172

Komuniści - antysemici O książce prof. Krzysztofa Jasiewicza "Rzeczywistość sowiecka 1939 - 1941 w świadectwach polskich Żydów", w której postawił skrajnie antysalonową tezę o powszechnej kolaboracji Żydów z Sowietami, pisaliśmy już na łamach ASME. Na łamach "Rzeczpospolitej" z prof. Jasiewiczem polemizował prof. Antony Polonsky. A my odniesiemy się teraz do tez Polonsky'ego. Polonsky wyraził zdumienie tezami Jasiewicza tym bardziej, że go zna, że to jego kolega po historycznym fachu. Zdziwienie Polonsky'ego było jeszcze większe, gdyż - jak podkreślił - Jasiewicz jest "autorem znakomitej książki "Pierwsi po diable" (2001), w której w przekonujący sposób udowodnił, że kolaboracja Żydów ze Związkiem Sowieckim na Kresach w latach 1939 - 1941 była zjawiskiem marginalnym". Jakże podobnie zabrzmiał inny polemista profesora - dziennikarz "Gazety Wyborczej" Adam Leszczyński w tekście "Zrozumiały odwet na Żydach": "Prof. Krzysztof Jasiewicz, znany specjalista od historii Kresów w czasie II wojny światowej, wydał książkę przygnębiającą i przykrą. (...) Takie nagromadzenie antysemickich klisz zapakowanych w pseudonaukową oprawę (...) jest tym bardziej przygnębiające, że w poprzednich książkach Jasiewicza go nie było". Leszczyński aspiruje do roli jednej z dziennikarek, zwanej "Stokrotką": "Postawmy więc kropkę nad i: to zła książka. Nie ze względu na temat, ale na niegodną uczonego metodę". Ale z tego Jasiewicza niegodziwiec. Kiedyś był filo-, a teraz stał się anty-Gazetowo-Wyborczy. Musi ponieść karę. Gdyby wcześniej popierał Wałęsę, można by mu jeszcze wybaczyć. Ale popełnił grzech śmiertelny - ośmielił się napisać prawdę o Żydach. Panie profesorze, ostrzegaliśmy! A Leszczyński? Po prostu ściemnia, bo o temat tu właśnie chodzi, a dokładnie o niewłaściwe podejście do niego.
Sowieci alternatywą Ale wróćmy do Polonsky'ego, który konstatuje, że Jasiewicz "zmienił swoje poglądy o 180 stopni. (...) Stara się udowodnić [oczywiście tylko stara się, ale tego nie robi - TMP], że kolaboracja Żydów z Sowietami była znaczna". Dalej Polonsky przyznaje: "Rzeczywiście część polskich Żydów z zadowoleniem przyjęła wkroczenie Sowietów na Kresy. Tego nikt rozsądny nie neguje. Jasiewicz, potępiając tych ludzi, wydaje się jednak nie dostrzegać, jakie były przyczyny tego zjawiska. A były one niezwykle złożone. (...) Należy pamiętać, że po rozpadzie państwa polskiego alternatywą dla Sowietów byli Niemcy. A więc rozwiązanie dla Żydów znacznie bardziej niebezpieczne. Poza tym członkowie tej społeczności żywili silny uraz do Polski z powodu traktowania, jakiego zaznali w drugiej połowie lat 30." A więc antysemityzmu. "Rzeczpospolita" przedstawiła Antony'ego Polonsky'ego jako jednego z najwybitniejszych znawców historii polskich Żydów na świecie. Profesora Oksfordu i uczelni amerykańskich, który "zasiada w kolegium redakcyjnym periodyku »Polin«, najważniejszego anglojęzycznego pisma naukowego poświęconego dziejom polskich Żydów". Dodajmy, że w Polsce ukazała się jego książka "Stosunki polsko-żydowskie od 1984 roku: refleksje uczestnika". Polonsky brał również udział w wielu konferencjach naukowych w Polsce, organizowanych m.in. przez IPN.

Nie ma żydowskich historyków Teraz fragment bardzo ciekawy, odnoszący się do Kresów: "Był to teren należący przez 120 lat do Rosji i Austrii. Dla wielu Żydów istniejąca zaledwie 20 lat niepodległa Polska - tak cenna dla Polaków - była więc zaledwie epizodem. Gdy II Rzeczpospolita upadła, dążenia obu narodów zaczęły się drastycznie rozmijać. Polacy działali na rzecz restytucji swojego kraju w granicach sprzed 1939 roku, Żydzi uznali, że należy się porozumieć z nową władzą". Prof. Polonsky chyba nie przeczytał żadnej książki o wielowiekowym, dobrym (na ogół) współistnieniu Polaków i Żydów oraz pozytywnej (przeważnie) percepcji tej wspólnej historii przez oba narody. Wystarczy poczytać Szewacha Weissa. Ale poważniej: Gdzie się podział Kazimierz Wielki? Legionista polski Berek Joselewicz? Wielcy kompozytorzy, pisarze? Czuli się Rosjanami, Austriakami? A nawet zwykli sklepikarze, handlarze, którzy przez stulecia robili biznesy z polskimi chłopami? I dalej: "Żydzi bardzo szybko pozbyli się wszelkich złudzeń wobec "sowieckiego raju". I było to rozczarowanie bardzo bolesne. Sam Jasiewicz pisze, że część z nich padła ofiarą sowieckich represji. Żydzi stanowili jedną czwartą wywiezionych podczas wielkich deportacji z Kresów". A więc ten "sowiecki raj" wcale nie był dla Żydów lepszą alternatywą. Pan profesor zapomina jednak o rzeczy najważniejszej. I nie o złudzenia tu chodzi, ale o fakty. A są one takie: komunizm od początku był antysemicki. W teorii (Żyd Marks nie cierpiał Żydów; lewica czerpała przecież z Oświecenia i jej filozofów - w dużej mierze antysemitów), co przekładało się na praktykę (prześladowania, pogromy). Czystkom wymierzonym w Żydów patronował Lenin, a potem Stalin. Polonsky powinien chyba jednak się douczyć. Szczególnie, że pisze dalej: "Jasiewicz zdaje się nie dostrzegać faktu, że system sowiecki od swojego zarania opierał się na najgorszych ludzkich cechach, grał na ludzkich słabościach i najniższych instynktach. (...) Właśnie to, a nie jakieś prosowieckie skłonności Żydów, było przyczyną masowych denuncjacji na Kresach". Te najgorsze cechy, słabości i instynkty to właśnie m.in. podjudzanie do nienawiści klasowej, ale i narodowej - do Polaków, Ukraińców, Gruzinów, Żydów.
"W wywiadzie udzielonym przez Jasiewicza budzi sprzeciw atak, jaki przypuścił na tak zwanych żydowskich historyków". Polonsky przyznaje, że dostało mu się za to, że uznał pojęcie żydokomuny za antysemicki stereotyp. Taki pogląd wyraził m.in. w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" sprzed półtora roku. Powiedział wtedy: "To antysemickie hasło o bardzo starych korzeniach. Jego ślad pojawił się już w »Nie-Boskiej komedii« Krasińskiego, który opisał Żydów jako typowych rewolucjonistów". Zaprawdę, argument godny historyka. A może samo pojęcie antysemityzm to też polski, a nie wczesnochrześcijański (jeśli nie egipski) wymysł? Ale szukajmy pozytywów - Polonsky słyszał o Krasińskim, czyli słyszał cokolwiek o polskiej kulturze, kulturze ziemi, na której mieszkali i tworzyli też Żydzi. W końcu jest "jednym z najwybitniejszych znawców historii polskich Żydów na świecie". A tak na marginesie, ciekawe, dlaczego żydowski historyk odcina się od swojej żydowskości? Czy np. jakiś polski historyk nazwałby się "tak zwanym"? Wracając do wywiadu. Dziennikarz pyta, dlaczego zatem Żydzi wiązali się z ruchem komunistycznym? Polonsky nie ma wątpliwości: bo nie integrowali się z Polakami - przyczyn tego stanu rzeczy już nie poznamy, ale za to receptę - miał nią być socjalizm, a w końcu komunizm. W latach 1917 - 1919 doszły do tego pogromy ludności żydowskiej organizowane przez "białych" Rosjan i Ukraińców, a bolszewicy sprzeciwiali się antysemityzmowi. A więc wróciliśmy do punktu wyjścia. Nasza historia zatoczyła koło. Dalej właściwie czytać już nie warto - znów mamy "przedwojenny polski antysemityzm", "sowiecką alternatywę" i w końcu rozczarowanie. Jakie to proste. Najnowsze dzieje Żydów w pigułce świetnego naukowca.

Antysemickie nonsensy W swoim ostatnim tekście Polonsky umniejsza znaczenie podawanych przez Jasiewicza faktów o nadreprezentacji Żydów w NKWD w latach 30. Nazywa to "antysemickim nonsensem", gdyż "Żydzi nie tworzyli tam żadnej żydowskiej konspiracji, nie knuli żydowskich spisków. Byli po prostu komunistami, a ich korzenie etniczne nie miały większego znaczenia". Można znowu dodać - nie ma historyków żydowskich, są po prostu historycy. Kolejna sprawa. "Jasiewicz twierdzi, że Żydzi »starają się zamknąć usta innym historykom za pomocą straszaka antysemityzmu«. To niesprawiedliwe oskarżenie. Osobiście staram się unikać terminu »antysemityzm«. Jest on bowiem problematyczny i mało precyzyjny. Są przecież rozmaite formy niechęci wobec Żydów: religijna, kulturowa, polityczna czy ekonomiczna. Nie można tego wszystkiego wrzucać do jednego worka". A przed chwilą Polonsky rozprawiał się z "antysemickimi nonsensami" Jasiewicza. W wywiadzie dla "Rz" Polonsky postawił jeszcze kilka ciekawych tez: "W 1945 roku naprawdę wielu Polaków poparło nowy porządek. Choćby Miłosz, który uważał, że rząd emigracyjny zbankrutował. Wielu ludzi uznało, że powstanie warszawskie było aktem zbrodniczym, że trzeba teraz budować nową Polskę. Wszystko to jest trudne do zaakceptowania dla wielu Polaków, którym łatwo dziś powiedzieć, że to Żydzi utrwalali w Polsce komunizm". Z tymi nonsensami i dziwacznymi zbitkami pojęciowymi trudno w ogóle polemizować. Choć oddać prof. Polonsky'emu trzeba, że bywa staranny i dociekliwy. Zgadza się np. z prof. Paczkowskim, że 29 proc. kadry kierowniczej UB stanowili Żydzi, a wcześniej, jeszcze w czasie wojny, odpowiadają za zbrodnie na Polakach w Koniuchach i Nalibokach. I wspomina Icchaka Arada, "który służył w sowieckiej partyzantce, a później był werbowany do NKWD".

Przeciąć pępowinę Wróćmy do wspomnianego na początku tekstu w "Gazecie Wyborczej": dla Adama Leszczyńskiego relacje, które publikuje prof. Jasiewicz, są "wstrząsające" - Żydzi, którym udało się uciec z sowieckiego "raju" razem z Armią Andersa, dziwnie jednomyślnie i jednoznacznie opowiadają o wszechobecnym antysemityzmie. No bo jak to? Przecież antysemiccy byli tylko naziści i... Polacy? A do tego jeszcze ta najgorsza i niewybaczalna teza - powszechna kolaboracja Żydów z Sowietami, którą Jasiewicz - analizując sytuację na kresach II RP - nazywa po imieniu: zdradą państwa polskiego, zdradą zbrodniczą. Leszczyński nazywa to oczywiście oskarżeniem. Tylko o co? O antysemityzm? Nie wprost, ale o uleganie antysemickim stereotypom, o stosowanie antysemickich klisz, dalej stosowanie zasady odpowiedzialności zbiorowej i podwójnych standardów (ma to obrazować takie oto stwierdzenie, opatrzone jeszcze komentarzem: "Zapamiętaj! Kiedy Żyd mówi o wspólnym cierpieniu, pewnie kłamie; kiedy Polak mówi o Żydachkolaborantach - mówi prawdę". O co chodzi Leszczyńskiemu, trudno pojąć?). Dalej są arcyciekawe wywody w stylu Polonsky'ego: czy o wszystkich Żydach na pewno można mówić, że byli Żydami (bo może komunistami bez pochodzenia; czy takie samo podejście ma np. do ofiar Jedwabnego, może nie wszystkie żydowskie ofiary były Żydami?). A co Jasiewicz sądzi o artykule Leszczyńskiego? "Nie chcę rozmawiać na temat artykułu, który ukazał się na temat mojej książki w "Gazecie". Napisał go człowiek spoza branży, a jego forma była mało elegancka. Tekst został napisany przy pomocy języka konfrontacji, bez próby najmniejszej refleksji nad racjami drugiej strony. To modelowy przykład postawy, która uniemożliwia rzeczowy dialog". Prof. Jasiewicz najwyraźniej definitywnie postanowił przeciąć pępowinę łączącą go drzewiej z salonem "Wyborczej".

Gorzej niż wszystkie przekleństwa Jasiewicz chętniej odnosił się do tez Antony'ego Polonsky'ego. "Pamiętajmy, że mówimy o 17 września 1939 roku. Trzecia Rzesza już wówczas pokazała swoje antysemickie oblicze, ale eksterminacja narodu żydowskiego w fabrykach śmierci zaczęła się dopiero później. Żydzi z Kresów w 1939 roku nie stali więc przed alternatywą: bolszewizm albo komory gazowe. Zresztą, i tu dotykamy bardzo drastycznej sprawy, odnotowano przypadki, że Żydzi w 1939 roku witali entuzjastycznie także jednostki Wehrmachtu. Choćby w Białymstoku czy okolicach Dobromila". A teraz drugi powód, dla którego Żydzi mieli kolaborować z Sowietami, czyli przedwojenny antysemityzm. Jasiewicz: "Teza, że to prześladowania, jakich Żydzi mieli zaznać w II RP, skłoniły ich do kolaboracji z sowieckim okupantem, jest trudna do obrony. W 1915 roku, gdy na teren zaboru rosyjskiego wkroczyły wojska niemieckie, a potem w 1920 roku, gdy na teren Polski wkroczyły wojska bolszewickie, Żydzi również witali najeźdźców chlebem i solą. (...) Sytuacja na Kresach w 1920 roku była dokładnie taka sama jak w 1939 roku. Większość Żydów odniosła się do sprawy polskiej z całkowitą obojętnością, a część cechowała nawet otwarta wrogość. Tego nie da się wytłumaczyć groźbą Hitlera czy prześladowaniami zaznanymi od Polski, która w 1920 roku przecież dopiero powstawała. Żydzi mówili, że II RP była dla nich jak macocha. Ale jeżeli weźmiemy pod uwagę wrogą postawę, jaką zajęli w momencie, gdy to państwo powstawało, wszelkie oczekiwania pod jego adresem należy uznać za niedorzeczne". Pytanie dziennikarza: "Prof. Polonsky miał panu za złe, że oskarżył pan żydowskich historyków o to, że piszą według nakreślonych z góry schematów". Jasiewicz: "Wystarczy zajrzeć do ich książek. Oni wszyscy piszą tak samo. Czy widział pan kiedyś historyka żydowskiego, który powiedziałby, że Holokaust nie był całkowicie wyjątkowy? Że inne ludobójstwa dokonywane na innych narodach były równie okropne? Że inni ludzie byli takimi samymi ofiarami jak Żydzi?". I na koniec znów antysemityzm. Co sądzi o nim Jasiewicz - naukowiec, profesor? "Wystarczy, że ktoś tylko wypowie uwagę krytyczną na temat zachowań jakichś Żydów na przestrzeni dziejów, już zasłużył na to miano. Nie dziwię się, że w tej sytuacji historycy boją się zajmować pewnymi trudnymi tematami. Wszystkie przekleństwa istniejące w języku polskim razem wzięte nie odpowiadają bowiem upokorzeniu, jakiego zaznaje kulturalny człowiek, gdy mu ktoś powie »jesteś antysemitą«". Tadeusz M. Płużański

