791

"Plan trzech wojen światowych." Nie żyjący już dzisiaj słynny amerykański Mason - była głowa Masonów USA - Albert Pike otrzymał szatańską wizję - precyzyjny plan doprowadzenia świata do Nowego Porządku Świata. Głównymi punktami owego diabolicznego i okrutnego planu były trzy wojny o zasięgu światowym. Pike wysłał ten plan  innemu Masonowi, Mazziniemu, ale ściśle tajny plan dostał się w niepowołane ręce i... został rozpowszechniony na cały świat.

Po raz pierwszy ten szatański plan ten opublikowano już w roku 1871!

Jedna z jego kopii znajdowała się przez pewien czas w londyńskim muzeum.

Sekrety owych knowań wyjawił w swojej książce kardynał Chile - Carlo Rodriguez - "The Mystery of Freemasonry unveiled" ("Sekrety Masonów ujawnione") link - Amazon.com. Książka ta została wydana po raz pierwszy w roku 1925!

(Kliknij na zdjęcie aby zobaczyć je w większym wymiarze oraz ujrzeć typowe masońskie insygnia, także często widywane w Kościele Katolickim.)

Przyjrzyjmy się nieco bliżej owym diabolicznym planom trzech wojen światowych.

Cele I Wojny Światowej. Poniżej cele I Wojny Światowej. Początkowo większość ludzi nie przywiązywała większej wagi do owego planu. Nigdy przedtem nikt nie wojował w wojnach światowych i wizja ta była traktowana jako nonsens.

I Wojna Światowa musi był wywołana w celu umożliwienia Iluminatom zdetronizowania mocy Carów w Rosji oraz uczynienia z tego państwa fortecy ateistycznego komunizmu. Różnice pomiędzy agenturami Iluminatów pośród brytyjskimi oraz niemieckimi imperiami  będą użyte z celu wywołania tej wojny. Na koniec tej wojny wykreowany będzie komunizm. Zostanie on użyty do zniszczenia innych rządów w celach osłabienia religii. Cele pierwszej wojny zostały precyzyjnie wypełnione. Powstał komunistyczny moloch - ZSRR, rodzina carów została wymordowana, ortodoksyjny kościół Wschodu - wróg Watykanu został zdziesiątkowany. Dopiero po I Wojnie Światowej wielu zdało sobie sprawę z dokładności owego planu i w rezultacie zaczęto ten plan rozpowszechniać, przyglądając się jemu ze zwiększoną uwagą. Czekano na... II Wojnę Światową! Cele następnej planowanej wojny, II WŚ były także bardzo interesujące.

Cele II Wojny Światowej "Druga Wojna Światowa zostanie podsycona różnicami pomiędzy faszystami i syjonistami politycznymi. Celem wojny jest zniszczenie nazizmu a polityczny syjonizm musi się wzmocnić na tyle, aby był w stanie ustanowić suwerenne państwo Izrael w Palestynie. W czasie II WŚ międzynarodowy komunizm musi się na tyle wzmocnić, aby zrównoważyć chrześcijaństwo, które będzie ograniczone i zachowane w tym stanie, do momentu. w którym będziemy je potrzebować do wywołania finałowego socjalnego kataklizmu." (link III WŚ)

Celami II WŚ było zniszczenie faszyzmu, ustanowienie państwa Izrael oraz... utworzenie komunistycznego Bloku Wschodniego. Zwróćmy uwagę na jeden wyjątkowy szczegół. Faszyzm w roku 1871 nie istniał! Żeby zniszczyć nazizm, należało go najpierw stworzyć. Hitler, znany okultysta i wielbiciel Madame Blavatsky był doskonałym narzędziem. Hitler i Stalin zgodnie mordowali Żydów ortodoksyjnych a ocaleli z owych pogromów Żydzi otrzymywali pomoc oraz opiekę od Anglików w celu zamieszkania w... Palestynie. Owa pomoc była wynikiem oświadczenia rządu brytyjskiego w roku 1917, znanego, jako Balfour Declaration. Polska Wikipedia niewiele rzuca światła na ten dokument, ale angielska wersja podaje całkowity jej tekst, który został przesłany Lordowi Rothschild, który jest uważany za ojca współczesnego Izraela. Jakie były przyczyny utworzenia państwa Izrael?

Wszystkie cele II WŚ zostały osiągnięte. Powstało państwo Izrael, powstał także komunistyczny Układ Warszawski.

Polskę oddano Sowietom w Jałcie a gen. Władysław Sikorski został zamordowany w katastrofie lotniczej, ponieważ stał na przeszkodzie włączenia Polski do Bloku Wschodniego. Z tych właśnie przyczyn armia sowiecka czekała na wschodnim brzegu Wisły aż Niemcy zniszczą Powstanie Warszawskie, aby zapewnić sobie pewne zwycięstwo nad Polską i bez większych oporów włączyć nasz kraj do Układu Warszawskiego. Znając szatański plan II Wojny Światowej wszystkie jej aspekty wydają się całkowicie sensowne. Wiele wojennych tajemnic jest w takim świetle zrozumiałych i wysoce logicznych. Musiał istnieć zły, despotyczny władca. Musiał mieć złego despotycznego przeciwnika – Stalina Faszyzm powstał, jako zły niegodziwy system, który powinien być za wszelką cenę zniszczony. Hitler grał rolę obsesyjnego mordercy Żydów w sposób doskonały. Mógł on tę wojnę całkowicie wygrać, ale wiedział on doskonale, że jego zadaniem nie jest wygrana wojna. Jego osobiste rozkazy zapobiegły zdobyciu tak Moskwy jak i Stalingradu czy innych kluczowych celów. Hitler był osobiście odpowiedzialny za klęski swych armii, ignorując rady doskonałych niemieckich strategów wojskowych. Oto główny powod 17 prób zamordowania Hitlera. Link

Holokaust Drezna w 1945 roku Warte wzmianki jest to, że Hitler i jego Trzecia Rzesza to wynik ingerencji sił okultystycznych w nasze dzieje. Hitler według wielu źródeł (podobnie jak Stalin czy inni) byli ludźmi opętanymi przez demony. Link, Link. II Wojna Światowa była więc duchową ucztą demonów. 55 milionów ludzi zamordowano w bestialski sposób aby ów szatański plan posuną się kolejny krok ku NWO! Jeżeli pominiemy okultystyczne aspekty tych wydarzeń - nic innego praktycznie nie ma sensu. Tymczasem na naszych oczach trwają intensywne przygotowania do III Wojny Światowej. Planowana III Wojna Światowa, to wojna religijna. Celem jest zniszczenie wszystkich religii - głównie Judaizmu, Chrześcijaństwa oraz Islamu. Dla przypomnienia, wojna ta była planowana wraz z obiema wojnami światowymi już w roku 1871.

Oto szatański plan. "Trzecia Wojna Światowa musi się rozpocząć od przewagi różnic spowodowanych przez agentury Illuminati pomiędzy politycznymi Syjonistami oraz liderami Świata Islamu. Owa wojna musi być prowadzona w taki sposób, ze Islam (Islamski Świat Arabski) oraz polityczny Syjonizm (Państwo Izrael) wzajemnie się zniszczą. W tym samym czasie inne państwa, ponownie podzielone w tej kwestii będą powstrzymywane do punktu kompletnego wyczerpania fizycznego, moralnego, duchowego oraz ekonomicznego. Wypuścimy Nihilistów oraz ateistów oraz sprowokujemy niezwykły socjalny kataklizm, który w całym tym horrorze wykaże jasno i dobitnie narodom efekty absolutnego ateizmu, pochodzenie zdziczenia i najbardziej krwawe orgie. Wtedy na każdym miejscu, wszędzie, obywatele, zmuszeni do własnej obrony przed mniejszościami etnicznymi i rewolucjonistami, będą eksterminować owych niszczycieli cywilizacji a masy pozbawione iluzji wobec chrześcijaństwa, którego boskie duchy, formujące chrześcijaństwo bez kompasu oraz kierunku, pożądających ideałów, ale bez wiedzy, gdzie umieścić swoje oddanie i adorację, otrzymają rzeczywiste światło poprzez uniwersalną manifestację czystej doktryny Lucyfera, wystawionej w końcu na publiczny widok. To wyjawienie spowoduje w rezultacie generalny reakcyjny ruch, po którym nastąpi zniszczenie chrześcijaństwa oraz ateizmu, obydwu zwyciężonych oraz zniszczonych w tym samym czasie." (http://www.threeworldwars.com/albert-pike2.htm EN)

Utworzenie Izraela w Palestynie oraz jego zbrodnie popełniane na Palestyńczykach doprowadzają kraje arabskie do szału, Także bezgraniczne wsparcie całego świata również powoduje coraz bardziej gwałtowne reakcje krajów arabskich. Konflikt stopniowo się rozjątrza i jest systematycznie podsycany przez wszystkie strony, z Watykanem włącznie.

Celem konfliktu jest wybicie tak Mahometan jak i Żydów. Nie chodzi tutaj o Syjonistów poza granicami Izraela, ale chodzi głównie o Żydów ortodoksyjnych zachowujących Słowo Boże, ponieważ są oni przeciwnikami Syjonizmu i oraz wielu zbrodni Syjonistów. Ponadto ortodoksyjni Żydzi wierząc w Boga Startego Testamentu, odrzucają tym samym Talmud oraz doktrynę lucyferiańską. Druga część tego planu mówi o podziale narodów w kwestii Izraela oraz Palestyny. Nie tyle chodzi o podział pomiędzy przywódcami, o ile chodzi o podział opinii publicznej odnośnie sprawy Palestyny okupowanej przez Izrael. Musimy się zgodzić, że podziały są jawne i jest wiele dyskusji na ten temat, dyskusji bardzo zaciętych. Szczytem owych dyskusji jest ostry antysemityzm tych, którzy potępiają zbrodnie Izraela na Palestyńczykach. Istnieje także wielki problem Holokaustu, który przez wielu jest uznawany za wielkie oszustwo. Prawa wielu krajów zabraniają jakichkolwiek dociekań w tej kwestii, co także podsyca ogień antysemityzmu. Ta sama część planu także omawia zupełne wyczerpanie ekonomiczne. Czyli obecny kryzys jest świadomie wywołany przez Iluminatów. Ludzie, którzy doprowadzili do niego są wynagradzani, jak bankierzy upadłych banków czy szef Banku Federalnego, bezpośredni orkiestrator kryzysu w USA Ben Bernanke, Żyd - syjonista, którego magazyn Time ogłosił człowiekiem roku 2009! W rzeczywistości Bernanke spowodował kryzys a Człowiekiem Roku został ogłoszony za... zapobieżeniu kryzysu. Z Banku Federalnego zniknęło 9 bilionów dolarów. Czyli 30 tyś dolarów na każdego obywatela w USA! Oto jedna z rzeczywistych przyczyn kryzysu w USA!

Link do filmu z USA senatu w tej kwestii - http://www.youtube.com/watch?v=rIcQLLYhNZ4

Trzecia część planu mówi o krwawych orgiach i zdziczeniu ateistów. Najwyraźniej ateizm jest rezultatem oszukańczych teorii jak teoria Ewolucji czy Teoria Wielkiego Wybuchu. Plan zakłada walki uliczne w tej kwestii. Najciekawszy jest czwarty fragment tego planu, który zakłada, że w niemal każdych państwach ludzie będą zmuszone do samoobrony przeciwko mniejszościami etnicznymi. Jak to jest możliwe? W niemal wszystkich krajach świata zachodniego i Europy są poumieszczani Islamiści, którzy nie ukrywają swej nienawiści do Żydów i Chrześcijan. W Europie jest ich ponad 55 milionów ludzi, którzy w większości przypadków obiecują światu zwycięstwo Islamu. Ostatnia część tego filmu ukazuje nam wszystko, oprócz Iluminatów, którzy ten problem celowo stworzyli. Film nawołuje do właśnie do nienawiści do Islamu. Rzeczywistym wrogiem są Iluminaci oraz kontrolowane przez nich rządy państw. I najciekawszy jest jeszcze jeden fragment:

...masy pozbawione iluzji wobec chrześcijaństwa, którego boskie duchy, formujące chrześcijaństwo bez kompasu oraz kierunku, pożądających ideałów ale bez wiedzy... Najwyraźniej plan zakłada, że owe 'boskie duchy' chrześcijaństwa to nic innego, jak... DEMONY! Lucyfer kontroluje nominalne Chrześcijaństwo, ukazując je jako pozbawione kompasu i kierunku! Lucyfer staje z boku śmiejąc się do rozpuku, jakimi szaleńcami są Chrześcijanie, każąc nam porównywać KRK z Adwentystami i Świadkami Jehowy, dodając jeszcze kilka innych religii. W sumie obraz tych religii ukazuje Chrześcijaństwo, jako zupełnie chore umysłowo, które nie jest w stanie zrozumieć nawet prostych tekstów biblijnych pomimo posiadania wielu doktoratów. W taki właśnie sposób pro syjonistyczne media ukazują nam Chrześcijaństwo pod parasolem Watykanu. Dalej plan podaje, że owo Chrześcijaństwo zostanie wystawione na manifestację doktryny Lucyfera. Dzieje się właśnie w chwili obecnej, kiedy za pomocą mediów doktryna lucyferiańska oraz satanizm są szeroko rozpowszechniane. Zobacz linki - Doktryna oraz Satanizm i Muzyka Rockowa. Warto zwrócić uwagę na to, że dokument ten został po raz pierwszy opublikowany w roku 1871. W chwili obecnej wielu próbuje zaprzeczać jego istnieniu. Londyńskie muzeum kategorycznie zaprzecza, że o czymś takim kiedykolwiek słyszano. Cel ukrywania tego dokumentu jest oczywisty. Informacje w nim zawarte są niezwykle niebezpieczne dla orkiestratorów trzech wojen, czyli Iluminatów, ponieważ schemat wojen jest oczywisty i działania w kierunku wywołania III Wojny Światowej nie są dla wielu żadną tajemnicą. Jezeli londyńskie muzeum mówi prawdę i listu tam nigdy nie widziano?

Dwie publikacje - Rodrugueza (1925 rok pierwszej edycji) oraz Williama Guy Carr'a dzieło - "Satan, Prince of This World" - ("Szatan, książę tego świata") wydane po raz pierwszy w roku 1959, obie te publikacje cytują w całości list Pike'a do Mazziniego. Carr opisuje ten list jako szeroko znany w jego czasach, Rodrigues wyraża się w swej książce o tym liście w podobny sposób.

Nawet w wypadku kategorycznego zaprzeczania londyńskiego muzeum pozostają nam zeznania obu autorów, a Rodriguez  opublikował swoją książkę na 14 lat przed II Wojną Światową, oraz oczywiście przed postaniem nazizmu.

Co nam pozostaje? Jest to plan samego Lucyfera konsekwentnie realizowany przez co najmniej 139 lat!

Najciekawsze jest to, że plan III Wojny Światowej jest niezwykle precyzyjny i widać jak na dłoni, w jaki sposób jest to konsekwentnie realizowane, pomimo, że III wojna praktycznie się jeszcze nie rozpoczęła. Co jest jeszcze godne uwagi - plan Lucyfera nie przewiduje ingerencji Boga i wykonanie wyroku na Babilonie Wielkim czyli na Watykanie. Nie łudźmy się. Dzisiejsza ludzkość sama sobą nie zarządza, ale nasza niedola i ogólny bałagan światowy to dzieło Lucyfera oraz jego ziemskich sług! Znając owe szatańskie plany trzech wojen nie można się oprzeć kilku refleksjom. Przede wszystkim uderza jedno. Do jakiego stopnia zdegenerowani ludzie rządzą naszą planetą. Fakt wymordowania ponad 100 milionów ludzi w ubiegłym stuleciu ukazuje nam zupełne zwyrodnienie tych, którzy do tych zbrodni doprowadzili. Potwory typu Stalin, Lenin, Hitler, Roosevelt, Truman, Mao, Hiroshito, Pol Pot, Breżniew czy też wielu innych, kierowali z zimną krwią owymi masakrami, na polecenia Lucyfera, którego wszyscy przywódcy państw bez większych wyjątków wielbią. Wystarczy przejrzeć pewne dokumenty, aby natychmiast zorientować się, że wszystkie przyczyny owych wojen były sfabrykowane. Kościoły Chrześcijaństwa, głownie kontrolowanego przez Lucyfera uciszały skutecznie sumienia ludzi nawzajem się mordujących się wzajemnie w często niezwykle okrutny sposób.

Propaganda mordu, pod płaszczykiem patriotyzmu czy demokracji podsycała wzajemną nienawiść tych, którzy będąc manipulowani przez zawsze kłamliwe media i władców, (tudzież przez kapelanów wojskowych), do najbardziej haniebnych przelewów krwi i nieludzkich tortur, jakie można sobie wyobrazić. Szczytem zbrodni była Hiroszima i Nagasaki, spalenie Drezna oraz Auschwitz. Kim byli ludzie, którzy posłusznie realizowali ten szatański plan? Dlaczego owe plany realizowali? Dlaczego ten straszliwy plan jest nadal w trakcie realizacji!? Istnieje tylko jedna logiczna odpowiedź na te pytania.

Światem rządzą sataniści! Nie łudźmy się. Obecny kryzys światowy, wywołany zgodnie z planem III Wojny Światowej przez władze niemal wszystkich władców świata, prowadzi nas wprost do najstraszliwszej katastrofy w dziejach istnienia ludzkości! Media pod nadzorem Iluminatów zgodnie milczą oferując nam nigdy nieosiągane poprawy stanu naszych warunków życia, czyli zupełną iluzję Żadne obietnice kłamiących zwykle polityków nie są realizowane i zawsze ukazuje się nam jakieś brednie, które 'wyjaśniają' nam kolejne niepowodzenia kolejnej ekipy rządzącej. Niepowodzenie za niepowodzeniem. A plany przed każdymi wyborami były takie doskonałe. "Pomożecie, towarzysze? - zażartował Gerek. "Pomożemy, towarzyszu"- zażartowali robotnicy! Patrząc na światową politykę można wysnuć jeden i tylko jeden logiczny wniosek. To nie wymysł zwolenników teorii spiskowych, to nie wymysły wrogów obecnych rządów i systemów społecznych. Rządzą nami posłuszni wykonawcy poleceń Lucyfera. Są oni uwikłani po czubki uszu w sekretne wielbienie szatana, demonów oraz upadłych aniołów. To oni, Iluminaci (Synagoga Szatana) oraz kontrolowane przez nich dwie organizacje - Watykan i Syjonizm nadzorującymi rządy i media, są odpowiedzialni za wszelkie zło, jakie dzieje się na naszej przepięknej Ziemi. Być może niedługo zginiesz ty i cała twoja rodzina. Ponieważ oni maja takie plany! Zajrzyjmy do jeszcze jednego dzieła Lucyfera - przeczytajmy niesłynne "Protokoły Mędrców Syjonu”, których treść napawa wielu czytelników przerażeniem. Niezwykła precyzja oraz perfidia tego szatańskiego dzieła przekracza wszelkie znane nam granice moralne i etyczne. Znacznie więcej na temat "Protokołów" w linku - Protokoły Mędrców Syjonu.

www.zbawienie.com - witryna ujawniająca sekrety szatańskiego spisku NWO

Stamtąd przyjdzie sądzić żywych i umarłych Zarówno w Składzie Apostolskim, który znamy od dzieciństwa, jak i w mszalnym, czyli konstantynopolskim wyznaniu wiary, tuż po słowach o Wniebowstąpieniu stwierdza się, że Pan Jezus przy końcu dziejów ponownie przyjdzie jako sędzia. W Ewangelii czytamy, że wtedy zasiądzie [On] na swym tronie chwały. Zgromadzą się przed Nim wszystkie narody, a On oddzieli jednych [ludzi] od drugich, jak pasterz oddziela owce od kozłów (Mt 15, 31-32). Słowa te dotyczą Sądu Ostatecznego, podczas którego ciała zmarłych powrócą do życia, czyli ponownie połączą się każde z własną duszą. Chodzi tu jednak o ujawnienie, ogłoszenie tego, co dokonało się wcześniej. Sąd najistotniejszy, bo dotyczący każdego człowieka z osobna, dokonuje się w chwili śmierci. Jest on nazywany szczegółowym i z pewnością o nim myślał Paweł, gdy pisał: Wszyscy… musimy stanąć przed trybunałem Chrystusa, by każdy otrzymał zapłatę za uczynki dokonane w ciele, złe lub dobre (2 Kor 5, 10; Rz 14, 10). To zaś dokonuje się w chwili śmierci, bo wtedy „w okamgnieniu” (1 Kor 15, 52) Bóg, jakby w streszczonym filmie, ukazuje człowiekowi całe jego życie i zapada wyrok, który tenże człowiek uznaje za słuszny. Chodzi więc o to, by znaleźć się po stronie „owiec”, a nie po lewej stronie przewidzianej dla „kozłów”. Rozstrzyga tu stan duszy w chwili śmierci. Jak przypomniał to Pan Jezus poprzez swą powiernicę siostrę Faustynę, nawet największy grzesznik, który z żalem westchnie do Jego Serca miłosiernego, uniknie potępienia. Na nie bowiem sami siebie skazują ci, którzy do ostatniej chwili są wrodzy Bogu lub którym co najmniej do końca na Nim nie zależy. Oni to, po smutnym sądzie szczegółowym, w dniu ostatnim usłyszą: Przeklęci, idźcie ode Mnie precz w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom (Mt 25, 41).

Piekło istnieje Jak słyszymy z ust Pana Jezusa, piekło istnieje i jest ono wieczne, czyli nie ma końca. On sam rzekł: Pójdą ci na wieczną karę, a sprawiedliwi – do życia wiecznego (w. 46). Zostało to trafnie ujęte przez Dantego, który nad bramą piekła poetycko umieścił napis: Porzućcie wszelką nadzieję…, w znaczeniu: Nigdy stąd nie wyjdziecie. Z pewnością jeszcze większym powodem bólu jest tam świadomość każdego, że sam, poniekąd własnymi rękoma wtrącił się w otchłań. Cierpienia w piekle są dwojakie. Pierwsze zaczynają się tuż po śmierci, czyli po sądzie szczegółowym, a polegają na świadomości odłączenia od Boga, które nie będzie mieć końca. Drugie rozpoczną się po Sądzie Ostatecznym, gdy zmartwychwstałe ciało ponownie złączy się z duszą, a wtedy również ono – czyli jego zmysły – będzie cierpieć takie męki i w takiej mierze, w jakiej – bez późniejszej pokuty – zgrzeszyło na ziemi. Możliwe, że pod tym kątem osobliwie wymowne są słowa Psalmu: Słuchaj mój ludu, chcę cię napomnieć; / obyś Mnie posłuchał, Izraelu! […] / Lecz mój lud nie posłuchał mojego głosu, / Izrael nie był Mi posłuszny. / Pozostawiłem ich przeto twardości ich serca: / niech postępują według swych zamysłów (Ps 80, 9. 12-13). Są bowiem wolni, lecz powinni wiedzieć, że ci, którzy popełniają grzech i nieprawość, są wrogami własnej duszy (Tb 12, 10).

Ogień wieczny Przyczyną tych cierpień, jak słyszeliśmy z Ewangelii, ma być „ogień wieczny” (Mt 25, 41), bo dla potępionych [gryzący] robak nie ginie i ogień nie gaśnie (Mk 9, 48). O tym zaś, jaki jest ten ogień, niewiele da się powiedzieć poza tym, że jest on inny niż ogień ziemski. Poza tym jest pewne, że po zmartwychwstaniu ciał przy Sądzie Ostatecznym, kiedy to ponownie połączą się każde z własną duszą, także one będą cierpieć ­fizycznie. Kilku pisarzy kościelnych w pierwszych wiekach, zwłaszcza Orygenes i Grzegorz z Nyssy, utrzymywało wprawdzie, że nawet potępieni, włącznie z diabłami, kiedyś dostąpią zbawienia. Były to jednak wyjątki wśród jednomyślnego nauczania Ojców, którzy powszechnie sprzeciwili się temu mniemaniu, podkreślając, że według Ewangelii wieczny jest stan zarówno zbawionych, jak i potępionych.. Od pierwszych wieków Kościół na najwyższym szczeblu nauczania głosił tę naukę, a wespół z Grekami odnowił ją na powszechnym Soborze Liońskim II (1274 r.) i Florenckim (1439 r.), kiedy stwierdził, że dusze tych, co umierają w osobistym grzechu ciężkim lub tylko w pierworodnym, spadają zaraz do piekła, gdzie jednak doznają kar rozróżnionych.

Śmierć w grzechu pierworodnym Niebezpieczeństwo dotyczy, więc również tych, co umierają tylko w grzechu pierworodnym, czyli bez grzechów osobistych, a takimi są na ogół dzieci. Co do ich stanu wprawdzie nic nie zostało objawione wyraźnie, lecz pewne jest, że one nie mogą dostąpić oglądania Boga, przy czym jednak będzie im zapewniona szczęśliwość naturalna, czyli dobrobyt w rozumieniu ludzkim. Owo szczęście jest oczywiście małe w porównaniu z tym, którego zażywają święci w niebie, lecz – mimo tego – przynosi wiele radości, jakiej obrazem może być pogodny stan wiernych Pańskich na ziemi. Na tym tle wyraźnie rysuje się konieczność udzielania chrztu dzieciom, zwłaszcza chorym. Ubocznie wskazuje na to św. Paweł pisząc, że […] przez jednego człowieka [Adama] grzech wszedł na świat, a przez grzech – śmierć; i w ten sposób śmierć przeszła na wszystkich ludzi, bo wszyscy zgrzeszyli (Rz 5, 12). Jednakże, jak w Adamie wszyscy umierają, tak też w Chrystusie wszyscy będą ożywieni, lecz każdy według własnej kolejności: Chrystus [zmartwychwstał] jako pierwociny, potem [powstaną z martwych] ci, co należą do Chrystusa podczas Jego przyjścia (1 Kor 15, 22-23). Nauka o kresie życia ludzkiego została streszczona przez Pana Jezusa już podczas drugiego pobytu w Jerozolimie, gdy rzekł: Jak Ojciec ma życie w sobie samym, tak również dał Synowi mieć życie w sobie. Dał Mu władzę sądzenia, bo jest Synem Człowieczym. Nie dziwcie się temu. Nadchodzi, bowiem godzina, gdy wszyscy, którzy są w grobach, usłyszą głos Jego. Ci, którzy pełnili dobre czyny, pójdą na zmartwychwstanie do życia; ci, którzy pełnili złe czyny – na zmartwychwstanie do potępienia (J 5, 26-29). Nie powinno więc dziwić, że już na początku głoszenia Ewangelii apostołowie, z Piotrem na czele, podkreślali, że Pana Jezusa Bóg [Ojciec] ustanowił sędzią żywych i umarłych (Dz 10, 21-23). To jednak u niektórych wywoływało strach (Dz 24, 25) albo kpinę (Dz 17, 30-32).

Miłość i sprawiedliwość Niektórym wprawdzie wydaje się, że nauka chrześcijańska o kresie życia jest nazbyt surowa, lecz już pośród ludzi miłość nie wyklucza sprawiedliwości, a czasem nawet wymaga jej. Jakiż to, bowiem syn – rzecze Paweł – którego by ojciec nie karcił? Jeśli jesteście pozbawieni karcenia, którego uczestnikami stali się wszyscy, to nie jesteście synami, lecz dziećmi nieprawymi (Hbr 12, 6) lub pasierbami, na których losie ojcu nie zależy. Jeśli więc u ziemskiego ojca miłość idzie w parze ze sprawiedliwością, to nieskończenie ściślej obydwie złączone są one w Ojcu niebieskim, i to do tego stopnia, że zasadniczo obydwie są tożsame z Jego istotą.. Do chwili ostatniego tchnienia człowieka Bóg podejmuje wszelkie środki, by go ustrzec od klęski, lecz szanuje wolną wolę, z jaką go stworzył. Tu o swym losie rozstrzyga sam człowiek. Słuchaj, mój ludu, chcę cię napomnieć, obyś posłuchał mię Izraelu […] Lecz mój lud nie posłuchał mojego głosu, Izrael nie był Mi posłuszny. Zostawiłem ich, przeto twardości ich serca: niech postępują według swych zamysłów (Ps 81, 9, 12-13). Biblijnej prawdzie o tym, że Bóg jest miłością (1 J 4, 16) niczego nie ujmuje trzecia spośród sześciu prawd wiary, czyli że Bóg jest sędzią sprawiedliwym, który za dobro wynagradza, a za zło karze. Wyraził to zresztą już Paweł pisząc: Bez wiary nie można podobać się Bogu. Przystępujący, bowiem do Boga musi uwierzyć, że [On] jest i że wynagradza tych, co Go szukają (Hbr 11, 6). Poza zatwardziałymi grzesznikami wszyscy inni mogą, więc dostąpić zbawienia, jeśli tylko przed śmiercią choć w okamgnieniu wzbudzą sobie żal, zwłaszcza ten, który zwany jest doskonałym, bo pochodzi nie ze strachu przed karą, ale z miłości do Boga, który został obrażony. To wystarcza, jeśli nie ma spowiednika lub czasu na spowiedź, natomiast w innych przypadkach należy wyznać grzechy ciężkie. Kto więc choćby w ostatniej chwili zwróci się do Bożego Miłosierdzia, ten nie będzie potępiony. Trafi natomiast do swoistego przedpokoju nieba, którym jest czyściec. Tam odbędzie karę doczesną za grzechy wprawdzie odpuszczone, lecz nie w pełni odpokutowane: także, dlatego, że zadośćuczynienie, które zadawali kapłani przy jego spowiedziach nie w pełni równało się temu, co powinien był on odpokutować według Bożej sprawiedliwości. Pod tym względem bezcenne są odpusty (zupełne lub cząstkowe), czyli odpuszczenie owych kar doczesnych, jakiego łatwo można dostąpić jeszcze tu, na ziemi. Nie mniej ważna jest modlitwa za zmarłych, a zwłaszcza ofiara Mszy Świętej za nich sprawowana, co jest tym bardziej oczywiste, że już w Starym Przymierzu powiedziano: Święta i zbawienna jest modlitwa za zmarłych, aby zostali oni odkupieni z grzechów (2 Mch 12, 46).

Odpowiedzieć na miłość W artykule tym, jak widać, nie chodzi o to, by straszyć, albowiem Bóg jest miłością (1 J 4, 16), stąd pragnie On, by jego dziecko miłością odpowiedziało na Jego miłość, której wyrazem najwyższym jest krzyżowa śmierć Syna Jego. Jedyną zaporę dla tej miłości może postawić sam człowiek, który by podeptał Syna Bożego i zbezcześcił krew Przymierza, przez którą został uświęcony (Hbr 10, 29). Jest to więc tylko braterska zachęta do umocnienia lub do odnowienia dojrzałej, czyli odpowiedzialnej postawy względem Pana Boga. On zaś przede wszystkim musi kochać samego siebie, bo przecież On jest dobrem najwyższym. W kolejnym punkcie logiczno-warunkowym, tj. nie czasowym, pragnie On być miłowany przez kogoś­, kto znajdowałby się jakoś na zewnątrz Niego­, a głównie przez tego, kto kochałby Go w stopniu najwyższym. Stąd, bez względu na jakikolwiek grzech ludzki, postanowił On, że narodzi się Pan Jezus Chrystus, w którym druga osoba Trójcy, czyli Syn Boży, do swej odwiecznej natury boskiej dołączy naturę ludzką, rodząc się z Najświętszej Maryi Panny. Rodzaj ludzki zaś przewidział On jako chór współmiłośników (condiligentes), zebranych wokół Wielbiciela najwyższego, czyli Pana Jezusa, a cały świat jako ich środowisko uporządkowane według warstw doskonałości, począwszy od skał i kamieni. W kolejnym punkcie logiczno-warunkowym przewidział On oczywiście grzech ludzki, skąd do pierwotnego zamysłu, którego nie zmienił, dołączył tylko jeden odcień. Oto Syn Jego narodzi się z Maryi Panny w ciele podległym cierpieniu, więc dodatkowo przyjdzie jako Odkupiciel. Bóg [Ojciec] tak umiłował świat, że Syna swego jednorodzonego dał, by każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, lecz miał życie wieczne (J 3,16). Nie może jednak pozwolić na to, by uporczywie deptano Jego Krew najświętszą (Hbr 10, 29).

Kara wynika z mądrości Bożej Objawiona prawda o piekle nie tylko nie przeczy temu, na co wskazuje rozum, ale przeciwnie, on wielorako wskazuje na jej stosowność. Otóż Bóg, który jest nieskończenie sprawiedliwy, święty oraz mądry, z istoty swej nie może dopuścić do łamania porządku, który ustanowił, przeto musi karać przestępców w takiej mierze, w jakiej zgrzeszyli. Z doświadczenia jednak wiadomo, iż rzadko czyni On to podczas ich życia na ziemi, skąd wynika, że kara spotka ich po śmierci. Poza tym, gdyby ludzie wiedzieli, że grzesznicy nie muszą obawiać się żadnej kary po śmierci, to poważnie byłby zagrożony porządek społeczny, a na to nie mógłby pozwolić Bóg w swej mądrości. Podobnie, gdyby nie było wiadomej odpłaty, to Bóg okazałby się obojętny na dobro i zło, a to uniemożliwiałoby wyznawanie Jego świętości i sprawiedliwości, które jednak są Jego przymiotami koniecznymi.

Kara i nagroda musi być zróżnicowana Nie ma też podstaw do mniemania, że źli będą wprawdzie ukarani, ale przez samą śmierć i brak tego szczęścia, które stanie się udziałem dobrych, a nie poprzez znoszenie cierpień. Z takiego bowiem poglądu wynikałoby, że nie tylko ludzie nie czuliby się zobowiązani do unikania grzechu, lecz także Bóg okazałby się niesprawiedliwy, bo jeden kres oczekiwałby wszystkich grzeszników, niezależnie od wielkości winy. Rozum więc łatwo pojmuje, że sprawiedliwi zostaną nagrodzeni słodyczą szczęśliwości, a ponieważ kara za grzechy jest przeciwieństwem nagrody, przeto stan potępionych polega nie tylko na braku owej słodyczy, lecz na znoszeniu goryczy cierpienia. Pogodna odpowiedzialność, o której mówimy, ważna jest także dla dobrych chrześcijan. Wszyscy oni, jak zresztą powinni, żywią nadzieję zbawienia, czyli szczęścia w niebie. Tam wprawdzie wszyscy nim będą napełnieni po brzegi, co jednak nie znaczy, że wszyscy osiągną jednakową „objętość” chwały. Jak słusznie zauważyła św. Teresa od Dzieciątka Jezus, ich zróżnicowanie jest podobne do zestawu naczyń, gdzie od małych kieliszków, poprzez szklanki, dzbany i beczki, dochodzi się do zbiorników także ustopniowanych. Jak każde z tych naczyń jest pełne po brzegi, tak każdy zbawiony będzie szczęśliwy bez granic, lecz każdy według miary, którą sobie przygotował na ziemi. Każdego z nas bowiem osobisty czas ziemski do naszej wieczności ma się tak, jak ziarno do rośliny.

O. Benedykt Huculak OFM

O. Benedykt Huculak OFM – dr hab. teologii dogmatycznej, członek Komisji Skotystycznej przygotowującej wydanie krytyczne dzieł bł. Jana Dunsa Szkota. Opublikował m.in. prace: Słowo o jedności Katolickiego Kościoła Chrystusowego, Chrześcijańskiej nadziei warunek konieczny, Trójca Przenajświętsza na tle dzieła zbawczego, Bohaterski teolog greckokatolicki – Konstantyn Meliteniotes, Duch Ojca i Syna według rdzennej teologii greckiej.

Szlachetny mit Wieży Spadochronowej 4 września 1939 roku do Katowic wkroczyły oddziały Wechrmachtu należące do 239 Dywizji Piechoty oraz 56 i 68 pułk Grenzschutzu. Według dziennika bojowego prowadzonego przez generała Georga Brandta, dowódcę 3 Okręgu Grenzschutzu, zajęcie stolicy woj. Śląskiego odbyło się bez większych incydentów. Jak skorelować tę informację z legendą o bohaterskiej obronie wieży spadochronowej, w której wziąć udział mieli śląscy harcerze? Cóż, to proste. W rzeczywistości żadnej obrony nie było! Kazimierz Gołba w swojej książce p.t. „Wieża spadochronowa” napisanej w 1947 roku stworzył mit, który w krótkim czasie zaczął żyć własnym życiem, niekoniecznie zgodnie z zamierzeniami autora. W świadomości ludzkiej stał się faktem, trafił do szkolnych podręczników i do encyklopedii. Wyparł prawdę historyczną, mniej, co prawda atrakcyjną dla przeciętnego odbiorcy, ale to przecież nie oznacza, że mniej chwalebną. Nie należy też, oczywiście, oskarżać o kłamstwo autora, który swoją powieścią chciał pokazać, że Ślązacy wcale nie witali Niemców z otwartymi ramionami, że opowieści o powszechnym przyjmowaniu volkslist, ochotniczym wstępowaniu do Wehrmachtu i kolaboracji to bujdy wyssane z palca przez komunistów, którzy chcieli za ich pomocą zantagonizować społeczeństwo, by łatwiej narzucić przyniesiony na rosyjskich bagnetach ustrój. Cel ten udało mu się osiągnąć, czym zdrowo namieszał partyjnym aparatczykom, dla których autochtoni byli „elementem wrogim narodowościowo”. Tak, tak, retoryka przybyszów z Centralnej Polski była identyczna jak ta stosowana przez nazistów. Zacząć trzeba od tego, że wieża spadochronowa, stojąca dziś w katowickim Parku Kościuszki, to nie ta sama budowla, która stała tam we wrześniu 1939 roku. Pierwsza pięćdziesięciometrowa wieża została wybudowana z inicjatywy Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej w roku 1937. Podczas wojny została przez Niemców rozebrana i prawdopodobnie przetopiona na złom. Ta dzisiejsza została odbudowana (a właściwie postawiona na nowo) w latach pięćdziesiątych i ma charakter pomnika poświęconego Obrońcom Katowic poległym i zamordowanym w 1939 roku. Jest też niższa, ma jedynie 37 metrów. W pierwszych dniach kampanii wrześniowej na wieży mieścił się punkt obserwacyjny 73 pułku piechoty, skąd prawdopodobnie ostrzelano za pomocą karabinu maszynowego wkraczających do Katowic Niemców, ale był to jedyny militarny incydent w jej historii. Wymyślony, jak już napisałem, przez Kazimierza Gołbę i opisany w książce przeznaczonej dla młodzieży, a mającej na celu przełamanie w świadomości ludzi stereotypu Ślązaka – zdrajcy. Powielił go później Wilhelm Szewczyk w powieści „Ptaki ptakom”, na podstawie, której Paweł Komorowski nakręcił film fabularny pod tym samym tytułem. Na długie lata mit bohaterskiej obrony wieży spadochronowej utkwił w społecznej świadomości. Jego wiarygodność udało się podważyć dopiero na początku nowego, XXI wieku. Ryszard Kaczmarek, historyk z Uniwersytetu Śląskiego w Federalnym Archiwum Wojskowym we Fryburgu odnalazł dokumenty, z których jasno wynika, że walki pod wieżą trwały bardzo krótko. Z raportu generała Hansa Neulinga, dowódcy 239 Dywizji Piechoty Wehrmachtu, wynika, że jego sztab został ostrzelany z pomostu wieży 4 września rano a ogień został przerwany niemal natychmiast po tym, jak odpowiedziano na niego salwą z działa przeciwpancernego. Opowieściom o długotrwałej obronie zaprzecza też fakt, że generał Neuling już o godzinie 11 wjechał do centrum miasta witany przez mieszkających tam Niemców. Nic też nie potwierdza rewelacji, jakoby niemieccy żołnierze z pomostu zrzucali rannych obrońców i ciała poległych. Piękna legenda, powstała w szlachetnym celu, ale jednak tylko legenda, która zagłuszyła w pewien sposób piękne karty, jakie Ślązacy zapisali podczas ostatniej wojny. To na Śląsku przecież działał jeden z największych i najskuteczniejszych okręgów Armii Krajowej, to tutaj żyli ludzie, którzy skutecznie psuli Niemcom krew, tacy jak wspominany niedawno przeze mnie na łamach FRONDY ksiądz Jan Macha. To na śląskiej ziemi wreszcie przez bardzo długi okres działało podziemie stawiając skuteczny opór kolejnemu, tym razem sowieckiemu, najeźdźcy. Może warto, zatem głosić prawdę i dementować, piękne, co prawda, ale nieprawdziwe legendy? A wieża? Cóż, jest dziś pomnikiem poświęconym poległym w walce z okupantem. Warto będąc w Katowicach podejść do Parku Kościuszki i oddać im hołd. Warto też podejść kawałek dalej i pomodlić się w pięknym, drewnianym kościele św. Michała Archanioła za dusze wszystkich, którzy polegli za ojczyznę. Byli bohaterami i niczego nie zmienia fakt, że nie zginęli zrzuceni z pomostu wieży spadochronowej. Alexander Degrejt

Ilu kłamców lustracyjnych i agentów jest w polskiej armii? Instytut Pamięci Narodowej (IPN) oskarża o kłamstwo lustracyjne kilku z najwyższych dowódców polskiej armii. Oskarżenia mogą dotknąć jeszcze wielu, którzy byli w wojsku w czasach PRL. A to oni stanowią trzon dowództwa polskiego. Co na to rząd Donalda Tuska? "Gazeta Wyborcza" podała, "że kilka dni temu prokuratorzy IPN poinformowali, że wszczynają postępowanie lustracyjne w sprawie jednego z najwyższych dowódców ze Sztabu Generalnego Wojska Polskiego ("Gazeta" zna jego nazwisko). To już kolejny wysoki rangą generał, który może zostać wyrzucony za sprawą IPN".

