mało realne, natomiast budowa systemu obrony przeciwrakietowej nie wiąże się z żadnymi sankcjami, dlatego to powinno być obecnie głównym priorytetem Polski. Oprócz obrony integralności terytorium Rzeczpospolita powinna być też zdolna do interwencji w państwach gdzie posiadamy swoje interesy oraz gdzie istnieją skupiska Polaków. Profesjonalizacja armii, mimo że przeprowadzana niezwykle pośpiesznie z powinna zwiększyć potencjał obronny Polski. Liczne kontrowersje budziła redukcja liczby żołnierzy do 120 tysięcy, jednak Polski nie stać na utrzymywanie w czasie pokoju wielkiej armii zdolnej do odparcia każdej inwazji, masowy pobór można przeprowadzić w okresie narastania zagrożenia. Zresztą o wiele istotniejsze znaczenie dla obronności niż liczba etatów ma nowoczesna obrona przeciwlotnicza, czy lotnictwo. W dzisiejszych czasach żadna skuteczna inwazja lądowa na dane państwo nie jest możliwa bez zdobycia przewagi w powietrzu przez agresora. Wzmocnieniem potencjału obronnego mógł by być powrót do koncepcji Obrony Terytorialnej lub rozszerzenie i zmiana charakteru Narodowych Sił Rezerwy. Pewne wzmocnienie obronności Polski mogło by być też osiągnięte na skutek rozszerzenia prawa do posiadania broni palnej. W okresie III RP rodzajem Sił Zbrojnych traktowanym „po macoszemu” była Marynarka Wojenna. Ze względu na m.in. na zaangażowanie poza granicami i konieczność dywersyfikacji źródeł surowców naturalnych znaczenie floty wojennej będzie rosło, konieczna jest budowa jednostek bojowych i transportowo-logistycznych zdolnych do wykonywania zadań na odległych akwenach. Andrzej Bieda
Artykuł ukazał się w numerze 7. „Polityki Narodowej”
[1] O Doktrynie Wojennej Państw – stron Układu Warszawskiego, http://www.koziej.pl/files/Doktryna_UW_z_87_r.doc, dostęp: 07.03.2010.
[2] Stanisław Koziej, Transformacja strategiczna bezpieczeństwa III Rzeczypospolitej, „Kwartalnik Bellona”, nr 4/2009.
[3] Marek Tabor, Wojskowe aspekty środowiska międzynarodowego Polski [w:] Krajobraz po transformacji: Środowisko międzynarodowe Polski lat dziewięćdziesiątych, red. Roman Kuźniar, Warszawa 1992, s.151.
[4] Jerzy Pawęska, Koncepcja obrony okrężnej Rzeczypospolitej Polskiej [w:] Obronność Rzeczypospolitej Polskiej w nowych uwarunkowaniach wewnętrznych i zewnętrznych, red. Paweł Tyrała, Kraków – Warszawa – Moskwa, 1991r., s.27.
[5] Marek Tabor, op. cit. , s.161.
[6] Łukasz Warzecha, Strefa zdekomunizowana: wywiad rzeka z Radkiem Sikorskim, Warszawa 2007, s.120-121.
[7] Stanisław Koziej, Polska w sojuszniczych systemach bezpieczeństwa, „Kwartalnik Bellona”, nr 3/2009.
[8] Romuald Szeremietiew, Rola i znaczenie obrony terytorialnej, http://www.szeremietiew.pl/publikacje.php?c=rola.
[9] Antoni Dudek, Historia polityczna Polski 1989-2005, Kraków 2005, s. 245-246.
[10] Piotr Mickiewicz, Polska droga do NATO: implikacje polityczne i wojskowe, Toruń 2005, s. 67-68.
[11] Jarosław Tomasiewicz, Ugrupowania neoendeckie w III RP, Toruń 2003, s. 295.
[12] Ibidem, s. 297.
[13] Ibidem, s. 306.
[14] Wyniki glosowania w sprawie ratyfikacji Traktatu Północnoatlantyckiego, http://orka.sejm.gov.pl/SQL.nsf/glosowania?OpenAgent&3&44&3, dostęp: 12.03.2010.
[15] Ibidem.
[16] Wystąpienie posła Jana Łopuszańskiego podczas I czytania projektu ustawy o ratyfikacji Traktatu Północnoatlantyckiego, http://orka2.sejm.gov.pl/Debata3.nsf, dostęp: 18.03.2010.
[17] Ibidem.
[18] Ibidem.
[19] Stanisław Koziej, Polska w sojuszniczych systemach bezpieczeństwa, op. cit.
[20] Ibidem.
[21] Piotr Mickiewicz, op. cit. , s. 130.
[22]Ibidem, s. 137-138.
[23]Katarzyna Hołdak, Anna Korzanewska, Raport: Afganistan, Irak, Czad – co mamy z misji? Bilans zysków i strat. Perspektywy, „Bezpieczeństwo Narodowe”, nr I-II 2008.
[24] Stanisław Koziej, Polska w sojuszniczych systemach bezpieczeństwa, op. cit.
[25] Patrz: Ukraińska broń za 2,4 mld USD dla Iraku, http://www.altair.com.pl/start-3816.
[26] Stanisław Koziej, Polska w sojuszniczych systemach bezpieczeństwa, op. cit.
[27] Ibidem.
[28] Operacja Narodów Zjednoczonych, http://www.pkwczad.wp.mil.pl/pl/28.html.
[29] Biuletyn z posiedzenia Komisji Obrony Narodowej (nr 5), http://orka.sejm.gov.pl/Biuletyn.nsf/0/0EA43B6BFD2ED02AC12573DB003A783C?OpenDocument.
[30] Ibidem.
[31] Andrzej Polak, Współczesna operacja i jej przyszły wymiar [w:] System pojęć sztuki operacyjnej i taktyki wojsk lądowych, red. Jan Posobiec, Warszawa 2007.
[32] Czołgi III generacji to np. Leopard-2, Leclerc, T-80, M1 Abrams, Challenger II.
[33] Od 2004 ten rodzaj Sił Zbrojnych nosi nazwę „Siły Powietrzne”.
[34] Zakup F-16 był finansowany nie z budżetu MON ale na podstawie specjalnej ustawy.
[35] Jeden samolot rozbił się w 2008.
[36] Część z nich to fabrycznie nowe pojazdy, a część to zmodernizowane do tego standardu starsze T-72.
[37] CH-47 Chinook – wielozadaniowy, dwusilnikowy, dwuwirnikowy śmigłowiec o dużym udźwigu, produkowany w USA przez firmę Boeing.
[38] 4 z nich pływają a jeden służy tylko do szkolenia.
[39] Pozyskanie myśliwców „z drugiej ręki” było konieczne dla załatania dziury sprzętowej powstałej po wycofaniu starych MiGów-21, a przed wprowadzeniem nowych F-16.
[40] Janusz Walczak, Modernizacja (?) Marynarki Wojennej, czyli co nas czeka w 2018 roku, „Nowa Technika Wojskowa”, nr 12/2009.
[41] Bolesław Balcerowicz, Obronność państwa średniego, Warszawa 1997, s. 9.
[42] Paweł Soroka, Zewnętrzne zagrożenia bezpieczeństwa Polski (część II), „Myśl Wojskowa”, nr 5/2005.
[43] Andrzej Lis, Wydatki obronne państw członkowskich EDA, „Nowa Technika Wojskowa”, nr 2/2010.
[44] Obecnie obowiązuje strategia obronności z 2009 ale nie zawiera ona szczegółowych planów obrony, które są niejawne. Radosław Sikorski twierdzi ze w czasie, gdy był szefem MON polecił zaktualizować plany obrony z uwzględnieniem braku pomocy ze strony NATO, patrz: Łukasz Warzecha, Strefa zdekomunizowana: wywiad rzeka z Radkiem Sikorskim, Warszawa 2007
[45] Strategia obronności Rzeczypospolitej, http://acn.waw.pl/zgroszek/sorp.htm, dostęp: 21.II.2010.
[46] Ibidem.
[47] Bolesław Balcerowicz, op. cit., s. 75.
[48] Paweł Soroka, op. cit.
[49] Ibidem.
[50] Andrzej Wilk, Rosja ćwiczy wojnę na zachodzie, http://www.osw.waw.pl/pl/publikacje/tydzien-na-wschodzie/2009-09-30/rosja-cwiczy-wojne-na-zachodzie, dostęp: 28.02.2010.
[51] Rafał Wiechecki, Konflikt w Zatoce Pomorskiej, „Myśl.pl”, wiosna 2009.
[52] Robert Czulda, Siły zbrojne Litwy, „Armia”, nr 12/2009.
[53] W Czadzie są bogate złoża ropy naftowej jednak m.in. ze względu na wojnę domową nie są eksploatowane.
Za: narodowcy.net (Listopad 27, 2011)
Odpowiedź pani Ewie Stankiewicz Oburza się Pani, że zarzucił K. Cierpisz Wildsteinowi, iż realizuje nieodobrą wobec Polski politykę grup żydowskich interesów, a Dawid Wildstein znany jest z różnych cnót, które miał okazać wobec Polski, a które Pani zaleca. Najpierw gwoli ścisłości. Zapewne wie Pani, że ani w dziesięciu przykazaniach ani innych przykazaniach kościelnych nie ma słowa „pogarda”. Jako artystka wie też Pani zapewne, że artysta często odczuwa pogardę wobec społeczeństwa, które go nie rozumie i w dodatku nie da zarobić i wcale to nie jest uczucie destrukcyjne. Poza tym Polacy na przykład wobec Niemców, którzy ich skutecznie mordowali i w sposób zaplanowany odczuwali raczej naturalną nienawiść niż pogardę. Trudno odczuwać pogardę wobec kogoś, kto trzyma za twarz. Zatem jeśli pan Cierpisz pisze o „bezczelności żydowskiej” to w tym kontekście, że jest ona realną i skuteczną siłą. A wobec realnej i skutecznej siły nie odczuwa się pogardy. Ponadto sprawa jest konkretna i poważna. Zarzuty K. Cierpisza są konkretne. Zatem posługiwanie się myślą ze znanej piosenki, która nie posiada walorów filozoficznych w sensie tradycyjnej filozofii i myśli i nie daje konkretnego oparcia nie jest zbyt celowe. Co zresztą udowodniłem krótkim wstępem? (Szersze analizowanie rozbije całość wypowiedzi, ale oczywiście moge to jeszcze uprecyzyjnić). Ponadto wynika z Pani tekstu, iż nie czytała Panu wypowiedzi K. Cierpisza, co może bardzo dziwić. Nie zna Pani także komentarzy spod tekstu. One zaś są ważnym przyczynkiem usunięcia tekstu przez Nowy Ekran. Oburza się Pani, iż zarzucił K. Cierpisz Wildsteinowi, iż realizuje nieodobrą wobec Polski politykę grup żydowskich interesów, a Dawid Wildstein znany jest z różnych cnót, które miał okazać wobec Polski, a które Pani zaleca. Proszę Panią. Jak zdążyłem zauważyć, gdy idzie o politykę nie jest Pani naiwna, proszę, więc pozostać na tej drodze? Lech Wałęsa też miał być wodzem wiodącym Polskę ku świetlanej przyszłości, a dla każdego jest teraz jasne, że realizował i realizuje niepolskie interesy. A przecież robił wiele rzeczy dobrych! Proszę panią. Wie Pani, że agent na przykład (pomijam tu wyżej przywołanego) musi zdobyć zaufanie. Może, więc wykonać wiele dobrych rzeczy, może być pardziej patriotyczni niż autentyczni patrioci, może się nawet narażać. Po to by w pewnym momencie zrobić woltę. Po to na przykład, aby rozbić organizację, która sam założył i aby para poszła w gwizdek, aby ludzka energia została obrócona wniwecz. Nie jest też tak, że Polacy interesujący się Smoleńskiem czytają powszechnie Gazetę Polską i w związku z tym wiedzą, kto to Dawid Wildstein. Każdy uczciwy człowiek, który obszernie analizował Smoleńsk musi uznać, że jeśli nawet nie ma pewności, że przy Siewiernym była inscenizacja to więcej przemawia za tym ze była, niż że rozbił się tam samolot. Zaś Gazeta Polska uporczywie trwa przy wersji o-n-i t-a-m z-g-i-n-ę-l-i szukając na to dowodów, jak Anita Gargas szukająca świadków, którzy jej to potwierdzą i naciąga fakty. Żaden uczciwy Polak nie może uznać, że na pewno Gazeta Polska reprezentuje interes Polski. Bo wie Pani to, że woła ” Smoleńsk!” i woła „Prezydent Kaczyński” to jeszcze o niczym nie świadczy. Minister Sasin też woła cały czas: „prezydent Kaczyński” i wołał tak, że przez poł roku nie zorientował się, kto prezydenta odprowadzał na lotnisko i czy wylot był sfilmowany. Zaś w Katyniu tak przygotował wizytę, że nagotował dla Delegacji 40 krzesełek. Gazeta Polska zamilczaa akcję ratowania polskich lasów państwowych – nie chciała, aby majątek i terytorium Polski zostało w rękach Polaków. Gazeta Polska nienawidzi Radia Maryja. Jeśli Żydzi chcą uniknąć podejrzeń o nieczyste zagrywki w stosunku do marsza 11 listopada to powinni odciąć się od Michnika i Blumsztaina zapraszających niemieckich bandziorów do Polski. Takiego odcięcia się i wyraźnego potępienia nie było. Więc jeśli potem David Wildstein chce decydować jak marsz ma wyglądać i go zawłaszczać to, jeśli ktoś mówi otwartym tekstem to ma prawo tak to określić. Zaś pan Wildstein, jeśli chciałby uznany być za uczciwego to wionien najpierw potępić Michnika i Blumsteina i powiedzieć, że jako Żyd odcina się od takich żydów i hańbią dobre imię narodu żydowskiego. Jeśli zapozna się z wywiadem z Blumsteinem to pozostawia on niedobre wrażenie. Wildstein nawet nie stara się pokazać, jako dobry patriota. Dodać jeszcze można, że gdy idzie o Bronisława Wildsteina to był on masonem i próbował rozbijać Radio Maryja i TV Trwam poprzez ściąganie stamtąd ludzi do tvp. W programie Radia Maryja swego czasu mówiła Pani o 100 tysiącach pełniących obowiązki Polaków, którzy przyjechali po II wojnie do Polski. Tak, jak więc są pełniący obowiązki Polaków tak są peniący obowiązki patriotów. Zaś wolny człowiek nie powinien mieć żadnego straszaka. To jak nas postrzegą Żydzi, Niemcy, Rosjanie nie jest naszym największym problemem. Ważne, w jaki sposób będą realizowane nasze narodowe interesy. Czekam na przeprosiny uczciwych Żydów za Michnika, Blumsteina, ale i za Dawida Wildsteina. Wtedy możemy rozmawiać. CyprianPolak
W poszukiwaniu źródła jednej informacji Wszyscy pamiętamy zarówno (nakręcony bodaj rok po tragedii) film „Poranek” opowiadający o mrożącej krew w żyłach szamotaninie ludzi rządowej telewizji zastanawiających się, jak opowiedzieć Zdarzenie i mamy też w pamięci tę chwilę, jak J. Kuźniar po rozmowie z J. Mrozem (przez przełączony na głośne mówienie telefon) oraz z kolegami z „zaplecza”, wchodzi na antenę z newsem tej treści:
„Mamy informacje bardzo ogólne o tym, że były jakieś kłopoty z lądowaniem prezydenckiego samolotu jak-40 na lotnisku w Smoleńsku (którym lotnisku? – przyp. F.Y.M.). Polska delegacja wspólnie z osobami, które z p. Prezydentem leciały do Lasu Katyńskiego na obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej – wyleciały z Polski o godz. 6.50. Kilka minut temu (w stosunku do 9.19 – przyp. F.Y.M.) te nieoficjalne informacje o tym, że były jakieś problemy z lądowaniem tej prezydenckiej maszyny do nas dotarły. Próbujemy zebrać jak najwięcej jak najbardziej potwierdzonych informacji, tak żeby nie przekręcić niczego (…). Wg tego oficjalnego rozporządzenia to był jak-40” (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/byy-dwie-maszyny-ktora-sie-rozbia.html).