Apolityczny IPN, posady dla swoich Platforma z PSL i SLD znowelizowały ustawę o IPN. Przy takiej większości parlamentarnej ewentualne weto prezydenta nie będzie skuteczne. Decyzją polityków Instytut będzie teraz (od końca roku, kiedy kończy się kadencja prezesa Janusza Kurtyki) apolityczny. Apolityczność ma polegać na większym uzależnieniu od premiera i jego kancelarii. Do tej pory do wyboru prezesa IPN potrzebne było szerokie porozumienie partii w parlamencie, czyli 3/5 poselskich głosów. Teraz będzie on wybierany zwykłą większością, i taką samą większością odwoływany. Czyli jego funkcja będzie uzależniona tylko i wyłącznie od rządzącej koalicji (opozycja zostanie pozbawiona prawa decydowania), a więc znów od premiera. A jak wiadomo - premier jest w Polsce funkcja apolityczną. Gdy osoba prezesa IPN przestanie się podobać Donaldowi Tuskowi, np. gdy IPN wyda jakąś nieprawomyślną książkę (á la Gontarczyk, Cenckiewicz czy Zyzak; prof. Andrzej Paczkowski, członek Kolegium IPN nie ma wątpliwości: - Ta nowelizacja to skutek wydania przez IPN książki Piotra Gontarczyka i Sławomira Cenckiewicza "SB a Lech Wałęsa") lub ujawni przeszłość jakiegoś prominentnego działacza PO (á la sypanie przez Niesiołowskiego kolegów w esbeckim śledztwie), jego dni będą policzone. Usunięcie ze stanowiska będzie mogło nastąpić praktycznie natychmiast. Pod ochroną znajdzie się nie tylko Lech Wałęsa, ale wszyscy pozostali prezydenci RP (oczywiście z wyjątkiem Kaczyńskiego). Znikną publikacje o agentach "Bolku", "Wolskim" (w tym o zwerbowaniu Jaruzelskiego do Informacji Wojskowej przez Kiszczaka) i "Znaku" (dla przypomnienia: Michał Boni). Ale polityka apolitycznego premiera jest konsekwentna - nie toleruje urzędników państwowych, którzy nie są mu podlegli i posłuszni. Janusz Kurtyka podzieli więc los Mariusza Kamińskiego.To nie koniec planowanej apolityczności Instytutu. Zamiast dzisiejszego politycznie wyłanianego Kolegium IPN prezesowi będzie doradzała apolityczna Rada. Kto ją wskaże? Niezależne (a jakże...) placówki naukowe, Krajowa Rada Sądownictwa i Krajowa Rada Prokuratorów. W tych szacownych gremiach nikt oczywiście nie ma poglądów politycznych i wszyscy są gorącymi zwolennikami lustracji (pokazali to w 2007 r., ostro protestując przeciwko ujawnianiu agentów w swoim gronie). Aby jeszcze bardziej wzmocnić pozycję przyszłego prezesa IPN, zwiększono kompetencje Rady w stosunku do Kolegium - będzie mogła torpedować działania niepokornego prezesa, a nawet doprowadzić do jego odwołania.

Kolejna sprawa Samego kandydata na prezesa IPN zaproponują niezależne (czytaj: apolityczne) środowiska historyków z największych polskich uczelni. Jak to ładnie, a przede wszystkim - poważnie brzmi. Aby podkreślić ich apolityczność, osoby te nie będą musiały podlegać lustracji. Można się spodziewać, że do władzy wrócą znani z lustracyjnego radykalizmu naukowcy á la Andrzej Friszke (który po utrąceniu jego kandydatury na kolejną kadencję w Kolegium IPN prowadzi z tą instytucję prywatną wojnę; Friszke to zatwardziały okragłostołowiec, U...D-ek, a następnie platformers, wbrew dokumentom powątpiewał np. w prawdziwość współpracy Boniego z SB, a w swojej ostatniej książce "Anatomia buntu" podzielił byłych opozycjonistów na złych: Macierewicz i dobry: Michnik).
W nowelizacji ustawy są też inne "utrudnienia", tym razem dla osób ubiegających się o publiczne urzędy (prezydenta, posła, senatora, burmistrza, wójta czy radnego). Na ich karierę wreszcie nie będzie wpływać przeszłość ani jakieś tam procesy lustracyjne. Jeżeli ktoś był TW, będzie mógł obejrzeć swoje akta w IPN. Do tej pory osoba, która składała oświadczenie lustracyjne, nie wiedziała, co na jej temat zachowało się w archiwach. Teraz, dysponując taką wiedzą, spokojnie opracuje strategię wobec "bezprawnych ataków krwiożerczych lustratorów". Dostęp każdego obywatela do własnej teczki to chyba najważniejsza zmiana w znowelizowanej ustawie. Teraz w IPN na wgląd do materiałów czeka się około miesiąca, ale prawo do tego mają tylko poszkodowani. Po nowym roku ten czas znacznie się wydłuży. Obym się mylił, ale ten powszechny dostęp do akt może spowodować, że w praktyce tego dostępu nie będzie miał nikt. Jedynym chyba plusem ustawy jest forma udostępniania dokumentów. Teraz inwigilowani przez specsłużby PRL od razu będą mogli poznać dane osób, które donosiły na nich SB (do tej pory wiedzę taką uzyskiwali dopiero po złożeniu odpowiedniego wniosku o odczernienie nazwisk kapusiów). Kto będzie nowym, po Januszu Kurtyce, prezesem IPN? Mówi się, że Aleksander Hall, który ostatnio dwukrotnie przegrał wybory, startując oczywiście z list PO (do parlamentu krajowego, a następnie europejskiego). Czyli idealny "kandydat apolityczny". To świetna kandydatura również dlatego, że od lat nie jest "zagospodarowany". Trzeba mu wreszcie znaleźć jakieś bardziej intratne zajęcie niż uczenie w szkole. Przecież nie może być gorszy od swojej żony - ministerki edukacji. Tak samo jak znaleziono je JK Bieleckiemu, który po odejściu z prezesury PeKaO SA został bez przydziału. I kompetencje wcale nie są tu najważniejsze - przewodniczącym Rady Gospodarczej przy premierze można zostać bez wykształcenia ekonomicznego, chyba że uznać za takie studia na Wydziale Ekonomiki Transportu Wodnego Uniwersytetu Gdańskiego. Tadeusz M. Płużański

Ten Żyd kogo Partia wskaże (rzecz o początkach kariery tow. gen. LWP Wojciecha Jaruzelskiego). "Rzekł ktoś mądrze kiedyś w rządzie o piątej kolumnie, lecz Polacy w Żydów ślipią, bo jak zwykle durnie" - pisał ubecki wierszokleta w marcu 1968 roku. O tym jak było z tą syjonistyczną V-tą kolumną opowiedział w swych wspomnieniach tow. Piotr Kostikow - w swoim czasie szef sektora polskiego w wydziale zagranicznym KC KPZR. Był on świadkiem rozmowy Leonida Brieżniewa z Władysławem Gomułką w gabinecie tego pierwszego w Moskwie. Leonid Brieżniew miał żal do Władysława Gomułki o to, że w PRL towarzysze żydowscy otwarcie krytykują politykę Kraju Rad wobec państwa Izrael po zwycięskiej dla Żydów wojnie sześciodniowej z Arabami w czerwcu 1967 roku. Zagniewany tow. Wiesław zadeklarował, że nie dopuści w Polsce żydowskiej V-tej kolumny. Te słowa o V-tej kolumnie powtórzył on w transmitowanym przez TVP oraz Polskie Radio przemówieniu na Kongresie Związków Zawodowych. W wydrukowanych następnego dnia gazetach tych słów już nie było, ale jak powiadają Rosjanie "słowo - to nie wróbel, jak wyleci, to nie pochwycisz". W tej samej rozmowie przytoczonej przez tow. Kostikowa Leonid Brieżniew radził Wiesławowi, by zwalniał z odpowiedzialnych stanowisk partyjnych i państwowych niewdzięcznych towarzyszy żydowskich i obsadzał zwolnione w ten sposób stanowiska młodą kadrą o słowiańskich korzeniach. Stąd geneza antysemickiej czystki w latach 1967-68. Trzeba przyznać, że informacje tow. Briezniewa były nieco zmanipulowane. Sympatie do Izraela w owym czasie manifestowali w Polsce nie tylko Żydzi. Zwyczajni Polacy bez żadnej krępacji masowo demonstrowali swą radość, że prozachodni Żydzi dokopali prosowieckim Arabom. Młodzi mężczyźni zapuszczali na znak solidarności z Żydami brody. Nawet ks. Prymas kardynał Stefan Wyszyński - mimo smutnych doświadczeń partyjnej nagonki za list do niemieckich biskupów - otwarcie modlił się w Warszawie o powodzenie oręża izraelskiego. Trudno było wezwać ks. Prymasa do Komisji Kontroli Partyjnej, więc postanowiono podjąć działania selektywne: zabrać się do osób o żydowskich korzeniach.

Cel: Jaruzelski na ministra Za personalny symbol antysemickiej czystki owych lat uchodzi gen. Mieczysław Moczar (wł. Nikołaj Tichonowicz Diomko), agent sowieckich służb specjalnych i minister spraw wewnętrznych PRL w jednej osobie. Tymczasem czystka antysemicka rozpoczęła się pierwotnie w Ludowym Wojsku Polskim za sprawą gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Jej celem było opanowanie stanowiska ministra obrony narodowej PRL przez cieszącego się zaufaniem Moskwy gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Jak wiadomo, przed wydarzeniami październikowymi 1956 roku ministrem obrony PRL był sowiecki marszałek narodowości polskiej Konstanty Rokossowski. Pod naciskiem zrewoltowanych tłumów został on zdymisjonowany przez nowe kierownictwo partyjne i odesłany wraz z liczną grupą sowieckich generałów i oficerów do Kraju Rad. Jego miejsce zajął inż. Marian Spychalski, mianowany wkrótce marszałkiem. Nie cieszył się on jednak względami sowieckich generałów i ich agentury w LWP. Jego starszy brat byt wysokim oficerem Armii Krajowej. W okresie stalinowskim był długo więziony i w Moskwie sądzono, że nie ma dymu bez ognia. Pokpiwano w dodatku z jego kwalifikacji zawodowych (Spychalski z wykształcenia był architektem) i przezywano "harcerzem". Na domiar złego nie mówił dobrze po rosyjsku. W Moskwie od lat czekano na okazję, by zastąpić Spychalskiego gen. Jaruzelskim. Są dwa fakty świadczące, że sowieckie służby szykowały od wielu lat zmiany kadrowe w Polsce. Pierwszy z nich - to sprawa Witolda Jedlickiego, byłego agenta UB, następnie wybitnego działacza proreformatorskiego Klubu Krzywego Koła w Warszawie. Wyjechał on na mocy decyzji gen. Moczara z Polski do Izraela i w roku 1962 zamieścił w "Kulturze" paryskiej paszkwil na polskie zwycięstwo w Październiku 1956 roku pod wymownym tytułem "Chamy i Żydy". Opisywał on w niej toczoną w 1956 roku zakulisową walkę na szczytach władz partyjnych koterii konserwatywnej (cieszącej się poparciem sowieckiej ambasady) zwanej "natolińczykami" oraz proreformatorskiej zwanej "puławianami". Zgodnie z zamówieniem społecznym gen. Moczara, Jedlicki jego zwolenników określał jako "chamów", czyli przedstawicieli polskiego ludu, zaś zwycięskich w 1956 roku "puławian" jako "Żydów". Była to korzystna dla gen. Moczara manipulacja propagandowa, gdyż jego przeciwnicy określeni zostali jako "Żydy". Publikacja Jedlickiego zapowiadała przyszłą czystkę partyjnych liberałów, eliminowanych wszelako jako Żydzi (Odpowiedź Antoniego Zambrowskiego na publikację Jedlickiego - w naszym serwisie ASME - przyp. Redakcja).
O wieloletnich przygotowaniach w MON świadczyła z kolei afera gen. Zygmunta Duszyńskiego. Był to w odróżnieniu od marszałka Spychalskiego wojskowy fachowiec, nie lubiany wszelako w Moskwie, gdyż jako stary komunista i partyzant AL nie widział powodów, by się kłaniać w pas sowieckim marszałkom i generałom. Stanowił on w dodatku przeszkodę w awansie gen. Jaruzelskiego, gdyż po ewentualnym usunięciu marszałka Spychalskiego zastąpił by go na jego stanowisku. Utrącono więc zawczasu gen. Duszyńskiego, organizując wokół niego aferę seksualną. Obie te sprawy świadczą, że w Moskwie do operacji kadrowej przygotowywano się solidnie i zawczasu.

Pierwszym celem marszałek Spychalski Istotnie czystka elementów żydowskich prowadzona była po wojnie sześciodniowej z rozmachem. Eliminowano autentycznych Żydów w wojsku, Polaków o żydowskich przodkach, Polaków ożenionych z Żydówkami oraz rdzennych Polaków pomawianych o żydowskie pochodzenie. Jak to określił mój kolega w celi więziennej na Mokotowie Piotr Żebruń: "nie ten Żyd - kto Żyd, lecz ten kogo Partia wskaże". Zgodnie z wieloletnimi planami Moskwy jedną z pierwszych ofiar czystki antysemickiej stał się marszałek Marian Spychalski. W komórce do dezinformacji ułożono o nim wymowny dowcip. Do jego mieszkania dzwoni ktoś i prosi do telefonu Mońka. Odbierający telefon informuje, że tu nie ma żadnego Mońka, lecz Maniek. - W takim razie poproszę Mańka. - Moniek, do telefonu. Na zebraniach partyjnych oficerowie LWP krzyczeli, że nie będą służyć pod Mońkiem. Takie sceny odbywały się w obecności gen. Józefa Kuropieski - oficera skazanego na karę śmierci w okresie stalinowskim, później zrehabilitowanego. Za przeciwstawianie się postawom antysemickim został on później usunięty z wojska przez gen. Jaruzelskiego, mimo że gen. Jaruzelski wiele mu w swej karierze zawdzięczał. Gdy Józef Kuropieska siedział w czasie II wojny w niemieckim oflagu, jego żona przechowywała w swym mieszkaniu wraz z własnymi dziećmi gromadkę żydowskich dzieci. W nagrodę została zaproszona w 1968 roku do Izraela, by odebrać medal instytutu Yad Vashem "Sprawiedliwy wśród narodów świata" i zasadzić własne drzewko. Ubecka propaganda wmawiała ludziom, że to marszałkowa Spychalska pojechała do Izraela, by odwiedzić tam swą rodzinę (Na ubeckie łgarstwa o rzekomym żydowskim pochodzeniu Mariana Spychalskiego i jego żony dali się nabrać nawet niektórzy historycy w III RP. Znałem dobrze rodzinę Spychalskich, stąd wiem, że to ubeckie banialuki). Presja agentury sowieckiej była tak silna, że Władysław Gomułka był zmuszony do wycofania go z jego stanowiska ministerialnego. W proteście przeciwko antysemickiej kampanii podał się do dymisji Edward Ochab - dotychczasowy przewodniczący Rady Państwa. Na jego miejsce mianowano marszałka Spychalskiego, zaś jego następcą w MON został gen. Wojciech Jaruzelski. Wraz z gen. Jaruzelskim karierę zrobił gen. Józef Urbanowicz - Polak z Łotwy, politruk z Armii Sowieckiej, czynny "odżydzacz" szeregów LWP. Został wiceministrem obrony narodowej. Z szeregów LWP generałowie Jaruzelski i Urbanowicz wyrzucili setki oficerów. "Odżydzanie" szeregów nie oznaczało usuwanie jedynie sympatyków państwa Izrael. Zasady czystki były znacznie szersze: na pierwszy ogień szli oficerowie narodowości żydowskiej, ale obok nich usuwano Polaków o żydowskich przodkach (w myśl ustaw norymberskich), ponadto Polaków ożenionych z Żydówkami. Tym czasami dawano szansę za cenę rozwodu z "osobami nieczystymi rasowo". Działo się to w kraju, na czele którego stał Władysław Gomułka ożeniony od lat z Żydówką Liwą Szoken. Być może okolicznością łagodzącą było dlań to, że przez wiele lat żył nie z żoną, lecz z swoją sekretarką.