"Przed Sądem Okręgowym w Szczecinie trwa już proces lustracyjny generała Andrzeja Malinowskiego, który jeszcze w grudniu 2011 r. był zastępcą dowódcy wojsk lądowych. To on wyprowadzał polskie wojsko z Iraku, teraz trafił do rezerwy kadrowej (...) Według naszych informacji w kolejce czeka kilkunastu następnych dowódców. Z naszych informacji wynika, że ostatnie przypadki lustracji generałów to zasługa Radosława Petermana, zastępcy szefa biura lustracyjnego IPN" - pisze "Gazeta". Kiedy nastąpi zakończenie tego żałosnego, ale również poważnego dla naszego kraju cyrku dot. piastowania najważniejszych dla Polski funkcji  przez różnej maści agentów, kłamców? Ludzie wychodowani przez sowietów to zmora naszej ojczyzny. Ale nie ma, co się dziwić: jednym z polityków, który mianował jak opętany różnych "generałów" jest nasz obecny Prezydent. Takie koneksje zapewniają w Polsce dobre życie. Ale co z naszym bezpieczeństwem? Sm/Gazeta Wyborcza

Jak się robi gejowską propagandę Kłamstwo powtarzane tysiąc razy staje się prawdą. Tę starą, goebelsowską zasadę propagandy „Gazeta Wyborcza” opanowała do perfekcji. Nieobca jest jej też powiedzenie Hegla, że jeśli fakty są sprzeczne z teorią, to tym gorzej dla faktów. Przykładem takiego działania może być najnowszy tekst na temat związków partnerskich osób tej samej płci, na które ma być rzekomo w Polsce przyzwolenie. Tytuł i pierwszy akapit są wręcz triumfalne. „Geje - tak, ale bez dzieci” - głosi nagłówek, a w pierwszym akapicie czytamy: „z sondażu zleconego przez pełnomocniczkę rządu ds. równego traktowania Agnieszkę Kozłowską-Rajewicz płynie wniosek, że Polacy chcą stworzyć ramy prawne dla związków nieformalnych”. Lead wprowadza już jednak pewne zamieszanie, bowiem wynika z niego, że „prawie dwie trzecie Polaków jest przeciwko związkom partnerskim dla homoseksualistów”. Jak więc jest naprawdę? Otóż z badań przeprowadzonych na zlecenie minister Agnieszki Kozłowskiej-Rajewicz wynika całkowicie jednoznacznie, że 64 procent Polaków jest przeciwko związkom partnerskim osób tej samej płci. Zgoda jest, co też specjalnie nie cieszy, jedynie na konkubinaty różnopłciowe (za jest 71 procent), ale dla konkubinatów gejowskich zdecydowanie jej nie ma. Ale fakty nie mogą przecież powstrzymać ideologów z „GW”. I dlatego oznajmiają oni, że zgody wprawdzie nie ma, ale w rzeczywistości ona jest, ale Polacy wstydzą się do niej przyznać, bo są homofobami.

Na związki partnerskie osób tej samej płci godzi się niespełna jedna czwarta badanych, a 64 proc. jest przeciw. Jednak - co ciekawe - większość badanych dałaby homoseksualistom prawa, które zyskaliby dzięki związkom partnerskim, m.in. prawo do dziedziczenia czy wspólnego rozliczania podatków. Dr Wiesław Baryła ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej tłumaczy tę sprzeczność tym, iż na pytania ogólne badani odpowiadają, kierując się postawami wobec mniejszości seksualnych, które ciągle są u nas negatywne.

- Polacy są homofobami. Antysemityzm czy rasizm są źle oceniane przez główny nurt w przeciwieństwie do homofobii, na którą ciągle jest u nas społeczne przyzwolenie - uważa Baryła Dodaje, że odpowiadając na pytanie szczegółowe o dziedziczenie czy wspólne rozliczanie się w związkach gejowskich, respondent musi pomyśleć. - A jak się trochę pomyśli, to większość nie kwestionuje tego, iż geje mogą wchodzić w związki. Polacy nie mają nic przeciwko homoseksualistom, ale pod warunkiem, że siedzą w domu i nie obnoszą się z tym. A pytania o konkretne prawa dla takich związków dotyczyły sfery prywatnej - podkreśla psycholog. Współautor rządowych badań prof. Jarosław Górniak z Uniwersytetu Jagiellońskiego mówi, że większość Polaków uważa, iż geje mogą wspólnie żyć i mieć ułatwienia z tego wynikające. - Ale związki partnerskie traktują jak małżeństwo. A w ich rozumieniu małżeństwo jest związkiem kobiety i mężczyzny i to ma dla nich wymiar symboliczny - podkreśla prof. Górniak” - czytamy w „GW”.

 Słowem zgody nie ma, ale jest. Interesujące jest również to, jak przy pomocy strategii salami otwiera się ludzi na kolejne postulaty środowisk gejowskich. Dziennikarka „GW” przyznaje wprawdzie, że na adopcje dzieci przez pary gejowskie zgody wśród Polaków nie ma, ale nie przeszkadza jej to zacytować badacza, który podkreśla, a jakże, że wynika to z niewiedzy, która przezwyciężona doprowadzi do powszechnej akceptacji dwóch facetów z wózkiem, którzy nie są złomiarzami.

Badania pokazują, że ciągle nie ma u nas akceptacji dla adopcji dzieci przez związki jednej płci - sprzeciwia się temu 73 proc. badanych, zaledwie 16 proc. dopuszcza taką możliwość. Baryła: - Polacy nie mają żadnej wiedzy, jak zachowują się geje, jako przybrani rodzice, więc sięgają po najprostsze stereotypy, że będą hodować dzieci na gejów czy lesbijki. A to nieprawda, bo badania pokazują, że homoseksualiści potrafią być dobrymi rodzicami i wcale nie przekazują orientacji seksualnej dzieciom”. Akcja na rzecz adopcji rozpoczęta. Pytanie, kiedy "GW" odtrąbi sukces i w tej materii. Tomasz P. Terlikowski

Buldogi pod dywanem Bardzo wielu ludzi mówi: "Dajcie już spokój z tymi agentami. Co za różnica - po dwudziestu latach - czy ktoś kapował za komuny?". Potem ten ktoś ubiega się w banku o pożyczkę. I albo jej nie dostaje, albo dostaje na bardzo ciężkich warunkach. I widzi, że ktoś inny tę pożyczkę dostał od ręki - na niższy procent. I nie rozumie, dlaczego. A gdyby istniał spis agentów bezpieki, toby do niego zajrzał. I dowiedział się, że udzielający i biorący pożyczkę - należą do jednej "stajni"... Albo po prostu odczuwają do siebie sympatię. Jako "zagrożeni przez reżym", który chce dokonać lustracji. Mam na myśli normalną LUSTRACJĘ, czyli prześwietlenie ludzi. Bo np. PiSmeni to nie chcą robić "lustracji", tylko powyrzucać z posad ludzi związanych z PRL-em - i zająć po prostu ich miejsce. I wtedy pożyczki udzielałby członek PiS-u sympatykowi PiS-u... Nie mam najmniejszych wątpliwości. A ja zrobiłem w 1992 roku tylko lustrację. Miała polegać tylko na UJAWNIENIU nazwisk tajnych agentów. Tajnych - bo oficerowie są znani. I Antoni Macierewicz tej uchwały NIE wykonał. Ujawnił tylko nieaktualnych tajnych współpracowników. Reszta działa sobie skrycie nadal. Gdyby doszło do lustracji, właściciel banku wezwałby dyrektora i spytał: "Panie, dlaczego pan dałeś Kowalskiemu takie korzystne warunki? Dlatego, że był, tak jak pan, TW SB?". I wywaliłby takiego dyrektora. Działającego przecież na szkodę banku. Trzeba pamiętać, że ze "służb" nigdy się tak całkiem nie wychodzi. A nawet jak się wyjdzie, pozostają silne więzy sympatii. I trzeba te więzy ujawnić. "Służby" są jednak podzielone i skłócone. Trwa między nimi walka o pieniądze i wpływy. Jest to walka buldogów pod dywanem: czasem usłyszymy warkot, czasem pojawi się zakrwawiona łapa... a czasem wylatuje jakieś ciało. Istnieje, oczywiście, szansa, że śp. Sławomir Petelicki popełnił samobójstwo. Ale znam Go od 20 lat, spotykałem Go często, bywał u mnie w domu - i naprawdę nie robił wrażenia kandydata na samobójcę. Zresztą, jaki Polak popełnia samobójstwo tuż przez decydującym meczem reprezentacji?!? A z drugiej strony: gdyby ktoś chciał "sprzątnąć" Generała - to zrobiłby to właśnie tuż przed meczem. Gdyby jeszcze Polska wygrała - to przez dwa tygodnie o niczym innym by nie mówiono, a potem nad tą trumną zapanowałaby cisza. Mordercy mieli trochę pecha... A czy samobójca nie zostawia jakiegoś listu pożegnalnego? Choćby do rodziny? Z tym, że Generał nienawidził obecnego reżymu - więc przekonany jestem, że nawet gdyby miał popełnić samobójstwo z powodów prywatnych, to napisałby, że odbiera sobie życie, bo nie może patrzeć, jak klika Kaczyński-Palikot-Miller-Pawlak-Tusk rozkrada Polskę. I Generał elitarnej jednostki odbiera sobie życie w kącie garażu??? W dodatku w pierwszych doniesieniach mówiono o dwóch postrzałach: w głowę i w prawą pierś. Nawet komandosi tego chyba nie potrafią. Może uda się to kiedyś wyjaśnić? JKM

Dlaczego nie wierzę w boskie interwencje? Majchrowski: Nie zgadzam się z JKM! Populus vult decipi… ergo decipiatur – mawiali mędrcy w starożytnym Rzymie. Oczywiście ludzie lubią mieć złudzenia i nie trzeba ich tych złudzeń pozbawiać, lecz ludzie myślący zdają sobie sprawę, że wiara, iż Bóg (w wyniku modlitwy lub z innego powodu) zainterweniuje w świat „na naszą korzyść”, jest nie tylko naiwnością – jest to herezja naruszająca podstawy wiary w Boga. Bo przecież wierzymy, że Bóg – Bóg Wszechwiedzący, Bóg Doskonały – stworzył ten świat. I – jako Wszechwiedzący i Doskonały – wiedział, że w tym świecie Jan Kowalski będzie cierpiał na poważną wadę zastawki lewej komory serca. Gdyby teraz miał zrobić cud i sprawić, że wada zastawki by zniknęła, to by oznaczało, że stworzył świat, który On sam ocenia, jako zły – bo skoro musiałby go teraz ręcznie poprawiać? Co by oznaczało, że nie jest On Wszechwiedzący i Doskonały. Dlatego uczeni byli na ogół deistami. Na spory, czy należy oddawać Bogu cześć, bijąc pokłony, wkładając kipę, obnażając głowę, czyniąc znak Krzyża najpierw w lewą czy najpierw w prawą stronę – patrzą z pobłażliwością, tak jak człowiek dorosły patrzy na dziecko, które z przejęciem pilnuje, by nie pomylić się przy wymawianiu „Ene – due – like – fake…”. Jednak oczywiście w zbiorowiskach dziecięcych takie pomyłki powodują nieraz wykluczenie ze społeczności; na podstawie różnic w tych rytuałach powstają całe subkultury (a potem i kultury).

Te różnice są niesłychanie ważne w życiu codziennym, w polityce – ale nie mają żadnego odniesienia do podstaw wiary. Teolodzy twierdzący inaczej są po prostu (płatnymi lub podświadomymi) sługusami danej religii (przypominam, że ja bardzo starannie odróżniam wiarę od religii, będącej zespołem obrzędów). Uczeni uważający się za „racjonalnych” w ogóle nie wierzą w Boga – twierdzą (ostatnio jest wśród nich taka moda), że świat powstał w wyniku Wielkiego Wybuchu. Uczeni myślący odrobinę głębiej wierzą w Boga, bo pytają: „A kto spowodował ten Big Bang?”. Zauważają też, że Biblia jest tu zadziwiająco zgodna ze stanem nauki: najpierw stała się światłość, potem powstały gwiazdy, planety, życie na Ziemi – w kolejności też zgodnej z Teorią Ewolucji (zauważmy, że w prymitywnych parareligiach jest prawie zawsze odwrotnie: bóg czy bogowie stwarzają człowieka, a reszta jest dodawana człowiekowi!). Oczywiście nikt nie traktuje serio sformułowania, że świat powstał w „sześć dni” – i w ogóle, czym mógł być „dzień” w czasie, gdy nie było Ziemi? Tak nawiasem: podobnie naiwnie mówią uczeni twierdzący, że coś wtedy stało się „w ułamku sekundy” albo „trwało miliony lat” – wymaga to naprawdę zuchwałości (cytuję: „Zdaniem naukowców, wszechświat tuż po wybuchu był bardzo mały i gorący, wypełniały go tylko cząstki promieniowania. Dopiero po mniej więcej 10 sekundach powstały cząstki elementarne – protony, neutrony i elektrony. Jednakże na narodziny atomów wodoru i helu trzeba było czekać jeszcze kilka tysięcy lat” (http://tiny.pl/hpznf ).

Biblia była zresztą tłumaczona i jeśli ktoś wierzy, że praojciec Abraham żył „900 lat”, to po prostu zapomina, że wtedy liczono według Księżyca – i tłumacze wzięli miesiące za lata. W tamtych czasach przeżycie 80 lat było naprawdę godnym podziwu osiągnięciem, więc nie przesadzajmy! „Lud chce być oszukiwany, więc oszukujmy!” Jeśli ludzie są szczęśliwsi, wierząc, że w wyniku modlitwy do Boga będzie im lepiej – to niech będą szczęśliwi. Kapłani wielu wyznań żyją nawet z utwierdzania ludzi w tym przekonaniu – i czynią dobrą robotę, bo ludzie rzeczywiście są szczęśliwsi.

Polemika Czytelnika przesłana do redakcji (dział “Listy”, NCZ! 26/2012): „Wiara, iż Bóg (w wyniku modlitwy lub z innego powodu) zainterweniuje w świat (na naszą korzyść), jest nie tylko naiwnością – jest to herezja naruszająca podstawy wiary w Boga” – to słowa Pana Janusza Korwin-Mikkego. I dalej autor pisze, że uczynienie przez Boga cudu, np. zlikwidowanie wady serca u Kowalskiego, załóżmy w wyniku modlitewnej prośby, oznaczałoby, że Bóg stworzył świat, który On sam ocenia źle i ręcznie go poprawia. Otóż całkowicie nie zgadzam się z takim rozumowaniem. Błąd takiego rozumowania tkwi w tym, że Bóg stworzył świat i czas jednocześnie, a On Sam jest poza czasem. Bóg nie dowiaduje się pewnego pięknego poranka, że Kowalski ma do Niego jakąś prośbę, bo ta prośba i odpowiedź na nią (cud) jest u podstaw stworzenia, dla Boga poza czasem. Gdyby było inaczej, to czas byłby bogiem, albo mielibyśmy dwóch bogów. Dla Boga odstępstwo od reguł stworzenia świata mieści się w regule i nie jest żadną poprawką. Taka była jego Wola, Wola, która nic nie zmienia z tego, co zostało zaprojektowane, bo ta Wola jest częścią tej projekcji. Cud w boskim zamyśle ma sens doskonały, bo Bóg jest nieskończenie doskonały. Co nie znaczy, że my musimy to rozumieć. Dodam jeszcze, że to Bóg wysłał swego Syna dla okupienia grzechów ludzkości – i to dopiero jest potężna „poprawka” tego świata. Tylko, że też mieści się w Boskim Zamyśle (Jacek Majchrowski)

Odpowiedz Błażeja Górskiego (nczas.com) na list Czytelnika: Dziękujemy za tę skondensowaną polemikę! Zrozumieniu zagadnienia pozaczasowości Boga, które jest kluczowe w sprawie poruszonej przez p. Korwina, raczej nie uczynimy zadość w skromnym objętościowo dziale „Listy”. Dlatego zachęcamy do napisania artykułu, który polemizowałby z deistycznym kontekstem „wiary we Wszechmocnego a wiary w Omnipotencję Państwa” (oryginalny tytuł teksty Korwin-Mikkego). Jego napisanie nie będzie proste. Jak zauważył Immanuel Kant, intuicja czasu (obok intuicji przestrzeni) jest „niejako wbudowana w nasz aparat poznawczy”. Nie sposób wyobrazić sobie stanu „braku czasu”. Wydaje się nam, że „na początku istnienia rozpoczął bieg wektor czasu, po którym linearnie przesuwa się istnienie różnych bytów” (cytat za: tutaj) Wśród nich intuicyjnie umieszczamy Boga. Nawet aparat pojęciowy, którym próbujemy ogarnąć tę tajemnicę, jest upośledzony. W zdaniu: „zanim Bóg rozpoczął stworzenie świata, to czasu (podobnie jak przestrzeni, materii) nie było” – słowa „rozpoczął” i „zanim” już ściągają istniejącego poza czasem Boga do naszej liniowej rzeczywistości. Św. Tomasz, niezastąpiony w krótkim ujmowaniu rzeczy trudnych, wyraził to tak: „Nie ma w Bogu żadnego następstwa (momentów), lecz jego istnienie jest całe jednocześnie. Następstwo stwierdzamy, bowiem tylko w tych bytach, które w jakiś sposób podlegają ruchowi; to, bowiem, co w ruchu pierwsze i co późniejsze, sprawia następstwo czasu. Otóż Bóg w żaden sposób nie podlega ruchowi. Zatem nie ma w Nim żadnego następstwa czasu, lecz jego istnienie jest całe jednocześnie”. Tak, więc dla Boga moment powstania świata i dzień dzisiejszy to jest ten sam moment! Wyjaśnienia wymaga też pytanie: „czy Bóg mógł stworzyć świat lepszy / najlepszy z możliwych?”. Zdaniem Akwinaty, nie ma jednego, najlepszego z możliwych światów, bo Bóg zawsze mógłby stworzyć lepszy… JKM

Państwo nie jest przygotowane na wojnę Niegotowi na opór Państwo polskie nie jest przygotowane na wypadek wojny. Zaniedbywany system obrony cywilnej zanika, a jego jeszcze funkcjonujące elementy nie są skoordynowane. Rozwiązania porządkujące system mają się pojawić dopiero pod koniec roku
- System ochrony ludności, zakładów pracy i urządzeń użyteczności publicznej, dóbr kultury, ratowania i udzielania pomocy poszkodowanym w czasie wojny nie istnieje - wskazuje Barbara Bubula, poseł PiS, członek sejmowej Komisji Administracji i Spraw Wewnętrznych. Ta surowa ocena to efekt raportu Najwyższej Izby Kontroli, która wykazała m.in., że plany obrony są niekompletne i nieaktualne. W niemal, co trzecim skontrolowanym województwie, powiecie czy gminie nie ma żadnych formacji obrony cywilnej. Co więcej, zaniechane zostały szkolenia ludności w zakresie reagowania na sytuacje wojny i wielkich klęsk żywiołowych. NIK zauważa też, że poziom finansowania obrony cywilnej nie zapewniał jej sprawnego funkcjonowania, a wręcz uniemożliwiał wyposażenie formacji obrony cywilnej w niezbędny sprzęt. Kontrolerzy wskazują także na zaniedbania Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, które zaprzestało nawet zbierania danych o stanie obrony cywilnej. Izba wytyka również brak koordynacji działań Państwowej Straży Pożarnej, komórek systemu zarządzania kryzysowego, i formacji odpowiedzialnych za ochronę skupisk ludzi, ich ewakuację oraz obronę strategicznych obiektów w razie konfliktu zbrojnego. - Już w 2006 r. za rządów PiS w MSWiA zorientowano się, że stary system obrony cywilnej nie funkcjonuje, a nie ma nowej koncepcji działań na czas stanów wyjątkowych. Rozpoczęto prace nad stworzeniem spójnego systemu obrony, podjęto próbę rozstrzygnięcia, która z formacji i jak ma się zajmować schronami, która ewakuować ludność itd. Okazało się, że ekipa Donalda Tuska od 2007 roku w tej sprawie nie zrobiła ani kroku naprzód. Do dzisiaj nie istnieje nawet rządowy projekt ustawy regulujący te zagadnienia, a w tym czasie resztki starego systemu uległy całkowitej dezintegracji. Nie powstała nowa ustawa, a starą po prostu beztrosko przestano wykonywać. To jakoś dziwnie współgra z rozmontowaniem armii i rozbrojeniem naszego państwa - podkreśla Bubula. Obecnie funkcjonują tylko pewne elementy obrony cywilnej, ale są one umieszczone w innych systemach i nikt nie koordynuje ich działań. Propozycje dotyczące rozwiązania problemów ujawnionych przez NIK mają pojawić się dopiero pod koniec roku.
NIK pokazała fikcję Podobnie sytuację ocenia Stanisław Pięta, poseł PiS, członek sejmowej komisji administracji. - NIK jednoznacznie stwierdziła, że w przypadku obrony cywilnej mamy do czynienia z fikcją. Istnieje jakaś nazwa, szkieletowa struktura, ale te osoby z posiadanymi środkami nie są w stanie reagować w sytuacji zagrożenia. Istnieją pewne plany działań, ale one zostały przygotowane jeszcze w ubiegłym stuleciu i nie dopowiadają rzeczywistości - zaznacza poseł. Od ich sporządzenia minęło tyle czasu, że zdarza się tak, iż np. nie ma już szpitali, które w pierwotnym założeniu miały stanowić miejsce ewakuacji chorych i rannych. - Mamy państwo w stanie rozkładu i nie mówię tu tylko o instytucjach i strukturach, które mają działać na wypadek powstania konkretnych zagrożeń, ale o strukturach prowadzących działalność każdego dnia. Jest coraz mniej strażaków, policjantów, żołnierzy, placówek pocztowych. Polska, jeśli chodzi o instytucje państwowe, karleje, zamiera. Za to rozwija się biurokracja - tłumaczy Pięta. W ocenie Dariusza Seligi (PiS), członka sejmowej Komisji Obrony Narodowej, brak funkcjonalności ochrony ludności cywilnej to m.in. efekt cięcia budżetów poszczególnych resortów, ale też województw czy starostw. Nie ma również czytelnych zasad działania na wypadek zagrożeń. - Brakuje jasnych procedur. A to doprowadzi do tego, że lokalnie, czy to na poziomie województwa, czy starostwa, każdy będzie raczej chciał zadbać o siebie, a nie o ludność. Tę kwestię trzeba uporządkować i zainwestować w obronę cywilną. Mówi się, że MON oddaje do budżetu państwa 800 mln złotych. W moim przekonaniu, są to pieniądze, które powinny być spożytkowane dla społeczeństwa i tu jest miejsce na ich zagospodarowanie - ocenia. Zdaniem Seligi, uporządkowanie systemu obrony cywilnej to poważne wyzwanie, ale nie jedyne, bo państwo polskie w ogóle jest słabo przygotowane na wypadek wojny. - Na przykład nie wiadomo, jak należałoby w razie zagrożenia postąpić z Sejmem RP. A przecież Sejm byłby potrzebny, bo w sytuacji zagrożenia, wojny też trzeba podejmować decyzje. Nie wiem, może wsadzono by nas w autobusy i wywieziono, a może w ogóle parlament byłby niepotrzebny? Tylko, jeśli już na tym poziomie nie wiadomo, co robić, to czy wojewoda albo starosta będzie wiedział, co do niego należy? - zaznacza poseł.
Kto naczelnym wodzem? W opinii Seligi, problemem może okazać się nawet przejęcie dowodzenia Siłami Zbrojnymi, bo nie jest jednoznaczne, kto w sytuacji zagrożenia stanąłby na ich czele w roli naczelnego dowódcy. - Konstytucja RP tego nie precyzuje i pozostaje wątpliwość, kto miałby zostać naczelnym dowódcą: szef Sztabu Generalnego, minister obrony narodowej, a może prezydent? On jest zwierzchnikiem Sił Zbrojnych, ale może to szef Sztabu Generalnego jest dziś tym żołnierzem, który będzie gotów do wzięcia ciężaru odpowiedzialności za działania armii na wypadek wojny? W mojej ocenie, w obecnym systemie brakuje w tej kwestii klarowności, a to powinno być oczywiste - zauważa. W razie konfliktu problemem może okazać się także brak zdolności obywateli do podjęcia działań obronnych. Wynika to z faktu profesjonalizacji armii i rezygnacji nie tylko z poboru, ale i szkoleń. - W obecnej sytuacji nasi sąsiedzi wschodni, bo w tę stronę przede wszystkim musimy patrzeć, zacierają ręce, wiedząc, że gdyby dziś młodym Polakom przyszło wziąć karabin do ręki, to nie umieliby się nim posłużyć - mówi Seliga. Tymczasem doświadczenia wielu państw pokazują, że w razie konfliktu nie rzuca się bomb atomowych, bo to grozi globalnym kataklizmem. Wówczas dla napadanego państwa rozwiązaniem jest wojna partyzancka. - W tym kontekście trzeba mieć świadomość tego, że niespełna 100-tysięczna armia nas nie obroni. I w razie agresji ostatnią linią oporu byłaby partyzantka. Ale tej nie będzie, jeśli nie wykorzystamy potencjału ludnościowego - dodaje Seliga. Faktem jest, że Polska należy do NATO, a art. 5 traktatu waszyngtońskiego obliguje inne państwa Sojuszu do pomocy w razie ataku, ale zanim taka pomoc nadejdzie, trzeba się bronić samemu. - W sytuacji zagrożenia reakcja sojuszników może być różna. Owszem, są zapisy traktatu, tylko trzeba też mieć świadomość tego, że dziś np. Amerykanie zmieniają swoją filozofię i wychodzą z Europy, chcą, żeby ta sama za siebie odpowiadała. Obawiam się tego, że w sytuacji zagrożenia na forum europejskim byłyby podejmowane dyskusje, stanowiska, a my czekalibyśmy na pomoc. Dlatego uważam, że obecnie jest dobry czas, by samemu coś zrobić - kwituje poseł. Marcin Austyn

Widziałem Elojów w Victorii Wiosna w Kanadzie, a w każdym razie – w prowincji Alberta, wydaje się w stosunku do Polski opóźniona, co najmniej o miesiąc. Jadąc na południe od Calgary przez prerię na spotkanie z indiańską przeszłością tych terenów, widzimy pola z zeszłorocznym rżyskiem po pszenicy – gdzieniegdzie tylko zesprężynowane – a jest pierwsza dekada czerwca! Te opóźnienia widać również w tak zwanej “dzikiej przyrodzie”. Na stawach i sadzawkach pałki tataraku są też zeszłoroczne, a świeże liście dopiero wystają z wody – mniej więcej w takim stadium, jak u nas na przełomie kwietnia i maja. Mimo to jednak tutejsza pszenica jakoś dojrzewa do żniw – inna sprawa, że rozpoczynają się one znacznie później niż u nas i trwają niekiedy aż do listopada. W Górach Skalistych, przez które przejeżdżamy w drodze do Vancouver - jeszcze gorzej. Na pewnych wysokościach śnieg leży nawet tuż przy szosie, gdzie również dwukrotnie zauważyliśmy czarne niedźwiedzie pożywiające się zeszłoroczną trawą, zaś jedno jezioro było jeszcze całkiem pokryte lodem – wprawdzie widać, że topniejącym – niemniej jednak. Szczyty w ogóle są białe od śniegu, z którego spływają w dół liczne potoki wody, tworząc wodospady, spośród których najbardziej malownicza jest “płacząca ściana” – niemal pionowa 200-metrowej wysokości gładka skała, zlana potokami wody i wodnego pyłu. Te wszystkie potoki są odprowadzane przepustami pod drogą do płynącej w dolinie rzeki. We wrześniu, podczas tzw. “indiańskiego lata”, woda w niej ma kolor błękitnawy albo seledynowy, jakby z domieszką koperwasu – ale teraz wezbrane wody niosą mnóstwo humusu spłukanego po drodze i przypominają brudną kawę z mlekiem. Tymczasem w odległym od Calgary o ponad 1000 kilometrów Vancouver – wszystko inaczej. Nie tylko wiosna w pełni – o czym świadczą niesamowite ilości kwiatów - ale widać, że roślinność ma tu szczególnie sprzyjające warunki rozwoju. Kanadyjskie cedry dorastają tu do potężnych rozmiarów, podobnie zresztą jak inne drzewa, przydając temu portowemu miastu szczególnej urody. W najstarszej części miasta Vancouver uczciło pomnikiem swojego, może nie założyciela, ale ożywiciela, Gas-Jacka, który założył tu pierwszą knajpę i osobistym przykładem zachęcał klientów do korzystania z jej oferty – co zresztą, w miarę jak wątroba odmawiała mu posłuszeństwa, stało się źródłem nie tylko chwalebnego przydomka, ale i przedwczesnej śmierci. Z tamtych heroicznych czasów pochodzi też parowy zegar, który również i dzisiaj, co 15 minut wygwizduje na pięciu gwizdkach coraz to obszerniejszy fragment kurantu londyńskiego Big Bena, a co godzinę – całość. Na promie płynącym z Vancouver do Victorii – stolicy Kolumbii Brytyjskiej, siedzimy na najwyższym pokładzie, obok komina, z którego dobywa się basowy pomruk silników. Wprawdzie od Pacyfiku wieje chłodny wiatr, ale jest słonecznie, dzięki czemu widać wyraźnie dwie orki pływające w odległości kilometra od promu. Stołeczna Victoria jest znacznie mniejsza od Vancouver, ale za to – nieporównanie wiktoriańska. Nie tylko ze względu na pomnik monarchini, której imieniem nazwano to miasto, a która ustanowiła niepobity jak dotąd rekord panowania na brytyjskim tronie. Wprawdzie królowa Elżbieta w roku swojego 60. jubileuszu coraz bardziej się do niego zbliża i z pewnością za trzy lata tamten rekord pobije – ale nie ulega wątpliwości, że zwłaszcza w XIX wieku 63 lata panowania to cała epoka. Anglik się rodził – panowała Wiktoria. Anglik umierał – panowała Wiktoria. Nic dziwnego, że w tamtych czasach ludzie mieli większe poczucie ciągłości. Właśnie w Victorii, w rezydencji gubernatora, gdzie zatrzymuje się podczas swoich pobytów królowa Elżbieta, odbywa się jakaś uroczystość w związku z jubileuszem, wobec czego nie możemy wejść do środka, natomiast bez przeszkód krążymy po królewskim ogrodzie. Okazuje się, że monarchia jest bardziej bezpośrednia od republiki, zwłaszcza “laickiej”. Wprawdzie to już nie XIX wiek, kiedy to w wiedeńskim parku spacerowicze mogli spotkać Najjaśniejszego Pana zażywającego przechadzki z panią Schratt - ale czy można sobie wyobrazić, by taki prezydent Sarkozy wpuścił suwerenów do ogrodów Pałacu Elizejskiego, nie mówiąc już o Umiłowanych Przywódcach naszego nieszczęśliwego kraju? Zresztą, kto wie – może i ten relikt monarchicznej łaskawości też wkrótce umrze śmiercią naturalną – bo oto w drodze z rezydencji gubernatora do siedziby parlamentu napotykamy kolumnę golasów na rowerach, którzy zachęcają widzów, by “cieszyli się razem z nimi”. Kolumnę zamyka wychudzony, goły starowina pchający przed sobą coś w rodzaju inwalidzkiego balkoniku na kółkach. Chłodne powiewy sprawiają, że dostaje gęsiej skórki, z sinego nosa zwisa mu kapka, a widok ten może wzbudzać rozmaite uczucia – ale na pewno nie radości. Zresztą – nie wszyscy radują się w jednakowym stopniu, bo o ile panowie nie mają nic do ukrywania, to niektóre panie jednak zakrywają albo górę, albo dół. Królowa Wiktoria uważała, że nawet wymawianie słowa “noga” jest nieprzyzwoite, ale od tamtych czasów nieubłagany postęp uczynił krok naprzód ku przepaści. Charakterystyczne było, bowiem i to, że kolumnę golasów tworzyli ludzie biali, a nie było tam ani jednego Hindusa czy Chińczyka, których w tamtych stronach jest bardzo dużo. Patrząc na uczestników manifestacji, którzy na koniec rozłożyli się na trawniku przez parlamentem prowincji, nie mogłem powstrzymać wrażenia, że oto mam przed sobą Elojów stopniowo otaczanych i osaczanych przez Morloków. SM

Prokuratorzy jak zawsze: denat zabił się sam Jedna rana postrzałowa głowy i brak jakichkolwiek śladów wskazujących na udział osób trzecich w śmierci Sławomira Petelickiego - tak mają brzmieć ustalenia wstępnego raportu z sekcji zwłok generała. Przypomnijmy, że identycznie tłumaczono zgon Grzegorza Michniewicza z kancelarii premiera, śmierć Andrzeja Leppera i tajemnicze "samobójstwa" zabójców Krzysztofa Olewnika. Jak ustaliła "Gazeta Polska Codziennie" (jest to w dzisiejszym wydaniu) Petelicki nie zostawił listu pożegnalnego. Mimo to - według RMF FM, które dotarło do raportu śledczych - prokuratorzy nie mają wątpliwości, że były dowódca GROM popełnił samobójstwo. Ciało Petelickiego oraz broń były rzekomo ułożone w ten sposób, że wykluczają udział osób trzecich. Ponadto pistolet przed strzałem miał zostać włożony do ust. Portal Niezalezna.pl potwierdził w prokuraturze, że na nagraniach z monitoringu nie zarejestrowano momentu śmierci gen. Sławomira Petelickiego.
- Zarejestrowane jest jedynie, jak generał idzie w miejsce, w którym popełnił samobójstwo - dodaje. Nie chce jednak komentować informacji o chorobie Sławomira Petelickiego. - Trwają przesłuchania osób bliskich i próbujemy znaleźć odpowiedź, dlaczego doszło do tej tragedii. Rzecznik warszawskiej Prokuratury Okręgowej zaprzeczył, aby w najbliższych dniach planowano zorganizować konferencję prasową, dotyczącą śledztwa ws. śmierci Sławomira Petelickiego.
Czy wojskowy to kolejna ofiara grasującego w Polsce "seryjnego samobójcy"? Na razie Prokuratura Okręgowa w Warszawie wszczęła śledztwo w sprawie tajemniczej śmierci Petelickiego.

- Wstępną kwalifikacją prawną postępowania jest art. 151 kodeksu karnego, który przewiduje karę pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5 dla tego, kto namową lub przez udzielenie pomocy doprowadza człowieka do targnięcia się na życie - powiedział dzisiaj rzecznik prokuratury Dariusz Ślepokura. Dodał, że ta kwalifikacja - przyjmowana z reguły przy śledztwach w sprawie samobójstw - może się zmienić, jeśli pojawiłyby się "nowe okoliczności".

Niezalezna

Strzał głowę, bez udziału osób trzecich. Sekcja zwłok gen. Petelickiego potwierdza wstępne ustalenia

Rana postrzałowa głowy była przyczyną śmierci Sławomira Petelickiego – taki wynik sekcji jego zwłok podała oficjalnie prokuratura. Sekcja nie wykazała śladów wskazujących na "udział osób trzecich" w tragedii. Wstępne wyniki sekcji potwierdzają wyniki oględzin ciała - poinformował rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie Dariusz Ślepokura. Dodał, że potwierdzono postrzał głowy – rana jest wlotowa i wylotowa; nie ma innych obrażeń ciała. Prokuratura zarządziła badania toksykologiczne na obecność substancji odurzających w ciele zmarłego. Wyniki mają być znane miej więcej za kilka tygodni, razem z całościową opinią sekcji zwłok. Ślepokura powiedział, że ani przy denacie, ani w jego domu nie znaleziono żadnego listu pożegnalnego. Zabezpieczono nagrania z monitoringu (według informacji mediów kamery z podziemnego parkingu nie sięgały miejsca, gdzie padł strzał). Trwają przesłuchania świadków, w tym osób najbliższych. Wstępną kwalifikacją prawną postępowania jest art. 151 Kk, który przewiduje karę pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5 dla tego, kto namową lub przez udzielenie pomocy doprowadza człowieka do targnięcia się na życie. Kwalifikacja - przyjmowana z reguły przy śledztwach w sprawie samobójstw - może się zmienić, jeśli pojawiłyby się "nowe okoliczności". Petelicki został w sobotę znaleziony przez żonę w podziemnym parkingu wielorodzinnego budynku, w którym mieszkał, na warszawskim Mokotowie. Znaleziono przy nim broń, z której padł strzał. Jak podkreślali od początku informatorzy PAP, najbardziej prawdopodobną wersją śmierci generała jest samobójstwo.

Petelicki był generałem w stanie spoczynku; oficerem wywiadu PRL, potem założycielem i pierwszym dowódcą jednostki GROM. We wrześniu skończyłby 66 lat. Zostawił żonę i dwoje dzieci. PAP, znp

Pogrom Petelickiego Cztery miesiące temu zaatakowano Fundacje GROM, założoną przez gen. Petelickiego, na bazie przecieków ze służb Tuska. Atak miał wątłe podłoże merytoryczne, ale chodziło w wykreowanie tzw. czarnego PR. Atak przeprowadziła "Gazeta Wyborcza". General Petelicki byl jednym z zalozycieli Fundacji GROM ktora powstala w 2002 roku. Celem Fundacji GROM bylo i jest zajecie sie bylymi zolnierzami GROM i stworzenie dla nich drog kariery po opuszczeniu jednostki. General Petelicki byl bardzo zaniepokojony ewentualnoscia przejecia bylych zolnierzy GROM przez struktury mafijne. Malo kto o tym pisze i mowi. General Petelicki powiedzial to wyraznie podzas kolacji w waskim gronie w ktorej mialem zaszczyt uczestniczyc kilka lat temu. Fundacja GROM dziala do dzisiaj: http://grom.org.pl/ 

Po katastrofie smolenskiej Petelicki stal sie czlowiekiem niewygodnym dla wladzy.  W lutym tego roku do ataku na Fundacje GROM ruszyla "Gazeta Wyborcza" piorem Wojciecha Czuchnowskiego, dziennikarza ktory ma tzw. "zrodla" czyli kolesiow w sluzbach i administracji panstwowej. Kolesie przekazuja Czuchnowskiemu rozne informacje, o czym juz pisalismy:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/59700,agencja-towarzyska

Nie wiemy, na jakiej bazie formalno-prawnej informacje ze sluzb i administracji panstwowej plyna do Czuchnowskiego. Ale wiemy ze gdyby takie informacje plynely np. do dziennikarzy "Gazety Polskiej" lub "Naszego Dziennika", wybuchlaby grupowa histeria a oburzeni komentatorzy w TVN24 dostaliby z emocji zawalu na wizji. Czuchnowski z "Wyborczej" wzial sie na maglowanie Fundacji GROM na podstawie jakis poglosek o kilku bylych zolnierzach GROM w Libii: 

http://m.wyborcza.pl/wyborcza/1,105226,11179563,Libijski_trop_GROM_owcow.html

Absolutne lanie wody, tym bardziej ze Libia Kadafiego byla przez dekady zlotym cielcem PRL-owskich struktur. Pierwsza prywatyzacja Balcerowicza na warszawskiej gieldzie dotyczyla nomenklaturowej spolki Exbud, ktora zbila kase wlasnie na kontraktach z Kadafim i w ktorej pojawili sie przed prywatyzacja wizjonerzy z ITI:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/13683,bielecki-i-balcerowicz-w-cieniu-fozz

Oczywiscie pobyt kilku bylych zolnierzy GROM w LIbii Kadafiego wzbudzil wieksze emocje "Wyborczej" niz konszachty dr. Jana Kulczyka z ta sama ekipa Kadafiego:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/60780,utopil-sie-kontakt-kulczyka   

Dzisiaj s.p. gen. Slawomir Petelicki nie zyje, ale dr. Jan Kulczyk ma sie swietnie. 