Jest to pierwsza wiadomość (rządowej telewizji) o tragedii. Wprawdzie Polsat był szybszy, jeśli chodzi o przekaz, jak jednak wiemy, W. Bater był aż tak szybki, iż wiedział o „nieszczęściu”, jak się wtedy wyraził, zanim doszło do „katastrofy”, więc dopóki nie zostanie dokładnie przesłuchany przez Zespół smoleński, to niewiele więcej będziemy mogli o jego nadprzyrodzonej wiedzy podyskutować (podobną nadprzyrodzoną wiedzą wykazał się ten ruski „dziennikarz” w studiu TVN24: „Pan Władimir”, który od razu zaczął mówić o tupolewie, gdy Kuźniar wałkował jeszcze temat „prezydenckiego jaka-40”). Wracamy, zatem na korytarze rządowej telewizji (10 Kwietnia). Kuźniar, na którego barki spadło przekazanie „Polsce i światu” tego „pierwszego newsa”, w dokumencie „Poranek” (jestem pewien, że za czyjąś dobrą, życzliwą radą) opowiada nam bajkę o tym, jak to go wtedy rano zmyliła oficjalna rozpiska, jak to sobie źle spojrzał i się zafiksował przez chwilę na przekręconych danych. Jest to oczywiście wierutne kłamstwo. Jak bowiem z filmu „Poranek” wynika, pierwsze informacje ze Smoleńska dotarły do rządowej telewizji tuż po 8.50 (http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/07/top-secret.html
– było więc pół godziny (licząc do 9.19 i wejścia Kuźniara na antenę) na dokładne sprawdzenie wszystkiego w „niesmoleńskim” (Mróz) czy „niekatyńskim” (R. Poniatowski) źródle i uzyskanie wiedzy o tym, o jaki samolot może chodzić. Pół godziny dla dziennikarzy to wieczność – można przez ten czas wszystkiego, co najistotniejsze, się dowiedzieć.
Kuźniar ze swymi kolegami z rządowej telewizji kłamią, bo mają polecone osłaniać to właśnie źródło informacji (czy to był ktoś z Okęcia, czy ktoś z 36 splt, czy ktoś zaufany z MSZ, czy może ktoś ze specsłużb – na razie trudno ocenić, choć smród wskazywałby na to ostatnie). Taka freudowska pomyłka z „jakiem prezydenckim” byłaby możliwa, gdyby Kuźniar dostał newsa minutę wcześniej, od razu wszedł na antenę bez konsultacji z kimkolwiek z wydawców oraz innych dziennikarzy, i gdyby nie rozmowy wcześniejsze z Mrozem, który przecież „jedynym”, co wedle oficjalnej moskiewsko-warszawskiej narracji, leciał oprócz „prezydenckiego tupolewa”, jakiem-40 przybył do Smoleńska. Nikt w redakcji nie spytał Mroza: „no a ty, Mróz, czym tam się dostałeś – lotnią czy może paralotnią? A może przyjechałeś autem? Gdzieście lądowali? Jak to było?”
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/09/medytacje-smolenskie-4-juznyj.html
Nikt z Mrozem nie rozmawiał o tym, jak to było na Okęciu oraz jak było po przylocie do Smoleńska? Przez pół godziny? Kuźniar kłamie w żywe oczy, bo przecież info właśnie o jaku-40 konsultuje tuż przed wejściem na antenę ze swymi kolegami. Oczywiście w dokumentalnym filmie widzimy tylko to, co nam rządowa telewizja chce pokazać, nie zaś to, co się faktycznie w jej murach w ciągu tych ok. 30 minut do „ogłoszenia wiadomości o prezydenckim jaku-40” działo. Nie ma żadnych zarejestrowanych rozmów z oficjalnymi instytucjami, tak jakby rutyną dziennikarską nie było właśnie sprawdzanie tam, tj. w takich instytucjach, tego, co wyniuchali reporterzy. Kuźniar nie tylko pokazuje na „rozpiskę”, ale też mówi do kolegów o Prezydencie: „przecież ostatnio leciał, jakiem” - co ma (w dokumencie „Poranek”) stanowić koronny dowód jego zafiksowania, tymczasem cała redakcja porannego wydania programu rządowej telewizji chwilę temu nasłuchiwała rozmowy z Mrozem, który, jak wspomniałem, właśnie „jedynym” jakiem poleciał. (W TVP Info, nawiasem mówiąc, gdzie jeszcze o 9.40 widnieje na pasku info o jaku40 por. http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/03/tvp-info-10iv-od-940.html
będzie kilkanaście minut później cyrk innego typu: podczas rozmowy na antenie z jednym z dziennikarzy W. Cegielskim, prowadzący program będzie przedstawiał Cegielskiego, jako tego, który był na pokładzie „tego samolotu”, mając już na myśli „prezydenckiego tupolewa”
http://freeyourmind.salon24.pl/318082,wokol-zeznan-bahr
to już po korekcie P. Paszkowskiego, która zostanie w czasie rozmowy z Kuźniarem wprowadzona niedługo przed 9.30). Nikt Kuźniarowi nie mówi: „stary, nie żaden jak-40, przecież Mróz tym jakiem-40 przyleciał”, a przecież Kuźniar wchodzi na antenę z najważniejszą wiadomością dnia! Kuźniar zresztą wcale nie wycofuje się z tej powtarzanej po wielokroć informacji (przecież nie był nieprzytomny ani pijany), lecz drąży temat choćby z siedzącym w studiu W. Olejniczakiem. Niedługo potem zaś (9.34), kiedy udaje się nawiązać połączenie z Paszkowskim, transmitowane już na antenie, pada to słynne pytanie Kuźniara: „Były dwie maszyny, która się rozbiła? (…) który samolot – jak-40 czy tupolew?” (i nie może on mieć na myśli „dziennikarskiego, jaka-40”, skoro parokrotnie rozmawiali telefonicznie z Mrozem, a ten wszak nie opowiadał o katastrofie samolotu z dziennikarzami) i wtedy Paszkowski koryguje.
Pa: „Nie. To jest tupolew. Tu 154m.”
K: „Tym, którym leciała Para Prezydencka i jej goście, tak?”
Pa: „Niestety tak.”
K: „A skąd... (informacja o jaku-40? - przyp. F.Y.M.)”
Pa (ciągnie swój wątek, jakby znowu nie słyszał, choć przecież to tenże sam Paszkowski podawał niedawno sprawdzoną informację o prezydenckim jaku-40!): „...Niestety tak, ale w tej chwili na bieżąco spływają informacje. No, samolot uległ bardzo znaczącemu zniszczeniu. Zapalił się po rozbiciu... (skąd gość wie, o jaki samolot teraz chodzi i co się naprawdę z tymże samolotem dzieje, skoro gościa nie ma na lotnisku, skoro jeszcze niedawno twierdził coś zupełnie innego o innym samolocie i skoro na Siewiernym nie ma żadnej akcji wydobywania pasażerów? - przyp. F.Y.M. - skąd ma te bieżące informacje?). Akcja gaszenia dobiegła końca, natomiast, no, w tej chwili, tak jak mówię, ekipy przystąpiły do próby wydobycia pasażerów z tego bardzo zniszczonego samolotu (...)”
Ale przecież ten sam Kuźniar parę minut wcześniej mówi wyraźnie (na antenie): „Informacja sprzed kilku sekund dosłownie (9.25 – przyp. F.Y.M.). Rzecznik MSZ Piotr Paszkowski potwierdza w rozmowie z TVN24, że wg wstępnych informacji prezydencki samolot jak-40, którym prezydencka para, prezydencka delegacja leciała (…) rozbił się, podchodząc do lądowania niedaleko wojskowego lotniska w Smoleńsku. (…) Maszyna rozbiła się niedaleko lotniska w Smoleńsku. Zapaliła się i została ugaszona. Tak informuje rzecznik MSZ (…), Reuters (…) powołując się na przedstawiciela lotniska wojskowego w Smoleńsku, informuje, że samolot się rozbił. To kolejne potwierdzenie tej nieprawdopodobnej, niewiarygodnej wiadomości. Mamy 2 źródła: Reuter i rzecznik MSZ-u. Prezydencki jak-40 rozbił się niedaleko wojskowego lotniska, na lotnisku w Smoleńsku.” Wychodziłoby, więc na to, że rządowa telewizja miała od kogoś newsa o „prezydenckim jaku-40”, a w rozmowie z Paszkowskim (niezarejestrowanej) tego newsa potwierdziła. Kto i kiedy przekazał rządowej telewizji takiego newsa: „Przypomnę państwu informację sprzed chwili (…), która dotarła do nas ok. godz. 9-tej, ale nie było oficjalnego „tak, potwierdzam” - teraz już wiemy: rządowy jak-40 z prezydencką parą, z gośćmi pary prezydenckiej, rozbił się niedaleko Smoleńska”? Zwłaszcza, że Kuźniar przyznaje tak z głupia frant o godz. 9.33 w rozmowie z gośćmi w studiu, że mieli „mnóstwo niesprawdzonych, nieoficjalnych informacji o tym, że coś złego stało się niedaleko lotniska w Smoleńsku”. Mnóstwo? W filmie „Poranek” raptem pokazują tylko dwie – od będącego na lotnisku Mroza (8.51) i od Poniatowskiego, (którego informuje jakiś życzliwy Rusek w Katyniu) (8.53) http://freeyourmind.salon24.pl/323106,spotkanie-mroz-wisniewski
Gdzie się pozostałe podziały? (Mróz we wspomnianym dokumentalnym filmie opowiada jakoby dowiedział się od dyplomatów na lotnisku,że samolot „zniknął z radarów i prawdopodobnie się rozbił” - co jest kolejnym dowodem na to, że nie było słychać żadnej katastrofy. Nie mówią mu, że samolot spadł i taki był huk, jakby się rozbił, ale że zniknął i prawdodpodobnie...)
http://MMariola.salon24.pl/322629,10-04-2010-burza-czasow-w-tvpinfo#comment_4650014
http://freeyourmind.salon24.pl/311503,milicjanci-przeczaco-kreca-glowami
http://centralaantykomunizmu.blogspot.com/2011/08/boskie-oko-kamery.html
http://freeyourmind.salon24.pl/346931,w-poszukiwaniu-zeznan-jakubika-i-innych
http://freeyourmind.salon24.pl/296019,ukladanka (relacja Cegielskiego)
http://www.fakt.pl/K-wa-Co-teraz-ze-mna-bedzie-,artykuly,73696,1.html
FYM
Grom z jakiegoś CBA Jedno jest pewne: jeśli cokolwiek sprzedaje się bez licytacji, to nawet jeśli nie było korupcji zawsze będą podejrzenia o korupcję. Dlatego sprzedaż bez licytacji jest niedopuszczalna. Zatrzymano rzekomo jedną z licznych grup pasożytujących na prywatyzacji. W jej skład wchodził p.gen.bryg. „Gromosław Czempiński” (Jego prawdziwe nazwisko nie zostało nigdy podane). A także: Andrzej Piechocki powołany w tym roku na prezesa MNI S.A. (dawny „Szeptel”, który przejął Media Net Interactive Sp. z o.o.) i p.Michał Tomczak. P.gen.Czempiński był współwłaścicielem: Quantum Group Sp. z o.o., Doradztwo GC s.c., Dorcel s.c. oraz TTP Sp. z o.o. Z zainteresowaniem czekamy na ustalenie prokuratury, czy była to tylko patologia związana z „prywatyzacją po polsku” czy przestępstwo. Jedno jest pewne: jeśli cokolwiek sprzedaje się bez licytacji, to nawet jeśli nie było korupcji zawsze będą podejrzenia o korupcję. Dlatego sprzedaż bez licytacji jest niedopuszczalna. P.Andrzej Olechowski słusznie zauważył, że sprawa jest szokująca – bo albo idzie siedzieć polski znany generał służb specjalnych, albo skompromitowane są CBA i Prokuratura. Po czym zaręczył za „Gromka” - co w moim mniemaniu jest poważną przesłanką obciążającą p.gen.Czempińskiego.
