Chcieli zabić Putina? Służby specjalne Ukrainy i Rosji zatrzymały dwóch mężczyzn podejrzewanych o planowany zamach na premiera Rosji Władimira Putina – poinformowała wczoraj rosyjska telewizja państwowa Kanał Pierwszy. Za przygotowaniami do zamachu, który miał zostać przeprowadzony wkrótce po niedzielnych wyborach prezydenckich, mieli stać czeczeńscy rebelianci.
- Informację potwierdzam, ale na razie jej nie komentuję – oświadczył sekretarz prasowy premiera Rosji Dmitrij Pieskow w rozmowie z agencją Itar-Tass. Doniesienia te potwierdziła również Służba Bezpieczeństwa Ukrainy.
- Tak, mogę to potwierdzić – oznajmiła szefowa służby prasowej SBU Maryna Ostapenko, którą cytuje agencja RIA-Nowosti. Domniemani zamachowcy zostali ujęci na początku lutego w Odessie, dokąd – jak podaje Kanał Pierwszy – przylecieli ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich przez Turcję. Na trop terrorystów wpadły na początku stycznia ukraińskie służby. Doszło do tego po eksplozji w pewnym mieszkaniu w Odessie, gdzie – jak się później okazało – przyszli zamachowcy przygotowywali ładunek wybuchowy. W eksplozji zginął jeden z terrorystów – Rusłan Madajew. Drugiego – niejakiego Ilję Pijanzina – lekarze zdołali uratować, i to właśnie on miał zeznać, że zleceniodawcą zamachu na Putina był przywódca rebeliantów czeczeńskich Doku Umarow oraz że w zamach zaangażowany jest także zatrzymany kilka tygodni temu Adam Osmajew. Dzięki zeznaniom Pijanzina na początku lutego doszło do zatrzymania 31-letniego Osmajewa, który przyznał się do wszystkiego.
- Naszym celem było przedostać się do Moskwy i spróbować dokonać zamachu na Putina po wyborach prezydenta Rosji – mówił. Mężczyzna wyjawił, że do zamachu postanowiono użyć tzw. min przeciwburtowych.
- Są takie miny, które nazywa się minami przeciwburtowymi. Nie jest, więc potrzebny zamachowiec-samobójca – cytuje słowa terrorysty Kanał Pierwszy. Ten rodzaj min przeciwpancernych jest wyposażony w zapalniki niekontaktowe lub kontaktowe, wykorzystujące światłowody. Po zadziałaniu zapalnika w kierunku pojazdu wystrzeliwany jest pocisk przeciwpancerny z głowicą kumulacyjną lub odpalany jest pocisk formowany wybuchowo rażący ścianę kadłuba pancernego. Jak zauważa cytowany przez rosyjskie media anonimowy funkcjonariusz Federalnej Służby Bezpieczeństwa (FSB), taki ładunek spowodowałby duży wybuch.
- Wystarczający, by rozwalić samochód ciężarowy – dodał.
Rosyjskie służby specjalne twierdzą, iż zamachowcy planowali zdetonowanie potężnego ładunku wybuchowego w pobliżu Prospektu Kutuzowa, w czasie przejazdu kolumny samochodowej z premierem Rosji. Jak wyjaśnia PAP, Prospekt Kutuzowa jest jedną z głównych arterii komunikacyjnych Moskwy i tamtędy niemal codziennie ze swoich podmoskiewskich rezydencji wjeżdżają do stolicy prezydent Dmitrij Miedwiediew, Władimir Putin i inni przywódcy Rosji. Nie jest to pierwsza informacja o planowanym zamachu na Putina. Jak bowiem zauważają media, identyczną historię Rosjanie rozpowszechnili także przed poprzednimi wyborami prezydenckimi z marca 2008 roku. Służby specjalne poinformowały wówczas o zatrzymaniu w pobliżu Kremla 24-letniego mężczyzny z karabinem snajperskim, twierdząc, że zatrzymany obywatel Tadżykistanu Szachweład Osmanow zamierzał zastrzelić Putina i Miedwiediewa podczas koncertu na placu Czerwonym. Także osiem lat wcześniej ukraińskie służby specjalne utrzymywały, że weszły w posiadanie danych o planowanym zamachu na Putina, do którego miało dojść w czasie nieformalnego szczytu WNP w Jałcie. Ówczesny szef SBU Leonid Derkacz przekazał, że na Krymie schwytano i wydalono z terytorium Ukrainy czterech Czeczenów. W sumie – jak zauważa PAP – podczas 12 lat rządów Putina informowano, o co najmniej 10 próbach zamachu na jego życie. Marta Ziarnik
Nie będziemy chyba w dużym błędzie, jeśli nasze rozumowanie doprowadzi nas do wniosku, iż za zamachami na Putina stoją strażnicy światowej demokracji – ci sami, którzy zamordowali Milosevica i Kadafiego, powiesili Husajna, zniszczyli Serbię i Irak, próbowali wywołać wojnę na granicy rosyjsko-gruzińskiej, a teraz stoją na progu demokratyzacji Iranu i Syrii. Kto głupi, niech uważa powyższe za teorię spiskową. Nb. Nasz Dziennik z lekką ironią i niedowierzaniem traktuje sprawę zamachu – za to śmiertelnie poważnie traktuje wiele ewidentnych operacji fałszywej flagi – admin.
Czy Tusk jest satanistą? Zacznę od tego, że kopanie leżącego ma sens wtedy jedynie, kiedy ofiara rzeczywiście leży i nie ma widoków na to, by się podniosła. Ponieważ wszyscy lub prawie wszyscy (wielu nie czytam) komentatorzy naszego dnia codziennego piszą o premierze w słowach lekceważących i w gruncie rzeczy podłych, nie mogę się powstrzymać by nie napisać czegoś bardziej nasyconego treścią. Ja już doprawdy nie mogę czytać o tym, że Tusk to rudy Niemiec, że ma bruzdy na czole i niedługo skończy się jego czas. Po pierwsze guzik mnie obchodzi, kim on jest, a o tym czy czas jego się skończy czy nie nie decyduje nikt z nas, ale ktoś zgoła inny i nie mam tu w tej chwili na myśli Pana Boga. Zacznę od tego, że kopanie leżącego ma sens wtedy jedynie, kiedy ofiara rzeczywiście leży i nie ma widoków na to, by się podniosła. Do kopania leżącego przyjmujemy pozycję specyficzną, znaną wielu z nas i uczyniwszy potężny zamach nogą, kopiemy, kopiemy i kopiemy. Trudno kopać kogoś, kto nie leży, a jedynie przez krótką chwilę wyraził chęć położenia się i to bynajmniej nie na trotuarze, ale na sofce w saloniku. Trudno kopać kogoś, kto ma w kieszeni twarde narzędzia i od czasu do czasu wymachuje szpadryną. Na kogoś takiego but, nawet ze stalowym noskiem, nawet zdjęty z nogi i dzierżony bohatersko nad głową nie wystarczy. Potrzebne jest coś cięższego. Poza tym kopanie leżącego jest wyrazem bezsilności, a nieraz perfidii, albowiem nie zawsze i nie każdego leżącego należy kopać. Może się, bowiem okazać, że przedsięwzięcie to odbywa się w dobrze pojętym, choć ukrytym interesie tegoż leżącego. Może się nawet okazać, że to co leży na chodniku to nie on, tylko jakiś zastępca, albo wręcz manekin. Ponieważ rozpisywałem się tutaj ostatnio o edukacji, o reformach i pieniądzach na nieprzeznaczonych, pojawić się musiała kwestia ograbienia Towarzystwa Jezusowego i przeznaczenia jego aktywów, po uprzednim rozkradzeniu ich i pomniejszeniu o prawie 80 procent przez hierarchów kościelnych, na Komisję Edukacji Narodowej. Przedsięwzięcie owo dało nam podobno niesamowitą przewagę nad krajami ościennymi, przewagę tak wielką, że kraje ościenne postanowiły nas zlikwidować, przez co nie mogliśmy należycie naszej przewagi wykorzystać. Mamy za to dziś do dyspozycji znakomitą retoryczną figurę, która usprawiedliwia rabunek w majestacie prawa i dla tak zwanych wyższych celów. Rabunek mienia kościelnego i zakonnego w dodatku. To ważne rozróżnienie, jeśli przypomnimy sobie, że najważniejszy podział świata to podział na sferę sacrum i profanum. Nie wiem, dlaczego ale okrada się zwykle tę pierwszą sferę w spokoju pozostawiając drugą. Jeśli ktoś chce mi teraz powiedzieć, że nie tylko, bo przecież my też płacimy podatki, niech sobie wpierw przypomni frazę: Res sacra miser i niech lepiej da spokój. Złodziejstwo zorganizowane i systemowe dotyczy jedynie świętości, nigdy profanów. A skoro tak jest, jego prawdziwa natura nie została – że się tak oględnie wyrażę – dokładnie zbadana i ciągle czeka na swojego odkrywcę. Nie wiem, dlaczego szanowni krytycy rządu i premiera, którzy widzą każdą zmarszczkę na jego czole i przerzedzone włosy nie odnieśli się jeszcze do tego dziwnego aspektu jego rządów. Oto, bowiem nasz premier wpadł na ten sam pomysł, na który wpadli przez 300 laty reformatorzy edukacji i państwa całego – żeby było dobrze, trzeba ograbić Kościół, a najlepiej tę jego część, która jest słabsza i nie może się bronić. Inaczej mówiąc trzeba zlikwidować Fundusz Kościelny i obłożyć ZUS-em zgromadzenia zakonne. Co jest w tym istotne – mamy oto podwyżki dla mundurowych, mamy supermarkety nie płacące podatku i wykorzystujące swoich pracowników, mamy mundurowych emerytów i przyszłych emerytów, na których ZUS pracuję autorzy książek tacy jak ja. Premier zaś chce uzyskać oszczędności kosztem klasztorów. Więcej – chce jeszcze pozbyć się z wojska kapelanów. Pozostaje pytanie, których wyznań i w jakich proporcjach. Czy Tusk będzie wywalał z wojska tylko kapelanów katolickich czy także luteran i prawosławnych. Nie wiadomo, co stanie się z kościołami garnizonowymi. Nie wiadomo także, dlaczego jedną ręką daje się podwyżki, a drugą likwiduje etaty duchownych. No i nie wiadomo, kto wejdzie na miejsce tych kapelanów, bo że ktoś wejdzie to pewne. Przyroda nie znosi, bowiem próżni. Kiedyś miast kapelanów w wojsku byli oficerowie polityczni, a dziś? Myślę, że pomysł Tuska koresponduje w jakiś sposób z pomysłem profesora Zybertowicza dotyczącym coachingu patriotycznego i wspierania inicjatyw oddolnych. Miast księży i Pana Boga, będzie nasze biedne wojsko słuchać pogadanek patriotycznych coachów i nasycać się treściami budującymi jego morale, bez Pana Boga jednak. To jest czysty satanizm i trzeba to powiedzieć wprost. To jest nawet gorzej niż satanizm, bo to jest jego karykatura. To jest taki komunizm bez Lenina i luteranizm bez Lutra. To jest satanizm dla ubogich i w dodatku ubogich pozbawionych zadatków na świętość. Premier Tusk chce za wszelką cenę usatysfakcjonować tych, którzy i tak żyją z naszej krwawicy pobieranej nie dobrowolnie, a pod przymusem. Ja wcale nie mam ochoty utrzymywać ze swoich pieniędzy jakichś patriotycznych coachów w mundurach, a jeśli zaś chciałbym dać na tacę to moja wola czy daję czy nie. Mam wybór. I tu jest różnica. Premier zaś znany z dość luźnego stosunku do Polski i jej tradycji objawia nam się w kolejnej odsłonie, jako ktoś kto przerobi emanację siły państwa, czyli armię na jakiś świecki teatrzyk. Bo to mu akurat pasuje wizerunkowo. Teatrzyk będzie trochę patriotyczny, ale może tylko przez chwilę, bo potem zamieni się tych coachów na kogoś innego. I zaczną oni sączyć żołnierzom do uszu treści inne. Jakie? Przypuszczam, że elitarne, takie, które przekonają tych żołnierzy, że oni właśnie są elitą, a ci za bramą koszar, którzy domagają się chleba, pracy i godnego życia to motłoch, być może nawet wcale nie ludzie, tylko jakieś istoty niższe. Nie od dziś wiadomo przecież, że cywil stoi dużo, dużo niżej od wojskowego. Nie lekceważcie, więc Tuska moi mili i nie traktujcie go jak rozwiewającej się mgiełki, bo ulegacie niebezpiecznym złudzeniom. I w dodatku eksportujecie je wprost do serc i głów ludzi, którzy przyjmą je jak swoje i uśpią swoją czujność. Tego zaś akurat teraz robić nie wolno. Na Dzikim Zachodzie był pewien specjalny rodzaj ludzi, zajmowali się oni sprowadzaniem karawan osadników na tereny bezludne wprost pod lufy rewolwerów uzbrojonych band. Ludzie, którzy im uwierzyli nie mieli szans na przeżycie. Nie wchodźcie kochani komentatorzy i publicyści w takie buty. Coryllus
Joanna Mucha i seksizm Natchnieni zasłyszanym gdzieś przypadkowo w telewizorni słowem “seksizm”, które padło w kontekście posłanki PO Joanny Muchy, powertowaliśmy sobie co nieco prasę i Internet.
Gazeta Fakt pisze: Ziobro z Muchą spotkali się w studiu TVN24. Rozmawiali o kampanii samorządowej. Posłance Platformy nazywanej często “miss Sejmu” nie spodobały się spoty PiS, w których Jarosław Kaczyński zwraca się do zmarłego brata słowami: “Kochany Leszku, będziemy realizować twój testament”. Mucha uznała, bowiem, że taki spot w kampanii samorządowej jest niesmaczny. Zbigniew Ziobro postanowił zaprotestować:
- Jest mi przykro, że tyle uszczypliwości ma w sobie piękna posłanka PO. - powiedział Ziobro.
- Minister Ziobro wtrąca w swoje wypowiedzi komplementy pod moim adresem. Ma to na celu zdyskredytowanie mnie jako polityka. Bardzo bym prosiła pana ministra, żeby zaprzestał. Bycie kobietą nie dyskredytuje - odparowała Mucha.
Ewidentnie zarzuciła Ziobrze seksizm. Nieco strapiony były minister sprawiedliwości zapewniał, że jego słowa zostały źle odczytane. Tłumaczył, że został wychowany w Małopolsce, gdzie mężczyzn uczy się szacunku do kobiet.
Z kolei Wirtualna Polska docieka przyczyn ataków na posłankę (“polowania na Muchę”):
Nie ustają ataki na Joannę Muchę. To przejaw seksizmu, a może “polityczne zamówienie”? Zasłużenie czy nie, najpiękniejsza minister ostatnio wciąż obrywa.
Oczywiście wytknięcie minister Musze, że ni cholery nie zna się na swoim resorcie, to przejaw seksizmu, no bo czegóż by innego? Potwierdzi to na pewno prof. Środa, etyk. Andrzej Celiński na swym blogu też nawija:
Pani minister Mucha nie radzi sobie z presją mediów. Za krótki czas, by wiedzieć, jak poradzi sobie ze swoim ministrowaniem. Widzę niepokój w jej oczach, ale i ambicję. Świat pokazał jej swoją brutalność. Poznała polski wymiar machizmu (męskiego chamstwa). (…) A że na sporcie się nie zna? To trudna dla niej okoliczność. Byłoby stosowniej, żeby się na sporcie znała. A jeśli sportu nie czai niech nie plecie trzy po, trzy, że się nauczy, nadgoni, wspomoże Bońkiem. Jej nominacja to Tuskowa zagrywka. Mianował Muchę dla jej urokliwej urody. Seksizm. Kompromitujący każdego. Obnażający liberała. Ją poniżający. Tusk tego nie rozumie. Mucha się zgodziła. Bo ambitna. Bała się, że ministerialna okazja obok nosa przejdzie. Jeśli to grzech, to z tych mniejszych. Pan Bóg odpuści, jeśli z resortem sobie poradzi. Nie poradzi sobie – będzie wstyd. Na razie Pikusiem jest tu Tusk a nie Mucha (…)
Superexpress: Joanna Mucha dostała zaproszenie do prestiżowego publicystycznego programu, w którym poruszany ma być temat seksizmu w polskiej polityce. To bardzo jej się nie sppodobało. “Seksizm jest problemem, ale ja nie jestem od tego, żeby zajmować się wszystkimi problemami. Niech się z nim zmierzą ci, których seksizm dotknął, zabolał, ja się tak nie czuję” – pisze na swoim blogu.
“Jeśli ktoś traktuje mnie jak paprotkę, to świadczy to o jego klasie, o jego horyzontach myślowych, o tym, że posługuje się ciasnymi stereotypami – ale nie świadczy to o mnie. Nie mam potrzeby udowadniania nikomu niczego” – argumentuje Mucha, która nie pojawi się równiez na show Platformy z okazji ogłoszenia wyników prawyborów. W trakcie sobotnich uroczystości zastąpi ją inny poseł PO – Jakub Rutnicki. I na zakończenie – z portalu Fronda - polemika z Waldemarem Kuczyńskim, obrońcą PO:
Joanna Mucha na stanowisku szefa ministerstwa sportu kompromituje się średnio raz na dzień. Już nawet sami politycy PO w kuluarach przyznają, że jej ignorancja jest problemem dla partii. Jednak nie wszyscy widzą problem w pięknej pani minister. Niektórzy uważają, że krytyka jej osoby to… seksizm. “Superhisteria wymierzona w minister sportu, Joannę Muchę, za parę kwestii ‘do naprawienia’, jest całkiem nieproporcjonalna do kopów, jakie ona dostaje” – pisze Waldemar Kuczyński, który znów ostrzega nad przez totalitarnym Kaczyzmem.
Gajowy rezygnuje z komentowania.
Manipulacja społeczeństwem wg 13 Zasad Sun Tzu Manipulacja, jest znana ludzkości od zarania dziejów. Już w Raju Ewa, a przy jej współudziale Adam, zostali zmanipulowani (okłamani) przez ojca kłamstwa szatana, który przyjąwszy postać węża (jak, zostało to obrazowo przedstawione w Księdze Rodzaju), wmanewrował w nieposłuszeństwo pierwszych rodziców. Zauważmy, że manipulacja opiera się na kłamstwie i na łamaniu zakazów, nazywanych dzisiaj prawami. Dlaczego tak się dzieje? Ano, dlatego, że prawda zawsze obroni się sama, więc siłą rzeczy nie może być wyznacznikiem manipulacji, a więc kłamstwa. Ludzie sobą manipulowali (kłamali) od zawsze, a wynikało to z winy głównego buntownika wszech czasów Lucyfera, który jest de facto ojcem wszelkiej manipulacji od początku dziejów, aż do zakończenia świata. Po wielu wiekach doczekała się manipulacja usystematyzowania. Uczynił to jakieś 2.600 lat temu (ok.600 lat przed Chrystusem) Chiński myśliciel i filozof Sun Tzu. Obserwując zmagania możnych o władzę nad poddanymi i nieustanne wojny, jakie temu towarzyszą, doszedł do wniosku, że mniejszym kosztem, bo bez wojen można osiągnąć lepsze efekty, niż przy wyniszczających obie walczące strony konfliktach zbrojnych.
Jak to osiągnąć? W tym celu Sun Tzu opracował “Trzynaście złotych zasad”:
Dyskredytujcie wszystko, co dobre w kraju przeciwnika.
Wciągajcie przedstawicieli warstw rządzących przeciwnika w przestępcze przedsięwzięcia.
Podrywajcie ich (nieprzyjaciół) dobre imię. I w odpowiednim momencie rzućcie ich na pastwę pogardy rodaków.
Korzystajcie ze współpracy istot najpodlejszych I najbardziej odrażających.
Dezorganizujcie wszelkimi sposobami działalność rządu przeciwnika.
Zasiewajcie waśnie i niezgodę między obywatelami wrogiego kraju.
Buntujcie młodych przeciwko starym.
Ośmieszajcie tradycje waszych przeciwników.
Wszelkimi siłami wprowadzajcie zamieszanie na zapleczu, w zaopatrzeniu i wśród wojsk wroga.
Osłabiajcie wolę walki nieprzyjacielskich żołnierzy za pomocą zmysłowych piosenek I muzyki.
Podeślijcie im (nieprzyjaciołom) nierządnice, żeby dokończyły dzieła zniszczenia.
Nie szczędźcie obietnic i podarunków, żeby zdobyć wiadomości. Nie żałujcie pieniędzy, bo pieniądz w ten sposób wydany zwróci się stukrotnie.
Infiltrujcie wszędzie swoich szpiegów.
“Tylko człowiek (dowodził Sun Tzu), który ma do dyspozycji takie właśnie środki i potrafi je wykorzystać, żeby wszędzie siać niezgodę i rozkład – tylko taki człowiek godzien jest rządzić i wydawać rozkazy. Jest on skarbem dla swojego władcy i ostoją państwa” Owych 13 zasad były na pewno instrukcją dla Dżyngis Chana, który rozsyłał do krajów, które zamierzał podbić, odpowiednio przeszkolonych kupców, którzy (nie będąc podejrzani) punkt po punkcie realizowali owe 13 zasad, informując władcę o efektach. W innym miejscu Sun Tzu pisał: “Cała sztuka wojenna opiera się n a przebiegłości i stwarzaniu złudzeń”. Dlatego też dla powodzenia batalii ważniejsza od siły oręża jest umiejętność stosowania takich technik jak dezinformacja, manipulacja prowokacja. Z czym, dodam od siebie, mamy styczność, na co dzień od wielu już lat. Cywilizacja zachodnia, dawniej rządziła się innymi zasadami, przedkładając prawdę i honor ponad inne wartości, a kłamstwo, jako niezgodne z dekalogiem było odrzucone. Nie miały z tym problemu kraje, w których cywilizacja turańska (azjatycka) wzięła górę nad wartościami chrześcijańskimi. Do takich krajów, dawniej i obecnie należy zaliczyć naszych nieszczęsnych sąsiadów, tak Niemcy, jak i Rosję, a od czasów rewolucji francuskiej również Francję oraz inne zlaicyzowane państwa. Politykę manipulacji stosowali z powodzeniem carowie i książęta Rosyjscy, a ponieważ car to u Rosjan “boh”, (czyli bóg), nie mieli oporów przed łamaniem praw bożych, obowiązujących również w prawosławiu. Takim sztandarowym przykładem stosowania zaleceń Sun Tzu są zabiegi carycy Katarzyny II, przed rozbiorami Rzeczypospolitej. Nim doszło do rozbiorów miała miejsce długoletnia akcja dywersyjna, podobna do dzisiejszej (Niestety! – kto obserwuje, ten widzi), mająca na celu rozkład moralny elit rządzących Polską. Należało jakoś Europę przygotować na rozbiory Polski, sporego, jak na owe czasy kraju. Najpierw caryca przekupiła najważniejsze osoby w Państwie: król Stanisław August Poniatowski, książę Adam Czartoryski, prymasi Łubieński i Poniatowski oraz dziesiątki innych, biorąc wszystkich na suty garnuszek carskiej Rosji. [Autor raczył jednak nie zauważyć, iż zarówno caryca Jekatierina, jak i jej cały dwór, byli Prusakami, realizującymi odwieczny cel Germanów: likwidację państwa i narodu polskiego - admin]
W celu dokonania dezinformacji ówczesnych społeczeństw Caryca Katarzyna II wynajęła francuskich encyklopedystów. Na przykład Diderotowi zakupiła księgozbiór (weźmy pod uwagę wartość książek w tamtych czasach) za 15 tysięcy liwrów i ustanowiła go dożywotnim strażnikiem tej biblioteki, z roczną pensją tysiąca liwrów. “Filozof” ten oddał serce i pióro Petersburgowi, wysławiając Rosję, jako”idealne państwo rozumu”. Takich peanów, jakie wypisywał Diderot o Katarzynie II, pozazdrościłby jej sam Józef Stalin. Jeszcze bardziej spolegliwy wobec rosyjskich instrukcji był inny “filozof” Voltaire, który za odpowiednią opłatę wypisywał bzdury na temat Polski, publikując ohydne oszczercze broszury na temat Rzeczpospolitej i jej mieszkańców. Wypisywał brednie, że rozbiory Rzeczpospolitej są usprawiedliwione koniecznością zaprowadzenia tolerancji, gdyż ciemne katolickie masy nie gwarantowały dysydentom religijnym wolność wyznania. Wypisywał ponadto wiele innych nieprawdopodobnych kalumnii, stwarzając w Europie wiele stereotypów na temat polskości, którym Europa wierzy do dzisiaj. Należy jeszcze wspomnieć, że Voltaire, uznawany, przez sobie współczesnych, za niezależnego myśliciele, za wymyślenie i napisanie “Historii Piotra I”, otrzymał 100 tysięcy liwrów francuskich. Domyślam się tylko, jakie Voltaire musiał oddać usługi Rosji, że był wprost topiony w złocie, ten pseudofilozof. Piszę z całą premedytacją, o encyklopedystach francuskich, jako o “filozofach” (w cudzysłowiu), gdyż byli to zaledwie “wymowni propagandyści”, nieposiadający merytorycznego wykształcenia, na tyle, by uznać ich za prawdziwych filozofów. Jako, że podczas rewolucji francuskiej stracono wielu przedstawicieli nauk o mądrości, pozostali publicyści uznani zostali, jak leci, za filozofów – zgodnie z zasadą: “na bezrybiu i rak ryba”. Po encyklopedystach w XX w. (po rewolucji październikowej) przyszła pora na intelektualistów. Za odpowiednią opłatą ci intelektualiści, zapraszani wcześniej do Sojuza i oprowadzani po odpowiednio “spreparowanych” więzieniach i łagrach, za odpowiednią opłatą (a Sojuz również nie żałował grosza) oszukali cały zachód o rzekomym raju na ziemi, jakim jest Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. Społeczeństwa zachodnie poddane obróbce (medioceniu) przez wiele lat, a wielu nawet do dnia dzisiejszego nie dają się przekonać, że wujek Wania (tak pieszczotliwie nazywano Stalina) był największym zbrodniarzem. Na tym można by w zasadzie nasze rozważania na temat manipulacji zakończyć, bo jak jest dziś, każdy logicznie myślący człowiek jest w stanie po kojarzyć zachodzące fakty, czyli mówiąc trywialnie:
“co, jest co, i z czym, to się je” Ale do rzeczy. Obserwujemy, co się w Polsce dzieje. Historia jest wycofywana ze szkół, by nasze społeczeństwo nie miało pojęcie o osiągnięciach naszego narodu. A jak się nie wie, to się nie pojmuje patriotycznej dumy, bo i skąd, skoro Polska jest be! Jest taką brzydką babą, której nikt nie chce… Dodam tylko, że skoro wszyscy wokół mają na Polskę apetyt, to coś tu nie gra, z ta brzydotą. Analizując trzynaście zaleceń Sun Tzu, nie zauważyłem ani jednego fragmentu, tej piekielnej instrukcji, który nie byłby w Polsce aktualnie realizowany: przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji, przez naszych sąsiadów, przez mafie korporacyjnych mediów, przez banki i korporacje przemysłowe, przez władze Unii Europejskiej, przez wrogów kościoła (masonerię, której ponoć nie ma!), przez dowództwo NATO, przez rzekomo nam sprzyjających sojuszników zza oceanu, przez Klub Rzymski, przez państwa G 8, i przez wiele innych podmiotów zagranicznych i krajowych, wreszcie przez niewidzialną rękę sterującą naszymi wystruganym z banana przywódcami, których zadaniem jest doprowadzenie kraju do ruiny gospodarczej, do rozprężenia moralnego i wreszcie do likwidacji Polski. Polski ma nie być – tak wynika z obserwacji, tego, co się aktualnie dzieje. Ma zginąć na zawsze z map świata. Tylko jednego diabeł nie wziął pod uwagę. BÓG ISTNIEJE! Większość faktów zawartych w niniejszym, krótkim opracowaniu, poświęconych czasom – od początków manipulacji, do końca XX wieku – zaczerpnąłem z książki Grzegorza Górnego zatytułowanej „Demon Południa”, z rozdziału „Manipulacja, Prowokacja, Dezinformacja”. Osobom zainteresowanym do głębszym poznaniem tematu polecam w/w książkę Grzegorza Górnego, w której temat jest opracowany w sposób merytoryczny. Serdecznie polecam!
Tak a propos manipulacji… autor nie szczędzi nam przykładów z carskiej Rosji, czy z ZSRR, prześlizgując się nad istnieniem bardzo podobnych przykładów manipulacji ze strony UE, NATO, USRaela, Niemiec, Francji i całej tej s…syńskiej bandy międzynarodowych łobuzów. – admin
Na drodze zrównoważonego rozwoju Impet Imperium Euroatlantyckiego (US&UE) [właściwie zaś Imperium "J" - admin] uległ ostatnio pewnemu wyhamowaniu. Ponieważ jego działania już dawno przekroczyły wszelkie możliwe do tolerowania granice, strach przed tą globalistyczną bestią powoduje niespodziewaną koalescencję niekompatybilnych wydawałoby się sił. Obok ścisłej już współpracy Rosji i Chin w zakresie obrony Syrii przed agresją „społeczności międzynarodowej”, ukonstytuowało się niedawno egzotyczne trójprzymierze Iranu, Afganistanu i Pakistanu. Niespodziewany sojusz amerykańskich protegowanych (Afganistanu i Pakistanu) z arcy- wrogiem USA (Iranem) musiał wywołać w Waszyngtonie prawdziwy szok. Uwidocznił się on nagłym zmiękczeniem retoryki, która do tej pory dopuszczała tylko jeden irański scenariusz, a mianowicie interwencję zbrojną. Teraz okazało się, że „negocjacje” też są możliwe, a do Teheranu wysłano ponownie inspektorów międzynarodowej agencji atomowej. Jak widać potęgą Zachodu wyraża się głownie słabością i niezdecydowaniem jego ofiar. Po dwudziestu latach bezkarnych gwałtów i rozboju, jakiekolwiek sensowne próby obronne ofiar zachodniej agresji wywołują w Imperium konsternację. Nieco lepiej przedstawia się sytuacja „na froncie wewnętrznym”. Połączonym siłom międzynarodówki finansowej i Niemiec udało się wprawdzie spacyfikować Grecję, ale wśród „sojuszników” narastają obawy o dominację tych ostatnich w Europie. Wyrażają je ostatnio otwarcie nawet analitycy polityczni i gospodarczy „głównego nurtu”. Znany amerykański publicysta Greg Palast w niedawnym wywiadzie wyraził się ostatnio, że o ile Niemcom nie udało się podbić Grecji Panterami (czołgi niemieckie z II WW), o tyle poszło to łatwo za pomocą finansów[i]. Harvardzki ekonomista Kenneth Rogoff, wraził obawę, że jedynym europejskim beneficjentem globalizacji zostały Niemcy.[ii] To, o czym od lat piszą „niszowi oszołomi” zaczyna powoli docierać do „światłych umysłów” elit Imperium. Wewnętrzne „sukcesy” UE nie obywają się jednak bez kosztów. Jednym z głównych, który niepokoi Berlin jest wzrost nastrojów antyniemieckich. Wyrażają się one nie tylko retoryką, czy karykaturami w mediach, ale o zgrozo także wezwaniami do bojkotu niemieckich produktów[iii]. Cała niemiecka strategia ostatniego dwudziestolecia opierała się na niszczeniu gospodarek sąsiednich państw i w prowadzaniu na ich miejsce niemieckich wyrobów. Powodowuje to wzrost gospodarczy Niemiec, a w ślad za nim polityczny. Puentując tą dygresję można stwierdzić, że Niemcom udało się osiągnąć w Europie to, co Chinom w świecie. Dlatego też, pomimo całego unijnego sukcesu w Grecji, sytuacja w tym kraju zaczyna niepokoić. Telewizja BBC wyemitowała ostatnio reportaż, w którym dała wyraz tym obawom[iv]. Reportaż ukazał nie tylko machinacje finansowe Goldman Sachs w zakresie greckiego deficytu, ale również obawy przed potencjalnym sukcesem „ekstremizmu politycznego” w tym kraju. W charakterze dygresji należy podkreślić, że do tej pory greckie przekręty Goldman Sachsa nie były nigdy tematem mediów głównego nurtu. Omawiany reportaż zawiera więcej takich „rewelacji”. Stwierdzono w nim między innymi, że wdrażany obecnie „program naprawczy” może doprowadzić Grecję do poziomu nędzy porównywalnego z rosyjskim z okresu jelcynowskiej „transformacji ustrojowej”. „A przecież wtedy Rosją rządzili oszuści!”- stwierdził komentator BBC. Oszuści?!!! Jak to?!!!! Przecież to byli „wolnorynkowi reformatorzy”! Tak jak „mesjasz” Balcerowicz w Polsce, byli oni nieomylni, a wszelka ich (czy naszego „profesora”) krytyka[v] znamionowała „zaściankową ciemnotę”. Szkoda, że szacowna BBC wcześniej nie otworzyła oczu masom wschodnich „europejczyków” na to zagadnienie. Unijny sukces w Grecji ma jednak szerszy niźli tylko finansowy wymiar[vi]. Porozumienie w sprawie zadłużenia zaopatrzone jest, bowiem dodatkowo w tak zwane MOU (memorandum of understanding) zawierające szereg warunków dalszego funkcjonowania tego kraju[vii]. W swej istocie zamieniają Grecję w de facto kolonię, a jej „technokratyczny rząd” w wykonawców woli unijnej, przypominający agenturalną administrację III RP gauleitera Tuska. Obok „strategicznych” zagadnień, takich jak prywatyzacja gospodarki, mająca się odbywać również na „polską modłę”, znaleźć tam można takie detale jak np. polecenie zniesienia restrykcji w detalicznej sprzedaży zabronionych rodzajów pożywek dla dzieci (“lifting constraints for retailers to sell restricted product categories such as baby food.”). Jak widać opiekuńcza Unia nie zapomniała nawet o umożliwieniu trucia najmłodszych obywateli euroraju. Zapewne dyrektywy w zakresie, jakości żywności dla ogółu europejskiej populacji już w tym momencie nie wystarczają. To już jest jednak temat do odrębnego artykułu. Na razie, więc obserwujmy jak szybko osiągnie Grecja stopę życiową III RP.
[i] http://geraldcelentechannel.blogspot.com/search?updated-min=2012-02-01T00:00:00-08:00&updated-max=2012-03-01T00:00:00-08:00&max-results=50
[ii] http://www.spiegel.de/international/business/0,1518,816071,00.html
[iii] http://www.spiegel.de/international/europe/0,1518,814344,00.html
[iv] http://www.bbc.co.uk/news/world/ 26 luty 2012
[v] http://prawica.net/node/5406
[vi] http://www.counterpunch.org/2012/02/20/greece-throws-in-the-towel-bows-to-german-jackboot/
[vii] http://www.athensnews.gr/portal/11/53222
Ignacy Nowopolski
http://ignacynowopolskiblog.salon24.pl
I jeszcze ciekawy komentarz pod oryginalnym artykułem:
W Polsce niewielu ludzi zdaje sobie z tego sprawę, że, (na co zwraca uwagę Ignacy):
“…Cała niemiecka strategia ostatniego dwudziestolecia opierała się na niszczeniu gospodarek sąsiednich państw i w prowadzaniu na ich miejsce niemieckich wyrobów. Powodowuje to wzrost gospodarczy Niemiec, a w ślad za nim polityczny…” Oczywiście to “niezdawanie” sobie sprawy z tego wiąze się z faktem, że Polacy w swej masie są przekonani, że całkowite uzaleznienie naszej gospodarki od gospodarki (i dyktatu) Niemiec jest “normalną” formą współpracy (wymiany habdlowej, kooperacji etc…). Otóż nie…Niemcy nie dadzą nam szybko zdechnąc (sprowadzając do siebie tanie produkty złożone w swoich filiach na terenie Polski oraz tania siłę roboczą do prostych prac) ale nigdy (powtarzam to z pełna świadomością), nigdy nie pozwolą nam się rozwinąć tak byśmy mogli się od nich uniezależnić, a nie daj Boże “zagrozić” im w czymkolwiek (nie po to ichna rura blokuje dostęp wielkim jednostkom do Świnoujścia, nie po to zamknięto nasze stocznie bałtyckie nie ruszając niemieckich itd…) Jeszcze jedno. W tych dniach na rynku ukaże się “Sztafeta” Melchiora Wańkowicza. Zbiór reportaży z budowy COP-u, ale też opis szeregu zmagań rzadów IIRP na rzecz rozwoju gospodarki w tym infrastruktury, czy walki o rynki zbytu w Europie (np. eksport polskiego węgla i złamanie monopolistycznej pozycji Wlk.Brytani). Powiem to, co umyka rzeszom komentatorów i autorów. Otóż wydaje mi się, ze wciąż zapominamy o jednym z wielu powodów agresji Niemiec na Polskę w 1939r. tym powodem jest to, że Polska, (chociaż później niż inne państwa) zaczęła szybko i z wielkim rozmachem dźwigać się z Wielkiego Kryzysu. I mając w pamięci to, czego dokonali Polacy już w latach 20-tych budując Gdynię i łącząc ją z resztą kraju, co wpłynęło na pogorszenie się sytuacji Gdańska, Niemcy nie mogli dopuścić, żeby coś takiego powtórzyło się w skali makro. Wiem… mądrzejsi ode mnie będą kiwać głowami, ale czyż fakt, że wraz ze wzrostem obrotów Gdyni spadało znaczenie Gdańska nie pchnął Gdańszczan w objęcia Hitlera? Pchnął…i więcej! Pchnął go do wojny, bo Niemcy zaakceptują tylko Polskę słabą, uległą i zależną od nich. Dlatego mówię tu i teraz. Prawdziwą niepodległość można wywalczyc tylko krwią (walka) i potem (praca) nigdy zas tylko jedną z tych rzeczy. Marucha
Iluzja aneksu 13 Z prof. Karolem Karskim, prawnikiem z Uniwersytetu Warszawskiego, rozmawia Anna Ambroziak "Nasz Dziennik" ujawnił ekspertyzę dr. Piotra Kasprzyka, prawnika specjalizującego się w prawie lotniczym i wypadkach lotniczych, sporządzoną niecały miesiąc po katastrofie smoleńskiej. Z dokumentu wynika, że istniała możliwość przejęcia i prowadzenia badania w całości przez stronę polską. - Ekspert miał rację. W zakresie prawno-międzynarodowym wybrano jednak rozwiązanie oddające całkowicie badanie przyczyn śmierci polskiego prezydenta i katastrofy w ręce Rosji i uzależnionego od niej MAK. Zgodnie z porozumieniem z 1993 r. badania takie należało przeprowadzać wspólnie, a końcowy raport i komunikat powinien być wspólnym stanowiskiem polskim i rosyjskim.