Ale Kulczyka nikt nie będzie krytykował za konszachty z ekipą Kadafiego "Samobójstwo" musi wyglądać na samobójstwo Lista samobójstw i dziwnych śmierci w ostatnich 3 latach jest przerażająca. Komando, które ich dokonuje (podejrzewam, że grupa 3-4 osób) robi to naprawdę precyzyjnie. I nie może być inaczej, gdyż inaczej by nikt im tego nie zlecał. Wszystko wygląda jak należy. Człowiek, który nie ma broni wiesza się u siebie w mieszkaniu (Michniewicz), w biurze (Lepper) a jeśli żołnierz to strzela sobie w łeb (Petelicki) i to bez przestrzeliwania policzka. Nigdzie nie ma śladów osób trzecich, a jeśli nawet są to nie zostają znalezione, nigdzie też nie ma kamer, nawet jak jest monitoring to akurat przez przypadek tam nie sięga. Żaden z nich nie pisze listu pożegnalnego, więc opary domysłów i w każdej sprawie zabiera natychmiast głos Gazeta Wyborcza oraz TVN, (jeśli nie można przemilczeć, tak jak śmierci Dyrektora Generalnego Kancelarii Premiera) udowadniając, w jakim potwornym stresie musiał żyć ten człowiek i jak wielkie miał kłopoty osobiste. Proszę zauważyć, że mowa jest ZAWSZE o kłopotach osobistych, nigdy zawodowych czy dotyczących interesów, po co ludzie mają się interesować, z kim denat pracował, co robił i z kim prowadził interesy. Nigdy nie ma również mowy o kłoptach ze służbami specjalnymi - to chyba jasne, dlaczego. Komando "samobójców seryjnych" może też liczyć na właściwą postawę Policji i Prokuratury. Natychmiast się pojawiają z tamtej strony przecieki, że "wszystko wskazuje na samobójstwo" i zawsze już na drugi dzień pojawiają sie kolejne przecieki, że nie stwierdzono obecności osób trzecich. Samobójstwo to akt jednostkowy, więc by nim nie było osób trzecich nie potrzeba, wystarczy, że były osoby drugie. Ale te drugie są chronione i drugim nikt nie fiknie. Komando z pewnością potrafi, (co udowoniło wielokrotnie) zadbać o wszelkie pozory śmierci samobójczej. Pistolet pasuje do łapy, kula do pistoletu, sznur pasuje do szyi a stołek do butów. Nie może tylko uniknąć zastanawiających okoliczności takich, które nie pasują do samobójstwa każdej osobie ze zdrowym rozsądkiem, która się zacznie zastanawiać, ale też pasują Prokuraturze i policji, które to organy się zastanawiać nad nimi nie zamierzają. Oględnie mówiąc: wszyscy ofiary seryjnych samobójców robią to w dziwnym dla samobójstwa terminie - albo na dzień przed podpisaniem ważnego kontraktu, albo na dwa dni przedświetami i spotkaniem z rodziną, albo w dniu WAŻNEGO  MECZU, którym żyje cała Polska (tylko nie "samobójca", oni nim zdecydowanie nieżyje) albo dzień po WAŻNYM  SPOTKANIU. Zawsze to jakieś święta, wakacje, ciekawy wyjazd (Róża Żarska, Dariusz Szpineta) lub podczas imprezy. Zawsze "Samobójcy" posiadają rodziny (dzieci), ale nie chcą się z nimi zobaczyć przed śmiercią, nie zostawiają im nawet liściku typu "kocham was" i jakoś tak zapominają zadbać o ich zabezpieczenie materialne. Ci "Samobójcy”, bowiem, o których piszę są nietylko dziwnie blisko ważnych informacji lub wpływowi, ale przede wszystkim tak rozlegulowani emocjonalnie (jak oni robili te kariery?), że nie przyszło im do głowy pomysleć o rodzinie. Dziwnym trafem, żeden z przyjaciół samobójczych ofiar nie zauważył niczego niepokojacego, ba kilka godzin wcześniej wymieniali żarty, rozmawiali na luzie i dzielili się planami. Żaden też z "samobójców" nie miał lekkiego charakteru, zazwyczaj byli to ludzie twardzi, gotowi na wiele, zdecydowani i czesto wierzący. Następna ich cechą jest zawsze jakis konflikt z salonem Donalda Tuska, zawsze jakaś sprawa niewygodna dla Tuska lub wręcz bliskość Tuska (Michniewicz) - ten Donald Tusk, niczym Krwawa Erynia czy Nemesis gdzieś tam jest w tle. Jakoś tak jest dziwnie powiązany. Gdzieś tam ślad procesu, wspólnej sprawy, jakiś pieniędzy lub podobny dostęp do informacji. Już zaczyna się mówić, że istnieją listy proskrypcyjne osób niewygodnych i kolejni czekają na swój udział w zleceniu. Tym bardziej to prawdopodobne, że sprawa uwikłania w śmierć Papały niejakiego "Patyka" zabijającego dla Espero i uwolnienie od zarzutów Mazura, dała sygnał, że można bezpiecznie jak nigdy dotąd. Ale to oczywiście dla Prokuratury i Policji nie będzie miało żadnego znaczenia. Oni takich rzeczy badać nie będą i dalecy są od kojarzenia tak dalekich faktów. W końcu OSOBY  DRUGIE nie istnieją, nie ma nawet takiego terminu prawniczego. I trzeba funkcjonariuszy zrozumieć w końcu nikt z nich nie chce nagle popełnić samobójstwa, którego jeszcze na 5 minut przed śmiercią w ogóle nie planowali. W końcu po "numerze" z Petelickim, problemy osobiste byle buraka-szaraka nikogo nie ździwią. Łażący Łazarz - Tomasz Parol

S. Petelicki - pozostają pytania... Jeżeli śp. gen. S. Petelicki popełnił samobójstwo to aktualne pozostaje najważniejsze pytanie: Co skłoniło takiego człowieka do jego popełnienia? Po śmierci Grzegorza Michniewicza byłem w szoku. Nie wierzyłem i dalej nie wierzę w jego samobójczą śmierć, czemu dałem wyraz w dwóch swoich postach: Dramatyczne pytania i Śmierć Grzegorza Michniewicza - Dlaczego? W tekstach tych zadałem kilka pytań, które są aktualne w przypadku każdej, ewentualnie samobójczej, nagłej śmierci ludzi, których trudno byłoby podejrzewać o możliwość dokonania autodestrukcji:
1. Dlaczego TAKI CZŁOWIEK popełnił samobójstwo?

2. Czego musiał się dowiedzieć, że NIE MÓGŁ Z TYM ŻYĆ?

3. Albo, co MUSIAŁBY POWIEDZIEĆ, gdyby żył?

4. Jakie w końcu okoliczności skłoniły go do desperackiego czynu i czy To był TYLKO JEGO CZYN?
Po przeszło półtora roku śmierć A. Leppera już mnie mniej dziwiła, choć również dalej nie wierzę w jego samobójstwo. Te moje wątpliwości zawarłem w felietonach: Policjanci, dziennikarze to prorocy? Już wiedzą, że to samobójstwo?! i Dlaczego zginął A. Lepper?. Zastanawiałem się w nich i wyrażałem zdziwienie skąd w przypadku cokolwiek bardzo zaskakujących śmierci nasi policjanci, dziennikarze, nasze kochane media od razu wiedzą, iż jest to samobójstwo... Niestety śmierć S. Petelickiego prawie w ogóle już nie wywołała we mnie zaskoczenia. Jest kolejną osobą, która ginie przeciwstawiając się oficjalnej wersji przyczyn i przebiegu tragedii smoleńskiej, zamachu smoleńskiego. Był człowiekiem, którego cechy i charakter nie predestynowały go w żaden sposób do popełnienia samobójstwa. Jeżeli jednak go popełnił to aktualne pozostają wcześniej zadane przeze mnie pytania i jedno najważniejsze: Co skłoniło takiego człowieka do popełnienia samobójstwa? Dla mnie ewentualnym wytłumaczeniem może być niemal tylko jedno: ojcowska miłość do małego dziecka, swojego syna, na którego tak długo czekał i którego ponoć kochał ponad własne życie... Może od "chłopców" dostał swoiste ultimatum: albo jego rodzina i syn albo on... Jeżeli było to rzeczywiście samobójstwo (w co dalej śmiem wątpić)  to nie potrafię inaczej wytłumaczyć tego czynu i braku pozostawienia przez generała listu pożegnalnego... A możliwości i "długie ramię chłopców" przecież  znał jak nikt inny... Cześć jego pamięci! Smutno pozdrawiam Zostaw za sobą dobra, miłości i mądrości ślad... krzysztofjaw

Petelicki chorował na alzheimera. "W środowisku to było powszechną informacją" - W środowisku dosyć powszechną informacją było to, że pan generał miał problemy z chorobą Alzheimera - mówił w "Wiadomościach" Jarosław Rybak, autor książek na temat GROM i były rzecznik MON. Tłumaczy, że zdecydował się o tym powiedzieć, aby przerwać spekulacje na temat jego problemów osobistych. Petelicki został w sobotę znaleziony przez żonę w podziemnym parkingu wielorodzinnego budynku, w którym mieszkał, na warszawskim Mokotowie. Znaleziono przy nim broń, z której padł strzał. Rana postrzałowa głowy była przyczyną śmierci Sławomira Petelickiego - taki wynik sekcji jego zwłok podała oficjalnie prokuratura. Sekcja nie wykazała śladów wskazujących na "udział osób trzecich" w tragedii. "Wstępne wyniki sekcji potwierdzają wyniki oględzin ciała" - poinformował we wtorek rzecznik Prokuratury Okręgowej w Warszawie Dariusz Ślepokura. Dodał, że potwierdzono postrzał głowy - rana jest wlotowa i wylotowa; nie ma innych obrażeń ciała. Prokuratura zarządziła badania toksykologiczne na obecność substancji odurzających w ciele zmarłego. Wyniki mają być znane miej więcej za kilka tygodni, razem z całościową opinią sekcji zwłok. Ślepokura powiedział, że ani przy denacie, ani w jego domu nie znaleziono żadnego listu pożegnalnego. Zabezpieczono nagrania z monitoringu (według informacji mediów kamery z podziemnego parkingu nie sięgały miejsca, gdzie padł strzał). Trwają przesłuchania świadków, w tym osób najbliższych. PAP, gazeta.pl

Teraz wszystko przez nauczycieli To zadziwiające jak Polacy dają się wodzić za nos i nie dostrzegają, że tym szczuciem na różne grupy zawodowe rząd, kupuje sobie spokój na kolejne miesiące.

1. Parę dni temu ministerstwo finansów opublikowało informacje pokazujące sytuację finansową samorządów gminnych, a dokładnie poziom ich zadłużenia. Okazuje się, że aż 135gmin ma wskaźnik zadłużenia przekraczający 60 % dochodów, a więc wyższy niż dopuszcza ustawa o finansach publicznych. Wprawdzie część z nich po odliczeniu wydatków przeznaczonych na realizację projektów unijnych ma zadłużenie niższe niż 60 % dochodów, na co pozwala ustawa o finansach publicznych, ale tak naprawdę w każdej chwili gminy te mogą się spodziewać wprowadzenia zarządu komisarycznego. Samorządy od kilku lat wskazują, że rząd przekazuje im kolejne zadania do realizacji, ale nie towarzyszy temu niestety jednoczesne przekazywanie adekwatnych środków finansowych.

2. Od 2008 roku premier Tusk jest dobroczyńcą polskich nauczycieli, bo corocznie ogłasza paroprocentowe podwyżki ich płac, tak, że średnia płaca nauczyciela w latach 2008-2012 wzrosła o około 50%. Oczywiście po ogłoszeniu podwyżki płac dla nauczycieli, samorządowcy równocześnie słyszą, że środki na ten cel zostały już uwzględnione w subwencji oświatowej wcześniej im przekazanej, ale w praktyce okazuje się, że subwencja nie wystarcza na pełne pokrycie kosztów podwyżek płac. Samorządowcy nie mają wyjścia, premier Tusk w telewizji zapowiedział podwyżki płac, ich służby finansowe muszą zgodnie z ustawą je wyliczyć i wypłacić najczęściej od początku roku szkolnego. Jest jeszcze jeden problem, którego rząd przy tej okazji nie bierze pod uwagę. Nauczycielami są także ci pracujący w przedszkolach, a ponieważ wychowanie przedszkolne jest zadaniem własnym gmin i musi być finansowane ze środków własnych samorządów to na podwyżki płac dla tych nauczycieli, środki finansowe muszą znaleźć samorządowcy we własnych budżetach.

3. Tak się składa, że pracuję w sejmowej komisji samorządu terytorialnego i polityki regionalnej i ostatnio z inicjatywy posłów Prawa i Sprawiedliwości próbowaliśmy uchwalić dezyderat adresowany do rządu pokazujący coraz trudniejszą sytuację finansową samorządów w Polsce. Niestety posłowie rządzącej koalicji Platformy i PSL na tym dezyderatem nie chcieli obradować i odrzucili go w pierwszym czytaniu. W dyskusji, która się jednak na komisji w tej sprawie odbyła, posłowie ci wskazywali, że głównym powodem trudnej sytuacji finansowej samorządów jest nadmiar nauczycieli i obowiązywanie Karty Nauczyciela. Co więcej twierdzili, że rząd nie wystąpi z nowelizacją tej ustawy, a oczekują na inicjatywę samorządowców w tej sprawie. Premier Tusk chce być dalej dobry dla nauczycieli i nie będzie się im narażał.

4. Samorządowcy nie mieli innego wyjścia i taki projekt przygotowali i kierują go do Sejmu. To w Sejmie odbędzie się batalia, w której głównymi winowajcami problemów finansowych samorządów okażą się nauczyciele. W ten sposób Platforma i premier Tusk po raz kolejny napuszczają wszystkich na na nową grupę zawodową, czyli nauczycieli. Wcześniej takimi winowajcami problemów w finansach publicznych byli górnicy, rolnicy, służby mundurowe, a ostatnio emeryci i renciści. Takimi wrogami publicznymi byli także handlarze dopalaczami i kibole, choć oni byli ścigani z zupełnie innych powodów niż wyżej wymienione grupy zawodowe. Media, które ze wszystkich sił wspomagają rządzących także uruchomiły już informacje, że Karta Nauczyciela jest praprzyczyną wszelkiego zła. Rozpoczęła się, więc nagonka i na nauczycieli i zapewne będzie ona trwała przynajmniej do rozpoczęcia nowego roku szkolnego. To zadziwiające jak Polacy dają się wodzić za nos i nie dostrzegają, że tym szczuciem na różne grupy zawodowe rząd, kupuje sobie spokój na kolejne miesiące. Kuźmiuk

Rozwiązać PZPN Niewątpliwie konieczna dymisja Grzegorza Laty nie zmieni faktu, że jedyną receptą na gangrenę w PZPN jest jak najszybsza prywatyzacja polskiego sportu. Polski Związek Piłki Nożnej był przez ostatnie lata siedliskiem gangreny, korupcji, afer i skandali. Przyczyną nie jest tylko to, że PZPN-em zarządzają nieodpowiedni ludzie. Przyczyną jest to, że PZPN w swoim obecnym kształcie w ogóle istnieje. PZPN, który powinien kontrolować prawidłowość rozgrywek w polskiej piłce nożnej, tworzony jest przez "działaczy". Nie wiadomo, co robią "działacze" poza tym, że "działają", przy czym to jak "działają" to widać przy każdym skandalu wokół PZPN. Paradoks polega na tym, że "działacze" są w PZPN potrzebni jak dziury w moście. PZPN potrzebuje przedstawicieli klubów i federacji piłkarskich, rzetelnie podchodzących do swoich obowiązków. A najmniej potrzebuje "działaczy". W Stanach Zjednoczonych przedstawiciele klubów sportowych reprezentują swoich mocodawców w federacjach okręgowych i stanowych. Federacje piłkarskie wysyłają swoich przedstawicieli do federalnego związku piłkarskiego. Każdy taki przedstawiciel (najczęściej emerytowany sportowiec) za to bierze pieniądze, aby dbać o prawidłowość rozgrwek sportowych. Działaczom płacą pensje ich kluby. Każdy klub ma swojego reprezentanta (czasem jeden reprezentuje kilka czy kilkanaście klubów) i wymaga od niego, by interweniował w sytuacji pojawienia się jakiejkolwiek nieprawidłowości. Eliminuje to patologie. Żaden przedstawiciel klubu nie pozwoli sobie na jakiekolwiek zachowanie niezgodne z prawem, bo gdy sprawa się wyda - zostanie natychmiast wyrzucony na zbity pysk. I bardzo słusznie. Kluczową sprawą dla likwidacji gangreny w PZPN-ie jest prywatyzacja polskiego sportu, także klubów piłkarskich. Właściciel klubu będzie chciał, aby jego drużyna była najlepsza. Natychmiast podniesie się więc poziom rozgrywek. Nad ich prawidłowością winni czuwać przedstawiciele wojewódzkich delegatur PZPN utrzymywanych ze składek od prywatnych klubów i zatrudniających ich przedstawicieli. Każdy taki związek powinien delegować przedstawiciela do centrali. Wówczas PZPN liczyłby 16 osób zainteresowanych tym, by dbać o interesy swoich mocodawców. Taki system eliminuje przyczyny gangreny. Usprawnia też cały proces decyzyjny. 16 kompetentnych osób szybciej podejmie właściwą decyzję niż klika "działaczy" o niesprecyzowanych bliżej motywacjach. Sprawa druga to zbyt duże uprawnienia PZPN-u. Nie ma żadnego powodu, dla którego ciało to ma decydować o sprzedaży praw do transmisji meczów, o kontraktach ze sponsorami itp. Taki system sprzyja korupcji i patologii, a nie ma szczególnego związku z piłką nożną. Szczegóły sprzedaży praw do transmisji najlepiej uzgodnią przedstawiciele teleiwzji z właścicielem prywatnego stadionu. PZPN jest tutaj niepotrzebny. Problem jednak polega na tym, że to "działacze" zainteresowani są tym, aby gangrena i dziadostwo postępowały. Bo w mętnej wodzie lepiej łowi się ryby. Szymowski

Dwa dni temu pisałem, że Rosja:

http://konflikty.wp.pl/kat,127354,title,Rosja-wysyla-do-swojej-bazy-wojskowej-w-Syrii-dwa-okrety-wojenne,wid,14583289,wiadomosc.html

wysyła do Syrii swoje okrety wojenne - i zapewnia im osłonę lotniczą (oczywiście: tylko do ewakuacji obywateli Federacji...). Oświadczenia przywódców FR i ChRL, że nie dopuszczą, by Amerykanie zniszczyli Iran - też mało kogo obchodzą. Europa po prostu wypadła z gry politycznej. A źródłem zła jest Unia Europejska, która zniszczyła potężne niegdyś państwa, tworząc na ich miejsce kolosa na kondomianych nogach.... - a dziś dowiadujemy sie, że Iran, Syria, Chiny i Rosja planują "Wielkie wspólne manewry" w Syrii - w oczekiwaniu na atak sił NATO.

http://www.jpost.com/MiddleEast/Article.aspx?id=274425

Przypominam, iż problem Syrii polega na tym, że powstańcy to wspierani przez USA i Arabię Saudyjską fanatyczni sunnici - podczas gdy JE Bashar Hafez al-Assad to alawita - członek meczetu bardzo tolerancyjnego i dla chrześcijan, i dla szyitów. A Iran to państwo szyickie… JKM

Film w służbie propagandy Krwawy najazd polskiej husarii, zamordowanie prawowitych dziedziców tronu przez polskiego hetmana – wszystko to łagodne dowcipy. Naprawdę antypolskie filmy jeszcze przed nami. Na ekranie źli ludzie dawali wycisk tym dobrym, wieszali ich gdzie i za co popadło, gwałcili bez względu na wiek, płeć i orientację seksualną. Nagle zjawiał się Dobry Kowboj albo Dziwka o Złotym Sercu – i role się odwracały. Filmy były nieomal pozbawione dialogów, jeśli ktoś otwierał usta, to klął, a i to najczęściej po hiszpańsku.

– Tylko nie wybrzydzaj! Na te filmy idą miliony ze specjalnego programu! – uprzedził moje narzekania przyjaciel z Arizony Mietek, na którego telewizorze ten szajs oglądaliśmy. – Tu na południu mamy parę milionów Latynosów, których sport ulubiony to wypruwanie flaków kozikami. Telewizory zatrzymują ich w domach! Oczywiście dialogi nie mogą być zbyt mądre, bo to by ich tylko wkurzyło… Na pociechę puszczę ci z taśmy „Amadeusza”, do Polski jeszcze nie dotarł i nie wiadomo, czy dotrze. Lecz te gówniane filmy na pewno was dopadną… I to była ta dobra wiadomość. Zła była taka, że ze względów finansowych zakupiliśmy tylko te najbardziej gówniane. I to mógłby być początek niniejszego szkicu, gdyby nie to, że trzeba napisać jeszcze jeden. Wiek XX był czasem kolejnej wędrówki ludów – ze świata nędzy w zaświaty propagandy. I z powrotem. W wojnie i odbudowie towarzyszył im coraz częściej film, do którego rozwoju przyczyniły się dwa totalitaryzmy – niemiecki i sowiecki – oraz jedna infantylna demokracja – oczywiście amerykańska. Trzeba w tym miejscu przypomnieć nazwiska Leni Riefenstahl i („Triumf Woli” – 1934 r., „Olympia” – 1936 r.) oraz Sergiusza Eisensteina. Nazwisko tego ostatniego kojarzy się przede wszystkim z „Pancernikiem Patiomkinem” i z nakręconym ku czci Stalina „Iwanem Groźnym”. Warto do nich dorzucić kultowy ongiś „Październik“ (1928 r.). Jeżeli bowiem dzieła Riefenstahl montowane były z autentycznego materiału filmowego, kłamstwo polegało na montażu i przemilczeniach, to Eisenstein po prostu… obywał się bez rzeczywistości. Jego „Październik” to pierwsza w tej skali świadoma próba zastąpienia historii – propagandową „narracją”, czyli po prostu fikcją. Dziś powiedzielibyśmy matriksem lub bardziej elegancko – rzeczywistością wirtualną. W tej „zwykłej” rzeczywistości „Aurora” wydała brzydko brzmiący odgłos ślepakiem, Pałac Zimowy, w którym przebywał jakiś oddział kobiecy, zajęli wygłodzeni seksualnie matrosi. W tej fikcyjnej „Aurora” bombarduje Twierdzę Pietropawłowską – przaśny odpowiednik Bastylii, a szturm na Pałac Zimowy przedstawiony został tak przerażająco, że do dziś jest kopiowany, jako materiał archiwalny. Nie muszę tu dodawać, że rewolucją w tym matriksie dowodził bohaterski Lenin, który w rzeczywistości (tej zwykłej) dopiero zakładał perukę (rudą), by udać się do Petersburga. Rzeczywistość filmowa wygrała – i wygrywa do dzisiaj, także u nas.

Rewanż zaczyna się w matriksie Podzielone po wojnie Niemcy powielały wzorce zachodnie w NRF i wschodnie w NRD. Dziś dominują wzorce hollywoodzkie, na których tle nie trudno zauważyć dyskretne próby przedefiniowywania II wojny światowej. Zaczęło się od „Okrętu” Wolfganga Petersena. Kolejny krok milowy to „Stalingrad” (1993 r.). Dramat wyreżyserowany z rozmachem przez Josepha Vilsmaiera w zasadzie jest niesprzeczny z ustaleniami historyków. Po raz pierwszy jednakże Niemcy pokazani są w roli – również – ofiar, ich losy mają budzić litość. Dużo sporów wywołał „Upadek” (2004 r.) Olivera Hirschbiegela – a to ze względu na „neutralne”, jeżeli nie współczujące pokazanie postaci Hitlera, Goebbelsa i kręgu ich najbliższych. Opierając się na pamiętnikach sekretarki Traudl Junge („Z Hitlerem do końca”), film pokazuje ostatnie dni wodza Rzeszy – i w ten sposób unika mówienia o wcześniejszych zbrodniach Hitlera i Niemiec. Wspominany Vilsmaier nakręcił w 2009 r. najważniejsze z dzieł tego nurtu – i prawdopodobnie najważniejsze dzieło swojego życia. To „Gustloff: Rejs ku śmierci” – film, który opowiada o ostatnim rejsie statku „Wilhelm Gustloff”, przypomina tę największą w dziejach katastrofę (zginęło ponad 9 tys. ludzi!), wskazuje winnych – statek wiozący uciekinierów z Gdyni został storpedowany na wysokości Ustki przez sowiecką łódź podwodną – 30 stycznia 1945 r. Chcąc nie chcąc, film przypomina także nazwisko patrona statku, działacza NSDAP, który został zamordowany w 1936 r. przez żydowskiego antyfaszystę Davida Frankfurtera. Dla uczczenia śmierci Gustloffa Niemcy ochrzcili jego imieniem największy swój statek, który miał się nazywać Adolf Hitler. Matką chrzestną była wdowa po zabitym Hedwig Gustloff – ongiś sekretarka Hitlera. Dopiero znając te wszystkie odniesienia i aluzje, możemy ocenić i ten film i zmiany zachodzące w niemieckiej kinematografii. Na marginesie dodajmy, że do utrwalenia jakiejś wizji rzeczywistości przyczyniają się różne media, które spełniają rolę faktorów i agitatorów, nie tylko film. Wzorcowym efektem wysiłku wielu sztabów propagandowych był sukces „Listy Schindlera” (1993 r.) Stevena Spielberga. Pierwszym nośnikiem tej załganej „narracji” była książka Thomasa Keneally’ego. Wsparta została setkami artykułów, wywiadów, migawek telewizyjnych, wreszcie filmem. Dla Polaków niewątpliwym atutem były polskie akcenty – nawet oprawczynie z SS mówiły po polsku. Film dostał siedem Oscarów, zarobił kilkaset milionów dolarów. Bohater filmu – współpracownik Abwehry, który przygotowywał prowokację gliwicką i agresję na Polskę, do tego właściciel dobrze prosperującego obozu koncentracyjnego, a nawet dwóch – został bohaterem Polaków. Podobno ma już gdzieś szkołę czy ulicę. Nie w matriksie, lecz już w realnej rzeczywistości. Przy okazji tych rozważań o kinematografii zagranicznej trzeba wspomnieć o swoistej wojnie na filmy (czy o filmowej wojnie o matrix). W 2011 r. wszedł na ekrany film „5 dni sierpnia”. Opowiada on o inwazji Rosjan na Gruzję, a reżyser Renny Harlin zadedykował go Lechowi Kaczyńskiemu. Rok później ukazała się rosyjska odpowiedź: „Sierpień ósmego”. Reżyser Dżanik Fazijew ukazał w nim wojnę oczyma Rosjanki, która przyjeżdża do Abchazji po syna – gdy na kraj napadają straszni Gruzini. Dzielni rosyjscy żołnierze pomagają jej znaleźć chłopca. Jeśli w tej perspektywie spojrzymy na propagandowy „1612: Chroniki smutnawo wriemieni” (2007 r.) Władimira Chotinienki, to zauważymy, że mimo antypolskości, mimo licznych przekłamań jest on stosunkowo łagodny. Krwawy najazd polskiej husarii, zamordowanie prawowitych dziedziców tronu przez polskiego hetmana – wszystko to łagodne dowcipy. Naprawdę antypolskie filmy jeszcze przed nami.

Sny ubeków Jeśli film porównujemy do snu, to III RP szamoce się ciągle w snach ubeków. W kinach nie ma już wprawdzie propagandówek w wersji twardej, wciąż jednak telewizja powtarza propagandówki w wersji miękkiej, atrakcyjnej artystycznie, dowcipnej. Podobnie jak w Rosji wciąż króluje „17 mgnień wiosny”, u nas opowieść o najnowszej historii Polski narzucają dwa świetne seriale: „Stawka większa niż życie” (1967–1968) i napisany przez Andrzeja Szypulskiego ze Zbigniewem Safjanem (zarejestrowanym, jako TW „Żerań”) i wyreżyserowany przez Janusza Morgensterna z Andrzejem Konicem serial „Czterej pancerni i pies”. Dzięki temu każdy Polak wie, komu zawdzięczamy wolność i inne dobrodziejstwa. Podstawianie rzeczywistości fałszywej w miejsce uczciwej trwało od początku PRL-u, mówiąc prościej: PRL był kłamstwem, które miało na swe usługi artystów i inne autorytety moralne. Jednym z takich autorytetów był Kazimierz Koźniewski, który w 1952 r. napisał „Piątkę z ulicy Barskiej”, innym Aleksander Ford, który prawie natychmiast nakręcił według niej film. Dzieło opowiadało o młodych chłopakach, których poakowskie podziemie wpycha na drogę przestępstwa. Najpierw powodują śmierć świadka oskarżenia (przeciw chłopcom toczy się proces o kradzież), potem otrzymują polecenie wysadzenia Trasy WZ. Na szczęście chłopcy zbuntowali się przeciw wrednym reakcjonistom… Jako puentę dodajmy, że Koźniewski był od lat zarejestrowany jako tajny współpracownik („33”), Ford nawet nie musiał – był kimś więcej.

Scena z “Popiołu i diamentu” Kimś więcej byli dla władz komunistycznych także tacy ludzie jak Jerzy Andrzejewski czy Andrzej Wajda. Wystarczyło, że tow. Berman zaprosił do siebie pisarza, że przemówił do jego świeżo komunistycznego sumienia, a Andrzejewski napisał „Popiół i diament”. Wprawdzie nawet z materiałów dostarczonych mu przez UB wynikało, że podziemie wykonało wyrok na postaci dosyć nikczemnej, niemniej pisarz zrobił z niej wzór cnót – sekretarza PPR Szczukę. Potem Wajda przeniósł tę narrację na matrycę bardziej nowoczesną, bo na taśmę filmową. Pogłębił, uwiarygodnił, przyznał trochę cech ludzkich także ludziom z podziemia. Lecz jego ostateczny wyrok był jednoznaczny: bohater z AK zginął na śmietniku (historii). Najsmutniejsze w tym wszystkim było to, że nasz znakomity reżyser (piszę to bez ironii. „Ziemia obiecana” to naprawdę arcydzieło!) popełnił swój film w 1958 r., kiedy już naprawdę nie musiał. Chyba, że bardzo chciał się podobać.

Petelscy, Kutz i inni Zafałszowany został też obraz antysowieckiego podziemia i walczących z sowietyzmem powstańców. Przypomnieć tu wypada dwa najgłośniejsze filmy. Pierwszy to „Ogniomistrz Kaleń” (1961 r.) Ewy i Czesława Petelskich – według książki Jana Gerharda „Łuny w Bieszczadach”. Jednym z jego bohaterów jest major „Żubryd” z NSZ – partyzant antysowieckiego powstania. On i jego ciężarna żona zostali skrytobójczo zamordowani przez ubeckiego agenta Jerzego Vaulina (TW „Mewa”) – ale o tym film już nie mówi. Nawiasem mówiąc, Vaulin był potem uznanym dziennikarzem „Po prostu” i filmowcem – zrealizował ponad 20 filmów dokumentalnych. Równie zafałszowany jest film Kazimierza Kutza „Znikąd donikąd” (1975 r., scenariusz Ryszard Kłyś). Przedstawiając walki akowskiej „bandy” na Żywiecczyźnie, reżyser stara się pokazać absurdalność tych walk, których efektem są tylko niepotrzebne zbrodnie. Do poetyki opluwania antysowieckiego podziemia wróci po latach Agnieszka Arnold w dokumencie pt. „Bohater” (2003 r.). Zrobi w nim coś podobnego do zabiegu, jakiemu poddali swoich bohaterów Andrzejewski i Wajda: przetworzy legendarnego dowódcę w postać dokładnie negatywną, w bandziora, mordercę i fanatyka religijnego. Dla uzyskania większego autentyzmu reżyserka spaliła całkiem autentyczną stodołę. Na jej tle „świadek” (dokładniej córka świadka) opowiada, jak to kpt. Rajs „Bury” wbijał w oczodoły prawosławnych, białoruskich chłopów kamienie i sztachety. W dyskusji, która miała miejsce po premierze, na zarzut kłamstwa reżyserka odpowiedziała z rozbrajającym wzruszeniem: „Ja nie jestem historykiem. Ludzie mają prawo do jeremiady, żałoby, nabudowywania tej rozpaczy”. Równie prawdziwe i równie nadające się do kopiowania na Zachodzie są jej relacje o zbrodni w Jedwabnem, którą przypisuje w całości Polakom i której poświęciła dwa filmy („Gdzie mój starszy syn Kain” 1999 r. oraz „Sąsiedzi” 2001 r.).

Nieudany rozrachunek z reżimem Filmowi polskiemu do dzisiaj nie udało się powiedzieć całej prawdy o stalinizmie. W 1982 r. powstał wprawdzie film „Matka Królów” z genialną kreacją Magdy Teresy Wójcik, według powieści byłego propagandysty Kazimierza Brandysa. Autor ten, bowiem nie tyle ujawniał zbrodniczość systemu, ile upominał się o skrzywdzonych komunistów. Rozrachunek nie udał się także Borysowi Lankoszowi w okrzyczanym jako arcydzieło filmie „Rewers” (2009 r.). Gombrowiczowska, groteskowa konwencja nie nadaje się do analizy poważnych problemów. Owszem, władza, a nawet UB zostały trochę ośmieszone, opozycyjne mieszczaństwo także trochę i to właściwie wszystko. Jedyną ofiarą śmiertelną jest ubek, stalinizm minął, ofiarom i katom jednako należą się świeczki. Nie wyszedł też rozrachunek z przeszłością Janowi Kidawie-Błońskiemu w filmie „Różyczka” (2010 r.). Aż dziwne, historia, którą opowiedział, była samograjem, a nawet dwoma. Bo na pierwszym planie znany pisarz (oczywiście Jasienica), któremu SB podsunęła agentkę, jako żonę, w tle – Marzec ’68, bunty studentów… Film został obsypany złotem jeszcze bardziej niż „Rewers”. W Gdyni otrzymał Złote Lwy (2010 r.), w Chicago jeszcze Złote Zęby, australijscy dystrybutorzy przyznali mu Złotego Kangura, Radio Gdańsk „Złotego Klakiera” (za najdłużej oklaskiwany film); mało już apetyczna agentka „Ewa” (Zofia O’Bretenny) została zastąpiona młodą laską – a jednak znów coś nie wyszło. Reżyser za bardzo się miotał między prawdą a poprawnością. Nie da się mówić o Marcu, nie pokazując maltretowanych studentów, nie wspominając o usuwaniu z wojska kadry starej – tej sanacyjnej, tej akowskiej – i kadry znacznie młodszej – żydowskiej. A to znaczy, nie wspominając o Jaruzelskim. Do napisania jest też scenariusz o Adamie Michniku, który 8 marca nie przychodzi na wiec, nie zostaje liderem studentów – a dzień później zostaje i tak aresztowany. Albo o donosicielu z kręgu komandosów „Ludwiku” – Zygmuncie Dzięciołowskim itd., itd. I Marzec, i historia Jasienicy wciąż czekają na film o sobie. Tak samo jak historia obu powstań – Warszawskiego i Antysowieckiego.

Gdy Wałęsa bije się z milicją Prawdę o polskiej historii próbują w tej sytuacji przywrócić miniatury filmowe tworzone w poetyce filmów dokumentalnych i wywiadów. Nie tu miejsce na dokładne analizy, spróbujmy, choć przypomnieć kilka dzieł. O początkach PRL-u opowiada „Mord założycielski” nakręcony przez Jacka Raginisa, jako widowisko telewizyjne. Twórca odważnie ukazuje zakazane, czasami cuchnące podziemia komunizmu, próbuje wyjaśnić tajemnicę zamordowania Nowotki, a następnie braci Mołojców – co nadaje politycznemu widowisku tempo sensacyjnego filmu. Nie słyszałem, by spektakl ten otrzymał jakąś nagrodę. Nie może też liczyć na nagrody nielubiany przez poprawne politycznie środowisko Grzegorz Królikiewicz. W 2000 r. mimo wielu trudności reżyser ten nakręcił „Anatomię sumień” – paradokument, w którym oficerowie NKWD przesłuchują oprawców z Kalinina i Charkowa. Okazuje się, że jedni i drudzy hołdują tym samym wartościom… Na uwagę zasługuje znakomita gra aktorska: prawda o akceptowaniu banalności zła przebija się poprzez ich przejęzyczenia, jawne kłamstwa, pauzy, a nawet przez mowę ciała. Jest to zasługa reżysera, lecz i znakomitego zespołu aktorów, który tworzą: Ignacy Machowski (Tokariew), Zygmunt Malanowicz (Prokurator), Leon Niemczyk (Syromiatnikow) i Franciszek Trzeciak (Śledczy), a także Maria Kleydysz, jako Natalia Ryżkowa i Franciszek Matias, jako filmowiec z KGB. Z późniejszych dzieł Królikiewicza zapadają w pamięć: film poświęcony sylwetce „Ognia” Kurasia „A potem nazwali go bandytą” (2002 r.), rzecz o strajku studentów Uniwersytetu Łódzkiego „Bardzo krótki strajk” (2007 r.) i „Kern” (2010 r.) – opowieść o niszczeniu zasłużonego dla Polski działacza. W tle tej – nienazwanej po imieniu zbrodni – kryli się tacy ludzie, jak stary propagandysta komunistyczny Jerzy Urban i pełen wdzięku reżyser Marek Piwowski (zarejestrowany, jako TW „Krost”). Ostatnim dziełem Królikiewicza jest „Szary” – film o Antonim Hedzie (2012 r.). Niestety w krótkim artykule nie da się wyliczyć wszystkich filmów, które na to zasługują, i wszystkich twórców usiłujących rozproszyć kłamliwą atmosferę unoszącą się nad polskim życiem. Przerywając ten wątek, musimy jeszcze zasygnalizować dwa niebezpieczeństwa. Do spowicia naszej pamięci dymem, i to niezbyt wonnym, przyczynić się mogą wkrótce dwa właśnie szykowane filmy: matriksowy film o Westerplatte i matriksowy film o Wałęsie. Już w przypadku filmu Kutza „Śmierć jak kromka chleba” – którego dobrych intencji nie chcę kwestionować – pojawiły się wątpliwości dotyczące scen bójki górników z zomowcami. Górnicy, owszem, rzucali śrubami czy mutrami – ale rzucali z daleka. Bezpośrednia bijatyka to bezpośrednie zagrożenie życia – a to już usprawiedliwia nawet użycie broni. A więc usprawiedliwia zbrodnię… twórcy muszą, więc niezwykle uważać, jakie sceny przedstawiają za prawdę, bo nigdy nie wiadomo, co z ich filmów będzie wkopiowane. W produkowanym od lat kilku autorskim (reżyseria + scenariusz) filmie Pawła Chochlewa „Tajemnica Westerplatte” mają ostać (według upowszechnionego scenariusza) nakręcone sceny ukazujące dowódcę obrony, jako niemal szaleńca, a obrońców wartowni, jako wkur…ch nych chłopaków, pijących i szczających na portret swojego Naczelnego Wodza. Nieudolny reżyser do dziś nie może zrozumieć, że te sceny mogą zamienić się w obowiązującą, poprawną politycznie „prawdę”. Podobnie rzecz się przedstawia z produkowanym przez Wajdę filmie o Wałęsie. W krytykowanym już przez historyków (m.in. przez prof. Antoniego Dudka z IPN) scenariuszu Janusza Głowackiego pojawiają się sceny typowe dla matriksu kopie bez oryginałów. Czyli bujdy. Ważne zaś prawdy, dotyczące np. bujnej młodości i konszachtów przyszłego prezydenta ze „służbami”, zostają pominięte. Jest oczywiste, że tak wytrawni mistrzowie koniunkturalizmu, jak Wajda i Głowacki, nie chcą się nikomu narazić, ale nawet serwilizm powinien mieć granice. W tym wypadku – granice prawdopodobieństwa. Zarówno w tym, co pokazane, jak i w tym, co przemilczane. Pomijanie kontaktów TW „Bolka” z SB (gdy ukazują się coraz nowe dowody) czy opowieści o dzielnym Wałęsie bijącym się z milicją – to też nadaje się do wykopiowania. Po to by ośmieszyć i Wałęsę, i Solidarność, i całą naszą rewolucję.