Przypomnijmy, że to służby specjalne, co przyznał p.gen.Czempiński, założyły PO. JE Donald Tusk odciął się od pozostałych triumwirów (śp.Macieja Plażyńskiego i p.Andrzeja Olechowskiego) oraz odsunął od władzy WCzc.Grzegorza Schetynę. Zaraz potem uderzono w p.gen.Czempińskiego. Warto jednak zauważyć, że p.Piechocki wyprzedawał się z akcyj MNI już na początku września!! Co dowodzi, że jest to efekt rozgrywki między służbami specjalnymi, a nie efekt takiego, a nie innego wyniku wyborów. Przy okazji przypominam, że wielcy eksponenci i nieformalni powiernicy majątku służb specjalnych od kilku tygodni wyprzedają posiadane w Polsce aktywa. Wracając do afery: zdumiewają liczby. Suma $600.000 dla p.gen.Czempińskiego to bardzo dużo za „poradę” - ale śmiesznie mało jak za łapówkę w tak wielkich prywatyzacjach. Warto ustalić, czy Polaków nadal kupuje się na pęczki, jak buraki na barszcz? JKM
Ryzyko upadku unii walutowej wysokie, mogą ucierpieć sąsiedzi euro Ryzyko rozpadu strefy euro w ciągu kilku tygodni wzrosło z powodu paniki na rynkach finansowych, braku sensownego przywództwa i pomysłów na miarę problemów eurolandu. Szanse na łagodne wyjście z kryzysu szybko maleją - oceniają fachowe media. Bez szybkiej interwencji EBC i zmiany nastawienia europejskich przywódców, unia walutowa może się rozsypać w ciągu kilku tygodni - pisze "The Economist". Dowolne wydarzenie - od upadku dużego banku, przez rewoltę tłumów przeciw polityce oszczędności, która obali jakiś rząd, po nieudaną aukcję obligacji - może spowodować początek rozpadania się unii walutowej. "New York Times" ostrzegł, że upadek nawet najmniejszego państwa w strefie wspólnej waluty wyśle falę uderzeniową poprzez grupę euro i uderzy w gospodarkę całego świata. Kryzys grozi rozpadem unii walutowej i recesją na światową skalę. Obecni przywódcy eurolandu będą może kiedyś oceniani równie źle jak elity, które zawiodły w latach wielkiego kryzysu - komentuje "Foreign Affairs". Szczególnie niesławna może się okazać pamięć o niemieckich liderach, bo Berlin sprzeciwia się wykorzystaniu EBC, jako kredytodawcy ostatniej instancji i nie chce pozwolić na emisje euroobligacji. Chociaż jest w niej największym graczem, Berlin zwleka z wzięciem odpowiedzialności za kryzys w strefie euro. Sytuację w strefie euro destabilizuje dodatkowo panika. Obawy, że politycy popełnią w tej sytuacji kolejne błędy, są uzasadnione - podkreśla "Economist". "Nadzieje, że rozłamu w strefie euro można uniknąć, mogą ustąpić przekonaniu, że jest on nieunikniony. Takie poglądy, gdy się rozpowszechnią, mogą przerodzić się w samospełniające się przepowiednie" - ostrzega tygodnik. Zaufanie inwestorów spada z tygodnia na tydzień. By je przywrócić, trzeba ambitnego planu ratowania strefy. Oprócz interwencji EBC, restrukturyzacji długów najbardziej pogrążonych państw i reformy we Włoszech i Hiszpanii, konieczne byłoby "stworzenie instrumentów dłużnych, którym inwestorzy mogą zawierzyć" - wyjaśnia "Economist". Odzyskanie zaufania inwestorów okazuje się ponad siły pojedynczych rządów. Przykładem może być reakcja rynków na powstanie nowego rządu w Hiszpanii. Choć konserwatyści odnieśli zdecydowane zwycięstwo wyborcze, obiecali reformy i oszczędności, to koszty obsługi hiszpańskiego długu wzrosły ponownie. Rząd musiał zapłacić 5,1 proc. za trzymiesięczne obligacje; miesiąc temu kosztowały one o połowę mniej. Technokratyczny gabinet premiera Włoch Mario Montiego, który - jak pisze "FA" powstał w wyniku "zamachu stanu przeprowadzonego przez UE)" - też nie otrzymał taryfy ulgowej od inwestorów. Nawet Berlin nie zdołał w środę sprzedać wszystkich 10-letnich obligacji, za które chciał uzyskać 6 mld euro. "Panika, która ogarnia banki Europy jest też alarmująca - wylicza dalej "Economist" - wzrasta stres na rynku międzybankowym, w miarę jak instytucje finansowe odmawiają sobie nawzajem pożyczek. Firmy wycofują depozyty z banków w peryferyjnych krajach (...) To zmusza banki do sprzedaży aktywów i ograniczania udzielania pożyczek. Może nastąpić kryzys kredytów na większą skalę niż po upadku (banku) Lehman Brothers". Zdaniem "Economista", wschodni sąsiedzi eurolandu mogą szczególnie ucierpieć na takiej reakcji banków. Następuje "repatriacja funduszy przez banki strefy euro" z krajów wschodnich do centrali. Tłumaczy to "zdumiewającą stabilność euro wobec dolara, mimo wewnętrznych konwulsji strefy". Wiedeń otwarcie zdecydował się w minionym tygodniu na podjęcie "środków dyscyplinujących" wobec banków, które dokonały skutecznej ekspansji w Europie Wschodniej. Będą one ograniczać udzielanie kredytów w tym regionie. Ucierpią firmy, jak i klienci indywidualni, bo kredyty będą trudniej dostępne, a oprocentowanie coraz wyższe. W samej strefie euro przedsiębiorstwa i konsumenci będą tracić zaufanie. Dalsze rządowe programy drastycznych oszczędności zduszą wzrost gospodarczy. A to są komponenty recesji. Dalej nastąpi już samonakręcająca się spirala, bo recesja zwiększy deficyty budżetowe i długi rządów. Spowodować to może wielkie społeczne protesty przeciw kolejnym oszczędnościom i reformom. Przestraszeni inwestorzy jeszcze szybciej będą się wycofywać z zagrożonych rynków. Sytuacja nie jest bez wyjścia. "Euro może uratować interwencja EBC, ale kanclerz Niemiec Angela Merkel musi na to najpierw pozwolić - apelował "NYT" w komentarzu redakcyjnym już w połowie listopada. Jedyny kraj, który nie cierpi z powodu rosnących kosztów finansowania, to Niemcy, z ich nakręcaną przez eksport gospodarką. "Niemieccy przywódcy mylą się jednak, sądząc, że ich kraj będzie nadal rozkwitać, podczas gdy upadają jego partnerzy handlowi" - ostrzegł "NYT". Matthias Mattijs z uniwersytetu Johns Hopkins i Mark Blyth, profesor Brown University piszą w komentarzu "FA", że choć "głębokość i trwałość tego kryzysu wymagają kompleksowej, systemowej i historycznej analizy", to jego przyczyny mają pewny wspólny mianownik: Europę zawiodły Niemcy, które nie zachowały się jak odpowiedzialny przywódca - oceniają autorzy. Berlin nie tylko blokuje inicjatywy, które mogłyby pozwolić EBC na ratowanie strefy euro, ale też sam dawał wcześniej złe przykłady. To Niemcy, choć współtworzyły zasady Paktu Stabilności i Wzrostu (państwa nie powinny przekraczać wartości progowej deficytu 3 proc. PKB) złamały je w 2003 roku. "Niemcy entuzjastycznie sprzedawały swe towary peryferyjnym krajom Euro (...) Szczególnie dużo mówi wzrost nadwyżki handlowej Berlina wobec państw śródziemnomorskich. Między rokiem 2000 a 2007 roczny deficyt handlowy Grecji wobec Niemiec wzrósł z 3 mld do 5,5 mld euro" - podkreślają autorzy. Berlin pożyczał też pieniądze krajom śródziemnomorskim na wielką skalę. Według niedawnego raportu MFW w 2008 roku był drugim największym kredytodawcą (po Francji) w strefie euro. Gdy w 2009 roku kryzys finansowy zaczął nabierać impetu, Berlin przestał udzielać pożyczek. "Teraz, gdy peryferia Europy potrzebują długoterminowych kredytów bardziej niż kiedykolwiek, entuzjazm Niemców do przedłużania pożyczek załamał się" - pisze "FA". Kryzys spowodował też niedemokratyczne zmiany polityczne - zwraca uwagę "Washington Post" i "FA". Ten ostatni podkreśla, że wymuszone przez dramatyczną sytuację finansową powołanie nowych premierów w Grecji (Lukas Papademos) i we Włoszech (Mario Monti) przywodzi na myśl lata 30., gdy szukano "silnych liderów". "FA" dodaje: "Ostatnim razem nie skończyło się dobrze". "WP" pisze zaś, że wobec kryzysu nie wiadomo, czy demokracja jest całkiem kompatybilna z kapitalizmem. W Europie wymuszała ona na wolnym rynku różne kompromisy: "Teraz rynki kontratakują. Napoleon nie zdołał podbić całej Europy, ale może to zrobić Standard & Poor".
Marta Fita-Czuchnowska
Straszą. Straszą? Straszą - by skłonić EBC do ulubionego manewru Czerwonej Hołoty: dodruku pieniądza. Straszenie bywa jednak przepowiednią samo-się sprawdzającą... Proszę sobie w każdym razie spokojnie to przeczytać:
http://finanse.wp.pl/kat,102634,title,Ryzyko-upadku-unii-walutowej-wysokie-moga-ucierpiec-sasiedzi-euro,wid,14024184,wiadomosc.html?ticaid=1d73a&_ticrsn=3
Mam nadzieję, że nie trzymacie Państwo swoich zasobów w €uro?!? Pamiętam, że w okresie najwiekszej gorączki zakupu akcyj Banku Śląskiego napisałem w "Najwyższym CZAS!"-ie, że te akcje są już parokrotnie zawyżone. Za pięć dni spadły sześciokrotnie. Tym niemniej kilka osób z UPR mimo to jeszcze zakupiło te akcje!!! Jeden do dziś nie może wybrnąć z długów...
JKM
W ostatnim stadium Wprawdzie w Hiszpanii jest król, ale powiedzmy sobie szczerze - jaki tam z niego król? Dzisiejsi królowie, to tylko atrapa królów, rodzaj dekoracji, za kulisami, której działają bandy gangsterów, nazywających swoje gangi partiami politycznymi. W jaskiniach zbójców, jakimi stały się współczesne parlamenty, gangi te ustalają między sobą, w jaki sposób i w jakiej skali będą grabiły obywateli i w ten sposób żyły sobie na ich koszt długo i szczęśliwie. W naszym nieszczęśliwym kraju nie ma nawet takiego króla, jak w Hiszpanii, co oczywiście nie poprawia sytuacji, ale ją jeszcze pogarsza. U nas mamy ustrój republikański, co oznacza, że ubrdaliśmy sobie, iż sami będziemy swoimi królami. Jest to oczywiście fizycznie niemożliwe, toteż nasi panowie gangsterzy robią nam wodę z mózgu proponując „udział we władzy”. Ten „udział we władzy” - to szatańska namiastka praworządności, to znaczy - sytuacji, gdy prawa ustanawiane w państwie mają za podstawę prawa naturalne. Cóż to, bowiem za sytuacja, w której wszyscy mają „udział we władzy”? To sytuacja, w której każdy rządzi. Rządzi - ale przecież nie sobą, to chyba oczywiste? Rządzi, a właściwie - próbuje rządzić innymi. Ale kiedy miliony ludzi próbują rządzić innymi, zakres ludzkiej wolności gwałtownie się kurczy - bo nic tak nie zżera ludzkiej wolności, jak pragnienie rządzenia innymi. W takiej sytuacji nie ma mowy o tym, by podstawą praw pozytywnych, a więc - praw ustanawianych przez państwo - były prawa naturalne. Przeciwnie - podstawą prawa pozytywnego są kaprysy większości - tym bardziej dziwaczne, im bardziej ta większość została zdemoralizowana. Dlatego okupujące dzisiejsze państwa gangi dokonują cudów pomysłowości, by poddane ich okupacji narody zdemoralizować, a pozbawiwszy w ten sposób zdrowego rozsądku - doprowadzić do stanu psychicznej bezbronności. Bo narody doprowadzone do stanu bezbronności można bezkarnie nie tylko ograbić, ale nawet - zniszczyć. Dlatego rządzące współczesnymi państwami gangi przywiązują taką wagę do państwowego monopolu edukacyjnego, do kontrolowania mediów, zwłaszcza elektronicznych oraz - przemysłu rozrywkowego. Przy pomocy tych trzech narzędzi w krótkim czasie doprowadzają całe narody, a zwłaszcza mniej odporną młodzież, do kompletnego onieprzytomnienia. Jakże inaczej można wytłumaczyć sytuację, w której dumny naród hiszpański, co to kiedyś stworzył imperium, nad którym nigdy nie zachodziło słońce, przez całe osiem lat dawał się wodzić za nos półgłówkowi i oprzytomniał dopiero, gdy ten doprowadził go na skraj przepaści? To znaczy - jeszcze nie całkiem oprzytomniał, bo na partię Zapatero głosowało, co prawda już nie ponad 43 procent - jak w roku 2008, a tylko 29 - przy frekwencji 71,8 proc. - ale przecież nadal 30 procent mimo wszystko jeszcze nie oprzytomniało. Bardzo, zatem możliwe, że w przypadku osób mniej odpornych psychicznie taka długoletnia demoralizacja powoduje nieodwracalne skutki w postaci całkowitej utraty poczucia rzeczywistości. „Kto w szpony dostał się hipostaz, rzeczywistości już nie sprosta” - przestrzega Janusz Szpotański w „Towarzyszu Szmaciaku”. Warto tę przestrogę wziąć sobie do serca również u nas, kiedy to premier Tusk w swoim expose zapowiedział przykręcenie śruby przede wszystkim na odcinku ekonomicznym, to znaczy - rabunek mienia obywateli i zadłużanie młodego pokolenia w tempie iście stachanowskim - proponując w zamian stworzenie sposobności, by gzić się mógł każdy z każdym. Rzeczywiście - jest możliwe, że snobujący się na nowoczesność ludzie o słabych głowach dadzą się na to nabrać i kto wie, czy nie pociągną na skraj przepaści pozostałej części społeczeństwa. Nic, bowiem w przyrodzie nie uchodzi bezkarnie, a już zwłaszcza - głupota, za którą narody muszą zapłacić, jak nie w obecnym, to w kolejnych pokoleniach. W „Dzienniczku” św. Faustyny Kowalskiej czytamy m.in. jak to Pan Jezus postępuje z zatwardziałymi grzesznikami: upominam ich - powiada - głosem sumienia, głosem Kościoła, zsyłam na nich przygody, które człowieka mogą doprowadzić do opamiętania, a kiedy nic nie pomaga - spełniam wszystkie ich pragnienia. Obecność w Sejmie posła Palikota, dzięki któremu własną reprezentację parlamentarną uzyskało wreszcie środowisko kryminalistów, jest poszlaką, że znaleźliśmy się w końcowej fazie tej perswazji. SM
I znów się pomyliłem... "Prywatyzacja" - a prywatyzacja. Za co naprawdę siedzi p.Julia Tymoszenko. A może nasza Kasia ładniejsza od Pięknej Julii? Jak można przeczytać pod koniec tego tekstu:
http://wiadomosci.onet.pl/swiat/sikorski-popelnil-blad,1,4934518,wiadomosc.html
„Redaktor naczelna »Dzerkała« przypomniała o kombinacie górniczo-hutniczym Kryworiżstal, który za prezydentury Leonida Kuczmy trafił za ok. 800 mln dolarów do jego zięcia, Wiktora Pińczuka, i Achmetowa. Rząd Tymoszenko transakcję unieważnił, po czym sprzedał Kryworiżstal w transmitowanym w telewizji przetargu koncernowi Mittal Steel Germany GmbH za ponad 4,8 mld dol.” A ja wszędzie chwaliłem się, pisałem i mówiłem, że Krzywy Róg „sprzedano” za $900 mln – a potem sprzedano za $5,4 mld. Ale proporcja 1:6, o której mówiłem w 1992 roku w Sejmie (domagając się prywatyzacji wyłącznie przez licytację) jest zachowana. A może to redaktorka "Lustra" się pomyliła. Albo podała sumy bez podatku? JKM
Upadek Francji, Chiniarze a euro
http://wirtualnapolonia.com/2011/11/26/pawel-osikowski-telegram-z-wnioskiem/