Prawdziwy cel kamuflażu Był to jednak kamuflaż, czyli zasłona dymna, gdyż ofiarami czystki antysemickiej padali raz po raz rdzenni Polacy, źle notowani w Moskwie jako dawni uczestnicy wydarzeń październikowych 1956 roku. Tak wylecieli z wojska gen. Jan Frey-Bielecki oraz jego bliski współpracownik, płk Wincenty Heinrich. Klasycznym tego przykładem były też losy gen. Tadeusza Bończa-Pióry - usuniętego z szeregów PZPR decyzją Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej pod pretekstem ukrycia przed Partią prawdziwego (żydowskiego) nazwiska Feder. Rzecz w tym, że gen. Pióro pochodził - podobnie jak Jaruzelski - ze sfer ziemiańskich i w okresie stalinowskim był za to represjonowany przez Informację Wojskową. Gen. Jaruzelski skorzystał ze sposobności i usunął go z wojska. Takie są kulisy kariery politycznej gen. Jaruzelskiego. Wiele z mojej wiedzy o tym co się działo wtedy w LWP, zawdzięczam mej przyjaźni z rodziną gen. Adama Uziembły - więźnia stalinowskiego, w czasie "marcowej" czystki usuniętego z wojska. Gen. Uziembło również nie miał żydowskich przodków, ale czymś podpadł sowieckiej agenturze. Opowiadał mi godzinami o koszmarnej atmosferze donosów i prowokacji w prowadzonej przez generałów Jaruzelskiego i Urbanowicza kampanii czystek. Nie pozwalał notować swych opowieści, tym bardziej je nagrywać, gdyż potwornie bał się mściwości Jaruzelskiego. Chciał umrzeć spokojnie, a jednocześnie na mój widok nie mógł powstrzymać się od kolejnych opowieści. Darzył mnie zaufaniem, gdyż właśnie wróciłem do domu z obozu internowania w więzieniu w Białołęce. Zważmy, że to są tylko początki ministerialnej kariery gen. Jaruzelskiego. Później był najazd na bratnią Czechosłowację, strzelanie do polskich robotników na Wybrzeżu, stan wojenny i kolejne ofiary. Ktoś inny leżałby godzinami krzyżem za pokutę. Ale gen. Jaruzelski ma sumienie komunisty. Nic nie zakłóca mu spokoju ducha. Centrolewica broni dziś gen. Jaruzelskiego jako swego bohatera. Jednocześnie zarzuca Polakom tradycyjny antysemityzm. To są szczyty dialektycznej logiki.
Antoni Zambrowski

Sowieckie deportacje - zagłada Kresów II RP 10 lutego 1940 r. - to druga data - po sowieckiej agresji 17 września 1939 r., która głęboko zapadła w pamięci mieszkańców Kresów Wschodnich II Rzeczypospolitej. 70 lat temu, o świcie, rozpoczęła się pierwsza masowa wywózka Polaków do syberyjskich łagrów, oficjalnie nazywana "przesiedleniem". Objęła ponad 220 tys. ludzi - urzędników państwowych (m.in. sędziów, prokuratorów, policjantów), działaczy samorządowych, leśników, a także właścicieli ziemskich i osadników wojskowych z rodzinami. Wywiezieni trafili do północnych regionów ZSRS, w okolice Archangielska oraz do Irkucka, Kraju Krasnojarskiego i Komi. Ocenia się, że podczas czterech wielkich deportacji, które trwały do czerwca 1941 r., na nieludzką ziemię Sowieci zesłali łącznie od 1,5 do 2 milionów Polaków. Sowieckie deportacje były jedną z najcięższych zbrodni dokonanych na Narodzie Polskim w latach 1939 - 1945. Szkoda tylko, że do dziś (zarówno w Polsce, a tym bardziej na Zachodzie) niewiele mówi się o zbrodniach Sowietów, w przeciwieństwie do zbrodni "nazistów", czego dowodem są np. coroczne obchody rocznicy wyzwolenia KL Auschwitz, którym nadaje się międzynarodowy charakter. Ale cóż, o pamięci historycznej ciągle decyduje bieżąca polityka. 70 lat od tych tragicznych wydarzeń Rosja - prawny i moralny spadkobierca ZSRS - udaje (przy cichej aprobacie możnych tego świata), że tematu nie ma i ani myśli o wypłacie tysiącom represjonowanych należnych im odszkodowań. Co jakiś czas Kreml mówi co prawda, że zadośćuczyni wszystkim poszkodowanym (o kogo chodzi i w wyniku czego zostali poszkodowani, tego już oczywiście się nie dowiemy). A jak ma zapłacić wszystkim, to wiadomo, że nie zapłaci nikomu. To jedno z wielu kłamstw Moskwy, kłamstw dobrze znanych z historii. Polskie władze tradycyjnie nie interweniują, aby nie drażnić Wielkiego Brata.

Aby znów się nie wydarzyło Jedną z podstawowych książek poświęconych Golgocie Wschodu jest monumentalne opracowanie Anny Applebaum (żony ministra spraw zagranicznych RP Radka Sikorskiego) pt. "Gułag" (wydawnictwo Świat Książki). Na 624 stronach autorka analizuje, jak i kiedy powstał system łagrów, opisuje ich historię. Niezorientowanemu na ogół w historii (a szczególnie w problematyce zbrodni komunizmu) czytelnikowi amerykańskiemu - bo do niego przede wszystkim książka była adresowana, Applebaum wyjaśnia, że gułagi to obozy pracy przymusowej, w których przez 60 lat komuniści zamykali zarówno wrogów systemu, jak i zwykłych przestępców. W obozach tych, rozrzuconych po wielkim terytorium ZSRS, pracowało w sumie 30 milionów więźniów. Autorka przypomina m.in., że model późniejszego Gułagu powstał w latach 1917 - 1939 na Wyspach Sołowieckich (Sołowkach), a jednym z jego architektów był Naftali Aronowicz Frenkel. Urodzony w Palestynie ok. 1881 r., Frenkel trafił do obozu pracy na Sołowkach, ukarany prawdopodobnie za szmugiel. Jego plan "racjonalizacji" pracy więźniów tak się spodobał władzom w Moskwie, że wkrótce został kierownikiem obozu. Applebaum najwięcej miejsca poświęca życiu i morderczej pracy w łagrach. Podkreśla, że celem Gułagu było wychowanie przez pracę, ale przede wszystkim przymusowe wykorzystanie darmowej siły roboczej na potrzeby sowieckiego państwa. Najwięcej łagierników pracowało przy wyrębie lasu, przy wydobyciu złota (Kołyma), węgla i nafty (Workuta). Autorka korzystała z pamiętników i opracowań, głównie w języku rosyjskim i angielskim, ale w książce cytowane są też źródła polskie. Przebadała zbiory w Archiwum Hoovera, Bibliotece Kongresu w Waszyngtonie i Ośrodku Karta. W Rosji pozwolono jej skorzystać z archiwów państwowych - centralnych i prowincjonalnych, zwiedziła też m.in. Wyspy Sołowieckie, Archangielsk, Petersburg, Petrozawodsk i rejon Workuty. Przeprowadziła wywiady zarówno z osobami, które przeżyły Gułag, jak i z przeciętnymi Rosjanami, których przeważająca liczba rozgrzesza stalinizm i jest przeciwna badaniu przeszłości ich kraju. Z książki dowiadujemy się również, że większość obozów zamknięto dopiero w późnych latach 80., choć niektóre istnieją do dziś. Nie wiadomo jednak, ile ich jest i jak się tam traktuje więźniów. "Książka ta napisana została, bo prawie na pewno to wydarzy się znów" - ostrzega Anna Applebaum.

Na najwyższym szczeblu Przeprowadzoną 10 lutego 1940 r. akcję eksterminacyjną, której celem było wyniszczenie Polaków, przygotowano dużo wcześniej w sposób bardzo szczegółowy. Uchwałę o wysiedleniu z "zachodnich obwodów Ukraińskiej i Białoruskiej SRS" "osadników" (czyli polskich mieszkańców tych ziem II RP) Rada Komisarzy Ludowych ZSRS podjęła już 5 grudnia 1939 r. Dwa tygodnie później (22 grudnia) podobną decyzją objęto również pracowników służby leśnej. Czym Polacy "zawinili"? Otóż Sowieci uznali, iż wiernie służyli oni rządowi "burżuazyjnej Polski" i zostali przygotowani (przez II Oddział Sztabu Głównego WP) na wypadek konfliktu z ZSRS do działania w charakterze "dywersantów", "szpiegów" i "terrorystów" (dzisiejszy władca Rosji nazywa tak Czeczenów). "Grzechem" Polaków była również (jeśli nie przede wszystkim) "aktywna walka z władzą sowiecką w 1920 r.", "wykorzystywanie pracy najemnej", "wrogie wypowiedzi pod adresem ZSRS", "rozprawianie się z prostymi chłopami, którzy rąbali pański las", "przejście na katolicką wiarę". W ten sposób - jak pisze wybitny znawca tematu, prof. Albin Głowacki w książce "Sowieci wobec Polaków na ziemiach wschodnich II Rzeczypospolitej 1939 - 1941" - "władze bezpieczeństwa ZSRS otrzymały »prawną« podstawę do rozpoczęcia przygotowań do wywózki. Odpowiednie wskazówki w tej sprawie przekazał 19 i 25 XII 1939 r. Berii również Stalin". Decyzja zapadła zatem na najwyższym szczeblu sowieckiego państwa.

Zbrodniczy plan W terenie ruszyła akcja tzw. rejestracji polskich rodzin. Nie chodziło oczywiście o żaden spis ludności, ale o uzyskanie niezbędnych danych do wywózki, pozyskanie niewolniczej siły roboczej i przejęcie pozostawionego majątku. 29 grudnia 1939 r. RKL ZSRS zatwierdziła przygotowany przez NKWD plan "przesiedlenia". Zwraca uwagę tempo podejmowania decyzji - od formalnej uchwały o wysiedleniu (5 grudnia) minęły zaledwie trzy tygodnie. Podkreślić należy również, że akcję zaplanowano na ten sam dzień - 10 lutego i objęła ona ogromne połacie polskich Kresów Wschodnich, zdradziecko zajętych przez Stalina i przydzielonych do dwóch republik - sowieckiej Ukrainy i Białorusi. Co więcej - wyznaczonego dnia akcja rzeczywiście się rozpoczęła. Świadczy to o niebywałej skuteczności Sowietów w realizacji zbrodniczego planu zbiorowej eksterminacji ludności polskiej. Odpowiednio wcześniej zadecydowano również, dokąd Polacy zostaną wywiezieni - tu nie było żadnego przypadku. Okupanci szybko zorientowali się, że skala wywózek może być niewystarczająca. W związku z tym 14 I 1940 r. BP KC WKP(b) i rząd sowiecki podjęły wspólną uchwałę "O dodatkowym rozmieszczeniu specprzesiedleńców-osadników", która przewidywała zwiększenie liczby wysiedlanych o 5 tys.

Do ojca, do lasu Wywózka była pełnym zaskoczeniem. Nikt nie wiedział, dlaczego i dokąd jest wywożony. Dla jednych oznaczało to szybką śmierć, dla innych wieloletnie (często dożywotnie) pozostanie na nieludzkiej ziemi. Albin Głowacki pisze: "Mróz dochodził nawet do minus 42 stopni C. Do otoczonych domów (mieszkań) osób przewidzianych do zsyłki załomotali uzbrojeni funkcjonariusze NKWD. Nierzadko asystowali im cywile - przedstawiciele lokalnych władz. Wtargnąwszy do wewnątrz, spędzali wyrwanych ze snu domowników w jedno miejsce, pozwalali im ubrać się, ustalali ich personalia i rozpoczynali szczegółową rewizję domu i obejścia, rzekomo w poszukiwaniu broni i ewentualnie ukrywających się ludzi (przy okazji zdarzało się im ukraść co cenniejsze przedmioty, zabrać dokumenty, fotografie itp.). Mężczyzn unieruchamiali pod uzbrojoną strażą, by nie mogli czynnie przeciwstawić się bezprawiu. Następnie (bądź od razu) odczytywali (komunikowali) decyzję o przesiedleniu, od której nie było odwołania. Na pytanie dokąd - odpowiadali ogólnikowo, wymijająco lub kłamali, że będzie to np. miejsce urodzenia rodziców, inne gospodarstwo, inny rejon czy obwód. Niekiedy mówili, że chodzi o wysiedlenie ze strefy wojennej (?), że rodzinę przewozi się do ojca (aresztowanego!). Sporadycznie informowali jednak, że zesłańcy nigdy już tu nie powrócą, że jadą do pracy w lesie. Zdarzały się też uspokajające »wyjaśnienia«: oto władza sowiecka przesiedla ich, ponieważ grozi im »niebezpieczeństwo ze strony miejscowej ludności«, zawinione przez rząd polski, który »nieudolnie współpracował z ludnością ukraińską«, że wyjazd jest konieczny, gdyż mieszkają zbyt blisko od granicy itp. Na spakowanie się i przygotowanie do wyjazdu pozostawiono przeważnie niewiele czasu".

"Dobytek doślemy" Według przygotowanych odgórnie wytycznych wywożeni mogli zabrać ze sobą trochę odzieży i przedmiotów codziennego użytku (np. naczynia kuchenne), żywność (miesięczny zapas na rodzinę), pieniądze (bez ograniczeń) i kosztowności, przy jednym wszak zastrzeżeniu - waga wszystkiego nie mogła przekraczać 500 kg na rodzinę. Albin Głowacki: "Bywało, że [enkawudziści - red.] nie pozwolili zabrać żadnego dobytku, ani żywności, lecz tylko kilka osobistych rzeczy. Twierdzili, że wszystko, co potrzebne, wysiedleńcy jakoby otrzymają po przybyciu na nowe miejsce bądź, że dośle się tam ich dobytek (sic!)". Majątek "przesiedlonych" miał przejść na własność kołchozów, szkół i szpitali, w rzeczywistości wszystko przejęło państwo, czyli sowiecki aparat. W ten sposób rzekomo "wyzwolony lud pracujący ukraińskich i białoruskich miast, i wsi" nie uzyskał z akcji żadnych profitów. Do opustoszałych polskich miast i wiosek sprowadzano m.in. Rosjan ze Wschodu i Łemków z okolic Sanoka. Przejazd na stację kolejową, na zarekwirowanych saniach lub furmankach, pod eskortą NKWD, trwał często cały dzień. Potem ładowano ludzi do bydlęcych wagonów (po 35-50 osób w jednym). Zmarłych grzebano lub po prostu pozostawiano na najbliższym postoju. Po dwóch-czterech tygodniach pociągi docierały do rozrzuconych w tajdze lub stepie specjalnych osiedli (specposiołków, czyli łagrów, gułagów), zarządzanych przez NKWD. Oddalone od innych siedzib ludzkich, zazwyczaj składały się z kilku-kilkunastu bliźniaczo podobnych baraków.