Ekspertyza mówi o powołaniu komisji wspólnej MAK i rosyjskiego ministerstwa obrony, która miała prowadzić badania techniczne. Czy powołanie przez władze Rosji własnego organu do technicznego zbadania przyczyn katastrofy było uchyleniem porozumienia z 1993 roku? - Porozumienia nie można uchylić jednostronnym działaniem niezgodnym z jego treścią. W ten sposób można go tylko złamać. Należy jednak pamiętać, że rząd Donalda Tuska miał wyrazić zgodę na przyjęcie innych reguł badania przyczyn katastrofy niż te określone porozumieniem z 1993 roku. Pozostaje oczywiście kwestia ewentualnego braku legalności takiego działania na gruncie polskich przepisów o trybie zawierania i zmiany treści traktatów, w tym przepisów konstytucyjnych oraz ustawy o umowach międzynarodowych. Z punktu widzenia prawa międzynarodowego rząd rosyjski prawa jednak nie naruszył. Stało się tak, gdyż otrzymał stosowną zgodę od strony polskiej.
Prawnik stawia tezę, że skoro strona polska zaakceptowała powołanie takiej komisji, to mogłaby być ona "wypełnieniem" porozumienia z 1993 roku. - Porozumienie z 1993 r. przesądza, że badanie musi być wspólne, to jest prowadzone przez organ o składzie polsko-rosyjskim lub łącznie przez organ polski i organ rosyjski. To, że strona rosyjska zdecydowała, iż będzie prowadzone przez konglomerat instytucji rosyjskich lub działających z delegacji państwa rosyjskiego (MAK), nie "wypełnia" treści porozumienia. To zrzeczenie się polskiego uprawnienia na rzecz Rosji. Przecież żadnego z Rosjan badających przyczyny katastrofy nie "mianowano" Polakiem.
Z ekspertyzy wynika też, że to strona polska zgodziła się na zastosowanie feralnego załącznika 13. Ale strona rosyjska to zarządziła. - W tej sprawie wiele rzeczy nastąpiło na życzenie władz Federacji Rosyjskiej, a rząd Donalda Tuska się na to godził. Ekspertyza pokazuje nam, że władze polskie od początku miały świadomość, że istnieją jeszcze inne niż zaproponowane przez Rosjan rozwiązania, które były przy tym dla Polski korzystniejsze.
Jakie prerogatywy mieliby polscy przedstawiciele wchodzący w skład wspólnej komisji? - Postępowanie to byłoby prowadzone wspólnie. Wszystkie decyzje, wszelkie czynności musiałyby być uzgadniane i razem realizowane. Także raport i komunikat końcowy, jak już wcześniej powiedziałem, byłyby wspólnym stanowiskiem.
W analizie pojawia się ważny wątek legalności, a właściwie nielegalności działań Edmunda Klicha, polskiego akredytowanego przy MAK. - Faktycznie, mamy do czynienia z sytuacją, w której to strona rosyjska poprosiła Edmunda Klicha o przyjazd do Smoleńska. Uczyniła to jednostronnie, bez porozumienia z władzami polskimi. Następnie rząd Donalda Tuska zgodził się mianować polskim przedstawicielem przy MAK osobę wybraną i wskazaną przez przedstawiciela FR w tej instytucji. To strona polska zaakceptowała wybór takiego, a nie innego akredytowanego. Można się oczywiście zastanawiać, czy jest to właściwe działanie, czy tak powinna wyglądać nominacja przedstawiciela suwerennego państwa, który ma m.in. "patrzeć na ręce" osób badających przyczyny katastrofy. Zastanówmy się też, czy chcielibyśmy, by w taki właśnie sposób wybierano np. polskich ambasadorów.
Ekspert twierdzi, że polski akredytowany oraz jego doradcy nie mogą uczestniczyć w pracach KBWLLP, wprowadza to dwuznaczność ich roli - nie mogą oni - bez wyraźnej zgody strony rosyjskiej - ujawniać informacji o przebiegu i wnioskach z prowadzonego badania. Stało się inaczej - w Moskwie pracowało 12 członków komisji Millera, współpracowników akredytowanego. - Mamy w tej sytuacji do czynienia z potencjalnym konfliktem lojalności, przed którym postawiono członków KBWLLP. Z jednej strony, jako członkowie polskiej komisji mieli badać katastrofę, posługując się wszelkimi dostępnymi informacjami. Z drugiej natomiast, jako doradcy osoby akredytowanej przy MAK nie mogli przekazywać informacji uzyskanych w związku z pełnieniem tej funkcji nikomu, w tym KBWLLP. Pytani, czy mieli lub nadal mają z tym jakiś problem, odpowiadają, że nie. Należy się jednak zastanowić, czy mogą coś innego teraz powiedzieć. Przyjęli, zapewne w dobrej wierze, funkcje kolidujące z ich statusem w KWBLLP. Teraz muszą mówić, że nic się nie stało. Niezależność ekspertów z pewnością powinna być zachowana, ale warto też zaznaczyć, że eksperci ci podczas prac w Smoleńsku i Moskwie nie byli niezależni, podlegali Edmundowi Klichowi. Wchodzili również w interakcje z Rosjanami, z MAK, i na tej podstawie wyrabiali swoje opinie, swoje stanowisko, a nie tylko na podstawie dostępnej dokumentacji i oględzin dowodów rzeczowych. Potem, już, jako członkowie KWBLLP, musieli do pewnego stopnia odnosić się do swoich wcześniejszych działań. Jeśli z czymś zgodziliby się w Rosji, to później już nie badaliby obiektywnie takiego wątku. Nie mieli do tej sprawy już odpowiedniego dystansu. Osoby te występowały w tej sprawie w dwóch - bynajmniej nieuzupełniających się - rolach. Nie należy przy tym zapominać, że ci z nich, którzy są wojskowymi, mieli jeszcze trzecią rolę: byli podwładnymi ministra obrony narodowej Bogdana Klicha.
Autor ekspertyzy podnosi argument, że strona rosyjska mogłaby się nie zgodzić na przekazanie badania stronie polskiej. - Owszem, strona rosyjska mogła się na to nie zgodzić. Mogła też zrobić wiele innych rzeczy, np. złamać prawo międzynarodowe i w ogóle nie badać przyczyn katastrofy. Jednak badania rozpoczęła. Gdyby mimo polskiego wniosku władze rosyjskie nie zgodziły się na badanie przyczyn katastrofy zgodnie z polsko-rosyjskim porozumieniem z 1993 r., tj. wspólnie, to Rosja znalazłaby się jednak pod sporą presją międzynarodową. Miałoby to miejsce także w przypadku braku zgody na polski wniosek o przekazanie Polsce prowadzenia całości lub części postępowania na podstawie załącznika 13 do konwencji chicagowskiej. Nawet mniej demokratyczne państwa nie pozwoliłyby sobie na pokazanie w takiej sytuacji międzynarodowej, że mają coś do ukrycia. Wiarygodność Rosji w tej sprawie spadłaby do zera bezpośrednio po tragicznej śmierci polskiego prezydenta i towarzyszących mu osób. Nikt by wówczas, niezależnie od tego, co miało wówczas miejsce w Smoleńsku, nie uwierzył, że był to wypadek. Państwo to nie mogło sobie na to pozwolić. Jedyną nadzieją dla władz Rosji było to, że polski rząd nie wystąpi o wspólne badanie lub przekazanie postępowania i sceduje wszystko na Rosjan. Z perspektywy czasu wydaje się to wręcz nieprawdopodobne. Tak się jednak stało.
Zalecenia załącznika 13 nie mają charakteru wiążącego - organa rosyjskie nie są, więc naprawdę związane jego postanowieniami, tylko prawem rosyjskim. Tym ograniczeniom ekspertyza przeciwstawia argument, że z uwagi na fakt wskazania załącznika, 13 jako podstawy prawnej do badania katastrofy przez władze Federacji Rosyjskiej wszystkie jego postanowienia stają się obligatoryjne.- Chciałbym tu zaznaczyć, że Rosja ma specyficzny stosunek do prawa międzynarodowego. W przeciwieństwie np. do Polski i innych państw, w których obowiązują rządy prawa, ratyfikowana przez FR umowa międzynarodowa, np. konwencja chicagowska, nie staje się częścią rosyjskiego prawa wewnętrznego. Ponadto Władimir Putin odebrał prowadzenie sprawy rosyjskim siłom zbrojnym, a przekazał je MAK, które jest formalnie instytucją międzypaństwową - organem branżowym Wspólnoty Niepodległych Państw. Tam, co do zasady, nie obowiązują przepisy rosyjskie. Jak w praktyce wyglądało wypełnianie załącznika 13 do konwencji chicagowskiej przez Rosję, widać po tym, że Polska - wbrew jego treści - nie została dopuszczona do wielu czynności, m.in. do oblotu lotniska w Smoleńsku.
Ekspertyzę zamówił zaraz po katastrofie płk Edmund Klich, analiza trafiła do szuflady. - Widać, że pewne jej elementy były niewygodne. Ekspertyza ta przecież wskazywała, wprost, że mieliśmy do czynienia z lotem państwowym i wojskowym, a nie cywilnym. Konwencja chicagowska wyklucza zaś w takim przypadku swoje zastosowanie. Przypomnijmy, że w tamtym czasie specjaliści od propagandy i ich zleceniodawcy wmawiali nam, iż był to lot cywilny. Niektórzy prawniczy iluzjoniści sugerowali zaś, że w najgorszej dla rządów Donalda Tuska i Władimira Putina sytuacji wojskowy Tu-154M z polskim prezydentem na pokładzie wystartował, jako samolot państwowy, ale rozbił się już, jako samolot cywilny. W czasie, gdy powstała ta ekspertyza, z ogromnym natężeniem przekazywano opinii publicznej rzekomo jedyną możliwą wersję wydarzeń: Rząd Donalda Tuska miał nie mieć dla wszelkich swoich działań w tym zakresie żadnej alternatywy. Rozważania dr. Piotra Kasprzyka, który wskazywał, że można było uczynić tak lub inaczej, zburzyłyby ten propagandowy obraz. Przypomnijmy też, że w przypadku lotu państwowego to na rosyjskich kontrolerach spoczywał obowiązek wydania wprost zakazu lądowania. Polscy wojskowi piloci mieli świadomość, że kierują państwowym statkiem powietrznym. Rosyjscy wojskowi kontrolerzy wiedzieli to samo. Jednak już po katastrofie postanowiono zmienić reguły gry. Dziękuję za rozmowę.
Żołnierze wyklęci – PAX – Bolesław Piasecki Zacznę od refleksji osobistej. Podczas ostatnich targów książki historycznej jeden z wydawców odmówił sprzedawania na swoim stoisku mojej książki „Klątwa generała Denikina” motywując to tym, że jestem jakoby „wrogiem NSZ”. Ten przejaw małostkowości sekciarstwa, (co ma bowiem przysłowiowy piernik do wiatraka?) – jest ilustracją pseudointelektualnej i pseudopatriotycznej aury, jaka panuje w pewnych kręgach. Aura ta sprowadza wszystko do jednego – albo akceptujesz w całości naszą wykładnię na temat żołnierzy wyklętych, albo jesteś wróg i „komuch”. Przepraszam bardzo, ale na takim poziomie jakakolwiek racjonalna dyskusja nie ma sensu. Albo zajmujemy się badaniem historii, albo uprawiamy propagandę w najgorszym stylu. Kiedy ci, którzy zastosowali taką „represję” wobec mnie (głupią, bo książka sprzedawała się dobrze na innym stoisku) nosili koszule w zębach – ja broniłem pamięci o NSZ jeszcze w okresie działalności cenzury PRL. Przykład? Proszę bardzo. W nr. 7/8 periodyku PAX „Życie i Myśl” opublikowałem tekst „Z dziejów NOW i NSZ”, w którym pisałem:
„Podobną „białą plamą” są dzieje NSZ. Organizacja ta nic cieszy się w naszej powojennej literaturze dobrą sławą. Mówiąc o niej, wyciąga się z reguły fakty bratobójczych walk i kolaboracji z Niemcami. Nie ulega kwestii, że przypadki te obciążają konto tej formacji, ale zbyt daleko idące uogólnienia mogą krzywdzić tych żołnierzy NSZ, którzy ani bratobójstwem, ani kolaboracją się nie splamili. NSZ były organizacją zbyt liczną, by tego typu wynaturzenia nabrały znaczenia ogólnokrajowego i jak potwierdzają dostępne dzisiaj źródła dotyczyły jedynie Kielecczyzny i Lubelszczyzny”. Dalej obszernie pisałem o działalności Związku Jaszczurczego i zagładzie zachodnich okręgów ZJ. Zginęły wówczas setki narodowców. Dzisiaj to im przede wszystkim należy się hołd i ja im ten hołd w tym tekście oddałem. Przypominam – był to rok 1988. Tymczasem dzisiaj mówi się prawie wyłącznie o okresie po 1945, o konspiracji powojennej, o „powstaniu antykomunistycznym”, (którego nie było), o niezłomności i bohaterstwie. W ogóle nie mówi się o tym, że walka ta skazana była od początku na klęskę, że nie była przejawem realizmu politycznego, że niosła za sobą śmierć i zniszczenie nie tylko żołnierzy podziemia. W dodatku do grona bohaterów, którzy bez wątpienia byli, wrzuca się postaci dwuznaczne, których czyny bynajmniej nie dają się obronić. Nie wymieniam ich przy tej okazji, ale łatwo ich wskazać. Nie każdy, kto po 1945 roku został w lesie i walczył był bohaterem i żołnierzem bez skazy.
Świadectwo Piotra Kosobudzkiego Piotr Kosobudzki, ojciec mojego kolegi z PZKS i Stronnictwa Narodowo-Demokratycznego – Wiesława Kosobudzkiego, był żołnierzem NSZ. W 1997 roku opublikował wspomnienia pt. „Przez druty, kraty i kajdany – wspomnienia partyzanta NSZ” (Wyd. NORTOM). Warto je przypomnieć, bo są one prawdziwe, pozbawione nalotu triumfalizmu i tromtadractwa, które dominuje obecnie. Oto jak autor pisze o końcu wojny:
„W lutym 1945 r. w Jałcie Polska wraz z jej niepodległością została przez zachodnich aliantów sprzedana Związkowi Radzieckiemu. Pomimo to głęboko wierzyliśmy w tymczasowość tego handlu i w to, że prawdziwe i ważne porozumienie o uregulowaniu spraw polskich będzie postanowione w obecności Polaków, w formie traktatu pokojowego po zakończeniu wojny. Błędne i złudne te opinie konspiracyjnie docierały w dół i były szerzone wśród społeczeństwa. My na dole nie dopuszczaliśmy nawet myśli, że sprzedaż Polski będzie trwała, że konferencja w Jałcie jest wstępem do tego, co miało nastąpić i utrwalić się później. Ślepo wierzyliśmy jeszcze w przyjaźń i pomoc zachodnich aliantów. Na wyraźną i całkowitą zdradę oraz silnego kopniaka w tyłek za wierną służbę i wykrwawianie się wojska polskiego na zachodnim froncie emigracyjny rząd i cały naród polski czekał jeszcze cierpliwie do konferencji w Poczdamie (2 sierpnia 1945 r.). Tymczasem mocno jeszcze wierzyliśmy w zwycięstwo i sprawiedliwe potraktowanie Polski” (s. 229). Dalej pisze o beznadziejnej walce i pojawiających się coraz większych wątpliwościach: „Gdzieś koło 25 sierpnia 1945 r. zostałem ze swą grupą odwołany i przez majora „Świta” wezwany do powrotu w powiat siedlecki w związku z jakąś reorganizacją. Zadowolony byłem z tego. Po prostu przysłuchując się odgłosom z szerokiego świata, szczególnie po konferencji poczdamskiej, straciłem wiarę w zwycięstwo, ogarnęło mnie rozczarowanie i zwątpienie. Po przegranej naszej sprawie zapragnąłem skończyć beznadziejną działalność i powrócić do rodzinnego domu, do normalnego życia. Po powrocie, zameldowaniu się i zdaniu raportu „Świtowi” poprosiłem zaraz o zwolnienie mnie ze służby, motywując to swoimi racjami i beznadziejnością dalszej walki. Mjr „Świt” skrzywił się, jakby rozgryzł kwaśne jabłko i zdziwił się, że taki dotychczas wierny, wypróbowany, doświadczony i zdyscyplinowany żołnierz jak pchor. „Błyskawica” zwątpił w zwycięstwo naszej wspólnej sprawy i chce się zwolnić. Odpowiedział mi, że nie może mnie zwolnić, bo szeregi kadry mocno się już przerzedziły i nie miałby, z kim zostać. O mnie ma jak najlepszą opinię i darzy mnie wielkim zaufaniem. Jeżeli już koniecznie chcę zobaczyć rodzinę, to udzieli mi dwutygodniowego urlopu, a po powrocie dalszy awans.
— Owszem kolego majorze, zgadzam się, tylko zaznaczam, że z urlopu tu na Podlasie już nie wrócę. Brata mi partyzantka zabrała, czy i ja tu mam bez śladu zginąć? — powiedziałem z żalem.
— Dam koledze urlop, odwiedzi kolega rodzinę, zobaczy znajomych i powróci — nie może inaczej być — rzekł stanowczo. Widząc jego upór, wezbrał we mnie długo tamowany bunt, więc wyrzuciłem mu resztę goryczy.
— Jesteśmy osamotnieni, prowadzimy walkę bez poparcia i bez żadnej pomocy. Teraz po konferencji poczdamskiej, po uznaniu przez aliantów rządu lubelskiego i rozwiązaniu polskiego na emigracji, kim my właściwie jesteśmy i na kogo możemy liczyć. Prowokujemy wroga i gubimy najlepszych synów narodu, czyż nie tak?
— To tylko chwilowo, tak długo być nie może — przerwał mi „Świt”.
— A jak długo, majorze? według kolegi zdania — dociekałem.
— Najwyżej dwa-trzy tygodnie, to nie potrwa dłużej — zawyrokował „Świt”.
— Dwa, trzy tygodnie — powtórzyłem z naciskiem. A jak to potrwa tak dwa, trzy lata? — kto to nam może dziś zaręczyć?
— To niemożliwe. To niemożliwe! — bronił się od tak groźnych i wygórowanych przypuszczeń.
— Wiele już było niemożliwości, a stopniowo stały się możliwe — upierałem się przy swoim. — My jesteśmy zdania, że działamy słusznie, a inni w tym czasie uganiają się za własnymi interesami. Wydaje mi się, że nam, którzy uważamy się za wzorowych i najmądrzejszych, przyjdzie jeszcze najgłupszy koniec.
— To być nie może — to być nie może! — powtarzał mój zwierzchnik.
— Bez pomocy z zewnątrz nie mamy żadnych szans — dodałem.
— Nie! Nie! To chwilowo. Alianci nas nie opuszczą — mamrotał — starając sam siebie przekonać major „Świt”.
Przyznajmy, że jest to dramatyczny fragment. Takie opinie nie są obecnie mile widziane. Dodajmy tylko, że po odsiedzeniu wyroku, już w 1956 roku, Kosobudzki poparł przełom październikowy i osobiście Władysława Gomułkę, przemawiając na sesji Powiatowej Rady Narodowej w Turku w dniu 8 grudnia 1956 roku. Zakończył zaś tak: „Nowa wolna i odrodzona Polska – niech żyje!”.
Bolesław Piasecki i „żołnierze wyklęci” W dyskursie o tych czasach bardzo często dzieli się narodowców na „niezłomnych” i „zdrajców”. Jest to zabieg sztuczny, niesprawiedliwy i ahistoryczny. W latach 1945-1948 w szeroko pojętym środowisku narodowym obowiązywała taka zasada – jesteśmy z tego samego obozu politycznego i trzeba sobie pomagać. Bolesław Piasecki sam o mały włos nie został „żołnierzem wyklętym”, jeszcze jesienią 1944 roku mówił, że trzeba się przyczaić w konspiracji i w momencie wybuchu III wojny światowej uderzyć od tyłu na Armię Czerwoną. W 1945 roku, po aresztowaniu i śledztwie (opisałem to szczegółowo w książce „Wielka gra Bolesława Piaseckiego”), po zapoznaniu się z sytuacją wewnętrzną i międzynarodową – zmienił zdanie. Teraz priorytetem było „ratowanie biologicznej substancji narodu”. Żeby zrealizować ten postulat, należało dążyć do rozładowania podziemia. Piasecki przekonał większą część swoich podkomendnych z Uderzeniowych Batalionów Kadrowych (UBK), szukał też kontaktu z innymi oddziałami (misja Ryszarda Reiffa na Białostocczyznę). W tej grze wrogiem było Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, które nieraz bojkotowało czynniki polityczne, np. Władysława Gomułkę. Jeśli jednak ujawnienie się było niebezpieczne, wtedy preferowano zaszycie się na Ziemiach Zachodnich lub emigrację. Zygmunt Przetakiewicz, prawa ręka Piaseckiego, pisze w swoich wspomnieniach:
„W tamtych czasach nasza współpraca z duchowieństwem miała różne wymiary. Przede wszystkim polegała ona na udzielaniu wszechstronnej pomocy wszystkim potrzebującym. Pamiętam księdza, kapelana z Narodowych Sił Zbrojnych (NSZ), który ukrywał się przed władzami. Oczywiście w jego przypadku nie wchodziło w grę ujawnienie. Przez wiele miesięcy mieszkał u Leonarda Barszczewskiego [żołnierz UBK – JE] na V piętrze budynku, w którym mieściło się działające od 1949 r. Liceum pw. św. Augustyna. Ksiądz ów, nie pamiętam jego nazwiska, był początkowo w bardzo złym stanie zdrowia, miał amitawinozę. Próby przystosowania go nowej rzeczywistości nie powiodły się. Później wyjechał do Wiednia”. Takich przypadków było więcej. Najszerszym echem odbiło się jednak uratowanie przed śmiercią Lecha Beynara, czyli Pawła Jasienicy. Był on członkiem oddziału Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”. Został aresztowany przez UB 2 lipca 1948 roku w Krakowie. Groziła mu kara śmierci. I wtedy poręczył za niego Bolesław Piasecki. Na wolność wyszedł 17 sierpnia 1948 roku. Pisał potem:
„Nie podpisywałem żadnych zobowiązań. Nawet zobowiązania do milczenia (…) Nigdzie nie musiałem się meldować, nie ograniczano mej swobody ruchów (…) O moje uwolnienie starł się ze wszystkich sił Bolesław Piasecki. Dowiedziałem się o tym zaraz po wyjściu od mojej śp. żony, z którą Bolesław Piasecki rozmawiał i którą poinformował o swoich zabiegach. Zaręczył władzom, że nie należę do żadnej konspiracji. O staraniach Bolesława Piaseckiego poinformowałem Go [Kardynała Sapiehę], jak również – nieco później – Księdza Kardynała Hlonda”.16 września 1948 roku Jerzy Turowicz w liście do Piaseckiego napisał:
„Niech Pan wierzy, że umiemy ocenić wszystkie trudy, które Pan w tej trudnej sprawie poniósł i zdajemy sobie dobrze sprawę z tego, że gdyby nie Pańska akcja, rzecz mogłaby wziąć obrót całkiem niepomyślny. Serdecznie dłoń Pańską ściskam. Szczerze oddany Jerzy Turowicz”. Jak wiemy, później różnie z tą wdzięcznością bywało. Kiedy w roku 1968 Władysław Gomułka, podczas przemówienia w dniu 18 marca w Pałacu Kultury, zaatakował Jasienicę – dając do zrozumienia, że dobrze wie, dlaczego wyszedł bez szwanku w 1948 roku (aluzja bardzo czytelna), Piasecki był wzburzony? W przemówieniu do członków kierownictwa PAX powiedział, że nie można w ten sposób polemizować. Jasienicę można krytykować za zaangażowanie polityczne w latach 60., ale cofanie się w tak odległe czasy, jest ciosem poniżej pasa. Wiedział, bowiem, że ta aluzja rykoszetem może uderzyć także w niego – wszak to Piasecki poręczył za Jasienicę. Generalnie jego pomoc dla ludzi zagrożonych w latach 1945-1948 była ograniczona tym, że on sam nie był pewny swojego losu w nowej Polsce. Dopiero w latach 50 był w stanie udzielić im bardziej wszechstronnej pomocy.
PAX – przytulisko „żołnierzy wyklętych” Ktoś niedawno napisał, że działalność Piaseckiego po 1945 roku to była pseudorealizmem, a realizmem było postępowanie nieprzejednanych. Trudno o większy absurd. Zresztą bardzo szybko nieprzejednani przekonali się, jakim dobrodziejstwem było samo istnienie PAX-u. Od samego początku stał się on przystanią dla politycznych rozbitków, członków wszystkich praktycznie formacji podziemnych (wojennych i powojennych). Trzon kierownictwa PAX-u w latach 50 stanowili dawni członkowie: AK (42), Konfederacji Narodu (30), Stronnictwa Narodowego (8), Chrześcijańskiej Demokracji (4), ZHP (12), PSL (2), Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży Męskiej (13), SD (2), autochtoni – Warmiacy i Mazurzy (12) oraz absolwenci KUL (43). Dane te podaję za dokumentem „Sytuacja prawna Stowarzyszenia PAX” z 14 maja 1960 (w moim posiadaniu). To byli członkowie organizacji, nie ma wśród nich tych, którzy pracowali w PAX-ie i jego bazie gospodarczej nie będąc członkami organizacji. Jerzy Tymiński (1915-2001), wieloletni członek PAX-u, przed wojną korporant, działacz RNR Falanga, po 1989 roku zbulwersowany atakami na PAX, napisał tekst pt. „O potrzebie „Białej księgi” Stowarzyszenia PAX”, w którym postulował opracowanie listy wszystkich członków podziemia wojennego i powojennego, którzy pracowali w PAX-ie lub uzyskali od niego pomoc. Sam opracował listę zawierającą 77 nazwisk (z pamięci). Załączył do tekstu inną listę opracowaną przez Kazimierza Augustowskiego, która zwiera 114 nazwisk (oba materiały są w moim posiadaniu). Listy te są oczywiście dalece niepełne. Nie obejmują np. wielu członków Konfederacji Narodu, którzy byli traktowani, jako „swoi”, więc nie zamieszczono ich nazwisk na tych listach. Tymiński pisał: „Pomoc dla członków Ruchu Oporu i w ogóle kombatantów represjonowanych przez system stalinowski, a także niemogących znaleźć pracy z racji swej kombatanckiej przeszłości. Były tu stosowane – jak wiadomo – dwie metody. Pierwsza – to zatrudnienie bezpośrednio w instytucjach PAX-u. Druga – to stwarzanie często dla ludzi pióra i kultury możliwości zarabiania bezetatowego wchodzenia w organizację PAX-u. Formy: recenzje, zlecone opracowania, tłumaczenia, opinie i ekspertyzy. O tej sprawie w niniejszym szkicu chciałbym napisać obszerniej, z góry jednak zakładając, że nie wyczerpię tematu. W tym celu potrzebne są, bowiem szczegółowe i chyba żmudne badania archiwów zarówno Stowarzyszenia, jak i bazy gospodarczej, a także przeprowadzenie rozmów z jeszcze żyjącymi kombatantami”. Tymiński widział już wtedy jeden problem – rodziny ocalonych i często oni sami – wstydzili się podawać w swoich życiorysach tego faktu, że przez wiele lat byli zatrudnieni w ZZG, INCO-Veritas, IW PAX, czy samym PAX-ie. Podał przykład dwóch pośmiertnych wspomnień: o płk. Wojciechu Borzobohatym, prezesie Światowego Związku Żołnierzy AK, i po por. AK Lechu Sadowskim. Oba zamieszczono w Biuletynie ŚZŻAK.
„W obszernych wspomnieniach pośmiertnych ani słowa o ich pracy w bazie gospodarczej PAX. A przecież pierwszy był przez wiele lat pracownikiem etatowym ZZG, a ściślej KS „Maraton”, organizatorem ponad 14 dorocznych spartakiad tego PAX-owskiego przedsiębiorstwa, drugi organizatorem i wieloletnim szefem biura prawnego przedsiębiorstwa budującym jego ład prawny (…) Gorliwe wykreślenie z życiorysów represjonowanych i historii PAX-u okresu ich pracy czy w samej organizacji, czy też w przedsiębiorstwach Stowarzyszenia – jest chyba po prostu niemoralne, a także niezgodne z faktami, a one pozostaną na zawsze” – kończył z goryczą Tymiński. Nie wiedział, że po śmierci kolejnego szefa Światowego Związku Żołnierzy AK – Stanisława Karolkiewicza, żołnierza UBK, po wojnie członka podziemia, więźnia w okresie stalinowskim, bliskiego współpracownika Bolesława Piaseckiego – będziemy mieć do czynienia z tym samym – w jego pośmiertnych nekrologach nie wspomniano ani słowem, że ponad 30 lat pracował w INCO-Veritas! Po dziś dzień jego oficjalne życiorysy pomijają ten okres życia milczeniem, niektóre mówią tylko: „pracował w ZZG”. Ale kto, na Boga, wie, co to jest ZZG, i że to były zakłady Stowarzyszenia PAX?! Przyznajmy, że z moralnością i uczciwością ma to niewiele wspólnego. Na tym tle wyróżnia się książka Kazimierza Krajewskiego pt. „'Szczęsny' – generał Stanisław Karolkiewicz 1918-2009” (Warszawa 2010, wyd. RYTM). Poświęca on działalności Karolkiewicza w PAX-ie cały rozdział pisząc m.in.:
„Dawny komendant „Uderzenia” i jego ludzie zbudowali sobie wewnątrz PRL-u własny, hermetyczny świat. Znalazło w nim schronienie wiele osób, dla których w Polsce rządzonej przez komunistów po prostu nie było miejsca. W PAX-ie i jego instytucjach gospodarczych stworzono setki etatów dla byłych akowców, pracowników Delegatury Rządu, eneszetowców i winowców, którzy po wyjściu z więzień w PRL nigdzie nie znaleźliby pracy. Stowarzyszenie miało nie tylko własną bazę gospodarczą, ale też własny instytut wydawniczy, publikujący setki wartościowych pozycji historycznych i religijnych (większość istotnych pozycji dotyczących AK, wydanych w dobie PRL, opublikowanych zostało właśnie przez Instytut Wydawniczy PAX – rola tej placówki w utrzymaniu ciągłości etosu AK jest nie do przecenienia). Posiadało też własną prasę ustawicznie borykającą się z cenzurą (dziennik „Słowo Powszechne”, tygodniki „Kierunki” i „Wrocławski Tygodnik Katolików”, miesięcznik „Życie i Myśl”), ba – miało nawet własną szkołę średnią (LO Św. Augustyna), w którym opiekunem duchowym młodzieży i wykładowcą był dawny kapelan UBK, ks. Mieczysław Suwała „Oro” (s. 157) . Wspomnę tylko, że Krajewski był w latach 80 razem ze mną zatrudniony w Biurze Historii Stow. PAX. Już wtedy intensywnie zajmował się opracowywaniem historii UBK. Mówiąc otwarcie, jego obecna aktywność w IPN i tezy, jakie głosi odpowiadają mi już znacznie mniej.
Ocaleni z NSZ Wojciech Muszyński, zajmujący się historią NSZ, lubi jednostronnie przeciwstawiać dzieje tej organizacji PAX-owi. Ta druga jest dla niego organizacją godną pogardy, „kolaborancką”, niemal agenturalną (to czyni aluzyjnie, ale czytelnie). W swojej ostatniej książce pt. „Duch Młodych – Organizacja Polska i Obóz Narodowo-Radykalny w latach 1934-1944. Od studenckiej rewolty do konspiracji niepodległościowej” (Warszawa 2011) podaje np. biogram Mirosława Ostromęckiego:
„Mirosław Ostromęcki „Orski” (1914-2001), inż., absolwent PW. Należał do korporacji „Arkonia”, działacz nielegalnego ONR i członek Komitetu Wykonawczego OP; wiceprezes Towarzystwa „Bratniej Pomocy” Studentów PW (1936-1938). Od 1939 r. organizator i członek ZJ, szef Biura Informacji NSZ, w powstaniu warszawskim red. nacz. pisma „Szaniec”. W 1945 r. inspektor Obszaru Wschodniego NSZ (ZJ), aresztowany i skazany na karę śmierci. Ułaskawiony przez Bolesława Bieruta dzięki wstawiennictwu Juliana Tuwima i kard. Adama Sapiehy. W 1955 r. warunkowo zwolniony z więzienia”. Koniec. A co dalej? Jest, że Bierut ułaskawił, ale już o tym, że potem Ostromęcki pracował w PAX, już nie. Tymczasem nawet w książce „W hołdzie Narodowym Siłom Zbrojnym” (Wrocław 2011), zamieszczony jest wywiad z Władysławem Dłużniewskim, żołnierzem NSZ, który tak mówi o Piaseckim:
„Później Piasecki dużo dobrego zrobił, bo uratował wielu ludzi m.in. z naszej organizacji Ostromęckiego. Gdy PAX zaczął organizować firmy, to we Wrocławiu także powstała jedna. Ten Ostromęcki, który był skazany na karę śmierci, został później ułaskawiony. Dzięki wstawiennictwu kardynała Sapiehy kara zamieniona została na karę dożywocia. Gdy później, w 1956 roku został uniewinniony, Piasecki zatrudnił go i zrobił dyrektorem przedsiębiorstwa INCO. NSZ-etowiec dyrektorem! Wiele, wiele osób uratował Piasecki (…)”. Ostromęcki widnieje także na wspomnianej przeze mnie liście Jerzego Tymińskiego pod numerem, 37 (co prawda błędnie podano, że był członkiem NOW). Chciałoby się wierzyć, że pominięcie tego faktu przez Muszyńskiego jest przypadkowe, choć – podkreślmy – w innych biogramach są informacje o powojennej aktywności członków NSZ. Tymczasem nawet w Wikipedii jest informacja: „W latach 195-1984 był dyrektorem Zakładów Aparatury Elektronicznej we Wrocławiu, należących do spółki INCO-VERITAS. Po wyjściu z więzienia należał, jako szeregowy członek, do Stowarzyszenia PAX”. I rodzi się pytanie – czy Mirosławowi Ostromęckiemu Muszyński też powtórzyłby, że PAX był organizacją agenturalną, a Piasecki najgorszym wrogiem i sprzedawczykiem? Drugi przykład, to przypadek Marii Kobierzyckiej. Jej biogram zamieścił Jan Żaryn w książce pt. „Taniec na linie, nad przepaścią” – Organizacja Polska na Wychodźstwie i jej łączność z krajem w latach 1945-1955”. Oto on:
„Maria Kobierzycka-Maciąg „Majka”, „Grażyna”, „Baśka” (1922-2007), pochodziła z rodziny ziemiańskiej (majątek Dąbrówka na ziemi opoczyńskiej). Przed wojną ukończyła gimnazjum. Od 1940 r. w konspiracji, sanitariuszka w oddziale AK na ziemi piotrkowsko-opoczyńskiej; od 1943 r. w NSZ. Przeszła szlak z Brygadą [Świętokrzyską], w Czechach ukończyła kurs radiotelegraficzny i dywersyjny. Zrzucona do kraju, nawiązała kontakt z Mirosławem Ostromęckim. Aresztowana w październiku 1945 r. Wyrokiem z 28 X 1946 r. skazana na karę śmierci, ostatecznie wyrok zmieniono na karę dożywotniego więzienia. Zwolniona w listopadzie 1955 r., nie mogła znaleźć stałej pracy. Zatrudniona przez Stowarzyszenie PAX, jako bibliotekarka w LO im. św. Augustyna w Warszawie. Członkini Komisji Oświaty NSZZ „S”. Współtwórczyni Związku Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego; członkini Oddziału Warszawskiego Środowiska Fordonianek. Odznaczona m.in. Krzyżem Narodowego Czynu Zbrojnego (1993 r.) i Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski (1994 r.)”. Ten przypadek jest równie spektakularny – Kobierzycka brała udział w akcji, którą tak ostro potępił Jędrzej Giertych – została najpierw przeszkolona a potem zrzucona w Kieleckiem na spadochronie przez Niemców na początku 1945 roku. I znowu ocalił ją Bierut, a rękę podał Piasecki. Kolejny paradoks. No i uwaga na koniec – o ile Muszyński nie był skłonny poinformować o fakcie pracy Ostromęckiego w PAX-ie, to Żaryn uczynił to w przypadku Kobierzyckiej, może, dlatego, że zna rodzinę Piaseckich i przyjaźnił się ze zmarłym już niestety Zdzisławem Piaseckim, synem Bolesława. Do tych dwojga NSZ-owców pracujących w PAX-e doliczyć trzeba jeszcze Jerzego Śmiechowskiego „Tura”. Ten z kolei był czynnym działaczem Stowarzyszenia. Historia, którą tu opisałem ma skłonić – mam nadzieję – do refleksji tych, którzy chcą widzieć nasze powojenne dzieje w kolorach czarno-białych, tych, którzy tak łatwo przypinają ludziom etykiety, nie mając pojęcia o tym, jakich wyborów musieli oni dokonywać i w jakich realiach działali. I pamiętajmy o jednym – każdorazowo decyzje o zatrudnieniu osoby z takim życiorysem jak choćby Ostromęckiego – podejmował osobiście Bolesław Piasecki i to on brał na siebie odpowiedzialność polityczną. Pomagał im, bo uważał to za swój obowiązek, bo uznawał tych ludzi, także tych z NSZ – za swoich kolegów-narodowców.