Nawet potężna ponoć ekonomicznie Francja drży, żeby nie odebrali jej atestu wiarygodności, bo… spekulanci – pardon – inwestorzy uciekną! Jacy „inwestorzy”?! No rzeczywiście, Grecy zaczęli przebąkiwać o referendum, a akcje francuskich banków zaczęły pikować w dół. Ale przecież nikt nie zrezygnował w tym czasie z budowy nad Sekwaną jakiejś fabryki, kupna francuskich perfum, czy innych przemysłowych planów, więc skąd ta histeryczna panika Sarkozyego, Merkel, Obamy i Chińczyków, na wspomnienie o… demokracji?! No tak, znowu powracamy do… Fenicjan, czyli pieniędzy, banków i legendarnych już długów, a nawet tylko odsetek od nich, które mają moc globalnego powalania kryzysem wszystkich – całej strefy euro, USA i Chińczyków też! Tak, że w końcu, skołowany, nie wiem – to, komu my, wszyscy, jesteśmy właściwie winni te astronomiczne sumy i kosmiczne od nich odsetki? Bo skoro Chińczykom, i podobnym „tygrysom”, które przez ostatnie dziesięciolecia wybudowały swoją potęgę, jedynie dzięki temu, że „reszta świata” produkowała u nich i kupowała od nich… wszystko, no to teraz przyszedł czas na rewanż! Bo jeżeli świat, a choćby strefa euro zbankrutuje, to i cała azjatycka gospodarka padnie, no, bo, dla kogo będą fabrykować swoją tandetę? I wówczas całe swoje biliardy odsetek od naszych długów ichnie banki i komuniści będą musieli szybko rozdać milionom swoich bezrobotnych, żeby ci nie zjedli ich z głodu, razem z kopytami. No to wniosek: zamiast zmuszać ubożejące społeczeństwa Europy do dalszego zaciskania pasa i spłacania nie swoich długów, ultimatum należy postawić raczej wierzycielom ryzykownych kredytów. Wszyscy ci globalni spekulanci i bankierzy muszą teraz umorzyć długi Europy, a przynajmniej zrezygnować z lichwiarskich odsetek od nich. W przeciwnym razie pójdą na dno razem z euro i nie uratują nic, nawet własnych, chciwych głów, bo społeczeństwa Europy… przetrwają! Paweł Osikowski
O koniec strefy euro. Banki przechodzą na "tryb awaryjny"Choć politycy twierdzą, że nie ma obaw o losy unii walutowej, to banki przygotowują scenariusze na wypadek rozpadu strefy. Większość banków w USA już przeszła na tryb awaryjny i wycofała się z europejskich kredytów - piszą w weekend "NYT" i "Washington Post". Banki nie chcą już zanadto wierzyć politykom zapewniającym o stabilności strefy euro. Odkąd kryzys zadłużeniowy trapiący unię walutową zagroził w minionym tygodniu Niemcom, inwestorzy zaczęli wątpić w ich zdolność do bycia "główną podporą stabilności" Europy - napisał w weekend "New York Times" na stronach internetowych. W minionym tygodniu Standard & Poor obniżył rating Belgii z AA+ do AA. Agencje ratingowe ostrzegły też Francję, że może stracić swą najwyższą ocenę i obniżyły noty Portugalii i Węgier do statusu "śmieci". Europejscy przywódcy nadal twierdzą, że nie ma powodów do tworzenia planów awaryjnych, a niektóre z największych banków świata właśnie to robią - podkreśla "NYT". Nowojorski dziennik przypomina, że o konieczności przygotowania się na ewentualny rozpad strefy euro mówił w ubiegłym tygodniu szef brytyjskiej agencji nadzorującej usługi finansowe Andrew Bailey, a banki, w tym Merrill Lynch, Barclays Capital i Nomura wydały "kaskady raportów analizujących prawdopodobieństwo rozpadu eurolandu". Scenariusze rozpadu bada też Royal Bank of Scotland. W Azji banki i ich regulatorzy obserwują sytuację z rosnącym niepokojem. Według Nomury, "kryzys finansowy strefy euro wszedł w znacznie niebezpieczniejszą fazę". "NYT" zwraca uwagę, że planów awaryjnych nie tworzą banki francuski i włoskie, "z tego prostego powodu, że założyły, iż strefa euro nie może się rozpaść". A jednak giganty - BNP Paribas, Societe Generale, UniCredit i inne - pozbyły się niedawno wartych dziesiątki miliardów euro europejskich papierów dłużnych. Przywódcy europejscy podkreślali w minionym tygodniu swą determinację do utrzymania wspólnej waluty przy życiu. "NYT" komentuje, że motywację polityków zwiększa perspektywa wyborów we Francji w 2012 i w Niemczech w 2013 roku. W Europie nie jest poprawne politycznie rozważanie wyłamania się Grecji z unii walutowej, a jednak jej wyjście ze strefy euro mogłoby otworzyć "puszkę Pandory pełną koszmarów, takich jak drugi incydent typu (upadek banku) Lehman Brothers" - ostrzega nowojorski dziennik. "Przypomnijcie sobie upadek Lehman Brothers (...) to była firma, a nie kraj. Jeśli jakiś kraj opuści euro, pomnóżcie efekt Lehmana przez dziesięć" - powiedział, zachowując anonimowość, francuski bankier. "Washington Post" przypomina, że w piątek rentowność rządowych obligacji w strefie euro znowu wzrosła, zwiększając ryzyko załamania wspólnej waluty. Inwestorzy wysprzedają obligacje niemal wszystkich europejskich krajów ze strachu przez samo nakręcającym się cyklem, w którym wysokie koszty pożyczania pieniędzy nadwerężają jeszcze bardziej finanse państw, co grozi stratami bankom, mającym obligacje rządowe i spowalnia gospodarkę i tak już stojącą na skraju recesji - pisze waszyngtoński dziennik. W najbliższych dniach inwestorzy będą bacznie obserwować aukcje obligacji - w poniedziałek i wtorek włoskich, a hiszpańskich w czwartek. Jeśli nabywcy pokażą się jak zwykle i kupią papiery za racjonalne ceny, rynek może odzyskać zaufanie do strefy euro. Jeżeli jednak oprocentowanie obligacji wzrośnie, kryzys będzie się pogłębiał - konkluduje "WP". Ministerstwo skarbu USA już od tygodni nawołuje amerykańskie instytucje finansowe do zmniejszenia skali swojego narażenia na infekcję europejską, czyli - między innymi - wyzbywania się europejskich długów. Według fachowych mediów w miarę jak amerykańskie (i inne) banki będą przygotowywały się na klęskę w strefie euro, coraz szybciej sprzedając europejskie papiery, kondycja unii walutowej będzie się coraz szybciej pogarszać. Dziennik
Gdzie są filmy z helikoptera?
http://gps65.nowyekran.pl/post/41938,gdzie-sa-filmy-z-helikoptera
Za PRL-u szczególną umiejętnością operatorów kamer telewizyjnych było to, by nie filmować tłumów z szerszej perspektywy, by nie pokazywać ilu było ludzi na demonstracjach antyrządowych, by nie było widać jak nas wtedy było dużo. Minęły już ponad dwa tygodnie od Marszu Niepodległości, a mimo to Policji nie udało się ująć podpalaczy samochodów TVN-u! I nie puszczono w TV filmów z helikoptera obejmujących całość Marszu! Reporter Gadowski zadał na swoim blogu w Salonie24 ciekawe pytania: Gdzie są podpalacze? – cytuję:
1. Jak to się stało, że kilkanaście metrów od stojących w pełnym rynsztunku policjantów niezidentyfikowanym osobnikom udało się spalić wóz transmisyjny TVN?
2. Dlaczego policja, tak skora tego dnia do używania armatek wodnych, kopania w twarz i rzucania pod ścianę dziesiątek młodych ludzi, tak niemrawo interweniowała w czasie, gdy nieznani sprawcy atakowali własność telewizji TVN?
3. Udało się precyzyjnie ustalić niemal każdego sprawcę pobicia i rozboju, jaki miał miejsce 11 listopada, ale jakoś nie udało się zidentyfikować i ująć ani jednego sprawcy podpalenia wozu transmisyjnego.
4. Podpalenie wozu transmisyjnego jest bez wątpienia aktem kryminalnym, by nie rzec terrorystycznym, jest także najpoważniejszym przestępstwem, jakie popełniono w trakcie zamieszek 11 listopada. Nikogo jednak nie zidentyfikowano, nie ujęto i jakby powoli o sprawie zaczyna się zapominać.
5. Czy stacji TVN, która potrafiła godzinami filmować chuliganów na placu Konstytucji, nie udało się sfilmować i powiększyć postaci podpalaczy własnego wozu? To bardzo dziwne, że nie udało się jeszcze namierzyć podpalaczy samochodów TVN-u, mimo, że te wydarzenia te były filmowane przez tysiące kamer! Ale jeszcze ciekawsze jest to, gdzie się podziały filmy z helikoptera! Ja byłem osobiście na Marszu Niepodległości i widziałem w powietrzu latający helikopter telewizji. Oglądałem też trzygodzinny film puszczony w TVN24 w nocy bez komentarza i rzekomo były to wszystkie materiały filmowane przez telewizję. Widziałem też dużo filmów na youtube i innych serwisach. Nigdzie nie ma ujęć z helikoptera całego Marszu! Jedyne, co znalazłem to to:
Na tym filmie widać, że nie chcą zrobić ujęć całości marszu. Czyli już wtedy, na żywo, wiedzieliby nie puszczać ujęć z szerszej perspektywy i by nie przelecieć całej trasy marszu. Takie widać mieli rozkazy... Gdzie są zdjęcia i filmy z całego marszu? Przecież z helikoptera bardzo dobrze było wszystko widać i na pewno to filmowali. Muszą mieć ujęcia całego marszu z całej 4 kilometrowej trasy, którą przeszło niemal sto tysięcy ludzi. Dlaczego tego nie puścili? Przecież taki lot helikopterem ze sprzętem telewizyjnym przez kilka godzin musi drogo kosztować, więc chyba warto, by nakręcone z niego ujęcia puścić w telewizji by się koszty zwróciły. Nie zależy im na zwrocie kosztów? To, po co był ten helikopter, jeśli filmy z niego ukryto? Czy ktoś widział jakiś film z helikoptera telewizji, który pokazywałby ujęcie całości Marszu Niepodległości? Dopóki nie pokarzą filmu z helikoptera z obrazem całego marszu będę się opierał o szacunki Szeremietiewa, że było niemal 100 tys. uczestników Marszu. Mając taki film z helikoptera można policzyć dokładnie ile było ludzi - co do jednego uczestnika! Ukrywają to - znaczy było 100 tys. Że było 20-30 tys. to już nawet w TVN-ie się zgadzają i tyle podają - musiało więc być nas więcej! Młodzieży przypominam, że za PRL-u szczególną umiejętnością operatorów kamer w czasie różnych demonstracji, a w szczególności w trakcie papieskich pielgrzymek, było to, by nie filmować tłumów z szerszej perspektywy, by nie pokazywać ilu było ludzi, by nie było widać jak nas wtedy było dużo. Obecna telewizja nadal te umiejętności pielęgnuje… - bo żyjemy w Drugiej Komunie! Dopóki nie uda się pojmać i osądzić podpalaczy samochodów TVN-u, najbardziej sensowną teorią wyjaśniającą te zdarzenia będzie to, że to była policyjna prowokacja, że podpalacze to pracownicy służb III RP oddelegowani do tego, by nam zepsuć święto niepodległości! gps65
RECEPTY NA KRYZYS Wracając do gospodarki światowej: laureat Nagrody Nobla i „guru współczesnej ekonomii” –Pan Profesor Joseph Stiglitz – wyraził obawę, że hiszpański rząd stworzony przez Partię Ludową będzie koncentrował się na realizowaniu polityki coraz mocniejszego zaciskania pasa co jest „receptą na więcej bezrobotnych, większą recesję, spowolnienie wzrostu i upadek gospodarki”.
To może być w Hiszpanii jeszcze więcej bezrobotnych? Osobom niezorientowanym mogłoby się wydawać, że to całkiem odwrotna polityka poprzedniego rządu stworzonego przez Partię Socjalistyczną doprowadziła do 25% bezrobocia i upadku gospodarki? Jak obroniłem habilitację, to znajomy profesor powiedział mi składając gratulacje: „teraz to już możesz zacząć gadać bzdury”. Co dopiero jak się jest „guru” i laureatem, Nobla. Oczywiście Hiszpanie nie chcą „zaciskać pasa”. Podobnie jak 80% Polaków jest przeciwnych podwyższaniu wieku emerytalnego. Tylko może Pan Profesor zechciałby jakąś swoją „receptę” przedstawić? Rozumiem, że należy podwyższyć podatki. Najbogatszym oczywiście. I co jeszcze? Bo jak garstce „najbogatszych” podwyższymy podatki to nie utrzymamy za to najbiedniejszych, ani nie spowodujemy boomu inwestycyjnego. „Oburzeni” wymachują na po całym świecie transparentami: „Jest nas 99%”. 1% nie utrzyma 99%. Więc trzeba podwyższyć podatki części pozostałych. Ale to już nie będzie ich 99%. Linia podziału nie będzie wyglądała tak pięknie. Rachunek jest prosty – lepiej podwyższyć podatki 99%. Jeśli w grupie 1.000 osób 990 (99%) zarabia 1.000 zł miesięcznie, a 10 osób zarabia 10.000 zł miesięcznie i wszyscy płacą podatek proporcjonalny 20% to wpływy budżetowe wynoszą 218.000. Ale 99% płaci łącznie 198.000 a „bogacze” płacą tylko 20.000. Jeśli opodatkujemy „bogaczy” stawką 50%, to wpływy podatkowe od tej grupy wzrosną z o 30.000 zł (20.000 zł do 50.000 zł) – i to przy założeniu, że nie będą oni uciekali w żaden sposób od opodatkowania. Ale wystarczy pozostałym podwyższyć podatek z 20% do 25% a wpływy podatkowe z tego tytułu wzrosną o 49.500 zł. Więc co się bardziej opłaca? Zresztą wpływy z tytułu zwiększenia podatków i tak nie starczą na spłatę długów i na kolejne wydatki na dotychczasowym poziomie. Więc trzeba pożyczyć, albo wydrukować. Pożyczać Hiszpanom ani na kolejne inwestycje w sektorze budowlanym, które były podstawą wcześniejszego „boomu”, ani tym bardziej na ochronę „zdobyczy socjalnych” nikt już nie będzie. Więc trzeba dodrukować. Ale to nie hiszpańska Partia Ludowa trzyma klucze do drukarni „legalnych środków płatniczych”. Więc może jednak przydałaby się jakaś inna „recepta”? Może po okresie przywilejów stanowych (stan „bankowców”) wysokiej pańszczyzny (opodatkowanie pracy) przywiązania „chłopa do ziemi” (zakaz podejmowania różnorakiej działalności bez pozwolenia pana – czyli państwa) znowu czas na wolność? Gwiazdowski
MFW szykuje pożyczkę dla Włoch? Bloomberg donosi, że MFW negocjuje z rządem Włoch pożyczkę na kwotę 600 mld euro, która powinna zabezpieczyć potrzeby pożyczkowe Włoch na 18 miesięcy. Podtrzymuję moją opinię, że jest już za późno, bo został zainfekowany unijny system bankowy, i pożyczka z MFW będzie wykorzystana przez banki do dalszego wycofywania swoich aktywów z Włoch, ze wszystkich krajów PIGS. Głęboka recesja w 2012 roku doprowadzi Rzym do upadku. Następna będzie Francja, ze swoimi przerośniętymi bankami. Ale zanim to nastąpi, walka będzie długa i setki miliardów euro zdążą spłonąć w ogniu absurdalnej polityki stabilizacyjnej. Poniżej wykres sugerujący, że bycie w strefie euro, to tak jakby na kraj ktoś rzucił klątwę (Krugman nazywa to euro-curse). Dwa podobne, solidne kraje, Finlandia i Szwecja. Finlandia ma euro i oprocentowanie jej obligacji rośnie, a w Szwecji, która nie ma euro, spada. To uproszczenie, bo są też inne czynniki różniące te kraje, ale poniższy wykres na pewno daje do myślenia.