Zgładzić naród Według danych NKWD, podczas pierwszej wywózki wysiedlono w sumie prawie 140 tys. osadników i leśników wraz z rodzinami, których umieszczono w 115 specposiołkach, rozrzuconych w 21 krajach i obwodach ZSRS. Większość pracowała w przedsiębiorstwach Ludowego Komisariatu Przemysłu Leśnego - 17.077 rodzin (85.779 osób, czyli 61,5% ogółu zesłańców), COL-esu - Ludowego Komisariatu Komunikacji - 4573 rodziny (23.026 osób, 16,5%) i Ludowego Komisariatu Hutnictwa Metali Kolorowych - 3951 rodzin (19.455 osób, 13,9%). Pozostałych 1867 rodzin (11.336 osób, 8,1%) przekazano do Ludowych Komisariatów: Przemysłu Miejscowego, Hutnictwa Żelaza i Stali, Budownictwa, Uzbrojenia, Materiałów Budowlanych oraz do leśnych obozów NKWD. Pod tymi suchymi, acz znamiennymi liczbami, kryją się tragiczne losy łagierników. Pracowali często po pas w śniegu lub w zatęchłych szybach kopalnianych, w potwornych warunkach sanitarnych, higienicznych i klimatycznych (zimą wielkie mrozy, latem upały z wszechobecnymi meszkami i komarami), bez choćby minimalnych zabezpieczeń i opieki zdrowotnej. Umierali albo tracili zdrowie z wycieńczenia, zimna i głodu. Polacy byli przy tym traktowani jak ludzie niższej kategorii - pozbawieni wszelkich praw "wrogowie ludu" i "burżuje". NKWD-ziści na każdym kroku powtarzali: "Polski już nigdy nie będzie". Wkrótce przyszły następne masowe wywózki. Zaledwie dwa miesiące później, 13 kwietnia 1940 r., deportowano kolejnych Polaków (ok. 61 tys. osób) - przede wszystkim rodziny osób poprzednio "przesiedlonych", w większości kobiety i dzieci. Transporty kierowano tym razem nie na północ, jak podczas pierwszej wywózki, tylko na południe azjatyckiej części ZSRR, do Kazachstanu. Wkrótce - 29 czerwca 1940 r. Sowieci wywieźli ok. 78 tys. Polaków - nie tylko mieszkańców Kresów, ale także tych, którzy dotarli tam, uciekając przed Niemcami. Czwarta wywózka - w nocy z 21 na 22 maja 1941 r. objęła ponad 12 tys. osób z terenów "Zachodniej Ukrainy". Kolejne deportacje powstrzymali Niemcy, uderzając na Związek Sowiecki. Elitę II RP wymordowano m.in. w Katyniu. Wszystko zgodnie z sowieckim planem zagłady narodu polskiego.

TADEUSZ M. PŁUŻAŃSKI

Obama, Merkel i Sarkozy nie lecą na pogrzeb Lecha Kaczyńskiego Angela Merkel, Nicolas Sarkozy i Barack Obama odwołali swój udział w uroczystościach pogrzebowych pary prezydenckiej w Krakowie. Z USA nie przyleci nikt, z Niemiec przylecą prezydent i minister SZ. 27 innych państw także odwołało swoje delegacje, które nie przybędą z powodu chmury wulkanicznej nad Europą. Są wśród nich m.in. Hiszpania, Turcja, Wielka Brytania, Grecja, Norwegia i Kanada. Nie będzie też szefa Komisji Europejskiej Barroso i przewodniczącego Rady Europejskiej van Rompuya. Wiadomo już na 100 procent, że w jutrzejszych uroczystościach w Krakowie nie wezmą udziału prezydent USA Barack Obama, prezydent Francji Nicolas Sarkozy i kanclerz Niemiec Angela Merkel. W ich przypadku, tak jak we wszystkich innych, winna jest chmura pyłu wulkanicznego z islandzkiego wulkanu, która przykryła Europę, doprowadzając do zamknięcia przestrzeni powietrznej wielu krajów, w tym Polski. Oprócz przywódców Francji, Niemiec i USA, do Krakowa nie przyjadą też: król Juan Carlos i premier Jose Louis Zapatero z Hiszpanii, prezydent Toomas Ilves i premier Andrus Ansip z Estonii, prezydent Abdullah Gul z Turcji, prezydent Mary McAleese z Irlandii, książę Walii Karol z Wielkiej Brytanii, premier Stephen Harper z Kanady, król Karol XVI Gustaw ze Szwecji, prezydent Heinz Fischer z Austrii, prezydent Tarja Halonen z Finlandii, Wielki Książę Luksemburga Henryk, książę Filip z Belgii, prezydent Ivo Josipović z Chorwacji, książę Lichtensteinu Alois, książę Albert II z księstwa Monako, król Harald V i minister SZ Jonas Gahr Store z Norwegii, prezydent Demetris Christofias z Cypru, królowa Małgorzata i minister SZ Lene Spersen z Danii, premier Silvio Berlusconi z Włoch, oraz prezydent Georgios Papandreou z Grecji. Nie przylecą także przewodniczący Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso, oraz przewodniczący Rady Europejskiej Herman von Rompuy. Swoją obecność na niedzielnych uroczystościach pogrzebowych odwołali też: prezydent Macedonii Gjorge Iwanow, minister spraw zagranicznych Indii S.M. Krishna, przewodniczący Parlamentu Japońskiego Eda Satsuki, premier Korei Płd. Chung Unchan, minister spraw zagranicznych Meksyku Patricia Espinoza Cantalleno, gubernator generalny Nowej Zelandii Anand Satyanand, minister obrony Pakistanu Ahmad Chaudhry Mukhtar, egipski minister ds. współpracy międzynarodowej Aboulanga Fayza, Pierwotnie przyjazd na uroczystości zapowiedzieli przedstawiciele 98 państw: 69 delegacji państwowych i 29 ambasadorów - zobacz listę

Kto przyleciał na pogrzeb do Krakowa? [LISTA GOŚCI] Swój udział w uroczystościach pogrzebowych polskiej pary prezydenckiej odwołało 40 delegacji. Mimo zagrożenia pyłami wulkanicznymi wiele delegacji było zdeterminowanych dotrzeć do Krakowa. Oto aktualna lista gości. Wiele głów państw i rządów mimo zalegającej nad Europą chmury pyłów, wyruszyło na uroczystości pogrzebowe w Krakowie. Jako pierwsza, ku zaskoczeniu wszystkich, przyleciała wczoraj wieczorem mała Cesna 560. Na jej pokładzie był z premier Maroka Abbas El Fassi. Jako drugi około godziny 9 rano na lotnisku w Balicach wylądował samolot z delegacją z Azerbejdżanu. Delegacje zagraniczne są przyjmowane także na lotnisku w Katowicach - Pyrzowicach. O godzinie 9.30 wylądował tu samolot z przewodniczącym parlamentu armeńskiego Hovikem Abrahamyan'em.
Delegacje Niemiec i Rosji już wylądowały w Krakowie O 11.10 na lotnisku w Balicach wylądowały cztery śmigłowce z delegacją niemiecką, na czele z prezydentem - Horstem Koehlerem. O 11.47 przybyła delegacja rosyjska w prezydentem Dmitrim Miedwiediewem. Rosyjski prezydent wyruszył z Moskwy około godz. 9.47. Rosyjska delegacja przyleciała trzema samolotami: TU 96, TU 62M i TU 154M. Ambasada Białorusi w Polsce poinformowała, że jej delegacja także przybyła na uroczystości pogrzebowe. Białoruś reprezentują: przewodniczący Rady Republiki Zgromadzenia Narodowego Białorusi Boris Batura, ambasador Białorusi w Polsce Wiktar Gajsenak oraz sekretarz ambasady ds. protokolarnych Juri Kułabuchow. O godzinie 12.20 na Balicach wylądował samolot z prezydentem Ukrainy Wiktorem Janukowyczem i ministrem spraw zagranicznych Konstiantynem Hryszczenko. Delegacja podróżuje samolotem TU 134. Wkrótce potem wylądowała także maszyna, która przywiozła byłą ukraińską premier Julię Tymoszenko. Jest ona prawdopodobnie ostatnim światowym przywódcą, któremu udało się dolecieć do Krakowa.

Saakaszwili spieszy z Rzymu do Krakowa Pod znakiem zapytania stanął przylot delegacji gruzińskiej. Samolot z prezydentem Micheilem Saakaszwilim na pokładzie wylądował na lotnisku w Rzymie i przez dłuższy czas nie mógł uzyskać zgody na kontynuowanie lotu do Polski. Samolot gruzińskiej delegacji wyleciał z Rzymu, jest spodziewany w Krakowie po godzinie 14. Na lotnisku w Pyrzowicach z planowanych wcześniej 16 delegacji miały wylądować tylko dwie: samolot z prezydentem Bułgarii Georgijem Pyrwanowem oraz przewodniczącym parlamentu armeńskiego Hovikem Abrahamyan'em. O godzinie 9 Bułgaria ogłosiła jednak, że całkowicie zamyka przestrzeń powietrzną i prezydent Pyrwanow nie będzie mógł przylecieć na pogrzeb. Delegacja Armenii wylądowała natomiast na lotnisku w Balicach.
Zobacz kto odwołał przylot Możliwe, że na lotnisku w Pyrzowicach wylądują także inne delegacje, jednak obecnie służby lotniskowe potwierdzają przylot tylko 2 samolotów. Pierwszym samolotem na katowickim lotnisku miała być maszyna z prezydentem Ukrainy, ale została skierowana na lotnisko w Balicach. Ze względu na to, iż przestrzeń powietrzna nad Polską jest ciągle zamknięta, loty będą wykonywane z tzw. widzialnością, czyli poniżej 6 tysięcy metrów. Polega to między innymi na tym, że pilot musi opierać się na zewnętrznych punktach odniesienia. Większość państw, których przedstawiciele nie dotrą do Krakowa, podczas uroczystości będą reprezentować ambasadorowie.

Delegacje, które wezmą udział w uroczystościach

kraj przedstawiciel
Albania prezydent Bamir Topi,
Armenia przewodniczący parlamentu Abrahamyan Hovik,
Azerbejdżan premier Artur Rasizade,
Białoruś przewodniczący parlamentu Barys Batura,
Czechy prezydent Vaclav Klaus z małżonką, premier Jan Fischer
Estonia premier Andrus Ansip,
Gruzja prezydent Micheil Saakaszwili z małżonką,
Irak minister Przemysłu Fawzi Fransa Toma,
Iran wiceminister Republiki Islamu ds. Europejskich Ali Ahani,
Islandia Prezydent Olafur Ragnar Grinsson
Izrael prezydent Szymon Peres, minister spraw zagranicznych Awigdor Liberman
Kosowo prezydent Fatmir Sejdiu,
Litwa prezydent Dalia Grybauskaite,
Łotwa prezydent Valdis Zatlers z małżonką,
Maroko premier Abbas El Fassi,
Mołdawia pełniący obowiązki prezydenta Mihai Ghimpu,
Mongolia wiceprzewodniczący Wielkiego Horału Nyamaa Enkhbold,
Niemcy prezydent Horst Koehler z małżonką,
Parlament Europejski przewodniczący Jerzy Buzek, wiceprzewodnicząca Rodi Kratsa-Tsagarpoulou,
Rosja prezydent Dimitrij Miedwiediew,
Rumunia prezydent Traian Basescu,
Słowacja prezydent Ivan Gasparovic z małżonką, premier Robert Fico, przewodniczący parlamentu Pavol Paska,
Słowenia prezydent Danilo Turk,
Ukraina prezydent Wiktor Janukowycz, minister Spraw Zagranicznych Konstiantyn Hryszczenko,
Węgry prezydent Laszlo Solyom, premier Gordon Bajnai.

Lista delegacji, które odwołały udział w uroczystościach:

kraj przedstawiciel
Egipt minister ds. Współpracy Międzynarodowej Aboulanga Fayza,
Finlandia prezydent Tarja Halonen,
Hiszpania król Juan Carlos z małżonką, premier Jose Luis Zapatero,
Indie minister SZ S.M. Krishna,
Irlandia prezydent Mary McAleese,
Japonia przewodniczący parlamentu Eda Satsuki,
Kanada premier Stephen Harper,
Korea Płd. premier Chung Unchan,
Macedonia prezydent Gjorge Ivanov,
Meksyk minister SZ Patricia Espinoza Cantalleno,
Nowa Zelandia Gubernator Generalny Anand Satyanand,
Monako książę Albert II,
Pakistan minister obrony narodowej Ahmad Chaudhry Mukhtar,
Wielka Brytania książę Walii Karol,
Szwecja Król Karol XVI Gustaw oraz minister spraw zagranicznych Carl Bildt,
Stany Zjednoczone prezydent Barack Obama,
Grecja prezydent Georgios Papandreou,
Norwegia król Harald V oraz minister SZ Jonas Gahr Store,
Cypr prezydent Demetris Christofias,
Dania Królowa Małgorzata i minister SZ Lene Espersen,
Turcja prezydent Abdullah Gul,
Włochy premier Silvio Berlusconi, przewodniczący Senatu Renato Schifani,
Belgia książę Filip,
Luksemburg Wielki Książę Henryk,
Lichtenstein książę Alois,
Estonia prezydent Toomas Ilves i premier Andrus Ansip,
Chorwacja prezydent Ivo Josipović. (Chorwację będzie reprezentować ambasador Ivan Del Vechio)
Komisja Europejska przewodniczący Jose Manuel Barosso
Rada Europejska przedowniczący Herman von Rompuy,
NATO Sekretarz Generalny Anders Fogh Rasmussen
Kuwejt wysłannik Jego Wysokości Emira Państwa Kuwejtu,
Afganistan prezydent Hamid Karzaj,
Francja prezydent Nikolas Sarkozy i minister SZ Bernard Kouchner,
Holandia premier Jan Peter Balkenende, książę Van Oranje Willem-Alexander Claus,
Austria prezydent Heinz Fischler,
Algieria sekretarz stanu Abdelaziz Belkhadem,
Australia Gubernator Generalna Quentin Bryce,
Bułgaria prezydent Georgi Parvanov,
Serbia minister Spraw Zagranicznych Vuk Jeremic,
Chiny minister Transportu Li Shenglin,
Kazachstan przewodniczący parlamentu Urał Muchamedżnanow,
Nigeria minister Spraw Zagranicznych Odein Ajumogovia

29 delegacji państwowych z tej listy odwołało już swój udział w niedzielnych uroczystościach w Krakowie.

Jedni przylecieli mimo chmury pyłu, inni grali w golfa Amerykański prezydent Barack Obama mógł dotrzeć do Krakowa na pogrzeb Lecha i Marii Kaczyńskich. USA dysponują środkami, które pozwalają im na ominięcie wulkanicznej chmury. Zabrakło im jednak politycznej woli – uważa politolog oraz były pracownik polskiego MSZ, dr Grzegorz Kostrzewa-Zorbas. Obecność głów państw i szefów rządów w Krakowie pokazuje motywacje, jakimi kierują się w stosunkach z Polską nasi partnerzy. Przez sąsiadów Polska uważana jest za lidera - sądzą politolodzy. - Samoloty amerykańskiego prezydenta, Air Force One, mogą stać się stanowiskiem dowodzenia nawet w czasie światowej wojny nuklearnej. Tym bardziej powinny dać sobie radę z przeszkodami w czasie pokoju – uważa dr Kostrzewa-Zrobas, który ukończył studia politologiczne na prestiżowym uniwersytecie Johna Hopkinsa w Waszyngtonie.

Brak politycznej woli - Air Force One, jako jedyny samolot prezydencki może przeprowadzać tankowanie w powietrzu – zauważa Kostrzewa-Zrobas. - Poza tym, Amerykańskie satelity mogły dokonać pomiaru rzeczywistego stopnia zanieczyszczenia powietrza na trasie lotu - dodaje. Zjawisko przyrodnicze nie było raczej faktycznym powodem, dla którego Barack Obama nie zjawił się w Polsce. W USA zabrakło politycznej woli w tej sprawie. - Prawdopodobnie doradcy Obamy uznali, że Polaków zachwycił już sam zamiar przybycia prezydenta USA do Krakowadr Grzegorz Kostrzewa-Zorbas Prawdopodobnie doradcy Obamy uznali, że Polaków zachwycił już sam zamiar przybycia prezydenta USA do Krakowa i że nie ma potrzeby, by rzeczywiście przyjeżdżać do Polski – analizuje były pracownik MSZ. Jak zauważa dr Kostrzewa-Zorbas, w trakcie uroczystości pogrzebowych Barack Obama mógł przyjechać do polskiej ambasady w Waszyngtonie, by złożyć wpis do księgi kondolencyjnej. Tymczasem, jak ujawniły amerykańskie media, grał wówczas w golfa (czytaj więcej).