Zakończenie: instytuty pamięci czy wytwórnie amfetaminy Czy można wrócić z rzeczywistości symbolicznej? Czy można uciec z matriksu? To dwa różne pytania. Z matriksu uciec jeszcze można, z rzeczywistości symbolicznej nie. Człowiek to jest po prostu animal symbolicum, nie dałby sobie rady w świecie, gdyby nie posługiwał się znakami i gdyby nie układał ich w modele. Problem w tym, by nie powstawały modele bez oryginałów, by pomniejszając chaos świata i jego wydarzeń, nie wprowadzać ani kłamstwa w relacjach, ani kłamstwa w proporcjach, ani kłamstwa w ocenie etycznej. Nie jest możliwe dzieło bez elementów fikcji, bo nie da się w filmie czy na scenie ukazać historii w skali 1:1. Da się jednak pokazać historię zminiaturyzowaną, model, w którym zachowana jest przynajmniej prawda etyczna: dobrzy są dobrzy, źli – źli. Możliwe są filmy o rewolucji bez fikcyjnego (za to bohaterskiego!) szturmu na Pałac Zimowy, o Jedwabnem – bez mnożenia liczby ofiar poza granice śmieszności – bo zamordowanie nawet jednego człowieka jest zbrodnią. Możliwy jest film o Jaruzelskim, który chce się wyplątać z sieci zdrady, lecz najpierw trzeba przyznać, że był zdrajcą, że donosił, jako TW „Wolski”. Możliwy jest film o Wałęsie, którego na szczycie władzy dopada haniebna przeszłość, lecz najpierw trzeba przyznać, że zanim stał się bohaterem (a stał się – i w tym problem!) – był zarejestrowany, jako „Bolek”, a z przeszłością walczył w jeden sposób: próbując zniszczyć donosy. Gdyby zamiast zachwycać się sobą, czytał książki – wiedziałby, że donosy nie płoną. Bohdan Urbankowski

"Samobójstwo" musi wyglądać na samobójstwo Lista samobójstw i dziwnych śmierci w ostatnich 3 latach jest przerażająca. Komando, które ich dokonuje (podejrzewam, że grupa 3-4 osób) robi to naprawdę precyzyjnie. I nie może być inaczej, gdyż inaczej by nikt im tego nie zlecał. Wszystko wygląda jak należy. Człowiek, który nie ma broni wiesza się u siebie w mieszkaniu (Michniewicz), w biurze (Lepper) a jeśli żołnierz to strzela sobie w łeb (Petelicki) i to bez przestrzeliwania policzka. Nigdzie nie ma śladów osób trzecich, a jeśli nawet są to nie zostają znalezione, nigdzie też nie ma kamer, nawet jak jest monitoring to akurat przez przypadek tam nie sięga. Żaden z nich nie pisze listu pożegnalnego, więc opary domysłów i w każdej sprawie zabiera natychmiast głos Gazeta Wyborcza oraz TVN, (jeśli nie można przemilczeć, tak jak śmierci Dyrektora Generalnego Kancelarii Premiera) udowadniając, w jakim potwornym stresie musiał żyć ten człowiek i jak wielkie miał kłopoty osobiste. Proszę zauważyć, że mowa jest ZAWSZE o kłopotach osobistych, nigdy zawodowych czy dotyczących interesów, po co ludzie mają się interesować, z kim denat pracował, co robił i z kim prowadził interesy. Nigdy nie ma również mowy o kłopotach ze służbami specjalnymi - to chyba jasne, dlaczego. Komando "samobójców seryjnych" może też liczyć na właściwą postawę Policji i Prokuratury. Natychmiast się pojawiają z tamtej strony przecieki, że "wszystko wskazuje na samobójstwo" i zawsze już na drugi dzień pojawiają sie kolejne przecieki, że nie stwierdzono obecności osób trzecich. Samobójstwo to akt jednostkowy, więc by nim nie było osób trzecich nie potrzeba, wystarczy, że były osoby drugie. Ale te drugie są chronione i drugim nikt nie fiknie. Komando z pewnością potrafi, (co udowodniło wielokrotnie) zadbać o wszelkie pozory śmierci samobójczej. Pistolet pasuje do łapy, kula do pistoletu, sznur pasuje do szyi a stołek do butów. Nie może tylko uniknąć zastanawiających okoliczności takich, które nie pasują do samobójstwa każdej osobie ze zdrowym rozsądkiem, która się zacznie zastanawiać, ale też pasują Prokuraturze i policji, które to organy się zastanawiać nad nimi nie zamierzają. Oględnie mówiąc: wszyscy ofiary seryjnych samobójców robią to w dziwnym dla samobójstwa terminie - albo na dzień przed podpisaniem ważnego kontraktu, albo na dwa dni przed świętami i spotkaniem z rodziną, albo w dniu WAŻNEGO MECZU, którym żyje cała Polska (tylko nie "samobójca", on nim zdecydowanie nie żyje) albo dzień po WAŻNYM SPOTKANIU. Zawsze to jakieś święta, wakacje,  ciekawy wyjazd (Róża Żarska, Dariusz Szpineta) lub podczas imprezy. Zawsze "Samobójcy" posiadają rodziny (dzieci), ale nie chcą się z nimi zobaczyć przed śmiercią, nie zostawiają im nawet liściku typu "kocham was" i jakoś tak zapominają zadbać o ich zabezpieczenie materialne. Ci "Samobójcy”, bowiem, o których piszę są nie tylko dziwnie blisko ważnych informacji lub wpływowi, ale przede wszystkim tak rozregulowani emocjonalnie (jak oni robili te kariery?), że nie przyszło im do głowy pomyśleć o rodzinie. Dziwnym trafem, żaden z przyjaciół samobójczych ofiar nie zauważył niczego niepokojącego, ba kilka godzin wcześniej wymieniali żarty, rozmawiali na luzie i dzielili się planami. Żaden też z "samobójców" nie miał lekkiego charakteru, zazwyczaj byli to ludzie twardzi, gotowi na wiele, zdecydowani i często wierzący. Następna ich cechą jest zawsze jakiś konflikt z salonem Donalda Tuska, zawsze jakaś sprawa niewygodna dla Tuska lub wręcz bliskość Tuska (Michniewicz) - ten Donald Tusk, niczym Krwawa Erynia czy Nemesis gdzieś tam jest w tle. Jakoś tak jest dziwnie powiązany. Gdzieś tam ślad procesu, wspólnej sprawy, jakiś pieniędzy lub podobny dostęp do informacji. Już zaczyna się mówić, że istnieją listy proskrypcyjne osób niewygodnych i kolejni czekają na swój udział w zleceniu. Tym bardziej to prawdopodobne, że sprawa uwikłania w śmierć Papały niejakiego "Patyka" zabijającego dla Espero i uwolnienie od zarzutów Mazura, dała sygnał, że można bezpiecznie jak nigdy dotąd. Ale to oczywiście dla Prokuratury i Policji nie będzie miało żadnego znaczenia. Oni takich rzeczy badać nie będą i dalecy są od kojarzenia tak dalekich faktów. W końcu OSOBY  DRUGIE nie istnieją, nie ma nawet takiego terminu prawniczego. I trzeba funkcjonariuszy zrozumieć w końcu nikt z nich nie chce nagle popełnić samobójstwa, którego jeszcze na 5 minut przed śmiercią w ogóle nie planowali. W końcu po "numerze" z Petelickim, problemy osobiste byle buraka-szaraka nikogo nie zdziwią. Łażący Łazarz

Megaskandal w MSZ Tego, co działo się w Ministerstwie Spraw Zagranicznych z rzeczami śp. Tomasza Merty, trudno nie nazwać skandalem, choć na usta cisną się też o wiele bardziej dosadne słowa. Oto do centrali MSZ trafia worek z pocztą kurierską, gdzie znajdowały się przedmioty należące do wiceministra kultury Tomasza Merty, który zginął w katastrofie rządowego tupolewa pod Smoleńskiem. Urzędnicy doskonale wiedzieli, co jest w worku, a mimo to zamiast wszystko oddać rodzinie, co zrobiłby każdy normalny człowiek niepozbawiony empatii wobec rodzin ofiar, podjęli decyzję o spaleniu zawartości. Co gorsza, potem skrzętnie ukrywali fakt zniszczenia dowodu osobistego Tomasza Merty, nie sporządzono protokołu z tej czynności, choć powinno to zostać zrobione. Ukrywano też, że z przesyłki zaginęły jego obrączka, zegarek i portfel. Jeszcze gorsze jest to, że wdowa była zwodzona i mamiona informacjami, iż rzeczy jej męża na pewno znajdują się w jednostce Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim, tak jak rzeczy innych ofiar katastrofy smoleńskiej, i gdzie bezskutecznie ich poszukiwała. Oszukiwana przez MSZ była też prokuratura, która dostała od Rosjan dokumentację. Wynikało z niej, że dowód zachował się w stanie wręcz idealnym, a przy zmarłym znaleziono także inne rzeczy osobiste. Jednak w kraju tych przedmiotów nie było, a resort spraw zagranicznych nie przyznawał się, że były one w posiadaniu Ambasady RP w Moskwie. Tym samym urzędnicy MSZ odsuwali od siebie podejrzenia, a pozwalali, żeby rodziły się posądzenia, iż przedmioty należące do Tomasza Merty zostały ukradzione przez Rosjan. Takie pomówienia brzmiały wiarygodnie, gdy przypomnimy sobie np. sprawę wypłat pieniędzy z bankomatu w Smoleńsku za pomocą skradzionej przez rosyjskich żołnierzy karty bankowej śp. Andrzeja Przewoźnika. Nietrudno, więc było uwierzyć i w to, że ktoś z Rosjan ukradł obrączkę, portfel i zegarek Tomasza Merty. W jakim więc świetle postawił Federację Rosyjską resort Sikorskiego? Mówiąc oględnie, było to bardzo mało "dyplomatyczne" zachowanie. Okazuje się, bowiem, że winnych trzeba szukać nie wśród niezidentyfikowanych Rosjan, ale wśród urzędników podległych ministrowi Radosławowi Sikorskiemu. Miejmy nadzieję, że prokuratura prześledzi bardzo dokładnie drogę przesyłki kurierskiej z rzeczami Tomasza Merty z Moskwy do Warszawy i co się z nią działo tam i w Polsce. I dowiemy się, kto konkretnie w MSZ dopuścił się tych działań przestępczych, bo tak trzeba nazwać kradzież obrączki czy portfela i próbę spalenia dowodu osobistego. Takie wyjaśnienia bez wątpienia należą się osobom, które najbardziej na tym ucierpiały: żonie Tomasza Merty i jego dzieciom. Ale należą się też wszystkim Polakom mamionym fantasmagorią, jakoby państwo polskie "zdało egzamin" po katastrofie. A może MSZ ukrywa więcej spraw związanych ze Smoleńskiem? Krzysztof Losz

Rząd Intratnych Propozycji Już wiemy, dla kogo rząd Tuska kupuje nowe luksusowe limuzyny. Wczoraj marszałek województwa mazursko-warmińskiego radośnie ogłosił w lokalnej telewizji, że jego zastępczyni Urszula Pasławska otrzymała (cytat) "intratną propozycję" z rządu Tuska. Polske obiegla wiadomosc ze rzad Tuska kupuje luksusowe limuzyny za okolo 5,5 milionow PLN. Na poczatku bylismy dosyc zdziwieni ta informacja, bo przeciez Tuskowcy juz jezdza luksusowymi Audi A8, zakupionymi na tzw. polska prezydencje Unii Europejskiej. Takie samochody kursowaly po Dolomitach podczas slynnych rodzinnych wakacji Tuska.  Sytuacja wyjasnila sie szybko. Rzad kupuje luksusowe limuzyny dla nowych urzednikow. Wczoraj marszalek warminsko-mazurski Jacek Protas oglosil z radoscia ze jego zastepczyni, Urszula Paslawska, dostala (cytat) "intratna propozycje" z rzadu Tuska. Paslawska ma zastapic swojego partyjnego kolege Jana Burego na stanowisku Wice-Ministra Skarbu Panstwa. Jan Bury jest jednym z ulubiencow serialu Goodbye ITI: 

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/28217,czy-jan-bury-przepil-polfe

Urszula Paslawska wniesie potrzebne merytoryczne kompetencje do MSP, w przeszlosci pani Paslawska nagromadzila biznesowe doswiadczenie zawodowe, jako przewodniczaca rady nadzorczej w Przedsiebiorstwie Wodociagow i Kanalizacji Sp. z.o.o. w Biskupcu. Doswiadczenie w zarzadzaniu szambem jest bezcenne w naszych czasach. Jej dotychczasowy szef, Jacek Protas, marszalek warminsko-mazurski, tez sie cieszy. Marszalek Protas popadl ostatnio w klopoty, kiedy okazalo sie fundusze europejskie, rozdzielane przez jego urzad, sfinansowaly budowe luksusowego hotelu w ktorym znalazly sie gabinety kosmetyczne prowadzone przez malzonke pana marszalka. Julia Pitera miala to sprawdzic, ale wyleciala z urzedu a sprawe elegancko wyciszono:  

http://olsztyn.gazeta.pl/olsztyn/1,35189,10149225,Pitera_sprawdzi_marszalka_Protasa_i_budowe_w_Lidzbarku.html 

Tak sie szczesliwie sklada ze to wlasnie swiezo wypromowana Urszula Paslawska zajmowala sie dystrybucja funduszy europejskich u Protasa. Maly, intratny swiat. Nadzorowała Przedsiębiorstwo Wodociągów i Kanalizacji w Biskupcu

Archiwa FOZZ są niszczone Pachnie przestępstwem: dowiedzieliśmy się właśnie, że archiwa Bank Handlowy International SA w Luksemburgu, ważnego ogniwa piramidy FOZZ Grzegorza Zemka i kolegów, są złożone w specjalnym magazynie w Luksemburgu i że są systematycznie niszczone. Bank Handlowy SA i jego filia w Luksemburgu, gdzie przez lata pracowal Grzegorz Zemek, byly waznymi ogniwami piramidy FOZZ. Bank Handlowy International SA w Luksemburgu (BHI SA) zostal zlikwidowany w dziwnych okolicznosciach 10 lat temu. Oto, co pisala o tym banku ""Rzeczpospolita" w 2004 roku (cytat):

"Według ustaleń "Rz" bank ten obsługiwał operacje finansowe służb specjalnych, przede wszystkim związane z handlem bronią. Bank Handlowy był "oknem na świat" PRL. Za jego pośrednictwem przeprowadzano transakcje dewizowe, on też obsługiwał centrale handlu zagranicznego. O znaczeniu filii w Luksemburgu może świadczyć to, że gdy bank był prywatyzowany, zwolniono wszystkich pracowników luksemburskiej filii z wyjątkiem jednego, głównego księgowego, pochodzącego z wojskowej rodziny Jerzego Szczudlika. Pobiera on pensję i mieszka w Luksemburgu, a jego jedynym zajęciem jest pilnowanie archiwów. Jakie zawierają one informacje, że warto było dla nich ustanowić "strażnika pieczęci?" Otrzymalimy wlasnie wazne informacje na temat likwidacji BHI SA w Luksemburgu, zrodlem jest insider owczesnego banku, zwrocmy uwage na to ze uzywa on wojskowej terminologii, pracownicy banku BHI SA sa nazywani "zaloga" (ponizej):

"Bank został zlikwidowany zgodnie z wszelkimi prawnymi i bankowymi procedurami, pod ścisłą kontrolą luksemburskiego nadzoru bankowego, audytora zewnętrznego i akcjonariuszy, czyli polskich banków. Decyzje o likwidacji podjął Citi, nie, dlatego, że bank kojarzyl sie z jakimikolwiek przekrętami, ale było to posunięcie strategiczne, które dotyczyło likwidacji w tym samym czasie wszystkich afiliacji zagranicznych kupowanego Banku Handlowego. Prezes zarządu BHI został mianowany likwidatorem. Załoga otrzymała wynegocjowane z luksemburskimi związkami zawodowymi odprawy. Wszystkie depozyty wróciły do właścicieli (kilka z nich, zresztą niewielkich, ponieważ nie odnaleziono klientów, zostało zdeponowanych w instytucji rządowej, w której będą czekały na właścicieli przez 30 lat). Natomiast całą dokumentację i archiwum banku zdeponowano w wyspecjalizowanej instytucji LAB (w Luksemburgu) na okres dziesięciu lat. Instytucja ta zobowiązała się, za uzgodnionym wynagrodzeniem, przechowywać cała dokumentację przez wymagany okres 10 lat, niszcząc, co roku jeden rocznik dokumentów." Czyli w skrocie: BHI SA Luksemburg, wazne ogniwo piramidy FOZZ, zostaje zlikwidowany, spolke BHI SA kupuje prywatna osoba, ostatni prezes banku, archiwa zostaja umieszczone w specjalnym magazynie w Luksemburgu z poleceniem, aby co roku niszczyc czesc z nich. A cala wine zwala sie na Amerykanow (Citibank). Pisalismy juz o tym i zalaczylismy kopie trzech ciekawych dokumentow:

http://monsieurb.nowyekran.pl/post/10542,iti-fozz-co-ukryl-bank-handlowy

Resztki archiwow banku BHI SA znajduja sie tam: http://www.labgroup.com/

Co na to wszystko zarzad CitiHandlowy, prokuratura i ABW?

Niszczenie archiwów banku, ogniwa afery FOZZ, pachnie przestępstwem Euro 2012: gorycz porażki i masa długów Koszty organizacji Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej wyniosły ogółem 96 mld. Mistrzostwa Europy w piłce nożnej jeszcze trwają, choć największe emocje, związane z występem polskiej kadry na Euro 2012, mamy już za sobą. Niestety to, co czeka polskie miasta po zakończeniu tej imprezy jest równie przygnębiające, jak fatalna gra naszych piłkarzy. Poziom zadłużenia miast – organizatorów jest tak duży, że przekracza limity określone w ustawie o finansach publicznych. Za to wszystko mieszkańcy Warszawy, Poznania, Wrocławia i Gdańska będą płacić przez długi czas, gdyż władze nie omieszkają poszukać pieniędzy w ich kieszeniach. Koszty organizacji Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej wyniosły ogółem 96 mld. zł. jest to ok 1/3 tegorocznego budżetu Polski. Koszt stadionów w Warszawie, Gdańsku, Wrocławiu i Poznaniu wyniósł 4 mld. zł. Same tylko inwestycje w Warszawie wyniosły 17 mld zł. z czego 6 mld. pochodzi z budżetu miasta. Koszt modernizacji stadionu, remontów miasta, budowy dróg i lotniska w Poznaniu przekroczył 12 mld. zł, wkład miasta wyniósł 4,5 mld. Podobne koszty poniósł  budżet Wrocławia – 4 mld, co stanowi połowę całej kwoty wydanej na inwestycje. Gdańsk zapłacił 4 mld., przy czym część tej sumy pochodzi z kredytu przeznaczonego na budowę stadionu. Aby móc sfinansować inwestycje miasta musiały się mocno zadłużyć. Ustawa o finansowaniu publicznym ustala poziom maksymalnego zadłużenia w wysokości 60% całego budżetu. Po jego przekroczeniu jednostki samorządowe muszą wprowadzić drastyczne oszczędności. Niestety trzy z czterech miast – organizatorów, ów próg przekroczyło. Dług Poznania  jest na poziomie 72%, w przypadku Gdańska i Wrocławia to 65%. Mieszkańców zapewne czekają, więc podwyżki lokalnych podatków, przy jednoczesnym zmniejszeniu nakładów na inwestycje. To niestety nie wszystkie koszty, jakie wiążą się z organizacją Euro 2012. Do tego trzeba dodać roczne wydatki na utrzymanie stadionów, które mogą sięgnąć 100 mln. zł. Na sam tylko Stadion Narodowy trzeba będzie wydać blisko 1/3 z tej puli. Pozostałe stadiony częściowo będą na siebie zarabiać dzięki temu, że będą na nich rozgrywane mecze ligowe, choć i tu miasta sporo dołożą do interesu. Inny rodzaj kosztów ponoszą centra handlowe, które tracą przez rozgrywane mecze. Mieszkańcy w obawie przed tłumem kibiców wyjeżdżają, bowiem poza miasto lub zostają w domach, a centra świecą pustkami. Pełen bilans zysków i strat poznamy dopiero po zakończeniu mistrzostw. Niestety z całą pewnością można stwierdzić, że śmietankę z tego tytułu jak zwykle spije polski rząd, który wpisze sobie Euro 2012 w rubrykę sukcesów. [No i głównie – łobuzy z UEFA, które to sobie „prawnie zabezpieczyły” md] Wszelkie koszty jak zwykle przypadną w udziale zwykłym obywatelom. Iwona Sztąberek

Czym naprawdę są Klub Bilderberg i Komisja Trójstronna i co robią w nich znani polscy politycy? Na przełomie maja i czerwca minister finansów Jacek Rostowski wziął udział w spotkaniu Klubu Bilderberg w Chantilly w stanie Virginia w USA. „To wyjazd służbowy. Pan Minister wystąpi w panelu 2 czerwca „Imbalances, Austerity and Growth”­ (Nierównowaga, Kryzys i Wzrost) - poinformowała rzeczniczka ministra finansów Małgorzata Brzoza. Problem polega na tym, że Klub Bilderberg jest nieoficjalną instytucją lobbingu gospodarczego, której treść obrad jest niejawna. Członkowie Klubu Bilderberg są zwolennikami globalizacji i wprowadzenia „rządu światowego”. Aura tajemniczości, która towarzyszy kolejnym, corocznym obradom, stwarza dobry grunt dla teorii spiskowych. „Kiedy pierwszy raz o tym usłyszałem, nie mogłem uwierzyć w coś takiego. Ale dzisiaj, obserwując reakcje władzy i finansistów na kryzys, zaczynam wierzyć, że rządzą” – komentuje Robert Gwiazdowski, prezydent centrum im. Adama Smitha.

Klub założony przez masona„Polacy, którzy wyznają spiskową teorię, powinni być dumni, że w tej grupie znajduje się ich rodak” – komentował ironicznie swój regularny udział w konferencjach Klubu Bilderberg Andrzej Olechowski. Oprócz niego w spotkaniu Klubu wzięła też udział była premier Hanna Suchocka. Klub powstał w 1954 r. Jego nazwa pochodzi od jednego z holenderskich hoteli, w którym odbył się pierwszy zjazd „klubowiczów”. Założycielem tego elitarnego klubu był dyplomata II Rzeczpospolitej Józef Retinger. Był sekretarzem klubu aż do śmierci w 1960 r. Retinger jest jedną z bardziej tajemniczych postaci polskiej historii. Już podczas I wojny światowej reprezentował wobec Ententy polskie interesy. W okresie międzywojennym odgrywał niejasną rolę w różnych ruchach rewolucyjnych (m.in. w Hiszpanii i Meksyku). Jako mason wysokiego stopnia był w II RP niemile widziany (organizacje masońskie były przed wojną nielegalne? Po wybuchu wojny został doradcą Wodza Naczelnego Władysława Sikorskiego. W 1941 r., gdy Polska wznowiła stosunki dyplomatyczne z Rosją Sowiecką, Retinger został pierwszym przedstawicielem rządu w tym kraju. Był „cieniem” Naczelnego Wodza. Brał udział we wszystkich jego zagranicznych podróżach. Za wyjątkiem tej ostatniej do Gibraltaru, która skończyła się tajemniczą śmiercią Sikorskiego. To, a także jego szerokie kontakty sprawiły, iż podejrzewano go o agenturalne kontakty z Sowietami. Pod koniec wojny w 1944 r. jako cichociemny został zrzucony do Polski z dużymi funduszami i bliżej niesprecyzowaną polityczną misją. Po wojnie miał ogromny udział w tworzeniu instytucji, które stały się podstawą do rozpoczęcia procesu jednoczenia Europy. Od samego początku starał się zbudować pomost między elitami europejskimi a amerykańskimi. W 1946 r. założył Niezależną Ligę na rzecz Współpracy Gospodarczej, która działała w Europie i USA, a dwa lata później Ruch Europejski - organizację, której oficjalnym celem jest uczynienie z Europy państwa federalnego.

Dziecko Klubu Bilderberg W 1973 r. wzorując się na 20 latach działalności Klubu Bilderberg, David Rockefeller, były oficer amerykańskiego wywiadu i miliarder ze słynnej rodziny, założył Komisję Trójstronną (The Trilateral Commission). O ile Klub Bilderberg zajmował się pogłębianiem integracji europejskiej i współpracy jednoczącej się Europy z USA, to Komisja Trójstronna ma w zamyśle twórców stać się narzędziem integracji globalnej. Charakterystyczne jest, że pierwszym polskim reprezentantem w Komisji Trójstronnej był stały bywalec Klubu Bilderberg, Andrzej Olechowski. Komisja liczy ponad członków pochodzących z Europy, Ameryki Północnej i Japonii. Znaczącą rolę w jej założeniu i rozwoju odegrał Zbigniew Brzeziński. To on miał zainspirować Dawida Rockefellera do „zebrania najwybitniejszych umysłów w jednym miejscu w celu prac nad rozwiązywaniem nadchodzących problemów”. Brzeziński jest autorem „biblii” globalistów, opublikowanej po raz pierwszy w 1970 r. książki „Between Two Ages” („Między dwoma epokami”). Apelował w niej o stworzenie międzynarodowego systemu walutowego i światowego rządu. Oficjalnie zdefiniowanym celem działania Komisji Trójstronnej jest współpraca Ameryk (północnej i południowej), Europy i Azji (początkowo ograniczanej tylko do Japonii). Liczba Polaków działających przez ostatnie lata w Komisji Trójstronnej jest znaczna. Jej członkami są lub byli m.in. były premier, a obecnie szef NBP Marek Belka, Janusz Palikot, Jerzy Baczyński, redaktor naczelny tygodnika „Polityka", Wanda Rapaczyńska, była prezes koncernu medialnego Agora, Jerzy Koźmiński, były ambasador RP w Waszyngtonie, a nawet dominikanin ojciec Maciej Zięba.

Dobrzy i źli intelektualiści Nazywanie Klubu Bilderberg czy Komisji Trójstronnej światowymi rządami to gruba przesada. Jednak ludzie, którzy tworzą te organizacje dysponują realną władzą i ogromnymi wpływami. To łączenie ludzi posiadających dostęp do władzy pieniądza (szefowi i właściciele ogromnych koncernów), politycznej i mediów. Koordynacja ich działań zwielokrotnia ich władzę. Zaś wiedza o kierunkach nacisku (polityki), którą uzgodnią światowi liderzy ma konkretną wartość finansową. Trudno mówić o tajemniczym spisku, skoro liderzy Klubu Bilderberg i Komisji Trójstronnej głośno mówią, co myślą. I tak już na początku lat 90. Dawid Rockefeller otwarcie opowiadał się za ustanowieniem globalnego rządu. „Znajdujemy się na pograniczu globalnej przemiany. Wszystko, czego potrzebujemy, to odpowiedni kryzys, a narody zaakceptują Nowy Światowy Porządek” – twierdził Rockefeller. „Najlepiej abyśmy samodzielnie budowali ów wieżowiec światowego porządku. W celu zakończenia suwerennych państw narodowych możemy wykorzystać metodę stopniowego ich połykania, kawałek po kawałku. W ten sposób osiągniemy nasz cel znacznie szybciej, niż gdybyśmy trwali przy starych metodach” – twierdził w w 1974 r. Richard Gardner, jeden z założycieli KT.

Warto również uważnie czytać oficjalne raporty Komisji Trójstronnej, bo dużo mówią one o zamierzeniach i głównych celach tej organizacji. I tak w raporcie KT „Kryzys demokracji” z 1975 r. znajduje się twierdzenie, że „intelektualiści technokraci są godni pochwały, gdyż pomagają władzy w sprawnym zarządzaniu społeczeństwem, natomiast intelektualiści zorientowani na wartości są godni pogardy i niebezpieczni, ponieważ stwarzają poważne zagrożenie dla demokratycznych rządów przez ich demaskowanie”.

Kontrola nad pieniądzem i informacją Największym marzeniem wpływowych członków Komisji Trójstronnej i Klubu Bilderberg jest powołanie globalnej instytucji finansowej, która zarządzałaby światowymi rynkami walutami. Obecność polskiego ministra finansów wśród „wielkich tego świata” jest niewątpliwie nagrodą za politykę realizowaną przez rząd Donalda Tuska. Chodzi przede wszystkim o ogromne zadłużenie państwa u zagranicznych instytucji finansowych i jednoczesna zgoda Polski na finansowanie dalszego istnienia strefy euro. Największym koszmarem światowych speców od globalnych finansów jest, bowiem stworzenie gospodarki, w której pieniądz nie będzie oparty na długu, tylko na realnym bycie (np. na złocie). Komisja Trójstronna i Klub Bilderberg są uważani za „ojców” ACTA, kontrowersyjnego paktu, którego celem miała być teoretycznie ochrona praw własności intelektualnej. Faktycznie chodzi zaś o próbę spacyfikowania internetu, jako miejsca swobodnej wymiany myśli i informacji. „Władcom świata” spiskującym na tych spotkaniach chodzi również o jak najszybsze wprowadzenie do obiegu jako jedynego środka płatniczego elektronicznych pieniędzy. Forsując ten pomysł podnosić się będzie argument likwidacji szarej strefy. Faktycznie zaś chodzi o możliwość błyskawicznego odcinania ludzi od dostępu do ich pieniędzy. W myśl zasady, że to własność czyni wolność.

Prezent dla opozycji Przy tej okazji warto przypomnieć, że polski minister finansów wciąż jest poddanym królowej brytyjskiej i jego lojalność wobec Polski może być łatwo kwestionowana. Skorzystanie przez Rostowskiego z zaproszenia nieformalnych lobbystów otworzyło opozycji furtkę do ujawnienia faktycznych celów jego podróży. Skoro rzecznik prasowy oficjalnie informuje, iż minister finansów jest „służbowo” gościem prywatnego klubu towarzyskiego, jakim jest Bilderberg, to będzie miał obowiązek odpowiedzieć o szczegółach i efektach tej podróży przed parlamentem. Z uwagi na to, że jest to podróż służbowa, parlamentarzyści będą mogli także domagać się ujawnienia wszystkich dokumentów związanych z tym wyjazdem. Może wówczas okazać się, że Rostowski nie tyle pojechał z instrukcjami, co je przywiózł.

Hanna Gronkiewicz-Waltz jest szykowana na następcę Donalda Tuska Donald Tusk traci popularność. Coraz głośniej mówi się, że pod wpływem protestów może dojść do rekonstrukcji rządu, a nawet do zmiany lidera PO. „W Platformie Obywatelskiej mówi się, że Hanna Gronkiewicz-Waltz zastąpi Tuska po 2015 r. na stanowisku premiera. Donald Tusk ma kandydować do Parlamentu Europejskiego. Możliwe, że PO, która jest dzisiaj na poziomie poparcia PiS, będzie wcześniej chciała dokonać roszady na kluczowych partyjnych stanowiskach. W związku z konfliktami w PO, to Hanna Gronkiewicz-Waltz jest dzisiaj najbardziej prawdopodobną kandydatką na szefową Platformy i premiera Polski - przekonywał w rozmowie z portalem Onet.pl Wojciech Olejniczak. Były szef SLD ma dobre informacje. 60-letnia Hanna Gronkiewicz-Waltz (HGW) jest dziś faworytem do schedy po Donaldzie Tusku. Jej dokonania w Warszawie nie rokują dobrze Polsce. Prowadzone przez nią inwestycje należą do najdroższych na świecie, zadłużenie stolicy za jej rządów wzrosło prawie trzykrotnie. Bizantyjski sposób sprawowania władzy sprawił, że zyskała przydomek „królowej”.
Protegowana Wałęsy HGW do polityki trafiła dzięki Lechowi Wałęsie. W 1991 r. ówczesny prezydent przeforsował jej kandydaturę na stanowisko prezesa Narodowego Banku Polskiego. Wcześniej była związana z katolicką opozycją w PRL. Z wykształcenia jest prawnikiem. Doktorat z prawa obroniła w 1981 r. Tytuł pracy „Rola ministra przemysłowego w zarządzaniu gospodarką” sporo mówi o jej wartości. Jako prezes NBP Gronkiewicz-Waltz zdobyła ogromną popularność. Ponieważ opinia publiczna nie ma pojęcia, na czym polega sprawne rządzenie bankiem centralnym HGW udało się uchodzić za sprawnego menedżera. W 1995 r. na fali tej popularności wystartowała przeciwko swojemu mentorowi i jako urzędujący prezes NBP wzięła udział w wyborach prezydenckich. Konfrontacja medialnego wizerunku z rzeczywistością okazała się bolesna. W ciągu zaledwie kilku tygodni udało się jej z liderki sondaży wyborczych spaść na ostatnie miejsca (w końcu dostała 2,76 proc. głosów). Przegrana była skutkiem nie tylko braku umiejętności politycznych, co przede wszystkim fatalnie prowadzonej kampanii. Kobieta, która popularność zawdzięczała wizerunkowi profesjonalisty w „męskim świecie” kampanie prowadziła pod hasłem „zaopiekujmy się Polską”. Wówczas także, ostatni raz w swojej karierze, starała się uczynić atut z ostentacyjnej religijności. „Pani Hania powtarzała, bowiem na nich ze śmiertelnie poważną miną, (...) że do kandydowania skłania ją Duch Święty. Osobiście wierzę w Ducha Świętego, ale trochę martwią mnie ludzie, którzy powołują się na osobisty z nim kontakt. Pani prezes (NBP - przyp. red.) miała z nim kontakt stały i bezpośredni. Bardzo jej tego zazdrościliśmy” – przypomniał w 2006 r. na swoim blogu Ryszard Czarnecki (europoseł PiS, w 1995 r. wspierał kampanię HGW, jako polityk Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego). Fakty, które ujawnił Czarnecki rzeczywiście stawiają HGW w dziwnym świetle. Otóż do samego końca kampanii była ona przekonana, że ją wygra mimo fatalnych sondaży, „bo właśnie dopiero co zapewnił ją o tym Duch Święty”. „Opowiadała, m.in., że w czasie wystąpienia Ojca Świętego Jana Pawła II z ruchów jego ust wyraźnie odczytywała jasny przekaz: "Hanno - będziesz prezydentem"!!! Michałowi Kamińskiemu (...) powiedziała w samochodzie: "Gdyby on mnie nie namówił, nigdy nie zdecydowałabym się na start w wyborach". Naiwny Michaś zapytał zaskoczony, aby doprecyzować: „Jaki on? Wałęsa?" Gronkiewicz-Waltz spojrzała na niego z politowaniem godnym profanów. Po chwili uroczystego milczenia, dalej milcząc, wskazała palcem niebo” – wspominał Czarnecki. W 2000 r. nieoczekiwanie HGW na 4 lata przed końcem kadencji zrezygnowała z prestiżowej posady szefa NBP na rzecz dobrze płatnej, ale niewiele znaczącej funkcji wiceprezesa Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Spekulowano, że ustąpiła miejsca Leszkowi Balcerowiczowi w ramach jakiegoś szerszego porozumienia. Innym powodem dymisji miał być przeciek o decyzji Rady Polityki Pieniężnej, dzięki, któremu ktoś zarobił duże pieniądze. Winnych przecieku nie znaleziono (musiał być nim, któryś z członków Rady Polityki Pieniężnej), ale dawny Urząd Ochrony Państwa prowadził przez blisko rok postępowanie w tej sprawie. W EBOiR otrzymała funkcję wiceprezesa odpowiedzialnego za sprawy administracyjne i kadrowe. W zakres obowiązków miało wchodzić zarządzenie stołówką EBOiR stąd miał się wziąć  popularny do dziś pseudonim HGW „Bufetowa”, który niemiłosiernie lansują publicyści i politycy.
Kwaśniewski w spódnicy W 2005 r. dostała się do Sejmu z listy Platformy Obywatelskiej. Rok później wystartowała w wyborach prezydenckich i pokonała świetnego w medialnych zagrywkach Kazimierza Marcinkiewicza. Rządy Gronkiewicz-Waltz w stolicy i ponowny wybór na prezydenta w 2010 r. pokazują, w polskiej polityce rządy robiące wrażenie „spokojnych i wyważonych” gwarantują wyborczy sukces. Podczas swoich rządów w stolicy Gronkiewicz-Waltz zasłynęła ze zlecania najdroższych budów na świecie. Wszystkie decyzje podejmowano w przetargach, ale ratusz zdawał się nie dostrzegać ewidentnych zmów cenowych i tolerował utrącanie przez urzędników tańszych oferentów. Na przykład w 2007 r. warszawskie wodociągi postanowiły zbudować najdroższą oczyszczalnie ścieków na świecie. Wybrano ofertę kosztującą 564 mln euro, o 265 mln euro droższą niż w najtańszej ofercie, rzekomo nie do zaakceptowania z uwagi na błędy proceduralne. Zwycięska oferta przekraczała o… 244 mln euro szacunkowy koszt budowy, który wynikał z analiz przeprowadzonych przez niezależnych ekspertów na zlecenie...wodociągów. Podobne skandale towarzyszyły budowie metra. Publikacje medialne wskazujące na nieprawidłowości przy przetargach nie miały jednak żadnych konsekwencji. Gronkiewicz-Waltz doskonale rozumie, że brak reakcji na krytykę jest lepszy niż wdawanie się w publiczne pyskówki. Pod tym względem styl jej rządów dość często porównywany jest do prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego. On również do czasu komisji śledczej ds. PKN Orlen miał status polityka „teflonowego” (nic do niego nie przylegało). Mógł pijany przyjść na groby polskich oficerów, a nie miało to wpływu  na zaufanie wyborców. Właśnie podobny spokój w rządach sprawił, że po 5 latach prezydentury bez sukcesów Gronkiewicz-Waltz pozytywnie ocenia ponad połowa Warszawiaków. Dzieje się tak, mimo, że Warszawa przez ostatnie 5 lat jest wciąż nieprzejezdna, druga linia metra to wciąż odległa przyszłość, a prezydent, co i rusz zwiększa pensje i etaty dla urzędników. Działa tutaj ten sam mechanizm, który w połowie lat 90. wywindował ją czoło prezydenckich sondaży. Jest kobietą na „męskim” urzędzie, co automatycznie przekłada się na pozytywne konotacje. Wszystko, co musi robić obecna prezydent, co nie pojawiać się za często w mediach przy okazji problemów komunikacyjnych, które ma Warszawa. Gronkiewicz-Waltz jest zdolna do twardej i brutalnej politycznej gry. W 2005 r. zaangażowała się w kampanię wyborczą Donalda Tuska.  W jej trakcie zasłynęła konferencją prasową w hospicjum. Zarzuciła pod czas niej urzędującemu prezydentowi Warszawy Lechowi Kaczyńskiemu oszczędzanie na umierających. Ta polityka prowadzona „po trupach” dobrze oddaje charakter HGW. Jest ambitnym politykiem, który nie cofnie się przed osiągnięciem celu. Fakt, że była zdolna do wyborczej rywalizacji z Wałęsą, któremu zawdzięczała karierę jest tutaj znaczący.
Absolutnie kobieta Tuska Zarządzanie przez nią stolicą pokazało, że pod jej rządami możliwe są duże interesy (jak przy wspomnianych przetargach).  Wsparcie z kręgów biznesowych może okazać się decydującym atutem w walce o schedę po Tusku. „Padają dwa nazwiska: Ewy Kopacz i Hanny Gronkiewicz-Waltz, która ponoć jest już zmęczona prezydenturą Warszawy. Jak znam życie, Donald Tusk będzie czekał, patrzył, jak kto reaguje, i do samego końca nie wskaże swojego faworyta. Zresztą, wcale nie jest powiedziane, że będzie to któraś z tych pań” – twierdzi Paweł Piskorski, były lider Platformy. Obecny premier władzę w partii najchętniej przekazałby swojej marionetce (za taką uchodzi marszałek Sejmu Ewę Kopacz), to raczej nie uda mu się tego zrobić. Chociaż Gronkiewicz Waltz także uchodzi za blisko z nim związaną, to na pewno jest bardziej samodzielna. Janusz Palikot w swojej książce „Kulisy Platformy” nazywa ją wręcz „absolutnie kobietą Tuska”. Charakteryzują ją jako biurokratę i urzędnika, przeciwieństwo politycznego lidera. Według Palikota, to właśnie Tuskowi zawdzięcza start i wygraną w wyborach na prezydenta Warszawy. „Nie znam nikogo, kto byłby przekonany o słuszności tego wyboru. Dochodziły do mnie słuchy, że swego czasu była jakaś sytuacja, w której ona udzieliła wielkiego wsparci Tuskowi, na gruncie osobistym. O co chodziło konkretnie nie dowiedziałem się. Była jakaś tajemnica z jej udziałem. Dwór o tym szeptał” – twierdzi Palikot. W wewnętrznych rozgrywkach w Platformie Tusk będzie musiał wybrać kandydaturę, która nie tylko zapewni mu wpływ na partię, ale również okaże się do zaakceptowania przez inne stronnictwa. A frakcji w Platformie nie brakuje. Jest upokorzony, ale wciąż silny Grzegorz Schetyna, konserwatyści Jarosława Gowina, „spółdzielnia” Cezarego Grabarczyka i nieposiadający własnego zaplecza, ale bardzo popularny Radosław Sikorski. Gronkiewicz-Waltz może być kompromisową kandydaturą, która okaże się do zaakceptowania przez walczące obozy. Wbrew temu, co sugeruje Olejniczak, to zmiany warty w Platformie może dojść wcześniej niż w 2015 r. Jeżeli protesty społeczne przeciwko podwyższeniu wieku emerytalnego będą się nasilać, to Platforma nie będzie miała innego wyjścia, jak wcześniejsze wybory. Obecny premier, jako ten, który owe „reformy” firmował nie będzie miał szans walki o wyborcze zwycięstwo. Lud może zaś „kupić” Hannę Gronkiewicz-Waltz, jako spokojnego profesjonalistę. Jan Piński

Trwamy w Unii - nie chcemy dyskryminacji! Wysłuchanie publiczne 5 czerwca 2012 roku “Wolność słowa w mediach – casus TV Trwam” w Parlamencie Europejskim to ważny i bezprecedensowy krok przeniesienia debaty z Polski na temat nieprzyznania przez Krajową Radę Radiofonii i Telewizji koncesji na cyfrowym multipleksie Telewizji Trwam na forum europejskie. Sprawą dyskryminowania katolickiej telewizji zajmą się teraz formalnie instytucje Unii Europejskiej. Nie pomogło prawie 2,5 miliona podpisów polskich obywateli domagających się od KRRiT przyznania Telewizji Trwam koncesji na cyfrowym multipleksie, nie pomogły liczne apele różnych środowisk i setki organizowanych marszów w obronie wolności słowa w całej Polsce. KRRiT z przewodniczącym Janem Dworakiem na czele idzie w zaparte i twierdzi, że Fundacja Lux Veritatis jest niewiarygodna finansowo (wbrew przedstawionym przez Fundację dokumentom wskazującym na łączny, blisko 90-mln budżet tego podmiotu) i z tego powodu nie otrzymała koncesji na tzw. naziemne nadawanie cyfrowe. Dlatego też sprawę dyskryminowania przez obecne władze Polski Telewizji Trwam znani polscy politycy, publicyści oraz intelektualiści postanowili przedstawić w Parlamencie Europejskim w Brukseli. To miejsce, w którym wolność słowa, pluralizm i równość obywateli są fundamentem prawa oraz samą istotą wszystkich najważniejszych dokumentów Unii Europejskiej, a Komisja Europejska ma obowiązek stać na straży wolności słowa i pluralizmu.