Rybiński
Szokujące słowa Barroso: Unia musi zmierzać w kierunku superpaństwa Szokujące słowa? Chyba tylko dla totalnych idiotów wciąż wierzących, iż Unia Europejska jest związkiem suwerennych państw – admin.
Powołanie ogromnego superpaństwa europejskiego jest jedynym rozwiązaniem kryzysu gospodarczego, ogarniającego kontynent – twierdzi szef Komisji Europejskiej Jose Barroso. Przywódcy UE nie słuchają porad ekonomistów, którzy uważają, że w dziś lepiej byłoby dopuścić do bankructwa Grecji, niż sztucznie próbować ją ratować, odsuwając tylko katastrofę w czasie. Wykorzystują kłopoty gospodarcze w celu pogłębiania integracji i tworzenia superpaństwa, mającego pełną kontrolę nad krajami członkowskimi. Jose Manuel Barroso stwierdził, że losy euro i Unii Europejskiej, są ze sobą ściśle związane i że jedyną odpowiedzią na rosnące zagrożenie upadku wspólnoty jest stworzenie ogromnego superpaństwa. Szef KE już wcześniej na forum Parlamentu Europejskiego przekonywał, że stworzenie takiego superpaństwa jest obecnie najpoważniejszym wyzwaniem dla Europejczyków. Wspominał o potrzebie dalszej integracji, która jego zdaniem może zatrzymać negatywne skutki gospodarcze i wzmocnić euro. Argumentował, że potrzeba dalszej integracji wynika z konieczności zapewnienia pracy i dobrobytu mieszkańcom Europy. To jest walka o gospodarczą i polityczną przyszłość Europy. To jest walka o to, co Europa reprezentuje w świecie. To jest walka o integrację europejską – przekonywał szef KE na forum Parlamentu Europejskiego. Barroso twierdzi, że obecne problemy w strefie euro biorą się stąd, że nie zostały w pełni wdrożone w życie przepisy regulujące funkcjonowanie strefy euro. Barroso przekonuje, że „unia gospodarcza i walutowa nie może prawidłowo funkcjonować tylko na podstawie decyzji podjętych jednogłośnie”. Wyjaśniał, że w celu usprawnienia struktur unijnych i przywrócenia wiarygodności jej instytucjom, konieczne jest skrupulatne wprowadzanie wszelkich wcześniej przyjętych postanowień i ścisła kontrola nad ich wdrażaniem. Dodał, że jeśli UE ma być wiarygodna, musi się bardziej zintegrować, tworząc superpaństwo.
Źródło: express.co, AS.
28 listopada 2011 "Pan Bóg daje życie, Pan Bóg je odbiera" - powiedział metropolita warszawski kardynał Kazimierz Nycz. w sprawie przywrócenia kary śmierci, z czym wystąpił pan Jarosław Kaczyński z Prawa i Sprawiedliwości. Kardynałowi chodziło o to, że Kościół Powszechny nie akceptuje kary śmierci, co mnie katolika - bardzo dziwi, bo Kościół Powszechny od zawsze akceptował karę śmierci dla morderców, którzy z premedytacją mordują innych, którym Pan Bóg dał życie i nikt nie ma prawa im tego życia odbierać. Nawet morderca, którego broni kardynał, metropolita warszawski - Kazimierz Nycz., nie ma prawa zabijać innych i za to powinien ponieść najwyższą karę. Ewentualnie powinien móc sobie wybrać sposób śmierci. Zastrzyk jest najpewniejszy - bardzo skuteczny, często stosowany w uśmiercaniu morderców w USA, Chinach, Indiach, u Muzumłanów czy w Japonii.. No i na Białorusi, co przypomina propaganda przy każdej okazji. Tam gdzie wykonuje się wyroki śmierci- to są kraje” niecywilizowane”. A jakże! Cywilizacja chińska nie jest cywilizowana, tak jak chrześcijanie, którzy zbudowali od podstaw Amerykę - też nie są cywilizowani. Ale socjaliści, którzy poznosili gdzie się da karę śmierci -są cywilizowani.. Zniosą wszystkie kary, oprócz kar finansowych, wtedy będą himalaicznie cywilizowani. Poznosili nawet karę śmierci podczas wojny(????) Oczywiście Lewica światowa działa na rzecz zniesienia kary śmieci dla morderców, bo los ofiar i ich rodzin wcale Lewicy nie obchodzi. Przecież nikt nikomu nie karze mordować, żeby potem samu być zamordowanym. Skoro z góry wiadomo, że jak brat zabije brata „ to ołtarza mego weźmiesz go i zabijesz” - co jest zapisane w Starym Testamencie. Ale Stary Testament kardynała Kazimierza Nycza nie obowiązuje.. Albo nie czytał - albo zapomniał, że nie czytał.. A skoro zapomniał, choć czytał, to przypomnę Mu stanowisko Kościoła Powszechnego zawarte w Katechizmie Kościoła Powszechnego wydanego w roku 1994, a podpisanego przez papieża Jana Pawła II. Na stronie 514; 2266 czytamy:
”Ochrona wspólnego dobra społeczeństwa domaga się unieszkodliwienia napastnika. Z tej racji tradycyjne nauczanie Kościoła uznało za uzasadnione prawo i obowiązek prawowitej władzy publicznej do wymierzania kar odpowiednich do ciężaru przestępstwa, nie wykluczając KARY ŚMIERCI w przypadkach najwyższej wagi”(!!!!) Zastanawia mnie, dlaczego hierarcha o takiej pozycji okłamuje wiernych? Co przyświeca metropolicie warszawskiemu, żeby - jako przedstawiciel Kościoła Otwartego- opowiadał głodne kawałki katolikom? Czyje interesy reprezentuje, a jaką prawdę powinien głosić? Czy Chrystus był przeciw karze śmierci? Oczywiście Pan Bóg daje życie i Pan Bóg je odbiera.. Ale morderca zabił człowieka naruszając właśnie Prawo Boże” Nie zabijaj”. I za to należy mu się sprawiedliwa kara, w tym przypadku- kara śmierci. Morderca zasłużył na śmierć - bo śmierć przyniósł. Nikt go do zabijania nie zmuszał.. Ale jak brat zabije brata.. Polecam kardynałowi Kazimierzowi Nyczowi obejrzenie jednego ze starych westernów, gdzie kara śmierci jest wszechobecna. Przy każdej egzekucji obecny jest obok kata- ksiądz.. Kat reprezentuje porządek sprawiedliwości, a ksiądz - reprezentuje porządek współczucia. I tak jest prawidłowo. Ksiądz czyni swoje- a kat – swoje… Sprawiedliwość domyka się w tych dwóch porządkach. Dwa skrzydła sprawiedliwości niczym skrzydła orła, który wznosi się wysoko, na wyżyny sprawiedliwości.. On te ścieżki zna! Kara śmierci była obecna w każdej cywilizacji, która istniała w historii ludzkości, a była wymierzana za zabicie człowieka z rozmysłem i premedytacją. Była również wymierzana za zdradę. Bo nie może istnieć państwo czy naród bez wymierzania kar, w tym kary śmierci.. Nie dość, że należy przywrócić karę śmierci za zabójstwa popełniane z premedytacją, ale również za zdradę- na przykład ojczyzny.. Za szpiegowania na rzecz innych państw i przekazywanie informacji dotyczących własnego kraju. Za likwidację państwa, które jest dobrem wspólnym nas, tych, których nie ma, i tych, którzy przyjdą po nas.. Dożywocie nie wystarczy.. A jaka powinna być kara za zadłużenie 40 milionów ludzi na 3,5 biliona złotych? Pan Jarosław Kaczyński podniósł oczywiście sprawę kary śmierci, bo tak mu pasowało w rozgrywkach z frondystami od Zbiory, który - moim zdaniem walczy o życie, bo swojego czasu, – jako minister sprawiedliwości - nie skierował do prokuratury sprawy tajnych więzień CIA, czym złamał prawo, za co grozi mu 10 lat - a teraz Jarosław Kaczyński nie zamierza rzeczy całej traktować poważnie.. Skąd wiem? Bo jak rządził wcale o tym nie wspominał- nie było mu to potrzebne.. A teraz nagle jest mu potrzebne, żeby obudzić elektorat i żeby ten zbytnio nie oderwał się od centrum - Porozumienia Centrum. Bo w demokracji musi być elektorat uwiązany do tych, z którymi wiąże jakieś nadzieje..Zresztą bydło- jak ludzi określał działacz socjalistyczny Alfred Lampe- „musi być trzymane na mocnym łańcuchu”(!!!!) Im mocniejszy, tym bezpieczniej- dla władzy socjalistycznej. Oczywiście przypominanie o karze śmierci przez Jarosława Kaczyńskiego służy mu wyłącznie instrumentalnie, tak jak swojego czasu obgadywanie sytuacji na temat przyłączenia Polskie do socjalistycznej Unii Europejskiej; wyglądało z zamulania, że nie bardzo, nie na takich warunkach, nie w tej sytuacji.. Wyglądało, że pan Jarosław, dawny członek Komitetu Obrony Robotników jest bardzo sceptyczny wobec niemieckiej propozycji przyłączenia nas do niemieckiego projektu politycznego, którego to projektu autorem były Niemcy- no i naszym adwokatem przyłączenia Ziem Zachodnich, pardon - Polski do Unii Europejskiej. No i w ostateczności pan prezydent Lech Kaczyński Traktat Lizboński podpisał, wprowadzając nas na drogę likwidacji państwa polskiego. Podobnie jest w sprawie euro.. Człowiek, któremu bliska jest Polska, byłby idiotą skończonym, gdyby chciał Polskę wepchnąć jeszcze do strefy Euro, doprowadzając do podporządkowania naszych finansów bezpośrednio Europejskiemu Bankowi Centralnemu z siedzibą we Frankfurcie nad Menem. Niemcy ostatecznie decydowałby o losach naszych finansów Oni ostatecznie decydowaliby ile euro- waluty politycznej- jeszcze dodrukować, bo jest im potrzeba.. A my byśmy dźwigali nawis inflacyjny w formie podatku... Na razie pan profesor Marek Belka, już czwarty czy piąty raz w tym roku interweniuje na rynku finansowym, dorzucając do pieca głupoty kolejne miliardy złotówek, w nadziei, że coś tym zmieni. Ano, co można zmienić wrzucając do pieca rozgrzanego i tonącego w długach- kolejne papierowe pieniądze bez pokrycia, bo „inwestorzy” pozbywają się polskich obligacji, wymieniając je na euro,.. Na rynku pojawią się zwiększona ilość złotówek, co powoduje spadek jej kursu, co spędza z kolei sen z oczy pana profesora Marka Belki.. Którego – przypomnijmy - doradcą jest były prezydent Łodzi, pan Jerzy Kropiwnicki?. Nie wiem, czy pan Kropownicki, wielki polski patriota jest członkiem międzynarodowej Komisji Trójstronnej, ale pan profesor Marek Belka- jak najbardziej.. W czym doradza pan Jerzy Kropiwnicki panu Markowi Belce w NBP? W swojej karierze był ministrem resortu pracy i polityki społecznej w rządzie pana premiera Jana Olszewskiego, był również szefem Centralnego Urzędu Planowania w rządzie pani Hanny Suchockiej, jak to w socjalizmie, zamienionego potem na Rządowe Centrum Studiów Strategicznych - i dalej socjalizm planowania, tylko pod inną nazwą.. Potem tym niepotrzebnym urzędem szefował pan Zbigniew Kuźmiuk, z Radomia - dr Zbigniew Kuźmiuk, z Polskiego Stronnictwa Ludowego, potem PSL Piast, a obecnie z Prawa i Sprawiedliwości.. Pan profesor Jerzy Kropiwnicki był również ministrem rozwoju regionalnego i budownictwa - równie satyryczny urząd jak dwa poprzednie.. Odwołany poprzez referendum z funkcji prezydenta Łodzi w 2010 roku. Mieszkańcom nie podobało się, że połowę swojej kadencji prezydenckiej spędzał w Izraelu(???) Co on tam robił? Nie wiadomo, tak jak nie wiadomo, co robił polski rząd na sesji wyjazdowej w liczbie 55 osób w lutym 2011 roku - też w Izraelu. Bo w roku 1990-91 był stypendystą w Instytucie Problemów Ubóstwa na uniwersytecie Wisconsin.. A dlaczego nie bogactwa? Jak się zajmujemy ubóstwem, utrwalamy ubóstwo - jeśli zajmowalibyśmy się bogactwem - ludzie nauczyliby się tworzyć bogactwo?. Chciał jeszcze odtworzyć przedwojenną dzielnicę Bałuty.. Tak jak to było przed wojną! Ale nie zdążył.. Jak Pan Bóg chce kogoś ukarać to mu rozum odbiera, ale rzeczywiście metropolita warszawski ma rację: ”Pan Bóg daje życie, Pan Bóg życie odbiera? Ale pewne sprawy powinny załatwiać sądy ziemskie.. Reszta na Sądzie Ostatecznym. Na przykład wymierzać karę śmierci za zabójstwa popełnione z premedytacją..Broń Boże, nie z winy nieumyślnej.. Bo sprawiedliwość nie powinna opierać się na przypadku.. Ale oczywiście – są przypadki, ale bardziej - znaki! WJR
PO-land w Europejskiej Republice Federalnej Niemiec Maski opadły. Celem obecnej władzy jest przekształcenie Polski w PO-land, czyli rządzony przez PO land Eurofederacji1. Wiadomość z sieci:
"Rzeczpospolita": Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski zaprezentuje w poniedziałek w Berlinie polską wizję Unii Europejskiej.Zdaniem szefa naszej dyplomacji przyszłością UE jest federacja. W wywiadzie udzielonym gazecie Sikorski wyjaśnia m.in., że korzyścią dla Polski będzie przetrwanie i rozwójfederacji, przez członkostwo, w której realizujemy nasze potrzeby bezpieczeństwa i dobrobytu. - Nie chcemy wyszarpywać jakichś prerogatyw, po to żeby z nimi uciec na peryferie, tylko abyśmy, jako patriotyczni Polacy i patriotyczni Europejczycy zadbali, żeby z jednej strony federacja działała dobrze, a z drugiej szanowała tożsamości narodowe - mówi. Minister precyzuje, co to oznacza. - Jeśli na nowo wyznaczamy - zgodni e z zasadą subsydiarności - to, co ma być federalne, i to, co ma być narodowe, to ja bym widział możliwość zawarowania pewnych spraw dla państw członkowskich raz na zawsze. Sądzę, że państwa członkowskie Unii powinny mieć, co najmniej tyle autonomii, ile mają stany USA. Edukacja, moralność publiczna, podatki dochodowe powinny być wyłączone spod władzy Unii - twierdzi Sikorski.