Unia Europejska nieobecna Prezydent Czech Vaclav Klaus, zwrócił uwagę na nieobecność w Krakowie przedstawicieli Unii Europejskiej. Do Polski nie dotarli bowiem, mimo zapowiedzi, ani szef Komisji Europejskiej José Manuel Barosso, ani przewodniczący Rady Europejskiej Herman Van Rompuy. - Zrozumiałbym, że nie przyjechał kanadyjski premier czy gubernator generalny Australii..., lecz to, że nie przyjadą niektórzy Europejczycy, że nikt nie przyjedzie z Brukseli, to jest dla mnie niewybaczalne - powiedział Klaus Czeskiemu Radiu. Zdaniem Kostrzewy-Zrobasa prezydent Czech pragnie tym faktem udowodnić swój eurosceptyzym. Nie należy jednak przeceniać tego argumentu. – Politycy europejscy nie dysponują taką technologią, jak Barack Obama.

Dotrzeć do Krakowa za wszelką cenę Do Krakowa mimo trudności, nieraz z kilkoma przesiadkami, dotarli jednak prezydenci Rosji, Niemiec, Czech, Słowacji, Estonii, Ukrainy, Węgier, a nawet przewodniczący izby wyższej parlamentu Białorusi. Zabrakło za to prezydenta Austrii, Francji, czy premiera Włoch. Zrozumiałbym, że nie przyjechał kanadyjski premier (...), lecz to, że nie przyjadą niektórzy Europejczycy (...) jest niewybaczalneVaclav Klaus, prezydent Czech Najbardziej spektakularną podróż na uroczystości żałobne odbył prezydent Gruzji Micheil Saakaszwili. W drodze z Waszyngtonu do Krakowa przez Lizbonę utknął na lotnisku w Rzymie. Stamtąd poleciał jednak do Turcji, by potem przez Bułgarię i Rumunię dotrzeć do krakowskich Balic (czytaj więcej). Choć nie zdążył na mszę w Bazylice Mariackiej, to na czas dotarł na Wawel, gdzie złożył kondolencje na ręce rodziny pary prezydenckiej. – To pokazuje jego ogromną determinację – uważa dr Kostrzewa-Zorbas. Delegacje z państw bałtyckich przybyły do Krakowa samochodami. Tak samo dotarł z Kijowa do Krakowa były prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko.

Polska liderem mimo zgrzytów Anonimowy przedstawiciel polskiej administracji rządowej, zajmujący się polityką zagraniczną, uważa nieobecność Austriaków w Krakowie za zgrzyt. - Z Wiednia do Krakowa jest bliżej niż z Pragi do Krakowa – zauważa. Razi również brak na uroczystościach sekretarza generalnego NATO. Obaj rozmówcy Wirtualnej Polski zgadzają się, że przyjazd liderów państw Europy Środkowo-Wschodniej pokazuje, że nasz kraj uważany jest w regionie za lidera. - Dla niektórych z tych państw Polska jest bramą na Zachód: do Unii Europejskiej i NATO – analizuje dr Kostrzewa-Zorbas. – Nawet jeśli niektóre z tych krajów nie chcą wstąpić do tych organizacji, to zależy im na dobrych stosunkach z UE i Sojuszem Północnoatlantyckim. Droga do tego celu wiedzie przez Polskę. Zdaniem polskiego politologa, nasz kraj uważany jest przez sąsiadów za wzór sukcesu, zarówno w sprawach wewnętrznych jak i w polityce zagranicznej. Obecność na pogrzebie głowy państwa polskiego była więc znakiem wyjątkowych stosunków z Warszawą.

Potrzeba pojednania Do Krakowa, mimo trudności dotarły dwie inne ważne delegacje. Mimo zamkniętych lotnisk z Niemiec przyleciał prezydent tego kraju Horst Koehler z małżonką oraz szef dyplomacji Gudio Westerwelle. Dotarli do Balic dwoma helikopterami, które leciały poniżej pułapu chmur. Prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew, minister spraw zagranicznych Siergiej Ławrow oraz cała delegacja przylecieli do Polski trzema samolotami. - Niewątpliwie Niemcy i Rosjanie mieli większą determinację, by pojawić się w Krakowie, niż liderzy pozostałych państw europejskich – uważa dr Kostrzewa-Zorbas. Z jednej strony motywowało ich bliskie sąsiedztwo z Polską. Z drugiej chcieli pokazać potrzebę pojednania z Polską ze względu na trudne karty wspólnej historii, podkreśla politolog. - Amerykanie w ogóle tego nie odczuwają – dodaje. Paweł Orłowski

Nowe informacje o przebiegu katastrofy (Co czuli pasażerowie tuż przed śmiercią Krzyk cierpienia. Zapis czarnej skrzynki "W kilkudziesięciu ostatnich sekundach nagrania rejestrator z kokpitu nagrał rosnący szmer z przedziałów pasażerskich. Aż w końcu usłyszeliśmy nieludzki krzyk przerażenia i bólu" - powiedział nam jeden z wojskowych prokuratorów, badających czarne skrzynki z pechowego Tu-154M. Krzyki przerażenia i bólu usłyszeli prokuratorzy odsłuchujący nagrania zarejestrowane przez tzw. czarne skrzynki prezydenckiego Tu-154M. Prokurator generalny Andrzej Seremet wydał decyzję o odtajnieniu i ujawnieniu zapisu rozmów pilotów i załogi, jednak ten właśnie zapis ma być utajniony. Dwie czarne skrzynki samolotu rozbitego pod Smoleńskiem rejestrowały rozmowy załogi. Pierwsza nagrywała radiowe rozmowy pilotów z kontrolerami lotu na warszawskim lotnisku, a później z kontrolerem z lotniska Siewiernyj, który naprowadzał samolot na właściwy pas do lądowania. Druga czarna skrzynka rejestrowała rozmowy z wnętrza samolotu, a dokładnie z kokpitu Tu-154M. Nagrania te przeanalizowali w Moskwie rosyjscy eksperci wraz z wojskowymi prokuratorami z Polski przy udziale członków Komisji Wypadków Lotniczych. Z ich nieoficjalnej relacji wiadomo, że trzech pilotów tuż przed katastrofą zdawało sobie sprawę, że nie uratują już maszyny. Ale rejestrator nagrał też dźwięki dobiegające z pomieszczeń pasażerskich. Tuż za kabiną pilotów znajdowało się pomieszczenie stewardess. Zaraz za nim były trzy saloniki. W pierwszym podróżowała para prezydencka Maria i Lech Kaczyńscy. W dwóch kolejnych m.in. prezydent RP na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, Jerzy Szmajdziński, Krystyna Bochenek, ministrowie z Kancelarii Prezydenta, wojskowi dowódcy."W kilkudziesięciu ostatnich sekundach nagrania rejestrator z kokpitu nagrał rosnący szmer z przedziałów pasażerskich. Aż w końcu usłyszeliśmy nieludzki krzyk przerażenia i bólu" - relacjonuje "DGP" jeden z wojskowych prokuratorów. Okrzyki przerażenia ofiar tragedii są - jak dowiaduje się "DGP" - także ważnym dowodem w śledztwie w sprawie przyczyn katastrofy. Bowiem eksperci i prokuratorzy muszą porównać rozmowy i sygnały o nadciągającym wypadku z zapisami trzeciego urządzenia, które rejestrowało parametry lotu. Chodzi o takie zsynchronizowanie danych ze wszystkich urządzeń, by dokładnie wyliczyć moment upadku samolotu, a także by umiejscowić w czasie wszystkie wcześniejsze zdarzenia, które doprowadziły do katastrofy. To trzecie urządzenie, zwane też potocznie trzecią czarną skrzynką jest polskiej produkcji. To tzw. rejestrator szybkiego dostępu, który zapisuje parametry techniczne samolotu. Od czwartku ten rejestrator badają specjaliści z Instytutu Technicznego Wojsk Lotniczych w Warszawie. Pomagają im w tym prokuratorzy wojskowi przy udziale członka rosyjskiej komisji badającej wypadek. Prokurator generalny Andrzej Seremet wydał już decyzję o odtajnieniu i ujawnieniu zapisu rozmów pilotów i załogi. Ale zapowiedział jednocześnie, że upublicznione nie zostaną treści intymne. Chodzi właśnie o głosy przerażenia, gdy pasażerowie i załoga zrozumieli, że najpewniej nie unikną śmierci. Kiedy poznamy treść nagrań? Seremet wstępnie planował konferencję prasową na poniedziałek. Razem z naczelnym prokuratorem wojskowym Krzysztofem Parulskim mieli dziś wspólnie przedstawić ustalenie polsko-rosyjskiego śledztwa. Na tej konferencji prokurator Seremet chciał się też odnieść do hipotezy, według której bezpośrednią przyczyną katastrofy było uderzenie samolotu w duże drzewo. Na skutek tego maszyna zmieniła kurs, straciła część skrzydła, po czym obróciła się wokół własnej osi do góry podwoziem. Jednak najprawdopodobniej Parulski wróci do kraju najwcześniej w środę. Poza tym prokurator generalny chce zaczekać do końca uroczystości pogrzebowych wszystkich ofiar tragedii pod Smoleńskiem. Maciej Duda). To rzuca zupełnie nowe światło na przyczyny katastrofy. Skoro jakieś problemy zaczęły się kilkadziesiąt sekund przed upadkiem samolotu na ziemię, wyklucza to ewentualną brawurę pilota, który podchodził do lądowania we mgle. Okazuje się, że pilota coś mogło zmusić do nagłego podejścia. To coś to może być np. usterka techniczna samolotu.

ckwadrat

Dlaczego milczałam?„To, że milczę, nie znaczy, że nie mam nic do powiedzenia” (Jonathan Carroll) Milczałam o przyczynach katastrofy. Mimo, że różne informacje, które obiegały net i Polskę, brzmiały kontrowersyjnie w stosunku do oficjalnych informacji o wykluczeniu udziału osób trzecich w tej strasznej katastrofie. Milczałam z szacunku dla Śmierci i traumy, jaką ona niosła dla najbliższych ofiar. Uznając, że przyczyny będą ustalane w trybie późniejszym, a skala dochodzenia będzie wielowarstwowa. Od przyczyn wejścia na pokład samolotu tylu ważnych osób, oceny odpowiedzialności za przygotowania podróży prezydenckiej delegacji, poprzez odpowiedzi na pytania o stan techniczny samolotu, okoliczności wypadku, oceny informacji z czarnych skrzynek. Milczałam także, dlatego, że skala implikacji politycznych spowodowanych potencjalną wina strony rosyjskiej byłaby ogromna. Najmniejszy błąd w tej sprawie, mógłby mieć długotrwałe i nieprzewidywalne skutki. To samo dotyczy odpowiedzialności urzędniczej w Polsce. Precyzja oceny wymaga czasu. Wykluczałam raczej zamach terrorystyczny: brak wybuchu, samolot rozbija się tuż nad ziemią, w trakcie lądowania. Nie można było jednak wykluczyć winy osób 3. A jeśli są osoby trzecie, to wtedy zawsze jest kolejny problem: wina zamierzona czy przypadek. Dzisiaj oficjalnie wiemy, że nie było awarii silnika, że nie było nacisków (pana Prezydenta, co bezpośrednio po wypadku starali się podle sugerować niektórzy) na pilotów, nie było zamachu terrorystycznego. Pozostały do wyjaśnienia, zatem:

1.stan techniczny pozostałych urządzeń pokładowych(być może światło rzuci na to odczyt 3 czarnej skrzynki, która jest w Instytucie Lotnictwa w Polsce).
2.Badania szczątków samolotu
3.Zapis rozmów z wieży kontrolnej lotniska
4.Analiza map pogodowych z przekazów satelitarnych nad Smoleńskiem przed i po katastrofie
5.Analiza potencjalnego wpływu braku, (jeśli był) prawidłowego oświetlenia pasa startowego oraz sprawności radiolatarni
6. Wiedza z przesłuchań obsługi lotniska
7. Analiza materiałów i relacji świadków wydarzeń przed jak i po katastrofie
8.Konfrontacja tej wiedzy z zapisem rozmów w samolocie

Do wyjaśnienia pozostanie także droga decyzyjna i przyczyny, dla których na pokład tego samolotu, weszła tak znacząca z punktu widzenia interesu państwa, liczba osób. Szczególnie dowódców wojskowych. Nie wystarcza mi informacja, ze nie wypada odrzucić zaproszenia do uczestnictwa w uroczystościach. Ktoś musi odpowiadać za umieszczenie w jednym miejscu, tylu ważnych dowódców. Wiemy, ze fizycznym dysponentem samolotu jest rząd.Wiemy, że skład delegacji był przygotowywany przez Kancelarię Prezydenta. Wiemy, że za bezpieczeństwo Państwa odpowiadają służby i agendy rządowe. Wiemy, że rząd dysponował małą liczebnie i wyeksploatowaną flotą samolotów rządowych. Wiemy wreszcie, że Prezydent miał problemy z dysponowaniem tą flotą i w skrajnych sytuacjach, zmuszony był do najmu samolotu czarterowego (2009 r. wyjazd do Brukseli), za który potem Kancelaria Premiera odmówiła zapłaty. Obecnie coraz więcej spekulacji na temat przyczyn katastrofy. Dość jednostronnych. Trzeba więc przypomnieć o potrzebie milczenia dopóki nie będzie jasności bądż najwyższego uprawdopodobnienia sekwencji wydarzeń: przyczyn i skutków. Tyle ludzi, tak ważnych, straciło życie. Wyjaśnienie powodów, we wszystkich aspektach, aż do bólu, jest powinnością Państwa wobec rodzin katastrofy i całego narodu. Skala implikacji kompleksowej oceny jest tak duża, że nie wolno wyciągać pochopnych wniosków. Ale też nie zaniedbać najmniejszego śladu. I najważniejsze: unikać pochopnych ocen. Małgorzata Fechner Puternicka

O Boże! Znów wydadzą €200 mld? Jak donosi BIZNES.ONET.pl: (KE zbada wpływ perturbacji na przemysł lotniczy i gospodarkę Komisja Europejska utworzy specjalną komisję, by ocenić wpływ perturbacji wywołanych chmurą pyłu wulkanicznego na przemysł transportu lotniczego i gospodarkę - zapowiedział w niedzielę przewodniczący KE Jose Barroso. Przewodniczący, jak podano w komunikacie prasowym, chce być pewien, że UE dysponuje właściwą analizą, tak by - jeśli jest taka potrzeba - odpowiednio zareagować i podjąć odpowiednie i skoordynowane kroki na poziomie unijnym. Kierowanie grupą, która ma ocenić wpływ perturbacji w transporcie lotniczym na gospodarkę i w szczególności na sektor lotniczy, Barroso powierzył wiceprzewodniczącemu KE i komisarzowi ds. transportu Siimowi Kallasowi oraz komisarzowi ds. polityki monetarnej i gospodarczej Ollemu Rehnowi. "Chmura pyłów wulkanicznych spowodowała bezprecedensową sytuację" - zaznaczył Barroso w uzasadnieniu. Jak zapewnił, KE ściśle współpracuje zarówno organizacją Eurocontrol, nadzorującą ruch lotniczy w UE, jak i narodowymi organami podejmującymi decyzje ws. anulowania lotów. Aktywność islandzkiego wulkanu Eyjafjoell, z którego powodu od kilku dni zamykana jest przestrzeń powietrzna nad kolejnymi krajami w Europie, nie słabnie) Komisja Europejska utworzy specjalną komisję, by ocenić wpływ perturbacji wywołanych chmurą pyłu wulkanicznego na przemysł transportu lotniczego i gospodarkę - zapowiedział w niedzielę przewodniczący KE p. Józef Barroso. Przewodniczący, jak podano w komunikacie prasowym, chce być pewien, że UE dysponuje właściwą analizą, tak by - jeśli jest taka potrzeba - odpowiednio zareagować i podjąć odpowiednie i skoordynowane kroki na poziomie unijnym”. Co oznacza, że będą chcieli nam wyrwać jakieś pieniądze na „walkę z chmurą pyłu wulkanicznego”. (Tak nawiasem: w Brukseli już nie mówi się o „walce z GLOBCIem” tylko o „walce ze zmianami klimatu”!) Wszystkim twierdzącym, że JKM zna się na wszystkim (np. {~klucznik} pisze: „Mikke, samozwańczy ekspert w każdej dziedzinie. Mądrzejszy od każdego specjalisty.”) oświadczam: jest dokładnie 12.345 dziedzin, na których się nie znam (i w związku z tym na te tematy się nie wypowiadam). Natomiast gdy słyszę, że usłużni naukawcy już podpowiadają, że ten pył wulkaniczny może składać się z nawet kilkumilimetrowych ziarenek, to mogę zaproponować, by taki naukawiec wziął sobie choćby półmilimetrowe ziarnko piasku i nauczył je latać! Oczywiście, że istnieją burze piaskowe – ale są one nad pustyniami (i kilkanaście kilometrów pod nich). Dalej piasek i pył opadają – o ile nie wpadną w jakąś trąbę powietrzną. Prawo powszechnego ciążenia działa wszędzie. I by to wiedzieć i wyciągać wnioski nie trzeba być ekspertem. Nie trzeba też być ekspertem, by ze zdania: (to {~Rhemor}): „Lotnisko w Reykjaviku jest czynne, bo nie ma innej szybkiej drogi by dotrzeć na Islandię i wyruszyć z niej” wyciągnąć wniosek, że to zagrożenie nie jest specjalnie wielkie... Ja nie zachęcam, by celowo latać w takiej chmurze drobnego pyłu – ale z całą pewnością jej zgęszczeń można uniknąć. Np. premier rządu Królestwa Maroka, p. Abbas El-Fassi, najspokojniej przyleciał do Krakowa dzień przed wszystkimi, u szczytu euro-pyło-histerii – i nie mógł się nadziwić głupocie i tchórzostwu giaurów: (Premier Maroka nie przestraszył się pyłu Szef marokańskiego rządu zaskoczył gospodarzy. Mimo chmury pyłu wulkanicznego pierwszy przyleciał do Krakowa Abbas El Fassi dał dobry przykład wszystkim europejskim politykom i pokazał, że gdzie jest wola, tam i jest droga. Premier Maroka przyleciał z Rabatu do Krakowa w sobotę po południu niewielką cessną 560. Samolot leciał na niskim pułapie, poniżej poziomu chmury pyłów wulkanicznych. Przylot maszyny zaskoczył nie tylko władze lotniska, ale też służby kontroli przestrzeni powietrznej, bo delegacja nie uprzedziła polskiej strony o tym, że samolot wyleciał z Maroka.