W obronie Telewizji Trwam i wolnych mediów Eurodeputowani: Zbigniew Ziobro i profesor Mirosław Piotrowski zorganizowali 5 czerwca w Parlamencie Europejskim wysłuchanie publiczne (“public hearing”) “Wolność mediów w Polsce – casus TV Trwam”. Sala wypełniła się po brzegi przybyłymi specjalnie na to wydarzenie Polakami z różnych europejskich krajów, m.in. z Wielkiej Brytanii, Niemiec, Holandii, Belgii i Szwecji. Licznie zgromadzili się polscy politycy, eksperci ds. rynku medialnego, europosłowie wszystkich frakcji, a nawet kilku eurodeputowanych Platformy Obywatelskiej, w tym wiceprzewodniczący PE Jacek Protasiewicz (PO). Byli też zagraniczni goście. W czasie wysłuchania publicznego pod Parlamentem Europejskim na placu Luksemburskim miała miejsce kilkusetosobowa demonstracja w obronie Telewizji Trwam i wolnych mediów w Polsce, którą zorganizowało Prawo i Sprawiedliwość razem z Solidarną Polską. W sercu Europy pojawiły się transparenty w języku polskim, angielskim i francuskim. “Radio Maryja, Telewizja Trwam mądrością, sercem i płucami dla Polski, Europy i świata”, “W Polsce Tuska rząd ignoruje prawo do wolności wypowiedzi” - dostrzec można było m.in. takie hasła, które pojawiły się przed Parlamentem Europejskim.

- Zdecydowałam się przyjechać z Londynu po to, aby uratować Telewizję Trwam, jedne wolne medium telewizyjne przekazujące prawdę – mówi nam spotkana przed Parlamentem Europejskim jedna z protestujących. Dodaje, że Polonia londyńska dzięki Telewizji Trwam jest dokładnie informowana o tym, co dzieje się w Polsce i to dzięki tej telewizji mieszkający za granicą Polacy dowiadują się prawdy. - Jesteśmy oszukiwani przez media z tej drugiej strony. W Londynie jest mnóstwo brukowców, które Polonię nazywają “oszołomami i marginesem społecznym”. Dzisiaj jesteśmy tutaj, bo chcemy sprawiedliwej Polski i wolnych mediów. Będziemy walczyć tak długo o Telewizję Trwam, jak będzie trzeba! - wyznaje nasza rozmówczyni. Z kolei spotkany Włodzimierz Knurowski, przedstawiający się, jako najbardziej dyskryminowany przez państwo polski rolnik, stwierdza: - Telewizja Trwam jest dla władzy niewygodna. Przeczuwałem, że w pewnym momencie dojdzie do zamachu na nią, ponieważ jest medium opozycyjnym i nie podoba się rządzącej władzy. Zrobimy wszystko, aby uratować Telewizję Trwam i Radio Maryja. To media, które przekazują prawdę i tylko prawdę!

- Dziś bronimy TV Trwam niezależnie od naszych poglądów. Mogą nas różnić wybory polityczne i życiorysy polityczne, ale mam nadzieję, że będzie nas łączyć przekonanie, iż w Polsce musi być miejsce dla różnych mediów – mówił Zbigniew Ziobro, lider Solidarnej Polski, rozpoczynając publiczne wysłuchanie. Natomiast profesor Mirosław Piotrowski, przywołując zapisy traktatu lizbońskiego i Karty Praw Podstawowych tłumaczył:

- Sytuacja, z którą się spotykamy w kontekście TV Trwam, jest jaskrawym przykładem pogwałcenia zasad zawartych w tych najważniejszych dokumentach UE. Stąd idea wysłuchania publicznego w Parlamencie Europejskim w Brukseli. Europoseł przypomniał również, że “członków KRRiT desygnuje prezydent wywodzący się z rządzącej Platformy Obywatelskiej, do niedawna jej aktywny członek” oraz Sejm i Senat, w których PO ma większość.

Manipulacje władzy podczas cyfryzacji Podczas wysłuchania publicznego na temat wolności słowa w polskich mediach w Parlamencie Europejskim nie zabrakło również poza niżej podpisaną jeszcze jednego przedstawiciela redakcji “Naszej Polski”. Felietonista “Naszej Polski” Wojciech Reszczyński wraz z dziennikarzami innych mediów zabrał głos na europejskim forum. Publicysta “Naszej Polski” zauważył, że KRRiT, eliminując Telewizję Trwam z powszechnego cyfrowego odbioru, nie tylko “podtrzymała oligopol prywatnych stacji ogólnopolskich budowany we wczesnych latach 90.”, ale naruszyła również wiele zasad demokratycznego państwa. “Public hearing” w Parlamencie Europejskim jest standardową i powszechnie stosowaną formą przedstawiania drażliwych spraw danych krajów członkowskich europejskiej opinii publicznej. Jednak wysłuchania na temat łamania wolności słowa w mediach nie odbywają się niemal w ogóle, ponieważ takich zjawisk w demokratycznych krajach Unii Europejskiej praktycznie nie ma. Niechlubnym wyjątkiem jest Polska. Dlatego też wysłuchanie publiczne na temat wolności mediów w Polsce z mocnym zaakcentowaniem nierównego traktowania katolickiej stacji, którą jest Telewizja Trwam, miało szczególny charakter. Zwłaszcza, że w czasie spotkania przedstawione zostały rzetelne informacje dotyczące autorytarnych praktyk KRRiT, która do dzisiejszego dnia nie zaprezentowała kryteriów, jakimi posługiwała się w przyznawaniu koncesji podmiotom powiązanych z wielkimi koncernami medialnymi: TVN, Polsatu i TVP. Wysłuchanie publiczne było pierwszym krokiem nagłaśniającym sprawę Telewizji Trwam na forum Unii Europejskiej. Organizatorzy i uczestnicy spotkania byli zgodni, co do słuszności poinformowania europejskich urzędników o bezprawnych procederach w Polsce związanych z przyznawaniem koncesji określonym podmiotom na cyfrowym multipleksie. Szczególnie zwracając uwagę na to, że to Komisja Europejska sprawuje bezpośredni nadzór nad wprowadzeniem naziemnej telewizji cyfrowej w 24 krajach członkowskich w 2012 roku. - W Polsce brak jest przejrzystości warunków przejścia z nadawania analogowego na cyfrowe. Nie są upublicznione cele, priorytety i zasady konwersji, a co za tym idzie kanały telewizyjne są rozdzielane według nieznanych kryteriów. Niesie to poważne społeczne zagrożenia, w tym dalszą koncentrację rynku, a nie jego pluralizację – mówiła w czasie swojego wystąpienia podczas publicznego wysłuchania posłanka Elżbieta Kruk (PiS), przewodnicząca KRRiT w latach 2006-2007. Kruk podkreśliła również, że jak wynika ze złożonych w toku postępowania dokumetów koncesje przyznano podmiotom, które miały słabszą sytuację finansową niż Fundacja Lux Veritatis. - Fundacja Lux Veritatis nadająca TV Trwam spełniła wszystkie określone prawem wymagania dla uzyskania możliwości naziemnego nadawania. Dziwi fakt, że Krajowa Rada, która ma służyć interesowi publicznemu i interesowi odbiorcy osłabia pozycję rynkową oraz szkodzi sile opiniotwórczej i kulturotwórczej telewizji realizującej w swym programie ważną misję publiczną, zamiast ją wspierać – zaznaczyła parlamentarzystka. Tezy przedstawione w czasie “public hearing” mogą posłużyć, jako argumenty do dalszej debaty podczas obrad plenarnych eurodeputwanych w Parlamencie Europejskim oraz unijnym urzędnikom, którzy, miejmy nadzieję, stosownie zareagują na ewidentną dyskryminację katolickiego medium.

Apel do KRRiT: Zauważcie Polaków! Do Parlamentu Europejskiego przybył również ojciec Tadeusz Rydzyk. Serdecznie dziękował za zainteresowanie się sprawą Telewizji Trwam wszystkim tym, którzy przybyli do Brukseli oraz milionom Polaków, którzy swoimi składanymi podpisami i organizowanymi marszami budują społeczeństwo obywatelskie, domagając się od KRRiT koncesji dla Telewizji Trwam. - Gdy patrzę na to, co dzieje się w tej chwili z Telewizją Trwam, z tą – powiedziałbym - chrystianofobią, dochodzę do wniosku, że nie ma dobrej woli. Jest żelbeton, i koniec. Ty masz rację, a ja mam władzę – stwierdził ojciec Rydzyk. Podkreślił również istotne znacznie dialogu w porozumieniu się z tymi, którzy sprzeciwiają się nie tylko katolickim mediom, ale również samej osobie Ojca Dyrektora, publicznie z niego szydząc i oczerniając. - Potrzebny jest dialog na argumenty. Argumenty prawdy i dobra wspólnego. Osobiście bardzo boli mnie to, że nie ma dialogu, a jedynie systematyczne obrażanie oraz dzielenie, powiedziałbym nawet bardzo ostrymi słowami: judzenie – skonstatował redemptorysta, przypominając, że „media mają być środkami społecznego komunikowania, a nie manipulacji”. W Brukseli nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że Fundacja Lux Veritatis ma w planie założenie drugiego katolickiego programu telewizyjnego – telewizji młodzieżowej, która ma koncentrować się wokół Maryi, młodzieży i muzyki, stąd nazwa nowego kanału: TVM1. Ojciec Dyrektor Tadeusz Rydzyk kilka dni temu na łamach “Naszego Dziennika” potwierdził, że wkrótce Fundacja Lux Veritatis wystąpi do KRRiT o zgodę na emisję TVM1. Ponadto Fundacja chce docierać do młodzieży katolickiej poprzez naziemne nadawanie cyfrowe, dlatego też weźmie udział w kolejnym konkursie o przyznanie miejsca na multipleksie cyfrowym dla nowo powstałego programu. Duże wrażenie na zgromadzonych w czasie wysłuchania publicznego wywarło kilkadziesiąt kartonów, które wjechały w czasie jednego z wystąpień na salę, zawierających po kilkaset stron zebranych dotychczas podpisów polskich obywateli. Już ponad 2 mln 200 tys. Polaków podpisało się pod protestem skierowanym do KRRiT, którzy domagają się przyznania koncesji na cyfrowym multipleksie dla Telewizji Trwam. - Pan Dworak pomniejsza liczbę złożonych przez naszych obywateli podpisów. Powiedział nawet, że nie mamy siły liczyć tych głosów, dlatego zdecydowaliśmy się na to, aby kopie tych podpisów przywieźć tutaj, do Brukseli. Za każdym tym podpisem stoi konkretny obywatel, który w Polsce wyraża swoją wolę. Te podpisy mają szczególną wagę chociażby ze względu na to, że KRRiT prowadzi konsultacje społeczne i ocenia, jakie programy widzowie chcą oglądać na cyfrowym multipleksie – tłumaczy “Naszej Polsce” ojciec Jan Król, członek Fundacji Lux Veritatis, i apeluje: - Mam serdeczną prośbę do Pana Dworka: niech weźmie pod uwagę te 2 miliony podpisów polskich obywateli mieszkających w Polsce i za granicą! Polacy chcą mieć dostęp do katolickiego medium, tak jak do każdego innego programu! Z kolei Lidia Kochanowicz, dyrektor finansowy Fundacji Lux Veritatis, przedstawiła w Parlamencie Europejskim bardzo wnikliwe dane wskazujące na to, że sytuacja ekonomiczna Fundacji jest znacznie lepsza w porównaniu do podmiotów, które otrzymały koncesję. Ponadto zaznaczyła, że niektóre z tych firm kwalifikują się do złożenia wniosku do sądu o ich likwidację ze względu na ich zerowy budżet. Zgromadzeni w czasie wysłuchania publicznego mogli zapoznać się ze szczegółowymi wykresami prezentującymi takie parametry podmiotów, jak: majątek trwały, aktywa obrotowe, suma bilansowa, kapitały własne czy ich zyski. W każdym przypadku Fundacja Lux Veritatis wypadała o niebo lepiej od pozostałych firm ubiegających się o koncesję. Co więcej, dyrektor finansowa zaznaczyła, że KRRiT do dzisiaj nie sprecyzowała, co rozumie pod określeniem “wiarygodność finansowana” ani nie wzięła pod uwagę 9-letniego doświadczenia w nadawaniu Telewizji Trwam przez Fundację Lux Veritatis w porównaniu do tego, jak trzy podmioty, które uzyskały koncesję na multipleksie, nie posiadając nawet pracowników? Kochanowicz wskazała również na fakt, że KRRiT w przyznawaniu koncesji kierowała się również wybiórczym stosowaniem poszczególnych parametrów. Natomiast obecny radca prawny Benedykt Fiutowski, reprezentujący Fundację Lux Veritatis, przedstawił zarzuty pod adresem KRRiT, definiujące uchybienia zaskarżonej do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego decyzji KRRiT o nieprzyznaniu koncesji Telewizji Trwam (WSA 25 maja oddalił skargę Fundacji Lux Vertiatis – przyp. red.).

Czy w Polsce jest pluralizm i wolność słowa? W Brukseli polscy dziennikarze podnosili również zagrożenie wolności słowa w mediach w szerszym kontekście aniżeli, jako tylko przypadek Telewizji Trwam. Kneblowanie ust niepokornym dziennikarzom przez rządzący obóz władzy, pojawienie się tzw. drugiego obiegu w mediach, niedopuszczanie do głosu opozycji, upolitycznienie rynku reklamowego, nierównowaga pluralizmu to tylko niektóre kwestie, które są przejawem braku w pełni demokratycznego państwa polskiego, w którym nie mogą wypełniać swojej roli, patrząc władzy na ręce. Redaktor Jacek Karnowski w czasie swojego wystąpienia powiedział, że sprawa Telewizji Trwam w mediach prywatnych i komercyjnych jest zamilczana, jednak “wszyscy mają poczucie, że coś jest nie tak”. Zaznaczył, że jeśli Telewizja Trwam pozostanie bez koncesji, będzie to oznaczało w naszym kraju “rządy przemocy”.Nie chcemy być obywatelami kraju, w którym własny interes bierze górę na fundamentalnymi zasadami Konstytucji RP i upolityczniony organ, którym jest KRRiT próbujący wyeliminować katolicką telewizji z cyfrowego naziemnego nadawania. - Brak multipleksowej koncesji dla Telewizji Trwam rodzi ryzyko rażącego ograniczania istniejącej różnorodności społecznej i kulturowej, odwrócenie się od kluczowej części polskiej tradycji – mówił profesor Andrzej Zybertowicz w czasie “public hearing”. Zważając na to, że podmioty, które uzyskały koncesję od KRRiT, mają wyłącznie komercyjny charakter, tym bardziej powinniśmy jeszcze głośniej upominać się o traktowanie Telewizji Trwam na równych prawach, przysługującym wszystkim obywatelom! Jeśli władze w Polsce nie chcą słuchać swoich obywateli, czas zacząć krzyczeć do unijnych urzędników. Skoro trwamy w Europie wolności i równości, miejmy prawo do tych wartości! Natomiast apel profesora Zybertowicza niech wezmą sobie do serca wszyscy ci, dla których dobro Polski i jej obywateli ma jakiekolwiek znacznie: „Skoro pluralizm to taka dobra rzecz, wzywam Krajową Radę i te wszystkie środowiska, które mają wpływ na sposób myślenia jej członków, do poparcia wniosku Telewizji Trwam o koncesję. A elity intelektualne troszczące się, o jakość naszego życia publicznego zachęcam do wypracowania bardziej konkretnych reguł pluralistycznej gry. Przecież poza sporem politycznym stać nas także na namysł intelektualny!”. Bez względu na dalsze konsekwencje debaty wokół Telewizji Trwam w Parlamencie Europejskim, nie ulega wątpliwości, że debata ta była bez precedensu nie tylko w historii mediów, ale i w historii walki o wolność słowa w Polsce. Magdalena Kowalewska

Po co szukać zabójcy, skoro denat samobójstwu nie zaprzecza? Wersja samobójstwa może i nie jest  prawdziwa, ale z pewnoscią najbardziej pragmatyczna

1. Zdziwił  mnie komunikat prokuratury o tym, że śledztwo w sprawie śmierci generała Petelickiego prowadzone jest pod kątem przestepstwa z art. 151 kk, to jaest namowy bądx pomocy do samobójstwa i że to jest ponoć w prokuraturze standardowa procedura. Ciekawe mają standardy w tej prokuraturze. Znaleziony został trup z przestrzelona głową a prokuratura w pierwszej kolejności zakłada samobójstwo, bo taki zapanował standard.

2. No to ja juz przestaję sie dziwić, że za samobójczynię uznana została na przykład młoda kobieta ze Skierniewic, która według prokuratury otruła sie cjankiem, potem z trucizną w brzuchu tłukłsa się po mieszkaniu i nabiła sobie siedemnascie sińców, a nastepnie wysprzątała mieszkanie, położyła się i umarła. Tej wersji nie zakłócił nawet fakt, że mąż samobójczyni kilka dni przed śmiercią ubezpieczył ją na życie, a po śmierci niezwłocznie zgłosił się po sowite odszkodowanie. Priokuratura jest jednak tak przywiązana do teorii samobójstawa, ze jesli nawet fakty nie pasuja do tej teorii, to tym gorzej dla faktów.

3. Tak sobie myśl głośno, że gdy leży trup, to prokuratura najpierw powinna rzetelnie sprawdzić, czy ktos go nie zabił. I dopiero wykluczenie zabójstwa upoważnia do snucia przypuszczeń, że denat zabił się sam. A tu kolejny raz mamy procedurę odwrotną, czyli z góry załozoną wersje samobójstwa. Ale może i jest w tym pewna logika. Denat zazwyczaj wersji samobójstwa sie nie sprzeciwia, więc winę łatwiej mu udowodnic niż jakiemuś nieznanemu zabójcy, którego szukaj niczym wiatru w polu. Wersja samobójstwa nawet jesli nie jest prawdziwa, to z pewnością najbardziej pragmatyczna. Janusz Wojciechowski

"Pornoland" - to trzeba znać. Uwaga, drastyczne treści! Fronda.pl chwali książkę, która niemal na każdej stronie epatuje opisami brutalnego seksu? I w dodatku napisaną przez wojującą feministkę? Dokładnie tak, bo „Pornoland”, powinien przeczytać każdy. Nieco ponad miesiąc temu do polskich księgarń trafiła kontrowersyjna książka Gail Dines „Pornoland”. Publikacja z okładką w rażącym, czerwonym kolorze z rysunkiem rozchylonych kobiecych nóg ukazała się nakładem wydawnictwa W drodze, a jej patronem medialnym zostało radio TOK FM. - Samo to zestawienie, tak różnych redakcji i koncepcji świata, pokazuje, że sprzeciw wobec bezkarności pornobiznesu łączy. Na tym opierała się skuteczność naszych dotychczasowych akcji. Wierzę, że to się uda, że poniżaniu człowieka, mimo różnic światopoglądowych można wspólnie powiedzieć – stop! – mówił w rozmowie z portalem Fronda.pl Rafał Porzeziński ze Stowarzyszenia Twoja Sprawa, które objęło patronatem publikację. Co więcej, STS zorganizowało akcję wysyłania kilkuset egzemplarzy „Pornolandu” do premiera, ministrów, urzędników, członków komisji parlamentarnych, liderów partii politycznych, posłów, prokuratorów, prezydentów oraz komendantów straży miejskiej wybranych miast. Książka została także wysłana do członków Komisji Rady Etyki Mediów, przedstawicieli przedsiębiorstw uczestniczących w dystrybucji pornografii takich jak TPSA, Polkomtel, Ruch, ludzi z reklamy, firm, urzędów. Działacze stowarzyszenia chcieli w ten sposób zwrócić uwagę na problem skrajnego upadlania kobiet w treściach obecnych we współczesnej pornografii. Dodatkowo, zachęcili swoich sympatyków i zwolenników akcji przeciw porno, by ci wysyłali maile z wyrazami poparcia do polskich decydentów. Jak zapewniał w rozmowie z Fronda.pl Porzeziński, wprowadzenie generalnego zakazu pornografii w samej Polsce niewiele zmieni. - Należy zdecydowanie egzekwować obecne przepisy prawa, które zakazują takiego sposobu dystrybucji pornografii, który naraża na styczność z pornografią dzieci. Należy egzekwować przepisy zakazujące rozpowszechniania pornografii z elementami przemocy. To jest absolutne minimum. Niestety, w tej dziedzinie postępowania prowadzone przez prokuraturę pozostawiają wiele do życzenia – mówił. Celem wydania w Polsce „Pornolandu” było rozpoczęcie publicznej debaty na temat obecności pornografii w rzeczywistości społecznej. Na ile porno jest zakorzenione w naszej codzienności? Po lekturze książki Dines z przerażeniem można zdać sobie sprawę ze skali tego problemu. Lektura „Pornolandu” całkowicie zmienia spojrzenie na porno oraz stopień jego zasięgu i degeneracji. Autorka bez ogródek (i oszczędzania czytelnika) pisze o tym, jak pornografia drobnymi krokami, zdobywając kolejne przyczółki, wkradła się do naszej rzeczywistości na tyle głęboko, że już nawet nie dostrzegamy jej obecności wokół. Dines zaczyna od krótkiego zarysowania skali zepsucia producentów porno i brutalizacji serwowanych przez nich obrazów we „Wstępie”, przez który co wrażliwszemu czytelnikowi będzie bardzo trudno przebrnąć. Wspomina o targach przemysłu porno, Adult Entertainment Expo, które corocznie ściągają tłumy fanów do Las Vegas. I bynajmniej nie są to imprezy, na których brylują skąpo odziane dziewczyny z pokazami filmów o zabarwieniu erotycznym. To spędy zwyrodnialców gotowych obmacywać obecne tam (oczywiście nagie) dziewczyny, poszukujących porno w najbardziej hardcorowej, wyuzdanej wersji. Pojawiający się tam producenci porno nawet nie próbują ukryć, że jedynym, na czym im zależy, jest gruba kasa, jaką mogą łatwo zarobić produkując coraz to bardziej sadystyczne porno. „Przyznają, że ich pornografia staje się coraz bardziej ekstremalna, zaś ich sukces zależy od tego, czy uda im się wymyślić jakiś nowy, kontrowersyjny numer, który przyciągnie użytkowników wciąż poszukujących dodatkowego seksualnego napięcia. Żaden z mężczyzn, z którymi rozmawiałam, nie wydaje się szczególnie zainteresowany, jak te ekstremalne wyczyny miałyby być zrealizowane na prawdziwych, kobiecych ciałach, które i tak są już wykorzystywane do granic fizycznych możliwości. Nie, oczywistym jest, że ci mężczyźni skupieni są tylko na jednym – by dopchać się do koryta i dobrze na tym zarobić” – pisze Dines. Żądza pieniądza leży u podstaw wygenerowania setek stron porno z opisami, takimi jak ten cytowany przez Dines: „Czy wiesz, co mówimy, gdy słyszymy o romantyzmie, grze wstępnej i innych takich? Mówimy, p*****l się! To nie jest kolejna strona, gdzie małe, ledwo podniesione k****y próbują zrobić wrażenie na zuchwałych d******h. Bierzemy sobie śliczne suczki i robimy z nimi to, co każdy prawdziwy mężczyzna NAPRAWDĘ chciałby zrobić. Dławimy je penisem, aż spłynie im makijaż – a potem zabieramy się za szlifowanie innych dziurek. Dopochwowa, analna, podwójna penetracja – wszystko, co brutalne z k*****m i dziurką. A potem serwujemy im lepką kąpiel!”. To tylko jeden z setek opisów, które autorka cytuje w „Pornolandzie”, i jeden z tysięcy, jeśli nie milionów, które można znaleźć na stronach z filmami porno. Ze względu na to, że recenzję tę mogą czytać osoby niepełnoletnie i wrażliwe na takie drastyczne treści, nie będę już cytować za Dines „wyrafinowanych” opisów, jakimi producenci porno okraszają swoje dzieła. Dodam jedynie, że ten zacytowany przeze mnie, autorka „Pornolandu” znalazła na jednej z pierwszych stron z darmowym porno, które wyskoczyły jej po wpisaniu w wyszukiwarkę hasła „XXX”. Zapewniam, że po takim wstępie naprawdę wolałoby się uniknąć szczegółów tego, co można znaleźć w sieci za uiszczeniem stosunkowo niewielkiej opłaty… Ale Dines nie szczędzi czytelnikowi brutalnych opisów, które znalazła podczas swoich wieloletnich poszukiwań dotyczących hiperseksualizacji kultury i życia społecznego. I właściwe można by zapytać, dlaczego autorka już na samym początku książki epatuje takimi brutalnymi, wulgarnymi do granic możliwości tekstami. Dines ma jednak jasny cel – pokazać czytelnikowi, nawet za cenę jego zgorszenia, do jakiego stopnia człowiek potrafi stać się zwierzęciem, żeby zarobić mamonę. Autorka „Pornolandu” zaczyna od wnikliwej analizy branży pornograficznej, pokazując, jaką drogę przeszedł ten przemysł od punktu wyjścia w latach ’70 XX wieku, aż po dzień dzisiejszy. Dines opisuje, więc torowanie drogi dla współczesnej pornografii gonzo przez pierwsze erotyczne wielkonakładowe magazyny, jak „Playboy”, „Penthouse” i „Hustler”.  Im bardziej Flint i Guccione [twórcy Hustlera i Penthousa] naciągali strunę, tym bardziej „Playboy” wydawał się dopuszczalny, a im głębiej „Playboy” zagnieżdżał się w oficjalnych nurtach, tym „Hustler” i „Penthouse” mieli większą swobodę by przesuwać się w kierunku twardej pornografii. Dzięki tej symbiozie, w momencie, gdy Internet zagościł w naszych domach, kultura była już odpowiednio przygotowana na zaakceptowanie pornografii, jako części codziennego życia, a nie przemysłu, który produkuje system obrazów upokarzających i dehumanizujących kobiety i mężczyzn” podkreśla.

Dines bezlitośnie pokazuje, jakich rozmiarów sięga ta dehumanizacja, szczególnie w przypadku kobiet. One właściwie przestają być kobietami. W branży porno nikt o nich nie mówi „kobieta” czy dziewczyna”, a wulgaryzmy „suka” czy „p***a” to i tak jedne z „najłagodniejszych” epitetów, jakimi są określane. Kobiety w porno to „brudne dziwki”, „suki do rżnięcia”, „zafajdane wory na spermę”, gorące szpary”, „rury do dymania”, „mokre szmaty”, „spermozjady”, wyuzdane zdziry, które pragną ostrego seksu, a którym trzeba go dać, zaś za te pragnienia ukarać najgorszym sponiewieraniem, jakie tylko można sobie wyobrazić. „Brak ludzkich cech u kobiet w pornografii często kończy się tym, że mężczyźni nie potrafią dostrzec brutalności pokazywanej praktyki seksualnej.(…) Odnosi się wrażenie, że mężczyźni myśląc o kobietach w pornografii mają w głowie obraz kobiety, która pewnego dnia przypadkiem wpadła na plan zdjęciowy filmu pornograficznego i zdała sobie sprawę, że to tego szukała całe swoje życie, (…) Jeśli okazuje się, że kobiety w pornografii tak naprawdę nie lubią tego, co się z nimi robi, to fantazja, którą stworzyli użytkownicy, dotycząca kobiet i pornografii zaczyna się rozpadać, konfrontując ich z brutalną rzeczywistością, w której nie są one „lalkami do pie…”, ale istotami ludzkimi z prawdziwymi emocjami i odczuciami. Jeśli tak jest w rzeczywistości, użytkownicy musieliby przyznać przed samymi sobą, że podnieca ich oglądanie seksualne maltretowanych kobiet. (…) Mężczyznom może się wydawać, że obrazy porno są zamknięte na klucz w szufladce w mózgu pod nazwą „fantazja” i nigdy nie przedostają się do prawdziwego świata. Jednak wiele studentek mówi mi, że ich chłopacy coraz częściej domagają się seksu porno” – czytamy w „Pornolandzie”. Mogło się nam wszystkim do tej pory wydawać, że piętno pornografii noszą na sobie jedynie aktorki występujące w tej branży, i mężczyźni, których podniecają takie filmy. Nic bardziej mylnego. Dines udowadnia, że bolesne skutki kultury porno odczujemy także my, kobiety, których mężczyźni, nawet w niewielki sposób mieli do czynienia z porno, niekoniecznie w wersji najbardziej brutalnej. Prosty przykład? Proszę bardzo – ileż to razy zdarza się, że mężczyzna zafascynowany tym, co przed chwilą zobaczył na ekranie, idzie do łóżka ze swoją partnerką/żoną, i nie tyle prosi, co żąda, odgrywania tych paskudnych scen na żywo? Dines opisuje w swojej książce dziesiątki rozmów z kobietami, studentkami, które – zdesperowane, nieumiejące odmówić – godziły się na chore wymysły swoich mężczyzn. Wspomina o kobiecie, której partner zasłaniał twarz pornograficznym pismem i gwałcił, albo o dziewczynie, której chłopak odmówił współżycia dopóty, dopóki nie ogoli swoich włosów łonowych. Golenie genitaliów to zresztą kolejny, dobry, (choć zdaję sobie sprawę z tego, że słowo to może średnio tu pasuje) przykład tego, jak porno wdarło się do naszego codziennego życia. Niewydepilowane okolice intymne uchodzą dziś za wyraz skrajnego niedbania o samą siebie (vide kinowa wersja serialu „Seks w wielkim mieście”, w którym jedna z bohaterek z obrzydzeniem patrzy na niewydepilowane okolice bikini koleżanki). A już szczytem pożądania są całkowicie wydepilowane genitalia, które przywodzą na myśl ciało małej dziewczynki. Dines podkreśla, że to czysta kalka z filmów pornograficznych i drwi z kobiet, które uważają się za takie wyzwolone, a niewolniczo kopiują, co jakiś czas aktorki porno goląc sobie włosy łonowe. Bo tego pragną mężczyźni. To już nie jest przejaw dbania o siebie. To dowód tego, na jaką skalę porno przedarło się do naszej świadomości, bo robimy dokładnie to, co jest tam pokazane. I hipokryzji, bo jak najdalej odsuwamy od siebie myśl o prawdziwych przyczynach naszego działania. O tym, jakie spustoszenie sieje porno w psychice mężczyzny można się przekonać, czytając choćby kilka komentarzy pod materiałami erotycznymi w sieci. Jeden z czytelników tak dzielił się swoimi wrażeniami po seansie: „Najbardziej na serio bolesną sceną, jaką kiedykolwiek widziałem, jest Gang Bang Auditions#3 (Przesłuchania do seksu zbiorowego 3) od Diabolic. Scena z Aspen Brock. Kiedy Lexington jest w jej c***e, a Mr Marcus w jej d***e. Kolesie zaczynają zadawać jej pytania „Lubisz mieć tego f***a w d***e?”, ale ją tak bardzo boli, że trudno zrozumieć, co odpowiada. Próbowała powiedzieć coś jak „Uwieeeeeeelbiam tooooo, ale wtedy zaczęły jej lecieć łzy. Wydaje mi się, że jeden z kolesi mówi „ooooooo, zobacz, ona płacze”. (…) Dzięki tej scenie i humorowi i rzadkości, z jaką widzi się laski porno, które nie dają sobie rady z k*****m, stanął mi do sufitu, z tego, co pamiętam”. Czytając komentarze fanów ostrego porno, można odnieść wrażenie, że mężczyźni to sadyści, którzy odczuwają podniecenie jedynie na widok cierpiącej, dręczonej kobiety. Dines podkreśla jednak, że trudno przyjąć za constans uogólnienie, iż każdy przeciętny mężczyzna to chory, nienawidzący kobiet zboczeniec. To raczej obraz kreowany właśnie przez producentów pornografii, co nie zmienia faktu, że lubujący się w takich filmach faceci z czasem sami stają się sadystami. Cały problem polega na tym, że wmawia się nam, że pornografia nie szkodzi dorosłemu człowiekowi, podczas gdy porno diametralnie zmienia mężczyzn i kobiety, wypaczając ich seksualność. To nie jest – jak przekonywał Porzeziński z STS – niewinna zabawa dorosłych w erotykę. Raczej coś tak paskudnego, że pozostawi to trwałe piętno na ich psychice i duszy, którego nie da się pozbyć tak samo łatwo, jak się je nabyło. Nasze sumienia, znieczulone setką obrazków soft porno, jakimi jesteśmy na bombardowani każdego dnia idąc z domu do pracy czy szkoły, przestają dostrzegać granicę, za którą  popporn zamienia się w ostrzejsze odmiany. Coraz mniej nas szokuje, coraz więcej jesteśmy w stanie tolerować, więc wydawać by się mogło, że ta rozkręcona machina porno jest nie do zatrzymania. Choć książka Dines może gorszyć, to muszę przyznać, że dobrze się stało, że wreszcie ukazała się w języku polskim. Tym, co gorszy, nie jest sama publikacja amerykańskiej feministki. Tym, co powinno nas gorszyć i wywoływać jednoznaczny sprzeciw, jest przyzwalanie na upadlanie kobiet (nie tylko tych grających w porno, ale także nas wszystkich, kobiet, na które mężczyźni przekładają kalki z obrzydliwego świata porno), przyzwalanie na upadlanie dzieci (autorka odrębny rozdział poświęca pornografii pseudodziecięcej i dziecięcej) oraz upadlanie mężczyzn (tak, tak, to, że w filmach porno grają oni zazwyczaj „ogierów” nie oznacza, że są traktowani z szacunkiem; już samo zrobienie z nich zwierząt jest upadlające). Jeszcze lepiej, że patronat nad pozycją katolickiego wydawnictwa objęło radio TOK FM. To daje nadzieję, że środowiska zazwyczaj dalekie od konserwatywnych idei być może aktywnie zaangażują się w walkę z porno. Porno, które w gruncie rzeczy jest nie tylko orężem skierowanym przeciw kobietom, ale zasadza się na nienawiści do drugiego człowieka. Nienawiści do kobiety, do osoby o innym kolorze skóry (to, co w innych gałęziach przemysłu rozrywkowego jest w ogóle nie do pomyślenia, tu przechodzi bez najmniejszego komentarza). „Musimy zaoferować alternatywny sposób bycia, sposób, który przewiduje seksualność opartą na równości, godności i szacunku (…). Kobiety i mężczyźni muszą wyrzucić przemysłowo stworzone obrazy ze swoich sypialni i głów, by mogli znaleźć sposób na bycie seksualnym, który nie dyktuje dostosowywania się plastikowego, pospolitego i schematycznego seksu, oferowanego przez kulturę porno” – pisze w zakończeniu Dines. Jej szokująca książka to zimny prysznic dla wszystkich, którzy myślą sobie, że porno-przemysł istnieje od zawsze i nic nie można zrobić, by go zatrzymać. „Pornoland” to terapia bardzo bolesna, ale konieczna, by nie przepoczwarzyć się w brutalne istoty człekokształtne, które do tej pory można było jedynie oglądać w filmach opisywanych przez Dines.