2. No to maski opadły. Celem obecnej władzy jest likwidacja państwa polskiego i przekształcenie go w jeden z landów Eurofederacji, czyli Europejskiej Republiki Federalnej Niemiec. Taki PO-land, w którym lokalną administrację sprawuje PO, a centralna władza jest w Brukseli, czyli w Berlinie.
3. Co najmniej tyle autonomii, co stany USA chce nam zapewnić łaskawca Sikorski? Owszem, stany USA mają wiele autonomii, ale nie mają niepodległości.Sikorskiemu chodzi o to, żeby Polska niepodległości też nie miała.Teraz jasnym się staje, dlaczego zapraszano Niemców do spacyfikowania Marszu Niepodległości 11 listopada. Polska niepodległości ma się skończyć.
4. Sikorski nie jedzie do Berlina na prywatne pogaduszki, tylko, jako minister rządu polskiego i jako przedstawiciel państwa polskiego.Ma tam przedstawić wizję federacji europejskiej, wizje tak daleko idącą, jakiej nie mają dotąd odwagi przedstawić nawet Niemcy, najbardziej nią zainteresowani przyszli władcy federalnej Europy. Myślą tak od dawna, kombinują, ale głośno o tym nie mówią, ze Europa ma być federacją landów. Nie mówią, bo trochę jeszcze Francuzów się boją, bo ci na razie jeszcze do niepodległości Francji są jednak przywiązani. Polska do niepodległości przywiązana już nie jest i dlatego Sikorski powie za Niemców to, czego im samym nie wypada powiedzieć, Niemcy zaś uznają, że skoro Polska tak nalega, żeby wejść pod niemieckie berło, to, czemu nie?
5. Jeśli Premier Tusk jeszcze dziś nie wystąpi do Prezydenta Komorowskiego o odwołanie ministra Sikorskiego, to będzie znaczyło, że z targowiska próżności wyłania się nam nowa Targowica... Janusz Wojciechowski
Kryzys euro osiągnął punkt, w którym wszystko jest możliwe Czołowy eurofederalista w PE wzywa do sformalizowania unii fiskalnej i przyśpieszenia budowy europejskiego superpaństwa
► Parlament Europejski, Strasburg – 16 listopada 2011
► Mówca: przewodniczący Guy Verhofstadt, Belgia, Grupa Porozumienia Liberałów i Demokratów na rzecz Europy
► Debata: Zarządzanie gospodarcze – system gospodarczy i walutowy
Guy Verhofstadt (ALDE):
Drodzy koledzy, powróćmy do rzeczywistości. Wczoraj stopy procentowe na rynkach obligacji wzrosły do 7,05%
dla Włoch. Stopy procentowe dla Hiszpanii wynosiły 6,27%, a dla Francji 3,6%. Wiecie, Francja ma status AAA
– dokładnie tak samo jak Niemcy, ale rzeczywistość na rynkach jest taka, że muszą płacić podwójną stopę Niemiec.
Te oceny agencji ratingowych – nie wiem, co one oznaczają, ale z pewnością nie mają wpływu na stopy procentowe,
Bo Francja ma dwukrotnie wyższe dzisiaj, niż Niemcy. Jest oczywiste, jak sądzę, że kryzys euro osiągnął bardzo niebezpieczny punkt, decydujący punkt, w którym wszystko jest możliwe, nawet najbardziej dramatyczny scenariusz. Gdy przejdzie się do krajów trzeciej i czwartej gospodarki Europy, mają one stopy procentowe prawie, 7% – co jest nie do utrzymania – i gdy druga największa gospodarka płaci dwa razy tyle, co benchmark, Niemcy. Więc uważam, że musimy najpierw uznać, że musimy wyjść poza decyzje z dnia 21 lipca i 26 października, jeśli chcemy sobie radzić z tym kryzysem. I trzeba przede wszystkim powiedzieć, że OK, to bardzo dobrze, że Francja i Niemcy spotykają się od czasu do czasu – robią to, co dwa tygodnie, – ale nie jest to trwałe i nie jest przekonujące dla rynków. Uspokajają rynki jedynie na 24 godziny, swoimi decyzjami, a po 24 godzinach wszystko zaczyna się od nowa. Potrzebujemy nie połączenia dwóch krajów, ważnych krajów strefy euro, ale poparcia dla globalnego podejścia Komisji Europejskiej i trzeba zwrócić się do KE, i to jest moje przesłanie dzisiaj, by sformalizowła swój pakiet jak najszybciej. Bo trzeba, abyście ten swój pakiet, i może kilka nowych elementów, ale byście to sformalizowali przez przedstawienie aktu tworzącego unię gospodarczą i fiskalną. Połóżcie ten akt na stole dla Rady i Parlamentu, abyśmy nie tylko rozmawiali o pakiecie, ale by sformalizować, zalegalizować unię gospodarczą i fiskalną. To jest jedyny sposób by zakończyć dzisiejszy kryzys euro. Bo znów – nie myślcie, że nowy dwudniowy szczyt, albo nowy wspólny wysiłek dwóch dużych krajów mógł go powstrzymać. Potrzeba innych, bardziej sformalizowanych, zalegalizowanych inicjatyw. To, czego potrzebujemy, to przede wszystkim zarządzanie gospodarcze w oparciu o Komisję Europejską. I proponuję, że powinniśmy zakończyć dyskusję, kto powinien przewodniczyć Eurogrupie itp., itd. Jeśli mamy wiceprzewodniczącego, który jest odpowiedzialny za euro, to niech przewodzi też Eurogrupie. Przestańmy rozmnażać funkcje w Unii Europejskiej i w strefie euro. To pierwsza rzecz. Przyjmijmy kodeks konwergencji. Przyjmijmy tę zieloną księgę oraz decyzje z nią związane. Mam nadzieję, że w najbliższych dniach zielona księga ws. obligacji stabilności może być przedłożona Parlamentowi. I w końcu przyjrzyjmy się też, moim zdaniem bardzo ważnej propozycji sprzed dwóch dni, złożonej przez pięciu mądrych ekonomistów Niemieckiej Rady Ekspertów Ekonomicznych. W ich opionii, co proponują, w takiej pracy, bezpośrednio do pani Merkel i rządu niemieckiego, zaproponowali utworzenie, co moglibyśmy nazwać europejskim zbiorowym funduszem wykupu, co oznacza zneutralizowanie długów w strefie euro powyżej 60% w połączeniu z odważnym systemem redukcji zadłużenia, dla wszystkich krajów, które nie korzystają z EFSF. To jest fundusz w wysokości 2,3 bilionów dla stabilizacji kryzysu euro. Łącznie z EFSF oznacza to, że mamy siłę ognia w wysokości 3,3 bilionów euro w oparciu o euroobligacje. Czy to federaliści to zaproponowali Parlamentowi? Nie, było to pięciu mądrych ekonomistów, którzy są bezpośrednimi doradcami pani Merkel i rządu niemieckiego. Myślę, że teraz jest czas, aby coś z tym zrobić. Powyżej 60% czy poniżej 60%, jest tylko jedno rozwiązanie tego kryzysu, i jest to rynek euroobligacji. Na koniec słowo w kwestii, czy potrzebujemy zmiany traktatu. Myślę, Panie Przewodniczący, że jest wiele rzeczy możliwych bez zmiany traktatu i wiele rzeczy można zrobić w ramach obowiązującego obecnie traktatu. Ale jeśli mamy mieć zmianę traktatu, to musimy mieć także konwencję w tym Parlamencie. Jak widać eurofederaliści wykorzystują zapaść gospodarczą, którą w istocie sami wywołali, jako pretekst do budowy Mitteleuropy i ubezwłasnowolniania krajów Unii. Niech komisja sformalizuje unię fiskalną!
karasekus.wordpress.com
Najgorszy koszmar globalistów
The Globalists’ Worst Nightmare
http://landdestroyer.blogspot.com/2011/03/globalists-worst-nightmare.html
Tony Cartalucci 15.03.2011, tłumaczenie / skrót Ola Gordon
Samowystarczalność najlepszym rozwiązaniem problemu globalizmu, Kiedy zastanawiamy się nad „rozwiązaniami”, większość z nas zaraz myśli o zorganizowaniu protestu i wyjściu na ulice. Rozważmy przez moment sam protest, co można nim osiągnąć, i co po sobie pozostawi. [...] W najlepszym przypadku, wszystkie protesty doprowadzą, podczas gdy beznadziejnie zależymy od tego systemu, do kolejnej rundy zabawy w krzesełka na arenie politycznej, z być może powierzchownymi koncesjami dla narodu. Ale całkowity wynik nadal będzie zdecydowanie na korzyść globalnej oligarchii korporacyjno- finansowej. [...] Kiedy już ludzie rozumieją, że jest coś źle i rozpoznają konieczność zrobienia „czegoś”, odkrycie, czym jest to „coś” staje się niezwykle trudne, gdy tak niewielu rozumie, jak naprawdę działa władza i jak odebrać ją oligarchom, którzy przejęli ją przestępczymi sposobami.
Zrozumienie globalizacji Rozszerzanie tego globalnego imperium oligarchicznego przyjęło bardziej ekstremalną, być może rozpaczliwą formę poprzez inscenizowanie rewolucji w Egipcie i Tunezji, a w przypadku Libii – zbrojnego buntu i widma zagranicznej interwencji wojskowej. Ale globalistyczne zamachy stanu na całym świecie miały miejsce już wcześniej – na przykład pod koniec lat 1990, pod pretekstem „krachu finansowego” i „restrukturyzacji” MFW. Wiele państw upadło z powodu zobowiązań wobec MFW i jego „reform”, które wprowadziły neo-kolonializm pod przykrywką „liberalizacji gospodarczej”. W tym, żeby zilustrować, jak to działa, może pomóc zrozumienie, jak wyglądał prawdziwy kolonializm. W latach 1800, Tajlandia, wtedy Królestwo Syjamu, ze wszystkich stron otoczona była skolonializowanymi narodami, co z kolei wymusiło zgodę na brytyjski Traktat Bowring w 1855 roku. Zobaczmy jak wiele z tych nałożonych przez „politykę kanonierek” koncesji brzmi jak dzisiejsza „liberalizacja gospodarcza”:
1. Syjamowi przyznano eksterytorialność, jako brytyjskim poddanym.
2. Brytyjczycy mogli handlować swobodnie we wszystkich portach i mieszkać na stałe w Bangkoku.
3. Brytyjczycy mogli kupować i wynajmować nieruchomości w Bangkoku.
4. Brytyjscy poddani mogli swobodnie podróżować po kraju z pozwoleniami wydawanymi przez konsula.
5. Cła importowe i eksportowe ustalono na 3%, oprócz wolnych od cła opium i sztabek złota.
6. Brytyjscy kupcy mogli bezpośrednio handlować z indywidualnymi Syjamczykami.
Bardziej współczesnym tego przykładem jest podbój militarny Iraku i reformacja gospodarcza Paula Bremera (Rada Stosunków Międzynarodowych – CFR). „The Economist” radośnie wymienia neokolonialną „liberalizację gospodarczą” Iraku w artykule zatytułowanym „Wszyscy chodźmy na wyprzedaż: jeśli się uda, Irak stanie się marzeniem kapitalisty” [Let's all go to the yard sale: If it all works out, Iraq will be a capitalist's dream]:
1. Posiadanie w 100% irackich aktywów.
2. Pełna repatriacja zysków.
3. Jednakowa sytuacja prawna jak dla firm lokalnych.
4. Pozwolenie bankom zagranicznym na działanie i wykupywanie banków lokalnych.
5. Podatki dochodowe i korporacyjne maksimum 15%.
6. Powszechna obniżka taryf do 5%..
Tylko nieliczni mogli by spierać się, że zastępy budowniczych MFW narzucane państwom na całym świecie po krachu finansowym w późnych latach 1990, różnią się czymkolwiek od kolonializmu gospodarczego w przeszłości i w teraźniejszości. Faktycznie, sam MFW publikuje obszerne raporty na temat „konieczności” liberalizacji gospodarczej. Aby mieć pewność, rządy, które doszły do władzy w wyniku obecnej destabilizacji na Bliskim Wschodzie, będą bardziej służalcze i na pewno będą angażować się w podobną liberalizację gospodarczą. Kenneth Pollack z Brookings Institute już wyjaśnił, że „walkę na nowym Bliskim Wschodzie trzeba określić, jako walkę między narodami, które idą w dobrym kierunku i narodami, które tego nie robią; między tymi, które akceptują liberalizację gospodarczą, reformę edukacji, demokrację, rządy prawa i swobody obywatelskie, a tymi, które tego nie robią”. [podkr. tłum.] Syjam ostatecznie wycofał się z warunków Traktatu Bowring, kiedy osłabło Imperium Brytyjskie, ale w 1997 roku, Tajlandia po raz kolejny stanęła w obliczu podobnych warunków, tym razem podyktowanych jej przez banksterów z MFW.
Odpowiedź Tajlandii na globalizację Odpowiedź Tajlandii na MFW i globalizację w ogóle była głęboka w obu kwestiach, jak również w zrozumieniu finałowej gry globalistów. Zaciekle niezależna i nacjonalistyczna – jedyny kraj w Azji Południowo-Wschodniej, który uniknął kolonizacji przez ponad 800 lat – suwerenności jej chroniła czczona przez naród monarchia. Obecna dynastia, Chakri, panuje prawie tak długo, jak Ameryka istnieje, jako państwo i obecnego króla uważa się za odpowiednika żyjącego „ojca założyciela”. I tak, jak to miało miejsce przez 800 lat, tajska monarchia jest dzisiaj najbardziej prowokacyjną i konstruktywną reakcją na zagrożenia stojące przed Królestwem. Jej odpowiedzią, oczywiście, jest samowystarczalność. Samowystarczalność dla państwa, dla prowincji, dla społeczności i dla gospodarstwa domowego. Koncepcja ta jest czczona jak świętość w „Nowej teorii”, czyli „Gospodarce samowystarczalnej” króla Tajlandii i odzwierciedla podobne wysiłki podejmowane na całym świecie, by złamać kręgosłup opresji i wyzyskowi, które są skutkiem zależności od systemu globalnego. Podstawą gospodarki samowystarczalnej jest po prostu uprawianie własnego ogrodu i zapewnienie sobie własnej żywności. Jest to pokazane na rewersie każdego tajskiego banknotu 1000 baht w postaci wizerunku kobiety uprawiającej swój ogród. Następnym krokiem jest produkcja nadwyżki, którą można sprzedać, by mieć dochód, co z kolei można wykorzystać na zakup technologii służącej do dalszego wzbogacania swoich umiejętności, by utrzymać się i polepszyć swój styl życia. Celem „Nowej teorii” jest zachowanie tradycyjnych wartości agrarnych w rekach ludu. Innym jej celem jest zapobieganie migracji z wiosek do miast. To z kolei uniemożliwia wprowadzanie się dużych karteli rolniczych, przejmowanie ziemi, korumpowanie, czy nawet zagrażanie narodowym dostawom żywności (Monsanto). Ci, którzy znają program ONZ Agenda 21, niedawny „Program zmiany klimatu” ONZ, oraz „grę finałową” globalistów, mogą zrozumieć głębsze implikacje i niebezpieczeństwa takiej migracji i dlaczego należy jej zapobiegać. Przenosząc się do miasta, ludzie rezygnują z własności prywatnej, przestają produkować i kończą wtłoczeni w system konsumpcyjny. W takim systemie problemy takie jak przeludnienie, zanieczyszczenie, przestępczość i kryzys ekonomiczny, mogą być rozwiązane tylko przez scentralizowany rząd i rozwiązania polityczne takie, jak limity, podatki, mikro-zarządzanie i rozporządzenia, a nie istotne rozwiązania techniczne. Poza tym, takie problemy nieuchronnie prowadzą do scentralizowanego rządu zwiększającego swoją władzę, zawsze kosztem narodu i jego wolności. Skutki katastrofy ekonomicznej są również większe w scentralizowanym, współzależnym społeczeństwie, w którym każdy zależy od ogólnego stanu gospodarki, nawet w kwestii prostych potrzeb takich, jak żywność, woda i energia elektryczna. W ramach „Nowej teorii” w całym kraju stworzono stacje pokazowe, promujące edukację w zakresie rolnictwa i samowystarczalnego życia. Program ten konkuruje ze współczesnym systemem globalnym, który obecnie wdrażany jest w wielu częściach świata przez kryzys gospodarczy. Względnie samowystarczalny charakter Tajlandczyków pozwolił dość dobrze przetrwać ten chaos gospodarczy. Za 10 lat, talerz żywności będzie wciąż kosztował tyle samo, co teraz – podobnie jak wiele innych artykułów codziennego użytku. To tylko dodatkowo potwierdza słuszność samowystarczalności i bardziej niż kiedykolwiek, zarówno w Tajlandii jak i za granicą, jest to dobry czas, aby się zaangażować i stać się samowystarczalnym.