Jan Engelgard
Biblia artystów, Biblia Polaków – rozmowa z ks. prof. Markiem Starowieyskim - Wbrew twierdzeniom mediów, Kościół w Polsce tętni w wielu dziedzinach bardzo intensywnym życiem – podkreśla ks. prof. Marek Starowieyski. W wywiadzie dla KAI wybitny znawca literatury wczesnochrześcijańskiej mówi m.in. o sile i słabościach polskiego laikatu, kiczu w świątyniach, walce ze złem w Kościele i postępie jaki dokonał się w naszym kraju pod względem znajomości Pisma Świętego. KAI: W swojej najnowszej książce „Tradycje biblijne. Biblia w kulturze Europy” dokonał Ksiądz Profesor próby swoistej „inwentaryzacji” wątków biblijnych w kulturze wszystkich stuleci. Imponujący zamysł. Skąd się wziął? – Rozpocznę od odległego wspomnienia. Kiedy w 1945 roku wyrzucono nas z majątku mama, oprócz niezbędnych rzeczy, zabrała ze sobą także liczne albumy? W największej biedzie, kiedy po pokoju łaziły karaluchy i było nam zimno, mama objaśniała nam malarstwo weneckie, francuskie, polskie i „oprowadzała” po Wenecji czy Florencji. Była to pierwsza lekcja kultury w moim życiu. Dużo czytałem a wyjechawszy za granicę na studia wiele czasu poświęcałem na zwiedzanie zabytków i muzeów. Interesowało mnie, co sztuka (literatura i malarstwo) przedstawia, jak przedstawia i dlaczego. Wtedy odkryłem Biblię, jako tworzywo sztuki. Można powiedzieć, że „Tradycje biblijne” są rodzajem voyage sentimentale – powrotu do tych muzeów, zabytków i książek; jest to przeżycie tego wszystkiego na nowo, tyle, że w sposób usystematyzowany. Studiując Ojców Kościoła zdałem sobie sprawę, że teologia Kościoła starożytnego, a więc to, co jest największe i najpiękniejsze w historii teologii, powstawało z lektury Biblii, a pisma Ojców są do niej jakby komentarzem. Potem przyszło studium apokryfów Nowego Testamentu, które są zazwyczaj interpretacją, reinterpretacją czy po prostu fantazjami na tematy biblijne, często dość dziwacznymi, a w każdym razie w zamyśle autorów kontynuacją i uzupełnieniem Biblii. Rodziło się, więc pytanie: czy powieść, nowela lub dramat na tematy biblijne nie jest takim właśnie apokryfem. Najpóźniej przyszła fascynacja muzyką na tematy biblijne. Natomiast nigdy nie zachwycał mnie biblijny film. Te elementy wpłynęły na to, że chętnie przyjąłem wykłady z tradycji biblijnych i antycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Trzeba było zacząć lekturę Biblii, jako dzieła kulturotwórczego, a czytając ją w ten sposób myślałem nie tylko o historii Zbawienia, ale przesuwały mi się przed oczyma poznane dawniej epizody z powieści, obrazy czy rzeźby, które interpretowały tekst, a w końcu zaczęła brzmieć muzyka wyjaśniająca tekst dźwiękiem. Zacząłem, więc prowadzić wykłady o tej teologiczno-artystycznej interpretacji Biblii starając się je ilustrować fragmentami literatury, dziełami malarskimi czy utworami muzycznymi. Potem przyszła potrzeba usystematyzowania tych doświadczeń i utrwalenia ich dla innych. Tak powstała ta książka, bardzo osobista, gdyż za tymi wyliczankami nazwisk twórców kryje się wielka przygoda mojego życia kulturalnego...
KAI: Wynik tej kwerendy zaskoczył księdza mnogością wątków? – Owszem. Okazało się, że Biblia, w ciągu wieków stanowiła inspirację dla twórców – zarówno tych największych, jak Dante, Michał Anioł czy Verdi, jak i dla autorów czytadeł, pomniejszych powieści czy kiczowatych obrazów, a także nie bardzo mądrych autorów opowieści o charakterze sensacyjnym (tak było zresztą także z niektórymi apokryfami). Czytając książki, oglądając obrazy lub rzeźby, słuchając muzyki, człowiek pogłębia jakoś swoje zrozumienie Biblii, artyści, bowiem swoją świeżą intuicją burzą stereotypy i schematy odkrywają w nim inne warstwy, takie, na które „mędrca szkiełko i oko” (tu: biblisty czy teologa) nigdy nie wpadnie lub na które zazwyczaj nie zwraca się uwagi. Na przykład historię córki Jeftego, (o której w Księdze Sędziów jest zaledwie kilka zdań!) powiązano z historią Ifigenii i stała się ona natchnieniem dla licznych dzieł literackich czy muzycznych. Przygotowuję teraz nową książkę, która ukaże się, o ile uda się wywalczyć prawa autorskie do poszczególnych utworów. Postaram się w niej pokazać Biblię „skomentowaną” dziełami wybitnych prozaików i poetów, od starożytności do dziś. Chciałbym, by przemówili sami pisarze mówiący o Biblii, choć dobrze wiem, że te znakomite skądinąd dzieła artystyczne, nigdy nie zastąpią porządnego, naukowego komentarza biblijnego.
KAI: W swojej książce uwzględnia Ksiądz nie tylko dzieła „oczywiste”, a więc wprost wyrosłe z Biblii, inspirowane jej opowieściami, motywami, przesłaniem, ale także te mniej ortodoksyjne. Jest Bach, Goethe i Penderecki, ale też Pier Paolo Pasolini... – Biblii jak każdego wielkiego dzieła nie da się zamknąć do jakiegokolwiek getta kulturowego czy religijnego, jak to obecnie próbuje się czynić. Wielki artysta – czy będzie to mistyk, jak Dante czy niewierzący, jak Pasolini – potrafi w tej Księdze nie tylko znaleźć coś dla siebie, ale też odkryć niedostrzegane dotąd warstwy. Nie chodzi tu tylko o twórców ze sfery kultury chrześcijańskiej: w Koranie znajdziemy interpretację historii Józefa, a Żyd Szloma Asz dał piękną powieść o Mistrzu z Nazaretu. Oczywiście, zrozumieniu Starego Testamentu służy literatura żydowska np. haggada. Wyłączam natomiast jedną grupę – bluźnierców i autorów ośmieszających Biblię. Bluźnierca to albo mały człowieczek, który nie jest w stanie zrozumieć wielkości Dzieła, więc staje i ujada (choćby w najpiękniejszej formie) albo beztalencie, które szuka sposobu zwrócenia uwagi na swe wypociny. Ponadto obydwaj są ludźmi nierozumiejącymi jednej z podstawowych zasad kultury europejskiej – tolerancji i szacunku dla Dzieła, które dla milionów ludzi jest świętym. Gubiąc ten szacunek, gubi też i swoje człowieczeństwo. Wyroki sędziów broniących bluźnierstwa, jako ”dzieła artystycznego” są hańbą: zarówno dla tych sędziów jak i danego systemu sprawiedliwości.
KAI: Opracowanie „Tradycji biblijnych” to była „podróż sentymentalna”, ale chyba także przygoda? – Oczywiście. Kultura europejska wyrasta, bowiem z dwóch podstawowych korzeni: z tradycji klasycznej i z Biblii. Zaproponowanie mi prowadzenia cyklu wykładów na ten temat na Wydziale Polonistyki UW było dla mnie zapowiedzią wielkiej przygody. Musiałem, bowiem odbyć podróż przez całą naszą kulturę europejską, raz jeszcze odczytać lub przynajmniej porządnie przejrzeć dzieła Homera, Eurypidesa, Plauta czy Tacyta i innych wielkich pisarzy antycznych, a także Stary i Nowy Testament, i zacząć tropić ich ślady w kulturze europejskiej. Nie mam najmniejszych złudzeń, że bardzo wiele opuściłem... Jeśli chodzi o Biblię, pomogły mi historie kulturalne niektórych ksiąg Starego Testamentu pióra wielkiego humanisty kard. Gianfranco Ravasiego, który następnie osobiście wskazał mi ścieżki, którymi powinienem pójść. Przejrzałem sporo książek obcojęzycznych na temat związków Biblii z kulturą i muszę przyznać, że wiele z nich skorzystałem, ale nie znalazłem prac całościowych i syntetycznych, a takie opracowanie zamierzałem napisać. Musiałem, więc sam znaleźć własną drogę i sam sobie ją torować. Nie można się, więc dziwić krytykom, które pojawiły się po oddaniu książki do druku.
KAI: Z czego wynikały krytyki? – Zacznijmy od tego, że gdy mówiłem o projekcie ludzie pukali się w głowę. I chyba mieli rację, bo projekt jest wariacki i mógł się udać tylko pod warunkiem twardej dyscypliny w zachowaniu pewnego stopnia ogólności. Trzeba było jednak znaleźć złoty środek pomiędzy ogólnikami i przerostem „naukowości”. Krytycy zwracali uwagę, w pewnej mierze słusznie, że książka nie jest dość szczegółowa. Uważano, że powinienem był podać dać opis wspominanego dzieła (data powstania czy wydania, muzeum, w którym się obraz znajduje), że powinna być charakterystyka, ewentualnie analiza dzieła oraz kompletna lub prawie kompletna lista dzieł na ten temat, itd., itd. Racja, to powinno być, ale po pierwsze: celem książki było podanie zestawu ogólnych wiadomości i kierunków o całości recepcji Biblii i ogólne wskazanie jej głównych linii, po drugie: gdybym zaczął wypełniać te postulaty, nie doszedłbym po latach nawet do końca opisu stworzenia świata w Genesis. A ponadto:, o jakie daty chodzi? Na przykład przy operze można podać datę napisania, wystawienia, a może – jeśli była – drugiego przedstawienia, w nowej wersji. Dodajmy, że różne encyklopedie podają czasami różne daty. To samo, jeśli chodzi o obrazy: często kilka obrazów na ten sam temat znajduje się w kilku muzeach. A jeśli chodzi o interpretacje: wiele obrazów znam z reprodukcji, nie zawsze najlepszych, wielu podanych tu dzieł nie przeczytałem, co mówić, więc o ich interpretacji. Trzeba było się na coś zdecydować. Wybrałem formę mniej doskonałą, bardziej ogólną i powszechną, ale jedyną, jaką byłem w stanie wykonać. Nie mam wątpliwości, że nie ustrzegłem się błędów.
KAI: Kiedy przegląda się skorowidz nazwisk uwzględnionych w „Tradycjach”, uderza wręcz ich liczba i ranga – to prawdziwa plejada najwybitniejszych twórców różnych epok i z różnych dziedzin sztuki. Nie uważa Ksiądz Profesor, że dziś, gdy chrześcijańskie symbole – Krzyż czy Biblia – są używane do tanich prowokacji artystycznych ta bogata lista autorów czerpiących z inspiracji biblijnych może być dla wielu czymś odkrywczym? – Oczywiście. Trudno znaleźć wybitnych artystów – katolików czy protestantów, wierzących czy niewierzących, którzy by w jakiś sposób nie wykorzystywali Biblii, choćby w warstwie słownictwa i terminologii. W wydanej na germanistyce UJ bardzo ciekawej książce na temat inspiracji biblijnych w literaturze niemieckiej znalazłem informację, że świetny dramaturg NRD-owski Berthold Brecht (na pewno nie bigot!) stwierdził, że jego ukochaną lekturą jest Biblia. Ale ponadto pytanie jest źle postawione: to, o czym Pan mówi to nie żadne „prowokacje artystyczne”, bo tam nie ma „dzieł artystycznych” – to zazwyczaj tanie i w złym guście wyczyny i próby zwrócenia uwagi poprzez skandal na siebie i na swoje, zazwyczaj dość mierne, dzieła. Co jest jednak ciekawe to selekcja tematów? To, co interesuje teologów często nie interesuje artystów, i odwrotnie. Mówiliśmy już o córce Jeftego. Podobnie św. Paweł: życie interesuje pisarzy i malarzy a nawet muzyków, ale nie jego listy.
KAI: Dlaczego? Ma Ksiądz tu jakąś teorię? – Nie mam. Po prostu niektóre wątki artystycznie „nie chwytały”. Gęste teologicznie fragmenty, często nie nadają się interpretacji artystycznej a z kolei barwne opisy - do interpretacji teologicznej; a niektórymi tematami nie interesowała się ani teologia ani sztuka: przykład Księgi Ezdrasza czy Nehemiasza. Natomiast w Ewangelii niemalże każdy wers prowokował artystów.
KAI: A gdybyśmy chcieli stworzyć „ranking” motywów biblijnych najczęściej eksponowanych w literaturze i sztuce motywów biblijnych, to jak wyglądałaby czołówka? Domyślam się, że na pewno męka Chrystusa... – Przede wszystkim: Ewangelie musimy traktować inaczej, bo one mówią o Osobie najdroższej wszystkim wierzącym – o Jezusie Chrystusie. Nie tylko zresztą wierzącym – iluż ludzi niewierzących odnosi się do Niego, jeśli nie z miłością, to z wielkim szacunkiem, także wśród nie chrześcijan, jak np. Ghandi. Stąd też z tej wiary i miłości zrodziły się tysiące dzieł artystycznych. Rzeczywiście, motywy męki Pańskiej czy Narodzenia są niezwykle popularne i obrazy tych scen można zobaczyć w każdym, wiejskim nawet kościele. Podobnie z wizerunkami Matki Bożej, zwłaszcza podczas Zwiastowania! Nie ma na świecie muzeum ze sztuką średniowieczną czy nowożytną, gdzie nie będzie kilku Zwiastowań. Dodajmy, że Ewangelie wywarły swe piętno na języku: odsyłam do setek zwrotów biblijnych w języku polskim. Bardzo popularne w sztukach plastycznych były przedstawienia wzięte z Apokalipsy. Natomiast niewielki wpływ wywarły listy. Swoje szczególnie popularne wśród twórców postaci i tematy ma także Stary Testament. Najbardziej inspirująca okazała się Księga Rodzaju, która została „przewałkowana” bardzo dokładnie: od stworzenia świata do śmierci Józefa. Bardzo mocno eksploatowane są także postaci Mojżesza, Dawida, Salomona. Często interpretowano Księgę Hioba, nie mówiąc o Psalmach, jako księgi modlitwy Kościoła. Niektóre jednak księgi zostały niemalże nietknięte jak np. Księga Syracha.
KAI: Ale są twórcy, których inwentaryzacja Księdza Profesora nie objęła, chociaż ich dzieł bez uwzględnienia inspiracji biblijnych nie sposób zinterpretować. Z jednej strony byłby to np. Krzysztof Zanussi, z drugiej np. Samuel Beckett. Dla obydwu z nich – choć w odmienny sposób – Biblia stanowi ważny punkt odniesienia. – To prawda. Ale książka ta mówi raczej o parafrazach i dłuższych interpretacjach wydarzeń czy tekstów niż do odniesień. Gdybym zaczął się bawić opisywanie i katalogowanie odniesień, musiałbym wymienić obok Miłosza i Becketta nie tylko cała literaturę europejską i amerykańska, ale również Gomułkę (tak, tow. Wiesława!) i Stalina, w których dziełach jest sporo nawiązań biblijnych. A to tylko literatura, a obok niej jest jeszcze malarstwo, muzyka... Ale taka praca przerastałaby moje siły. I chyba nie tylko moje. Po romantyzmie Biblia wolno i stopniowo znika z literatury, by niemalże zaniknąć w drugiej połowie XX w. Znika ona także z malarstwa, choć tu mamy tak wielkiego malarza biblijnego jak Marc Chagall. Nie jestem zresztą pewien czy oderwanie się od korzeni biblijnych wyszło na dobre tak literaturze jak i malarstwu. Dziedziną sztuki, w której tematyka religijna wciąż tkwi bardzo mocno jest muzyka, ta najbardziej abstrakcyjna ze sztuk. Mamy oczywiście Pendereckiego, ale także dzieła Arvo Pärta, Henryka Mikołaja Góreckiego, Wojciecha Kilara i wielu innych.
KAI: A może „oderwanie” się literatury i malarstwa od biblijnych korzeni jest tendencją chwilową? – Być może, nie będę się bawił w proroctwa. Ale odarcie Biblii z jej misterium, do którego, dodajmy, walnie przyczynili się teologowie i bibliści XIX i XX w., jej „zlaicyzowanie” a ponadto zanik pojęcia „sacrum” spowodowały stanowcze zmniejszenie zainteresowania się tą Księgą. Ciekawym zjawiskiem kulturowym jest głęboko biblijne malarstwo Marka Chagalla. Spotkały się w nim trzy wielkie tradycje religijne: żydowska, prawosławna i katolicka. To spotkanie dało zupełnie wyjątkowy fenomen we współczesnej sztuce: jego obrazy podziwiamy w muzeach, ale także na witrażach w kościołach: tak w katolickiej Moguncji jak i protestanckim Zurychu.
KAI: Czy i na ile uwzględniał Ksiądz dzieła innych chrześcijan – prawosławnych i protestantów? – Starałem się. Ostatecznie, wielka muzyka niemiecka – Bach, Mendelssohn i inni to tradycja protestancka, podobnie jak Klopstock w literaturze i chyba Tomasz Mann. Starałem się także uwzględnić w miarę moich możliwości literatury wschodnie: koptyjską, ormiańską czy gruzińską i włączyć inne jeszcze tradycje w nowym, poprawionym i uzupełnionym wydaniu tej książki. Ciekawą jest również kultura żydowska, którą niestety znamy bardzo mało. Myślę, że i tam można by znaleźć wiele interesujących elementów. Kultura nie może być czymś w rodzaju getta; musi być otwarta jak najszerzej na wszystkie wartości, na to, co dobre w innych, często nawet przeciwnych, kierunkach.
KAI: Bo mogą być żywe i inspirujące. – Właśnie. I mogą mnie nauczyć czegoś bardzo ważnego, odkryć niezauważone dotąd elementy. Jak piękna np. jest interpretacja Biblii ormiańskiego patriarchy monofizyty, Nesrsesa Sznorchalego, którego dzieło tłumaczyłem podobnie jak innego monofizyty, syryjczyka Filoksena z Mabbug.
KAI: Myśli Ksiądz Profesor, że ta książka przyczyni się do tego, by w homiliach i kazaniach częściej pojawiały się odniesienia do ważnych, inspirujących dzieł kultury, czego dziś, mam wrażenie, bardzo brakuje? – Być może, choć na podstawie własnych doświadczeń – wątpię. Moje książki poruszające się w sferze kultury religijnej nie znalazły niemalże żadnego oddźwięku w polskiej literaturze teologicznej. Trzy tomy antologii starożytnej i średniowiecznej poezji greckiej, łacińskiej czy orientalnej, podobnie homilie patrystyczne na niedziele i święta w czterech tomach (trzy wydania polskie, dwa włoskie + wydanie włoskie na CD) miały zaledwie kilka recenzji. Tak samo wygląda sprawa z Tradycjami, które choć otrzymały nagrodę katolicką w Katowicach „Hyacinthus Slesianus” miały minimalny oddźwięk, także w prasie śląskiej, nawet tej katolickiej. Wprowadzenie kultury w szerokim tego słowa znaczeniu w teologię polską nie jest rzeczą łatwą, choć powstają coraz nowe katedry i instytuty teologii kultury (ciekaw jestem, ile dzieł literatury, muzyki czy sztuk plastycznych jest tam interpretowanych z punktu widzenia zawartości teologicznej?). Wydaje się, że kultura nie może się przebić do teologii. Teologia jest ciągle jeszcze akulturalna, choć czasami pojawiają się teologowie, którzy do niej nawiązują, H. de Lubac, który cytował z pamięci Księgi narodu i pielgrzymstwa polskiego (sam to słyszałem, przywitał mnie tymi słowami!), Urs von Balthasar i Gianfranco Ravasi są, niestety, raczej wyjątkami.
KAI. Choć w „Tradycjach” wielokrotnie cytuje Ksiądz dzieła Miłosza, to próżno szukać odwołań do jego literatury nie tylko na kazaniach, ale na organizowanych w Kościele sympozjach, na debatach w seminariach itp. – Nie jestem szczególnym miłośnikiem tego poety, ale w swojej książce lojalnie podawałem jego dzieła. Dość sceptycznie odnoszę się do tendencji robienia z niego wielkiego teologa, a ponadto nie jestem pewien, czy naprawdę u Miłosza jest tak wiele elementów wartych do cytowania w kazaniach? O Miłoszu mówią wszyscy a o pisarzach katolickich zapomniano. Czy więc rolą uczelni katolickich nie jest przypominanie o tych, tak wybitnych pisarzach katolickich często świadomie pomijanych, jak Karol Hubert Rostworowski, Gertruda von Le Fort czy Pierre Emanuel? „Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie”.
KAI: Rozmawiając o inspiracjach biblijnych w literaturze nie sposób nie wspomnieć o nieco szerszej kwestii, to znaczy o kulturze biblijnej w Polsce. Jak ocenia Ksiądz jej stan? Czy mamy powody do niepokoju? – Jestem księdzem od pięćdziesięciu jeden lat i widzę na własne oczy nieprawdopodobny wprost postęp jaki w tej dziedzinie dokonał się w Polsce od chwili, gdy jako młody ksiądz poszedłem na pierwszą parafię. W domach katolickich jest naprawdę Biblia, ludzie ją czytają, studenci na polonistyki na UW potrafią mnie poprawić! O czymś takim nie mogłem marzyć pół wieku temu. Przełomu dokonały Oazy i ks. Blachnicki. Obok niego ogromne zasługi mają świeccy pisarze, którzy uczyli czytać Biblię, jak Tadeusz Żychiewicz i jego Stare Przymierze (kiedyż w końcu ukaże się nowe wydanie!) Zofia Starowieyska-Morstinowa, Anna Świderkówna, Roman Brandstaetter, z zagranicznych Paul Claudel i Daniel Rops. Nie można nie wpsomnieć o twórczości beletrystycznej Jana Dobraczyńskego i o Przymierzu Zofii Kossak. A polscy bibliści? Oni położyli fundamenty, bo bez nich prawdopodobnie wiele z tych dzieł nigdy by nie powstało. Oni dali nowe przekłady Pisma Świętego i przełożyli wiele dzieł zagranicznych jak tak ważny dla kultury biblijnej „Słownik Teologii Biblijnej”, powstały ważne prace jak te ks. Józefa Kudasiewicza i różne komentarze do Ksiąg Pisma Świętego. Ale bezpośrednio chyba nie wywarli tak wielkiego wpływu, jak można by się było spodziewać, a to z bardzo prostych powodów. Po pierwsze język ich prac często przypomina język gnozy naukowej niezrozumiałej dla przeciętnego czytelnika. Po drugie: powstają dzieła nie dość, że niezrozumiałe to jeszcze traktujące o tematach bardzo odległych od ludzkich zainteresowań. Po trzecie: powiem coś, co będzie uznane za bluźnierstwo, ale wydawanie w wielkich nakładach takich tekstów Biblii jak Biblia Tysiąclecia a jeszcze gorzej Biblia Jerozolimska jest wielkim nieporozumieniem, a to z prostego powodu: zwyczajnego czytelnika (do takich się zaliczam) czytającego, na co dzień Biblię nie interesuje jak jest w tekście hebrajskim czy greckim i jakie są ich warianty, ale co tekst znaczy. A tego w okrojonych poniżej minimum komentarzach do tych tekstów świętych – nie odnajduję. Biblia powstała wiele wieków temu i musi być wyjaśniana tak, jak się wyjaśnia wszystkie dzieła starożytne. Wiedzą o tym wszyscy wydawcy tekstów dawnych, z wyjątkiem wydawców tych wydań Biblii. A ponadto Biblia, ze względu na swoją szczególną treść i rolę w chrześcijaństwie, powinna być objaśniona przede wszystkim także i teologicznie. Sola scriptura, nagi tekst bez komentarza jest być może dobry dla absolwenta Biblicum, ale nie dla przeciętnego czytelnika. A jednak Biblia, nawet z tymi okrojonymi komentarzami, jest naprawdę jest czytana i coraz mniej jest aktualny piękny wiersz Brandstaettera Lament nieczytanej Biblii... Dokonał się ogromny postęp, ale bardzo wiele jest jeszcze do zrobienia. Wszyscy pokładamy wielką nadzieję w powstającym Dziele Biblijnym. W tej chwili, przy tym dużym zainteresowaniu Biblią, najważniejsze byłoby dać ludziom jak najwięcej dobrej teologii biblijnej, dobrych katechez biblijnych, jak te w Radiu Maryja i w Telewizji Trwam. Ważne jest publikowanie dobrych komentarzy biblijno-liturgicznych do czytań i popularyzacja literatury o treści biblijnej. Biblistyka musi stać się duszpasterska, ale – podkreślam to mocno – nie przestając być naukową. Tego niestety nie daje Biblicum, przez które przeszła większość polskich biblistów. Gdy kiedyś zapytałem jednego ze studentów tejże uczelni, czy mają wykłady z duszpasterstwa biblijnego, z związków Biblii z liturgią itd. spojrzał na mnie jak na wariata: „Proszę księdza – wyksztusił w końcu zdumiony głupotą mojego pytania – to jest uczelnia naukowa”. No comment! Ilu wyniosło ze studiów biblijnych takie pojęcia?
KAI: Kilka lat temu udzielił nam Ksiądz Profesor wywiadu pt. „Kicz, banał i inne polskie przypadłości”. W ostatnich miesiącach temat stał się w Polsce żywy: w alarmistycznym tonie pisze się o kiczu pieśni (muzyki i słów), jakie rozbrzmiewają w naszych kościołach, o kiczu kazań, bezguściu styropianowego wystroju świątyń itp. Nic nie zmienia się na lepsze? – Otóż to. Przecież od początku o tym rozmawiamy, podobnie jak wtedy rozmawialiśmy, o konieczności formacji kulturowej zarówno kleru polskiego i polskiego laikatu; jaki bowiem laikat, taki kler i vice versa! A jednemu i drugiemu bardzo brak tej właśnie kultury religijnej. Fakt, że się o tym dyskutuje odbieram, jako wielki postęp. Nareszcie przebiło się do świadomości, że jest taki problem. Zaczyna się mówić o rzeczach ważnych a nie bzdurach typu: czy kazanie przeczytane z jakiegoś innego źródła jest kazaniem „ściągniętym” i czy kazania w „Bibliotece Kaznodziejskiej” są objęte copyright czy nie. Przecież nie trzeba dużej inteligencji by wiedzieć, że pisma kaznodziejskie publikują homilie po to, by pomóc księżom nieczującym się najpewniej w tej dziedzinie i że bywają przez nich przerabiane lub po prostu odczytywane – dobrze, że tak jest, skoro sami nie potrafią ich napisać. Natomiast, jeśli ludzi zaczyna razić styropian, zła polszczyzna, „pianie” nieprzygotowanych organistów czy chórków śpiewających pieśni typu „Bum cyk, cyk, Alleluja!”, i to jest bardzo pozytywne i, daj Boże, żeby to się rozwijało, tyle żeby nie przeszło w krytykanctwo, to jest by coś konkretnego z tego wyniknęło a nie zostały tylko dwie strony na siebie obrażone. Wbrew temu, co, co mass media wtłaczają w głowy polskich katolików, Kościół w Polsce jest żywy i tętni bardzo intensywnym życiem w wielu dziedzinach, jest pełen ciekawych inicjatyw duszpasterskich, z którymi się spotykamy na każdym kroku. Mieszkam w domu rekolekcyjnym w Warszawie na Bielanach i z podziwem przyglądam się tym wszystkim dziesiątkom czy setkom grup różnego rodzaju: od tych najważniejszych, modlitewnych, do różnych dyskusyjnych i studiujących, o czym nawet mi się nie śniło, gdy pół wieku temu wchodziłem w życie duszpasterskie Kościoła. Do rozpaczy doprowadza mnie ten laikat katolicki i laicki, który siedzi na kanapie i nieustannie i we wszystkich możliwych dziedzinach ma za złe (jest to pewnego rodzaju sztuka dla sztuki krytykowania!), tak dziwnie przypominający ową starą ciotka ze Słówek Boya. Twierdziłem i coraz bardziej utwierdzam się w tym przekonaniu, że Sobór Watykański II, jeśli przeniknął (lepiej czy gorzej!) na „doły” polskiego Kościoła, to nawet nie musnął wielu spośród naszych publicystów katolickich, którzy często pozostają na poziomie jakiejś bardzo zacofanej i podbarwionej manicheizmem eklezjologii, gdzieś z bardzo odległych czasów. Zasadniczą ideą Soboru było pozytywne myślenie: o świecie, o braciach odłączonych, o innych religiach i w końcu o samym sobie – o Kościele, i o wielu innych problemach; szukanie wszędzie tego, co dobre i od tego dobra zaczynanie budowy. Tymczasem typowe dla pewnych grup katolickich świeckich intelektualistów i dziennikarzy jest zaczynanie od zła, węszenie go wszędzie, tropienie skandali w Kościele, krytykowanie księży. Pewien poważny publicysta, w poważnym czasopiśmie stwierdził, że krytyka Kościoła instytucjonalnego jest głównym zadaniem świeckich katolików. Z takimi „postępowymi” fundamentalistami spotykamy się, niestety, aż nazbyt często w mass mediach, szczególnie dla nich łaskawych, dla których każde dobre słowo o czymkolwiek w polskim Kościele jest przejawem jego triumfalizmu (jedno z ulubionych słów naszej współczesnej katolickiej drętwej nowomowy!). Jeśli mówię, że jest w Kościele polskim wiele dobra, to nie twierdzę bynajmniej, że nie ma zła. Jest zło, trzeba je widzieć, krytykować i z nim walczyć, ale w sposób jedyny dopuszczalny w Ewangelii, przez ciągłe budowanie dobra. Jednym z elementów tego dobra w Kościele jest kultura chrześcijańska, oparta na Biblii i miłości, i na jej budowanie, a nie na bezpłodne krytyki, warto poświęcić czas i siły. Pozwoli Pan, że jak zacząłem tak skończę to spotkanie wspomnieniem. Jest rok 1960. Jako młody ksiądz zostaję wysłany do parafii w Józefowie pod Otwockiem. Wkrótce po moim przybyciu zaprasza mnie dawny działacz Macierzy Polskiej, który kieruje rozmowę na to, jak dobrze przemawiać i, niby niechcący, robi mi wykład o dobrym mówieniu, delikatnie nawiązując do moich kazań. Nieco później zaprasza mnie pani pracująca w Service Culturel ambasady francuskiej i podsuwa mi ciekawe francuskie książki i czasopisma katolickie, które wtedy tak bardzo mi pomogły. Niedługo potem nauczycielka angielskiego proponuje mi podszlifowanie moich umiejętności w tej dziedzinie. To tylko kilka przykładów. Tak oto, w pewnym momencie zorientowałem się, że laikat parafii poczuł się odpowiedzialny za nowego wikarego: on im niesie Boga, my mu dajemy to, co służy jego formacji. Nie wiem, czy gdyby nie mądry proboszcz, ks. Wincenty Malinowski i ci ludzie świeccy z Józefowa, udzielałbym dziś tego wywiadu: im zawdzięczam dużo z tego, czym dziś jestem. Takie bywały elity laikatu przed Vaticanum II. Jakimi one powinny być teraz, tym bardziej po dekrecie o świeckich?
Rozmawiał Tomasz Królak
Ks. Marek Starowieyski (ur. 1937), profesor Uniwersytetu Warszawskiego (Instytut Filologii Klasycznej), wybitny patrolog i historyk, specjalista w dziedzinie literatury wczesnochrześcijańskiej. Był profesorem patrologii, łaciny i greki w Wyższym Seminarium Metropolitalnym w Warszawie, przez kilka lat pracował w watykańskiej Kongregacji ds. Wychowania Katolickiego. Redaktor serii „Źródła monastyczne” (38 tomów) i „Ojcowie żywi” (17 tomów). Opublikował m.in. „Słownik wczesnochrześcijańskiego piśmiennictwa” (współaut.), dwutomowe „Apokryfy Nowego Testamentu”, „Duchowość starożytnego monastycyzmu”. W ubiegłym roku opublikował „Tradycje biblijne. Biblia w kulturze europejskiej” (Wydawnictwo Petrus, Kraków).