To już druga, choć niespodziewana, wizyta marokańskiego premiera w Polsce. W styczniu przebywał z oficjalną dwudniową wizytą w Warszawie, podczas której spotkał się z m.in. prezydentem Lechem Kaczyńskim, premierem Donaldem Tuskiem i marszałkiem Sejmu Bronisławem Komorowskim. Jest pierwszym szefem marokańskiego rządu, który odwiedził Polskę od chwili nawiązania stosunków dyplomatycznych między oboma krajami w 1959 roku. Determinacja El Fassiego, by dotrzeć na pogrzeb prezydenta RP, pasuje do wizerunku patrioty, który konsekwentnie broni monarchistycznej tradycji i islamskich korzeni Wielkiego Maroka. Prawnik z zawodu, lider konserwatywnej partii Niepodległości (Istiqlal) ma opinię polityka do trudnych zadań, doświadczonego dyplomaty i zaciętego wroga francuskich wpływów na marokańską kulturę i politykę. Syn islamskiego sędziego urodził się 18 września 1940 r. w Berkane na północnym wschodzie kraju. W 1963 r. ukończył prawo na Uniwersytecie Mohammeda V w Rabacie. Jeszcze w czasie studiów w 1961 r. stanął na czele Związku Studentów Marokańskich. Po opuszczeniu uczelni otrzymał pracę w gabinecie adwokackim Mohammeda Boucetty, jednego z założycieli promonarchistycznej konserwatywnej partii Istiqlal. Za jego pośrednictwem wszedł w 1974 r. w skład jej komitetu wykonawczego. W tym samym roku popularny lider ugrupowania Allal al Fassi zmarł na atak serca podczas wizyty państwowej w Rumunii, gdzie promował koncepcję przynależności Zachodniej Sahary do Maroka. El Fassi poślubił jedną z jego córek i jego kariera nabrała tempa. W latach 1977 – 1981 r. zajmował stanowisko ministra mieszkalnictwa, a następnie od 1981 do 1985 r. ministra rzemiosła i spraw społecznych. Potem został mianowany ambasadorem w Tunezji i reprezentantem Maroka przy Lidze Państw Arabskich i to w chwili, gdy Maroko znajdowało się w niełasce Ligi, za to, że król Hassan II pomógł utorować drogę do podpisania umowy pokojowej między Egiptem a Izraelem w Camp David w 1978 r. Od stycznia do lipca 1990 r. reprezentował Maroko w sekretariacie Unii Arabskiego Maghrebu. Potem został mianowany ambasadorem w Paryżu. W lutym 1998 r. zajął w końcu stanowisko sekretarza generalnego Istiqlal, zostając formalnie jej liderem. Według saudyjskiego dziennika „Asharq Al-Awsat” El Fassi to polityk „do trudnych zadań, patriota i obrońca tradycyjnych marokańskich wartości”. „Został ambasadorem w Paryżu, gdy relacje między Marokiem a Francją były złe. Potem został liderem Istiqlal, mimo iż panującą opinią było, że zmarłego Allala al Fassiego nikt nie może zastąpić” – pisze „Asharq Al-Awsat”. Nie brakuje jednak także bardziej krytycznych głosów. Przeciwnicy polityka wskazują na głośną aferę polityczną, która o mało nie kosztowała go kariery. 6 września 2000 r. ojciec czwórki dzieci objął stanowisko ministra zatrudnienia i rozwoju społecznego w rządzie premiera Abderrahmana El Yousoufi. Dwa lata później fikcyjna firma „Annajat Marine Shipping L.L. C” ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich oszukała ponad 30 tysięcy marokańskich bezrobotnych za pośrednictwem Narodowej Agencji ds. Zatrudnienia (ANAPEC) podlegającej ministerstwu kierowanemu przez Abbasa. Emiracka firma obiecała Marokańczykom pracę na statkach. Najpierw mieli jednak przejść badania lekarskiej w klinice w Casablance. Za 900 dirhamów (równowartość 312 zł) każdy. Wszyscy zapłacili, pracy się jednak nie doczekali. Choć ANAPEC starała się zrekompensować ofiarom straty, do dziś sprawa nie jest do końca wyjaśniona. Czterech młodych bezrobotnych z rozpaczy popełniło samobójstwo. Choć niektóre z ofiar bezpośrednio oskarżyły El Fassiego i podały go nawet do sądu, nie ma dowodów na to, że wiedział, iż za „Annajat” kryje się firma fikcyjna. Po wyborach 7 września 2007 r., w których Istiqlal zdobył 52 z 325 miejsc w parlamencie, król Mohammed VI mianował El Fassiego premierem rządu koalicyjnego złożonego z Istiqlal (PI), Socjalistycznego Związku Sił Ludowych (USFP), Narodowego Zgromadzenia Niezależnych (RNI) i Partii Postępu i Socjalizmu (PPS). Podczas nominacji król określił nowego premiera jako „polityka o wielkim doświadczeniu i patriotę”. El Fassi przyjechał do Polski w czasie, gdy status chrześcijan w dotychczas dość tolerancyjnym Maroku uległ pogorszeniu. Siedem tysięcy ulemów (uczniów szkół religijnych” ogłosiło deklarację, oskarżającą chrześcijan o prozelityzm (nawracanie na wiarę chrześcijańską), a nawet „terroryzm religijny”. W marcu wydalono 70 chrześcijan, głównie protestantów. Po raz pierwszy został deportowany katolicki zakonnik, franciszkanin. Aleksandra Rybińska) Wreszcie: {~młody} pisze: „A tu dowód na to, że powyższe spełnia wszelakie psychiatryczne kryteria paranoi: (LOTNICTWO: Wulkaniczny pył wcale nie psuje silników Potwierdziły to testy. Okazuje się, że zamieszanie na lotniskach w całej Europie związane z unoszącą się chmurą pyłu wulkanicznego mogło być niepotrzebne. Największe linie lotnicze przeprowadziły loty testowe nad kontynetem. Okazało się, że samoloty w żadnym przypadku nie zostały uszkodzone. Nie doszło również do zaburzenia funkcjonowania systemów maszyn - informuje PAP. W ryzykownych testach wzięły udział dwusilnikowe samoloty Boeing 737-800 holenderskich linii KLM, które sprawdzały warunki na różnych wysokościach (od 10 do 13 km). Co ciekawe, przelot w wulkanicznym pyle dobrze zniosły także maszyny niemieckiej Lufthansy. Dziesięc samolotów bez przeszkód przeleciało z Monachium do Frankfurtu. Po wylądowaniu badania nie wykazały żadnych uszkodzeń - czytamy na forsal.pl. Podobne testy na zlecenie Unii Europejskiej wykonano także we Francji i Belgii. Tam również nie stwierdzono żadnych uszkodzeń). Jak zwykle p. Janusz Korwin-Mikke miał rację. Takie czasy - pochwały głupoty ” Na tej stronie jest informacja, że kilka linii lotniczych sprawdziło, że ten pył nie psuje silników i nie przeszkadza w lotach. Obok informacja: „Islandzki wulkan pogrąża europejską gospodarkę”. Nie „wulkan” tylko debilizm demokratycznych polityków. Za premierostwa śp. Piotra Jaroszewicza temperatura spadła do -10ºC – i stanęło pół Polski. Krążył wtedy wierszyk: Niepotrzebna Bundeswehra Starczy dycha niżej zera... Dziś można kolportować wierszydełko: Nie Al-Q'aida ani Hamas Trochę pyłu i nie ma nas... Ale teraz przyczyną nie jest już słabość techniki, tylko słabość psychiki tchórzliwych bydlaków, jakimi po latach socjal-d***kratycznej tresury stała się większość Europejczyków. A w d***kracji decyduje właśnie ta tchórzliwa większość. JKM

Z Katynia do wieczności Królewski Wawel przyjął Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Lecha Kaczyńskiego W ostatniej drodze Lechowi i Marii Kaczyńskim na miejsce wiecznego spoczynku nie towarzyszyła już mgła, która 10 kwietnia prezydenckiemu samolotowi miała nie pozwolić bezpiecznie podejść do lądowania na lotnisku w Lesie Katyńskim. Nie przeszkodził im też krążący w atmosferze pył wulkaniczny, który tylko niektórym przywódcom państw pozwolił na to, by razem z nami złożyć ostatni hołd Parze Prezydenckiej. Spoczęli wspólnie w krypcie pod Wieżą Srebrnych Dzwonów w katedrze na Wawelu, w skromnym sarkofagu w krypcie nazywanej już katyńską. Na płycie grobowca widnieje znak krzyża i napis: "Lech Aleksander Kaczyński" oraz "Maria Helena Mackiewicz Kaczyńska". "Świat miał się nigdy nie dowiedzieć. Rodzinom ofiar odebrano prawo do publicznej żałoby, do opłakania i godnego upamiętnienia najbliższych" - zapewne nikt z czytających tę frazę z ostatniego przemówienia prezydenta Lecha Kaczyńskiego, które miał wygłosić nad dołami śmierci w Katyniu, nie spodziewał się, że doczesna droga Głowy Państwa dobiegnie też kresu w Lesie Katyńskim. Wawel - wyniosłe, skaliste wzgórze, skrywające w swoich podziemiach krypty królów, wieszczów, bohaterów, od wczoraj jest miejscem wiecznego spoczynku Pary Prezydenckiej: Lecha i Marii Kaczyńskich. Z bazyliki Mariackiej ulicą Grodzką, obok Krzyża Katyńskiego, najbliższa rodzina, władze naszego kraju i wszyscy zgromadzeni w pobliżu trasy konduktu na Krakowskim Rynku i okolicznych uliczkach odprowadzili Parę Prezydencką do miejsca wiecznego spoczynku. Trumny z ciałami Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego Małżonki Marii spoczęły w krypcie pod Wieżą Srebrnych Dzwonów w katedrze na Wawelu, która nosi nazwę Krypty Katyńskiej. Oboje zginęli tragicznie na służbie, w katastrofie pod Smoleńskiem, tak jak 94 inne wybitne osoby, które 10 kwietnia 2010 roku zmierzały do Katynia, by oddać hołd zamordowanym tam przez NKWD przed siedemdziesięcioma laty Polakom. Podczas złożenia trumien w krypcie obecna była tylko najbliższa rodzina Lecha i Marii Kaczyńskich. Następnie w hołdzie Parze Prezydenckiej oddano salut narodowy, rozbrzmiało 21 salw armatnich. Majestatyczną ceremonię pogrzebową relacjonowały największe światowe stacje telewizyjne. Do Krakowa trumny z ciałami Pary Prezydenckiej przybyły z Warszawy. Ostatnia droga wiodła w sobotę z Pałacu Prezydenckiego do warszawskiej archikatedry Świętego Jana. Wczoraj rano kondukt żałobny przejechał przez plac Bankowy przed warszawskim ratuszem, gdzie Lech Kaczyński urzędował jako prezydent stolicy, obok Muzeum Powstania Warszawskiego, na lotnisko, a następnie trumny przetransportowano do Krakowa. Trumna z ciałem Prezydenta Lecha Kaczyńskiego była przykryta proporcem Prezydenta RP - Zwierzchnika Sił Zbrojnych RP, trumna z ciałem Pierwszej Damy - biało-czerwoną flagą. Dziesiątki tysięcy Polaków pożegnały wczoraj na Krakowskim Rynku i w bazylice Mariackiej swojego Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i Pierwszą Damę. Wraz z nami hołd złożyli także zagraniczni goście, między innymi: prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew, prezydent Niemiec Horst Koehler, prezydent Ukrainy Wiktor Janukowycz, były prezydent - Wiktor Juszczenko, była premier Ukrainy Julia Tymoszenko, prezydent Czech Vaclav Klaus, prezydent Gruzji Micheil Saakaszwili, prezydent Litwy Dalia Grybauskaite, prezydent Łotwy Valdis Zatlers, premier Maroka Abbas El Fassi, delegacje z Azerbejdżanu, Białorusi, Iraku, Armenii. Na uroczystości pogrzebowej słowa powitania skierował do wszystkich metropolita krakowski ks. kard. Stanisław Dziwisz. - Wstrząśnięci tragedią, jaka się rozegrała osiem dni temu pod niebem Smoleńska, żegnamy dziś z czcią prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej profesora Lecha Kaczyńskiego i jego małżonkę Marię. Oni sami, udając się w ostatnią, jak się okazało, podróż, pragnęli złożyć hołd pomordowanym rodakom, spoczywającym w rosyjskiej ziemi od siedemdziesięciu lat. Realizując to pragnienie, zapłacili najwyższą cenę. Ich przejmujący los podzieliła cała delegacja składająca się z dziewięćdziesięciu czterech naszych braci i sióstr - powiedział ks. kard. Dziwisz. Podkreślał, że doświadczenie tej tragedii domaga się od nas głębokiego symbolu oraz szczególnej pamięci. - Na Wawelu spoczną dwie trumny, ale zapisany w nich jest los wszystkich pozostałych towarzyszy ostatniej podniebnej podróży. Zapisana jest w nich również pamięć o spoczywających w katyńskich mogiłach synach polskiego Narodu. W ten sposób Krypta Katyńska na Wawelu będzie przemawiać do naszych serc oraz do pamięci następnych pokoleń - dodał ksiądz kardynał. Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski podkreślał, że ofiara tragicznie zmarłych w katastrofie pod Smoleńskiem "nie może być daremna". Akcentował, że śmierć wybitnych przedstawicieli Narodu jest "niepowetowaną stratą". Jak zauważył, odeszli ludzie różnych wyznań, profesji i przekonań politycznych, ale "majestat śmierci przywraca właściwe proporcje podziałów i konfliktów". Marszałek Komorowski wskazał, że "pierwszy obywatel RP" Lech Kaczyński odszedł nagle i zbyt wcześnie. - Odszedł na wieczną wartę po długotrwałej, wytężonej pracy i służbie. Tej z czasów walki o niepodległość w okresie opozycji antykomunistycznej, w czasach, gdy trzeba było służyć w związku zawodowym "Solidarność", i w czasach, gdy trzeba było służyć w ramach służby państwowej po 1989 roku - stwierdził Komorowski. O Marii Kaczyńskiej marszałek Sejmu mówił jako o osobie mądrej i odważnej, otwartej i serdecznej, chętnie pomagającej innym. Przewodniczący NSZZ "Solidarność" Janusz Śniadek przypomniał, że Lech Kaczyński był człowiekiem "Solidarności". Ocenił, że jego śmierć na nowo rozpaliła w sercach Polaków ducha. - W czasie tych swoistych rekolekcji uświadamiamy sobie, że rezygnując z wartości, tracimy poczucie wspólnoty. Tracimy Polskę. Nie ma wolności bez wartości. Wyśmiewani za niemodny patriotyzm, wierni Bogu i Ojczyźnie, podnieśliśmy głowy. Zróbmy wszystko, aby rozpalony w sercach i umysłach płomień nie wygasł - mówił przewodniczący "Solidarności". - Pamięć i prawda są silniejsze od największych tragedii. Chcemy, aby przyszłość naszego Narodu, Polski i świata wyrastała z pamięci i opierała się na prawdzie - mówił Śniadek. Zwracając się do zagranicznych gości, zaapelował: - Powiedzcie wszystkim, jak Lech Kaczyński kochał prawdę, jak o nią walczył, powiedzcie o tych tłumach w Warszawie i pod Wawelem. Jeszcze wczoraj wieczorem, tuż po opuszczeniu przez zagraniczne delegacje wawelskiego wzgórza, krypta została otwarta na całą noc dla tych, którzy chcieli złożyć hołd Lechowi i Marii Kaczyńskim. W krakowskich uroczystościach pogrzebowych uczestniczyło ok. 150 tys. osób zebranych na Rynku Głównym, okolicznych ulicach, Błoniach i przy sanktuarium w Łagiewnikach. Miliony Polaków w kraju i za granicą towarzyszyły Parze Prezydenckiej w ostatniej drodze za pośrednictwem transmisji telewizyjnych i radiowych. Artur Kowalski