Globalne reakcyjne załamywanie rąk Oczywiście, głowa państwa liczącego 70 milionów mieszkańców, promująca styl życia, który podcina nogi programowi globalnemu, nie jest dobrze widziana w establiszmencie oligarchicznym. Ich odpowiedzią na to, jak było w przypadku wszelkiego zwyczajowego pokazu oporu Tajlandczyków, jest coś, co warto zauważyć. Być może najgłośniejszym globalnym krytykiem Tajlandii jest „The Economist”. Otwarcie krytykuje jej samowystarczalną gospodarkę w artykule zatytułowanym „Thaksinomics Rebranding” [Przemianowanie Thaksi-gospodarki]. Stwierdza on, że ten plan gospodarczy jest „częściowym wycofywaniem się z dotychczas liberalnego stanowiska Tajlandii wobec gospodarki”. „The Economist” zaciemnia debatę pomijając samowystarczalny aspekt „gospodarki samowystarczalnej”. Twierdzi, że socjalistyczna jałmużna za rządów obalonego premiera i notorycznej marionetki globalistów, Thaksina Shinawatra, w jakiś sposób osiągnęła dokładnie te same cele. Twierdzi również, że koncepcja samowystarczalności jest jedynie „przemianowaniem” takich socjalistycznych jałmużn. Artykuł ten przechodzi do pro-Thaksinowskiej demagogii, potępia odsunięcie go od władzy i nadal twierdzi, że zachęcanie ludzi do uprawy własnej żywności, to jakby kradzież socjalistycznej polityki Thaksina. Należy zauważyć, że socjalizm to nie samowystarczalność. Jest to pełna zależność od państwa i od ludzi, którzy płacą coraz większe podatki. Socjalizm nie mówi o uprawianiu własnego ogrodu, z wykorzystaniem technologii celem zwiększenia niezależności i rozwiązywania problemów własnym sposobem. Chodzi tu o branie ze zbiorczych magazynów państwa, a kiedy jesteś ponownie głodny, bierzesz ponownie. Socjalizm może być tylko użyteczny, jako metoda wypełniania luk między bieżącymi problemami i aktywnym dążeniem do rozwiązań technicznych. Ale celem globalizacji jest tworzenie współzależności między państwami i całkowitej zależności od instytucji globalnych – a w związku z tym utrwalanie problemów, a nie rozwiązywanie ich, staje się metodą. Inny globalistyczny punkt widzenia pochodzi z australijskiego bloga National University, „New Mandala”, pisanego przez akademickiego „eksperta” Andrew Walkera. Blog sam w sobie jest izbą rozliczeniową dla tematów globalistycznych dotyczących Azji Południowo-Wschodniej. Wśród jego autorów jest nawet zatrudniany przez Thaksina Shinawatra lobbysta, Robert Amsterdam. [...] Globaliści widzą, co się dzieje i już działają przeciwko temu, podczas gdy większość ludzi wciąż znajduje się w stanie ignorancji i apatii. Tajlandia jest jednym z wielu krajów w chińskim „Sznurze Pereł”, który jest przeznaczony do destabilizacji i sponsorowanego przez Departament Stanu USA „wyzwolenia”. Kluczem do zatrzymania globalistów jest ponowne przejęcie od nich mechanizmów cywilizacji, co zrobiliśmy już poprzez alternatywne media. Taki sukces jest konieczny we wszystkich aspektach naszego życia – i jak sugeruje król Tajlandii, można to zacząć od czegoś tak prostego, jak uprawianie własnego ogrodu.
Teraz i w przyszłości Oczywiście, w Tajlandii samowystarczalność agrarna jest połączona z technologią w celu zwiększenia efektywności i poprawy, jakości życia. Nawet w mieście, małe, niezależne firmy wdrażają najnowsze technologie w celu poprawy produkcji, zwiększenia zysków, a nawet konkurują z większymi korporacjami. Komputerowo sterowane maszyny do obróbki można znaleźć w małych warsztatach wciśniętych w stare sklepo-domy, automaty haftujące pozwalają jednej kobiecie realizować zamówienia na identyfikatory na nowe mundurki szkolne, zamiast zlecania tych zamówień do fabryk należących do garstki bogatych inwestorów. Liczne tego przykłady można zobaczyć spacerując ulicami Bangkoku, stolicy Tajlandii. [...] Dostarczanie tego typu technologii mieszkańcom obszarów wiejskich, a nawet umożliwianie im tworzenia własnych technologii, a nie tylko wykorzystywanie gotowych, to nie tylko science fiction, ale rzeczywistość dnia dzisiejszego. Profesor z MIT, dr Neil Gershenfeld, opracował „laboratorium produkcji”, lub „Fab Lab”. Fab Lab jest mikro-fabryką, która może „zrobić prawie wszystko”. Jego Fab Laby powstają na całym świecie w ramach tego, co nazywa się prywatną rewolucją produkcyjną. Jej celem jest zmiana świata: z uzależnionych konsumentów w niezależnych projektantów i producentów. [...] Dr Gershenfeld streszcza prawdziwy potencjał swoich Fab Labs w twierdzeniu, że „pozostałe 5 mld ludzi na świecie to nie tylko ‘obciążenie’, ale i ‘producenci’. Prawdziwą szansą jest wykorzystywanie potęgi wynalazczości na świecie, żeby lokalnie projektować i znajdować rozwiązania dla problemów lokalnych”. Odniósł on sukces, takie Fab Labs powstają na całym świecie. Przekaz dr Gershenfelda współgra z obecną kulturą Tajlandii i ambicjami „gospodarki samowystarczalnej”. Pod wieloma względami sieć tajlandzkich mikrobiznesów już z powodzeniem pomija kapitałochłonną produkcję scentralizowaną oraz potwierdza działalność i optymizm dr Gershenfelda. Ale to również silnie współgra z tradycją samowystarczalności, która Amerykę uczyniła wspaniałą. Możliwości techniczne, aby zmienić świat, stały się już rzeczywistością, ale dr Gershenfeld sam przyznaje, że największą przeszkodą jest pokonanie inżynierii społecznej, innymi słowy, stworzenie zmiany paradygmatu w umysłach ludności, po to, żeby dokonać zmiany technicznego paradygmatu, co już się dokonało. Samowystarczalność i wykorzystywanie technologii przez ludzi to największe obawy globalnej oligarchii; obawy, które oligarchowie żywili w ciągu wieków. Bojkot korporacji globalistów i zastępowanie ich lokalnymi rozwiązaniami to coś, na co już od dziś każdy może sobie pozwolić. Przyglądanie się działalności Fab Labów dr Neila Gershenfelda, podnoszenie świadomości prywatnej rewolucji produkcyjnej, oraz uczestniczenie w niej nawet w najmniejszym stopniu, może pomóc pokonać przeszkodę w formie inżynierii społecznej i wywołać głębokie zmiany paradygmatu. Rozpoczęliśmy przejmowanie mediów, a teraz nadszedł czas, aby przejmować inne mechanizmy władzy. Teraz jest czas, żeby uznać prawdziwą wolność w samowystarczalności, dla narodu, dla wspólnoty, dla gospodarstwa domowego i zacząć żyć nią każdego dnia. Marucha
Plecami do morza Gdynia to miasto-legenda II Rzeczypospolitej. Symbolizowało zdolność ówczesnej Polski do podejmowania inicjatyw na najwyższym światowym poziomie. Do świadomego określania i konsekwentnej realizacji strategicznych celów polskiej wspólnoty politycznej. Jednocześnie było wielkim projektem zwrócenia Polski ku morzu i pozyskania dla kraju długofalowych korzyści z nadmorskiego położenia. To samo miasto może obecnie stanowić przykład braku takiego perspektywicznego myślenia, braku przemyślanej realizacji narodowego interesu w realiach III RP. Jak w soczewce skupiają się w nim efekty odwrócenia się Polski od morza, ignorowania atutu, jakim morze powinno być dla polskiej gospodarki.
Stocznie – stracona szansa Najgłośniejszym przykładem z ostatnich lat jest doprowadzenie do likwidacji największej i najnowocześniejszej polskiej stoczni produkcyjnej – Stoczni Gdynia SA. Niedawno opublikowany raport Najwyższej Izby Kontroli odsłonił skalę błędów i zaniedbań w jej sprawie. [Błędów? Zaniedbań? Czy celowej działalności, którą powinno się karać śmiercią? - admin]
Przede wszystkim Ministerstwo Skarbu Państwa zaniechało odwołania od decyzji Komisji Europejskiej, która odrzuciła przedstawione plany restrukturyzacji i nakazała zwrot przekazanej stoczni pomocy publicznej. Jak pokazują przykłady stoczni francuskich czy niemieckich, można było skutecznie odwoływać się od decyzji KE – a przede wszystkim można było opracować dobry plan restrukturyzacji, który umożliwiłby dalsze istnienie stoczni. Dysponowała ona ogromnym, bardzo specyficznym majątkiem, – który obecnie w znacznej części jest wykorzystywany nieefektywnie, w sposób niezgodny z pierwotnym przeznaczeniem. Stocznia Gdynia posiadała technologie i zdolności produkcyjne na najwyższym światowym poziomie. Mogłaby zarówno z powodzeniem prowadzić dalej działalność gospodarczą, jak i stanowić instrument polityki państwa. Warto wspomnieć, że naturalnym uzupełnieniem budowy gazoportu byłoby powołanie narodowego armatora, zajmującego się zagwarantowaniem nieprzerwanych dostaw gazu. Gazowce na potrzeby takiego armatora mogłaby z powodzeniem budować Stocznia Gdynia. Są to statki wymagające skomplikowanego know-how i utrzymania wyśrubowanych reżimów technologicznych. Stosunkowo niewielka część światowych stoczni jest w stanie spełnić takie wymagania i należała do nich gdyńska stocznia. Ministerstwo Skarbu Państwa powinno, więc skupić się na przygotowaniu dobrego programu restrukturyzacji, który pozwoliłby na jednorazowe odcięcie efektów dawnych błędów w zarządzaniu, (które ciągnęły się za stocznią jak ogon), i zbudowanie struktury gospodarczej rentownej i zdolnej do konkurencji. Zamiast tego mieliśmy bierną akceptację drogi likwidacyjnej – a główną troską rządu stała się propagandowa osłona całej operacji chociażby przez kreowanie mitycznego „katarskiego inwestora”. Zgodzę się z twierdzeniem, że nie sposób w nieskończoność utrzymywać nierentownego przedsiębiorstwa i topić w nim kolejne miliony złotych płynące z kieszeni podatników. Stocznia Gdynia była jednak firmą, której tak naprawdę nigdy nie dano szansy na sprawdzenie się w uczciwej rynkowej konkurencji. Była stałym obiektem politycznych nacisków, zarządców obsadzanych z klucza partyjnego, decyzji nieracjonalnych gospodarczo, wreszcie zwykłego wyprowadzania majątku. Jeżeli jednak dopłacanie do nierentownych miejsc pracy nazwać możemy wątpliwym ekonomicznie i moralnie – to jak nazwać dopłacanie grubych milionów do… likwidacji miejsc pracy? Koszty samego programu kompensacyjnego (dodajmy – nieskutecznego, 2/3 byłych pracowników stoczni pozostaje bez pracy) to 600-700 milionów złotych. Jeżeli dodamy do tego utracone wpływy podatkowe z tytułu likwidacji, co najmniej kilkunastu, jak nie kilkudziesięciu tysięcy miejsc pracy (nie tylko w samej stoczni, ale i u kooperantów), koszty dla budżetu państwa grubo przekroczą miliard. Aktualnie w upadłości likwidacyjnej znajduje się kolejna gdyńska stocznia – Stocznia Marynarki Wojennej SA. Podstawową przyczyną upadłości stoczni jest zaniechanie programu rozwoju, można powiedzieć – powolna likwidacja polskiej Marynarki Wojennej. Tym samym marynarka generuje niewielki wolumen zamówień, niewystarczający do utrzymania się stoczni. Najgłośniejszym i najbardziej jaskrawym przypadkiem, swoistym gwoździem do trumny stoczni, było wstrzymanie budowy korwety „Gawron”. Miała ona być początkiem programu rozbudowy floty, początkiem serii sześciu jednostek – stąd jej wysokie koszty ze względu na prototypowość. Błędy w pierwotnych kalkulacjach i kolejne zmiany koncepcji w trakcie budowy spowodowały, że pierwotnie planowany koszt ukończenia okrętu (300 milionów złotych) urósł do astronomicznej kwoty 1,5 miliarda. W międzyczasie dochodziło do szeregu nieprawidłowości, jak chociażby do przekazania części środków z programu budowy korwety na inne cele. Pierwotny plan budowy sześciu jednostek został ograniczony do jednej, a następnie doszło do wstrzymania budowy nawet tej jednej. Tymczasem Stocznia Marynarki Wojennej poniosła znaczące koszty pozyskiwania niezbędnych technologii i urządzeń, – które mogłyby się zamortyzować jedynie w wypadku kontynuacji programu. Dodajmy, że już od 2015 roku marynarka powinna wycofać ze służby wyeksploatowane jednostki, które miały zostać zastąpione przez „Gawrony”. Widać już, że nie będzie, czym ich zastępować. Pozostanie, więc albo zachować w służbie stare jednostki, coraz droższe w utrzymaniu i o znikomej wartości bojowej (praktycznie okręty muzealne), albo dokonać awaryjnych wielomiliardowych zakupów używanych jednostek, albo pogodzić się z utratą realnej siły uderzeniowej przez polską flotę wojenną. Likwidacja Stoczni Marynarki Wojennej pozbawi polską marynarkę zaplecza produkcyjno-remontowego, co podwyższy zarówno koszty bieżącego utrzymywania floty w zdolności bojowej, jak i koszty ewentualnego przyszłego programu jej odbudowy (nie wspominając o komplikacjach strategicznych braku własnego zaplecza technicznego na wypadek konfliktu zbrojnego). Oczywistością są reperkusje gospodarcze likwidacji kilkuset miejsc pracy. Tymczasem rząd nie dość, że nie przystąpił do skutecznej restrukturyzacji stoczni (zignorowano na przykład opracowany przez sejmową komisję obrony Narodowy Program Budowy Okrętów), to jeszcze sam przyczynił się do jej kondycji finansowej, zwlekając z regulowaniem zobowiązań za zakontraktowane w stoczni zlecenia. Ze względu na ograniczone miejsce zasygnalizuję tylko sytuację dwóch innych przedsiębiorstw gdyńskiej gospodarki morskiej. Stocznia remontowa Nauta, jako jedyna znajduje się w dobrej kondycji finansowej, z rosnącym portfelem zamówień i konsekwentnie realizowanym programem rozwoju. Nauta skorzystała z likwidacji Stoczni Gdynia, zakupując część jej terenu. Przeprowadzka na nabrzeże dawnej Stoczni Gdynia pozwoli na zadysponowanie terenem zajmowanym dotychczas przez Nautę – jest to teren w sąsiedztwie centrum miasta, a więc potencjalnie o dużej wartości rynkowej. Ciesząc się z dobrej kondycji Nauty, musimy pamiętać, że jest to stocznia stosunkowo mała, o potencjale nieporównywalnie mniejszym od dużej stoczni produkcyjnej, jaką była Stocznia Gdynia. Z kolei u progu całkowitej likwidacji znajduje się przedsiębiorstwo połowów dalekomorskich DALMOR SA. Już od dawna następowało stopniowe wygaszanie tradycyjnej działalności przedsiębiorstwa. Egzystencję firmy DALMOR podtrzymuje zarządzanie, wydzierżawianie i stopniowa sprzedaż posiadanego majątku. Teren zajmowanego przez spółkę tzw. Mola Rybackiego to ścisłe centrum miasta. Zgodnie z niedawno uchwalonym miejscowym planem zagospodarowania przestrzennego ma zostać przeznaczony na budownictwo usługowo-mieszkaniowe. Oferta prywatyzacyjna spółki została, więc skierowana do deweloperów. Pierwsze podejście do prywatyzacji nie zakończyło się sukcesem (zgłosił się tylko jeden oferent, proponując zbyt niską cenę), niemniej można przyjąć, że całkowite wyłączenie terenów po firmie DALMOR z wykorzystania dla gospodarki morskiej to tylko kwestia czasu.