Bić czy nie bić? O karach cielesnych dla dzieci Po fali medialnych protestów i złożeniu wniosku do prokuratury przez RPD, szef Vocatio zadecydował o wycofaniu ze sprzedaży książek, których autorzy pozytywnie wypowiadali się na temat cielesnych kar dla dzieci. - To nie jest troska o los dzieci. Oni po prostu chcą zaatakować wydawcę katolickiego i szukają jakiegokolwiek pretekstu, żeby to zrobić. Nie wierzę, żeby ktoś, kto godził się na aborcję, był szczerze zainteresowany losem dziecka, które dostanie klapsa w pupę - mówi portalowi Fronda.pl prof. Michał Wojciechowski. W mediach zawrzało. „Dostępne na rynku podręczniki uczą... jak bić dzieci” (Głos Wielkopolski), „Dzieci jak muły. „Jak trenować dziecko” w prokuraturze” (TVN24), „Poradnik dla rodziców: rózga i ciągnięcie za włosy” (Polskie Radio), „Czy dzieci są jak szczury? Prokuratura bada podręcznik o biciu” (Dziennik.pl), „Mądra miłość”, czyli lanie w siedmiu krokach” - to tylko niektóre tytuły artykułów na temat publikacji Oficyny Wydawniczej Vocatio. Chodzi o książki „Mądra miłość” Betty N. Chase i „Jak trenować dziecko” Michael'a i Deby Pearl, które właśnie ukazały się nakładem warszawskiego wydawnictwa. Kupić ich już jednak nie można, bo po medialnej nagonce Piotr Wacławik, szef Oficyny Wydawniczej Vocatio podjął decyzję o wycofaniu publikacji ze sprzedaży. Co takiego kontrowersyjnego znalazło się w tłumaczeniach amerykańskich autorów wydanych przez Vocatio? Według Doroty Zawadzkiej, superniani, Fundacji KidProtect, Fundacji Mama a także szeroko piszących o nich dziennikarzy, (którzy nota bene książki znają chyba jedynie z okładki) to po prostu poradniki jak bić dzieci. Głos w sprawie zabrał również Rzecznik Praw Dziecka, Marek Michalak, który skierował do prokuratury wniosek dotyczący publikacji. - Tu uprzedmiotawianie dziecka, nie do zaakceptowania w XXI wieku (...). Książka ma charakter podręcznika i zaleca tresowanie dzieci za pomocą rózgi – powiedział Michalak i podkreślił, że w książce dzieci są porównywane do mułów, myszy i szczurów, które również można wytresować tak, by reagowały na określone bodźce. Michalak swoje działanie argumentuje tym, że w Polsce zakaz bicia dzieci jest gwarantowany zapisem ustawowym, zaś książka zachęca do jego łamania. Obecnie, sprawa badana jest z artykułu 255 Kodeksu karnego, który mówi o nawoływaniu do popełnienia przestępstwa. - Za ten czyn grozi kara grzywny, ograniczenia wolności do dwóch lat więzienia – mówił w rozmowie z TVN24 Dariusz Ślepokura z warszawskiej prokuratury okręgowej. Po takiej nagonce księgarnie szybko zaczęły wycofywać publikacje ze swojej oferty. Także na Facebooku powstała akcja „Zdejmijmy instrukcje bicia dzieci z półek księgarni”. Założyła ją Anna Golus z kampanii „Kocham, nie daję klapsów”. - Nasze książki mocno i wyraźnie stawiają zawsze na pierwszym miejscu miłość, jako fundament wychowania dzieci. Manipulowanie ich treściami, w imię rzekomych "humanistycznych" celów, jest obrzydliwe i chore. Jednak nie zaskakuje mnie to. W końcu to szatan też często podaje się z anioła światłości (2 Kor 11,14-15) po to by zwodzić, kogo się tylko da. Ostatecznie jednak to po owocach można poznać każde drzewo. Żadna propaganda medialna tego nie zmieni, jeśli nie daliśmy się jeszcze zupełnie ogłupić – mogliśmy przeczytać w oświadczeniu Piotra Wacławika sprzed kilku dni, kiedy jeszcze kontrowersyjne książki można było kupić w Vocatio. Wacławik, który przy okazji skrytykował wprowadzenie ustawy penalizującej zwykłe rodzicielskie dyscyplinowanie dzieci w miłości, po kilku dniach zdecydował się jednak na wycofanie książek ze sprzedaży. - Pragnę jednak podkreślić, że zarzuty stawiane publicznie tym książkom nie odpowiadają faktycznemu ich przesłaniu, którym jest mądre i świadome wychowanie dzieci w miłości i dyscyplinie, o jakiej mówi Pismo Święte. Biblijne nauczanie jest w tej mierze jednoznaczne: dzieci powinny być nie tylko wychowywane z miłością w poszanowaniu Bożych zasad, Bożej moralności, właściwych granic, ale i właściwie przygotowane przez trening, by osiągać stawiane im cele wychowawcze. Trening ma kluczowe znaczenie w osiąganiu celów, tak jak to ma miejsce choćby w szkoleniu sportowców, lekarzy, policjantów czy sędziów. Biblijne zasady nauczania dzieci samokontroli i samodyscypliny (zwane w języku biblijnym karceniem) nie mają nic wspólnego z powszechnie rozumianym karaniem – czytamy w ostatnim oświadczeniu na stronie wydawcy.Wacławik wyjaśnia, że karanie jest naznaczone odwetem czy chęcią zemsty, zaś biblijne karcenie motywowane jest miłością i zorientowane na rozwój dojrzałego charakteru i zbudowanie pozytywnej przyszłości osoby poddanej temu procesowi. Szef Oficyny Wydawniczej Vocatio ubolewa, że polskie prawo nie potrafi dostrzec tych różnic. - Poprzez swoje sformułowania potępia wszystkie działania wychowawcze wobec dzieci, które noszą jakiekolwiek znamiona przymusu bezpośredniego. Na skutki nie trzeba będzie długo czekać. Tragiczne tego pokłosie widoczne jest już w Szwecji czy w Wielkiej Brytanii, gdzie rozpasana młodzież nie ma już żadnych granic, autorytetów, nie ma poszanowania dla struktur władzy ani dla praw innych ludzi – czytamy w oświadczeniu na stronie wydawcy. Wacławik ma jednak nadzieję na powstanie ruchu społecznego na rzecz zmiany zapisów w Ustawie z dnia 1 sierpnia 2010 r. tak, by „potrafiła ona w mądry sposób chronić rodziny przed rzeczywistymi patologiami, a jednocześnie wspomagać zdrowe, kochające się rodziny, które chcą budować swoje relacje na biblijnych zasadach pełnych miłości, oddania i zdyscyplinowania, i które chcą nauczać swoje dzieci samokontroli i samodyscypliny”. Trudno przewidzieć, czy kiedyś nadzieje Piotra Wacławika się spełnią. Pewne jest jednak to, że kontrowersji takich jak ta z publikacjami Vocatio czeka nas jeszcze wiele, bo dla rodziców, którzy chcą mądrze wychować swoje dziecko a jednocześnie uniknąć postępowego (i politpoprawnego!) bezstresowego wychowania, sprawa karania za pomocą klapsów pozostaje otwarta. Tym, co jest znamienite w przypadku historii z publikacjami Vocatio jest fakt, że larum podnieśli ci wszyscy wielcy obrońcy dzieci, którzy nie ruszyli nawet palcem, kiedy na przykład do Sejmu miała trafić ustawa całkowicie zabraniająca zabijania dzieci. Mariusz Dzierżawski z Fundacji PRO – Prawo do życia słusznie zauważa, że Marek Michalak sprzeciwia się biciu dzieci, podczas gdy ich zabijanie zdaje się mu wcale nie przeszkadzać.
- Wrażliwość na krzywdę najmłodszych jest rzeczą cenną, zwłaszcza w przypadku Rzecznika Praw Dziecka. W tym kontekście dziwi fakt obojętności pana Michalaka wobec zabijania dzieci chorych przed narodzeniem. Fundacja Pro – prawo do życia zwracała się Rzecznika o interwencję w sprawie mordowanych dzieci. Niestety nie doczekaliśmy się reakcji. Czyżby Marek Michalak uważał, że bić dzieci nie wolno, ale zabijać można? - pyta Dzierżawski.
Marta Brzezińska
Prof. Michał Wojciechowski: Te cytaty, na które powołują się media właściwie sprowadzają się do przesłania, że nieznośnemu dziecku można czasem dać po łapkach, a klaps może być lekiem na ataki histerii. Osobiście przyznam, że problemu może nie ująłbym tak dosłownie jak autorzy, bo moim zdaniem czasem przesadzają – to taki amerykański styl wyolbrzymiania. Oczywiście, klaps sam w sobie nie jest niczym szkodliwym. Nie ma żadnych powodów, by rodzicom zakazywać możliwości dania dziecku klapsa – tego chcieliby postępowcy, którzy tak agresywnie zaatakowali Vocatio. Czy klaps może zaszkodzić? Na pewno nie. Gdyby tak było, to ludzkość dawno by wyginęła. Ale trzeba przede wszystkim zauważyć, że nigdzie, ani w książkach wydanych przez Vocatio, ani nigdzie indziej, nikt nie twierdzi, że trzeba dawać dzieciom klapsy! Nie ma takiego obowiązku. Ponadto, w Polsce obowiązuje ustawa zakazująca bicia dzieci, ( co nie znaczy, że nie można jej krytykować).To, co wydarzyło się z publikacjami Vocatio to klasyczny przykład cenzury. To tak, jakby domagać się wycofania książek, w których autor twierdzi, że szara strefa jest reakcją na zmianę podatków. Analogicznie, trzeba by zacząć ścigać tych wszystkich, którzy pozytywnie piszą o szarej strefie, bo przecież podżegają do niepłacenia podatków. To dokładnie taka sama sytuacja. A jeszcze dalej – można by na przykład ścigać wydawców książek na temat sztuk walki, bo to także podżeganie do przestępstwa. Jeżeli ściga się kogoś, kto wydał książkę, w której jest zdanie, że można dać dziecku klapsa, to, dlaczego nikt nie ściga wydawców książek o aborcji? To podżeganie do zabijania! Nie wiem, czy nie powinniśmy zresztą zrobić takiej akcji. Warto też sprawdzić, co ci wszyscy, którzy teraz podnoszą największy raban pisali na przykład o aborcji. Pani prof. Środa pluła na mnie, bo napisałem – powołując się na Pismo święte – że dziecku można dać klapsa, a sama jest zwolennikiem zabijania dzieci i to do momentu narodzin! Kolejny przykład – Rzecznik Praw Dziecka. Pomijam jego zaangażowanie w kwestii zaprotestowania przeciw aborcji, ale co pan Michalak zrobił, by na przykład zaprzestać demoralizowaniu małoletnich edukacją seksualną? Przecież molestowanie nieletnich jest karalne. Za tym wszystkim stoi kompletny brak logiki i zła wola. To nie jest troska o los dzieci. Oni po prostu chcą zaatakować wydawcę katolickiego i szukają jakiekolwiek pretekstu, żeby to zrobić. Nie wierzę, żeby ktoś, kto godził się na aborcję, był szczerze zainteresowany losem dziecka, które dostanie klapsa w pupę. Rozmawiała Marta Brzezińska
Ks. Kowalczyk SJ: Miło wspominam klapsy - To smutne, że żyjemy w kraju, w którym wydawca, który wydał książki mówiące pozytywnie o możliwości stosowania kar cielesnych w wychowaniu dzieci, czuje się zmuszony do wycofania ich z obiegu z obawy – jak rozumiem – że różni „obrońcy” dzieci pobiegną do sądu, by oskarżyć wydawnictwo o propagowanie przemocy i łamanie tym samym prawa - mówi portalowi Fronda.pl ks. Dariusz Kowalczyk SJ. Wiadomo, że 1 sierpnia 2010 roku weszła w życie nowelizacja ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, która m.in. wprowadza całkowity zakaz stosowania kar cielesnych wobec dzieci. Uważam, że to zła nowelizacja – kolejny element w budowaniu miękkiego, nowoczesnego totalitaryzmu, który niepostrzeżenie oplata nas swymi mackami, włazi także do naszych domów, rodzin, chce zastępować rodziców… Poza tym, z faktu, że weszła ustawa zabraniająca kar cielesnych nie wynika, ze jest przestępstwem wydawanie książek propagujących kary cielesne wobec dzieci. Przecież mamy ustawę ograniczającą aborcję, a nie brak „autorytetów”, którzy mimo to aborcję propagują, co gorsza, chełpią się tym, że sami swe dzieci pozbawili życia przed ich narodzeniem. No to jak?! Można wbrew ustawie o ochronie życia poczętego propagować aborcję na życzenie, a nie można pisać i wydawać książek, które starają się przekonać czytelnika, że klapsy i inne kary cielesne mogą być dobre? Nie rozumiem, dlaczego państwo ma mówić rodzicom, że klaps jest absolutnie niedopuszczalny. Tym bardziej, że to państwo zdaje się słuchać różnych specjalistów, którzy w praktyce mają mniej talentu do wychowania dzieci niż niejedna prosta matka, która czasem da klapsa ku pożytkowi kochanego dziecka. Nie mam za grosz zaufania do propagowanych w mediach fachowców od zajmowania się cudzymi dziećmi. Wolę już zajrzeć do biblijnych ksiąg mądrościowych, które mówią o właściwym karceniu dzieci. Ktoś powie – No tak, ale przecież dzieci bywają katowane i trzeba temu przeciwdziałać. Jasne, że trzeba! Tylko ustawowe zakazy, o których mówimy, żadną miarą nie sprawią same z siebie, że pijany konkubent, zdenerwowany płaczem dziecka, nie rzuci nim o ścianę. Ludzie zdegenerowani, którzy katują swe dzieci, ustawą się nijak nie przejmą. Ta ustawa jest wymierzona w normalnych, kochających swe dzieci rodziców, którzy mają jednak inne poglądy na wychowanie dzieci niż obecny rzecznik Praw Dziecka, Marek Michalak. Znam rodziców, którzy czasem dali swemu dziecku klapsa. I chętniej powierzyłbym dziecko im, niż panu Michalakowi. Przypominam sobie klapsy, które spadły na moją pupę, kiedy byłem niesforny. Uważam, że były one pomocne w moim wychowaniu. I nigdy nie przeżywałem z tego powodu jakiejś traumy, o której rozprawiają dziś różni psycholodzy. Nie przeżywałem, bo zawsze, nawet dostając klapsa, czułem się kochany przez rodziców. A klaps był jasnym sygnałem, że coś muszę zmienić. Tak, więc dziś miło wspominam klapsy. Nie zamierzam nikogo przekonywać, że klapsy są niezbędne w wychowaniu. Rozumiem, że można wychowywać także bez żadnych kar cielesnych. Ale – z drugiej strony – sprzeciwiam się ideologom i urzędnikom, którzy opowiadają głupoty o tym, jak wielką krzywdą dla dziecka jest klaps. Krzywda to jest wtedy, kiedy ci sami ideolodzy propagują wczesne współżycie seksualne wśród młodzieży i temu podobne. EMBe
Raport o finansach Kościoła Obecny system finansowania Kościoła opiera się w zdecydowanej większości (ok. 80 proc.) na dobrowolnych ofiarach wiernych. Przewodniczący Rady Ekonomicznej Episkopatu kard. Kazimierz Nycz zapowiedział, że Kościół w Polsce nie zrezygnuje z takiego sposobu finansowania. Słychać coraz więcej głosów wzywających do zmian w tym względzie. - Konieczne jest poszukiwanie dróg reformy finansowania Kościoła – powiedział redaktor naczelny KAI Marcin Przeciszewski, prezentując przygotowany przez Agencję raport „Finanse Kościoła katolickiego w Polsce”. Dodał, że – poza nielicznymi wyjątkami – instytucje kościelne z trudem pokrywają bieżącą działalność. Kardynał Nycz powiedział, że Kościół liczy też na wsparcie finansowe państwa wobec tych instytucji, które współpracują z samorządem i państwem lub w kościelnych dziełach uznawanych przez państwo za ważne. Raport KAI jest pierwszą na tę skalę próbą ukazania w całości systemu finansowania Kościoła rzymskokatolickiego w Polsce. W oparciu o konkretne przykłady przedstawia sposób utrzymywania wszystkich poziomów instytucji Kościoła, poczynając od parafii a na Konferencji Episkopatu i jej agendach kończąc. Podczas prezentacji raportu starano się odpowiedzieć m.in. na pytanie, czy Kościół w Polsce jest bogaty czy biedny. Kard. Nycz zwracał uwagę, że w sensie ewangelicznym Kościół zawsze powinien być ubogi, to znaczy zawsze dzielić się z najbardziej potrzebującymi. „Mówiąc o finansach Kościoła w Polsce nie można nigdy stosować zasady wspólnego mianownika, jednakowego dla wszystkich miejsc w naszym kraju” – podkreślił metropolita warszawski. Dodał, że sprawiedliwość i solidarność wymaga, żeby w kwestii biedy Kościół był na te zróżnicowania szczególnie wrażliwy. Z kolei ekonom Konferencji Episkopatu Polski ks. Janusz Majda zwrócił uwagę, że bogactwo Kościoła polega przede wszystkim na bogactwie duchowym wiernych, natomiast inaczej wygląda sprawa bogactwa materialnego. Co prawda, bowiem Kościół jest właściciele wielu dóbr kultury stanowiących dziedzictwo narodowe, to po pierwsze są to dobra niezbywalne, po drugie zaś ich utrzymanie wiąże się z ogromnymi nakładami finansowymi na ich ochronę czy konserwację. Ks. Majda tłumaczył także, że majątek KEP nie jest sumą majątków wszystkich diecezji w Polsce i poinformował, że Sekretariat Episkopatu Polski zatrudnia obecnie 33 osoby, z czego 13 to osoby świeckie, zaś średnia płaca wynosi ok. 2,5 tys. zł. Matka Jolanta Olech SJK, Sekretarz Konferencji Wyższych Przełożonych Żeńskich Zgromadzeń Zakonnych zwróciła uwagę, że dwie trzecie spośród ok. 150 tych zgromadzeń liczy mniej niż 100 sióstr. Oznacza to, że z dużo większym trudem borykają się z trudnościami finansowymi. Matka Olech podkreśliła, że w przeciwieństwie do księży i zakonników, siostry nie mogą liczyć na wpływy związane z działalności duszpasterskiej. „Bez przesady mogę powiedzieć, że zakonnice utrzymują się z własnej pracy” – mówiła i wyjaśniła, że siostry pracują najczęściej zgodnie z charyzmatem danego zakonu, jako katechetki, nauczycielki, w parafiach i różnych instytucjach, nie tylko kościelnych. Drugim, znaczącym źródłem utrzymania są w zakonach żeńskich, są renty i emerytury sióstr, najczęściej najniższe a wiec w wysokości 600-700 zł. Trzecim źródłem są natomiast różne dzieła edukacyjne i charytatywne.
„Najczęściej wystarcza nam na bieżące, skromne utrzymanie” – powiedziała s. Olech. Dodała, że zakonnice szanują pieniądze, nie wydają ponad niezbędne potrzeby, zaś wybór drogi zakonnej oznacza, że wydatki na stroje czy kosmetyki są dla nich zupełnie symboliczne. O trudnościach utrzymania swojej parafii mówił proboszcz parafii w Korytowie w diecezji szczecińsko-kamieńskiej ks. Sławomir Kokorzycki. Powiedział, że w pierwszym roku pracy w Korytowie podczas pięciu niedzielnych Mszy św. zbierał ok. 70 zł, dziś ok. 150-200 zł, co jednak uniemożliwia myślenie o remoncie kościoła parafialnego. Rodziny są „opodatkowane” kwotą 5 zł miesięcznie na parafię, ale są trudności, aby zebrać ją od wszystkich. Ks. Kokorzycki, który na początku pobytu w Korytowie mieszkał w pralni, na poddaszu popegeerowskiego bloku, wystarał się o odzyskanie zabytkowego domu i urządził w nim ośrodek Caritas. Obecnie wydaje się w nim dziennie 70 obiadów, działa też schronisko dla bezdomnych, świetlica i magazyn odzieży używanej, udzielane są porady prawne. Przewodniczący Rady Ekonomicznej KEP zwracając uwagę na udział państwa i samorządów w funkcjonowaniu Kościoła w Polsce wskazywał, że to, co robi Kościół, jest ważne dla ogółu społeczeństwa.
„Służymy bowiem i pomagamy tym samym ludziom” – przypomniał kard. Nycz wyrażając nadzieję na dalsze wspomaganie takich dzieł Kościoła, które państwo uznaje za ważne. Metropolita warszawski zachęcał do refleksji nad pytaniem czy katecheza w szkole jest wyłącznie sprawą Kościoła. – Czasem, gdy czytam gazety to mi się wydaje, że tak to jest ujmowane: że jak Kościół chce katechizować, to niech to robi w kościele i za to płaci – mówił kard. Nycz. – Pytanie brzmi jednak inaczej: czy w strukturze wychowania szkolnego przedmiot natury etycznej, religijnej, duchowej, jest ważny i potrzebny czy nie? W zależności od tego będziemy oceniać, czy państwo uczestniczy w finansowaniu katechezy – stwierdził.
„Trzeba postawić też pytanie: czy to, co robi Kościół w duchowej formacji człowieka, budując fundament etyczny swoich wiernych, którzy są jednocześnie obywatelami tego państwa, jest rzeczą pożyteczną i zasługującą na uznanie w formie gratyfikacji finansowej?” – pytał kard. Nycz. Hierarcha zapowiedział, że Kościół w Polsce nie zrezygnuje z utrzymywania Kościoła poprzez dobrowolne ofiary od wiernych. Ocenił też, że w związku z ubożeniem społeczeństwa wzrastać będzie własna działalność gospodarcza instytucji kościelnych. Podkreślił, że trzeba zburzyć mity narosłe wobec Funduszu Kościelnego, którego budżet wynosi 90 mln zł. Fundusz ustanowiony został 60 lat temu, w ramach rekompensaty za majątek zagrabiony Kościołowi. – Nie jest to dar ani łaska państwa wobec Kościoła, tylko próba oddania sprawiedliwości – podkreślił kardynał. Do tej pory zwrócono ok. 1/3 zagrabionego majątku. Ks. prof. Dariusz Walencik, prawnik z Uniwersytetu Opolskiego, mówiąc o przyszłości finansów Kościoła, stwierdził, że potrzebne jest uporządkowanie przepisów prawno-wyznaniowych i uchylenie archaicznych przepisów, które nie mają już odniesienia do rzeczywistości. Postulował też wprowadzenie szeregu oszczędności w działalności instytucji kościelnych, by nie dublować dzieł. W uporządkowanie kwestii finansowych Kościoła ma włączyć się Komisja ds. finansów pod przewodnictwem abp. Wiktora Skworca. Ważny dla przyszłości finansów Kościoła jest zdaniem ks. prof. Walencika, „bilans otwarcia” po stronie kościelnej i państwowej. - Wbrew wielu twierdzeniom, można policzyć, co Kościół utracił, co odzyskał i jakie są wzajemne zobowiązania państwa i Kościoła - powiedział ekspert. Jego zdaniem to też pozwoli uporządkować sprawy Funduszu Kościelnego, którego przyszłość powinna być omawiana z udziałem przedstawicieli związków wyznaniowych, do czego zobowiązuje Konstytucja i Konkordat. Ks. Walencik odniósł się także do błędów, jakie zawiera rządowe Sprawozdanie z działań Komisji Majątkowej. Podkreślił, że jest ono niewiarygodne, a dane, które krążą w mediach – nieprawdziwe. Ekspert ds. finansów Kościoła opracowuje ostateczne sprawozdanie z działalności Komisji Majątkowej na zlecenie Departamentu Wyznań Religijnych oraz Mniejszości Narodowych i Etnicznych. Podkreślił, że opinia publiczna ma prawo wiedzieć, jakie są prawdziwe dane i zastrzegł, że bałagan w sprawozdaniu nie jest winą Kościoła, bo to nie Kościół prowadził biuro Komisji Majątkowej, a – zgodnie z przepisami – urzędnicy Departamentu Wyznań najpierw przy Urzędzie Rady Ministrów, potem MSWiA a obecnie Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji. Zdaniem ks. prof. Walencika, w sprawozdaniu nie zgadzają się nawet dane dotyczące lokalizacji miast – źle przypisane są miejscowości do województw a parafie do diecezji. Źle policzono ilość hektarów i sumę pieniędzy składających się na rekompensaty. Największy błąd polega na policzeniu wartości ziemi liczonej w „starych” złotych – 20 miliardów zł, czyli dziś 2 miliony zł – jako wypłaconej rekompensaty, choć nie wypłacono ani złotówki. Ziemia wyceniona na 20 starych miliardów złotych została przekazana Kościołowi. Dziś warta jest ona 2 miliony zł, choć w sprawozdaniu figuruje w "starej" walucie. Z raportu KAI wynika, że sytuacja materialna polskich parafii jest coraz trudniejsza, zaś w obliczu pogłębiającego się kryzysu gospodarczego nie ulegnie poprawie. Tymczasem od materialnej kondycji poszczególnych parafii zależy stan finansów Kościoła w Polsce. Wpływy z parafii służą, bowiem utrzymaniu całej kościelnej struktury oraz różnorodnych dzieł społecznych, edukacyjnych i charytatywnych prowadzonych przez Kościół. Na parafiach, (czyli w praktyce na wiernych, którzy przekazują ofiary lub uczestniczą w zbiórkach na konkretny) spoczywa ciężar utrzymania diecezjalnej administracji, jak również samych biskupów. Systemy utrzymywania diecezji różnią się znacznie od siebie, a o ich konkretnym kształcie zadecydowała nieraz dawna historia, odmienne tradycje istniejące w państwach zaborczych, itp. Różnorodne jest też nazewnictwo stosowane do lokalnych podatków, nakładanych przez każdą diecezję na swe parafie: „minima”, „daniny”, „poduszne”, „ryczałty”, itp. Tą drogą do diecezji oraz na inne ogólnokościelne cele odprowadzane jest 15-20% przychodów każdej parafii.Raport przynosi też konkretne dane o zarobkach polskich księży. Według wyliczeń KAI dochody z pracy duszpasterskiej w parafii wahają się od 800 do ok. 5500 zł miesięcznie. Średnio wynoszą 1,5 - 2,5 tys. zł. Niemal, co drugi kapłan jest zatrudniony w szkole, jako katecheta na pewnej części etatu, otrzymując za to kilkaset złotych. Sytuuje to zarobki duchowieństwa poniżej średniej krajowej. Według GUS przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw w listopadzie 2011 r. wynosiło 3682 zł (brutto). Z zarobionych pieniędzy księża płacą podatki na rzecz państwa oraz Kościoła. W diecezji składają się na fundusz wspierania księży emerytów, chorych kapłanów, na misje i na seminaria duchowne. Spłacają też swoje wykształcenie z czasów seminarium, przekazują datki na diecezjalne dzieła charytatywne, np. Dom Samotnej Matki czy klasztory klauzurowe. Państwo wspomaga Kościół w zakresie dzieł prospołecznych na poziomie o wiele niższym od przeciętnej europejskiej i wynosi rocznie ok. 500 mln zł rocznie. Tymczasem, wsparcie, jakiego Kościół udziela państwu, wspomagając je w realizacji różnych zadań społecznych, edukacyjnych, charytatywnych i kulturalnych, szacować można na kilka miliardów złotych rocznie – wynika z raportu. Oprócz tego Kościół płaci podatki w istotny sposób zasilające budżet. Polski system podatkowy traktuje Kościół katolicki na równi z innymi instytucjami. Duchowny płaci podatek dochodowy: zryczałtowany od dochodów osiąganych w związku z wykonywaniem posług duszpasterskich lub od wynagrodzenia, a instytucje kościelne prowadzące działalność gospodarczą są opodatkowane jak wszystkie inne. Polska jest jedynym krajem na świecie, gdzie duchowni płacą podatki od każdego mieszkańca parafii, nawet od niewierzących. W przeciwieństwie do wielu krajów, gdzie księża otrzymują pensje z diecezji (lub od państwa), a ich wysokość jest uzależniona od funkcji i stażu pracy, w Polsce – poza diecezją opolską – nie istnieją regulacje w tym zakresie. Bywają parafie, gdzie księża żyją dostatnio, ale coraz więcej jest takich, w których ich zarobki są o wiele niższe od „średniej krajowej”. Najtrudniej jest w małych wiejskich parafiach na ziemiach popeegerowskich. Dzięki szczodrości wiernych Kościół prowadzi na szeroką skalę działalność społeczno-charytatywną: poprzez Caritas Polska i 44 Caritas diecezjalne, 212 zgromadzeń zakonnych jak i kilka tysięcy fundacji, ruchów i wspólnot oraz stowarzyszeń. Caritas jest największą instytucją pozarządową działającą w tym obszarze w Polsce. Wartość pomocy udzielonej przez Caritas w roku 2010 – potrzebującym w kraju i na świecie – wyniosła 482 mln 426 tys. 40 zł (w tym żywność z programu PEAD – 138 mln 269 tys. 90 zł). Źródłem finansowania Caritas diecezjalnych są akcje charytatywne, np. rozprowadzanie wigilijnych świec czy wielkanocnych baranków; zbiórki środków pieniężnych od darczyńców indywidualnych i przedsiębiorców; dotacje samorządów i instytucji publicznych na konkretne usługi i projekty świadczone na rzecz chorych, niepełnosprawnych, wykluczonych społecznie (także udział w przetargach). Sporym zastrzykiem finansowym jest dla większości diecezjalnych Caritas dochód z 1 proc. odpisu podatkowego. Raport KAI przynosi też dane świadczące o ogromnym wkładzie, jaki w działalność prospołeczną wnoszą zakony żeńskie i męskie. Zgromadzenia żeńskie prowadzą 1156 rożnego typu placówek o charakterze wychowawczym, medycznym bądź charytatywnym, a zgromadzenia męskie – ok. 400. Na terenie polskich parafii działa 6,8 tys. organizacji kościelnych podejmujących działalność na rzecz chorych. Jest ona prowadzona jest w 95% parafii, gdzie pomocą objętych jest 664 tys. osób chorych. KAI
Lech Wałęsa - dalszy upadek symbolu... Znów zrobiło się głośno o L. Wałęsie. I znów - na co wskazuje Grzegorz Wszołek - reakcja L. Wałęsy jest kuriozalna i dostarcza niestety tylko dodatkową amunicję dla jego przeciwników.
Niezależnie jednak od tego, dlaczego akurat teraz po raz kolejny podjęto próbę zbliżenia się do prawdy o L. Wałęsie (ktoś się jednak zdenerwował śmiercią płk. L. Tobiasza?) to jedno pozostaje smutnym faktem: jesteśmy świadkami dalszego upadku Symbolu Solidarności! I im dłużej L. Wałęsa i jego otoczenie ukrywać będzie prawdziwą przeszłość, tym ten upadek będzie tragiczniejszy w skutkach zarówno dla samego bohatera, jak i dla dla nas wszystkich. W 1992 roku L. Wałęsa miał szansę na moralne oczyszczenie, ale jego przyznanie się do współpracy ze służbami funkcjonowało, jako depesza PAP jedynie przez 5 minut... Szkoda, ale zapewne jego przyboczny "służbowy anioł ciemności" M. Wachowski skutecznie wyperswadował L. Wałęsie jakąkolwiek próbę oderwania się od własnej niechlubnej przeszłości. Ale od niej można się oderwać w każdej chwili! Każdego dnia L. Wałęsa może w końcu powiedzieć prawdę i pozostawić po sobie coś więcej niż tylko wspomnienie upadłego Symbolu Wolnej Polski! Dziś przecież nie dowiadujemy się tak naprawdę niczego nowego. O tym, że L. Wałęsa został dowieziony na strajk przez przedstawicieli "prowadzących go oficerów komunistycznych służb specjalnych" wiadomo było już w czasie strajku, co wielokrotnie potwierdzała Anna Walentynowicz. To nic nowego... Wierzę jednak, że każdy kolejny krok zbliżający nas do prawdy będzie - niczym kropla wody - skutecznie drążył skałę zakłamania L. Wałęsy. Może któryś z nich sprawi, że ta skała pęknie i L. Wałęsa sam oczyści własne sumienie... Może też w końcu przestanie być aktualna wymowa mojego postu Lech Wałęsa - upadek symbolu, który napisałem w lutym 2010 roku, niecałe dwa miesiące przez tragedią smoleńską... Pozwolę sobie go przypomnieć mając nadzieję, że przyczyni się również do owego oczyszczenia.... Na piedestale Polski od 20 lat stoi człowiek, który sam stargał własny SYMBOL a tym samym zniszczył po części NARÓD POLSKI, zmarnował 10 milionowy zryw Polaków ku wolności i światłej przyszłości Naszej Ojczyzny. Jeden z internautów (Okowita) opisał to w taki oto sposób:
"Jakże ciężko być Symbolem, gdy pracowicie niszczyło się własny wizerunek. Lech Wałęsa. Symbol Sierpnia '80, postawiony na czele potężnego ruchu sprzeciwu, Laureat Pokojowej Nagrody Nobla. Przez całe lata 80- te nadzieja Narodu. Każdy, kto wówczas myślał czy mówił o wolności, widział Lecha. Każdy, kto słuchał "Wolnej Europy", słyszał o wielkich tego świata. O Lechu. Papież...i Lech. Reagan...i Lech. To pozwalało przeżyć mroczne czasy stanu wojennego, "konferencje" Urbana i Dziennik TV. Wielu z nas bez zmrużenia okiem wyjmowało ostatnie grosze z chudych komunistycznych pensji. Na ulotki, na podziemną prasę. Na wszystko to, czego jednym wspólnym mianownikiem był Symbol. Przyszła wolność. Okrągły Stół, pierwsze prawie wolne wybory. I pierwsze wątpliwości. Pierwsze pytania - dlaczego Symbol porozumiewa się z komuną biorąc 35% demokracji? Dlaczego Symbol mianuje Jaruzelskiego Prezydentem Wolnej Rzeczypospolitej? Dlaczego Symbol nie protestuje w Magdalence po toaście Adama Michnika? "Za Lecha - premiera i Kiszczaka - Ministra Spraw Wewnętrznych". Dlaczego w ogóle do tej Magdalenki doszło? Pytałem o zasługi Lecha po roku 1989. Nie dostałem żadnej konkretnej odpowiedzi. Owszem - wspominano o zdradzie interesów tych, którzy go wynieśli, o biedzie, o bezkarności SB-ków, o nierozliczeniu, o braku lustracji i dekomunizacji. To wszystko prawda. Tyle, że nie na temat. Lechu ma jedna zasługę na swoim koncie. Niezaprzeczalną i niepodlegającą żadnej dyskusji. Doprowadził do rozwiązania sejmu kontraktowego a tym samym do pierwszych, wolnych wyborów III RP. Wątpliwa to zasługa. Dwa lata straconej szansy odsunięcia komuny raz na zawsze. Dwa lata konieczności współpracy z wiernymi stronnictwami PZPR. I z nią samą również. Dwa lata... Symbol został Prezydentem Rzeczypospolitej. Należało mu się. I ja tak uważam. Co zrobił Symbol? Miał całkiem niezły pomysł - na silnego Prezydenta. I spaprał go dokumentnie. Nie dość, że oszukał zajawką siekierki dziabiącej Grubą Kreskę, nie dość, że nie puścił nikogo w skarpetkach, to "dbałością" o lewą nogę, pozwolił całkowicie podnieść się komunie. Dał sygnał, że o nią dba, mimo, że kilka lat wcześniej ta sama komuna wysyłała ZOMO na tych, którzy wynieśli Symbol na piedestały. I na niego samego.
I zapłacił. I płaci do dziś. Wykreował "bohatera z Charkowa", schorowanego na goleń. Wykreował szereg wątpliwości w swojej własnej sprawie.