Marta Brzezińska

Czciciele niewiedzy i brzozy. Tabula rasa W Polsce jest coraz częściej najlepiej nic nie wiedzieć, albo przynajmniej udawać, że nic nie wiem, nie widziałem jak wchodził, ani jak wychodził. Strzał? Nie słyszałem. Zapanował swoisty kult niewiedzy. Bo w Polsce wiedza kosztuje nie rzadko własne życie. Trudno się, więc dziwić, że jest tak wielu apologetów niewiedzy. Szczególnym przypadkiem są media, oczywiście te najbardziej masowe, elektroniczne, które niewiedzę, traktują, jako swoją wiedzę, a wszystko, co burzy ten prosty obraz rzeczywistości jest li tylko majaczeniem odrzuconej przez lud prawicy. Jeśli trzymać się logicznych argumentów i prawnych dowodów, to przecież od ponad dwóch lat nic nie wiemy na temat prawdziwych przyczyn Katastrofy Smoleńskiej. Pełna niewiedza, żadnych przekonywujących dowodów, że był to jedynie tragiczny wypadek. Ukonstytuowało się natomiast, już kilka godzin po katastrofie TU- 154, nieformalne Stowarzyszenie Przyjaciół Brzozy (nazwanej słusznie pancerną). Stowarzyszenie to jest do głębi przekonane, że brzoza tłumaczy wszystko, choć nie tłumaczy nic. Ale kult niewiedzy musi mieć swoje konsekwencje. Nie wiedząc naprawdę nic SPB tłumaczy, że wiemy wszystko, a samo drzewo służy głównie do prób ośmieszania przeciwników przyjaciół brzozy. Nawet w takich sprawach, jak skomplikowane zagadnienia ekonomiczne, niewiedza jest dla głównych mediów stanem pełnej wiedzy. Nic nie kumamy, czyli jest dobrze. Lepiej nie wiedzieć, dlaczego, od kiedy i u kogo Polska ma ponad 800 miliardów złotych długu. Bo to nikogo nie interesuje. Przecież to tylko jakieś „ledy” świecące w centrum Warszawy. „Limit kredytowy mam, kesz mam, dom mam, więc pytam się Kaczyńskiego: No o co chodzi?” – mówi średnio rozgarnięty kumpel brzozy, bo poza wyznawcami i przyjaciółmi brzozy są jeszcze kumple. Zresztą ci są najważniejsi, bo to jest masowe zjawisko społeczne. Pięć lat temu, nabyli wiedzę, co będzie gotowe na EURO: trzy autostrady, z pięć dróg ekspresowych, kilka obwodnic, Pendolino, szybka kolej i stewardesy w tramwajach. A dziś? Wybuch radości, bo dokończono (!!!) budowę kawałka jednej autostrady. Szał! Premier w szale na tylnym siedzeniu, reporter TVN 24 w szale na tylnym siedzeniu helikoptera i dziamdziaki z III RP w szale przed telewizorami na fotelach. Pełny reset. Pełna niewiedza. Po prostu kult tabula rasa, w każdej postaci. Grzegorz Lato, człowiek, który w ogóle niewiele wie, ale z innych powodów, nie ma sobie nic do zarzucenia. Pełna kompromitacja polskiej reprezentacji i nic, po prostu „brzoza”. Afery, korupcja, trener amator? Tego nie było, a dziamdziaki przełkną wszystko, każdego świra, każdego złodzieja w polskiej polityce, każde samobójstwo, bo ludzie słabi nie wytrzymują ciśnienia, a dziamdziaki (lemingi) wszystko wytrzymują, oni nawet są bardziej stalowi w swojej niewiedzy od brzozy. To jest mniej więcej taki rodzaj intelektualnego dyskursu: -Słyszałaś, co mówili? Jakiś generał się zastrzelił, co to za armia, Baśka? - mówi dziamdziak z IQ (to znaczy tylko tyle, że jakieś IQ ma). – Oj przestań, zobacz fanzonę, Rysiek z Kingą jest – odpowiada żona dziamdziaka. Skala kultu niewiedzy, swoistego minimum poznawczego dziamdziaków, które ogranicza się do czytania pinu i pasków w stacjach telewizyjnych, jest integralną częścią polityki rządu Donalda Tuska. Tusk, co prawda sam już niewiele wie i rozumie z tego, co dzieje się w Europie i na świecie, ale to z kolei utrzymuje go w przeświadczeniu, że jest jeszcze politykiem. Z kolei usłużne media demonizują go, jako europejskiego demiurga, niemal Cezara, przez co stan niewiedzy premiera pogłębia się z dnia na dzień. Z jego rządem nikt nie liczy się już w Europie, bo wszyscy wiedzą, że zarówno on, jak i prezydent RP należą do Stowarzyszenia Przyjaciół Brzozy. Kto do niego nie należy i ma zbyt dużą wiedzę, może się spodziewać jednego: któregoś dnia najdą go czarne myśli i po prostu nie wytrzyma. Takich tchórzy i oszustów w polskim życiu publicznym, jakich mamy obecnie w głównych mediach elektronicznych na daremnie szukać w naszej historii. Bądźmy szczerzy. Czyszczą im te twarde dyski, co najmniej raz na miesiąc. Grzechg

20 czerwca 2012 "Jestem zdrowy, nie mam żadnych kłopotów natury osobistej lub finansowej i nie zamierzam popełnić samobójstwa”- oświadczył w sieci pan Romuald Szeremietiew, wielki patriota, były wiceminister obrony narodowej, podwładny  wtedy obecnego prezydenta – pana Bronisława Komorowskiego.  Poturbowany politycznie, dochodził  sprawiedliwości w sądzie, uniewinniony od wszelkich zarzutów. Pan Bronisław Komorowski, będąc ministrem obrony narodowej, powiedział, że jeśli sąd oczyści  pana Szeremietiewa z zarzutów- on wycofa się z polityki. Do tej pory się nie wycofał- został nawet prezydentem III Rzeczpospolitej. I cieszy się niesłabnącym poparciem  ludu pracującego miast i  WSI, pardon- oczywiście wsi.. Bo przecież Wojskowych Służb Informacyjnych już nie ma.. Ludzie gdzieś się rozpłynęli.. No i pozostał zasób zastrzeżony, którego szczęśliwym posiadaczem jest pan prezydent Bronisław Komorowski. Kilka dni temu- po” samobójczej”  śmierci pana generała Sławomira Petelickiego, który jako oficer honorowy nawet listu pożegnalnego nam nie zostawił, żebyśmy się nie  mogli dowiedzieć, z jakiego powodu targnął się na życie- napisałem,(17.06.12) że następnym samobójcą może być między innymi pan Romuald Szeremietiew, no i ktoś z dziennikarzy grzebiących tu i ówdzie.. Zresztą kandydatów na „ samobójców” jest dużo więcej, może zbraknąć kuli i sznurów.. Bo rośnie liczba niezadowolonych i widzących, co się naprawdę w państwie polskim dzieje.. I liczba ta będzie rosłą lawinowo, w miarę rozbudowy socjalizmu- i demokracji, w ramach demokratycznego państwa prawnego, które coraz bardziej przypomina rzeźnię- niż państwo prawne. Może tak właśnie ma wyglądać państwo demokratyczne.. No  i prawne! Pan  minister Romuald  Szeremietiew uprzedził ewentualny atak na siebie( przez skromność nie będą przypominał, że to ja pierwszy umieściłem to nazwisko w sieci, jako kolejne do kolejnego” samobójstwa”) - oczywiście, gdyby zachciało mu się „ samobójstwa’ zamieszczając w sieci informację, że jest zdrowy, nie ma żadnych kłopotów natury osobistej lub finansowej i nie zamierza popełnić samobójstwa.. Panie Romualdzie, nie takie rzeczy się  śniły filozofom.. Może pan zaprzeczać ile dusza  pańska, dusza patrioty  zapragnie, może pan przestrzegać potencjalnych morderców, którzy słuchając telewizji i radia „publicznego”- odstąpią od zamiaru morderstwa.. Jeśli będzie taki rozkaz. Ale nawet jak pan popełni” samobójstwo”, to merdia zawsze mogą powiedzieć, że wcześniej pan kłamał, próbując odwrócić uwagę od tego, że chce pan „ samobójstwo” jednak- popełnić.. I tak nie wyjdzie  po pana myśli.. Bo ogłupieni ludzie pomyślą, że to pan ich nabrał, twierdząc, że nie chce pan popełnić” samobójstwa’- a jednak pan popełnił.. Inteligentni ludzie pracują w służbach i zawsze coś nośnego i wiarygodnego wymyślą.. Czasami trafi im się blamaż, bo nic innego wymyślić się nie da.. Mam na myśli zabójstwo pana generała Marka Papały.. Dobrze, że morderca nie chciał zamiast zabrania  Deawoo od pana generała, zabrać mu  zużytego biletu do opery czy teatru.. W Polsce rządzą służby specjalne i taka jest prawda. Zamiast służyć państwu służą sobie i swoim interesom. Naruszone milionowe interesy – wymagają ofiar, tak jak w każdym gangsterskim środowisku. Proszę obejrzeć pierwszy lepszy film o gangsterach.. To jest robione według tego scenariusza.. Ale w tamtych scenariuszach nie ubiera się tego wszystkiego w  dekoracje bankrutującego  demokratycznego  państwa prawnego.. Tylko pokazuje to tak, jak to naprawdę wszystko  wygląda.. Ciemne  straszne sprawy przykrywające inne ciemne straszne sprawy.. No i władza! To jest najważniejsze dla ludzi służb w demokratycznym państwie prawnym.. Warto przypomnieć sobie „ ojca chrzestnego”.. Jako dziennikarz mojej sugestii, że jakiś  dziennikarz  może popełnić „ samobójstwo” odezwał się pan Tomasz Sakiewicz, naczelny redaktor „Gazety Polskiej”, który też oświadczył, że żadnego „ samobójstwa’ nie zamierza popełniać.. Przy okazji oświadczam i ja, że żadnego „ samobójstwa”’ nie planuję.. Apeluję również do setek  tysięcy ludzi, którzy tak myślą jak ja, że też żadnego „ samobójstwa” nie planują.. Warto byłoby sporządzić listy wszystkich tych, którzy „ samobójstw” nie planują.. Żeby władza wiedziała, że na tej liście są wszyscy, którzy „samobójstw” nie planują.. I żeby postarała się wyłapać tych członków komanda  śmieci, którzy wykonują wyroki zabójstw  bez sądów, grasując bezkarnie i mordując.. Na tej liście nie będzie na pewno panów:

1.profesora Stefana Grocholewskiego - eksperta od odczytywania nośników cyfrowych, który wykrył manipulacje w nagraniach  \czarnych skrzynek z CASY. Zmarł 31.03.2010.

2.Chorążego Stefana  Zielonki, szyfranta, który odbierał szyfry w sprawie remontu TU 154M w Samarze

3.Grzegorza Michniewicza - szefa Kancelarii premiera, powiesił się na sznurze od odkurzacza.

4.Mieczysława Cieślara - zginął w wypadku samochodowym – 18.04.2010, miał być następcą pana Adama Pilcha, który zginął w „Katastrofie Smoleńskiej”.  Duchownego protestanckiego.

5.Krzysztofa Krzyża - operatora Faktów, który w dniu 10.04210 był w Smoleńsku. Zmarł w Moskwie 2.06.2010r

6.Profesora Marka Dulinicza - szefa grupy archeologicznej- zginął w wypadku samochodowym w dniu 6.06. 2010 roku

7.Eugeniusza Wróbla - wykładowcy Politechniki Śląskiej, specjalistę od komputerowych systemów sterowania samolotem- poddawał w wątpliwość, że wrak na Siewiernym to TU-154. Miał okropną  śmierć.. Pocięty piłą mechaniczną w dniu 16.10. 2010 roku przez swojego syna, który go zabił, pociął, usunął ślady krwi, zawiózł pocięte zwłoki do jeziora, wrócił do domu i zapomniał o wszystkim.

8.Ryszard Kuciński - prawnik Andrzeja Leppera- zm. 2011 rok. Pan Andrzej przechowywał u niego różne dokumenty.

9.Wiesław Podgórski - doradca pana Andrzeja Leppera- znaleziony martwy w siedzibie Samoobrony. W czerwcu 2011 roku.

10. Rok 2011. W Wejherowie popełnił samobójstwo oficer Służby Kontrwywiadu Wojskowego, służący w Centrum Wsparcia Teleinformacyjnego Teleinformacyjnego Dowodzenia Marynarki Wojennej. Oficer posiadał najwyższą klauzulę dostępu do materiałów niejawnych.

11.Dariusz Szpineta - zawodowy pilot i instruktor pilotażu, ekspert i prezes spółki lotniczej.. Znaleziony martwy w łazience ośrodka wczasowego w Indiach. Wypowiadał się w mediach kwestionując oficjalną wersję” katastrofy smoleńskiej”.

12.Pułkownik Leszek Tobiasz - zam. 14.02.2012 roku w Zwoleniu, główny świadek oskarżenia w sprawie korupcji w WSI. Miał zeznawać w tej s prawie.. Były agent WSI.

13. Róża Żarska - doradca Andrzeja Leppera - zmarła w Moskwie  w lipcu 2011 roku.

Ciekawa sprawa dotyczy pana Waldemara Milewicza, dziennikarza zastrzelonego w Iraku. Pomylono go z handlarzem bronią o tym samym imieniu i nazwisku. Tych ludzi na pewno nie będzie.. A ja pytam: kto następny?. WJR

MY NIE AGRIESORY Był rok 1945. Polsko-sowiecki patrol prowadził niemieckiego jeńca. Nagle czerwonoarmista zażądał od  Niemca, aby ten go kopnął. Jeniec się wzbraniał. Rosjanin podparł, więc polecenie wymownym gestem pepeszy. Zdesperowany jeniec kopnął rozkazodawcę. Ten serią z karabinu natychmiast zabił nieszczęśnika. Zdumiony Polak zapytał, dlaczego sojusznik nie zabił od razu, a kazał się kopnąć. Nu! ty durak! – usłyszał w odpowiedzi – nie znajesz czto my nie agresory. Przytaczam ten anegdotę, bo w znakomity sposób obrazuje strategię działania reżimu kremlowskiego i opisuje stan dzisiejszych relacji polsko-rosyjskich. Nikt rozsądnie myślący nie może mieć wątpliwości, że zdarzenia związane z obecnością rosyjskich kibiców są rozgrywane według tego skutecznego scenariusza. Rosyjska prowokacja w praktyce realizowana jest poprzez zainspirowanie określonej sytuacji, a następnie odwrócenie jej skutków w sposób korzystny dla interesów agresora. Wokół celowo wywołanych zdarzeń uruchamiana jest natychmiast  kampania medialna, mająca jasno określone założenia i cele polityczne. Schemat tych kampanii obejmuje cztery zasadnicze fazy, przy czym ostatnia z nich decyduje głównie o korzyściach agresora. Sposób rozegrania poszczególnych faz wskazuje, że są one inspirowane i koordynowane przez ośrodki służb specjalnych. W pierwszej, następuje uruchomienie akcji poprzez wrzucenie w przestrzeń medialną określonego pomysłu-projektu. Autorami pomysłu są zawsze osoby i środowiska formalnie niezależne od władzy, co ma sugerować rodzaj oddolnej, apolitycznej inicjatywy. W przypadku Euro, miał to być przemarsz rosyjskich kibiców-patriotów, uzbrojonych w symbole reżimu komunistycznego. W roli pomysłodawcy wystąpił Ogólnorosyjski Związek Kibiców i jego szef Aleksander Szprygin, w przeszłości członek związanej z FSB partii Żyrinowskiego. - Polacy muszą zrozumieć, że dla kibiców rosyjskich symbolika sowiecka nie równa się faszystowskiej” - oświadczył rosyjski prowokator i zapowiedział, że jeśli strona polska nie zrezygnuje z zakazu używania „sierpa i młota” podczas turnieju Euro, to 50 tys. rosyjskich kibiców może wyjść na ulice Warszawy w czerwonych koszulkach z tymi właśnie symbolami. W każdym normalnym państwie, po takiej deklaracji, człowiek ten otrzymałby dożywotni zakaz wjazdu, a grupą młodzieżówki FSB zajęłaby się służba wywiadowcza.

Warto przy tym zwrócić uwagę, że pomysł organizowania „marszu” z okazji rosyjskiego święta narodowego był głęboko sprzeczny z niedawną deklaracją Władymira Putina. Komentując bojkot Euro na Ukrainie, prezydent Rosji stwierdził: „pod żadnym pozorem nie powinno się mieszać polityki, biznesu oraz innych kwestii ze sportem. należy zostawić sport w spokoju". W drugiej fazie do kampanii włączają się agencje informacyjne, rosyjskie gazety i portale internetowe. W ten sposób początkowo incydentalny pomysł przeradza się w główny temat dyskusji i staje w centrum uwagi publicznej. Wokół niego narasta atmosfera zainteresowania i spekulacji, budowane jest poczucie zagrożenia i generowania konfliktu. Na tym etapie do kampanii zazwyczaj włączają się rosyjscy publicyści i niżsi rangą politycy oraz zachodnie ośrodki medialne, tradycyjnie inspirowane przez Kreml. Podgrzewają atmosferę i przygotowują opinię publiczną do przyjęcia określonej postawy. To również czas, gdy aktywizuje się agenturę wpływu oraz rzesze polskojęzycznych żurnalistów, taktujących w rytm rosyjskiej narracji. Etap ten mogliśmy poznać po licznych rosyjskich publikacjach, w których dramatycznie pytano "czy nasi przejdą przez Warszawę?" (Rossijskaja Gazieta), potępiano zakaz wykorzystywania radzieckiej symboliki, a nawet przypominano stronie polskiej, że „to właśnie pod tymi symbolami radzieckie wojska wyzwalały Polskę od hitlerowskiej armii” (Life News). Atmosferę podtrzymywał sam Szprygin, epatując np. media twierdzeniem, że wrocławscy „stewardzi dostali za swoje”. Do akcji wkroczyli również niżsi przedstawiciele rządu FR, a za charakterystyczną można uznać wypowiedź rosyjskiego ministra sportu Witalija Mutko, który uznał, że „strona polska sztucznie podgrzewa sytuację i prowokuje naszych kibiców do kroków protestacyjnych”.

W tej fazie wykorzystano również zaprzyjaźnione media zachodnie, zaś do elementów kampanii należy zaliczyć film BBC o agresji polskich kibiców i rasizmie na naszych stadionach - mający na celu ukierunkowanie przyszłych reakcji społeczeństw zachodnich. Temu również służyły publikacje, w których wyraźnie wskazywano na potencjalnych sprawców: "dużą część tła informacyjnego w Polsce kształtują siły skrajnie prawicowe, które żerują na narodowych fobiach i kompleksach"  - pisały Moskowskije Nowosti na kilka dni przed rosyjskim występem. O politycznym charakterze prowokacji świadczą słowa zawarte w innej publikacji tej kremlowskiej tuby propagandowej: "W świecie, jakim go widzi polska ultraprawica, Polska jest otoczona przez wrogów; liberalne i lewicowe partie składają się ze zdrajców i szpiegów, a Rosja i Niemcy tylko czekają na sprzyjający moment, by zdusić polską niepodległość". Oprawa propagandowa fazy drugiej była czynnie wspierana przez rodzimych żurnalistów, przy czym za szczególnie cenne dla interesów agresora trzeba uznać te publikacje, których autorzy mocno podsycali atmosferę, a nawet proponowali polskim kibicom przyłączenie się do rosyjskiego „marszu” – rzekomo w celu odwrócenia jego akcentów politycznych. Trzecia faza, przypada na okres bezpośrednio po dokonaniu prowokacji. Zmuszony do reakcji jeniec kopnął już sowieckiego żołdaka - trzeba, zatem podjąć działania „w obronie własnej”. Do kampanii włączają się natychmiast tzw. czynniki oficjalne: przedstawiciele rosyjskich władz i instytucji państwowych, którzy występując z pozycji zatroskanych (a zawsze obiektywnych) obserwatorów, stają w obronie agresora, nagłośniają  reakcje ofiary oraz różnymi metodami próbują wpłynąć na zażegnanie rzekomego konfliktu, dążąc w istocie do jego eskalacji. Bez trudu można rozpoznać te elementy w natychmiastowym wysłaniu do Polski Michaiła Fiedotowa, rozmowie telefonicznej Putina z Tuskiem czy komunikacie MSZ Rosji, w którym wyrażono "szczerą nadzieję", że podobne wydarzenia się nie powtórzą, „a pozostałe mecze staną się prawdziwym świętem dla wszystkich miłośników futbolu”. Jeśli polski MSZ twierdzi, że wizyta Fiedotowa była anonsowana już 8 czerwca, dowodzi to tylko tyle, że mamy do czynienia z działaniem w pełni zamierzonym.  Reakcja rosyjska na tak wysokim szczeblu sugeruje zaś, że reżim kremlowski przywiązuje dużą wagę do rozgrywania zdarzeń wokół Euro. Ponieważ na tym etapie potrzeby jest zabieg odwrócenia skutków prowokacji, rosyjskie media zmieniły ton i zaczęły perorować, iż „polskie władze nie powinny były zezwalać na marsz rosyjskich fanów" (Moskowskije Nowosti) dając wyraźnie do zrozumienia, że winę ponosi wyłącznie strona polska. Inne z mediów (Sowietskij Sport) wyrażały obawy, że "wydarzenia z 12 czerwca to jeszcze nie koniec", bo "osiłkowie, którzy napadli na rosyjskich obywateli, pozostaną w Warszawie". Rządowa rozgłośnia „Głosu Rosji” stwierdziła bez ogródek: „Był to totalny terror wobec kibiców rosyjskich, i to nie wobec chuliganów, lecz wobec zwykłych kibiców, ludzi, którzy przyjechali tu z rodzinami. Widzieliśmy zdjęcia, które utrwaliły bicie ludzi starszych, ludzi, którzy szli z dziewczynami, nienastawionych na żadne konflikty”. Jeśli do tego chóru dołączają media zachodnie, rezonując oburzenie Rosjan i przedstawiając ofiarę, jako agresora – kampania nabiera rozpędu i można ją poszerzyć o kolejne odsłony, jak np. ponowne wysłanie z „misją pokojową” Michaiła Fiedotowa czy operację wzmocnienia ochrony Ambasady RP w Federacji Rosyjskiej, co miało sugerować, że „polscy napastnicy” muszą liczyć się z kontrą rosyjskich patriotów. Najważniejsza jest jednak faza czwarta, której skutki odczujemy w perspektywie najbliższych miesięcy. Polega ona na bezwzględnym wykorzystaniu i konsumpcji efektów prowokacji oraz podobnie – jak ma to miejsce w przypadku propagandy historycznej – na włączeniu ich w globalną politykę rosyjską i rozegraniu przeciwko Polakom.  Faza czwarta ukaże nam nie tylko prawdziwy wymiar obecnych działań Kremla, ale pozwoli zrozumieć, że grupa rządząca Polską jest dziś sojusznikiem w dziele rosyjskiej prowokacji. Nie ulega wątpliwości, że zgoda na przemarsz putinowskiej młodzieżówki była decydująca dla powodzenia całej operacji. Gdyby - zgodnie z zasadami państwa prawa - akcję zduszono na tym etapie, nie mogłaby sięgnąć udanego finału. Nie ma też wątpliwości, że wasalne wypowiedzi Tuska i jego ministrów oraz farsa „przepraszania” Rosjan przez polskojęzyczne „elity” III RP, były działaniem w interesie prowokatorów. Zachowania tych postaci stanowią integralny element  wrogiej kampanii i wpisują się w plany Moskwy. Nie można ich rozpatrywać, jako reakcji w interesie strony polskiej. Mylą się, zatem ci, którzy sądzą, że rosyjskie prowokacje są skierowane przeciwko rządowi Tuska  lub mają na celu poniżenie polskich decydentów w oczach światowej opinii publicznej. Błędem również byłoby dostrzeganie w nich tematów zastępczych, mających przykryć opozycyjne „marsze milionów”, jakie w tym czasie odbywały się w Moskwie. Celem obecnej prowokacji jest polskie społeczeństwo, a w niedalekiej perspektywie - polska prawica i środowiska patriotyczne. To one zostały wskazane, jako agresor i one mają ponieść konsekwencje moskiewsko-warszawskiej akcji propagandowej.  Ludzi obecnej władzy trzeba natomiast zaliczyć do wspólników  Putina, nie zaś dostrzegać w nich ofiary rosyjskiej prowokacji. Najpełniejszy wymiar tej wspólnoty znajdziemy w reakcji partii Janusza Palikota. Środowisko to stanowi w istocie przybudówkę Platformy Obywatelskiej i jest opozycją parlamentarną w takim samym stopniu, w jakim ZSL czy SD były opozycją wobec PZPR-u. Lider tej partii jest zaś alter ego Bronisława Komorowskiego i wyraża te wszystkie poglądy, których oficjalnie nie może jeszcze głosić grupa rządząca. Warto przypomnieć, że lokator Belwederu przedstawia swojego przyjaciela, jako „polityka zdradzającego postawy propaństwowe”, „skłonnego podejmować ryzyko z tytułu przeprowadzenia reform koniecznych dla Polski”. Stanowisko partii tego „propaństwowego polityka” przedstawione w  „donosie na Polaków” (jak trafnie nazwano ów akt) jest więc wyrazem autentycznej odpowiedzi na rosyjską prowokację, zgodnej z intencjami grupy rządzącej. Jeśli czytamy w niej o „kilkunastoosobowej grupie bandytów inspirowanych przez środowisko związane z PiS, Radio Maryja i Solidarnych 2010”, która reprezentuje „niewielką część polskiego społeczeństwa o skrajnych poglądach narodowo katolickich”  - mamy do czynienia ze wskazaniem ofiar i wyraźnym wyznaczeniem celów fazy czwartej. Ze stanowiskiem tym w pełni korespondują słowa Donalda Tuska o dokończeniu wojny z "kibolstwem, chuligaństwem i bandytyzmem", publikacja żurnalisty „Rzeczpospolitej”, w której dywaguje się o „wykorzystywaniu zdarzeń przez politycznych awanturników, którzy być może będą chcieli siać niechęć między nami” czy postulat ministra Sikorskiego skierowany do władzy sędziowskiej, „aby bandyterkę kibolską potraktować odpowiednio”. Z tą ostatnią dyspozycją wiąże się też list Prokuratora Generalnego Seremeta, który zarządził, by prokuratorzy występowali do sądów o sporządzenie uzasadnień wyroków wydanych na kibiców. Polecenie Seremeta zbiegło się z informacją, że Ambasada Rosji chce sprawdzać uzasadnienia wyroków wydanych na Rosjan i udzielać im pomocy prawnej. W tle tych wypowiedzi rysuje się plan zaostrzenia przepisów ustawy o zgromadzeniach, według projektu zgłoszonego przez Bronisława Komorowskiego oraz dokonania systemowej „reformy” służb specjalnych, pozwalającej na odtworzenie układu byłych WSI oraz poszerzenie uprawnień w zakresie inwigilacji społeczeństwa. Nowe przepisy wzorowane na rozwiązaniach rosyjskich, stanowiłby skuteczną broń w walce z opozycją. Opinia, jakoby „donos na Polaków” był incydentem niezwiązanym z celami grupy rządzącej, jest głęboko nieprawdziwa. Podobnie, jak postrzeganie rosyjskiej prowokacji w kategoriach działań wymierzonych w Tuska lub podważających jego pozycję. Obie strony wyraźnie dążą, by faza czwarta tej złożonej kampanii wyłoniła wspólnego wroga i stanowiła preludium do ostatecznej rozprawy z opozycją. Strona rosyjska po raz kolejny próbuje rozgrywać polskie podziały i konflikty i czyni to za przyzwoleniem oraz w interesie grupy rządzącej. Jeśli w niedawnym oświadczeniu rosyjskiego ministra Mutki zawarto opinię, że „agresja na Rosjan nie jest popierana przez większość polskiego społeczeństwa” oraz postulat, by strona polska „dołożyła wszelkich starań w celu przeciwdziałania tej sytuacji i podjęcie jak najdalej idących kroków, mających na celu powstrzymanie bezprawnych działań w stosunku do obywateli FR” – mamy do czynienia z ujawnieniem prawdziwych celów prowokacji. Wyeliminowanie rosyjskiej drużyny z rozgrywek Euro i konieczność wyjazdu młodzieżówki FSB z Polski z pewnością ograniczy możliwość kontynuowania kampanii. Nie pozbawi jednak jej autorów korzyści wynikających z fazy czwartej. Społeczeństwo o skrajnych poglądach narodowo katolickich – już zostało wskazane, jako wspólny wróg, a jego rozgromienie stanie się celem integrującym grupę rządzącą z rosyjskim sojusznikiem Cytowany już organ Kremla "Moskowskije Nowosti", na kilka dni przed rosyjską prowokacją napisał, że „większe lub mniejsze nielubienie Rosji cechuje znaczną część Polaków. Polska kultura jest przepojona opowieściami o oporze przeciwko Rosjanom. A mając na uwadze, że futbol, podobnie jak inne gry zespołowe, jest surogatem wojny, to rosyjscy fani i piłkarze symbolicznie mogą zostać uznani za żołnierzy”. Historia, którą przytaczam na początku tekstu powinna prowadzić do konkluzji, że egzekucja dokonana przez czerwonoarmistę „w obronie własnej” ma szansę stać się fundamentem przymierza z polskim sojusznikiem. Aleksander Ścios   

NARODOWOŚĆ ŚLĄSKA a Goralenvolk Według opolskiego RAŚ, większość Opolszczyzny weszłaby w skład wielkiego, 5–6-milionowego woj. śląskiego. Tylko powiaty brzeski, namysłowski i nyski miałyby zostać dołączone do woj. dolnośląskiego. We wspólnym województwie śląskim kompetencje zostałyby podzielone: w Opolu urzędowałby wojewoda, a w Katowicach sejmik. Na czarnym Śląsku urzędowałby też marszałek. Podobne pomysły RAŚ "rzuca w eter”, co kilka dni. W maju za jednym województwem górnośląskim opowiedział się lider Ruchu Jerzy Gorzelik. Ostatnio dołączyli przewodniczący opolskiego regionu RAŚ Marek Czaja i skarbnik Mirosław Patoła. Podkreślają, że Opolskie na samodzielny byt jest za słabe gospodarczo i demograficznie. Krytykują także, jako zbyt kosztowne, tworzenie w województwie opolskim specjalnej strefy demograficznej.
- W dodatku upadł mit opolskiego raju, gdzie wszyscy się dogadują - dodaje Piotr Długosz. - Prace nad uchwałą o Tragedii Górnośląskiej w sejmiku trwały dwa lata (w woj. śląskim przyjęto ją bez problemu przez aklamację), niszczenie podwójnych tablic, a w czasie Euro łamanie niemieckich chorągiewek na samochodach jest na porządku dziennym.
http://www.nto.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20120619/REGION/120619348
Przypomnijmy, między świętami Bożego Narodzenia a Nowym Rokiem, Norbert Rasch, przewodniczący Klubu Radnych MN złożył w sejmiku projekt rezolucji w sprawie Tragedii Górnośląskiej. Radni z większości - zarówno z koalicji, jak i z opozycji - byli zdania, że jej tekst trzeba uzupełnić o historyczny kontekst związany z przyczynami II wojny światowej i sprawcami jej wybuchu.
http://www.nto.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20120209/POWIAT01/806030993
http://opole.gazeta.pl/opole/1,35114,11193320,Kresowiacy_chca_zmiany_tresci_uchwaly_o_Tragedii_Gornoslaskiej.html
http://opole.gazeta.pl/opole/1,35114,11085924,Uchwala_ws__Tragedii_Gornoslaskiej__Zrobil_sie_targ.html
Kilkunastu członków powstałej w 2002 roku w Gdańsku Ligi Obrony Suwerenności protestowało dziś przed Urzędem Wojewódzkim w Opolu. Uważają, że SONŚ dąży do oderwania Śląska od Polski. Aktywistów opolskiego, ledwo, co założonego, oddziału LOS wspomagali ich koledzy z Katowic.
- Jeśli się tworzy sztuczny naród, bez żadnych podstaw historycznych i lingwistycznych, to świadczy to o tym, że ktoś chce wbić klin w nasz naród - grzmiał Janusz Błaszczyk, lider LOS w województwie śląskim. - Fakt, Ślązacy byli przez kilkaset lat pod zaborami, ale są Słowianami i integralną częścią narodu polskiego. Marcin Balcer, opolski pełnomocnik Ligi Obrony Suwerenności odczytał list protestacyjny. Miedzy innymi zarzucał w nim Piotrowi Długoszowi, założycielowi Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej, że będąc zarazem działaczem Ruchu Autonomii Śląska działa on na szkodę Polski.
http://www.nto.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20120117/POWIAT01/880706902
Sąd zarejestrował Stowarzyszenie Osób Narodowości Śląskiej - 29 grudnia 2011
Decyzję - po 10 miesiącach - podjął Sąd Rejonowy w Opolu. [  ...  ] Stowarzyszenie chce się trzymać z dala od polityki, integrując tych, którzy uważają się za Ślązaków w sensie narodowym. – Nie uzurpujemy sobie prawa do bycia jedynymi Ślązakami – dodaje inny z założycieli, Wojciech Glensk. – Rozumiemy i akceptujemy, że jest także śląska tożsamość regionalna Ślązaków Polaków czy Ślązaków Niemców.
http://www.nto.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20111229/POWIAT01/494330915
To miło, że akceptują tu Polaków, tylko jak długo tak będzie? Opolska prokuratura okręgowa złożyła apelację od decyzji sądu o rejestracji Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej - powiedziała w czwartek PAP Ewa Kosowska-Korniak z biura prasowego opolskiego sądu okręgowego.
- Prokurator zaskarżył postanowienie w całości, gdyż – jak podnosi w apelacji - sąd wydał orzeczenie o zarejestrowaniu stowarzyszenia, mimo iż jego statut pozostaje w sprzeczności z ogólnymi zasadami prawa i wartościami wyrażonymi przez cały system prawa, a w szczególności ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych oraz o języku regionalnym – oświadczyła Kosowska-Korniak.
http://www.nto.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20120112/POWIAT01/930792430
Sąd Rejonowy w Opolu - Wydz. Gospodarczy Krajowego Rejestru Sądowego 21 grudnia zarejestrował komitet założycielski tej korporacji, decyzja ta oczekiwała na uprawomocnienie się. Jak już na tej  stronie informowaliśmy 10 stycznia br. wnieśliśmy do tego sądu pisma w sprawie dołączenia nas do postępowania oraz o uchylenie tego postanowienia przez sąd wyższej instancji. Nasze działanie, jak katalizator, spowodowało wniesienie, z ta samą datą, podobnej apelacji przez Prokuraturę w Opolu, a także podobne protesty ugrupowania posła Patryka Jakiego. Informowały o tym środki masowego przekazu lokalne i krajowe, te ostatnie z pominięciem naszego Stowarzyszenia. 17 grudnia doręczono nam następujące pismo w tej sprawie:
http://www.ospn.opole.pl/?p=art&id=601
http://www.ospn.opole.pl/?p=art&id=597
http://www.ospn.opole.pl/?p=art&id=609
Sąd Rejonowy w Opolu wydał wczoraj postanowienie o odmowie dopuszczenia Opolskiego Stowarzyszenia Pamięci Narodowej w Opolu do udziału w procesie rejestracyjnym Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej w charakterze uczestnika. Przypomnijmy, 29 grudnia 2011 r. Sąd Rejonowy w Opolu wydał postanowienie o wpisaniu Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej do Krajowego Rejestru Sądowego. Zaś 12 stycznia 2012 r. Prokuratura Okręgowa w Opolu złożyła apelację od decyzji sądu o tej rejestracji.
- Opolskie Stowarzyszenie Pamięci Narodowej reprezentowane przez Jerzego Łysiaka i Wiesława Ukleję podniosło we wniosku, że ma interes prawny, sprawa dotyczy bowiem celów statutowych OSPN - mówi Ewa Kosowska-Korniak z Biura Prasowego Sądu Okręgowego w Opolu. - Do wniosku była dołączona apelacja o zmianę postanowienia o zarejestrowaniu Stowarzyszenia Osób Narodowości Śląskiej. Wnioskodawcy uważają, że doszło do naruszenia art. 35 ust. 2 Konstytucji RP (mówiącym o prawie mniejszości narodowych i etnicznych do tworzenia własnych instytucji edukacyjnych, kulturalnych itp. - przyp. red.) oraz ustawy o mniejszościach narodowych. Sąd odmówił dopuszczenia ich do udziału w sprawie.
http://www.nto.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20120209/POWIAT01/732050861
Specyficzne są też oczekiwania członków stowarzyszenia. - Chciałbym aby miało charakter masowy. Dlatego nie powinno mieszać się w politykę. Większość rodowitych Ślązaków jak wiemy nie interesuje się polityką, przykład mojej rodziny z Brzezin niegdyś małego miasteczka a obecnie dzielnicy Piekar - mówi Martin Grabowski.
http://www.mmsilesia.pl/398885/2012/1/10/slazacy-zapisuja-sie-do-sons-dlaczego?category=news
I dlatego polityka bardzo się nimi interesuje. Potrzebni są właśnie tacy ludzie do realizacji pewnych politycznych celów. Starania władz Prószkowa o zgodę na ustawienie tablic z polskimi i niemieckimi nazwami miejscowości ciągnęły się prawie półtora roku. Pierwszy wniosek Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji odrzuciło z powodu błędów formalnych. Z kolei drugiego, skierowanego już do nowego Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji nie chciano w Warszawie zaakceptować, bo komisja językowa nie godziła się na niemiecką nazwę Przysieczy - Lichtenwalde.
- Sprawa ciągnęła się miesiącami, bo do specjalistów z ministerstwa nie trafiały nasze argumenty, że nazwa Lichtenwalde obowiązywała od 1931 roku, czyli grubo przed nazistowską reformą nazw na Śląsku - wyjaśnia Róża Malik, burmistrz Prósz­kowa. - By skończyć wreszcie te przepychanki, zgodziliśmy się kompromisowo na jeszcze wcześniejszą nazwę - Przy­schetz i wtedy nareszcie dostaliśmy zgodę.
http://www.nto.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20120510/POWIAT01/120519960
Uwagi:
1. Nazistowska reforma nazw oficjalnie trwała od roku 1933 do 1937, a jak widać wcześniejsze próby już miały miejsce,
2. Przyschietz  Niemiec przeczyta jako "Przysiecz" . Tu widać jak bardzo niemieckie są stare nazwy na Śląsku.
Historyczny zarys narodowości śląskiej
http://slonzoki.org/?page_id=28
Bernard Gaida: Większość Niemców w Polsce to Ślązacy [  ...  ]
- Skoro statystycznie Niemców ubyło, to spodziewa się pan, że władze w Warszawie i w Berlinie zmniejszą kwoty na finansowanie mniejszości?
- Powinno to wzmóc, a nie zmniejszyć finansowanie. My nie od spisu, tylko znacznie wcześniej przypominaliśmy, że oczywiście skończyła się niechlubna asymilacja przymusowa, ale asymilacja trwa nadal. Obu rządom podczas rozmów polsko-niemieckiego okrągłego stołu przedstawiliśmy zagrożenia, jakie odczuwa mniejszość niemiecka w Polsce. Kuleje edukacja. A dokładniej: edukacja językowa funkcjonuje, brakuje nauczania w języku niemieckim. Dotychczasowa polityka państwa wobec mniejszości - jeśli traktujemy ją, jako bogactwo - okazała się nieskuteczna. Ochrona tego bogactwa jest, oczywiście, także wyzwaniem dla samej mniejszości. Ale skoro celem polityki państwa wobec mniejszości ma być ochrona, zachowanie i rozwój jej tożsamości, to taki wynik spisu - paradoksalnie - powinien wzmocnić wysiłki owego państwa na rzecz mniejszości.
http://www.nto.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20120328/HEIMAT/120329426
Do zdarzenia doszło przed meczem Niemcy-Holandia. Jan Sowa, mieszkaniec Olesna, kibicuje reprezentacji Niemiec. - Jestem Ślązakiem, zazwyczaj mam przed domem flagę Górnego Śląska, ale podczas Euro 2012 powiesiłem niemiecką flagę – mówi. Manifestowanie sympatii do Niemiec nie wszystkim się spodobało. Na podwórko Jana Sowy w weekend wtargnęło kilku pijanych kiboli. Podczas nieobecności właściciela domu zerwali z masztu niemiecką flagę i powiesili polską. - Właściwie to nie flagę, tylko reklamę piwa Tyskie w polskich barwach – zaznacza Jan Sowa.

http://www.nto.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20120618/POWIAT08/120619380
http://www.youtube.com/watch?v=HP67K4OdVl0
Prosty lud nie rozumie, na czym polega polityka "polskiego" rządu i próbuje robić swoje porządki. Rząd  chyba będzie "rękę odrąbywał". "Wykształceni z wielkich miast" dobrze wiedzą, co im wolno. A któż to wie, co to jest polska racja stanu?! Poniżej trochę o tradycjach narodowości śląskiej i innych podobnych pomysłach. Po wybuchu wojny w 1939 roku paramilitarne formacje mniejszości niemieckiej i ukraińskiej brały udział w akcjach wymierzonych przeciw polskiej armii, administracji i ludności cywilnej. W czasie okupacji niemieccy okupanci rozpoczęli na szeroką skale akcje podsycania ukraińskiego, białoruskiego, litewskiego separatyzmu, poprzez stworzenie volkslisty starali się również przy pomocy mniejszości niemieckiej germanizować okupowane tereny Polski. Równocześnie rozpoczęli akcje tworzenia nowych ruchów separatystycznych w celu rozbicia polskiego społeczeństwa, tworząc m.in. Goralenvolk, Kaschobenvolk, Hatshower.Dwie ostatnie akcje zakończyły się kompletnym fiaskiem, inaczej przedstawiała się sytuacja na Podhalu, mimo że sama koncepcja narodu góralskiego była w okresie międzywojennym prawie nieznana poza grupą kilku aktywistów góralskich, dzięki uzyskaniu poparcia kilku znanych przywódców, udało się pozyskać liczną grupę ludności góralskiej deklarujących germańskie korzenie. W nazistowskim spisie ludności 157 tys. sympatyków byłej Śląskiej Partii Ludowej na Śląsku Cieszyńskim zadeklarowało przynależność do narodowości "ślązackiej" (Slonzaken Volk)[1]. Podsycany przez hitlerowców separatyzm i nacjonalizm zaowocował krwawymi pacyfikacjami Wołynia, Podola, Wileńszczyzny przez ukraińskie i litewskie formacje zbrojne.Zwłaszcza prowadzona przez UPA w czasie wojny i okresie powojennym działalność zbrojna charakteryzowała się wyjątkową brutalnością i okrucieństwem.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Separatyzm
Goralenvolk Akcja Goralenvolku, prowadzona przez okupanta niem. na Podhalu w 1939-44, polegała na próbie wyodrębnienia "narodowości" góralskiej (podhalańskiej), jako rzekomo niepolskiej. Stworzenie Goralenvolku miało być jednym ze sposobów rozbicia jedności nar. w Polsce w niem. celach politycznych. Bezpośrednimi organizatorami tej akcji byli dwaj ówcześni mieszkańcy Zakopanego : reichsdeutsch Witalis Wieder i volksdeutsch Henryk Szatkowski (do wojny obywatele pol.). Akcja ta była prowadzona poprzez Związek Górali (Goralenverein) i Komitet Góralski (Goralisches Komitee), przez uczenie "języka góralskiego" (a nie polskiego) w dwóch szkołach zakop., przez wyodrębnienie "narodowości" góralskiej w czasie spisu ludności i przy wydawaniu dowodów osobistych (tzw. góralskie kennkarty), przez próbę stworzenia "legionu góralskiego" (przy oddziałach SS) itd. Wszystko to jednak niewiele Niemcom dało (poza występami pokazowych delegacji góralskich), gdyż na współpracę z okupantem zdecydowała się tylko mała grupa górali, której przewodzili » Wacław Krzeptowski ("Goralenführer", "książę góralski") i Józef Cukier (były prezes Związku Górali). W styczniu 1945 Wacław Krzeptowski, jako zdrajca narodu pol. został z wyroku Armii Krajowej powieszony w Zakopanem, a Wieder i Szatkowski uciekli z wycofującymi się niem. władzami i wojskiem. W 1946 odbyła się w Zakopanem rozprawa sądowa, na której Cukra i paru innych skazano na kary więzienia. Przebieg procesu wykazał, że w czasie okupacji znaczna część ludności góralskiej Podhala zachowała się patriotycznie, a sprawa Goralenvolku była akcją niewielkiej grupy kolaborantów.
http://z-ne.pl/t,haslo,1493.html
http://histmag.org/?id=6044
http://www.fronda.pl/blogowisko/wpis/nazwa/o_goralach_i_slazakach

Jacek Bezeg

Do likwidacji, marsz! – rozmowa z prof. Romualdem Szeremietiewem WIESŁAWA LEWANDOWSKA: Uwierzyliśmy już, że żaden wróg i żadna wojna – poza tą polsko-polską – nam nie grozi i w związku z tym drastyczne ograniczamy armię. Jak Pan ocenia dokument Departamentu Transformacji MON pt. „Wizja sił zbrojnych RP – 2030”? PROF. ROMUALD SZEREMIETIEW: W tej „wizji” najciekawsze jest to, w jaki sposób definiuje się potencjalnego przeciwnika. Mówi się, że będą to siły najprawdopodobniej nieregularne, partyzanci, a nawet „dzieci-żołnierze”…

- Jak w Afryce? - Tak. W Afryce i Azji zdarza się, że partyzanci porywają kilkuletnich chłopców i dziewczynki i przyuczają do posługiwania się bronią. Tacy zdemoralizowani dziecięcy żołnierze mają łatwość zabijania, są bezwzględni i okrutni.