Śmierć ukazała wielkości prezydenta Dostojni bracia koncelebranci z księdzem arcybiskupem metropolitą warszawskim, w smutku pogrążona rodzino pary prezydenckiej, wysocy przedstawiciele życia publicznego, rządu, parlamentu, w smutku pogrążeni mieszkańcy ojczyzny i stolicy. Prawie od tygodnia Polska i Polacy okryci bólem i żałobą żegnają swojego prezydenta pana Lecha Kaczyńskiego wraz z małżonką, a także byłego prezydenta na uchodźstwie pana Ryszarda Kaczorowskiego wraz z wysokimi przedstawicielami, którzy zginęli w tragicznym wypadku samolotu. Dziś stołeczne miasto Warszawa oddaje hołd parze prezydenckiej wraz z wszystkimi pozostałymi ofiarami, które śmierć w tragicznej katastrofie połączyła na zawsze, na wieki. Miałem honor odprawiać pierwszą mszę świętą w intencji pary prezydenckiej w obecności najbliższej rodziny w Pałacu Prezydenckim. Obecnie tu, w katedrze św. Jana, gdzie po raz ostatni stają obydwie trumny na warszawskiej ziemi, pragnę wypowiedzieć słowo liturgicznego pożegnania w imieniu Kościoła, a także mieszkańców stolicy i wszystkich Polaków. Wszyscy znaliśmy pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego jako oddanego syna naszej ojczyzny, wielkiego Polaka i gorącego patriotę. Jednakże dopiero po tragicznej śmierci ukazuje się przed światem cały wymiar jego wielkości, człowieka i męża stanu. Dziś przed nim chylą czoło koronowane i niekoronowane głowy, prezydenci, mężowie stanu Europy i innych części świata, wschodu i zachodu. Przy jego trumnie, jak słyszymy, spotkają się wybitni politycy, którzy dotąd być może nigdy nie stanęli obok siebie. Świadczy to wymownie o tym, jaki szacunek zdobył sobie pan prezydent w oczach ludzi odpowiedzialnych za polityczne oblicze świata, nawet tych, którzy za życia nie zawsze podzielali jego poglądy. Poznaliśmy także parę prezydencką Lecha i Marię Kaczyńskich jako kochających i przykładnych małżonków. Jednakże dopiero śmierć w dużym stopniu, nawet dzięki mediom, ukazała nam, jak serdeczne i pełne szacunku i miłości, oddania były więzy, które łączyły ich za życia. Nie krępowali się publicznie okazywać sobie wyrazów czułości, miłości i przywiązania, zjednoczeni węzłem sakramentu małżeństwa przeszło 30 lat temu ślubowali sobie wierność aż do śmierci. Tragiczny los połączył ich także na całą wieczność. Obydwie trumny spoczną w sposób symboliczny na zawsze, nawet w jednym sarkofagu, w krypcie zasłużonych na Wawelu, jako znak i przypomnienie dla przyszłych pokoleń. W czasie ostatniego pobytu w Gnieźnie z okazji VII Zjazdu Gnieźnieńskiego, poświęconego właśnie rodzinie, którego tytuł brzmiał "Rodzina nadzieją Europy", pan prezydent powiedział następujące słowa: "Małżeństwo jako związek jednej kobiety z jednym mężczyzną jest podstawą cywilizacji chrześcijańskiej, najbardziej przyjaznej dla ludzi cywilizacji stworzonej na ziemi. Wspólnota mężczyzny i kobiety nazywa się małżeństwem, i nic innego małżeństwem nazywać się nie może, chociaż oczywiście ludzie o określonych preferencjach byli, są i będą, należy im się prawo, tolerancja i chrześcijański stosunek, ale raz jeszcze powtarzam, małżeństwo jest związkiem kobiety i mężczyzny zawieranym na całe życie od chwili jego zawarcia aż do śmierci. To jest zasada, którą nie zawsze udaje się realizować, ale ta zasada musi pozostać". Gdyby wszyscy politycy, którzy wyznają tę samą wiarę w Jezusa Chrystusa, a zatem i tę samą prawdę o istocie małżeństwa, mieli odwagę dać tak jednoznaczne świadectwo o tej prawdzie i potwierdzić ją własnym życiem, zapewne inaczej wyglądałyby stan polskich małżeństw i oblicze polskiej rodziny. W tym kontekście rangi symbolu niesłychanie wymownego nabiera fakt, że to właśnie obrączki małżeńskie pozwoliły potwierdzić tożsamość osobową pani prezydentowej, a pośrednio przypieczętowały także trwałość ich związku nie tylko na całe życie, jak ślubowali, ale także na całą wieczność. Mieszkańcy Warszawy, Polacy umieli docenić ten fakt. Z bólem, a niekiedy wręcz ze łzami w oczach żegnali i żegnają prezydencką parę, i składają jej hołd szacunku, wdzięczności za wierność i przykład małżeńskiego życia. Pan prezydent Lech Kaczyński, jak słyszeliśmy, urodzony w Warszawie, jak dobrze wiemy, całe swoje życie poza krótkim okresem młodości związał właśnie z Warszawą. Czuł się z nią związany szczególnymi więzami, świadczą o tym wymownie jego własne słowa: "Warszawa to moje rodzinne miasto, praca dla Warszawy dawała mi bardzo dużo radości i satysfakcji, tylko dwa razy w życiu bardzo mocno przeżywałem fakt, że odchodzę z jakiegoś stanowiska, raz kiedy kończyłem swoją misję w Solidarności, która była najważniejszym osiągnięciem mojego pokolenia, i drugi raz, kiedy zrezygnowałem z funkcji prezydenta Warszawy po to, by niecałe 24godziny później zostać zaprzysiężony na prezydenta Rzeczpospolitej". Nie miejsce i czas, by wyliczać te osiągnięcia pana prezydenta dla Warszawy, ale nie można nie wspomnieć budowy Muzeum Powstania Warszawskiego w imię prawdy historycznej, dla ocalenia tej prawdy, dla ocalenia całej prawdy, a także organizacji obchodów 60. rocznicy wybuchu Powstania, powołania zespołu, który obliczył rozmiar, zniszczenia i strat wojennych i wielu, wielu innych osiągnięć. Pan prezydent wyznawał, i niekiedy mówił o tym, wyznawał zasadę "chcieć to móc", i swoją działalnością udowodnił konsekwentnie, co potrafi człowiek, który konsekwentnie jest przekonany o słuszności swoich idei i potrafi je konsekwentnie realizować. Podjęte wysiłki na rzecz naszej stolicy dziś doceniają nie tylko mieszkańcy Warszawy, ale wszyscy Polacy. Mogę zaświadczyć, że ogromnym szacunkiem, pietyzmem i miłością darzył także pierwszą polską stolicę Gniezno, w czasie ostatniej bytności budowaliśmy się jego głębokim przywiązaniem do naszej polskiej tradycji, do kolebki naszego narodu i Kościoła hierarchicznego. Tragicznie zmarły pan prezydent był człowiekiem głębokiej i autentycznej wiary. Był gorącym patriotą i wielkim Polakiem, niestrudzonym budowniczym solidarnej i wolnej Polski, obok innych legendarnych postaci, jak Lech Wałęsa, obecny tutaj pan Tadeusz Mazowiecki, Anna Walentynowicz, walczył z ogromną determinacją o ideały Solidarności. Wierzył w zwycięstwo ideałów Solidarności i pomimo trudności i stanu wojennego, w przemówieniu inauguracyjnym swojej prezydentury podkreślił z naciskiem: "całe moje doświadczenie mówi, że dobra praca, uczciwe wykonywanie zadań, sprawiedliwe traktowanie ludzi jednoczy osoby różnych światopoglądów i życiorysów. Inne doświadczenia, te sprzed 20 i 30 lat, pokazały, że historię tworzą ci, którzy mają odwagę działać. Na

moich oczach - mówił pan prezydent - niewielkiej grupie opozycjonistów, kilkudziesięcioosobowy związek zawodowy przekształcił się w wielki ruch narodowy Solidarności i mimo zadanych ciosów zwyciężył". Nie ma pana prezydenta wśród nas żyjących, słowa te brzmią prawie jak jego testament. Jego testament to dla nas zobowiązanie, zobowiązanie dla wszystkich, a zwłaszcza dla tych, którzy szczycą się wspólnym, solidarnościowym rodowodem. Był świadomy, że nawet największe zaangażowanie, walka o prawdę bez harmonijnego współdziałania, wzajemnego zaufania, szacunku i miłości nie wystarczają, przeciwnie -mogą być źródłem bolesnych podziałów i jałowej dyskusji. Tych ideałów bronił na wszystkich etapach swojego życia i pracy. Żył nimi, służył im w sposób nieoczekiwany, przypieczętował tę posługę własnym życiem. Zginął na posterunku, udając się wraz z wysokimi przedstawicielami życia publicznego, by oddać hołd pomordowanym przez stalinowskich oprawców polskim oficerom i ofiarom mordu katyńskiego. W jego przesłaniu, które miał wygłosić w dniu katastrofy na Polskim Cmentarzu Wojskowym w Katyniu, czytamy: "Ukrywanie prawdy o Katyniu, efekt decyzji tych, którzy do zbrodni prowadzili, stało się jednym z fundamentów polityki komunistów w powojennej Polsce. Założycielskim kłamstwem PRL. Był to czas, kiedy za pamięć i prawdę o Katyniu płaciło się bardzo wysoką cenę. Jednakże bliscy pomordowanych i inni odważni ludzie trwali wiernie przy tej pamięci, bronili jej i przekazywali kolejnym pokoleniom Polaków". Świętej pamięci pan prezydent nie mógł przypuszczać, że za obronę tej prawdy przyjdzie mu zapłacić własnym życiem. Stąd dziś pragniemy tobie, szanowny panie prezydencie, a także panu prezydentowi na uchodźstwie panu Ryszardowi Kaczorowskiemu, więźniowi gułagu i weteranowi II wojny światowej, wyrazić naszą najgłębszą wdzięczność. Dziękujemy wam za waszą wierność prawdzie i miłość do ojczyzny. Służąc Polsce, na zawsze połączyliście się z naszymi wielkimi bohaterami narodowymi, którzy przelali swoją krew i spoczywają na obcej ziemi. Dziękujemy także wszystkim, którzy towarzyszyli panu prezydentowi i zapłacili tę samą, najwyższą cenę. Zapewniamy o naszej pamięci nie tylko o nich, ale także o ich rodzinach, o ich najbliższych. Prawda o bestialskim mordzie w Katyniu naszych rodaków była zakłamywana przez dziesiątki lat i systemowo skazana na niepamięć, dziś o niej mówi dosłownie cały świat. Słyszą o niej ci, którzy przez wiele lat ją negowali i pragnęli na zakłamaniu, obłudzie budować rzekomo lepszy świat bez Boga. Jest to wielkie zwycięstwo sprawy, której służyli obydwaj prezydenci oraz wielu innych, wielu tych, którzy podzielili ich los w tragicznej katastrofie pod Smoleńskiem. Czy naprawdę trzeba było aż tak wielkiej ofiary? Umiłowani, doświadczenie uczy, że wszystko to, co wielkie i ważne w życiu, buduje się poświęceniem, ofiarą, a niekiedy nawet ceną własnego życia. Tak było w wypadku św. Wojciecha, tak było w wypadku sług bożych Jana Pawła II i ks. Jerzego Popiełuszki. Ziarno musi wpaść w ziemię, aby mogło wydać owoc. Przypomniał nam o tym nie kto inny, a sam Pan nasz Jezus Chrystus, który oddał swoje życie dobrowolnie z miłości, zginął niesprawiedliwie, gwałtowną śmiercią, skazany mocą wyroku podwójnego trybunału, ale także zmartwychwstał. Poprzez wspólnotę życia i losu z Chrystusem zmartwychwstałym, ludzkie ofiary i cierpienia nabierają całkowicie nowego znaczenia. Jeśli bowiem wierzymy, słyszeliśmy dzisiaj słowa św. Pawła, że Jezus istotnie umarł i zmartwychwstał, to również tych, którzy odeszli z Jezusem, Bóg wyprowadzi wraz z nim. W Jezusie Chrystusie śmierć staje się bramą. Ziarno prawdy, jak mówi nasz poeta, pada cicho, leży długo i wschodzi powoli. Niekiedy trzeba czekać lata, a nawet całe wieki, by doczekać się dobrych owoców. Prawda ta weryfikuje się także za naszych dni, dziesiątki tysięcy ofiar przemocy i wojny złożyło się na to, że dzisiaj żyjemy w wolnym, niepodległym kraju, a zatem ich trud nie poszedł na marne. Nie był daremny. I gwałtowna śmierć zaowocowała wolną ojczyzną, która jest dla nas wielkim zobowiązaniem i zadaniem. Jednakże właśnie od nas, przede wszystkim od nas samych, zależy w głównej mierze, jaki użytek uczynimy z niewinnej krwi naszych braci, z odzyskanej wolności. Dziś, modląc się za ofiary tragicznej katastrofy, prosimy, by ta przedziwna solidarność w cierpieniu i narodowej żałobie, której jesteśmy świadkami, widoczna na każdym kroku, zamieniła się w solidarny wysiłek wszystkich, niezależnie od różnic, które nas dzielą. Nasz kraj potrzebuje rozliczenia z przeszłością, mówił pan prezydent Kaczyński w przemówieniu inauguracyjnym, bo bez tego nie może być porządku moralnego, potrzebuje też zgody i jedności w sprawowaniu najważniejszych zadań. A jestem przekonany, że możemy je osiągnąć. Tłumy ludzi różnych opcji politycznych, które stanęły obok siebie, przypominają, że podziały takie jak lewica czy prawica, władza czy zwyczajni ludzie w obliczu śmierci się relatywizują czy tracą swoje znaczenie. W perspektywie wieczności liczy się jedynie dobro, dobro, które owocuje, i które przetrwa życie i wieczność. Wieczność rozstrzyga się w gruncie rzeczy już dziś, tu, w tym miejscu, rozstrzyga się zawsze poprzez ludzkie działanie, zależy od tego, ile dobra udało nam się zrealizować. "Kto wierzy w tego, który mnie posłał, ma życie wieczne i przeszedł już ze śmierci do życia" - zapewnia nas sam Jezus Chrystus w dzisiejszej ewangelii. W obliczu tragedii o tak wielkim rozmiarze, o tak wielkich rozmiarach, liczą się w gruncie rzeczy jedynie modlitwa i pamięć. Wspólna modlitwa łączy ludzi, niesie ukojenie bólu, a nawet zdolna jest smutek zamienić w radość. Pamięć natomiast pozwala wobec potomnych zachować pełną prawdę historyczną i jedyny fundament, na którym można budować przyszłość. Dramat, który rozegrał się na rosyjskiej ziemi, jak nigdy dotąd połączył także Polaków i Rosjan. Zbrodnia na polskich oficerach dokonana w 1940 r. przez stalinowskich oprawców, przemilczana i zakłamywana przez dziesiątki lat, dzieliła i dzieli w dużym stopniu Polaków i Rosjan. Obecnie w tragicznych dniach doświadczamy, że przelana przed 70 laty krew potrafi także łączyć, potrafi łączyć polityków i zwykłych, szarych ludzi. Przyjmujemy z wdzięcznością wszystkie oznaki szczerego współczucia i międzyludzkiej solidarności. Odczytujemy je jako znak nadziei po latach rozdzielenia i szansę na zbliżenie i pojednanie naszych narodów dla dobra Polski, Rosji, Europy i świata. Znany współczesny historyk Norman Davies sugeruje, że Katyń może stanowić swoiste katharsis, swoiste oczyszczenie, i to nie tylko dla Polaków, ale także dla Rosjan. Według Daviesa jesteśmy świadkami wydarzeń, to jego słowa, które mogą spełnić podobną rolę jak niegdyś Solidarność w Polsce i otworzyć Rosjan na ich własne koszmary przeszłości. A znany nam wszystkim polityk i mąż stanu Zbigniew Brzeziński w tragicznych wydarzeniach dostrzega nawet nową szansę pojednania naszych narodów, na wzór tego, które kiedyś dokonało się pomiędzy Niemcami i Polakami lub Niemcami i Francuzami. Obyśmy nie zaprzepaścili tej szansy. Umiłowani, z perspektywy 70 lat widać wyraźniej niż kiedykolwiek, że niewinnie przelana krew ofiar tego samego nieludzkiego systemu, która wsiąkła w tę samą ziemię, dzieliła nas przez pokolenia, nie musi koniecznie dzielić, a może także łączyć. Pozostaje nam tylko modlić się, aby nie zabrakło nam woli i determinacji, by podjąć wyzwania, przed którymi stajemy i które stają przed nami. Zobowiązuje nas do tego zarówno ofiara naszych ojców i dziadów, i braci sprzed 70.lat, jak i ta najnowsza ofiara tych, którzy zginęli w pielgrzymce pamięci, prawdy, solidarności i pojednania. Polecając bożemu miłosierdziu żywych i umarłych, prosimy o umocnienie i pociechę dla żyjących, a wieczny spokój dla zmarłych. Amen. Abp Henryk Muszyński prymas Polski