"Powiem, kto był Bolkiem", "Bolków było wielu", "Bolek to podsłuchy... .Dziś ofiary PEERLEU stoją na najniższym stopniu. A kaci cieszą się dobrym zdrowiem i dobrobytem. Dzięki Tobie, Symbolu. Dziś z ponad 100 tysięcy agentów SB ujawniono jakiś promil. Również dzięki Tobie. Tak chciałeś rozliczać, że aż nauczyłeś się liczyć do stu milionów. Skarpetek aferzystów. Czystych, pachnących. I mających się tak samo dobrze jak esbeccy kaci. Pod Pomnikiem bywasz Sam. Doskonale wiesz, dlaczego nie ma z Tobą tych, którzy w Ciebie kiedyś wierzyli. I zawiedli się srodze. Dlatego jesteś sam. Kiedyś byłeś Symbolem. Dziś jesteś cieniem cienia tego Symbolu. Z własnego wyboru. i z własnej winy". (autor: internauta OKOWITA) Jakże smutne to przemyślenia i jakże bliskie dla wielu, w tym mnie. Z przykrością muszę powiedzieć, że od lat te same myśli przepełniają mnie, zadając codzienny ból niczym zaropiała i tkwiąca w ciele zadra. Mam swoje lata, dobre wykształcenie oraz doświadczenie zawodowe (zdobyte własną pracą, uporem i zaangażowaniem oraz dzięki pomocy i aprobacie mojej rodziny). Miałem marzenia o Wolnej Polsce. Miałem... Pamiętam siebie z czasów Symbolu SOLIDARNOŚCI. Mimo wtedy młodego wieku byłem już strasznie zaangażowany politycznie. Ciche zebrania każdego 13-tego grudnia, rozbijane gazem demonstracje, znaczki Lecha w klapie a na 1-maja oporniki wczepiane w widocznym miejscu. Drukowanie i roznoszenie ulotek. I zawsze... z Lechem na ustach. To był KTOŚ, właśnie SYMBOL. Na niedawnym koncercie z okazji jego urodzin usłyszałem mniej więcej, że każdy naród targając Symbole niszczy własną tożsamość... no cóż zrobiło mi się smutno. Na piedestale sceny stał człowiek, który sam stargał własny SYMBOL a tym samym zniszczył po części NARÓD POLSKI. I o tym trzeba mówić. Wiem, że jest to zarówno dla mnie jak i wielu mi podobnych zniszczenie ideałów młodości, zszarganie wielu lat wiary w ideę wolności i słuszności własnych działań. Uświadomienie sobie tego faktu sprawia ból... zmarnowanie tylu lat życia z Lechem na ustach. Ale ważniejsza jest prawda historyczna, nawet, gdy boli... bo tylko na prawdzie historycznej można budować wolny i suwerenny naród... OJCZYZNĘ. A teraz... w instytucjach finansowych i bankach rządzą z reguły byli komuniści lub już ich dzieci i krewni albo Ci, którzy spotkali się w Magdalence sprzedając prawdopodobnie Polskę. Wielkie fortuny mają byli agenci, szpiedzy i ludzie pokroju R. Sobiesiaka. Majątek narodowy został sprzedany za bezcen a wykonawca tego zadania L. Balcerowicz dalej jest kreowany na Bohatera Narodowego. Ginie Komendant Główny Policji a sprawców tego zamachu nie zaleziono do dziś. Umiera tragicznie jedna z najważniejszych osób w Polsce - G. Michniewicz i... nikt nie próbuje wyjaśnić tej śmierci a informacje G. Michniewiczu są usuwane z internetu. Polscy politycy są na usługach spec-służb i szemranych środowisk biznesowo-mafijnych... i dalej "rządzą" Polską. Można by tak wymieniać jeszcze długo, jaką to Polskę zbudował Lech? Zmarnowaliśmy wielką szansę oczyszczenia Polski z szumowin ubeckich i sowieckich i nie zrobiliśmy tego... właśnie przez Niego. Wszystkie kraje jakoś sobie z tym poradziły (vide: Niemcy, Czechy) a MY kolebka oporu NIE! Smutne... Nawet nie zrobiliśmy reprywatyzacji (a propozycje w stylu zwrotu 20% majątku są po prostu śmieszne). Nie zbudowaliśmy klasy średniej. Istnieją tylko wielkie międzynarodowe korporacje związane z niepolskimi rządami lub polskie oligarchiczne firmy związane z polską kastą rządzącą, mafią i spec-służbami. Polska to obecnie jedna wielka zarządcza hucpa działająca pod szyldem: SOBIES-SOWA-BOND (sobiesiakowo + wojskowo-informacyjnie + bondarykowo-agencyjnie), nad która pieczę trzyma Bildenbergowo reprezentowane przez TW Musta. Z drugiej zaś strony rzesza pracowników najemnych, młodych polskich emigrantów z konieczności, spauperyzowani i biedni Polacy. Atomizacja i ogłupianie społeczeństwa osiągnęły rozmiary o wiele większe niż za komuny. A L. Wałęsa dalej "świeci:" na salonach... I w tym miejscu stawiam pytanie, Dlaczego? Odpowiedź jest jeszcze trudniejsza do zniesienia... Lech wcale nie był symbolem... Był wykonawcą zaleceń bezpieki, która już od lat 70-tych prawdopodobnie kontrolowała go i być może współpracowała z nim, jako agentem Bolkiem. Zastanawialiście się kiedyś jak to możliwe, że Lech nagle znalazł się w stoczni na strajku, którego wcale nie zorganizował a był wręcz wcześniej jemu przeciwny. Strajk już trwał a wyrzuconego ze Stoczni Lecha jeszcze tam nie było. Skąd się, więc tam nagle znalazł? Skoczył przez płot? Wielki mit. A Lech podobno był wtedy pod ścisłą obserwacją SB. I pozwolili mu dostać się do stoczni? Nie bali się Go? Nie zaaresztowali? Przeskoczył przez płot (jeszcze raz bzdura!!!!). Widocznie nie, bo... był prawdopodobnie ich i właśnie on chyba miał ten strajk poprowadzić i otoczyć się ludźmi, co, do których bezpieka nie wyrażała zdecydowanego sprzeciwu... to on miał być przywódcą strajku wygodnym dla bezpieki, która miała już na niego swoje tzw. haki. Podobno (oby to nie była prawda) został dowieziony na strajk motorówką na polecenie jednego z komunistycznych szefów (admirała Piotra Kołodziejczyka bądź kontradmirała Janczyszyna). Wszystkie jego późniejsze działania są tego konsekwencją, jako prawdopodobnie agenta służb specjalnych PRL: zgoda na prezydenta Jaruzelskiego, odnowienie czerwonej nogi, nocna zmiana, brak dekomunizacji, akceptacja grubej kreski a ty samym brak zakazu zajmowania stanowisk przez dawnych ubeków, itd., itp. Stąd tak zaciekle broni się On przed ujawnieniem tego wysoce prawdopodobnego faktu (współpracy z SB), bo to przekreśla Go, jako człowieka i prawdziwego Symbolu Polka i polskiej SOLIDARNOŚCI. Lech Wałęsa stał się przez te dwadzieścia lat faktycznie symbolem - SYMBOLEM STRACONEJ SZANSY I UPADKU WOLNEJ RZECZPOSPOLITEJ... i tak będzie opisywany na kartach polskiej historii przez przyszłe pokolenia. Bo wierzę, że jednak Polska, Naród Polski w końcu zwycięży... Na koniec… „NIECH ZAWSZE ZWYCIĘŻA OBIEKTYWNA PRAWDA HISTORYCZNA…, BO OD NIEJ ZALEŻĄ LOSY NARODÓW – W TYM NASZEGO, WŁASNEGO, POLSKIEGO…”Minęło 2 lata a Polska po tragedii smoleńskiej (najprawdopodobniej zamachu) dalej pogrąża się w kłamstwie i degrengoladzie... Jak długo jeszcze? Jak długo jeszcze Panie Lechu Wałęsie? A do sobowtórów/matrioszek: Jak długo jeszcze Panowie Lechowie... czy jak wam tam na imię...Inni Bolkowie?
Sobowtór, matrioszka, Wałęsa... Wałęsa na swoim blogu pisze; „Przysięgam na wszystkie świętości, że ja w tym nie uczestniczyłem, Więc sobowtór.” Ciekawe czy leczenie pacjenta Wałęsy odbędzie się w kraju, czy za granicą? Każda szanująca się kilinika psychiatryczna biłaby się o tak zacnego pacjenta. Pewnikiem będzie aukcja! Teraz to już łapię to wszystko. Więc 1 – sza SOLIDARNOŚĆ, została „załatwiona” przez swojego sobowtóra, 2 – gą Solidarność. A ten stary poczciwy PRL, też ma swojego sobowtóra, który nazywa sie III RP! Jakie to proste i zarazem genialne, dzięki Wałęsie mamy wreszcie klucz do rozumienia i poznania prawdziwej historii polski współczesnej! To jest warte Nobla.
Teraz to już wszyscy zrozumieją, że Wałęsa występuje w dwóch osobach. Taki prawie boski chłop! Tylko patrzeć jak Mnietek W. założy jakąś sektę i będziemy mogli tego sobowtóra czcić, a co, jak Jaruzelski został człowiekiem honoru, to wszystko jest możliwe. Dlaczego ludzie się dziwią, że Wałęsa ujawnił, że ma sobowtóra? W tych kręgach to normalne, prof. Norman Davis pisze w „No simple victory”, że taki Stalin jak wyjeżdzał z Moskwy to Ł. Beria wysyłał z różnych stacji kolejowych 6 – ciu (!) jego sobowtórów. A tu biedaczek sypnał się, że ma jednego i już całe te nienawistniki PiS-owskie i inne zazdroszczą. Proszę państwa to Fałszyzm, to nie po chrześcijańsku. Wiadomo, że na komendzie w SB to tamten przyrzekał na krzyżyk (sobowtór mógłbyć jeszcze wtedy niepiśmienny?). Biedny Wałęsa go podejrzewał i dlatego nosił znaczek Matki Boskiej w klapie, tak dla ochrony. Dla odpędzenia złego. Nieszczęśliwy, cierpiący szlachetny człowiek, do tej pory znosił te wszystkie upokorzenia ( i obelgi opozycji!) i skromnie milczał, ale przebrała się miarka i popuścił, co prawda w internecie i mleko się wylało. A teraz, co z Danuśką, to pewnie, dlatego ona zawsze taka zrelaksowana, odprężona, no i dlatego tyle dzieci, aż dziw bierze, że nikt wcześniej na to nie wpadł. To może być czysta bigamia, trzeba tę jej książkę, pośliniwszy paluszki, na nowo ostrożnie przeczytać w poszukiwaniu motywu z sobowtórem... Przykro patrzeć jak Wałęsa męczy się teraz w zainscenizowanym przez siebie piekiełku, jak kiełbaska na grilu. Podobno zwrócił się z prośbą do Prezydenta, Premiera, Min. Sprawiedliwości, ABW i Prokuratury, aby rozesłali listy gończe za tym okrutnym i bezwzględnym psotnikiem! Mości Sobowtórem Wałęsą. Sobowtór wrzucony jak szczur do dyskusji ma wprowadzić planowe zamieszanie. Niedługo obieca mediom tajne nagranie kłótni między sobą a sobowtórem, która miała miejsce pod słynnym płotem stoczni. Który chciał przeskakiwać, a który chciał się podkopać (obaj musieli być niskiego wzrostu, więc mogli to dłużej dyskutować). Jeśli ci nieudacznicy będą się dalej Jego Sobowtórstwa czepiać, to tak jak podarł te ubeckie papiery i pokwitowania za swoją ciężką i niewdzięczną pracę, tak i tę nieszczęsną motorówkę odnajdzie i na zawsze zatopi! Okaże się w końcu, że Pan Lech Wałęsa to porządny, szacowny człowiek honoru, tylko całe życie prześladował go ten tego, ten zakichany sobowtór, czy inna matrioszka. Brał pieniądze od SB, wygrywał telewizory, pralki, (czyli ogrywał biedne babcie i dzieci w okolicy) w loterię, sikał do chrzcielnicy i nie przepuścił babie w okolicy. Cóż za podły typ! Jeśli prawdą jest, że Wałęsa nie gardzi groszem, to już niedługo w programie Lisa, wystąpi najciekawszy sobowtór wszech czasów! Ale swoją drogą, co mu strzeliło do głowy z tym sobowtórem, niby pracował długi czas z bliżniakami Kaczyńskimi i nie zawsze wiedział, który jest którym... Tylko jak to Wałęsa, pokrecił i zamiast bliżniaka ma sobowtóra. Nie ma, co, został przez stwórcę wyróżniony niewolnikiem od brudnej roboty. Tak sobie myślę, dlaczego taki ekstremista, inteligent niezłomny jak Andrzej Gwiazda nie ma sobowtóra? Ale zaraz, zaraz jak taki Wałęsa wyjdzie wieczorem i spojrzy na gwiażdziste niebo, ileż tych sobowtórów Gwiazdy, to z zazdrości żyła, może mu skrócić życie... O Boże, a co będzie jak ta zaraza sobowtórów rozejdzie sie dalej? Taki Niesiołowski, będzie miał również pieniącego się sobowtóra typu proszek X, i obaj będą wystepować na okrągło w TV, prać ludziom mózgi, to nawet Macierewicz biedny się podda i wyrzuci przez okno telewizor, aby trafić w czółko jakiegoś innego sobowtóra... Jest i prostsze wyjście, o którym jeszcze nikt mu nie powiedział. Trzeba usunąć wszystkie lustra z miejsca pobytu Wałęsy, wtedy przestanie pieprzyć swoje głodne kawałki o sobowtórach! W licznych dyskusjach na ten temat w internecie odezwał się jeden rozsądny głos: My chcemy sobowtóra! My chcemy sobowtóra! My głupiejemy! A tymczasem módl się niewdzięczny Narodzie, bo nie wiadomo, co takiemu Wodzowi i Nobliście jeszcze strzeli do łba, byleby nie to samo, co płk. Przybyłowi... I proszę tylko pomyśleć, że wszystko przez tę cholerną motorówkę! Jak tu nie kochać wody... Jacek K. Matysiak
PRL a Chile Allende Od 1970 roku służby PRL ze sporym zaangażowaniem obserwowały rozwój sytuacji w Chile.
W 1970 roku w wyborach prezydenckich w Chile wzięło udział trzech kandydatów: Salvador Allende – kandydat sojuszu komunistyczno-socjalistycznego Frontu Jedności Ludowej (pierwotnie komuniści chcieli, aby ich kandydatem był komunistyczny poeta Pablo Neruda), Radomiro Tomic – przedstawiciel partii chadeckiej oraz Jorge Alessandri – reprezentant Partii Narodowej. W wyborach trzej politycy otrzymali zbliżoną liczbę głosów (Allende 1 070 tysięcy, Alessandri 1.031 tysięcy a Tomic 821 tysiące). Wobec tego, iż żaden nie przekroczył wymaganych 50%, zgodnie z konstytucją prezydenta miał wybrać Kongres, (czyli połączone ze sobą Izba Deputowanych oraz Senat) spośród dwóch kandydatów, którzy uzyskali największe poparcie. Dzięki poparciu części senatorów i deputowanych chadeckich Allende został prezydentem. Wcześniej zobowiązał się przestrzegać opracowanego przez chadecję Statutu Gwarancji Konstytucyjnych, który gwarantował wolność działania opozycji, wolność słowa, istnienie prywatnego szkolnictwa, autonomię uniwersytetów, apolityczność armii, nienaruszalność systemu wyborczego oraz zakazywał tworzenia cywilnych formacji zbrojnych (typu milicji ludowej) oraz równoległych, niekonstytucyjnych organów władzy. Jednocześnie Allende podczas spotkania z dowódcami sił zbrojnych zagwarantował, iż nie zostanie zerwane porozumienie wojskowe Chile ze Stanami Zjednoczonymi. Warszawa z radością powitała wybór Allende (będącego od 1961 roku kontaktem operacyjnym KGB ps. LIDER), licząc na rozpoczęcie nowego etapu w stosunkach polsko-chilijskich. Jedną z pierwszych decyzji była propozycja podniesienia polskiego przedstawicielstwa do rangi ambasady. W uroczystościach zaprzysiężenia Allende wzięła udział delegacja PRL, w skład, której weszli: Ignacy Loga-Sowiński (wiceprzewodniczący Rady państwa i szef CRZZ), poseł Edmund Omańczyk oraz charge a’affaires Zygmunt Wołowiec. W trakcie serdecznego spotkania z Allende, nowy prezydent „z dużym naciskiem podkreślał swój stosunek do Polski” i opowiadał się zdecydowanie za intensyfikacją stosunków politycznych i gospodarczych z krajami socjalistycznymi. W maju 1971 roku ambasadorem PRL w Santiago został Eugeniusz Noworyta, b. attache oraz sekretarz ambasady w Hawanie. Centrala nakazała mu uważna obserwację rozwoju sytuacji wewnętrznej w Chile, układu sił politycznych oraz posunięć politycznych, gospodarczych i społecznych nowego rządu. Z kolei ambasadorem Chile w Warszawie został Ricardo Tarud, który wspierał Allende w czasie kampanii wyborczej pracując w sekretariacie Prasy i Propagandy Unidad Popular. W trakcie spotkania nowego ambasadora z chilijskim ministrem spraw zagranicznych Clodomiro Almeyda, szef dyplomacji podkreślił „solidarność i wspólną socjalistyczną drogę rozwoju” oraz wspólne cele w polityce międzynarodowej” walkę o pokój, bezpieczeństwo energetyczne oraz potępienie „imperialistycznej agresji w Wietnamie i na Bliskim Wschodzie”. Podczas wizyty chilijskiego szefa dyplomacji w Warszawie, zadeklarował on gotowość wszechstronnej współpracy z PRL, będącą „wynikiem zbieżności ideologiczno-politycznej”. W zamian oczekiwał pomocy finansowej, twierdząc, iż Chile nie byłoby w stanie podołać bojkotowi finansowemu ze strony państw Zachodu. Najczęstszym rozmówcą Noworyty był szef chilijskich komunistów Luis Corvalan. Obaj akcentowali potrzebę „pogłębiania braterskiej współpracy” PZPR z KP Chile. Również z partią socjalistyczną Allende nawiązano bliskie kontakty, co zaowocowało licznymi wizytami polityków chilijskich w Polsce i polskich w Chile. W Chile przebywała także delegacji „polskich organizacji młodzieżowych”, uczestnicząc „w spotkaniu solidarnościowym młodzieży Ameryki Łacińskiej i Północnej z walczącymi narodami Wietnamu, Kambodży i Laosu”. ZMP-owcy nawiązali bliskie kontakty z młodzieżówkami socjalistycznymi i komunistycznymi Chile oraz „innymi postępowymi organizacjami”. Władze PRL z radością powitały nawiązanie szczególnie ciepłych stosunków Allende z Castro, czego wyrazem była miesięczna wizyta kubańskiego genseka w Chile w listopadzie 1971 roku. Castro uznał chilijską drogę do socjalizmu za „rewolucję w ramach konstytucyjnych”. Tempo przemian w Chile było jednak krytykowane przez część kubańskich komunistów, którzy zarzucali Allende, iż nie wezwał do walki „bojowego aktywu robotniczego”. „A broń – dodawał kubański wiceminister Carlos Chaim – jeśli jej się nie używa, rdzewieje”. Wraz z szybkim pogarszaniem się sytuacji gospodarczej kraju, będącym efektem „socjalistycznych reform” Allende, atmosfera w Chile stawała się coraz bardziej gorąca. Wybory parlamentarne w 1973 roku wygrała zjednoczona opozycja – połączona w Konfederacji Demokratycznej, osiągając 55% głosów i 86 mandatów w Izbie Deputowanych oraz 30 w Senacie. Lewica otrzymała 43% głosów i 64 posłów oraz 20 senatorów. Wyniki wyborów uniemożliwiały opozycji konstytucyjne obalenie rządu, do czego wymagane było dwie trzecie głosów w Senacie. Przywódcy opozycji zarzucali Allende doprowadzenie kraju do katastrofy gospodarczej, wprowadzenie „totalitarnego dogmatyzmu i spaczonego socjalizmu” oraz stosowanie nienawiści, jako środka politycznego. Ambasador Noworyta oceniał, iż dobry rezultat Unicad Popular „pomoże towarzyszom francuskim i peronistom, a także komunistom i frontom ludowym z innych krajów Ameryki Łacińskiej”. Depeszę gratulacyjną Allende oraz Corvalanowi wysłał sam tow. Gierek. Noworyta dostał polecenie osobistego wręczenia listu adresatom. Allende wbrew zobowiązaniom zawartym we wspomnianym Statucie Gwarancji Konstytucyjnych utworzył spośród swych najbardziej fanatycznych zwolenników prywatną uzbrojoną, jak określał, Grupę Osobistych Przyjaciół. Ten akt był także złamaniem art. 22 konstytucji, który zabraniał istnienia sił zbrojnych innych niż regularna armia. „Ogniwa władzy ludowej” pojawiły się także w fabrykach i osiedlach. Tajemnica poliszynela była obecność w Chile setek „doradców” kubańskich oraz dostawach kubańskiej broni dla bojówek komunistycznych i socjalistycznych. W obliczu nieustannych strajków zdesperowanych przedstawicieli różnych zawodów Allende rozważał także wystąpienie do parlamentu z żądaniem nadzwyczajnych pełnomocnictw dla rządu, a w razie odmowy – zagrożenie rozwiązaniem Kongresu i odwołanie się do ogólnonarodowego plebiscytu. Równocześnie Almeyda w rozmowie z Noworytą uznał, iż sytuacji dojrzała do „wprowadzenia systemu jednopartyjnego” w Chile.
W ramach tzw. planu „Z” planowano wymordowanie przez bojówki komunistyczne i socjalistyczne oficerów, polityków opozycyjnych oraz dziennikarzy. Po ujawnieniu tego planu przez juntę, Noworyta przyznawał, iż plan „Z” był prawdziwy, a jego autorami byli członkowie skrajnej lewicowej frakcji w partii socjalistycznej. ( września 1973 roku, sekretarz generalny Partii Socjalistycznej, Carlos Orrego oświadczył, że „siły reakcji zostaną rozbite przez siły ludu, jego przemysłową awangardę, jego rady chłopskie i jego sojusznicze organizacje”. W przeddzień zamachu Trybunał Konstytucyjny i parlament, przekazały całkowitą władzę wykonawczą w ręce wojska, czyli głównodowodzących: Augusta Pinocheta – naczelnego wodza wojsk chilijskich, admirała Jose Toribo Merino – dowódcy marynarki wojennej, generała Gustavo Leigh – zwierzchnika lotnictwa i Cesara Mendoza – szefa karabinierów W nocy z 10 na 11 września 1973 roku rozpoczęła się operacja armii, będąca wspólnym przedsięwzięciem wszystkich rodzajów sił zbrojnych oraz karabinierów. Junta wojskowa ogłosiła przejęcie władzy w kraju. Allende nie zdołał wezwać ludzi do obrony swej władzy, schronił się w pałacu prezydenckim, który broniło jedynie 50-60 wyszkolonych przez Kubańczyków ochroniarzy. W obliczu klęski popełnił samobójstwo strzelając sobie w łeb z automatycznego karabinu – prezentu od Castro.. Do drzwi ambasady PRL w Santiago zaczęli dobijać się uciekający członkowie bojówek komunistycznych. Noworyta otrzymał instrukcję, aby nie odmawiać ich schronienia, a ostateczną decyzje uzgadniać z „przyjaciółmi” (tzn. członkami sowieckiej ambasady). MSZ nowego rządu Chile przekazało ambasadzie PRL notę, w której stwierdzono, iż „Junta realizująca pełną kontrolę nad terytorium narodowym, na którym panuje nienaruszony porządek społeczny, będzie kontynuować tradycyjną politykę zagraniczną Chile, a w szczególności przestrzegać swoich zobowiązań międzynarodowych. MSZ prosi ambasadę PRL o przekazanie powyższego do wiadomości swego rządu, z którym Chile pragnie utrzymywać najbardziej przyjazne stosunki i korzysta z okazji, aby ponownie zapewnić o swoim najwyższym i szczególnym poważaniu”. Analogiczne noty przekazano placówkom ZSRS i innych krajów socjalistycznych. Równocześnie nowe władze zerwały stosunki z Kubą oraz Koreą Północną. Początkowo polskie MSZ nie wiedziało jak się zachować, czekając na reakcję Moskwy. 19 września ambasador PRL w Moskwie donosił, iż sprawa jest w stadium rozważania – „radzieccy” nie zamierzali się spieszyć wskazując, iż poza Brazylią i Urugwajem nikt jeszcze nie uznał chilijskiej junty. Prokomunistyczna Światowa Rada Pokoju w specjalnej depeszy wezwała władze PRL do „nieuznawania w żadnej formie nielegalnej junty chilijskiej”. 21 września 1973 roku Moskwa zawiesiła stosunki z Chile. W ślad za nią uczyniły to inne kraje socjalistyczne. PRL uczyniła to 10 października, wcześniej prosząc Szwajcarię o reprezentowanie polskich interesów w Chile. Równocześnie władze PRL zwróciły się do przedstawicieli chilijskiego MSZ o uszanowanie statusu senatora Rafaela Taruda (ojca ambasadora Chile w Warszawie), który znalazł schronie w ambasadzie polskiej. Ostatecznie Tarud – senior wyjechał do Warszawy. Dopiero 11 marca 1990 roku Polska i Chile podpisały „protokół o wznowieniu stosunków dyplomatycznych”.
Wybrana literatura:
Relacje polsko-chilijskie. Historia i współczesność. Red. K. Dembicz
W. Klewiec – Proces pokazowy. Oskarżony Augusto Pinochet
R. Konik – Czarna legenda generała
M. Paradowski – Wyzwolenie czy ujarzmienie
Archiwum Mitrochina II. KGB i świat
Grecja w bratnim uścisku Z dr. Cezarym Mechem, ekonomistą, wiceministrem finansów w rządzie PiS, rozmawia Małgorzata Goss Pod hasłem pomocy eurogrupa i Międzynarodowy Fundusz Walutowy ustanowiły zewnętrzny nadzór nad Grecją oraz specjalne konto, na które ściągane będą od Greków pieniądze na spłatę długów z pierwszeństwem przed innymi wydatkami. Ateny przehandlowały swoją suwerenność, żeby nie zbankrutować? - Porozumienie to oznacza utratę przez rząd kontroli nad finansami publicznymi. Na specjalnym koncie będą musiały znajdować się środki zapewniające obsługę długu przez 3 miesiące, a jeśli pieniędzy będzie za mało, to będą automatycznie ściągane z dochodów podatkowych. To oznacza, że Grecy będą musieli dostosować swoje wydatki do tego, co im zostanie, bez możliwości powstania deficytu w budżecie. Nikogo nie będzie interesowało, czy wystarczy na płace, emerytury, utrzymanie podstawowych funkcji państwa. Słowem, greccy politycy, mając na uwadze własne majątki, zgodzili się narazić obywateli, byle spłacać. To niewyobrażalne. Rozwiązanie to oznacza zanik solidarności w Unii Europejskiej i groźne dla demokracji zapędy imperialne.
Banki zgodziły się głębiej zredukować dług Grecji wobec wierzycieli prywatnych. Redukcja zamiast 100 mld euro wyniesie 107 mld euro. Zdaniem eurogrupy, pozwoli to temu państwu zejść z deficytem ze 162 proc. PKB obecnie do 120 proc. PKB w 2020 roku. Porozumienie uznano za sukces. Czy słusznie?
- Są to dane propagandowe, gdyż według odtajnionego raportu eurogrupy w scenariuszu pozytywnym poziom zadłużenia w 2020 r. pozostanie na poziomie 160 proc. PKB. Ponadto w porozumieniu nie uczestniczy Europejski Bank Centralny, który ma w swoim portfelu obligacje greckie na 40 mld euro. EBC nie zgodził się na redukcję zadłużenia Grecji ani na rezygnację z dochodów odsetkowych, jakie przynoszą te obligacje, a więc nie ulżył Grecji. Twierdził przy tym przewrotnie, że nie pozwala mu na to prawo, które mówi, że EBC nie finansuje rządów eurostrefy, a z drugiej strony - że nie może zrezygnować z dochodów odsetkowych, ponieważ one są rozdzielane pomiędzy kraje euro i do nich należą. To absurdalne. Jak można twierdzić, że 52 mld euro greckich obligacji znalazło się w portfelu EBC i banków centralnych eurostrefy jedynie z powodu zapewnienia płynności na rynku kapitałowym?! To tak jakby ktoś, udzielając pani pożyczki, twierdził, że wcale pani nie pożycza, tylko zapewnia rynkowi płynność... Przewrotność EBC idzie dalej, bo przecież na tej samej zasadzie EBC wspiera Włochy i prywatne banki, po to, aby grając na oprocentowaniu, kupowały obligacje krajów. Ta finansowa hipokryzja służy, jak się zdaje, wyłącznie temu, aby ukryć straty w bilansie EBC. W istocie tłumaczenia EBC to żaden argument, aby nie uczestniczyć w porozumieniu o redukcji zadłużenia, zwłaszcza, że odsetki od 12 mld euro w portfelu banków centralnych są potraktowane odmiennie. Jak wyliczył JP Morgan, istota operacji pod nazwą "porozumienie w sprawie redukcji długu Grecji" polega na tym, że UE/MFW tak naprawdę przejęły wierzytelności od banków prywatnych. Nicola Mai z JP Morgan policzyła, że wskutek redukcji długu zadłużenie Grecji spadnie zaledwie ze 163 proc. PKB do 154 proc. PKB. To niezbyt imponujący ani trwały wynik. Nastąpi natomiast zmiana struktury greckiego zadłużenia: zadłużenie względem prywatnego sektora spadnie z 79 proc. do 43 proc., podczas gdy zadłużenie publiczne wzrośnie z 84 proc. PKB do 111 proc. PKB, gdy ekspozycja EBC pozostanie bez zmian. Innymi słowy - wierzycielami Grecji stały się głównie instytucje publiczne, czyli de facto podatnicy z krajów Unii.
To bardzo konfliktogenne... - Na pewno grozi to podburzaniem Europejczyków różnych nacji przeciwko Grekom i vice versa. A całe to zadłużenie i tak jest niespłacalne, i wierzyciele doskonale o tym wiedzą. Charakterystyczne, że kredytodawcy Grecji zabezpieczyli się na wypadek ogłoszenia bankructwa tego kraju. Doprowadzili mianowicie do zmiany jurysdykcji nad greckim długiem - wyjmując go spod jurysdykcji greckiej i poddając jurysdykcji brytyjskiej. Ta zmiana powoduje, że w chwili, gdy Grecja ogłosi niewypłacalność w związku z załamaniem planu pomocowego - jej majątek, płace, emerytury zostaną przeliczone na drachmy, ale długi pozostaną w euro. To tragiczne. Przecież gdyby długi zaciągane w dotychczasowej walucie wewnętrznej, tj. euro, pozostawały pod jurysdykcją grecką - w razie bankructwa kraju byłyby przeliczone na drachmy w stosunku 1:1, a więc byłyby zdewaluowane w takim samym stopniu jak grecka waluta. Dla Greków byłoby najkorzystniej, gdyby ogłosili bankructwo dwa lata temu, nie sięgając po tzw. pomoc. Gospodarka była wtedy w lepszym stanie, zadłużenie niższe, a recesja nie zjadła 15 proc. PKB, długi zaś mogliby spłacać w drachmach. Przyjęcie "pomocy" nie tylko Grecji nie pomogło, ale ją definitywnie pogrążyło. Według sondażu VPRC opublikowanego przez "Guardiana", to rodzaj niemieckiej pokazówki - patrzcie, co będzie, jak się nam sprzeciwicie! Wynika z niego, że 81 proc. Greków uważa, że Niemcy chcą zdominować Europę za pomocą swojej siły finansowej, a jedynie 4 proc. ma dobrą opinię o kanclerz Merkel. Równocześnie 91 proc. z nich chce, aby Grecja w końcu wyegzekwowała od Niemiec reparacje wojenne za krwawą okupację kraju w czasach II wojny światowej.
Co będzie dalej, skoro Grecja jest już zadłużona po uszy i skazana na euro? - Problemem tego kraju jest głęboki i trwały deficyt w bilansie płatniczym kraju [więcej euro z Grecji wypływa, niż napływa - przyp. red.]. Deficyt bilansu płatniczego spowodowany jest olbrzymim deficytem handlowym oraz wysokimi kosztami obsługi zadłużenia prywatnego i publicznego. Ponieważ Grecja nie może zrównoważyć bilansu płatniczego przez dewaluację waluty, bo własnej waluty nie posiada, więc deficyt w bilansie próbuje usunąć za pomocą likwidowania deficytu finansów publicznych, czyli cięcia wydatków i podnoszenia obciążeń podatkowych.
Ten plan naprawczy ma szanse powodzenia? - Nie, gdyż powyższego deficytu nie uda się zlikwidować poprzez ograniczenia budżetowe. Deficyt bilansu płatniczego w roku 2011 sięgnął aż 8,6 proc. PKB, ponieważ kryzys światowy i globalne załamanie sprawiły, że wpływy turystyczne i eksport nie są w stanie go sfinansować. W efekcie kryzysu deficyt bilansu płatniczego, spowodowany zadłużeniem zagranicznym i deficytem handlowym, jest finansowany środkami pomocowymi UE i MFW, gdyż prywatni inwestorzy starają się jak najszybciej wycofać. Przykładowo banki niemieckie od końca 2007 r. wycofały z innych krajów środki na kwotę aż 480 mld euro. Grecja musi zwiększyć eksport towarów i usług. Tymczasem spośród 128 krajów świata właśnie w Grecji zaobserwowano największą różnicę między dochodami a "wiedzą" zawartą w eksporcie. Nic dziwnego, wszak nie produkuje ona maszyn ani elektroniki, ani chemikaliów. Na dodatek Grecja musi dalej się sprywatyzować, na kwotę 50 mld euro. To skończy się dalszą wyprzedażą rynku, jak to miało miejsce w Polsce. Na każde 10 dolarów światowego handlu w dziedzinie technologii informatycznych na Grecję przypada zaledwie 1 cent. Ten kraj potrzebuje tego samego, co Polska - a mianowicie optymalizacji wydatków budżetowych z równoczesnym kreowaniem warunków dla rozwoju instytucji opartych na wiedzy.
Jak będzie wyglądać równoważenie bilansu płatniczego Grecji za pomocą narzędzia w postaci redukowania deficytu? - Grecja ma olbrzymi deficyt bilansu płatniczego, biorąc pod uwagę, że jedna czwarta zakupów greckich jest związana z importem towarów i usług. Aby zrównoważyć bilans metodą redukcji deficytu, PKB Grecji musiałby się skurczyć o 25 proc. albo grecki eksport musiałby wzrosnąć o 50 procent. Co do bazy turystycznej - musiałaby się zwiększyć trzykrotnie. To czysta teoria. Praktycznie wszystkie trzy opcje są niemożliwe do spełnienia. Dlatego nie można rozwiązać problemu Grecji w taki sposób, jak się proponuje. Zaaplikowany Grecji plan naprawczy spowoduje, że jej gospodarka będzie nieustannie schładzana, będą spadały zakupy rządowe, będzie zmniejszała się baza podatkowa, a poziom zadłużenia będzie wciąż nadmierny, co wcześniej niż później doprowadzi do kolejnych kryzysów.
Nie było lepszych instrumentów do ratowania Aten? - Należało pozwolić Grecji na wyjście ze strefy euro, a jednocześnie pozwolić zamienić jej olbrzymie długi na lokalną walutę, a nie wymagać, aby Grecy spłacali długi w walucie zagranicznej, jaką stałoby się w tym momencie euro. Z taką regulacją powinny wyjść władze Unii. Pozwoliłoby to zwiększyć absorpcję długów i poprawić konkurencyjność greckiego przemysłu turystycznego, a z drugiej strony - na greckim rynku nastąpiłby spadek zapotrzebowania na towary zagraniczne, które w chwili osłabienia waluty stałaby się droższe i mniej konkurencyjne. Drogie importowane towary zastąpiłyby krajowe substytuty i nadmierny import zostałby powstrzymany. Powrót do drachmy uruchomiłby naturalny proces przywracania równowagi bilansu płatniczego, bez drastycznych cięć budżetowych i głębokich społecznych wyrzeczeń. Pomoc dla Grecji powinna polegać na wspieraniu modernizacji bazy produkcyjnej, rozwoju infrastruktury wzrostu nastawionej na eksport, co przyspieszyłoby zrównoważenie bilansu płatniczego. Zwłaszcza, że Grecja już w praktyce zlikwidowała deficyt budżetu, jeśli odliczyć olbrzymie koszty obsługi długu. Gdyby Grecja tych długów nie obsługiwała - również jej ujemny bilans płatniczy byłby obecnie na poziomie kosztów importu ropy naftowej. Jest możliwość wyprowadzenia tego kraju na prostą, ale, niestety, Grecja nie otrzymuje solidarnościowego wsparcia. Zamiast tego dąży się, aby pozbawić ten kraj samodzielności ekonomicznej i zdjąć odpowiedzialność z inwestorów, którzy - kupując greckie obligacje - błędnie ocenili inwestycje. Pozwolono im przerzucić koszty swoich błędów na kraje peryferyjne i podatników Unii. Tak w solidarnej Europie nie powinno być, ale - jak zauważył "Financial Times" w tytule - "Europa mówi goodbye solidarności".
Dziękuję za rozmowę.
Rodzice Madzi teraz będą żyć w luksusie! 150 metrowy apartament, składający się z kilku luksusowo wyposażonych pokoi i to za darmo! Jak mówi Krzysztof Rutkowski - taki właśnie prezent dostaną od niego Bartłomiej (23 l.) i Katarzyna (22 l.) Waśniewscy, rodzice Madzi (+6 mies.).
- To góra na cztery miesiące - przekonuje Rutkowski
Ich twarze rozpoznają wszyscy. Nie brakuje ludzi, którzy nie wierzą w słowa o niewinności małżonków. Dlatego Bartłomiej i Katarzyna wychodzą tylko w nocy, nie chodzą do sklepów, unikają znajomych. Mówili, że chcą opuścić Sosnowiec i zacząć życie w nowym miejscu. Ale wiadomo, że bez pieniędzy łatwo takie słowa wygłosić, ale trudniej je zrealizować... Ale znów mają szczęście. Po raz kolejny ktoś chce im dać coś za darmo. A przypomnijmy, że na na ich drodze od czasu tragedii, która wydarzyła się 24 stycznia br. znajdują samych dobrych ludzi. Najpierw pełnomocnik rodziny Jacek Chomicz ściągnął im za darmo detektywa. Rutkowski podjął się szukania ich córeczki. Potem odkrył, że prawda była nieco inna. Nie porwanie, ale tragiczna śmierć dziecka. Gdy Katarzyna Waśniewska trafiła do aresztu znów spotkała dobrego człowieka, który podjął się jej obrony, pewnie również za darmo. Pomógł jej wyjść z celi, załatwił ochronę policji, Waśniewscy żyli na koszt państwa przez 8 dni i nocy. Teraz rękę wyciąga do nich znów Rutkowski.
– Tak, pomogę im rozpocząć nowe życie, bo wiem, że Katarzyna nie zabiła swojej córki – przekonuje.
A mieszkanie, które im zaoferował nijak mają się do tych, w których wiedli żywot ostatnio. Najpierw, jeszcze przed śmiercią Madzi wynajmowali cztery ściany w odrapanej kamienicy na ul. Floriańskiej. Potem wynieśli się do mieszkania w bloku, chronionego przez policję. Zainstalowane kamery i 24-godzinny podsłuch, do tego zakupy robione przez policjantów i tylko 15-minutowe spacery wieczorne pod ochroną – dla rodziców Madzi, którzy jak pokazują zdjęcia zamieszczone na jednym z portalów internetowych uwielbiali imprezy i swobodę to musiał być koszmar. Policjanci mieszkali tuż za ścianą, w drugim mieszkaniu przyklejonym do tego, które zajmował Bartłomiej Waśniewski z Katarzyną. Jak będzie teraz? Będzie przepięknie, bo kolejny prezent wyszykował im detektyw.
– Zamieszkają w apartamencie, do którego nic nie muszą wnosić. Wszystko jest na miejscu, to luksusowe 150-metrowe mieszkanie. Nie będzie żadnych kamer, ani podsłuchów. Będą wiedli spokojne życie, tak myślę, że co najmniej trzy, cztery miesiące. Nikt nie będzie ich śledził, a gdy zajdzie taka potrzeba dostana urządzenia z systemem anty–napadowym. Myślę jednak, ze to nie będzie konieczne – zapewnia Krzysztof Rutkowski.