Sukces portu Na tym tle pozytywnie odznacza się gdyński port. Notuje on wysoki wolumen przeładunków i zapewnia – wraz z otoczeniem – kilka tysięcy miejsc pracy. Można zaryzykować twierdzenie, że przyjęto zasadniczo słuszną formułę organizacyjną dla portu, (choć można oczywiście wskazać na wątpliwe rozwiązania szczegółowe, jak chociażby dziwnie duży wpływ lokalnego samorządu na władze spółki przy minimalnym zaangażowaniu majątkowym czy w ogóle przyjęcie formuły prawnej spółki prawa handlowego dla organu będącego w istocie czymś pośrednim między przedsiębiorstwem, operatorem majątku państwowego a organem administracji). Jednak sama zasada pozostaje słuszna – polega na pozostawaniu infrastruktury portowej w posiadaniu podmiotu publicznego (Zarządu Morskiego Portu Gdynia SA). Zadaniem zarządu jest utrzymywanie owej infrastruktury i inwestowanie w jej rozwój. Bezpośrednią działalnością przeładunkową zajmują się natomiast docelowo prywatne firmy będące operatorami poszczególnych terminali, na zasadzie wieloletniej dzierżawy nabrzeży i trwale z nimi związanych instalacji przeładunkowych. Rozwiązanie takie pozwala z jednej strony na optymalizację zarządzania procesami przeładunkowymi poprzez wdrażanie rynkowej racjonalności – z drugiej strony generuje stały strumień środków na utrzymanie i rozwój infrastruktury portowej, zachowuje ją w polskich rękach i zapobiega jej rabunkowej eksploatacji. W ostatnich latach znacznie poprawiła się dostępność drogowa portu (przede wszystkim poprzez dokończenie budowy estakady Kwiatkowskiego), dokonano też przebudowy i pogłębienia kanału portowego. Najbliższe lata to kolejne inwestycje – absolutnie kluczowa będzie tu inwestycja w dalsze pogłębianie portu. Umożliwienie dostępu do nabrzeży wielkich statków dalekomorskich pozwoli na otwarcie bezpośrednich połączeń z Dalekim Wschodem, a zatem wyeliminowanie obecnie występujących przeładunków na statki dowozowe w Hamburgu czy Rotterdamie, a co za tym idzie – ograniczenie kosztów i czasu dla polskiego handlu oceanicznego. W tym kontekście warto również wspomnieć o planowanych inwestycjach w zaplecze logistyczne, (co pozwoli na „przytrzymanie” towaru w okolicy portu i wygenerowanie wartości dodanej dla lokalnej gospodarki) oraz o pozyskanych przez terminale przeładunkowe środkach europejskich na programy inwestycyjne (uwagę zwraca rekordowy czteroletni program Bałtyckiego Terminalu Kontenerowego o łącznej wartości 153 milionów złotych).
Zyskuje Hamburg Mamy nadal do czynienia z ogromną rezerwą dla rozwoju gdyńskiego – i nie tylko gdyńskiego – portu. Jest to sytuacja, w której – jak to się mówi w branży – największym polskim portem jest Hamburg. Ogromny strumień towarów zamiast zostać tam przeładowany na statki dowożące do polskich portów – jest wyładowywany, wprowadzany w unijny obszar celny i transportowany dalej do Polski drogą lądową. Najostrożniejsze szacunki wskazują, że na tym przekierowaniu strumienia polskiego handlu zagranicznego budżet państwa traci rocznie, co najmniej 2 miliardy złotych z tytułu cła, podatków i opłat. Przyczyny takiego stanu rzeczy są dwojakiego rodzaju: administracyjno-proceduralne i infrastrukturalne. Pomimo stosowania teoretycznie tych samych unijnych procedur celnych i kontrolnych (sanitarnych, epidemiologicznych, weterynaryjnych itp.) w praktyce clenie i poddawanie towaru inspekcjom w Hamburgu jest wyraźnie szybsze (a co za tym idzie – i tańsze) niż w Gdyni czy innych polskich portach. Aby zaradzić takiemu zjawisku, koniecznością jest twarde wprowadzenie zasady „UE plus 0″ zarówno w zakresie regulacji, jak i praktyki działania służb celnych oraz państwowych inspekcji. Twierdzenie, że wprowadzając ponadstandardowe wymogi, dbamy o interes polskiego budżetu i konsumenta, (bo np. skuteczniej zwalczamy przemyt, zwiększamy wpływy do budżetu z tytułu cła, gwarantujemy wyższą, jakość towarów dopuszczanych do obrotu) – to mrzonki. Jedyne, co osiągamy takim postępowaniem, to odstraszenie towarów z polskich portów i przekierowanie strumienia wpływów z ceł i opłat do niemieckiego budżetu. Dlatego palącym zadaniem dla polskiej administracji rządowej staje się wprowadzenie zasady – ani jednej regulacji więcej, ani jednej restrykcyjnej praktyki państwowych służb więcej niż wymagane od nas wprost przez unijne regulacje. Problem infrastrukturalny – fatalna, jakość dróg czy zapaść kolei – jest jeszcze wzmocniony przez preferowanie inwestycji w infrastrukturę transportową w korytarzach równoleżnikowych kosztem korytarzy południkowych, (czego nie zawaham się nazwać działaniem na szkodę państwa – nie tylko z przyczyn ekonomicznych, ale i geostrategicznych). Wystarczy porównać tempo budowy autostrad A2 i A4 z autostradą A1. W połączeniu ze znakomitą infrastrukturą na terenie Niemiec doprowadziło to do sytuacji, że z ogromnych obszarów Polski czas i koszt dostarczenia towaru do Hamburga i do polskich portów jest porównywalny. Nastąpiło trwałe ułożenie się wielu łańcuchów logistycznych w osi wschód-zachód kosztem osi północ-południe. Niestety, taka bezmyślna polityka jest kontynuowana i w ramach rozdziału środków unijnych nadal dofinansowywane są inwestycje służące sprawniejszemu wywozowi towarów do Niemiec drogą lądową. Tym samym polskie państwo finansowo wspomaga ucieczkę towarów z polskich portów. Jak to często bywa w stosunkach polsko-niemieckich, bezmyślności i zaniedbaniu własnego interesu przez stronę polską towarzyszy bardzo świadoma i konsekwentna polityka strony niemieckiej – w tym konkretnym przypadku realizowana przykładowo przez Deutsche Bahn. Kiedy w 2007 roku nowo powstały rząd Tuska likwidował Ministerstwo Gospodarki Morskiej, mało, kto przypuszczał, że jest to wstęp do likwidacji gospodarki morskiej, jako takiej. Tymczasem kolejne lata wskazują, że taki właśnie kurs – na likwidację wielu obszarów gospodarki morskiej – został przyjęty. W Gdyni widać to szczególnie wyraźnie. Marcin Horała
Niemcy: Pomimo kryzysu rząd podwaja dotacje dla Żydów Państwo niemieckie prawdopodobnie podwoi dotacje, jakimi obdarowuje Centralną Radę Żydów w Niemczech. Informację tę podały media głównego nurtu zanim została oficjalnie podana do wiadomości. Negocjacje w sprawie zwiększenia funduszy dla organizacji rozpoczęły się rok temu, wraz z wyborem na jej szefa zamieszkałego we Frankfurcie biznesmena Dietricha Graumanna. Rząd federalny wesprze żydowską organizację kwotą dziesięciu milionów euro. Do tej pory dotacje dla niej wynosiły o połowę mniej. Graumann z rozmowie z żydowską młodzieżą w Niemczech powiedział, że zwiększenie dotacji powinno pomóc głównie młodym Żydom. Pytany o czas wystąpienia o zwiększenie finansowania przez Niemców żydowskiej organizacji w czasie kryzysu, odpowiedział, że pomimo trudnej sytuacji gospodarczej czas podjęcia rozmów o tym był właściwy ze względu na obecność u władzy kanclerz Angeli Merkel. Centralna Rada Żydów w Niemczech według Graumanna reprezentuje 110 tysięcy niemieckich Żydów. Pozostałe 140 tysięcy osób identyfikujących siebie, jako Żydzi nie należy do żadnych powiązanych z nią organizacji. Około 85 procent Żydów zamieszkałych w Niemczech przybyło do kraju z byłego Związku Radzieckiego, po zjednoczeniu Niemiec w 1990 roku. Obecna populacja żydowska w Niemczech jest pięciokrotnie większa niż przed rokiem 1989. Graumann mówi, że jego priorytetami, jako szefa Centralnej Rady, jest promocja żydowskiej kultury w Niemczech ze szczególnym uwzględnieniem młodzieży oraz integracja Żydów pochodzących z państw byłego bloku wschodniego. W 2003 roku niemiecki rząd podpisał z Centralną Radą Żydów umowę równającą jej status prawny z organizacjami katolickimi i protestanckimi. Początkowo Żydzi dostawali od rządu trzy miliony euro, dotacje te rosły w kolejnych latach działalności, by osiągnąć pułap pięciu milionów w roku 2008. Ciągłe żądania podwyższenia dotacji Rada tłumaczy uruchamianiem kolejnych programów oraz wzrostem liczby Żydów w Niemczech.
http://autonom.pl/
Widocznie miliardy dolarów, jakimi dysponują organizacje żydowskie, nie wystarcza Żydom na realizację ich ambitnych planów. – admin
Ministerstwo Edukacji Narodowej współpracuje z koncernami aborcyjnymi Opublikowane Sprawozdanie Rady Ministrów z wykonania Ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży za 2010 rok zawiera wiele niepokojących informacji. W Polsce zabija się coraz więcej dzieci. W 2010 roku w wyniku aborcji życie straciło 641 osób. Najwięcej, bo aż 614 z nich zostało zabitych z powodu podejrzenia o to, że są chore. W związku z tym Fundacja Pro-prawo do życia zwróciła się do Rzecznika Praw Dziecka z o interwencję w sprawie zabijanych poprzez aborcję dzieci z Zespołem Downa. Ponadto sprawozdanie wyraźnie wskazuje, że Ministerstwo Edukacji Narodowej. współpracuje z Federacją na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny na rzecz upowszechniania edukacji seksualnej w szkołach. Ponieważ ostatnio wyszło na jaw, że Federacja Wandy Nowickiej jest finansowana i realizuje zlecenia koncernów aborcyjnych, tym samym MEN pośrednio współpracuje z firmami zarabiającymi na aborcji. W związku z tym Fundacja Pro-prawo do życia zwróciła się do Ministra Edukacji Narodowej o zaprzestanie współpracy z organizacjami pracującymi na rzecz koncernów aborcyjnych. Raport wymienia również z nazwy i podaje producentów trzech obecnych na rynku i dotowanych przez państwo środków antykoncepcyjnych. Autorzy raportu nazywają hormonalne środki antykoncepcyjne „produktami leczniczymi” ignorując szkodliwy wpływ na zdrowie stosujących je kobiet. Ponadto według danych medycznych (np. podawanych w czasopismach medycznych) wszystkie wymienione w raporcie (i nie tylko) hormonalne środki antykoncepcyjne mają jednocześnie działanie wczesnoporonne. Jako środki antykoncepcyjne przedstawiane są też wkładki wewnątrzmaciczne mające działanie poronne. Stanowi to nie tylko złamanie prawa farmaceutycznego, ale również Ustawy o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży. W związku z tym zwróciliśmy się do Głównego Inspektora Farmaceutycznego o zobowiązanie firm farmaceutycznych do zamieszczania jasnej i wyraźnej informacji na temat sposobu działania środków antykoncepcyjnych i wczesnoporonnych.
Źródło: Fundacja PRO – Prawo do życia
http://www.piotrskarga.pl
Związki miedzy lobby aborcyjnym, a uświadamiaczami seksualnymi, mogą umknąć uwadze chyba tylko idiotom.
Jak wykazuje praktyka (choćby w USA), im intensywniejsze „uświadamianie seksualne”, tym więcej ciąż u nastolatek, choć rzekomo miało być odwrotnie. Im więcej ciąż, tym większy popyt na środki zabijające płód – i tym większe dochody dla lucyferiańskich koncernów. Kółko się zamyka.
Admin