- Dlaczego polskie wojsko musi być przygotowane do walki z dziećmi-żołnierzami? - Przyznam, że nie bardzo rozumiem całą tę definicję przeciwnika. Wygląda na to, że według wizji MON nasze siły zbrojne mają być przygotowane do działań z dala od terytorium Polski. Zakłada się, że nie grożą nam żadne konflikty z armiami regularnymi, a nasze bezpieczeństwo narodowe może być uzależnione wyłącznie od potężnych sojuszników, którzy w razie zagrożenia nas obronią.

- A to może być niemożliwe? - Użycie wojska to w każdej sytuacji bardzo skomplikowana operacja, zwłaszcza, że NATO jako sojusz nie dysponuje gotowymi w każdej chwili siłami zbrojnymi, lecz tylko deklaracjami państw NATO wydzielenia z ich armii sił do takiej sojuszniczej akcji; muszą więc w każdym przypadku zapaść odpowiednie decyzje rządów, co może trwać nawet kilka miesięcy. A w tym czasie wróg już może zająć napadnięte terytorium…

- Polska nie jest już w stanie sama się skutecznie bronić, nawet tylko do nadejścia sojuszniczej odsieczy? - Nie ma takiej możliwości. Siły zbrojne RP są w głębokiej zapaści. Prawie zlikwidowano Marynarkę Wojenną, zanika obrona przeciwlotniczą, Siły Powietrzne kurczą się, a wojska lądowe znajdują się – moim zdaniem – w stanie rozkładu, są duże kłopoty, żeby z różnych jednostek zebrać wojsko nawet na ekspedycje zagraniczne. Nie ma szkolenia rezerw, czyli tego, co jest niezbędne do mobilizacji na wypadek zagrożenia wojennego.

- Czy procesy dostosowania armii do sojuszniczych wymagań nie idą w Polsce zbyt daleko, skoro trudno nawet skompletować ekipę misyjną? - Wdrażaną reformę cechuje brak wyobraźni i niebywała bezmyślność. Całkowicie rozłożono wojskową służbę zdrowia, trudno dziś o lekarzy do obsłużenia naszych misji wojskowych. Nic dziwnego skoro jeszcze za czasów ministra Komorowskiego zlikwidowano Wojskową Akademię Medyczną, przeciwko czemu protestowałem, ale to minister decydował. Ponury los spotyka zaplecze remontowo-produkcyjne armii; klinicznym przykładem jest likwidacja stoczni Marynarki Wojennej, wysokiej klasy zakładu z dużymi szansami na budowę okrętów, także dla zagranicznych kontrahentów.

- Dlaczego stocznia musiała „zatonąć”? - Padła ofiarą programu korwet „Gawron” – stocznia podpisała z MON umowę na budowę siedmiu okrętów, wyłożyła na to wielkie pieniądze, a potem okazało się, że okrętów nie będzie. Teraz na kadłubie „Gawrona” ma być instalowana jakaś „uboga” wersja patrolowca, może będzie na nim jakieś działko… Zapewne tylko po to, żeby łapać przemytników. A Rosjanie nieopodal rozbudowują swą flotę bałtycką, budują w Kaliningradzie duże okręty wojenne.

- Wygląda na to, że my niczego i nikogo się nie boimy? - Rzeczywiście na morzu i w powietrzu chyba nie. Wspomniałem o fatalnym stanie obrony przeciwlotniczej. Rakiety plot. są coraz starsze, wykruszają się, ich liczba musi się więc stale zmniejszać. Obecnie restrukturyzacja polega na tym, że stale zmniejsza się liczbę dywizjonów plot. – było 25, a ma być 16. Planowane są już bodaj tylko dwie brygady rakiet przeciwlotniczych, a wkrótce będzie tylko jedna.

- Co zatem jeszcze zostało z polskiej armii? W wojskach specjalnych mamy kilka jednostek, w tym sztandarowy „Grom”. Pewnie gdyby zaszła taka potrzeba, uskładałoby się jeszcze z wojsk lądowych jakąś zdolną do bojowego użycia brygadę, chociaż nominalnie mamy ich 15.

- Transformacja polskiej armii wciąż jest w toku – jakie i ile jeszcze zmian przed nami? - Obecny minister Tomasz Siemoniak – następca sławnego ministra Klicha, który przeprowadził tzw. uzawodowienie armii – ma dokończyć pozostałe po poprzedniku 5% procesów klichowych pomysłów reformatorskich. „Zasługą” ministra Siemoniaka jest oczywiście rozwiązanie Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego i w następstwie likwidację lotnictwa specjalnego. Zapowiada też on „reformę”, czyli likwidację szkolnictwa wojskowego, oraz – co najgroźniejsze – „reformę” systemu dowodzenia, która pozbawi Sztab Generalny kompetencji dowódczych. To jest zresztą pomysł zgłaszany ciągle przez generała Stanisława Kozieja, obecnego szefa BBN…

- Na czym, Pana zdaniem, polega niebezpieczeństwo tego pomysłu szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego? - Sztab Generalny stanie się jedynie organem planistyczno-doradczym. A dodatku zakładana jest też likwidacja dowództw poszczególnych rodzajów sił zbrojnych, co wiąże się z niekonsekwencją w przypadku dowództwa wojsk specjalnych, ponieważ to ono w niedalekiej przyszłości miało wykonywać zadanie koordynowania i kierowania siłami specjalnymi w NATO…

- Ograniczenie liczby dowództw w siłach zbrojnych nie poprawi, zdaniem Pana Profesora, ich efektywności? - Dowodzenie powinno dotyczyć trzech obszarów: taktycznego (czyli dowodzenia na polu walki), operacyjnego (kierowanie wielkimi akcjami militarnymi) i strategicznego (działania militarne w skali kraju), teraz zaproponowano kompetencyjną niejasność. W Polsce nie będzie jednego centralnego organu dowodzenia, a mają powstać dwa dowództwa strategiczne; do tzw. dowodzenia bieżącego, oraz dowództwo operacyjne do kierowania wojskami działającymi poza granicami kraju. Zastosowano jakiś mało logiczny podział – tak, jakby ludzi podzielić na mężczyzn i rudych… I będą dwa dowództwa strategiczne?

- To znaczy, że zamiast usprawnienia możemy mieć chaos, zwłaszcza w trudnych sytuacjach? - System dowodzenia siłami zbrojnymi w okresie pokoju powinien mieć zdolność łatwego przekształcenia się w system dowodzenia wojennego. Z punktu widzenia naszej obronności bardzo ryzykowne jest to, że nie wiadomo, kto w razie wojny będzie dowodził.

- Bardzo niepokojące jest chyba również to, że z zawodowej armii odeszło już wielu oficerów, dobrze wykształconych specjalistów wojskowych. I wciąż odchodzą? - Podobno obecny Szef Sztabu Generalnego widząc, na co się zanosi chciał się podać do dymisji, ale go Komorowski uprosił i został… Naprawdę ogromnym problemem jest ucieczka wykwalifikowanego personelu, zwłaszcza podoficerów i młodszych oficerów. W 2011 odeszło z wojska ponad 7 tysięcy żołnierzy, w tym ponad 40% to ludzie bez uprawnień emerytalnych, co znaczy, że frustracja wśród wojskowych jest ogromna.

- Jak w takiej sytuacji wytłumaczyć zapowiedzianą, niemal doszczętną likwidację szkolnictwa wojskowego? - Pan minister mówi, że w armii pokojowej ma być więcej „wojska w wojsku”, czyli że trzeba zlikwidować wszystkie „obciążenia”, takie m.in. jak….szkolnictwo wojskowe. To jest nieodpowiedzialne postawienie sprawy, bo to przecież właśnie w okresie pokoju trzeba szczególnie dbać o to wszystko, co sprawi, że w razie zagrożenia armia będzie silna i sprawna. Niezbędny jest rozwój myśli wojskowej i nowych technik wojskowych, nie wspominając o kształceniu przyszłych dowódców… Nie można więc lekceważyć nauki wojskowej. A w Polsce mamy jeszcze naprawdę zdolnych naukowców i ciekawe osiągnięcia wojskowej nauki.

- Skazane teraz na przepadek? - Wojskowa Akademia Techniczna, która powinna byś ośrodkiem myśli technicznej, ma być przekształcona w zwykłą szkołę oficerską… Reszta szkół oficerskich do likwidacji. A moim zdaniem powinniśmy zagwarantować, aby każdy rodzaj sił zbrojnych z uwagi na swą specyfikę miał własną szkołę.

- Teraz na placu boju pozostanie tylko mocno zdegradowany WAT? - Na to wygląda. Oznacza to zdeprecjonowanie nauki wojskowej, a likwidacja szkół oficerskich prowadzi wprost do upadku szkolenia oficerów-dowódców. Akademia Obrony Narodowej, która powinna przygotowywać wyższą kadrę dowódczą, kształcić decydentów najwyższego szczebla w dziedzinie kierowania obronnością, a przede wszystkim być państwowym ośrodkiem analiz i ekspertyz strategicznych – też ma być zlikwidowana, albo przekształcona w coś mniej ambitnego.

- Panie Profesorze, a może naszym reformatorom naprawdę chodzi o to, żeby armia była mniejsza, ale nowocześniejsza, stąd te cięcia? Wiele mówi się od dawna o modernizacji armii. - Dziś już wiadomo, że nasza armia wcale nie jest nowocześniejsza, chociaż jest coraz mniejsza.

- Dlaczego nie jest nowocześniejsza? - Dlatego, że pieniądze wydawane są bez sensu. Jeżeli wytyczono fałszywy kierunek zmian – a więc postawiono na armie ekspedycyjną – to np. duże środki muszą być wydawane na lotnictwo transportowe. Taki transport nie jest zbyt przydatny w obronie Polski, bo wojsko może być wcześniej ulokowane w miejscach przewidzianych do obrony. W priorytetach MON pojawia się jakiś „program pancerny” – armia ma być wyposażona w mobilne pojazdy pancerne, które mają być gdzieś przerzucane… To będzie jakiś latający czołg? Kupiliśmy kołowe transportery opancerzone, ale okazało się, że w Afganistanie są narażone na ostrzał, przed którym nie chroni ich posiadany pancerz. Trzeba, więc było je dodatkowo opancerzyć… Z takim opancerzeniem te pojazdy nie mogą pływać. A to jest podstawowym wymóg w obronie kraju… Na podobnie nieprzydatne dla krajowej obronności uzbrojenie i sprzęty wydajemy ogromne pieniądze.

- Jednak chyba całkiem sporo jeszcze zostaje na „potrzeby własne”. Dlaczego więc nie widać postępu modernizacyjnego? - Dlatego, że pieniądze te nie są wydawane!

- Dlaczego? - Jeżeli minister podpisuje plan zakupów na rok bieżący dopiero w maju, to uwzględniając procedury przetargowe, nie sposób wydać do końca roku budżetowego kilka miliardów na zakupy. Pieniądze wracają więc do ministra finansów, który jest z tego bardzo zadowolony.

- I może o to właśnie chodzi? - Nie można tego wykluczyć.

- Kiedyś mówiło się w Polsce „za mundurem panny sznurem”, a dziś żołnierz w mundurze to niezwykle rzadko zjawisko… - I nie tylko, dlatego, że mamy coraz mniej żołnierzy. Wojskowi wstydzą się chodzić w mundurach. Przebierają się w nie „w pracy”, a i to czasami o tym zapominają, bo nie wszędzie „w biurze” mundur jest obowiązkowy. Mamy, więc takie wojsko w konspiracji! Zanika patriotyzm, a żołnierze nie są motywowani służbą Ojczyźnie; w wojsku zatrzymują ich tylko podwyżki płac… W polskim wojsku kształtują się postawy charakterystyczne dla pracowników firm ochroniarskich.

- Jak dalece ta żołnierska frustracja i kryzys moralny w armii może się odbić na obronności kraju w przypadku zagrożenia? Możemy jeszcze liczyć na słynną polską waleczność? - Moim zdaniem obecnie mamy armię zdolną o minimalnego oporu. Doszło do tego, że trzeba odwoływać ćwiczenia poligonowe, bo żołnierze zawodowi przynoszą zwolnienia lekarskie… Można się, więc spodziewać, że potem w naprawdę trudnej sytuacji nie pomoże nawet najszczersza wola walki.

- Da się jeszcze ocalić polskie wojsko? - Trzeba odbudowywać armię, a to w sprzyjających okolicznościach, (czyli przy zgodnym poparciu liczących się sił politycznych) proces, co najmniej 7-9-letni. Trzeba by podjąć próbę zbudowania obywatelskiej struktury wojskowej odwołując się do tradycji Armii Krajowej…. Potrzebna jest inna polityka obronna, w tym, gdy chodzi o nasze relacje w NATO. To wszystko jest kwestią woli politycznej oraz wyobraźni ośrodków decyzyjnych w państwie. Ani jednego, ani drugiego ciągle nie widzę. „Niedziela” nr 25/2012

Wczoraj wieczorem, w czasie meczu Polska – Czechy zadzwonił znajomy i poinformował, że gen. Sławomir Petelicki nie żyje. W mediach już ogłoszono, że twórca i pierwszy dowódca jednostki Grom popełnił samobójstwo, zastrzelił się. Były dowódca komandosów przygotowany do działań w sytuacjach ekstremalnych, z doświadczeniem bojowym miał targnąć się na swoje życie z niewiadomych powodów. Dziwne! Znałem bardzo dobrze Generała i zapamiętałem, jako kompetentnego dowódcę jednostki specjalnej w okresie mojej pracy w MON. W ostatnich latach coraz częściej mieliśmy zbieżne poglądy na temat krytycznego stanu sił zbrojnych RP i fatalnej polityki MON. Przypominając sylwetkę generała Petelickiego chcę uczcić Jego pamięć publikując mój ostatni wywiad na temat polskich sił zbrojnych.

http://www.facebook.com/szeremietiew

Oświadczam W ubiegłym roku otrzymałem z poważnego źródła wiadomość, że w pewnym wpływowym gronie rozważano kwestię „uciszenia mnie na zawsze”. Nie było pewności, czy decyzja w tej sprawie zapadła. Okoliczności przekazania tej informacji nie pozwalały na jej ujawnianie. Nie mogąc dowieść prawdziwości informacji zostałbym uznany za cierpiącego na manię prześladowczą, lub oskarżony o pomawiania niewinnych ludzi. Śmierć gen. Petelickiego zmusiła mnie do zabrania głosu. W związku z tym oświadczam, że jestem zdrowy, nie mam żadnych kłopotów natury osobistej lub finansowej i nie zamierzam popełniać samobójstwa. Romuald Szeremietiew

Popiół i dowód

Po publikacji “Naszego Dziennika” Będzie kolejny wniosek o oględziny posesji MSZ, gdzie miało dojść do zniszczenia rzeczy Tomasza Merty. Tym razem z użyciem profesjonalnego sprzętu. Wczoraj wyszło na jaw, że jeden z urzędników resortu, który wskazał pogorzelisko, nie żyje Policja na zlecenie prokuratury przeprowadziła wczoraj oględziny na terenie posesji MSZ, gdzie mogło dojść do zniszczenia rzeczy Tomasza Merty. Dwaj policjanci z Komendy Stołecznej Policji (technik oraz podkomisarz) chcieli ustalić, w którym miejscu na terenie resortu spraw zagranicznych doszło do zniszczenia przedmiotów należących do Tomasza Merty. Czynności te zostały wykonane w ramach postępowania prokuratury w sprawie zniszczenia dowodu osobistego Merty oraz zaginięcia jego obrączki. W oględzinach uczestniczyła wdowa po wiceministrze kultury Magdalena Pietrzak-Merta, jej pełnomocnik prawny mec. Bartosz Kownacki oraz urzędnik MSZ, na którego zeznaniach oparła się prokuratura w kwestii identyfikacji miejsca utylizacji przedmiotów, które ocalały z katastrofy smoleńskiej. Czynności trwały prawie trzy godziny. Sprawa zniszczenia dowodu Tomasza Merty wyszła na jaw po tym, jak okazało się, że dokument wydany rodzinie po katastrofie na Siewiernym nosi wyraźne ślady nadpalenia. Tymczasem z materiałów rosyjskich, które trafiły do Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie, wynikało, że zachował się w stanie wręcz idealnym. Śledczy musieli się, więc zmierzyć z problemem autentyczności dowodu. Dochodzenie w tej sprawie prowadzi Wydział V Śledczy Prokuratury Okręgowej w Warszawie. Do drugiego, odrębnego postępowania wyłączono natomiast wątek kradzieży obrączki, zegarka i portfela. W toku postępowania w sprawie niszczenia dowodu, które toczy się od blisko roku, prokuratorzy powzięli podejrzenie, że do incydentu mogło dojść już na terenie Polski. A konkretnie w którejś z jednostek resortu kierowanego przez Radosława Sikorskiego. Stąd wczorajsze oględziny miejsca zdarzenia. Jak stwierdził w rozmowie z “Naszym Dziennikiem” prokurator Dariusz Ślepokura z warszawskiej prokuratury okręgowej, rezultat oględzin jest negatywny.

– Przeprowadzono oględziny posesji na skrzyżowaniu ulicy Pancernej i Karmazynowej. Ze skutkiem negatywnym. Nie ujawniono żadnych przedmiotów, które mogły pochodzić z tego zdarzenia – mówi prokurator. Nie znaleziono śladów ogniska ani żadnych przedmiotów, które ewentualnie mogły być palone. Mimo przekopania znacznego terenu obszaru – był to teren należący do archiwum MSZ w Warszawie – nie natrafiono na żaden ślad rzeczy po wiceministrze kultury. W ocenie Magdaleny Pietrzak-Merty, negatywny wynik oględzin sprawia, że wersja, iż do zniszczenia rzeczy doszło na terenie resortu spraw zagranicznych (wskazywały na to zeznania jednego z urzędników resortu Sikorskiego), jest coraz mniej prawdopodobna.

- Sądzę jednak, że wyniki tego przeszukania to efekt użycia takiego, a nie innego sprzętu przez policję, zupełnie niewłaściwego – ocenia wdowa. Dwaj policjanci, którzy przeszukiwali teren, mieli ze sobą jedynie łopaty i wykrywacz metali, który – ocenia Merta – nie był w stanie zlokalizować, czy i na jakiej głębokości dana rzecz się znajduje, ani odróżnić rodzaju metali. Tymczasem przedmiotem, który chciała odnaleźć wdowa, była przede wszystkim obrączka męża.

- Ta obrączka to dla mnie relikwia, przede wszystkim ją chciałam odzyskać – mówi “Naszemu Dziennikowi” Magdalena Pietrzak-Merta. Z jej relacji wynika, że wykrywacz metali, w jaki zaopatrzeni byli policjanci, niemal wciąż dźwięczał, ponieważ przeszukiwany teren był naszpikowany różnego rodzaju częściami metalowymi. – Był to chyba były teren budowy, na którym ktoś potem zasiał trawę; były to gwoździe, kawałki rurek, blaszek, które znajdowały się dość płytko pod ziemią. Nie znaleziono niczego, co mogło być przedmiotem należącym do mego męża, ani charakterystycznych śladów palenia – relacjonuje wdowa. Jak podkreśla, nie było żadnych problemów z wejściem na teren MSZ. – Sadzę, że z tego względu, iż na teren wjechaliśmy samochodem policyjnym – zauważa. Z przeprowadzonych wczoraj czynności procesowych został sporządzony protokół, który dołączono do akt sprawy. Dopytywana przez “Nasz Dziennik” o kwestię, jakości sprzętu użytego do oględzin Komenda Stołeczna Policji nie potrafiła udzielić konkretnej odpowiedzi. – To wszystko zależy od charakteru czynności – usłyszeliśmy tylko w biurze prasowym KSP.

- Na podstawie zeznań świadków ustalono miejsce, gdzie miało nastąpić to zdarzenie. Wczoraj pojechała tam policja i przeprowadziła oględziny tego miejsca – informuje prokurator Dariusz Ślepokura, zaznaczając, że śledczy na obecnym etapie postępowania nie zajmują się kwestią odpowiedzialności kierownictwa resortu spraw zagranicznych. Na pytanie, czy prokuratorzy dysponują wiedzą, co dzieje się z obrączką Tomasza Merty, Ślepokura odpowiada, że nie ma żadnych wiadomości na ten temat. W opinii Magdaleny Pietrzak-Merty są trzy warianty losów obrączki jej męża: mogła nigdy nie opuścić Moskwy, mogła zostać skradziona przez pracownika MSZ lub – wbrew dokumentacji – tkwi gdzieś w ziemi na terenie resortu spraw zagranicznych. Merta oraz jej pełnomocnik mec. Bartosz Kownacki wykluczają, by obrączka została skradziona przez Rosjan. Dlaczego? Istnieje protokół przekazania jej stronie polskiej wraz z dokumentacją zdjęciową, na której obrączka jest widoczna na palcu wiceministra kultury. Pokrzywdzona i jej pełnomocnik nie wykluczają złożenia kolejnego wniosku do prokuratury o powtórne przeszukanie. Ale już przy użyciu innego sprzętu. A jeżeli i to nie przyniesie rezultatu, rodzina nie wyklucza złożenia wniosku o przeszukanie terenu Ambasady RP w Moskwie. Konkretnie – gabinetu byłego ambasadora Jerzego Bahra. Jak dowiedział się “Nasz Dziennik”, jego przesłuchanie zaplanowano na dzisiaj. Zeznania dyplomaty mogą okazać się kluczowe w tej sprawie. – Materiał dowodowy pokazuje, że formalny ślad po obrączce i innych rzeczach śp. Tomasza Merty urywa się właśnie w tej ambasadzie. Kluczowe będzie, więc przesłuchanie ambasadora Jerzego Bahra. Mam nadzieję, że on pomoże wyjaśnić, co się stało z tymi rzeczami, gdzie one trafiły z ambasady – wskazuje mecenas Kownacki. Minister sprawiedliwości Jarosław Gowin uchylił się wczoraj od komentarza w sprawie rewizji w MSZ.

– Dowiaduję się o tym od pani redaktor. Gdyby ten fakt się potwierdził, to byłoby to wydarzenie zadziwiające i oczywiście wymagające ostrej reakcji. Poczekajmy na efekty ustaleń prokuratorskich, bo – mówiąc szczerze – nie chce mi się wierzyć, żeby to było prawdą – powiedział wczoraj “Naszemu Dziennikowi” szef resortu sprawiedliwości. Dopytywany, czy będzie rozmawiał na ten temat z Radosławem Sikorskim, stwierdził, że nie.

– Na tym etapie nie ma żadnego powodu, żebym z panem ministrem Sikorskim rozmawiał. Inaczej byłoby, jeśli ta wiedza znajdzie potwierdzenie w ustaleniach prokuratorskich – dodał Gowin. Z formalnego punktu widzenia rzeczywiście minister Gowin mógł nie mieć wiedzy na temat postępowań prokuratury – to pokłosie rozdzielenia funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego. Jednak sprawa katastrofy smoleńskiej oraz wszystkiego, co ma z nią związek, jest bezprecedensowa, niezwykłej rangi. W tej sytuacji trudno więc zrozumieć postawę obecnego ministra sprawiedliwości. To – w ocenie byłego ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Zbigniewa Ziobry – pozwala na krytyczną ocenę jego wypowiedzi. – Pytaniem zasadniczym jest w tym wypadku to, jakie będzie stanowisko premiera, którego członkiem rządu jest minister Sikorski. W sensie odpowiedzialności politycznej premier Tusk bardziej za to odpowiada niż minister Gowin – w sensie relacji nadrzędnych do ministra Sikorskiego – kwituje Ziobro.

Anna Ambroziak

Matactw było pewnie więcej Z Władysławem Protasiukiem, ojcem mjr. pil. Arkadiusza Protasiuka, dowódcy lotu PLF101 do Smoleńska, rozmawia Marta Ziarnik Jak skomentuje Pan informację o zarządzeniu przez prokuraturę przeszukania w Ministerstwie Spraw Zagranicznych w związku z podejrzeniem o celowe niszczenie przedmiotów należących do jednej z ofiar katastrofy smoleńskiej – Tomasza Merty?
– Przyznam szczerze, że z wielkim szokiem. Bo choć o matactwach dokonywanych przez najbliższych współpracowników pana ministra Sikorskiego, i pewnie jego samego, “Nasz Dziennik” wielokrotnie już pisał, i wskazywały na nie zeznania rodziny śp. wiceministra kultury, to jednak fakt, że sprawą postanowili wreszcie zająć się śledczy, może wskazywać, że sprawa może być znacznie poważniejsza. Dotychczas byliśmy, bowiem świadkami sytuacji, gdy osoby bądź instytucje odpowiadające za utrudnienia w śledztwie smoleńskim, za rozsiewanie kłamliwych informacji i działanie na szkodę państwa polskiego były wręcz gloryfikowane i odznaczane kolejnymi stopniami. Tym bardziej, więc wkroczenie śledczych do budynku resortu spraw zagranicznych jest zaskakujące i zastanawiające. Może, bowiem dowodzić, że ta placówka podległa ministrowi Sikorskiemu, (który zasłynął już m.in. jako wielki obrońca Rosji i specjalista od ferowania przyczyn katastrof lotniczych) mogła mieć o wiele większy udział w śledztwie smoleńskim i jego kreowaniu, niż sądzimy.
To znaczy? – Boję się, że MSZ ukrywa znacznie więcej spraw związanych z tą katastrofą i z rzeczami należącymi do naszych bliskich. Bo przecież w dalszym ciągu jest wiele rodzin, które nie mają żadnych informacji o cennych – nie tylko materialnie, ale dla nich przede wszystkim duchowo – rzeczach po ich bliskich zmarłych. Sprawa zaczęła się od dowodu należącego do pana Merty, a który – jak się okazało – MSZ z nieznanych przyczyn mogło zniszczyć. Teraz jest podejrzenie, że w resorcie tym mogą się znajdować także pozostałe zaginione przedmioty należące do śp. wiceministra kultury, w tym chociażby jego obrączka i zegarek. Zastanawiam się, co jeszcze może się tam znajdować. A najbardziej ciekawi mnie to, w jaki sposób i dlaczego MSZ weszło w posiadanie tych rzeczy oraz dlaczego panu Sikorskiemu zależało na ich zniszczeniu? Milczeniem pominę już późniejsze próby zatuszowania tego faktu przed rodziną i śledczymi, bo to sprawa dla prokuratury. To, co działo się w MSZ, to wielki skandal. Skandalem jest też celowe narażanie rodziny na dodatkową traumę, jaką zgotował jej resort.
MSZ pozwoliło, by cień podejrzenia padł w tej sprawie na stronę rosyjską. – Owszem, i mówiąc szczerze, nie rozumiem tego. Najprawdopodobniej jednak nie przemyślano dobrze całej tej sprawy, a później dbano już tylko o to, by afera z niszczeniem w MSZ dowodów nie wyszła na jaw. Dlatego bardzo ciekaw jestem dalszego rozwoju spraw. I mam nadzieję, że tym razem ministrowi i osobom bezpośrednio odpowiedzialnym za tak haniebne działania nie ujdzie to na sucho. Bo to jest już nie tyle kwestia naprawienia wyrządzonych rodzinie pana Merty krzywd, ale także kwestia honorowego działania państwa polskiego. Kolejny, bowiem raz jej obecne władze dały przykład haniebnych zaniechań i celowego działania na szkodę obywateli. To z kolei stawia nas w koszmarnym świetle wobec naszych partnerów zagranicznych.
Jakie działania mogłyby ten obraz, Pana zdaniem, zmienić? – Przede wszystkim konieczne jest przejrzyste śledztwo w tej sprawie. Nie wyobrażam też sobie, by pan minister Sikorski nie został w tej sprawie szczegółowo przesłuchany. To przecież on kieruje resortem, o którym mowa, a w którym doszło do takiego skandalu. I jeśliby w toku tego śledztwa okazało się, że miał on jakąkolwiek wiedzę na temat niszczenia tych rzeczy – nawet już po tym fakcie, wówczas powinien ponieść konsekwencje kadrowe. Zwłaszcza, że to nie byłby pierwszy przypadek głoszenia przez niego kłamliwych informacji w sprawie katastrofy smoleńskiej, które mają przecież daleko idące konsekwencje chociażby ze względu na to, jakie stanowisko on piastuje. Pan Sikorski od pierwszych chwil po katastrofie przesądzał o jej przyczynach, bez jakichkolwiek dowodów winą obarczając pilotów. Tej retoryki nie zmienił nawet później, gdy na jaw wychodziły dowody z całą pewnością temu przeczące. Tak, więc biorąc pod uwagę już tylko te dwie sprawy, jasno widzimy, że nie postępuje on w sposób godny sprawowanego przez siebie urzędu. Dziękuję za rozmowę.

“Kora” z konopi Pisałem niedawno w tym miejscu o międzynarodowej inicjatywie na rzecz legalizacji “miękkich” narkotyków, do której dołączył Aleksander Kwaśniewski, a zainicjował ją George Soros. Inicjatywę tę nagłośniła u nas “Gazeta Wyborcza” piórem swego wicenaczelnego Piotra Pacewicza. I oto tenże Pacewicz tak skomentował niedawne zatrzymanie “Kory”, czyli Olgi Jackowskiej, za posiadanie marihuany: “Kora jest artystką i celebrytką, która nie poddaje się wzorcom popkultury, lecz rzeźbi swoje życie, jak chce. (…) Korze, mam nadzieję, nic nie grozi, bo nawet prokuratorzy wyczuwają granice śmieszności. Już zresztą została potraktowana ulgowo. (…) Casus Kory z punktu widzenia opinii publicznej ma (przepraszam artystkę) wielką zaletę. Jak na dłoni widać tu paradę słoni – prawny absurd, a przecież prawo nie powinno być śmieszne”. Oto przykład faryzeizmu rodem z “Wyborczej”: najpierw nieudolna próba obrony “celebrytki”, która złamała prawo, a potem uczynienie z niej sztandaru walki o zmianę tego prawa. Trudno się zresztą dziwić redaktorom “GW” – w końcu “Kora” to nie byle, kto. Warto przypomnieć jej obecność na pamiętnym spotkaniu komitetu honorowego Bronisława Komorowskiego w warszawskich Łazienkach, gdy Wajda, Bartoszewski i inne “autorytety” bez pardonu opluwały prezesa PiS, który kilka tygodni wcześniej stracił brata i bratową. Nic dziwnego, że pani Jackowska dostała już od prezydenta Komorowskiego Order Odrodzenia Polski (podobnie zresztą, jak redaktor Pacewicz i jego żona!), a w ostatnich wyborach znów ujrzeliśmy ją w komitecie honorowym – tym razem całej Platformy Obywatelskiej. “Kora” może, więc i pali skręty, a nawet “nie poddaje się wzorcom popkultury”, ale komu trzeba się podlizywać – wie doskonale. Dlatego może dziś liczyć na wsparcie wiadomej gazety, która robi z niej sztandar walki o “wolne konopie”. Bo jednak błazeński politykier Palikot to za słaba “twarz” dla tak poważnej sprawy, w którą zaangażował się sam George Soros – jeden z prawdziwych ojców III RP i ważna postać żydomasońskiej międzynarodówki rządzącej zachodnim światem. A sprawa naprawdę wydaje się poważna – i dla nich, i dla nas. Dla nich legalizacja narkotyków (na początek “miękkich”) to – w perspektywie bieżącej – dobry sposób na odwrócenie uwagi od globalnego kryzysu gospodarki opartej na finansowej spekulacji, zaś docelowo – skuteczna metoda sprawowania władzy, bo ludźmi uzależnionymi od środków odurzających rządzi się nieporównanie łatwiej niż trzeźwymi i myślącymi.
I właśnie z tego powodu powinna to być bardzo poważna sprawa także dla nas. Propagowane przez Sorosa “społeczeństwo otwarte” tylko z pozoru ma wszystkim dać wolność. W rzeczywistości chodzi o to, byśmy przestali być narodami złożonymi z rodzin, wierzącymi w Boga i wychowującymi swoje dzieci według zasad chrześcijańskiej moralności. Mamy być zatomizowanymi jednostkami, które wierzą tylko w “kasę”, (choć i jej tak nigdy nie zdobędą w większej ilości) oraz kopulację bez rozmnażania się (a to najlepiej gwarantują rozmaite zboczenia). To idealny materiał nie tylko na wyborców, lecz w ogóle na poddanych – bo przecież nie obywateli – którymi łatwo manipulować z gabinetów szefów wielkich mediów, banków i fundacji. Dlatego opór wobec “wolnych konopi” – tak samo, jak wobec promocji zboczeń czy feminizmu – jest dziś po prostu konieczny. To nie jest jakaś “wojna religijna” czy “walka ideologiczna”, którą straszą politycy i publicyści “umiarkowani”, czyli po prostu tchórzliwi. To jest obrona ostatnich redut normalnego świata, które mamy obowiązek utrzymać dla następnych pokoleń. Paweł Siergiejczyk

Sejm a obowiązkowe (a więc bezprawne) szczepienia Rodzicom nie pozostaje nic innego jak wspólna oraz indywidualna walka z systemem o ratowanie swych dzieci przed poszczepiennym kalectwem

Polecam   artykuł z Wolnych  Mediów napisany przez panią Justynę. (http://wolnemedia.net/prawo/utrzymanie-przymusu-szczepien/).  Warto też zapoznać się z załączonymi tam linkami.  Sprawa sprowadza się do tego, że mimo protestów rodziców przeciw przymusowym szczepieniom i  zabijaniu bądź okaleczaniu dzieci szczepionkami (http://www.petycje.pl/petycjePodglad.php?petycjeid=7000),

Sejm (15 czerwca 2012 r.)  przyjął  projekt nowelizacji ustawy o szczepieniach i chorobach zakaźnych.  Znowelizowana ustawa podtrzymuje terminologię „obowiązkowych szczepień” oraz zachowuje sprzeczne z Konstytucją  i prawami UE (a więc bezprawne) neostalinowskie praktyki zmuszające rodziców do szczepień dzieci i zezwalające urzędnikom Sanepidu na terroryzowanie rodziców chroniących swe dzieci przed poszczepiennym kalectwem lub śmiercią.   Takich totalitarnych ustaw nie ma w żadnym rozwiniętym kraju świata,  spotyka się je jedynie w krajach kolonialnych, w których społeczeństwa są ubezwłasnowolnione i są na wielką skalę  wykorzystywane do eksperymentów medycznych.   Warto pamiętać, że Polska, będąc stosunkowo małym krajem, jest  największym poligonem eksperymentów farmaceutycznych na świecie.  Z całą pewnością  nie odbywa się to bez ofiar, także dzieci.   Nie bez kozery w Polsce dzieciom podaje się znacznie więcej wszelkich szczepinek i to gorszej, jakości niż w krajach zachodnich, w których wszystkie szczepienia są dobrowolne.  Jak  zauważa p. Justyna, „znowelizowana ustawa zawiera kontrowersyjne zapisy m.in. zmianę definicji choroby zakaźnej, rozszerzenie uprawnień inspekcji sanitarnej oraz pozostałe opisane w naszym apelu do parlamentarzystów [8], które w praktyce mogą doprowadzić nawet do przymusowych szczepień całego społeczeństwa”.  Niepokojąca jest zmiana  definicji choroby zakaźnej z  „choroby, które zostały wywołane przez biologiczne czynniki chorobotwórcze, które ze względu na charakter i sposób szerzenia się stanowią zagrożenie dla zdrowia publicznego” na „choroba, która została wywołana przez biologiczny czynnik chorobotwórczy”, która jest  niezgodna z medyczną definicją choroby zakaźnej.  Z jednej strony może ona prowadzić do nadużyć w stosunku do dzieci i dorosłych, z drugiej strony pozwala na włączenie do chorób zakaźnych także powikłań i chorób wywołanych samymi szczepieniami, które są przecież „biologicznym czynnikiem chorobotwórczym”.   Można, zatem uznać, że szczepienia służą wywoływaniu chorób zakaźnych.  Tak więc poszczepienny autyzm, padaczkę, ADHD, upośledzenie umysłowe, cukrzycę, astmę, alergie, i różne choroby autoimmunologiczne można będzie teraz uznać za „choroby zakaźne”,  upoważniające rząd do podejmowania przymusu farmakologicznego leczenia.  Nie należy też zapominać o prawdziwych chorobach zakaźnych indukowanych przez szczepienia, których w Polsce są tysiące przypadków rocznie.  Bez wątpienia producenci szczepionek wymyślą teraz nowe szczepionki do zwalczania tych chorób poszczepiennych.  Groźne jest też oddanie większości zadań Sanepidu w gestię  rejonowych oddziałów (powiatowych, wojewódzkich), które są w znaczym stopniu finansowane z lokalnych funduszy samorządowych.  Ponieważ fundusze te są  coraz bardziej ograniczone, należy oczekiwac, że rejonowe sanepidy będą sobie dorabiać agresywnie nękając rodziców grzywnami oraz łapówkami od producentów szczepionek.  Już dziś widać, że takie korupcyjne praktyki są na porządku dziennym w niektórych sanepidach (przoduje tu Wielkopolskie będące centrum badań szczepionkowych w Polsce), podczas gdy inne regionalne oddziały Sanepidu szanują  wybory rodziców.  Nie ulega wątpliwości, że lobbyści farmaceutyczni wywierają ogromny wpływ na funkcjonowanie polskiego systemu opieki medycznej, który coraz bardziej staje się systemem medycznej opresji.  Fakt, że w Sejmie nie podjęto żadnej dyskusji  na temat lobbingu medycznego mówi za siebie i sugeruje konflikt interesów. Rodzicom nie pozostaje, zatem nic innego jak wspólna oraz indywidualna walka z systemem o ratowanie swych dzieci przed poszczepiennym kalectwem. Obawiam się, że ofiarami będą tu głównie dzieci biedniejszych, mniej zaradnych i mniej wykształconych rodziców, którzy nie potrafią się skutecznie bronić przed medycznym terrorem.  Koszty demograficzne,  biologiczne i społeczne dla całego naszego społeczeństwa będą ogromne.   Prof. Dorota Majewska   

Fukushima - japońscy ministrowie okłamywali swego premiera. Wirus dobił EJ

2) Już oficjalnie wiemy: komputery elektrowni w Fukushimie zostały zainfekowane wirusem W ubiegłym tygodniu niezależny portal losyziemi.pl opublikował wypowiedź obecnego ministra przemysłu i handlu, Yukio Edano.