– Nie będą płacili czynszu, ani żadnych mediów, to bierzemy na siebie. Przez ten czas chcę, aby znaleźli pracę. Myślę, że Katarzyna mogłaby pracować, jako ekspedientka, albo w telemarketingu. Bartek może, jako kierowca lub w firmie budowlanej – dodaje. Zdaniem Krzysztofa Rutkowskiego mieszkanie, w którym zaczną wieść nowe życie mieści się 250 km od Sosnowca.
– Jeśli zajdzie potrzeba przyjazdu do prokuratury czy tez będzie konieczność wykonania innych czynności tu na miejscu dostaną samochód – mówi. A zapytany, dlaczego to robi odpowiada: - Robię to dla Bratka i jego rodziców, bo to dobrzy ludzie, w końcu trzeba coś po sobie na tym świecie zostawić dobrego.
– Oni chcą rozpocząć nowe życie, z dala od mediów i od tej nagonki. Nie zarzekają się, ze kiedyś nie wrócą do Sosnowca, ale na razie opuszczają to miejsce – mówi nam mecenas Jacek Chomicz (36 l.), pełnomocnik Bartłomieja Waśniewskiego. Z czego będą żyli Waśniewscy nim znajdą prace na nowym miejscu? Czy pomogą im finansowo rodzice Bartka, a może dołączą też rodzice Katarzyny? Czy Katarzyna to docenia? Wiadomo jedynie, że już się szykują do nowego życia w luksusach. Ojciec Madzi przefarbował włosy i pochwalił się ich kolorem na niedzielnej konferencji. A wczoraj po południu ujrzeliśmy także jego żonę Katarzynę. Już nie kryła się pod kapturem, już pokazała swą twarz, a wcześniej wystosowała oświadczenie, że nie chce mieć w mediach paska na oczy. Może jednak dziwić, że była uśmiechnięta, rozpromieniona. Czy to radość z tego, że niebawem zamieszka w luksusowym mieszkaniu Rutkowskiego?
– Pan Rutkowski nie zainwestuje pieniędzy w żadne apartamenty, obiecuje tym ludziom przyszłość i mieszkanie, ale to tylko czcze obietnice. Myślę, ze rodzice Magdy będą musieli za to zapłacić. On im obiecuje bajki, a tego nie doświadczą. Poniekąd są sami sobie winni, bo brali udział w tym spektaklu – mówi Arkadiusz Andała (43 l.), detektyw z Chorzowa. ALEKSANDRA RATAJCZAK
Kłamstwa Katarzyny W. kosztowały podatników fortunę! Sprawdź ile Setki policjantów, strażacy, wolontariusze, psy, rozwieszanie plakatów - przez tydzień trwały poszukiwania rzekomo porwanej Madzi z Sosnowca. Choć policja nie podaje kosztów całej operacji, to specjaliści oceniają, że pochłonęła ona nawet 400 tysięcy złotych Setki policjantów, strażacy, wolontariusze, psy, rozwieszanie plakatów - przez tydzień trwały poszukiwania rzekomo porwanej Madzi z Sosnowca Plakaty z podobizną dziecka Ta ogromna kwota została roztrwoniona, choć Katarzyna Waśniewska (22 l.) doskonale wiedziała, że wprowadza śledczych w błąd. I, że nikt nie porwał jej córeczki, tylko ona sama ukryła jej ciało. Niemal 20 tysięcy złotych pochłonęła praca strażaków. W ciągu tylko jednego dnia na miejscu było ich 22, wysłano też 10 wozów bojowych i łódź. Policja dokładnych kosztów nie chce zdradzać, ale z naszych informacji wynika, że za paliwo, pracę specjalistów, specjalistyczny sprzęt trzeba było zapłacić grubo ponad 300 tysięcy złotych. Trzeba w to wliczyć też opłaty za utrzymanie mieszkanie">mieszkania operacyjnego, gdzie przez całą dobę chroniono Waśniewskich. Czy rodzice Madzi poniosą koszty tej akcji?
– To zależy od prokuratury. Może ona skierować do sądu cywilnego wniosek o takie roszczenia. Instytucje poszkodowane w tej sprawie musiałaby przedstawić kosztorys i zażądać zwrotu kosztów – tłumaczą nam śledczy. Katarzynie nie grożą zaś konsekwencje karne za wprowadzenie w błąd organów ścigania, bo nie była świadkiem w sprawie. Gdyby tak było, wówczas mogłaby spędzić za kratami 5 lat...
- Według moich szacunków koszt akcji poszukiwawczej Madzi z Sosnowca to nawet 400 tys. zł. To m.in.koszt paliwa, wypożyczenia georadaru, wysłania policjantów i strażaków na akcję. Dodatkowo trzeba doliczyć utrzymanie mieszkania i ochrony policyjnej - mówi Arkadiusz Andała (41 l.) szef biura detektywistycznego w Chorzowie. MAH
Skarga Fundacji Lux Veritatis na decyzję KRRiT 22 lutego 2012 roku do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie wpłynie skarga Fundacji Lux Veritatis na decyzję przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji w sprawie odmowy przyznania Telewizji Trwam miejsca w multipleksie naziemnej telewizji cyfrowej.
22 lutego skarga na decyzję Jana Dworaka zostanie złożona w sądzie wraz z wnioskiem o wstrzymanie wykonania decyzji KRRiT. Fundacja Lux Veritatis zaskarża w całości decyzję przewodniczącego Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji z 17 stycznia 2012 roku oraz poprzedzającą ją decyzję z 29 lipca 2011 roku dotyczącą odmowy Fundacji rozszerzenia koncesji na rozpowszechnianie programu telewizyjnego drogą rozsiewczą naziemną w sposób cyfrowy w sygnale multipleksu pierwszego.
- Od samego początku proces koncesyjny był nieprzejrzysty, złamano wiele przepisów prawa, także administracyjnego. Dlatego najpierw, zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa, złożyliśmy odwołanie do przewodniczącego Jana Dworaka. Teraz wnosimy o uchylenie dwóch decyzji pana przewodniczącego Dworaka, tej z lipca i tej ze stycznia tego roku. Jesteśmy przekonani, że sąd uzna nasze racje i w całości uchyli obydwie decyzje - zaznacza w rozmowie z „Naszym Dziennikiem” o. Jan Król CSsR z Fundacji Lux Veritatis. - Fundacja była niesprawiedliwie potraktowana, stosowano wybiórcze kryteria do poszczególnych podmiotów - dodaje o. Król.
Fundacja zarzuca Krajowej Radzie naruszenie wielu przepisów prawa, w tym m.in. ustawy o swobodzie działalności gospodarczej i kodeksu postępowania administracyjnego (kpa). W tym przypadku chodzi o niedostateczne wyjaśnienie podstaw i przesłanek wydania decyzji KRRiT. I tak według art. 131 kpa to na organach administracji publicznej ciąży obowiązek zawiadomienia stron toczącego się postępowania o wniesieniu odwołania lub wniosku o ponowne rozpatrzenie sprawy. Brak powiadomienia prowadzi do naruszenia prawa strony do udziału w postępowaniu odwoławczym. Tymczasem Fundacja Lux Veritatis nie została poinformowana o fakcie złożenia wniosków o ponowne rozpatrzenie sprawy przez spółki: ASTRO SA, MEDIASAT Sp. z o.o., SUPERSTACJA Sp. z o.o. oraz ATM Grupa SA, przez co została pozbawiona możliwości wypowiedzenia się co do faktów i twierdzeń tam zawartych. 4 marca 2011 roku Fundacja złożyła do KRRiT wniosek o rozszerzenie koncesji z 13 marca 2003 roku na rozpowszechnianie programu telewizyjnego drogą satelitarną poprzez przyznanie prawa do rozpowszechniania programu drogą satelitarną rozsiewczą naziemną w sposób cyfrowy. Wniosek uznany został za kompletny, tj. zgodny z wymaganiami rozporządzenia Krajowej Rady. Rozpatrując go, KRRiT uznała jednak, że Fundacja Lux Veritatis nie spełnia kryterium wiarygodności finansowej, a tym samym jej wniosek nie zasługiwał na uwzględnienie. Fundacja zdecydowanie nie zgadza się z opinią Rady, jakoby nie wypracowała nadwyżki środków umożliwiających finansowanie przedsięwzięcia. Otóż w 2009 roku Fundacja Lux Veritatis osiągnęła zysk na poziomie 6,4 mln zł, a we wstępnym obliczeniu za rok 2010 zł - 3,4 mln złotych. Natomiast jak już informowano w „Naszym Dzienniku”, niektóre podmioty spośród tych, które otrzymały koncesje na nadawanie w systemie cyfrowym, miały... kapitały ujemne. Ponadto Fundacja zarzuca Krajowej Radzie naruszenie art. 32 ust. 1 Konstytucji, który dotyczy zasady równości, a także Konwencji o Ochronie Praw Człowieka i Podstawowych Wolności. Chodzi o to, że w ocenie skarżącego negatywna decyzja w sprawie miejsca na multipleksie dla katolickiej Telewizji Trwam została wydana z naruszeniem zasady zakazu dyskryminacji z uwagi na wolność myśli, sumienia, wyznania, wolności wyrażania myśli z takich względów, jak religia oraz przekonania polityczne.
Fundacja zamierza też dowieść przed sądem, że KRRiT rażąco naruszyła przepisy postępowania w kwestii rozszerzenia koncesji, co polegało na uchybieniu obowiązkowi zarządzenia przetargu. Koncesje przyznano podmiotom, które w dniu publikacji ogłoszenia przewodniczącego Krajowej Rady o możliwości uzyskania koncesji na rozpowszechnianie programu telewizyjnego nie posiadały koncesji na rozpowszechnienie programów telewizyjnych. STAVKA SA i LEMON RECORDS Sp. z o.o. otrzymały koncesje 24 lutego 2011 roku, a ATM Grupa SA dzień później, tj. 25 lutego. W ocenie Fundacji Lux Veritatis podmioty te nie spełniały warunku podstawowego, czyli nie posiadały koncesji, która mogłaby zostać zmieniona. Z tych i szeregu innych powodów skarżący wnosi o uchylenie w całości decyzji przewodniczącego KRRiT w sprawie nieprzyznania miejsca na multipleksie dla Telewizji Trwam oraz o wstrzymanie wykonania tej decyzji.
TV TRWAM
KRRiT: Sprostowanie artykułu o TV Trwam Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji domaga się opublikowania przez „Nasz Dziennik” sprostowania informacji zawartej w artykule Anny Ambroziak „Skarga na Dworaka w sądzie” (Nasz Dziennik, 22 lutego 2012 r.) - więcej TUTAJ. Zdaniem KRRiT, informacje te wprowadzają czytelników w błąd. Poniżej tekst sprostowania. Nie jest prawdą, że Fundacja Lux Veritatis nie została poinformowana o fakcie złożenia wniosków o ponowne rozpatrzenie sprawy przez spółki: ASTRO SA, MEDIASAT Sp. z o.o., SUPERSTACJA Sp. z o.o. oraz ATM Grupa SA, przez co została pozbawiona możliwości wypowiedzenia się, co do faktów i twierdzeń tam zawartych. Stosowne pismo Fundacja otrzymała w dniu 6 września 2011 r. Nie jest prawdą, że koncesje przyznano podmiotom, które w dniu publikacji ogłoszenia przewodniczącego Krajowej Rady o możliwości uzyskania koncesji na rozpowszechnianie programu telewizyjnego nie posiadały koncesji na rozpowszechnienie programów telewizyjnych. Termin do składania wniosków z ogłoszenia dotyczącego postępowania na MUX 1 mijał w dniu 4 marca 2011 r. Spółka STAVKA S.A. otrzymała koncesję w dniu 24 lutego 2011 r., spółka LEMON RECORDS Sp. z o.o. uzyskała koncesję w dniu 24 lutego 2011 r., a spółka ATM GRUPA S.A. ma koncesję od dnia 25 lutego 2011 r. i związku z tym, zgodnie z treścią ogłoszenia podmioty te mogły wziąć udział w niniejszym postępowaniu. Odnosząc się do sformułowania „Krajowa Rada uznała jednak, że Fundacja Lux Veritatis nie spełnia kryterium wiarygodności finansowej”, informuję, że z dokumentacji finansowej Wnioskodawcy wynika, że Fundacja w minionych latach generowała na działalności operacyjnej ujemne wyniki finansowe, które były pokrywane z pozostałych przychodów operacyjnych (głównie darowizn). Wnioskodawca posiadał na koniec 2010 roku sytuację finansową, pozwalającą na terminowe wywiązywanie się z bieżących zobowiązań, jednak nie wypracował nadwyżki środków, którymi mógłby finansować wysokie koszty nadawania drogą naziemną cyfrową. KRRiT stwierdziła, że możliwość finansowania własnymi środkami byłaby uzależniona od wysokości przyszłych darowizn, charakteryzujących się wysokim stopniem niepewności, od realizacji planów dotyczących sprzedaży czasu antenowego, a także od warunków obsługi wysokiego zadłużenia długoterminowego, które nie zostały we wniosku doprecyzowane. Wobec tego KRRiT uznała, że przedstawione założenia finansowe nie gwarantują realizacji przedsięwzięcia. KRRiT
Światowe Media pod kontrolą Proszę wziąć pod uwagę, iż tekst pochodzi prawdopodobnie z przełomu lat 1995/96, więc część danych może być nieaktualna. Największym konglomeratem medialnym w USA jest dziś Walt Disney Company, której prezesem i dyrektorem generalnym jest Michael Eisner, Żyd. W skład imperium Disneya, na czele, którego stoi człowiek opisywany przez jednego z analityków mediów, jako „control freak” (osoba maniakalnie kontrolująca, narzucająca swe zdanie otoczeniu), wchodzą min. Walt Disney Television, Touchstone Television, Buena Vista Television, sieć kablowa z 14 mln abonentów, oraz dwie firmy produkujące filmy video. Jeśli chodzi o produkcję filmów fabularnych, Walt Disney Picture Group, na czele z Joe Roth'em (również Żydem), posiada Touchstone Pictures, Hollywood Pictures oraz Caravan Pictures. Disney jest również właścicielem Miramax Films, prowadzonego przez braci Weinstein. Kiedy Disney Company była prowadzona przez rodzinę Disney, prezentującą chrześcijańskie, tradycyjne wartości, przed jej przejęciem przez Eisnera w 1984 roku, jej przekaz był zdrowy, przeznaczony dla całej rodziny. Mimo iż w dalszym ciągu posiada ona prawa do Królewny Śnieżki, pod rządami Eisnera, firma rozszerzyła zakres swej produkcji o animowany seks oraz przemoc. Ponadto, koncern posiada 225 stacji towarzyszących w Stanach Zjednoczonych a także jest właścicielem udziałów w kilku firmach telewizyjnych w Europie. Kablową telewizją ESPN, zależną od ABC, kieruje dyrektor generalny Steven Bornstein, Żyd. Koncern posiada ponadto pakiet kontrolny w Lifetime Television, oraz telewizji kablowej Arts & Entertainment. ABC Radio Network posiada jedenaście stacji AM (nadające na falach długich) oraz dziesięć stacji FM (fale krótkie) w dużych miastach takich jak Nowy Jork, Waszyngton, Los Angeles i ma ponad 3400 oddziałów. Chociaż w pierwszej kolejności jest to firma telekomunikacyjna, Capital Cities / ABC zarobiła również ponad 1 mld USD w 1994 roku, jako wydawca prasy. Jest ona właścicielem siedmiu dzienników - Fairchild Publications, Chilton Publications oraz Diversified Publishing Group. Time Warner, Inc, jest drugim, co wielkości międzynarodowym lewiatanem medialnym. Prezesem zarządu jest Gerald Levin, Żyd. Zależna od Time Warner HBO, jest największą w USA siecią płatnej telewizji kablowej. Warner Music, obecnie największa światowa wytwórnia muzyczna, posiada 50 firm, z których największą jest Warner Brothers Records, kierowaną przez Danny Goldberga. Stuart Hersch jest prezydentem Warnervision, części Warner Music zajmującej się produkcją video. Goldberg i Hersch są Żydami. Warner Music od początku był promotorem „gangsta rapu”. Poprzez swoje zaangażowanie w Interscope Records, pomogła w popularyzacji gatunku, którego teksty w wyraźny sposób zachęcały czarnych do popełnienia aktów przemocy wobec białych. Oprócz telewizji kablowej oraz muzyki, Time Warner jest mocno zaangażowany w produkcję filmów fabularnych (Warner Brothers Studio) a także działalność wydawniczą. Time Warner posiada dział wydawniczy (redaktor naczelny Norman Pearlstine, będący Żydem), który jest największym w USA wydawcą tygodników i miesięczników (Time, Sports Illustrated, People, Fortune). Kiedy Ted Turner, nie będący Żydem, w 1985 roku złożył ofertę zakupu CBS, w zarządach spółek medialnych w całym kraju wybuchła panika. Turner zarobił fortunę w reklamie, a następnie stworzył kanał informacyjny CNN, który odniósł niebywały sukces . Chociaż Turner zatrudniał na stanowiskach kierowniczych w CNN wielu Żydów, a samo CNN nigdy nie zajmowało publicznie stanowiska sprzecznego interesom żydowskim, jest to człowiek z dużym ego i silną osobowością i był uważany przez przewodniczącego Williama Paleya (prawdziwe nazwisko Palinsky, Żyd ) i innych Żydów w CBS jako osoba nie dająca się kontrolować: wolny strzelec, który mógł w przyszłości obrócić się przeciwko nim. Co więcej, żydowski reporter Daniel Schorr, który pracował dla Turnera, oświadczył publicznie, że jego były szef żywił osobistą niechęć do Żydów. Aby zablokować ofertę Turnera, kierownictwo CBS zaprosiło żydowskiego magnata w dziedzinie teatru, hotelarstwa, ubezpieczeń oraz produkcji papierosów, Laurence Tisch'a do rozpoczęcia „przyjaznego” przejęcia spółki, i od 1986 do 1995 roku Tisch był prezesem i dyrektorem generalnym CBS, usuwającym wszelkie nie-Żydowskie zagrożenia dla tejże firmy. Późniejsze starania Turnera, który próbował kupić główne sieci informacyjne, zostały zablokowane przez Time Warner Levina, który jest właścicielem prawie 20% akcji spółki, oraz posiada prawo veta w zarządzie. Viacom Inc, na czele z Sumnerem Redstone (ur. Jako Murray Rothstein), Żydem, jest trzecią co do wielkości megakorporacją w USA z przychodami ponad 10 mld USD rocznie. Viacom, która produkuje i dystrybuuje programy telewizyjne w trzech największych sieciach kablowych, posiada 12 stacji telewizyjnych i 12 stacji radiowych. Produkuje filmy fabularne przez Paramount Pictures, na czele, której stoi Sherry Lansing, Żydówka. Część wydawnicza obejmuje Prentice Hall, Simon & Schuster, oraz Pocket Books. Dystrybuuje swe filmy przez ponad 4000 sklepów sieci Blockbuster. W Viacom twierdzą, że są największym na świecie dostawcą programów poprzez Showtime, MTV, Nickelodeon, i wiele innych sieci. Od 1989 roku, MTV i Nickelodeon uzyskują coraz większe udziały w gronie najmłodszych odbiorców telewizji.Pierwsze trzy, zdecydowanie największe firmy medialne są w rękach Żydów,i trudno uwierzyć jest że tak zdecydowany stopień kontroli udało się uzyskać w sposób niezamierzony, bez wspólnych uzgodnień z ich strony.
Co wiemy na temat innych dużych firm medialnych? Numer cztery na liście to News Corporation Ruperta Murdocha, która jest właścicielem Fox Television i 20th Century Fox Films. Murdoch nie jest pochodzenia żydowskiego, ale Peter Chermin, szef studia filmowego Murdoch, nadzorujący jego produkcje telewizyjne, jest Żydem. Numer pięć to japońskia Sony Corporation, której spółka córka w USA, Sony Corporation of America, jest prowadzona przez Michaela Schulhofa, Żyda. Alan Levine, inny Żyd, kieruje Sony Pictures. Większość telewizyjnych i filmowych spółek produkcyjnych, które nie są własnością największych korporacji są kontrolowane przez Żydów. Na przykład New World Entertainment, ogłoszona przez media, jako jeden z największych „producentów niezależnych” jest w posiadaniu Ronalda Perelmana, Żyda. Najbardziej znana z mniejszych firm medialnych, to Dreamworks SKG, to firma ściśle koszerna. Dream Works została utworzona w 1994 r. pośród wielkiego szumu medialnego, przez potentata w branży muzycznej Davida Geffena, byłego prezesa Disney Pictures Jeffreya Katzenberga oraz reżysera Stevena Spielberga, którzy są Żydami. Firma zajmuje się produkcją filmów fabularnych, filmów animowanych, programów telewizyjnych oraz nagrań muzycznych. Dwie inne duże wytwórnie, MCA i Universal Pictures, są własnością Seagram Company, Ltd. Prezesem Seagram, jest gigant w dziedzinie napojów alkoholowych Edgar Bronfman Jr, który jest także prezesem Światowego Kongresu Żydów. Jak dobrze wiadomo, Żydzi kontrolują produkcję i dystrybucję filmów od momentu powstania przemysłu filmowego na początku lat 20 wieku? Ma to miejsce również obecnie. Filmy wyprodukowane przez pięć największych firm - Disney, Warner Brothers, Sony, Paramount (Viacom) oraz Universal (Seagram) -stanowiły 74 procent całkowitych wpływów z box-office w ciągu pierwszych ośmiu miesięcy 1995 r. Wielka trójka w dziadzine transmisji telewizyjnej to ABC, CBS i NBC. Po konsolidacji imperiów medialnych, nie są to już samodzielne jednostki. Nawet, kiedy były niezależne, każde z nich było kontrolowane przez Żyda od momentu powstania: Leonard Goldenson kontrolował ABC, CBS najpierw William Paley, a następnie Lawrence Tisch, oraz NBC - najpierw David Sarnoff, a następnie przez jego syn Robert. Przez okres kilkudziesięciu lat, sieci te zostały obsadzone od góry do dołu Żydami, oraz nie zmieniło się to nawet wtedy, gdy sieci te zostały wchłonięte przez inne korporacje. Żydowska obecność w dziennikach telewizyjnych pozostaje wciąż bardzo silna. Jak już wspomniano, ABC jest częścią Disney Company Eisner, a producentami wykonawczymi programów ABC News są oby będące Żydami: Victor Neufeld (20-20), Bob Reichbloom (Good Morning America) a także Rick Kaplan (World News Tonight). CBS została niedawno zakupiona przez Westinghouse Electric Corporation. Niemniej jednak, człowiek wyznaczony przez Lawrence Tischa, Eric Ober pozostaje prezesem CBS News i jest Żydem. W NBC, będącego obecnie własnością General Electric, prezesem NBC News jest Andrew Lack, który jest Żydem, podobnie jak producenci wykonawczy Jeff Zucker (Today), Jeff Gralnick (NBC Nightly News) i Neal Shapiro (Dateline). Słowo drukowane, tuż po wiadomościach telewizyjnych i gazetach codziennych jest najbardziej wpływowym medium informacyjnym w Ameryce. Codziennie jest sprzedawane i czytane w USA ok 60 milionów rożnych wydawnictw. Miliony te są podzielone na około 1500 różnych publikacji. Można stwierdzić, że sama różnorodność gazet w całej Ameryce powinna zapewnić ochronę przed żydowską kontrolą oraz zniekształceniem rzeczywistości. Jednak tak nie jest. Jest mniej niezależności, mniej konkurencji i mniej reprezentowania amerykańskich interesów niż przypadkowemu obserwatorowi mogłoby się by się wydawać. Dni, w których większość miast, a nawet miasteczek miało kilka niezależnych gazet, a w nich materiały publikowane przez miejscową ludność, blisko związanej w lokalnej wspólnocie dawno minęły. Dzisiaj większość „lokalnych” gazet jest własnością niewielkiej liczby dużych spółek kontrolowanych przez kierownictwo, które żyje i pracuje setki lub tysiące mil od miejsca wydawania gazety. Faktem jest, że tylko około 25 procent spośród wydawanych w USA 1500 gazet jest niezależną własnością, pozostałe 75 procent należy do multi -wydawnictw. Jedynie nieliczne są wystarczająco duże, aby utrzymać niezależnych sprawozdawców poza ich własną społecznością, reszta zależna jest od kilku głównych agencji informacyjnych krajowych i międzynarodowych. Imperium Newhouse należące do żydowskich braci Samuela i Donalda Newhouse stanowi przykład więcej niż braku prawdziwej konkurencji wśród dzienników amerykańskich, ilustruje także nienasycony apetyt Żydów do totalnej kontroli nad wszystkimi źródłami informacji. Newhouses, posiada 26 dzienników, w tym kilka dużych i ważnych, takich jak Cleveland Dealer Plain, Newark Star-Ledger, oraz New Orleans Times-Picayune, największy w USA konglomerat wydawniczy - Random House i wszystkie spółki od niego zależne: Newhouse Broadcasting, składający się z 12 nadawczych stacji telewizyjnych i 87 telewizji kablowych, w tym niektóre z największych w kraju sieci kablowych, weekendowy dodatek Parade, w nakładzie ponad 22 milionów egzemplarzy, oraz dwa tuziny innych dużych magazynów, w tym New Yorker, Vogue, Madmoiselle, Glamour, Vanity Fair, Gentlemen's Quarterly, Self, House & Garden oraz wszystkich innych magazynów w całości będących własnością grupy Conde Nast. To żydowskie imperium zostało założone przez Samuela Newhouse, imigranta z Rosji. Posiadanie tak wielu gazet przez rodzinę Newhouse był w dużym stopniu możliwe poprzez fakt, że gazety nie są utrzymywane finansowo przez czytelników, lecz przez reklamodawców. Przychody z reklamy – nie małe sumy ze sprzedaży gazety - w dużej mierze opłacają wynagrodzenia redaktorów oraz przynoszą zysk właścicielowi. W przypadku, gdy duży reklamodawca w mieście zdecyduje się na promowanie tylko w jednej gazecie, uprzywilejowana gazeta będzie się rozwijać, a jej konkurent umrze. Od początku 20 wieku, kiedy to Żydzi stali dominująca siłą ekonomiczną w Ameryce, obserwuje się stały wzrost liczby amerykańskich gazet w rękach żydowskich, któremu towarzyszy stały spadek liczby konkurencyjnych gazet nieżydowskich - głównie w wyniku selektywnej polityki reklamowej. Ponadto, nawet gazety posiadane wciąż przez nie-Żydów są tak bardzo uzależnione od wpływów z reklam żydowskich, że ich polityka redakcyjna i relacje z wydarzeń w dużym stopniu ograniczane są przez żydowskie sympatie i antypatie.
Trzy żydowskie dzienniki Wzrost żydowskiej kontroli nad gazetami w Ameryce charakteryzuje zwalczanie konkurencji i tworzenie lokalnych monopoli na rozpowszechnianie wiadomości i opinii. Możliwości Żydów wynikające z wykorzystania prasy, jako instrument polityki żydowskiej najlepiej ilustruje przykład trzech najbardziej prestiżowych i wpływowych dzienników: The New York Times, Wall Street Journal i Washington Post, które nakreślają kierunki myślenia oraz kształtują opinię publiczną w dziedzinie polityki i ekonomii. To te dzienniki decydują, co jest newsem a co nie, na poziomie krajowym i międzynarodowym - one kreują wiadomości, inni po prostu je kopiują. I wszystkie trzy są w rękach żydowskich. New York Times został założony w 1851 przez dwie osoby pochodzenia nie - żydowskiego, Raymonda i George Henry Jonesa. Po ich śmierci, został odkupiony w 1896 roku przez zamożnego wydawcę żydowskiego, Adolpha Ochsa. Jego prawnuk, Arthur Ochs Sulzberger Jr jest dyrektorem generalnym oraz wydawcą. Redaktorem naczelnym jest Max Frankel, a redaktor wykonawczym jest Joseph Lelyveld - obydwaj są Żydami. Rodzina Sulzberger jest także właścicielem, poprzez New York Times Co, 33 innych gazet, w tym „Boston Globe”, dwunastu czasopism, w tym „McCall & Family Circle”o nakładzie ok 5 mln egzemplarzy, siedmiu stacji radiowych i telewizyjnych; telewizji kablowych, oraz trzech spółek wydających książki. New York Times News Service przekazuje wiadomości, historie a także zdjęcia do 506 innych gazet, agencji informacyjnych i magazynów. Podobne działa The Washington Post, który poprzez kontrolowane przecieki z agencji rządowych w Waszyngtonie, śledzi na bieżąco sytuację w rządzie federalnym. The Washington Post podobnie New York Times, został złożony przez osoby pochodzenia nie-żydowskiego w 1877 roku - Stilsona Hutchinsa, następnie został nabyty od niego w 1905 roku przez Johna McLeana, a później odziedziczył go Edward McLean. W czerwcu 1933 roku, w obliczu Wielkiej Depresji, gazeta została zmuszona do bankructwa, i zakupiona na aukcji upadłościowej przez Eugene Meyera, finansistę pochodzenia żydowskiego. The Washington Post jest prowadzony obecnie przez Katherine Meyer Graham, córkę Eugene Meyera, która dzieży również stanowiska redaktora naczelnego oraz dyrektora generalnego Washington Post Co. The Washington Co ma odziały w innych mediach -gazetach, telewizji i czasopismach, z których najbardziej szanowanym jest nr.2 wśród amerykańskich tygodników - Newsweek. Wall Street Journal, który sprzedaje się w nakładzie 1,8 miliona egzemplarzy dziennie, jest własnością Dow Jones & Company Inc, korporację z Nowego Jorku, które wydaje również 24 inne dzienniki oraz między innymi cotygodniowy tabloid finansowy Barron's. Dyrektorem generalnym jest Jones Kann, Żyd. Kann piastuje również stanowisko dyrektora i wydawcy The Wall Street Journal. Większość innych nowojorskich gazet nie znajduje się w dużo lepszych rękach niż New York Times i The Wall Street Journal. New York Daily News jest własnością żydowskiego dewelopera Mortimera B. Zuckermana. The Village Voice jest prywatną własnością Leonarda Sterna, żydowskiego miliardera, właściciela firmy Hartz Mountain.
Inne mass-media Historia jest bardzo podobna w przypadku innych mediów - telewizji, radia,gazet. Weźmy na przykład tygodniki – Time, Newsweek, oraz US News and World Report. Time, z tygodniowym nakładem ok 4,1 mln, jest wydawany przy wsparciu Time Warner Communications. Prezes Time Warner Communications, jak wspomniano powyżej, jest Gerald Levin, Żyd. Newsweek, jak wspomniano powyżej, jest wydawany przez Washington Post Company, której prezesem jest Żydówka Katherine Meyer Graham, a jego nakład wynosi ok 3.2 miliona egzemplarzy. US News & World Report,z tygodniowym nakładem 2,3 mln, jest własnością Mortimera Zuckermana, Żyda. Zuckerman, jest także właścicielem Atlantic Monthly oraz nowojorskiego tabloidu - Daily News, który jest szóstą, co wielkości gazetą w USA. Wśród książkowych gigantów wydawniczych również dominują żydzi. Trzy z sześciu największych wydawnictw w USA, zgodnie z Publisher & Weekly, są własnością lub też są kontrolowane przez Żydów. Są to; zajmująca pierwsze miejsce Random House (z wieloma spółkami zależnymi, w tym Crown Publishing Group), trzecie miejsce Simon &; Schuster, szóste miejsce - Time Warner Trade Group (w tym Warner Books and Little, Brown). Innym wydawcą o szczególnym znaczeniu jest Western Publishing. Mimo że zajmuje tylko 13 miejsce pod względem wielkości wśród wydawców w Stanach Zjednoczonych, zajmuje jednakże pierwsze miejsce wśród wydawców książek dla dzieci, posiada ponad 50 procent rynku. Jej prezesem jest Richard Snyder, Żyd, który zastąpił Richarda Bernsteina, również jest Żyda.
Efekt żydowskiej kontroli mediów Takie są fakty na temat żydowskiej kontroli mediów w Ameryce. Każdy, kto spędzi kilka godzin w dużej bibliotece może zweryfikować ich prawdziwość. Autor ma nadzieję, że te niepokojące fakty zostaną udostępnione ogółowi. Nie powinno się pozwolić ludziom, którzy wierzą w prawdy wyrażone w Talmudzie, aby ustalili co ludzie mają czytać lub oglądać, a w efekcie dać im moc kształtowania naszych umysłów zgodnie z własnymi talmudyczni interesami, interesami, które jak wykazano, są diametralnie różne interesu narodu amerykańskiego. Pozwalając Żydom kontrolować wiadomości, rozrywkę, amerykanie dają im więcej niż tylko nadanie im decydującego wpływu na amerykański system polityczny oraz wirtualnej kontroli rządu, dają im również kontrolę umysłów i dusz amerykańskich dzieci, których postawy i idee kształtuje żydowska telewizja i żydowskie filmy w większym stopniu niż rodzice, szkoły, lub jakiekolwiek inne wpływy.
1. AOL Time Warner W styczniu 2001 roku miała miejsce jedna z największych fuzji biznesowych w historii USA -America Online (AOL) połączyła się z Time Warner , stając największą korporacją medialną na świecie
Koncern posiada
Film i media;
12 firm, w tym Warner (Kaczor Duffy) oraz Hanna – Barbera (Scooby Doo)
Multipleksy kinowe w 12 rożnych krajach
Telewizja kablowa
29 oddziałów za granica (od Polski do Brazylii), w tym CNN oraz Time Warner Cable z 13 milionami klientów w USA
Wydawnictwa - 24 rożne wydawnictwa książkowe
Tygodniki - Time, Fortune oraz 33 inne tytuły, w sumie 120 milionów czytelników
Tematyczne parki rozrywki w 30 krajach
AOL i AOL International (14 krajów) - 27 milionów abonentów którzy spędzili niewiarygodną ilość 84% czasu w internecie, przeglądając tylko
strony AOL – robiąc zakupy, poświęcając czas rozrywce, itd
Dodatkowo koncern posiada 24 marki książek oraz 52 wytwornie muzyczne
2.The Walt Disney Co
The Disney Channel – osiem krajów, kanał ESPN w ponad 165 krajach świata
5 tygodników oraz 4 dzienniki
Produkcja teatralna
Jedna z głównych telewizji w USA – ABC (10 telewizji i 29 stacji radiowych)
Tematyczne parki rozrywki – Disneyland w Los Angeles i Paryżu, Disney World na
Florydzie, studio MGM, 27 hoteli z 36 000 pokojami, dwa statki wycieczkowe
Disney Books, 720 Disney Stores na świecie
Touchstone Pictures, Miramax, Buena Vista oraz cztery inne wytwornie filmowe
3.Bertelsmann AG
Angielski Channel 5, stacje radiowe i telewizyjne w całej Europie – 22 stacje telewizyjne i
18 radiowych, w tym RTL Group, największa firma telewizyjna w Europie, oraz dostawcy
internetu
Największe światowe wydawnictwo – Random House, sprzedające ponad milion książek
dziennie w samym tylko USA, Club Books w Europie, główny wydawca książek naukowych
Bertelsmann Music Group (BMG) – działa w 54 krajach, posiada ponad 200 wytworni
muzycznych
Działalność online – od Niemiec do Malezji
Tygodniki i magazyny – ponad 80 tytułów na siwcie
4.Viacom
Paramount, United Cinemas International, w joint-venture z Vivendi posiada 104 kina w
Europie, Japonii i Afryce Południowej
Blockbuster - największa siec wypożyczalni filmów w USA, 27 oddziałów na całym świecie
Ponad 2000 wydawanych rocznie tytułów książek
180 stacji radiowych w USA
Największa firma ogłoszeniowa na świecie
Właściciel CBS z 200 stacjami towarzyszącymi
MTV z 342 milionami odbiorców na całym świecie
VH1
Nicleodeon
Comedy Central
5.News Corporation
Fox News oraz 7 innych kanałów informacyjnych w USA
SKY oraz BskyB w Wielkiej Brytanii (razem 150 rożnych kanałów)
Star Services (300 milionów odbiorców w Azji )
Satelita telewizyjny Phoenix – obsługujący głownie Chiny
Serwisy w Indiach, Japonii, Indonezji, Nowej Zelandii, Ameryce Łacińskiej, Europie
Wydawnictwo Harper Collins
Fox TV – największa w USA z 22 stacjami towarzyszącymi.
Dzienniki – The Times, New York Post, The Sun
Ponad 60 tytułów w Australii
6.Vivendi Universal
Universal Music Group – 22% światowego rynku muzycznego (Polygram, Motown), działa w 63 krajach
Canal+ z 14 milionami abonentów w 11 krajach europejskich
Universal Studios ma prawa do takich filmów jak „Policjanci z Miami”, „Kojak”
Kina na całym świecie
Właściciel dwóch głównych francuskich operatorów komórkowych, Vivendi Telecom, działa min w Polsce, Hiszpanii, Maroku, Węgrzech
5 parków tematycznych
60 wydawnictw
Transformacja socjalizmu Lepiej jest być w złym niż w dobrym więzieniu. Z punktu widzenia więźnia nie jest to wcale paradoks, choćby, dlatego, że ze złego więzienia łatwiej jest uciec. Poza tym stare, brudne i skorumpowane więzienie jest z wielu powodów lepsze także, dlatego, że można przekupić strażników, by przynosili alkohol i pić go z innymi współwięźniami. Socjalizm jest jedną z najprostszych idei na świecie. Zawsze zastanawiało mnie, jak to się dzieje, że otacza go tyle zamieszania, nieporozumień i wzajemnych oszczerstw. Kiedyś zgadzałem się z socjalizmem, bo był prosty. Teraz nie zgadzam się z nim, bo jest zbyt prosty. Jednak większość jego przeciwników wciąż chyba traktuje go nie, jako nieprawość, ale jako tajemnicę nieprawości, którą jeszcze mniej mogą pojąć niż ścierpieć. Może i nic w tym dziwnego, że antagoniści socjalizmu głowią się nad jego zagadką.
Dziwniejsze i ciekawsze może być to, że tak samo zaintrygowani są jego zwolennicy. Socjalizm był potępiany przez wrogów, jako anarchia, chociaż jest jej przeciwieństwem. Przez sympatyków był uznawany za formę optymizmu, którego jest niemal przeciwieństwem. Jedni i drudzy mówili o nim, jakby zakładał pewną wiarę w idealną naturę ludzką – nigdy nie mogłem pojąć, dlaczego. System socjalistyczny, bardziej niż inne, opiera się nie na optymizmie, ale na grzechu pierworodnym. Zakłada, że państwo, jako sumienie wspólnoty, powinno posiadać wszystkie podstawowe formy własności, ponieważ nie można ufać, że ludzie będą umieli bez szkody dla siebie posiadać własność, handlować, łączyć się albo rywalizować. Tak jak państwo może posiadać całą broń palną, żeby obywatele się nie pozabijali, tak państwo socjalistyczne chce posiadać całe złoto i ziemię, żeby obywatele wzajemnie się nie oszukiwali i wyzyskiwali. Wydaje się to niezwykle proste, a nawet oczywiste. I rzeczywiście: jest to zbyt oczywiste, by było prawdziwe. Trudno też uwierzyć, by ktoś mógł uznać to za optymistyczne. Osobiście jestem przeciwnikiem socjalizmu, kolektywizmu lub bolszewizmu (jak zwał tak zwał) z pewnej podstawowej przyczyny – ideału własności. Nie mówię „idei”, ale „ideału” i w ten sposób wystrzegam się moralnego błędu. Pozbywam się wszystkich ponurych wątpliwości anty-socjalistów zmartwionych tym, że ludzie nie są jeszcze aniołami oraz wszystkich jeszcze bardziej ponurych nadziei socjalistów, że ludzie będą wkrótce nadludźmi. Nie uważam, że własność prywatna jest ustępstwem wobec podłości i samolubstwa; sądzę, że to punkt honoru. Sądzę, że to najbardziej powszechny ze wszystkich punktów honoru. Choć jednak ma to bardzo wiele wspólnego z moim apelem o godność domowego ogniska, to nie ma nic wspólnego z tym pobieżnym streszczeniem sytuacji socjalizmu. Chcę tylko nadmienić, że co bardziej prostacki, szydzący z ideałów kapitalista nie musi mi mówić, że aby zapanował socjalizm „trzeba zmienić naturę ludzką”. Odpowiem mu: „Tak. Trzeba zmienić ją na gorsze”. Znaczenie socjalizmu stało się znacznie jaśniejsze dzięki fabianom z lat dziewięćdziesiątych, na przykład panu Bernardowi Shaw, który był typem antyromantycznego Don Kichota, atakującego rycerskość tak, jak rycerstwo atakowało wiatraki. Jego Sancho Pansą był Sidney Webb. Jeśli owi paladyni bronili jakiegoś zamku, to był nim urząd pocztowy. Czerwona skrzynka pocztowa była niewzruszoną twierdzą, która powstrzymała niszczycielską siłę kapitalistycznego indywidualizmu. Biznesmeni, którzy mówili, że państwo nie może niczemu podołać, byli zmuszeni przyznać, że powierzali państwu wszystkie swoje służbowe listy i telegramy. Okazało się, więc, że nie było konieczne, by jeden urząd pocztowy konkurował z innym, wysyłając bardziej różowe znaczki albo bardziej uroczych listonoszy. Nie było konieczne, z punktu widzenia efektywności, żeby pani naczelnik poczty kupowała jednopensowe znaczki za pół pensa i sprzedawała je za dwa pensy, żeby targowała się z klientami o cenę przekazu pocztowego albo żeby zawsze ogłaszała przetarg na telegramy. Państwo zaspokajało potrzeby obywateli; z pocztą radziło sobie, co najmniej dobrze. Choć, rzecz jasna, nie zawsze było wzorowym pracodawcą, to podobnymi metodami można było to naprawić. Nic nie stało na przeszkodzie, by dyrektor generalny poczty i listonosz dostawali godziwą, a nawet jednakową pensję. Należało jedynie rozciągnąć tę zasadę odpowiedzialności publicznej, a bylibyśmy wolni od wszelkiej niepewności, która dręczy ludzkość ekonomiczną nierównością i niesprawiedliwością. Jak to ujął pan Shaw: „Człowiek musi najpierw obronić honor społeczeństwa, zanim będzie mógł obronić własny?. Taki był argument jednej ze stron: uważano, że ta zmiana usunie nierówność. Druga strona miała jednak odpowiedź. Najlepiej można by ją wyrazić, zestawiając wraz z urzędem pocztowym inną wzorową instytucję, która nawet bardziej przypomina idealną republikę pozbawioną konkurencji i prywatnego zysku. Dostarcza ona swoim obywatelom nie tylko znaczki, ale ubranie, żywność, dach nad głową i wszystko, czego potrzebują. W tym wszystkim zachowuje w znacznym stopniu równość, zwłaszcza, jeśli chodzi o ubranie. Nie tylko nadzoruje listy, ale wszystkie inne ludzkie formy komunikowania się, zwłaszcza te złe, które psują dobre obyczaje. Tę wzorową bliźniaczą instytucję poczty nazywamy więzieniem. Projekt wzorowego państwa był, bowiem w dużej mierze postrzegany przez jego przeciwników, jako projekt wzorowego więzienia, które było dobre, bo jednakowo wszystkich karmiło, ale złe, bo jednakowo wszystkich więziło. Lepiej jest być w złym niż w dobrym więzieniu. Z punktu widzenia więźnia nie jest to wcale paradoks, choćby, dlatego, że ze złego więzienia łatwiej jest uciec. Poza tym stare, brudne i skorumpowane więzienie jest z wielu powodów lepsze także, dlatego, że można przekupić strażników, by przynosili alkohol i pić go z innymi współwięźniami. Dokładnie na tym polega różnica między obecnym i proponowanym systemem. Nikt godny uwagi nie ocenia dobrze obecnego systemu. Kapitalizm jest skorumpowanym więzieniem. To najlepsze, co można powiedzieć na jego obronę. Jest to rzeczywiście pewna zaleta, bo w skorumpowanym więzieniu człowiek czuje się trochę bardziej wolny niż w kompletnym więzieniu. Istnieją bardziej i mniej pobłażliwi strażnicy, tak samo jak bardziej i mniej życzliwi pracodawcy; w przypadku tych drugich można przynajmniej dokonać wyboru między tyranami. W socjalizmie jednak spotykamy na każdym kroku tego samego tyrana. Pan Shaw i inni socjaliści przyznali, że w praktyce państwo ma być rządzone przez wąską grupę. Wszyscy niezależni ludzie, którzy nie będą lubić tej grupy znajdą na końcu każdej ulicy czekającego na nich wroga. W skrócie można, zatem powiedzieć o socjalizmie, że jego zwolennicy widzieli w nim coraz większą równość, a wrogowie coraz mniejszą wolność. Jedna strona mówiła, że państwo może zapewnić wszystkim domy i żywność; druga odpowiadała, że tylko poprzez urzędników państwowych, którzy będą przeprowadzać inspekcje domów i regulować posiłki. Osiągnięty ostatecznie kompromis był jednym z najciekawszych i najdziwniejszych przypadków w historii. Postanowiono wprowadzić wszystko to, co kiedykolwiek w socjalizmie krytykowano, a nic z tego, czego się po nim kiedykolwiek spodziewano. Ponieważ socjalizm miał rzekomo wprowadzić równość kosztem wolności, przystąpiliśmy do udowadniania, że można poświęcić wolność, nie zyskując równości. Nie podjęto żadnej próby osiągnięcia równości, a najmniej ekonomicznej równości. Podjęto jednak bardzo energiczne wysiłki na rzecz wyeliminowania wolności za pomocą ingerencji i całkiem nowego zestawu prymitywnych przepisów. Ale to nie państwo socjalistyczne kontrolowało niczym dzieci albo nawet skazańców tych, których karmiło. To państwo kapitalistyczne nękało jak banitów i ludzi zrujnowanych tych, których podeptało i opuściło. Co mądrzejszym socjologom przyszło do głowy, że łatwiej będzie jednak przystąpić od razu do rzeczy, to znaczy do ciemiężenia społeczeństwa, bez uciążliwej potrzeby wcześniejszego utrzymywania go. W końcu przeprowadzenie inspekcji domu, którego się nie pomogło zbudować, nie było niczym trudnym. Przy dużym szczęściu można było nawet przeprowadzić inspekcję domu i nie dopuścić do jego zbudowania. Wszystko to jest opisane w dokumentach dotyczących problemów mieszkaniowych. Ludzie z tego okresu kochali, bowiem problemy i nienawidzili rozwiązań. Łatwo było ograniczyć dietę, nie dając obiadu. Wszystko to można znaleźć w dokumentach dotyczących tak zwanych reform antyalkoholowych.
Krótko mówiąc, ludzie zdecydowali, że nie da się zrealizować żadnych dobrych założeń socjalizmu, ale pocieszyli się tym, że zrealizowali wszystkie złe. Całą tę oficjalną dyscyplinę, co, do której nawet sami socjaliści odnosili się z rezerwą albo przynajmniej musieli jej bronić, przejęli w całości kapitaliści. Do dawnej plutokratycznej tyranii państwa kapitalistycznego dodali całą biurokratyczną tyranię państwa socjalistycznego. Najważniejszy jest fakt, że w najmniejszym stopniu nie zmniejszyła ona nierówności państwa kapitalistycznego. Zniszczyła jedynie osobiste swobody, które pozostawały jeszcze jego ofiarom. Nie umożliwiła każdemu obywatelowi zbudowania lepszego domu; ograniczyła jedynie domy, w których mógł mieszkać i sposób zdobycia utrzymania, zabraniając mu trzymać świnie i drób albo sprzedawać piwo i cydr. Nic nawet nie dodała do jego zarobków, za to część z nich zabrała - czy mu się to podobało, czy nie 1 i zamknęła w swego rodzaju skarbonce uważanej za apteczkę. Ludziom nie przysyła się do domów jedzenia dla dzieci; przysyła się im tylko inspektorów, by karali rodziców za to, że nie mają, czym ich nakarmić. Nieważne, że mają kominek – będą ukarani za to, że nie mają ekranu kominkowego, którego nikt im jednak nie zapewni. Prawdopodobnie ta nienormalna sytuacja ostatecznie przybierze postać państwa niewolniczego opisanego przez pana Belloca. Biedni zostaną zdegradowani do roli niewolników; równie dobrze można by powiedzieć, że awansują do roli niewolników. Oznacza to, że bardzo prawdopodobnie bogaci wcześniej czy później wezmą na siebie zarówno filantropijną, jak i tyrańską część umowy i będą karmić ludzi jak niewolników oraz polować na nich jak na banitów. Jednak dla celów mojego wywodu nie potrzeba się zagłębiać w ten proces aż tak daleko, ani w ogóle dalej, niż już zaszedł. Etap czysto negatywnej ingerencji, na którym się obecnie zatrzymaliśmy, sam w sobie sprzyja wszystkim tym eugenicznym eksperymentom. Kapitalista, którego na wpół uświadomiony sposób myślenia i postępowania uprościłem w przedstawionej w poprzednich rozdziałach historii, przekonuje się, że to niewystarczające rozwiązanie jest dla jego celów całkiem wystarczające. Od długiego czasu wydawało mu się, że musi powstrzymać lub zmienić niefrasobliwe podejście ubogich do prokreacji, która jednocześnie przewyższa jego potrzeby i ich nie spełnia. Ponieważ zdążył już przyzwyczaić się do ingerowania w różne rzeczy, zaczął też stosować negatywne ingerencje w sprawy płciowości, których dzisiaj mamy już bez liku. Dlatego zastanawiając się nad tą fazą socjalizmu wyciągamy ten sam wniosek, co w przypadku ideału wolności – oficjalnego hasła liberalizmu. Ideał wolności zagubiono, a ideał socjalizmu zmieniono, tak że stał się jedynie usprawiedliwieniem dla ucisku ubogich. Wszystkie początkowe działania na rzecz ingerencji w najbardziej prywatne, domowe sprawy biednych miały wydźwięk negatywnej ingerencji. Ubogim matkom rozdawano na ulicach oficjalne pisma, w których całkowicie obcy człowiek zadawał tym przyzwoitym kobietom pytania, za które wśród dżentelmenów albo w krajach wolnych ludzi zostałby zabity. Były to pytania mające odnosić się do warunków macierzyństwa, ale rzecz w tym, że reformatorzy nie zaczęli od stworzenia tych ekonomicznych czy materialnych warunków. Nie próbowali w tym celu dawać ludziom pieniędzy ani własności. Oni nigdy nic nie dają – oprócz rozkazów. Inną, wspomnianą już, formą ingerencji jest porywanie dzieci pod najbardziej niewiarygodnymi pseudo-psychologicznymi pretekstami. Jacyś ludzie opracowali zbiór testów i podchwytliwych pytań, które mogłyby być zabawną grą przy rodzinnym kominku, ale które są raczej niewystarczającym powodem okaleczania i rozdzierania na kawałki rodziny. Inni zainteresowali się beznadziejnym stanem moralnym dzieci urodzonych w warunkach ekonomicznych, których sami nie próbowali polepszyć. Bardzo dobrze rozumieli, że przestępczość jest chorobą, a swoje studia kryminologiczne prowadzili z takim zapałem, że otworzyli dom poprawczy dla małych chłopców, którzy chodzili na wagary; nie było jednak domu poprawczego dla owych naprawiaczy. Nie muszę chyba dodawać, że przestępczość nie jest chorobą. To kryminologia jest chorobą. Na koniec można dodać coś, co przynajmniej jest jasne. Bez względu na to, czy zorganizowany industrializm wywrze pozytywny wpływ na eugeniczną rekonstrukcję rodziny, czy nie, to wiadomo, że już częściowo zniszczył rodzinę przez wspomniane ingerencje. Przybrał on formę kampanii na rzecz dostępności rozwodów, obliczonej przynajmniej na to, by przyzwyczaić masy do nowego pojęcia rozerwalności rodziny. Nie omawiam tu samego sedna problemu rozwodów, jak uczyniłem to gdzie indziej. Zauważam jedynie, że rozwód to jedynie jedna z tych negatywnych reform, którymi zastąpiono pozytywną ekonomiczną równość. Głoszono go z dziwaczną wesołością, jak gdyby to samobójstwo miłości było czymś nie tylko ludzkim, ale i radosnym. Nie trzeba jednak wyjaśniać ani z pewnością zaprzeczać, że dla udręczonych chorym industrializmem biednych utrzymanie małżeństwa było naprawdę trudne i nieraz poszczególni z nich znajdowali ulgę w rozwodzie. Industrializm unieszczęśliwia wiele małżeństw z tej prostej przyczyny, że unieszczęśliwia też wielu ludzi Wszystkie te reformy miały jednak na celu ratowanie raczej industrializmu niż szczęścia. Biedne małżeństwa musiały się rozwodzić, bo już wcześniej były podzielone. Całym tym nowoczesnym zamętem rządzi ciekawa reguła, zgodnie, z którą trzeba odrzucić dawny sposób używania danej rzeczy, jeśli nie pasuje do nowoczesnego sposobu jej nadużywania. Kiedy wśród pszenicy wyrośnie kąkol, największą bystrością i praktycznością okazuje się zawsze spalenie pszenicy i zwiezienie kąkolu do stodoły. A od kiedy wąż owinął się wokół kielicha i wpuścił truciznę do wina z Kany Galilejskiej, analitycy głowią się, jak zachować truciznę i wylać wino.
Gilbert Keith Chesterton przekład: Maciej Reda
Lokalne zderzenia cywilizacji Porównując różnice w poziomie rozwoju gospodarczego najłatwiej dostrzec dysproporcje pomiędzy różnymi krajami, co z kolei przekłada się na różne teorie tłumaczące związki pomiędzy rozwojem gospodarczym a rozwiązaniami ustrojowymi czy innymi specyficznymi uwarunkowaniami np. kulturowymi. Ale przecież podróżując nawet po naszym kraju nie trzeba wychodzić z samochodu by gołym okiem dostrzec zróżnicowanie regionów pod tym względem, chociaż Polska jest krajem unitarnym i silnie scentralizowanym, gdzie decydujący wpływ wywiera prawo krajowe a legislatura samorządowa ma znaczenie symboliczne. Owo zróżnicowanie nie dotyczy jedynie granic większych obszarów, gdyż nawet na terenie jednego województwa można pokazać obszary istotnie lepiej i gorzej rozwinięte, na terenie jednej gminy są miejscowości biedniejsze i bogatsze wreszcie także w obrębie jednej wsi mieszkają nie tylko bogatsi i biedniejsi a nawet bardzo bogaci i bardzo biedni, ale nawet. Wynika to z tego, że o tych różnicach decydują z jednej strony rozwiązania systemowe dotyczące całego kraju, czynniki kulturowe charakterystyczne np. dla regionu wreszcie cechy indywidualne danego człowieka, które mogą być przez poprzednie dwa czynniki wzmacniane lub osłabiane. Na owo zróżnicowanie wpływają nadal nawet dalekie zaszłości historyczne w tym typy osadnictwa oraz zabory. Najczęściej wątek ten poruszany bywa przy okazji wyborów parlamentarnych, kiedy to analizuje się mapy obrazujące rozkład poparcia dla kandydatów czy partii, który to rozkład pokrywa się czasami np. z dawnymi granicami zaborów aczkolwiek jest to jeden z przejawów różnic mentalnościowych, kulturowych a także cywilizacyjnych występujących nawet na obszarze jednego unitarnego państwa. Nie wdając się meandry politologicznych rozważań, gdyż nie taki jest cel niniejszych rozważań, można przyjąć, że rozwiązania cywilizacyjne określają pewne podstawowe wartości stanowiące wyznacznik dla praktycznych rozwiązań ustrojowych i postaw indywidualnych zaś kultura to ogół relacji, które wynikają z dotychczasowej praktyki określonych ludzkich społeczności związanych z danym miejscem i czasem. Tych różnic najwymowniej doświadczali nasi dziadkowie i pradziadkowie po odbudowaniu państwa z ziem zarządzanych wcześniej przez trzech zaborców, którzy to zaborcy (przynajmniej według klasyfikacji Konecznego- reprezentowali każdy z osobna inny typ cywilizacji - na co nakładał się jeszcze jeden typ cywilizacyjny powodowany ogromnym osadnictwem żydowskim)
”...pułkownik Więckowski, legionista i Małopolanin, który zupełnie nie znał stosunków wielkopolskich (był) „komisarycznym", to jest „narzuconym" ludności miejscowej prezydentem miasta Poznania. W Gnieźnie był prezydentem miasta również „komisarycznym", były pułkownik armii rosyjskiej, który traktował ludność jak mużyków rosyjskich...”. Córka Cata-Mackiewicza tak wspominała podróż z ojcem po międzywojennej Polsce
„...nagle szosa się zmienia, wyrównuje i po jednej i po drugiej stronie zaczynają ukazywać się zadbane domki obsadzone kwiatami, z przyzwoitymi dachami, nie ma tych okropnych połamanych wychodków obok. Ja pytam się ojca:; Słuchaj, co się stało? Jesteśmy w zupełnie innym krajobrazie. A ojciec na to: Przejechaliśmy dawną granicę zaboru rosyjskiego...”. Cytowany niedawno Generał Modelski tak pisał na temat alternatywnego przygotowania wojska polskiego do przyszłej wojny:
„...tu dodam, jako Polak „gdyby Poznańczycy mieli tylko dostatecznie wielki wpływ na rządy w Polsce”... prawo byłoby podstawą rządów w Państwie, wojsko byłoby kapitalnie zdyscyplinowane, gruntownie, a nie „po łebkach”, wyszkolone i na pewno „zapięte na ostatni guzik”, plany wojny na wszystkie wypadki i możliwości byłyby na kilka lat przed wojną gotowe „w szufladzie”, uzbrojenie na poziomie nowoczesnym, kierunki najważniejsze zabezpieczone fortyfikacjami, odpowiedni i fachowo przygotowani dowódcy byliby na właściwych i im odpowiadających stanowiskach..”. Podobne spostrzeżenia tylko już na konkretnym przykładzie notował np. w „Polskiej jesieni” Jan Józef Szczepański.
Rządy turańszczyzny Faktem jest, że już od lat międzywojennych, w szczególności zaś od majowego puczu w 1926 r. dominować zaczęło w Polsce myślenie kategoriami bizantyjsko-turańskimi. Takie pojęcia jak patriotyzm, myślenie o państwie, traktowanie urzędów publicznych itp. zostały zdominowane kulturą polityczną dawnej kongresówki, przy czym obecnie nie należy tego rozumieć, wprost jako odniesienia do konkretnego miejsca, ale właśnie, jako pewnego rodzaju światopoglądu i wynikającej z tego światopoglądu praktyki działania. Tak jak dawniej walczący z caratem i jego czynownikami przejąwszy władzę zaczęli upowszechniać ten sam model filozofii rządzenia, z którym teoretycznie wcześniej walczyli tak po tzw. transformacji ustrojowej dawni opozycjoniści i antykomuniści zaczęli w praktyce objawiać się, jako neobolszewicy. Niektórzy oczywiście nawet nie wiedzą, że mówią prozą, co jest skutkiem wieloletniego obrastania właściwymi dla swego środowiska kulturowymi mitami i obyczajami pomijając nawet bardziej prozaiczne przyczyny określonych zachowań. W ramach tego sposobu pojmowania konkretne rozwiązania systemowe są konstruowane nie w perspektywie zasad, ale tego czy i komu przynoszą doraźne korzyści materialne lub polityczne w myśl niegdysiejszych czynowników twierdzących, że urząd jest po to, aby z niego wyżyć. W Polsce nawet ordynacja wyborcza jest podporządkowana utrzymaniu określonego status quo nie wspominając o innych konkretnych rozwiązaniach ustrojowych. Co gorsze te obyczaje dotykają wszystkich instytucji z instytucjami kościelnymi włącznie, gdzie z jednej strony mamy coraz więcej biurokracji na linii Kościół – wierni, z drugiej zaś zbyt dużo szarej strefy na styku instytucji kościelnych z instytucjami państwowymi lub samorządowymi? Praktykującemu katolikowi trudno wziąć ślub lub ochrzcić dziecko bez pliku zaświadczeń, zaś na pochówek ateusza pędził - zdarzyło się - sam biskup. Typowych zaś przykładów takiego turańskiego sposobu myślenia i działania dostarcza partyjna propaganda stosowana w szczególności przez największe obozy polityczne, chociaż uczciwie trzeba przyznać, że metoda ta znajduje coraz więcej naśladowców także w mniejszych partiach prawicowych. Pisze np. red. Piotr Gursztyn na łamach „Rz” o metodach propagandowych III Rzeszy, które Goering miał streścić następująco:
„Ludzi zawsze można nakłonić do wykonywania poleceń przywódców... Trzeba tylko powiedzieć im, że są atakowani, a zwolenników innych rozwiązań oskarżyć o brak patriotyzmu...”. Koniec cytatu z artykułu redaktora Gursztyna, który przedstawiony schemat propagandowy dopasowywał do piarowskiej strategii ekipy Tuska. Tylko... czy aby na pewno ten schemat propagandowy pasował dobrze jedynie do PO, bo można codziennie mnożyć przykłady praktycznego stosowania tej właśnie metody propagandowej przez naszych „prawdziwych” vel „wolnych” Polaków. Nie jest ważne, co kto mówi i dlaczego, nie są ważne argumenty gdyż ważniejsze jest, z jakim stronnictwem politycznym się trzyma. Pisał Roman Rybarski w wydanym w 1926 r. dziele pt. „Naród, jednostka, klasa” m.in. następujące uwagi:
„..Nie można tu przesiąkać jakąś mistyczną wiarą w skuteczność ofiary i cierpienia, bez względu na to, jaki jest cel, jak jest realny skutek tych ofiar i cierpień (…) Na tym tle wyrósł u nas kult powstań i im bardziej beznadziejna była walka, tem wydawała się czemś wznioślejszym i cenniejszym. Był czas, gdy w pewnych sferach ustalił się pogląd, że jeżeli ktoś nie siedział w cytadeli lub nie był na zesłaniu, nie był naprawdę dobrym Polakiem. Była to mistyka, która propagowała samobójstwo narodowe”. Minęły lata i pokolenia i mamy dosłownie to samo, ledwo przeszły lata, gdy kryterium awansu politycznego było spanie na styropianie a już kryterium patriotyzmu wyznacza wiara w sztuczne mgły, tajemnicze wstrząsy, maskirowki etc. Niektórym ludziom trudno wytłumaczyć, że można być polskim patriotą i nie popierać dajmy na to Kaczyńskiego, że można krytykować Żydów i nie być antysemitą, że można być Europejczykiem i krytykować unijne koncepcje itp., itd.
Bierni, mierni, ale wierni Ale wracając do zaznaczonych na wstępie różnic to mając sprawiedliwy ustrój można oczekiwać, że wspomniane różnice będą w głównej mierze pochodną talentów i pracowitości z założeniem marginesu leniwych beztalenci, które awansują dzięki zbiegom okoliczności. Odwrotnym przypadkiem jest system, który promuje leniwych i durnych i gdzie awans zdolnego jest wynikiem przypadku. Obowiązujący w Polsce ustrój jest swoistą systemową hybrydą, która zbyt często awansuje za inne cechy niż zdolności, np. za przynależność do właściwej partii i deklarowanie słusznych poglądów a awanse utalentowanych i pracowitych występują niejako równolegle i często po pokonaniu dodatkowych barier systemowych. Ewolucja systemu idzie zresztą w coraz bardziej zwariowanym kierunku, czego przykładem takie wynalazki jak parytety, których pokłosiem są obserwowane żenujące dyskusje dotyczące płci osobników mających zająć ważne państwowe posady. Czasami można odnieść wrażenie jakby Polska nie miała poważniejszych problemów do rozwiązania nad ustalenie czy ministrem lub wojewodą będzie chłopiec czy dziewczynka. Zatrudniając np. urzędnika, dyrektor generalny urzędu, w którym pracuje mniej niż 6 proc. niepełnosprawnych (niestety powszechnie spotykanych ograniczeń intelektualnych nie bierze się pod uwagę) musi spośród pięciu najwyżej sklasyfikowanych kandydatów wybrać osobę niepełnosprawną, jeżeli taka również w tym gronie się znajduje. Uczeń dysponującym placetem dyslektyka lub dyskalkulatora może zbierać lepsze oceny od kolegów nawet gdyby w jednym wyrazie robił po trzy byki ortograficzne lub stosował indywidualne zasady arytmetyczne. Mniejszość niemiecka ma w Polsce reprezentację parlamentarną praktycznie niezależnie od ilości głosów, mniejszość ukraińska dostaje w arendę albo podkarpacie albo warmińsko-mazurskie, żydowscy piloci mogą latać na swoich myśliwcach nad naszym krajem gdzie chcą i jeszcze się tym chwalić tylko Polakiem najtrudniej być w swoim kraju. Kryteria selekcji negatywnejWreszcie okazuje się, że w Polsce zasada pacta sunt servanda oznacza konieczność wypłaty gigantycznej odprawy dla zwalnianego z państwowej posada nominata lub wypłaty sowitych emerytur dla komunistycznych genseków, ale nie dotyczy to już takich błahostek jak wiek emerytalny, podatki czy chociażby terminy oddania kolejnych inwestycji infrastrukturalnych. Już od dziecka ludzie nasiąkają przekonaniem, że nie rzeczywiste umiejętności, pracowitość czy wiedza decydują o pozycji czy materialnym sukcesie, ale całkiem inne kryteria. Stąd system nie tylko, że nie wspiera pożądanych w społeczeństwie kryteriów selekcji, ale wprost wprowadza kryteria selekcji negatywnej. Ta sytuacja stanowi prawdziwe wyzwanie, gdyż zatrzymanie tych procesów i ich odwrócenie wymaga prawdziwie rzetelnej diagnozy i zrozumienia tego się dzieje. Dzisiaj natomiast panuje moda na happening i przekonanie, że podobne leczy się podobnym. Tymczasem zasada jest ta sama, co dawniej i co literacko - by się nie powtarzać- można wyłożyć zdaniem: „I będzie twoja prawda, że tak się stało, ale nieprawda prawdziwa, która jest nazywaniem rzeczy po imieniu”, bo warto zwrócić uwagę, że zawsze najbardziej nerwowo nasi turańczycy reagują na nazywanie rzeczy po imieniu. Krzysztof Mazur
Kłamstwa o „polskich obozach koncentracyjnych” Założone przez NKWD obozy zagłady na terenie Polski po 1945 „Gazeta Wyborcza” określa, jako polskie. To kolejny odcinek serialu obarczania Polaków odpowiedzialnością za zbrodnie, których nie popełnili. W komunistycznym obozie pracy w Łambinowicach kobiety zmuszano do bezpośrednich kontaktów z rozkładającymi się zwłokami. Wszystkie zmarły potem na tyfus. W obozie przetrzymywani byli Niemcy, a także Ślązacy i żołnierze Armii Krajowej. Komendant, Czesław Gęborski, zmarł w 2006 roku. Nigdy nie poniósł odpowiedzialności za swoje czyny. Podobnie jak Salomon Morel, komendant obozu w Świętochłowicach. Obozy pracy w powojennej Polsce zakładało sowieckie NKWD. Choć Polska znajdowała się pod okupację, zdaniem „Gazety Wyborczej”, obozy były… polskie. „Po wojnie Polska była już państwem. Niesuwerennym, ale jednak państwem” – przekonuje publicysta GW, Marcin Wojciechowski.
– Nie zgadzam się z argumentacją „Gazety Wyborczej” – mówi „Codziennej” profesor Jan Żaryn, historyk z Instytutu Pamięci Narodowej. – Trzeba mieć na uwadze, że instalacja tych obozów nastąpiła nie wskutek działań wewnętrznych, a w wyniku agresji zewnętrznej. Obozy zakładało NKWD, później przejmował je Urząd Bezpieczeństwa – argumentuje historyk. Przypomina, że Sowieci często korzystali z dawnych obozów poniemieckich. Używano ich w różnych celach, np. do likwidacji żołnierzy Armii Krajowej, czy jeńców niemieckich i Ślązaków. Na Śląsku sytuacja była specyficzna: Sowieci uznawali Ślązaków za niezwykły potencjał ekonomiczny. Co najmniej 50 tys. mieszkańców Śląska wywieziono do ZSRR, by tam przyczyniali się do rozwoju radzieckiej gospodarki.
– Zrzucanie odpowiedzialności za te obozy na Polskę to niesprawiedliwość i hańba. „Gazeta Wyborcza” rację ma tylko w jednym. Funkcjonariuszami w tych obozach byli Polacy. Uznawać należy ich za zdrajców – stwierdza Jan Żaryn.
Magdalena Michalska
Fejginiątka szukają winnych Kto jest odpowiedzialny za stalinizm? Z „Gazety Wyborczej" dowiedzieliśmy się, że Polska po 1945 r. nie znajdowała się pod okupacją, tylko była jakimś „państwem polskim", czyli Polacy sami sobie zbudowali komunizm. Skoro nie dało się (na razie) obciążyć Polaków winą za zagładę Żydów, to przynajmniej niech będą „polskie obozy koncentracyjne" po 1945 r. Marcin Wojciechowski pisze, że skoro III RP zachowała ciągłość prawną po PRL-u, to i odpowiedzialność. Ważność dyplomów uniwersyteckich z tamtej epoki ma dowodzić, że to „państwo polskie" zbudowało obozy m.in. dla Żołnierzy Wyklętych, a przypisywanie tego jakiejś obcej agenturze „to wygodne umycie rąk z niegodziwości popełnionych przez stalinowski PRL. Łatwo wszystko zwalić na komunistów albo Sowietów. Ale zbrodni komunistycznych dokonywali najczęściej Polacy. Szeregowymi wykonawcami nie byli przysłani z Moskwy oficerowie, lecz ludzie – często różnej narodowości, w tym żydowskiej – ale utożsamiający się z Polską, mający polskie dokumenty, nazwiska, mówiący po polsku. Najwyższy czas mieć odwagę to przyznać, a nie stroić się wiecznie w piórka ofiar". Tak, więc okazuje się, że to w imieniu „państwa polskiego" Salomon Morel był komendantem obozu w Świętochłowicach-Zgodzie, a później komendantem obozu w Jaworznie m.in. dla „polskich młodocianych bandytów". To w imieniu „państwa polskiego", a nie sowieckiej administracji okupacyjnej skakał w podkutych butach po więźniach ułożonych w piramidę, aż z ofiar pozostawały krwawe strzępy. Skoro mówił po polsku i czuł się Polakiem, kiedy roztrzaskiwał czaszki więźniów taboretem, to winne jest „państwo polskie", czyli Polacy, którzy je budowali i dostawali dyplomy jego uczelni. Dlaczego zatem, kiedy pojawiła się groźba odpowiedzialności, Morel uciekł do Izraela, który go, jako swojego obywatela nie wydał polskiemu wymiarowi sprawiedliwości? To w imieniu „państwa polskiego" Stefan Michnik popełniał mordy sądowe, skazując na śmierć Karola Sęka, przed wojną szefa kontrwywiadu RP i żołnierza podziemia antykomunistycznego, i mjr. Zefiryna Machallę, żołnierzy PSZ na Zachodzie. To w imieniu „państwa polskiego" ppłk Helena Wolińska-Brus nakazała aresztować gen. Emila Fieldorfa „Nila", z-cę komendanta głównego AK i dowódcę organizacji „NIE", i nadzorowała śledztwo, które doprowadziło do mordu sądowego. Skoro bohaterowie Polskiego Państwa Podziemnego i Żołnierze Wyklęci zostali zamordowani w imieniu „państwa polskiego", to w następnym etapie dowiemy się, że byli po prostu „bandytami". Stratedzy kłamstwa wymyślili tę operację, by legitymizować administrację sowiecką, zrównując ją z Polskim Państwem Podziemnym. Operacja ta ma zapobiec uznaniu Żołnierzy Wyklętych za naszych bohaterów i postawić na równi z nimi funkcjonariuszy „państwa polskiego", sowieckich zbrodniarzy mordujących Polskę. Komuniści żydowscy chcą, by utożsamiano ich ze wszystkimi Żydami, choć stanowią ich znikomą mniejszość, by w ten sposób antykomunizm utożsamić z antysemityzmem. Teraz za zbrodnie komunizmu ma być odpowiedzialne „państwo polskie", broń Boże Sowiety (w domyśle Rosja). I tak następuje oczyszczenie zbrodniarzy, a ich wina zostaje przeniesiona na ich ofiary. Najpierw zbrodniarze odebrali im życie, teraz chcą ich pozbawić godności i honoru. Teraz już nawet najgłupsi, najbardziej zakłamani i tchórzliwi zwolennicy III RP powinni zrozumieć, dlaczego lumpenelity i stratedzy kłamstwa nie dopuścili do zerwania z PRL-em. Najpierw fejginiątka zbudowały III RP, by teraz na państwo polskie przerzucić odpowiedzialność za czyny sowieckiej agentury. Teraz same są już czyściutkie i mogą korzystać z pozycji uzyskanej przez swoich ojców i dziadków oraz czcić autorytety moralne i naukowe stalinizmu. Każdy, kto kupuje „Gazetę Wyborczą", wspiera ten system kłamstwa i dlatego ponosi zań współodpowiedzialność. Wybraliście przyszłość, historią nie żyjecie, no to macie! Jerzy Targalski
M. Belka umacnia kłamstwo na 80 tys. monet Wśród okolicznościowych monet wybitych przez Narodowy Bank Polski znalazły się numizmaty poświęcone pamięci ofiar tragedii smoleńskiej. Na ich rewersach wyryto złamaną „pancerną brzozę”, która według rosyjskiego raportu MAK miała złamać skrzydło rządowego tupolewa. W obiegu znalazło się łącznie 80 tysięcy monet. Na awersie 30 000 sztuk pojawia się śp. prezes NBP Sławomir Skrzypek, który 10 kwietnia 2010 roku znajdował się na pokładzie TU-154M. Na pozostałych 50 000 monet widnieje rządowy tupolew na tle brzozy. Rewersy są w obu przypadkach identyczne – to kikut brzozy.