Aczkolwiek tuż po katastrofie w Fukushimie (Japończycy i Amerykanie używali bezzałogowych dronów, by nie narażać zdrowia pilotów) znane były wyniki skażeń powietrza i gleby, Ministerstwo Nauki i Techniki nie przedstawiało premierowi Naoto Kanowi prawdziwych danych. Wyniki skażeń znacznie zaniżano, doprowadzając do sytuacji, kiedy nieświadomy skali zagrożenia Kan, odpowiedzialny za ewakuację i przesiedlenia ludności na terenach objętych radiacją, nakazał rozmieszczanie ofiar tsunami i napromieniowania w wioskach, w których pobyt zagrażał zdrowiu i życiu i tak już poszkodowanych Japończyków.

"Bardzo mi przykro, że informacje te nie zostały przekazane rządowi i wykorzystane. Nie mogę znaleźć słów, żeby przeprosić, zwłaszcza przed osobami, które ucierpiały z powodu katastrofy" – skomentował tę sytuację sprzed ponad roku minister Edano. W powyższym kontekście groteskowo brzmią inne słowa Yukio Edano. "Bezpieczeństwo to nasz priorytet"-  zapewnił on mieszkańców Wysp Japońskich, informując o decyzji rządu w Tokio ponownego uruchomienia dwu reaktorów jądrowych, wbrew woli tysięcy swoich rodaków, protestujących w stolicy i wielu miejscowościach Nipponu przeciwko powrotowi do energii nuklearnej.

http://losyziemi.pl/japonia-uruchamiaja-dwa-reaktory-atomowe/

Od miesiąca w Japonii nie działa żaden reaktor atomowy, a władze samorządowe popierają społeczny ruch antynuklearny. W dodatku silne trzęsienia ziemi w regionie nie ustają, co grozi katastrofą, podobną do tej z Fukushimy Daiichi. Wg agencji Associated Press „decyzja o przywróceniu dwóch pierwszych reaktorów do pracy to zwycięstwo wciąż wpływowego lobby atomowego w Japonii i wyraz obaw obecnego premiera, Yoshihiko Nody, przed całkowitym zakazaniem energii jądrowej, bez której japońską gospodarkę czekałaby zapaść”.

Zapaści jak dotąd nie widać, widać natomiast naciski na Tokio lobby militarnego USA i Izraela, na którego potrzeby elektrownie jądrowe na Wyspach Japońskich produkowały pluton, konieczny do budowy głowic atomowych.

Proces włączania do sieci wspomnianych przez min. Edano dwu reaktorów zajmie od 2-3 tygodni. Inną ciekawą wiadomość, dotyczącą katastrofy w Fukushima Daiichi, upublicznił z końcem maja założyciel słynnej firmy komputerowej "Kaspersky Lab", Jewgieni Dezaktywacjaj Kaspersky.

http://zmianynaziemi.pl/wiadomosc/zalozyciel-kaspersky-lab-ostrzega-cyberapokalipsa-w-internecie

Był on jednym z uczestników specjalnego sympozjum, poświęconego cyber-zagrożeniom, odbywającym się w izraelskim Tel Aviv University. Podczas jego wykładu po raz pierwszy można się było dowiedzieć oficjalnie (a sama wiadomość – jako "teoria spiskowa" - pojawiła się w Necie już w kilka dni po tragedii w Fukushimie), iż komputery tej elektrowni zostały tuż po uderzeniu tsunami zainfekowane wirusem. Pozmieniał on hasła w systemach operacyjnych Fukushimy Daiichi, co zmusiło rząd japoński do wzywania w trybie pilnym głównego projektanta systemu, który na miejscu również nie był w stanie zalogować się na kodach serwisowych. Opóźniło to restart systemów chłodzenia i wpłynęło bezpośrednio na przegrzanie paliwa w reaktorach. Ciąg dalszy - znamy. Pikanterii wystąpieniu Kaspersky’ego dodaje fakt, iż o zniszczenie systemu operacyjnego japońskiej EA podejrzewany jest od początku wirus Stuxnet, stworzony we współpracy informatyków z USA i... Izraela. Wymyślono go do destabilizacji komputerów systemu nuklearnego Iranu. Beata Traciak

Cuda bez sensu „A wziąwszy pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo, odmówił błogosławieństwo, połamał chleby i dawał uczniom, by kładli przed nimi; także dwie ryby rozdzielił między wszystkich. Jedli wszyscy do sytości (…) A tych, którzy jedli chleby, było pięć tysięcy mężczyzn”. (Mk 1.6.41-44.) Po czasach rozrzutności światowym „przywódcom” już tylko cud pozostał, żeby uratować bankrutów. Pierwszego dnia szczytu G20 w meksykańskim kurorcie Los Cabos zadeklarowali zwiększenie zaangażowania w Międzynarodowym Funduszu Walutowym na walkę z kryzysem do kwoty 456 mld dolarów. Łącznie wpłaty zaproponowało już 37 krajów członkowskich – czyli trzy piąte wszystkich członków MFW. Najwięcej – 43 mld dolarów – Chiny. Dyrektor generalna MFW Christine Lagarde pochwaliła zwłaszcza Meksyk, który przeznaczył na walkę z kryzysem 10 mld dolarów. Skąd oni wzięli te pieniądze, skoro poza Chinami wszyscy są zadłużeni? Normalnie cud! Owszem wiara czyni cuda, ale skąd wiara, że „rozmnażając” pieniądze można nakarmić lud? Co prawda John Keynes, który przyniósł światu tę „dobrą nowinę”, był członkiem stowarzyszenia noszącego skromną nazwę Apostołów z Cambridge, ale chyba nieuważnie – jeśli w ogóle – przeczytał Pismo Święte. Jest to przypuszczenie o tyle uzasadnione, że książki Ludwiga von Misesa „Traktat o pieniądzu i kredycie” też nie czytał, jak się okazało po latach, choć ją skrytykował. Więc przypomnijmy, że uczniowie rzekli Jezusowi, iż mają dwieście denarów, które nie wystarczą, żeby kupić chleb dla wszystkich zgromadzonych. Dlaczego więc Jezus nie rozmnożył denarów, tylko chleb i ryby? A co by się stało, gdyby w okolicznych osadach nad Jeziorem Galilejskim pojawiło się nagle jednego wieczoru kilkanaście tysięcy nowych denarów i „pięć tysięcy mężczyzn” chciało je wymienić na chleb i ryby? Ceny chleba i ryb niechybnie by wzrosły i wszyscy by się z pewnością nimi nie najedli. Nawet cuda trzeba robić z sensem. 456 mld dolarów ma stanowić tak zwaną zaporę ogniową przed kryzysem. Co, jak co, ale słowotwórstwo to się naszym przywódcom udało. Zapora ogniowa będzie z papieru! Owszem, jak na palący ogień tego papieru wrzuci się odpowiednio dużo, to ogień przygaśnie na jakiś czas, bo się zmniejszy dostęp tlenu. A co się dzieje potem – tego „przywódcy” współczesnego świata nie wiedzą, bo niby skąd. Przecież już w szkole marzyli o tym – jak wynika z oficjalnych biografii wielu z nich – żeby zostać politykami. Nie uważali, więc na lekcjach. Robert Gwiazdowski

Powolna agonia socjalistycznej Wspólnej Europy Socjalizm doprowadzi albo do dezintegracji obecnej Wspólnoty (być może wtedy będzie można powrócić do idei wspólnoty wolnych narodów), albo do stworzenia mega-państwa zarządzanego przez biurokratów. Tym, czym przewrotni politycy europejscy kupili aprobatę przeciętnych Europejczyków dla brukselskiej biurokracji była idea europejskiej wspólnoty wolnych narodów, bez granic, barier celnych, i bez dyskryminacji. W zamian za to stworzyli biurokratycznego molocha z decyzjami podejmowanymi przez niewybieralnych urzędników. Europejczycy w XIX wieku nie potrzebowali paszportów, aby podróżować. Paszporty były wymagane w carskiej Rosji i Imperium Ottomańskim, ale wymagalność paszportów przez te kraje była uważana przez resztę Europy za wyraz zacofania, a nie postępu. Skończyła to wszystko I Wojna Światowa.  Obecny powrót do swobodnego poruszania się po Europie to powrót do dawnych dobrych tradycji, a nie wprowadzanie nowych ulepszeń. Ale przewrotni politycy przedstawili to inaczej. Powiązali wolność poruszania się z koniecznością stworzenia biurokratycznego molocha, który miałby wszystkich ujednolicić i wyrównać, ze “światłymi przywódcami” na czele, którzy tym wszystkim zarządzają Do pełnego wprowadzenia tego modelu był potrzebny jednolity pieniądz, który w zamyśle organizatorów miał w przyszłości wymusić wspólnotę polityczno-fiskalną. Bo jeszcze nigdy w historii nie było sytuacji, aby wspólna waluta przetrwała bez unifikacji fiskalnej. Oryginalni założyciele UE wiedzieli o tym, że unia fiskalna i polityczna była wtedy nie do zaakceptowania dla Europejczyków, wprowadzili, więc wspólną walutę, aby ta w przyszłości wymogła dalszą polityczną integrację, kiedy pojawi się poważny kryzys ukazujący słabości tymczasowego rozwiązania. Koszty powrócenia do dawnej struktury są obecnie bardzo wysokie. Zostało to urządzone w ten sposób zupełnie świadomie, tak, aby odwrót był prawie niemożliwy. Wydaje się jednak, że bez względu na koszty odwrotu – EU nie wytrzyma. Po prostu nie będzie możliwości zmuszenia Niemców, Holendrów, czy Finów, aby pogodzili się ze stałym dofinansowywaniem Greków czy Hiszpanów. A tymczasem Grecja jest dobitnym przykładem tak zwanej “Tragedii Pospólstwa”, czyli po prostu socjalizmu. Wszyscy Grecy wiedzą, że tak jak jest teraz być dalej nie może. Nie można kontynuować dobrego życia na kredyt bez końca, przychodzi czas, kiedy trzeba zacząć żyć na własny rachunek. Ale dopóki indywidualni Grecy czerpią z tego korzyści - nie chcą tego zmienić. Dopóki państwo zapewnia i rozdziela środki, każdy, kto może bierze je, choć na dłuższą metę jest to zabójcze dla prawie wszystkich. Po prostu problemem demokracji  socjalistycznej jest to, że po tym jak ci, którzy pasożytują na innych zdobędą większość, to już zadbają o to by to swoje pasożytnictwo przedłużyć do samego końca. Natura ludzka jest ułomna. Gdy większość zauważy, że może pobierać ze “wspólnego dobra”, zaczyna korzystać bez ograniczeń, aż do czasu, kiedy to “wspólne dobro” zostanie całkowicie wyczerpane.   Pokazuje to także przykład Francji. Wygrali socjaliści, którzy chcą przedłużyć “dobre czasy” przez zabieranie środków od tych, co je jeszcze mają, zwiększając opodatkowanie tzw. “bogaczy”. Na krótką metę to pomoże, no a potem “po nas choćby potop”, co zresztą Francja już kiedyś przerabiała…

Komentarz: KORZYŚCI ... Dam tylko jedną małą uwagę:
otóż nie zawsze jest tak, że ludzie głosują za socjalizmem z powodu osobistych korzyści. Mechanizm jest troszkę inny, gdyż zdecydowana większość tych socjal-DEBILI to po ludzie, którzy bez socjalizmu mieliby LEPIEJ!!!

Tu chodzi raczej o to, że coś jest "za darmo”!!! Robotnik, który raz na rok może bezkarnie wynieść z fabryki młotek albo imadło będzie WIELKIM ZWOLENNIKIEM SOCJALIZMU, chociaż ten głąb bez tego socjalizmu nie musiałby żadnego imadła z fabryki wynosić, bo miałby 10 razy więcej kasy na tysiąc takich imadeł... Ale taki jest efekt PSYCHOLOGICZNY darmochy... To samo dotyczy różnych świadczeń (edukacja, zdrowie, dodatki socjalne do pensji, przywileje (np. zniżki na transport publiczny) itp. Innymi słowy trwanie systemu jest zapewnione przez BARDZO NIEWIELKIE KWOTY!!! to są dosłownie korzyści rzędu 1-2 tysiące zł rocznie na rodzinę!!! Za taką kasę NISZCZYMY PRZYSZŁOŚĆ NASZYCH DZIECI...Za taką kasę SPRZEDALIŚMY OJCZYZNĘ... Ultima Thule

Jak PO przykryje klęskę Euro? Drużyna była taka, jaka była. Można było z nią przegrać, wygrać albo zremisować. Niestety dwa razy zremisowaliśmy i raz przegraliśmy. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby pod tym pretekstem nie wydano 100 mld złotych. Zupełnie bez sensu i bez powodu. Nie mam Schadenfreude, bo naprawdę gorąco chciałem zwycięstwa. Chociaż nie mam też wątpliwości, że rządząca partia wykorzystałyby je jako swój osobisty sukces. A pseudoopozycja, czyli PiS, też starałaby się pod nim podpisać. Bo zarówno PO, jak i PiS winne są tego, że zawodów nie rozegrano na sposób szwajcarsko-austriacki, czyli bez kosztów – ale na sposób chińsko-bizantyjski, czyli z gigantycznymi kosztami. Zwykle jest tak, że zwycięstwo ma bardzo wielu ojców, a klęska jest sierotą. Te idiotyczne wydatki nie do końca byłyby usprawiedliwione nawet przez zwycięstwa, ale z całą pewnością obciążają tych, którzy teraz będą starali się uniknąć ojcostwa. Powstaje pytanie: czy po takim zimnym prysznicu Polacy w końcu się otrząsną i przerzucą koszty na tych, którzy je sprokurowali. Innymi słowy – czy padnie hasło: Tusku, oddaj moje 100, i wcale nie milionów, tylko miliardów! Spece z rządzącej partii oczywiście zastanawiają się teraz, co zrobić, by takie hasło nie padło. Skomplikowane techniki zostaną użyte, by napompowany niemal do nieskończoności balon nadziei tak ukryć, żeby ludzie szybko zapomnieli o jego istnieniu. Innymi słowy: by po raz kolejny zapomnieli albo nawet nie zauważyli, jak zostali zrobieni w konia. Jeśli jednak techniki zawiodą, to być może czeka nas spore przetasowanie na scenie politycznej. Bo przecież Euro 2012 miało zapewnić PO poprawę notowań oraz spokojne wakacje i jesień. Początkowo wszystko szło zgodnie z planem i informacje o stachanowskich osiągnięciach na placach budów rzeczywiście nieco umocniły pozycję Platformy. W minioną sobotę za sprawą naszych kopaczy cały misterny plan runął. Już niebawem przekonamy się, czy wraz z tym planem runą także notowania PO. Tomasz Sommer

Dowódca floty Admirał Józef Unrug był jednym z twórców polskiej marynarki wojennej oraz jej dowódcą w czasie wojny 1939 roku. Józef Michał Hubert Unrug urodził się 7 października 1884 roku w Brandenburgu niedaleko Berlina. Jego ojciec Tadeusz Gustaw był oficerem armii niemieckiej, w której dosłużył się stopnia generała majora. Matka Izydora von Bunau była saską hrabianką. Matka porozumiewała się nim po niemiecku, zaś ojciec starał się zaszczepić w nim polską tradycję oraz nauczyć go języka polskiego. Po ukończeniu w 1904 roku gimnazjum im. hr. Nitzhum w Dreźnie, rozpoczął studia w oficerskiej szkole morskiej w Murwick, którą ukończył zostają podporucznikiem marynarki. Został następnie odesłany do eskadry stacjonującej na Morzu Chińskim, gdzie przebywał do wiosny 1909 roku, potem powrócił do Niemiec i służył na kilku jednostkach, uzyskując w 1910 roku awans na porucznika marynarki. Po dwuletniej służbie w charakterze instruktora w szkole chorążych marynarki wojennej, w 1913 roku ponownie został odkomenderowany do służby liniowej. W czasie I wojny światowej służbę pełnił przede wszystkim na Morzu Bałtyckim, od latach 1915-1917 dowodząc kilkoma okrętami podwodnymi. Na jesieni 1917 roku został szefem flotylli szkolnych okrętów podwodnych. Służbę w niemieckiej marynarce wojennej zakończył 31 marca 1919 roku w stopniu kapitana, odznaczony Krzyżem Żelaznym I i II klasy. Silne przywiązanie do polskości wyniesione z rodzinnego domu sprawiło, iż opuścił szeregi marynarki niemieckiej i udał się do Warszawy, gdzie od końca listopada 1918 roku istniała – powołana przez Naczelnego Wodza Józefa Piłsudskiego, Sekcja Marynarki przy Ministerstwie Spraw Wojskowych. 1 maja 1919 roku szefem Sekcji (przekształconej wkrótce w Departament do Spraw Morskich) został kontradmirał Kazimierz Porębski. Józef Unrung (przyjęty do WP z dniem 1 kwietnia) w lipcu 1919 został wcielony do Polskiej Marynarki Wojennej w stopniu kapitana marynarki, a we wrześniu 1919 roku został mianowany naczelnikiem Wydziału Operacyjnego oraz pomocnikiem szefa Sekcji Organizacyjnej ppłk. Jerzego Wołowickiego. Na mocy postanowień Traktatu Wersalskiego Polska uzyskała bezpośredni 70 km (z Półwyspem Helskim około 140 km) dostęp do Morza Bałtyckiego. Kapitan został oddelegowany w końcu 1919 roku do przedstawicielstwa RP w Gdańsku w celu przejęcie brzegowych urządzeń nawigacyjnych. Polska nie posiadała żadnych map nawigacyjnych, ich sporządzenie wymagało posiadania odpowiedniego statku. Jego kupno powierzono właśnie kpt. Unrugowi, który tak po latach opisywał to wydarzenie: „Po długich oczekiwaniach znalazł się odpowiedni obiekt: mały parowiec z podwójnym napędem śrubowym (…). Otrzymał nazwę Pomorzanin. Był pierwszym okrętem, na którym podniesiono wiosną 1920 roku polską banderę wojenną. Dziwnym zbiegiem okoliczności zostałem wówczas po raz pierwszy i chyba ostatni pełnoprawnym właścicielem statku. Ze względu na to, że pruski Gdańsk nie uznał polskiego rządu, zakup parowca był tylko możliwy na moje własne nazwisko”. Należy wspomnieć, iż pierwszy rej po Zatoce Gdańskiej odbył się 1 maja 1920 roku, na mostku stali kpt. Unrug oraz por Rychłowski – dowódca okrętu. Po powołaniu w lutym 1920 roku Urzędu Hydrologicznego, na jego czele postawiono kpt. Unruga, do którego obowiązków należało przejęcie oznakowania nawigacyjnego praz kilkunastu pław i masztów sygnalizacyjnych. Równocześnie od czerwca pełnił funkcję dowódcy ww. „Pomorzanina”. Uczestniczył także w komisji do spraw wytyczenia granicy morskiej twardo broniąc polskiego stanowiska wobec delegacji gdańskiej., czym zyskał uznanie przełożonych. W tym samym czasie napisał memoriał, w którym za najważniejsze zadanie uznał budowę portu w okolicy Gdyni, słusznie oceniając brak możliwości wykorzystania urządzeń w Gdańsku oraz krytycznie odnosząc się do propozycji budowy portu w Pucku. Ostatecznie w końcu sierpnia 1920 roku zadecydowano o budowie portu w Gdyni. We wrześniu 1920 roku kpt. Unrug został szefem sztabu Dowództwa Wybrzeża Morskiego, rozpoczynając wieloletnią współpracę z ówczesnym płk. Jerzym Świrskim. W ten sposób powstał duet wybitnych oficerów, którzy „doskonale się uzupełniali i prawdopodobnie byli świadomi tego faktu”. Pojawienie się Unruga w Pucku wywołało liczne komentarze, gdyż większość służących tam oficerów pochodziła z marynarki rosyjskiej i starała się dobierać współpracowników wedle klucza pochodzenia. Kpt. Unrug, który przez 15 lat służby w niemieje marynarce miał znikomą styczność z językiem polskim, miał kłopoty zwłaszcza z pisaniem w tym języku. Poprosił, więc swego pomocnika Jerzego Kłossowskiego, aby „zwracał uwagę na jego pisemne wypracowania, gdyż nie czuje się wystarczająco mocny w pisowni polskiej. Bardzo mi się podobało, takie szczere żołnierskie postawienie sprawy”. W trakcie służby w Pucku, 5 lutego 1921 roku Unrug został awansowany na stopień komandora porucznika ze starszeństwem od 1 kwietnia 1920 roku. Pod koniec 1921 roku Minister Spraw Wojskowych gen. Sosnkowski postanowił wydzielić ze struktury wojska marynarkę handlową, która miała podlegać Ministerstwu Przemysłu i Handlu. Wobec oporu wiceadmirała Porębskiego, realizację tego postulatu zlecono komandorom – Świrskiemu, Petelenzowi oraz Unrugowi. Ostatecznie prace zakończono w grudniu 1921 roku, a przygotowany nowy statut Marynarki Wojennej wszedł w życie 1 stycznia 1922 roku. W miejsce Departamentu do Spraw Morskich powołano Kierownictwo Marynarki Wojennej. Sprawa ta jednak doprowadziła do konfliktu Unruga z wiceadmirałem Porębskim, dążącym do ograniczenia uprawnień Komandora. W efekcie Unrug wystosował podanie z prośbą o zwolnienie z marynarki, co zostało zaakceptowane i z dniem 1 grudnia 1923 roku Józef Unrug został przeniesiony na własną prośbę w stan spoczynku. Po odejściu z floty osiadł w swoim majątku w Sielcu. W maju 1925 roku doszło do kulminacji wydarzeń powszechnie zwanych aferą minową (zakupione na Łotwie miny miały ukryte wady techniczne, a przeprowadzona kontrola wykazała szereg nieprawidłowości w referacie broni podwodnej). Kmdr Świrski napisał bardzo krytyczny w stosunku do Porębskiego list do Ministra Spraw Wojskowych. Jego kopię wysłał do wiadomości także Unruga. Ten również napisał memoriał, w którym posunął się do stwierdzenia, iż „nieszczęściem dla marynarki był jej szef, wiceadmirał Porębski”, któremu brakowało jasno określonych długofalowych planów rozwojowych. „Nic dziwnego – pisał dalej Komandor – że przy takim słabym i nieobliczalnym szefie, całe kierownictwo marynarki, a w pierwszym rzędzie służba materialnego zaopatrzenia okrętów i personelu, działała jak najgorzej”. Podsumowując swoje rozważania zaproponował cztery punktu, na których powinna się oprzeć sanacja marynarki. Po pierwsze postulował zmianę szefa KMW, po drugie weryfikację kadry oficerskiej, po trzecie „cofnięcie lub zawieszenie wykonania ustawy, kasującej zróżnicowanie korpusu oficerskiego marynarki na morski, techniczny i rzeczno-brzegowy”. Ostatni postulat dotyczył uniezależnienie marynarki wojennej od przepisów stworzonych dla wojska, gdyż – jak podkreślał – dopóki flota będzie powiązana z armia lądową, będzie zawsze traktowana niczym piąte koło u wozu. W połowie maja doszło do ostrego ataku na kierownictwo Marynarki Wojennej na forum sejmu, w wyniku, której Porębski złożył dymisję. Jego następcą 19 maja został kmdr Świrski, jednocześnie Unrug powrócił do służby czynnej i został mianowany Dowódcą Floty. Po przybyciu do Gdyni Komandor szybko zabrał się do pracy, starając się nadrobić ogromne braki w infrastrukturze oraz zadbać o właściwy wizerunek marynarki wojennej. Największy nacisk kładł na dyscyplinę, obowiązkowość, staranność i odpowiednią organizację działań. Komandor był gorącym orędownikiem prowadzenia ćwiczeń na morzu i to zarówno na okrętach parowych, jaki na żaglowcach. W artykule opublikowanym na łamach „Morza” słusznie podkreślał, iż „marynarz nie wyrabia się przy ławce szkolnej, tylko na pokładzie okrętu, przy kole sterowym, przy szotach żagli i wiosłach łodzi, przy dobrej i złej pogodzie, podczas dnia lub nocy”. Będąc świadomy braku takich jednostek rozpoczął starania o pozyskanie pieniędzy na ich zakup Te działania zostały uwieńczone sukcesem trzy lata później, kiedy podniesiono polską banderę na ORP „Iskra”. Oprócz ćwiczeń na morzu propagował rozbudowę zajęć z historii wojen morskich, aby uchroni oficerów od rutyny spowodowanej rosnącą dominacja techniki. W artykule zamieszczonym w „Przeglądzie Morskim” przytoczył znamienny cytat : „Nie okręty, lecz ludzie walczą”, wyjaśniał, że „przyjmując pod uwagę jakikolwiek racjonalny stosunek wzajemny sił nieprzyjacielskich – zwycięża strona, która choć słabsza materialnie, rozporządza większymi walorami moralnymi swego wodza i wyższym stanem wyszkolenia personelu, przy czym najczęściej jedno stoi w zależności od drugiego”. Doświadczenia wyniesione z marynarki niemieckiej predysponowały Unruga do spełniania roli surowego, wymagającego dowódcy floty, któremu udało się zachować w flocie porządek W maju 1926 roku Unrug został awansowany do stopnia komandora, a w 1928 roku został stałym delegatem MSWojsk. w Komisji międzyministerialnej do spraw budowy poru i miasta Gdyni. Ta aktywna prawa zaowocowała powstaniem nowoczesnej bazy dla marynarki wojennej. Równocześnie z pracą na rzecz floty wojennej, zaangażował się w rozwój marynarki handlowej, należąc do Rady Administracyjnej „Żeglugi Polskiej” oraz sportu żeglarskiego, będąc jednym z założycieli Yacht Klubu Polski. Mimo zajmowania wysokiego stanowiska kmdr Józef Unrug miał niewielki wpływ na opracowanie koncepcji rozwoju polskiej floty, gdzie decydującą rolę odgrywał adm. Świrski. Wzrost napięcia w Europie od połowy lat 30. nie miał jednak wpływu na sytuacje polskiej floty, której przygotowania obronne prowadzone byty ospale i dopiero ostatnie trzy lata przed wojną przyniosły pewne ożywienie. Najprawdopodobniej przyczyną takiej sytuacji było przekonanie kontradmirała (awans otrzymał 1 stycznia 1933 roku) Unruga, iż walka z Niemcami na morzu w obliczu przytłaczającej przewagi wroga oraz wyjątkowo niesprzyjających warunków obronnych skazana była na niepowodzenie. Rozbudowywano jednak bazę na Helu, co nie uszło uwadze niemieckiego wywiadu, a grudniu 1938 roku utworzono Obszar Nadmorski, składający się z powiatu morskiego (wejherowskiego), kartuskiego oraz miasta Gdyni. Został on podporządkowany dowódcy Floty. W wyniku tych przekształceń Unrug uzyskał uprawnienia przypisane dowódcom okręgów korpusów. Gorączka przygotowań wojennych zbiegła się z nawrotem wyjątkowo uciążliwej łuszczycy u Admirała, który od kwietnia do czerwca 1939 roku przebywał w szpitalu. 10 lipca 1939 roku zreorganizowano strukturę dowodzenia Obszaru Nadmorskiego. W miejsce Dowództwa Obrony Wybrzeża Morskiego powstały Dowództwo Morskiej Obrony Wybrzeża (kmdr Stefan Frankowski) oraz Dowództwo Lądowej Obrony Wybrzeża (płk Stanisław Dąbek). Całość tych sił została podporządkowana dowódcy Floty. W tej sytuacji w okresie pokoju Unrug pozostał podwładnym szefa Kierownictwa Marynarki Wojennej kontradmirała Świrskiego, ale w momencie ogłoszenia mobilizacji podlegał bezpośrednio Naczelnemu Wodzowi. W zakresie obrony Wybrzeża od strony lądu otrzymał za zadanie – obronę Helu, Gdyni, a na „pozostałej części przedpola utrudnić nieprzyjacielowi posuwanie się przy pomocy niszczeń”. Będąc świadomy, iż kwestie obrony na lądzie były mu obce, pozostawił swobodę w planowaniu działań obronnych płk. Dąbkowi. W tych warunkach realnym zwierzchnikiem Dąbka stał się inspektor armii gen. Władysław Bortnowski, i to on nadzorował przygotowania obrony lądowej na Wybrzeżu.

Zadania postawione dowódcy Floty w zakresie działań na morzu ograniczały się do „przeszkadzania w komunikacji morskiej między Rzeszą a Prusami Wschodnimi”. Tak sformułowany rozkaz pozostawiał dużo swobody w podejmowaniu właściwych działań. „Jeszcze rok przed wybuchem wojny – wspominał po latach – ale kiedy już groźba samotnej walki z Niemcami stała się aktualną, doszliśmy z adm. Świrskim do wniosku, że wobec prawie całkowitej przewagi ich w powietrzu większe nasze jednostki nawodne floty wojennej zostaną po niedługim czasie zniszczone i że należy je zawczasu wysłać z Bałtyku, do portów naszych potencjalnych sojuszników i że tylko Gryfa należałoby zatrzymać”. Admirał uważał, bowiem, iż ocalenie trzonu floty było ważniejsze od spektakularnej samozagłady wobec przeważających sił niemieckich. Decyzja ta, słuszna z logicznego punktu widzenia, stała jednak w sprzeczności z realizowanym planem rozbudowy polskiej floty wojennej. W jakim więc celu budowano tak duże i drogie okręty, skoro nie przewidywano ich wykorzystania w przyszłej wojnie? Oczywiście w przypadku wojny z Sowietami sytuacja ta zmieniała się zasadniczo, polskie kontrtorpedowce miały osłaniać transporty z Francji, a polskie okręty podwodne działać na podejściach do Leningradu. Plany Świrskiego i Unruga spotkały z ostrym sprzeciwem Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych oraz Sztabu Głównego, jednak ostatecznie Śmigły uległ perswazji, pod warunkiem jednak, że do angielskich portów odejdą jedynie trzy okręty (kryptonim „Peking”). Najstarszy polski kontrtorpedowiec ORP „Wicher” miał pozostać na straży polskiego Wybrzeża oraz zapewnić osłonę dla stawiacza min ORP „Gryf” . Sam Unrug żałował potem , że „Wicher” nie został odesłany do Anglii razem z innymi kontrtorpedowcami”. W trakcie prac sztabowych przyjęto jeszcze dwa plany, które miały zdeterminować pierwsze dni walki na morzu. Pierwszy z nim oznaczony kryptonimem „Worek” zakładał rozlokowanie polskich okrętów podwodnych w pięciu sektorach okalających polskie Wybrzeże i zwalczanie żeglugi nieprzyjaciela. Drugi oznaczony kryptonimem „Rurka” przewidywał postawienie zagród minowych przez ORP „Gryf” oraz dywizjon trałowców. Po wybuchu wojny, dopiero o godzinie 10.30 Unrug, którego dotknął kolejny nawrót łuszczycy, nakazał rozpoczęcie operacji „Worek”, natomiast niepostawienie zagród minowych w nocy z 31 sierpnia na 1 września uznać należy za istotny błąd Dowództwa Floty, które szansę realizacji operacji „Rurka” w praktyce zredukowało do zera. Po wojnie Unrug tłumaczył swoją decyzję obawą przed utrudnieniem działania polskich okrętów podwodnych. Trudno jednak nie zauważyć, iż obie operacje kolidowały ze sobą, co nie najlepiej świadczy o pracy sztabu dowódcy Floty. Dopiero po południu „Gryf” otrzymał rozkaz rozpoczęcia minowania polskich wód, jednak został zaatakowany przez niemieckie bombowce nurkujące. Okręt mimo braku bezpośrednich trafień doznał pewnych uszkodzeń oraz stracił swego dowódcę kmdr ppor. Stefana Kwiatkowskiego, którego zastąpił nieudolny kpt. Wiktor Łomidze.

Pierwszego dnia wojny Niemcy zniszczyli podczas nalotu bazę lotnicza w Pucku wraz z większością polskich samolotów. Ocalałe samoloty Admirał nakazał ulokować w okolicach Jastarni, nie zgadzając się na nalot na Gdańsk lub pancernik „Schleswig-Holstein”. Decyzja Unruga nie zapobiegła zniszczeniu tych samolotów w dniu 8 września, Dnia 2 września nakazał zawinięcie „Wichra” do portu na Helu i wyokrętowanie załogi maszynowej. Jego artyleria główna miała wzmocnić baterie im. Heliodora Laskowskiego. Również unieruchomiony w doku „Gryf” został przekształcony w nadbrzeżną baterię. Oba polskie okręty zostały zniszczone 3 września w wyniku ataku niemieckich samolotów.

Te decyzje zapewniły niemieckiej flocie całkowite panowanie na Bałtyku, szczególnie, iż polskie okręty podwodne przeżywały ciężkie chwile, nieustannie atakowane z morza i powietrza. Błędem było wyznaczenie okrętom rejonów przebywania na helskich płyciznach. Dlaczego podwodniak z krwi i kości, jakim był Unrug, zdecydował się na tak nieefektywne wykorzystanie pięciu posiadanych okrętów podwodnych? Niewiarygodnie brzmią jego powojenne tłumaczenia, iż „początkowo okręty podwodne zajęły sektory blisko brzegu, bo spodziewałem się, że flota niemiecka z Gdańska i Piławy wykona operacje przeciwko naszemu Wybrzeżu”. Dopiero 5 września Unrug wyznaczył nowe szerokie sektory polskim okrętom podwodnym, które miały ułatwić im znalezienie celów do ataku oraz wyszukiwanie bezpiecznych miejsc do wypoczynku i ładowania akumulatorów. W drugiej fazie walk na Bałtyku znacznie pogorszyła się łączność z okrętami podwodnymi, których dowódcy wobec wyczerpywania się zapasów ropy zadecydowali o przejściu do Anglii („Wilk” i „Orzeł”) lub wpłynięciu do szwedzkich portów i poddaniu się procedurze internowania („Żbik”, „Sęp”, „Ryś”).

Walki trwały także na lądzie, do 19 września broniło się Oksywie, a jego obrońca płk. Dąbek popełnił samobójstwo. W tej sytuacji Półwysep Helski pozostał ostatnią twierdzą oporu nad Bałtykiem. Po upadku Warszawy, Unrug zwołał naradę, na której wszyscy obecni oficerowie zgodzili się na kontynuowanie walki, aż do października. Jednak 29 września doszło do buntu w 13 kompanii rezerwowej. Chociaż udało się go stłumić, podobna sytuacja miała miejsce następnego dnia w 12 kompanii rezerwowej. Obydwa oddziały złożone były z rezerwistów pochodzenia kaszubskiego, którzy wskazywali, że wojna została przegrana, a oni nie zamierzają osierocić swych rodzin. Ostatecznie Unrug nie zdecydował się na rozstrzelanie buntowników. W tej sytuacji 1 października Admirał postanowił zaproponować Niemcom rozpoczęcie pertraktacji kapitulacyjnych, które zakończyły się 2 października 1939 roku. Wojnę Admirał spędził w kolejno siedmiu obozach jenieckich. Niemcy byli przekonani, iż uda im się przekonać go do przejścia na ich stronę, szczególnie, że w jego żyłach płynęła niemiecka krew, a on sam spokrewniony był z wieloma znanymi niemieckimi rodzinami. Jednak życie boleśnie zweryfikowało te zamiary. Admirał pozostał nieugięty. Podczas pobytu w Oflagu Spittal Unrug został odwiedzony przez delegację wysoko postawionych osobistości niemieckich, w skład, której wchodził jego niemiecki kuzyn. „Gdy delegacja niemiecka weszła do pokoju admirała – relacjonował kmdr Ochman – jego kuzyn serdecznie go powitał, oczywiście w języku niemieckim. Admirał na powitanie odpowiedział po francusku. Wówczas zdziwiony kuzyn zapytał, czy już zapomniał języka niemieckiego, na co Unrug odpowiedział, ze zna go bardzo dobrze, ale postanowił nie używać go do końca wojny, na wiadomość o krwawej niedzieli, jaką Niemcy urządzili w Bydgoszczy”. Taka postawa Admirała zyskała mu wielki szacunek polskich oficerów, którzy wybaczyli mu jego oschłość, wyniosłość oraz nie utrzymywanie bliższych kontaktów z współtowarzyszami niewoli. Zaliczał się do ludzi, których można nie lubić, ale bezwzględnie należy szanować. „Należało go szanować – napisał Sławiński - za jego prawość charakteru i twarde, nieprzejednane stanowisko wobec Niemców” Po wyzwoleniu oflagu w Murnau, w którym przebywał Admirał, wyjechał do Londynu, gdzie został I zastępcą szefa Kierownictwa Marynarki Wojennej (był nim jego stary znajomy adm. Świrski), którą to funkcję pełnił do końca istnienia Polskiej Marynarki Wojennej na Zachodzie. W marcu 1947 roku został mianowany zastępcą Generalnego Inspektora Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczeni do spraw personelu Marynarki Wojennej. W uznaniu dotychczasowych zasług we wrześniu 1947 roku został awansowany do stopnia wiceadmirała ze starszeństwem od 2 września 1946 roku oraz odznaczony Złotym Krzyżem Virtuti Militari IV klasy. Po zakończeniu istnienia PKPR nie przyjął brytyjskiej emerytury, zdał egzaminy i otrzymał dyplom kapitana żeglugi wielkiej. W poszukiwaniu pracy zawędrował aż do Maroka, gdzie został zatrudniony w firmie „Fregata S.A.”, założonej przez znajomych z Gdyni. Po pewnym czasie przeniósł się do Comapgne Miniere d”Agadir. Po pewnym czasie przeniósł się do Francji, gdzie zamieszkał w domu rencistów w miejscowości Lailly an Val, gdzie do końca dni pracował, jako kierowca ciężarówki wożąc żywność z pobliskiego miasteczka. Pełen godności nie chciał niczyjej pomocy. Nie przyjął też obywatelstwa francuskiego proponowanego mu przez rząd Republiki. W czasie pobytu we Francji napisał szereg artykułów o powstaniu i rozwoju Polskiej Marynarki Wojennej. Często bywał też zapraszany przez Stowarzyszenie Marynarki Wojennej do Londynu. Zmarł 1 marca 1973 roku w Lailly an Val, a pochowany został na cmentarzu w Montresol.

Wybrana literatura:

Marynarka Wojenna. Materiały i opracowania
Polskie Siły Zbrojne w II wojnie światowej
C. Ciesielski – Polska flota wojenna na Bałtyku w latach 1920-1939 na tle bałtyckich flot wojennych
C. Ciesielski, W. Pater, J. Przybylski – Polska Marynarka Wojenna 1918-1980. Zarys dziejów
A. Cieślik – Admirał z Pałuk. Józef Unrug
J. Dyskant – Polska Marynarka Wojenna w 1939 roku.
J. Pertek – Mała flota wielka duchem
J. Sługocki – Wychowanie w Marynarce Wojennej II RP (1918-1939)

Godziemba's blog


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
(10) Uczenie się pojęćid 791 ppt
KN POW nr 791 nr 3 Oddziały szturmowe
791
791
balun napieciowy pradowy id 791 Nieznany (2)
791
791
791
790 791
791
(10) Uczenie się pojęćid 791 ppt
Llosa Mario Vargas Pochwala macochy (SCAN dal 791)
akumulator do skoda felicia i 791 19 d
791
790 791
giuliani mauro sonata heroica op 150 791

więcej podobnych podstron