- Niebywałe na jak szeroką skalę zakrojone jest umacnianie w świadomości Polaków smoleńskiego kłamstwa. Przestaje to dziwić, kiedy spojrzymy na nazwiska decydentów w NBP. To ludzie, którzy mają PZPR-owską przeszłość lub związki ze służbami specjalnymi PRL – mówi oburzony poseł Antoni Macierewicz. Obecny szef Narodowego Banku Polskiego Marek Belka – jak wynika z informacji znajdujących się na stronie IPN - został zarejestrowany przez tajne służby pod ps. „Belch”, a szef jego gabinetu, Sławomir Cytrycki, jako współpracownik SB pod ps. „Ritmo”. Belkę na stanowisko szefa NBP wskazał w maju 2010 roku – jeszcze wówczas pełniący obowiązki prezydenta RP – Bronisław Komorowski. Teza o tym, że to brzoza „spowodowała” katastrofę smoleńską była podważana przez niezależnych naukowców właściwie od chwili, gdy postawił ją rosyjski MAK. Została obalona przez naukowców: prof. Władysława Biniendę, który jako ekspert NASA brał udział w badaniu katastrofy promu kosmicznego Columbia, jest dziekanem Wydziału Inżynierii na Uniwersytecie w Akron oraz prof. Krzysztofa Nowaczyka, fizyka pracującego na Uniwersytecie w Maryland. Wykonali oni odrębne symulacje, z których wynika, że brzoza nie tylko nie mogła złamać skrzydła tupolewa, ale ten ich zdaniem w ogóle o nią nie uderzył, bo według pomiarów miejsca katastrofy przelatując w miejscu, w którym się znajdowała był o kilka metrów wyżej.
– Udowodniliśmy, że wersja katastrofy przedstawiona przez rosyjski MAK, a następnie właściwie powielona przez tzw. komisję Millera, jest wbrew prawom fizyki. Wciąż jesteśmy oczywiście chętni, aby podjąć polemikę w tej sprawie, ale jak dotąd nikt nie przedstawił tożsamych badań, ani się do nas nie zgłosił – mówi w rozmowie z „GPC” prof. Binienda.
Katarzyna Pawlak
„Ritmo” i „Belch” w Narodowym Banku Polskim Sławomir Cytrycki, szef gabinetu szefa NBP Marka Belki, został zarejestrowany przez tajne służby PRL jako ich współpracownik pod ps. „Ritmo”. Z kolei jego obecny szef Marek Belka został zarejestrowany przez SB pod ps. „Belch” - pisała "Gazeta Polska" w październiku 2010 roku. Przypominamy obszerne fragmenty tego tekstu. Jedną z pierwszych decyzji kadrowych Marka Belki było zatrudnienie Sławomira Cytryckiego na stanowisku szefa swojego gabinetu. Informacja ta przeszła właściwie bez echa: powszechnie było wiadomo, jest to znany ekonomista, ekspert SLD, były minister skarbu, który złożył oświadczenie lustracyjne, że współpracował ze służbami specjalnymi PRL.
„Dla przyjaciół Sławomira Cytryckiego jego oświadczenie lustracyjne nie było szokiem, nikt się z tego powodu nie wykruszył. – Jeśli w jakimkolwiek kraju facet wyjeżdża do pracy w ONZ, to zawsze interesują się nim służby specjalne” – mówił „Polityce” w 2003 r. Krzysztof Rogala, dziennikarz TVP, przyjaciel Cytryckiego. W tym samym artykule („Sławek po Wiesławie”, „Polityka”, 18 stycznia 2003 r.) Sławomir Cytrycki stwierdził: „Zawsze postępowałem w życiu tak, żeby móc bez wstrętu patrzeć w lustro. I mogę”.
Z Leningradu na salony Z dokumentów służb specjalnych PRL wynika, że Sławomir Cytrycki został zarejestrowany przez Służbę Bezpieczeństwa, reprezentowaną przez mjr. Ryszarda Wrońskiego, inspektora X Wydziału Departamentu I MSW, w 1982 r., jako współpracownik o ps. „Ritmo” pod numerem 14584.
„Jako wyróżniający się wynikami i zdolnościami uczeń »Ritmo« po maturze (czyli w 1968 r. – red.) został skierowany na studia ekonomiczne do Leningradu, w trakcie których był aktywnym działaczem SZSP. Po ukończeniu studiów Zarząd Główny SZSP powierzył mu funkcję kierownika Wydziału Zagranicznego i od tego czasu datują się jego kontakty ze Służbą Bezpieczeństwa, konkretnie z Dep. III MSW. Wykorzystywany był do operacyjnego zabezpieczenia międzynarodowego ruchu akademickiego i działalności naszych organizacji studenckich i młodzieżowych na forum międzynarodowym. Realizował wówczas często trudne i odpowiedzialne zadania, z których wywiązywał się sumiennie i obowiązkowo. Z tych też względów w 1977 »Ritmo« w wieku 26 lat z rekomendacji Dep. III MSW został skierowany do pracy w Departamencie Współpracy z zagranicą MNSzWiT na stanowisko wicedyrektora. Pracując na tym stanowisku, nadzoruje współpracę naukową i stypendialną z krajami kapitalistycznymi i organizacjami międzynarodowymi. Nadal też wykonuje zdania zlecane mu przez Dep. III MSW, z których wywiązuje się w sposób obowiązkowy i odpowiedzialny, wykazując dużo zaangażowania, inwencji i absolutną lojalność” – czytamy w raporcie z pozyskania KO „Ritmo” z grudnia 1982 r. Według wspomnianego artykułu w „Polityce”, przeszłość Sławomira Cytryckiego wyglądała następująco:
„Ówczesny szef SZSP Eugeniusz Mielcarek zaproponował mu etat w Komisji Zagranicznej Związku. – Nie miałem gdzie mieszkać, więc przez pewien czas waletowałem, u kogo się dało – wspomina. – Potem dostałem jakieś zagrzybione mieszkanie na Jelonkach, w drewnianych domkach dla asystentów. – Komisja zagraniczna to było wtedy okno na świat, ten prawdziwy, kapitalistyczny – wspomina Krzysztof Rogala, który wtedy (lata 1976–1977) zaczynał karierę, jako młody dziennikarz telewizyjny oddelegowany do obsługi ruchu młodzieżowego. Można było wyjechać na obóz studencki i zobaczyć, że ludzie na Zachodzie żyją niekoniecznie tak, jak pisały u nas gazety.
– Do komisji zagranicznej trafiali, więc najlepsi – potwierdza Eugeniusz Mielcarek, dziś konsul generalny w Petersburgu, wtedy szef SZSP. O Cytryckim mówi: otwarty, wesoły, towarzyski. Ale też solidny, można mu było powierzyć robotę”.
Najpierw konsultant, później współpracownik Z dokumentów wywiadu PRL wynika, że ojciec Sławomira Cytryckiego, żołnierz walczący podczas II wojny światowej, wyemigrował na stałe do USA.
„W 1968 roku »Ritmo« będąc jeszcze uczniem szkoły średniej, odwiedził brata [przyrodniego – red.] w USA, ale ich wzajemne stosunki z uwagi na różnicę wieku i poglądów nie przekształciły się w serdeczne. Przyrodni brat reprezentuje poglądy typowe dla emigracji wojennej, negatywne wobec dzisiejszej rzeczywistości, oparte na stereotypach myślenia itp. Będąc w czerwcu br. w Nowym Jorku »Ritmo« zatelefonował do brata i przeprowadził z nim grzecznościową rozmowę. W kilka dni później brat odwiedził go wraz z żoną, spędzili wieczór w restauracji. W trakcie spotkania »R« nie odnotował jakichś podejrzanych zainteresowań czy propozycji z jego strony” – napisał mjr SB Wroński. W czerwcu 1982 r. Eugeniusz Wyzner, jeden z zastępców sekretarza generalnego ONZ, zaproponował Cytryckiemu stanowisko sekretarza.
„Tam poznał Grzegorza Woźniaka. – W czasie tych kilku lat Sławek dwukrotnie awansował w ONZ, co jest bardzo rzadko spotykane – tłumaczy Woźniak. Z pewnością mógłby zostać i robić karierę międzynarodową. Tak jak Wyzner, który do tej pory jest w ONZ” – czytamy w „Polityce” z 2003 r. Fakt ten został odnotowany przez Departament I MSW. „Początkowo z racji posiadania przyrodniego brata w USA »Ritmo« nie otrzymał naszej zgody na wyjazd. Dzięki jednak znakomitym opiniom i zaangażowaniu w sprawę tow. Wyznera i ministra Wiejacza został ostatecznie zakwalifikowany na to stanowisko” – czytamy w dokumentach służb specjalnych PRL. Mjr Wroński z Departamentu I MSW bezpośredni kontakt ze Sławomirem Cytryckim nawiązał 11 listopada 1882 r., jak wynika z akt – „za pośrednictwem kontaktującego go dotychczas oficera Wydz. III Dep. II MSW kpt. W. Bondara”. Z relacji mjr. Wrońskiego wynika, że odbywał wielogodzinne spotkania ze Sławomirem Cytryckim, m.in. w mieszkaniu kontaktowym o kryptonimie „Facjatka”. Były one poświęcone formalnemu pozyskaniu go do współpracy z SB, ponieważ wcześniej „Ritmo”, ze względu na przynależność do PZPR, był traktowany, jako kontakt operacyjny – konsultant.
„Na ostatnim spotkaniu 25.11. br. k.o. podpisał nazwiskiem i pseudonimem instrukcję wyjazdową, stanowiącą jednocześnie zobowiązanie do współpracy z wywiadem PRL” – napisał mjr Wroński. Jest to niezwykle istotny dokument, ponieważ niektórzy tajni współpracownicy służb specjalnych PRL tłumaczyli, że nie podpisali zobowiązania do współpracy, lecz jedynie deklarację wyjazdową. Stwierdzenie w wyżej cytowanym dokumencie rozwiewa wszelkie wątpliwości.
„Na uwagę zasługuje fakt, że k.o. wyraził zgodę na pełną agenturalną współpracę bez jakichkolwiek zastrzeżeń czy oporów, świadomie przyjmując na siebie wszystkie wynikające z tego obowiązki” – raportował swoim przełożonym mjr Wroński. Sławomir Cytrycki przeszedł zorganizowane przez SB odpowiednie przeszkolenie, podczas którego omówiono m.in. zasady konspiracji pracy wywiadowczej.
Cenny współpracownik Z dokumentów I Departamentu MSW wynika, że funkcjonariusze SB wyrażali się o Sławomirze Cytryckim w samych superlatywach.
„Za okres kontaktów z Dep. III MSW k.o. posiada znakomite opinie. Charakteryzowany jest, jako osoba o dużej i rzetelnej wiedzy, inteligentna znakomicie zorientowana w problematyce społeczno-politycznej i międzynarodowej, o dużej kulturze osobistej, a zarazem bezpośrednia i wzbudzająca sympatię otoczenia. W charakterystykach podkreśla się również, że jest bardzo obowiązkowy, sumienny, lojalny i odpowiedzialny. Z własnych obserwacji, na tyle, na ile zdołałem poznać osobowość k.o. powyższa charakterystyka nie zawiera żadnej przesady” – podkreślał mjr Wroński. Dla SB było bardzo ważne to, że Sławomir Cytrycki z racji wcześniej zajmowanych stanowisk znał doskonale większość osób pracujących w placówkach PRL w USA i utrzymywał z nimi bliskie, serdeczne kontakty.
„KO »Ritmo« jest osobą wyjątkowo predysponowaną do pracy wywiadowczej. Biorąc pod uwagę jego już spore doświadczenie operacyjne, winien być dla nas bardzo cenną jednostką. Śmiało można powiedzieć, iż należy i trzeba wymagać od niego takich efektów i jakości pracy jak od oficera kadrowego.(...) Z uwagi na uplasowanie źródła, jego predyspozycji i umiejętności celem prawidłowego wykorzystania go proponuję, aby bezpośredni kontakt z nim utrzymywał rezydent w N. Jorku »Roan«. Jest to tym bardziej uzasadnione, że znają się i są ze sobą w dobrych stosunkach. Mają też dobrą oficjalną legendę spotkań na terenie ONZ” – czytamy w dokumentach Departamentu I MSW, które wraz z zakończeniem sprawy trafiły do archiwum 28 marca 1990 r. W końcowym raporcie podkreślono, że okres współpracy ze Sławomirem Cytryckim podczas jego pobytu w USA (do 1987 roku) SB oceniła pozytywnie. Pod koniec lat 80. Cytrycki był doradcą premierów Zbigniewa Messnera i Mieczysława Rakowskiego.
Kariera w III RP W 1989 r. po wyborze przez Sejm Wojciecha Jaruzelskiego, twórcy stanu wojennego na stanowisko prezydenta, Sławomir Cytrycki został wicedyrektorem jego gabinetu. Wtedy sporządził notatkę, która w książce pt. „Zmierzch dyktatury” – t. II przytacza historyk dr Antoni Dudek.
„Nie udało się nam tak realizować odnowy, żeby wyprzedzać przeciwnika. (…) Przewidywaliśmy gorącą jesień. Wysunięta została oferta »okrągłego stołu«, która rozładowała napięcie. (…) W obecnym układzie mamy »pakiet kontrolny«. Jest nim Prezydent, kontrola nad armią i aparatem bezpieczeństwa, zachowanie ważnych tek w rządzie. Ale to są tylko bezpieczniki. Najważniejszą sprawą jest, z jednej strony, umocnienie koalicyjnej współpracy, z drugiej zaś umocnienie partii, która głęboko przeżyła tę porażkę i nie jest przygotowana do walki parlamentarnej. (...) Trzeba znaleźć rozwiązania, które tak sprawnie działają w kapitalizmie, nie gubiąc – w sensie sprawiedliwości społecznej – niczego z dorobku socjalizmu. Stwarza to wielkie pole do działania dla partii, która powinna być rzecznikiem tych wartości. Partia jest też gwarantem sojuszu z ZSRR, z NRD i z innymi krajami, będąc przez to ważnym czynnikiem bezpieczeństwa. Ale i na ten problem trzeba patrzyć szerzej. Partia nie ma monopolu na przyjaźń. Musi dbać o to, żeby być w awangardzie, ale nie może pozbawiać innych sił prawa do rozwijania stosunków i współpracy z ZSRR. Musimy zwalczać antysowietyzm, pozyskiwać dla współpracy z ZSRR wszystkie siły”. Gdy Wojciech Jaruzelski przestał być prezydentem, Sławomir Cytrycki trafił do biznesu. Pracował m.in. w Banku Handlowym – jak pisał tygodnik „Przegląd” – ściągnięty tam przez kolegę z URM i długoletniego prezesa BH, Cezarego Stypułkowskiego (zarejestrowanego przez SB, jako TW Michał), gdzie był członkiem zarządu (w BH pracował też Andrzej Olechowski). Za działalność w Banku Handlowym i za zasługi w rozwoju polskiej bankowości Cytrycki został odznaczony przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. W 2001 r. Sławomir Cytrucki przystąpił do stowarzyszenia „Ordynacka”. Rok później pracował u Marka Belki, wówczas wicepremiera i ministra finansów. Odszedł razem z nim w 2002 r. Rok później przez dwa miesiące był ministrem skarbu.
„Wątpliwości budzi też fakt, że oto w gronie ministrów pojawia się kolejny, który w oświadczeniu lustracyjnym napisał: »współpracowałem«. Rola służb specjalnych, szczególnie Wojskowych Służb Informacyjnych, jest w obecnej rzeczywistości nieczytelna, ale nawet niezorientowana publika dostrzega, że mają one coraz większy wpływ na gospodarkę. Padają pytania, na które nie otrzymujemy odpowiedzi. Ogólne, czy starzy współpracownicy (funkcjonariusze?) WSI, aby na pewno pracują zgodnie z obecnym interesem kraju? I szczegółowe: jak odbije się na prywatyzacji choćby PZU SA fakt, że w jego obecnym zarządzie znajduje się kilku współpracowników WSI, a nowy minister także miał wcześniej do czynienia ze służbami specjalnymi?” – zastanawiała się „Polityka” w 2003 r., po nominacji Cytryckiego. Po dymisji ze stanowiska ministra skarbu pełnił on funkcję szefa Specjalnej Misji Dyplomatycznej w Waszyngtonie ds. kontaktów irackich. W maju 2004 r., po nominacji Marka Belki na funkcję premiera, Cytrycki został szefem jego gabinetu. Odszedł ze stanowiska po przegranych przez SLD wyborach w 2005 r.
„Ritmo” podwładnym „Belcha” Sławomir Cytrycki od lat należy do najbliższych współpracowników Marka Belki, który podobnie jak Cytrycki został zarejestrowany przez SB, jako kontakt operacyjny o ps. „Belch”. Według dokumentów zgromadzonych przez rzecznika interesu publicznego Bogusława Nizieńskiego, „Belch” kontaktował się, z co najmniej trzema oficerami wywiadu, dla których sporządził pięć sprawozdań. Marek Belka publicznie przyznał się jedynie do tego, że podpisał tzw. instrukcję wyjazdową przed podróżą na stypendium do USA w 1984 r. Jednocześnie podkreślił, że nigdy nie współpracował ze służbami specjalnymi PRL. Oświadczenie lustracyjne Belka złożył w 2001 r. Już wtedy pojawiły się wątpliwości, że nie napisał prawdy. Sąd Lustracyjny przekazał sprawę do RIP. W trakcie postępowania rzecznik zbadał znajdującą się w IPN teczkę Belki. Zgromadził też dziesiątki dokumentów i przesłuchał wielu świadków. Także byłych funkcjonariuszy służb specjalnych PRL. Ponieważ kadencja RIP Bogusława Nizieńskiego dobiegała końca, przekazał on sprawę Belki swemu następcy, sędziemu Włodzimierzowi Olszewskiemu. Sprawa została zakończona w kwietniu 2005 r. Rzecznik interesu publicznego uznał, iż nie zachodzą przesłanki do wystąpienia z wnioskiem do sądu o wszczęcie postępowania lustracyjnego wobec Marka Belki i sprawa trafiła do archiwum.
Dorota Kania
Klęska kościelnych ugodowców Polityka podlizywania się władzy, wspierania rządu i unikania jakichkolwiek z nim konfliktów, jaką proponowała część hierarchów, poniosła fiasko. Rząd Tuska nie tylko lekceważy Kościół, ale też znalazł skuteczną metodę, by pozbawić go autorytetu i skłócić ze społeczeństwem. A to może być o wiele bardziej niebezpieczne niż wulgarny antyklerykalizm Palikota. Donald Tusk zaczynał, jako polityk silnie antyklerykalny. I choć w latach 90. jego partię wspierał swoim autorytetem i nazwiskiem ks. Józef Tischner, to w niczym nie zmieniało to antykatolickiego – zarówno w myśleniu o państwie i społeczeństwie, jak i moralności – nastawienia Tuska. Jednak na krótko przed wyborami roku 2005 nadeszło nawrócenie. W wywiadach udzielanych w tym czasie różnym dziennikarzom (także mnie) Tusk opowiadał o tym, że gdy córka dorasta, każdy mężczyzna staje się konserwatystą. Mniej więcej w tym samym czasie lider Platformy Obywatelskiej zawarł po wielu latach związku cywilnego ślub kościelny. I zaczął bywać na katolickich salonach, na które wprowadzał go świetnie je znający Tomasz Arabski.
Nie-święte przymierze Przybranie szat „nawróconego” okazało się, nie ma, co ukrywać, niezwykle skuteczne. Abp Tadeusz Gocłowski wspierał całym sercem pomorską PO, a w czasie rozmów nad powołaniem rządu PO-PiS, o czym zaświadczał Kazimierz Marcinkiewicz, wręcz naciskał na polityków Prawa i Sprawiedliwości, by ci ustępowali jego ulubionej partii. Nie inaczej było w Krakowie, gdzie kard. Stanisław Dziwisz organizował rekolekcje tylko dla polityków PO, przyjmował – przeważnie krótko przez wyborami – kandydatów tej partii i sympatycznie się o nich wyrażał. Politycy PiS też byli – trzeba przyznać – przyjmowani, ale tak się dziwnie składało, że raczej w takich terminach, które uniemożliwiały zrobienie wokół tego medialnego szumu. Ugadywanie się (to najdelikatniejsze określenie, jakiego można użyć) nabrało rozpędu po roku 2007, gdy PO wzięła władzę. Jej politycy wysyłali listy do proboszczów, zapewniając o tym, jak mocno będą promować katolickość, a część biskupów dawała się kupić na te slogany. W Warszawie np., choć kardynał Kazimierz Nycz unikał jasnych, publicznych deklaracji politycznych, to już w czasie spotkań z księżmi nie ukrywał swoich sympatii i sugerował, która z partii jest bliższa jego sercu. Nie inaczej można było zinterpretować kazania Prymasa Polski abp. Józefa Kowalczyka, który niekiedy zupełnie wprost wspierał partię rządzącą i krytykował Prawo i Sprawiedliwość. Wszystko to miało, poza wymiarem osobistych sympatii, także inne przyczyny. Kościół hierarchiczny starał się zawsze dobrze żyć z kolejnymi rządami. I wyjątkiem nie byli nawet postkomuniści (specjalistą od nich był abp Sławoj Leszek Głódź), o których część duchownych (także bliskich episkopatowi) mówiła otwarcie, że „interesy załatwiało się z nimi o wiele skuteczniej niż z prawicą”. I podobnie było także z rządem Donalda Tuska. Ustępstwa, wyrazy sympatii pomagały w załatwianiu rozmaitych interesów. Problem polega tylko na tym, że w pewnym momencie nastąpił zwrot akcji i Donald Tusk postanowił wykorzystać owe ustępstwa, a także wcześniejsze – wcale nie zawsze uczciwe interesy – do zniszczenia autorytetu instytucji, która mogła mu zaszkodzić.
Rozkładanie Kościoła Przełomem stała się, jak w przypadku wielu innych rzeczy, katastrofa smoleńska. To ona pokazała, że Kościół – niezależnie od tego, że zachodzą w Polsce procesy laicyzacyjne – nadal jest potęgą moralną. On ma władzę symboliczną nad umysłami Polaków, to jego język kształtuje naszą narrację polityczną i etyczną. Silne symboliczne powiązanie katastrofy smoleńskiej z katolicyzmem (data, miejsce – gdy spojrzeć na nie z perspektywy człowieka wierzącego – niosą ze sobą pewne przesłanie) sprawiało też, że Donald Tusk i jego ekipa musieli znaleźć metodę na osłabienie tego powiązania, tak, by moralnego autorytetu Kościoła nie dało się wykorzystać w walce o prawdę. I udało mu się to. Zgrabne wrzucenie najpierw przez ks. Kazimierza Sowę, a dopiero później przez prezydenta Bronisława Komorowskiego postulatu usunięcia krzyża z Krakowskiego Przedmieścia i rozpętana wokół tego pomysłu burza była pierwszym mistrzowskim posunięciem na tej drodze. Skuteczna okazała się gra na wewnętrzny podział Kościoła, którą niestety ułatwiło kilka niefortunnych wypowiedzi także samego prezesa PiS, choćby tej o krzyżu, jako substytucie pomnika. W ciągu kilku tygodni udało się doprowadzić do sytuacji, w której Prymas Polski gromił polityczne wykorzystanie krzyża, a abp Andrzej Dzięga bronił jego obecności. Największym sukcesem tego okresu było jednak wciągnięcie metropolity warszawskiego w grę wokół krzyża. Posłanie księdza, by ten przeniósł krzyż z Krakowskiego Przedmieścia, ale także wypowiedzi kanclerza kurii warszawskiej, który przekonywał, że ulica nie jest miejscem do modlitwy, i wreszcie naciski na warszawskich księży, by ci nie modlili się czy nie pomagali duszpastersko osobom pod krzyżem – trudno było interpretować inaczej, niż jako grę na warunkach dyktowanych przez Platformę Obywatelską. Szczytem ustępstw było zaś odrzucenie (nikt specjalnie nie ukrywał, że pod naciskiem prezydenta) kandydatury ks. płk. Sławomira Żarskiego na biskupa polowego i mianowanie na to stanowisko ks. Józefa Guzdka, niemającego jakichkolwiek związków z wojskiem.
Jasny sygnał Tuska Wszystko to miało pomóc w dogadywaniu się z rządem, w osiąganiu doraźnych celów politycznych czy społecznych, niezrażaniu do siebie partii rządzącej. Teraz wiemy już jednak, że nie pomogło. Niezwykle mocno dał to do zrozumienia Donald Tusk, gdy jeszcze przed wyborami oznajmił, że nie będzie klękał przed księżmi. Kolejnym ciosem było exposé, w którym premier zapowiedział likwidację Funduszu Kościelnego, (czyli metody, w jakiej państwo polskie, i to od czasów Bolesława Bieruta, spłaca Kościołom i związkom wyznaniowym 90 proc. z tego, co im ukradło). Część hierarchów, choćby abp Stanisław Budzik, próbowało wówczas jeszcze ratować sytuację, sugerując, że Kościół jest gotowy do rozmów i wychodząc z ich propozycją. Ale Tuskowi wcale nie chodzi o dyskusje, tylko o działania, które przyniosą doraźne korzyści finansowe, a jednocześnie skompromitują Kościół. I dlatego, zamiast rozmów prowadzi politykę faktów dokonanych, zapowiadając likwidację Funduszu bez rozmów z Kościołem, niszcząc ordynariat polowy (część kapelanów już przeszła do cywila, likwidowane są parafie i cięte wszystkie koszty), czy wreszcie lekceważąc prośbę Rady Stałej (a zasiadają w niej także kardynałowie Dziwisz i Nycz), by przyznano Telewizji Trwam miejsce na platformie cyfrowej. Skąd takie ewidentne dążenie do zwarcia? Odpowiedź jest niezwykle prosta. Tusk, a dokładniej jego zaplecze polityczne, gra na osłabienie ostatniej instytucji, która ma władzę nad sumieniami i myśleniem Polaków, a której nie kontroluje tak, jak kontrolować może media. Próba walki światopoglądowej się nie udała – Palikot na ostrym antyklerykalizmie zdobył zaledwie 10 proc. poparcia i raczej skłonił katolików do działania, niż ich osłabił – więc zdecydowano się uderzyć od strony finansowej. A akurat na te kwestie Polacy są bardzo czuli. Proboszczowi czy biskupowi można wybaczyć wiele, ale nie skąpstwo. I właśnie na tej nucie będzie teraz grał Tusk. Wszystkie podjęte przez niego sprawy mają podtekst finansowy. Silna reakcja Kościoła (a taka być powinna, bo w przypadku Funduszu Kościelnego chodzi o zwyczajną sprawiedliwość i rozliczenie się z tego, co zostało ukradzione przez państwo) zawsze będzie mogła być przedstawiana, jako pazerność, i to w sytuacji, gdy stoimy w obliczu kryzysu. W efekcie powstawać będzie podkręcany przez media obraz łasej na pieniądze instytucji, której nie można zaufać. Strategia ta na dłuższą metę może okazać się zabójcza dla Kościoła, ale także dla Polski. Może się okazać, bowiem, że zabraknie nam ostatniej instancji moralnej, a ostatni wspólny nam język symboliczny czy aksjologia zostaną nam odebrane. I obawiam się, że – nawet, jeśli sam Tusk nie jest tego świadomy – takie są właśnie istotne cele polityki zwarcia, którą obecnie on prowadzi. Tomasz Terlikowski
MICHNIK: "My weźmiemy władzę, a wy Polacy pójdziecie z torbami" RELACJA NAOCZNEGO ŚWIADKA
Nazywam się Zbigniew Flis pochodzę z Jastrzębia Zdrój, jestem posiadaczem Świadectwa Internowania Nr 1 w Polsce, organizatorem strajku na kopalni „Borynia", byłem aresztowany wielokrotnie, bity i torturowany w latach 80-tych.
Jestem też posiadaczem immunitetu o nietykalności imiennego wystawionego w Ministerstwie Górnictwa na drugi dzień po podpisaniu Porozumienia Jastrzębskiego z rządem, posiadaczem Świadectwa Poszkodowanego od 2006 roku. Pragnę podzielić się wspomnieniami ze spotkania, jakie miało miejsce w prywatnej willi pod Warszawą w listopadzie 1980 roku. W tym czasie nie chciałem się zgodzić na wpływ KOR-u w MKZ w Jastrzębiu, miałem takie samo zdanie o ich przydatności jak Jarek Sienkiewicz. Popierali wejście KOR-u do Jastrzębia, jedynak Palka i Kałduński, planowali już wtedy przejąć władzę od Jarka Sienkiewicza, później udało im się to przy pomocy magnetofonu i poskładanych, wyjętych z kontekstu zdań. Ministerstwo Górnictwa wraz z Dyr. Zjednoczenia dało Fiata do dyspozycji dla mnie i Jarka Sienkiewicza na umówione spotkanie. Droga w miłym towarzystwie była przyjemna. Zatrzymaliśmy się pod umówionym adresem, kuta metalowa brama, murowany płot ponad 2 metrowy, duży pies, biała okazała willa w przyjemnej i nie biednej miejscowości podwarszawskiej. Pierwszego zobaczyłem Geremka i Giedoroycia już dobrze podpitych, w środku był Michnik, Kuroń /jego poznałem wcześniej/ razem około 11 osób, w tym reprezentanci KOR-u i doradcy Wałęsy z Gdańska. Po obiedzie /schabowy z kapustą/ odeszliśmy od stołu i poszliśmy rozmawiać na kanapach. Główny zarząd KOR-u poświęcił nam tylko: Jarkowi Sienkiewiczowi i mnie, czas, aby nas przekonać, że wejście KOR-u do Solidarności śląskiej jest konieczne, że tylko oni potrafią rządzić i tylko oni potrafią „zrobić dobrobyt" w Polsce. Jarek uznał to za dowcip, zaczął, więc żartować i powiedział, że też należy do KOR-u, powiedziałem mu, żeby przestali pieprzyć, bo to nie prawda. Założył się z Geremkiem o pół litra, że jest to w stanie udowodnić. Moment później wyciągnął legitymację Korpus Rezerwy Oficerów /skrót KOR/ i tak Geremek przegrał pół litra. Jarek wypił kilka kieliszków, głowę do picia miał stosunkowo słabą, mimo swojej okazałej postury, powiedział mi, żebym uważał, co się dzieje teraz i pamiętał później, i reagował jak potrzeba w chwili obecnej. Panowie pili zdrowo, Geremek z Michnikiem i Giedroyciem wyjawili tajemnicę, że tylko lubią pić francuskie koniaki, a dzisiejsza wyborowa jest tylko po to, aby ją w „mordę lać". Obserwowałem kierowcę siedzącego w przedpokoju, dostał obiad i widziałem, że nie pił wcale, liczyłem także na niespodziewane i konieczne opuszczenie tego towarzystwa, które ja osobiście uważałem za margines społeczny. Śmietanka KOR-u miała na celu nas upić i podstawić dokument o współpracy z KOR-em do podpisania. Jarek zaczął ich lekceważyć śmiechem, Kuroń zrobił się zaczepny, wypinał brzuch podchodząc do mnie, chciał mnie w ten sposób popychać, odsuwałem się z obrzydzeniem, widziałem idiotę, Giedroyć udawał zamyślonego, prostując się ciągle, nie miał nic do powiedzenia w negocjacjach. Geremk z charakterystycznym sposobem poruszania, trzymał głowę na boku, strasznie pluł jak mówi, próbowałem się odsunąć, on się przysuwał wielokrotnie. W pewnym momencie powiedziałem mu, żeby się odsunął i przestał pluć, bo nie lubię rudych. Zapytał, „dlaczego" odpowiedziałem tylko, że nie lubię i koniec. Wtedy już nie było mowy o podpisywaniu czegokolwiek. Michnik dość spokojny małomówny, z uśmiechem na ustach włączył się do dyskusji, pragnąc nas sponiewierać. Powiedział nam, że „My weźmiemy władzę, a wy Polacy pójdziecie z torbami". Giedroyć dodał, że „Nasi ludzie są już przy władzy, mamy kontakty i tylko czekamy na odpowiedni czas i ujawnimy prawdziwe nazwiska". Geremek bez kurtuazji powiedział: „Wypierdolimy Polaków i sami będziemy rządzić". Jak echo to samo powtórzy Michnik? Powiedziałem im, że to się uda po moim trupie. Panowie korowcy używali języka bardzo ordynarnego, górnik z dołu był przy nich wtedy człowiekiem kulturalnym i powściągliwym. Geremek wykrzykiwał, że zrobią porządek z Polakami za 1968 rok za deportacje i za to, co z „nami" zrobili. Zapytałem się, co rozumie przez „nami". Jarek powiedział, że później porozmawiamy w drodze powrotnej do Jastrzębia w samochodzie. Wtedy jeszcze nie widziałem podziału na Polaków i Żydów, widziałem tylko niszczącą działalność KOR-u dla Polski i wiedziałem, że trzeba ich trzymać najdalej jak to możliwe od Śląska. Oczywiście nie podpisaliśmy dokumentu z KOR-owcami, kierowca odwiózł nas do domów do Jastrzębia. Jarek po drodze powiedział mi, że za kilka dni dowiem się dokładnie, co znaczyło „nami". Dwa dni później w Ministerstwie Górnictwa w Katowicach w gabinecie w-ce ministra Glanowskiego powiedział mi, żebym zapytał go, co znaczy „nami", ten też się roześmiał głośno i powiedział mi, że potrzebuje się przekonać na własne oczy, kto należy do KOR-u. Samochód Fiat z ministerstwa zawiózł mnie i Jarka Sienkiewicza do Warszawy do Instytutu Narodowościowego. W ogromnym pomieszczeniu czekały na nas już dokumenty dotyczące członków KOR-u, informacje na temat Giedroycia, Kuronia o szkalowaniu Polski i Polaków na łamach szmatławej gazety „Kultury". Informacja o Geremku o jego nienawiści i wstręcie do całego narodu polskiego, komentarze w prywatnych rozmowach. Michnik i jego brat określeni zostali, jako najgorszy żydowski motłoch. Starszy pan pokazujący nam te dokumenty był profesorem i powiedział przy odejściu, abyśmy zawsze pamiętali, z kim mamy do czynienia. Byłem świadkiem właśnie takich rozmów dwa dni wcześniej. Wtedy też dowiedziałem się, że istnieją inne narodowości w Polsce jak Łemkowie, Białorusini, muzułmanie, którym wtedy polski papież blokował budowanie miejsc religijnych na terenach Polski. Wtedy też załatwiliśmy pieniądze na odbudowę meczetu koło Białegostoku dla potomków muzułmańskich osiadłych tu za czasów Batorego i odbudowę jakiegoś kościoła w Bieszczadach. Ludzie ci walczyli przez lata o przyznanie tych pieniędzy, dostali, więc od nas dobrą wiadomość po powrocie z Warszawy. Pisząc te wspomnienia pragnę przekazać tylko najdokładniejszą jak to możliwe relację z moich osobistych wspomnień. Lustracja.net
"Heatball" - największym wynalazkiem od czasu żarówki Edisona Nowe przepisy nie dotyczą żarówek żarnikowych stosowanych w specjalnych celach. Jeśli na opakowaniu umieści się napis: „Zgodnie z dyrektywą 2005/32/WE nie stosować do użytku domowego. Zastosowanie: sygnalizacja świetlna, lampy warsztatowe”, to można obejść unijny zakaz i legalnie sprzedawać zakazane żarówki. Tyle, że ta „przemysłowa” żarówka tak naprawdę niczym się nie różni od zwykłej i można ją bezpiecznie stosować w domu. Można też kupić lampy do ogrzewania terrariów, albo żarówki do montowania w piecach kuchennych (ze względu na ich wysoką odporność na temperaturę). Niemiecki przedsiębiorca wpadł na pomysł, jak ominąć zakaz Unii Europejskiej sprzedaży żarówek o mocy większej niż 60 W. Nazwał je minigrzejnikami, a nie źródłami światła. Siegfried Rotthaeuser i jego szwagier produkują w Chinach żarówki o mocy 75 W i 100 W, a do Europy sprowadzają je, jako „małe urządzenia grzewcze” z anglojęzyczną nazwą handlową „heatball”. Inżynier Rotthaeuser przeanalizował stosowne przepisy i postanowił wykorzystać to, że zakazane żarówki używane, jako grzejniki są bardzo efektywne i można je zaliczyć do klasy energetycznej „A” (95% energii przekształcają na ciepło, a tylko 5% energii marnuje się na bezużyteczne światło). Na swej stronie internetowej (http://heatball.de/) Rotthaeuser i jego szwagier reklamują swe przedsięwzięcie, jako „sprzeciw wobec przepisów wprowadzanych bez procedur demokratycznych i parlamentarnych”, ale też reklamują się, że ich ‘heatball’ jest największym wynalazkiem od czasu wymyślenia przez Edisona żarówki. Witold Kwaśnicki