Konflikt wawelski w 1937 roku (1) Latem 1937 roku doszło do największego w II RP konfliktu w stosunkach państwa z Kościołem. Konflikt ten związany był z samowolnym przeniesieniem przez arcybiskupa krakowskiego Sapiehę trumny z ciałem Marszałka Piłsudskiego z krypty św. Leonarda na Wawelu. Dla uświadomienia sobie przyczyn konfliktu niezbędne jest przypomnienie biografii metropolity.  Adam Stefan Sapieha urodził się 14 maja 1867 roku w Krasiczynie, jako syn księcia Adama Sapiehy i Jadwigi z Sanguszków. Po studiach teologicznych w Innsbrucku, w 1893 roku przyjął święcenia kapłańskie od biskupa księcia Jan Puzyny. Najpierw przebywał e Lwowie, gdzie pozostawał pod wielkim wpływem późniejszego arcybiskupa lwowskiego Józefa Teodorowicza, gorącego zwolennika ruchu narodowego. W 1906 roku został szambelanem Piusa X, który po śmierci Puzyny w 1911 roku udzielił mu sakry biskupiej i mianował na metropolitę krakowskiego. W okresie I wojny światowej występował zdecydowanie przeciwko Naczelnemu Komitetowi Narodowemu oraz Legionom Polskim. Interweniował razem z Teodorowiczem u władz austriackich celem uniemożliwienia biskupowi Władysławowi Bandurskiemu objęcia stanowiska biskupa polowego Legionów. W 1922 roku został senatorem z listy Chrześcijańskiego Związku Jedności Narodowej (sojuszu endecji, chadecji oraz innych mniejszych ugrupowań), otwarcie zwalczającej Naczelnika Państwa. Wobec zdecydowanego zakazu Piusa XI uczestnictwa duchownych w życiu politycznym, bp. Sapieha z arcybiskupem Teodorowiczem musieli w 1923 roku złożyć mandaty senatorskie. Po zamachu majowym metropolita krakowski na każdym kroku manifestował swoją wrogość w stosunku do Marszałka Piłsudskiego. W 1927 roku przeciwstawiał się złożeniu na Wawelu prochów Juliusza Słowackiego, ulubionego wieszcza Komendanta, który był inicjatorem całego przedsięwzięcia. Sapieha obawiał się,  że po śmierci Piłsudskiego, rząd będzie chciał umieścić go również na Wawelu. Zażądał nawet od Prezydenta pisemnego oświadczenia, że są to ostatnie prochy chowane w podziemiach wawelskiej katedry. Mościcki oczywiście żądania nie spełnił,  a metropolita pod naciskiem opinii publicznej musiał ustąpić i zgodzić się na pochowanie Słowackiego na Wawelu. Piłsudski podczas rozmowy z Sapiehą w 1933 roku „mówiąc o grobach wawelskich wspomniał, że może i dla niego znajdzie się tam miejsce”. Metropolia przyjął to milczeniem. W ostatniej woli Piłsudski napisał: „Nie wiem czy nie zechcą mnie pochować na Wawelu. Niech”. Po śmierci Marszałka, Sapieha nie ufając doniesieniom prasowym o katolickiej śmierci Komendanta, zwrócił się o informację do ks. Korniłowicza, który jednoznacznie oświadczył, iż „Piłsudski zmarł po udzieleniu mu absolucji namaszczeniu świętymi olejami”. Mimo tego Sapieha odmówił zgody na złożenie ciała Piłsudskiego na Wawelu, powołując się na przepis kodeksu prawa kanonicznego, mówiący, iż w obrębie gmachu kościelnego, oprócz duchownych mogą być grzebani jedynie „personae regales” – czyli osoby z rodów kościelnych, ewentualnie głowy państwa. W obliczu tak jednoznacznej postawy arcybiskupa, rząd polski zwrócił się do przychylnego Piłsudskiemu, Piusa XI, który udzielił specjalnej dyspensy od wspomnianego przepisu. To dopiero zmusiło Sapiehę do zmiany stanowiska. 18 maja 1935 roku kryształową trumnę z ciałem Józefa Piłsudskiego ustawiono w krypcie św. Leonarda obok szczątków króla Jana II Sobieskiego i Tadeusza Kościuszki. Wobec propozycji przeniesienia trumny do innego, osobnego miejsca, metropolita nie chciał się na to zgodzić, motywując to ponownie przepisami kanonicznymi, a potem wystąpił z projektem przeniesienia prochów Marszałka do krypty Bazyliki z czasów Chrobrego, gdyż  „względy dostępu szerokim, a tak licznym masom ludności, przemawiają przeciw podziemiom Katedry, gdzie gdybyśmy znaleźli drugie wyjście, zawsze będzie bardzo utrudnione”. Dopiero w listopadzie 1935 roku na mocy porozumienia między metropolitą a Naczelnym Komitetem Uczczenia Pamięci Marszałka Józefa Piłsudskiego z gen. Bolesławem Wieniawą-Długoszowskim na czele ustalono konieczność utworzenia osobnego miejsca poświęconego jedynie Marszałkowi. Miano je stworzyć w zapomnianej dotąd krypcie pod Wieżą Srebrnych Dzwonów. Jednak do czasu należytego przygotowania nowego miejsca, trumna miała pozostać w krypcie św. Leonarda. Przez cały czas prac konserwatorskich w krypcie pod Wieżą Srebrnych Dzwonów, Sapieha domagał się przyspieszenia robót, które – jego zdaniem – „postępują bardzo powoli i zachodzi słuszna obawa, że przed nastaniem zimy (1936 roku – Godziemba) roboty te nie będą wykończone”. W efekcie prof. Szyszko-Bohusz, koordynujący prace w krypcie, znacznie przyspieszył tempo robót, tak że wiosną 1937 roku wnętrze krypty było gotowe na przyjęcie trumny Marszałka. Jednak wspomniany Komitet pragnął decyzję o przeniesieniu trumny podjąć dopiero po rozstrzygnięciu konkursu na sarkofag. Jednocześnie ekspert Komitet prof. Jastrzębski krytycznie ocenił wystrój artystyczny nowej krypty, przesycenie wnętrza licznymi elementami dekoracyjnymi, niezwiązanymi z „życiem, ideologią i postacią Marszałka”. Tymczasem  arcybiskup Sapieha w liście do Wieniawy z 17 czerwca 1937 roku po dokonanych oględzinach krypy, poinformował go, że  „przekonawszy się, że jest ona już zupełnie gotowa i odpowiednia postanowiłem przeniesienie trumny w najbliższym czasie”. Powołując się na przyjazd w końcu miesiąca króla rumuńskiego do Krakowa i wspólne z Prezydentem RP złożenie hołdu Piłsudskiemu, metropolita zadecydował, że do przeniesienia dojdzie „22 czerwca br. i to zupełnie cicho bez żadnego obrzędu”. Wieniawa zwołał posiedzenie Wydziału Wykonawczego Komitetu, który postanowił zdecydowanie przeciwstawić się „tendencji ks. Metropolity Sapiehy przeniesienia zwłok Marszałka Piłsudskiego”. Zdecydowano odwołać się do środków administracyjnych – w tym celu Wieniawa poprosił premiera gen. Składkowskiego „by władze administracyjne zapewniły nienaruszalność spokoju Zwłok Marszałka w krypcie św. Leonarda. Równocześnie Wieniawa poprosił Sapiehę „o nie przenoszenie Zwłok Marszałka do Krypty pod Wieżą Srebrnych Dzwonów aż do ostatniego i jednorazowego złożenia jej w sarkofagu”. Jednocześnie

Sapieha otrzymał pismo od księdza prałata Stanisława Domasika, któremu polecił przygotować operację przenosin. Prałat napisał w nim, iż prof. Szyszko-Bohusz odmówił pomocy przy przenoszeniu trumny, a władze rządowe będą  uważać „za pewien despekt dla zmarłego, że karawaniarze przenoszą,  gdzie dotąd nikt poza wyższymi oficerami nie mógł nawet dotknąć trumny”.  Uznał także za stosowne zaznaczyć, iż „uważam sobie za obowiązek sumienia,  (…)  całą sprawę, bądź co bądź bardzo ważną i mogącą pociągnąć niepowetowane następstwa jasno przedstawić”. Mimo tych wątpliwości ks. Domasika arcybiskup nie cofnął swojej decyzji, a 20 czerwca zapowiedział Wieniawie, że „termin załatwienia sprawy sarkofagu jest bardzo niepewny i może trwać jeszcze latami”, dlatego też postanowił jedynie o przesunięciu daty przeniesienia z 22 na 23 czerwca „celem należytego przygotowania”. 21 czerwca odbyła się na Zamku narada z udziałem Prezydenta Mościckiego, marszałka Rydza-Śmigłego, premiera Składkowskiego, wicepremiera Kwiatkowskiego oraz gen. Wieniawy-Długoszowskiego, w której wyniku Prezydent wystosował list do arcybiskupa. Mościcki pisał w nim: „ pozwalam sobie zwrócić uprzejmie uwagę waszej Ekscelencji, iż sprawa związana z przeniesieniem zwłok śp. Marszałka Józefa Piłsudskiego – jest bardzo ważna i budzi najwyższy oddźwięk w całej opinii polskiej. Wobec gorących życzeń całego Naczelnego Komitetu Uczczenia Pamięci Józefa Piłsudskiego, by obecnie (przed ostatecznym uzgodnieniem miejsca trwałego umieszczenia trumny) nie ruszać z obecnego miejsca trumny ze zwłokami, proszę i ja jak najusilniej, by zamiaru przeniesienia trumny w tej chwili nie wykonywać”. Metropolita krakowski udzielił odpowiedzi dopiero 24 czerwca, już po przeniesieniu trumny. Odmawiał on spełnienia prośby Prezydenta, dodając zdecydowanie : „bardzo mi przykro, że ja muszę bronić właściwej czci zwłok Pana Marszałka Józefa Piłsudskiego” Tym samym konflikt pomiędzy Komitetem a Sapiehą, przeniesiony został na płaszczyznę sporu między Prezydentem i władzami państwa a metropolitą krakowskim. Niezależnie od niechęci metropolity do Piłsudskiego, uważał on, iż znajdowanie się trumny z jego ciałem w krypcie św. Leonarda zakłóca spokój w katedrze – liczni pielgrzymi przechodzili przez katedrę, aby oddać hołd Marszałkowi. Sapieha bronił też koncepcji wystroju krypty zaproponowanej przez prof. Szyszko-Bohusza, która „nie raziła swoją lewicowością”

Wreszcie arcybiskup swoją decyzję tłumaczył troską o stan zwłok w związku z panującą wilgocią w krypcie św. Leonarda . Decydująca była jednak chęć zaznaczenia, iż jest on  jedynym gospodarzem w wawelskiej katedrze, co niewątpliwie wzmacniało pozycję Sapiehy jako nieformalnego, lokalnego przywódcy. Jak już wspomniano, 23 czerwca dokonano przeniesienia trumny do nowej krypty. Zanim to nastąpiło, odbyła się narada u wojewody krakowskiego z udziałem posła Osińskiego z Komitetu i mjr Kalicińskiego z MSWoj, którzy proponowali postawić w krypcie wartę oficerską i nie dopuścić do przeniesienia trumny. Wojewoda poinformował zebranych, iż ma zalecenia od premiera „aby nic – absolutnie nic bez jego zgody nie przedsiębrać, gdyż Rząd jako taki sprawę tę prowadzi”. Takie stanowisko było  wynikiem kolejnej narady u Prezydenta, w trakcie której odrzucono sugestię Komitetu o użyciu środków administracyjnych. Ustalono natomiast rozpoczęcie akcji propagandowej, która by zmusiła opornego arcybiskupa do zmiany decyzji. Tego samego dnia na nadzwyczajnym posiedzeniu zebrała się Rada Ministrów. Premier po omówieniu tła konflikt, zapowiedział złożenie dymisji całego gabinetu. Ministrowie na wniosek ministra Becka wyrazili „swą całkowitą solidarność ze stanowiskiem zajętym przez P. Prezesa Rady Ministrów”. Ostatecznie tuż przed północą, wynajęci przez Sapiehę robotnicy zakończyli operację przeniesienia trumny Marszałka do Krypty pod Wieżą Srebrnych Dzwonów. 24 czerwca gazety poinformowały na pierwszych stronach o konflikcie wawelskim. Prorządowa „Gazeta Polska” pod dużym nagłówkiem  „Zdumiewające zarządzenie ks. metropolity Sapiehy”, zamieściła  wiadomość o dymisji gabinetu i uzasadnienie premiera, który stwierdził, że „zaszedł fakt nie wykonania woli Prezydenta Rzeczypospolitej przez obywatela polskiego w sprawie kultu narodu dla marszałka Piłsudskiego. Fakt ten będący obrazą majestatu Rzeczypospolitej zaistniał w czasie mego urzędowania jako premiera rządu i faktowi temu nie zdołałem zapobiec” Dymisja nie została oczywiście przyjęta. Chodziło bowiem jedynie o wytworzenie odpowiedniego nastroju w społeczeństwie w stosunku do czynu arcybiskupa Sapiehy. Następnego dnia „Gazeta Polska” w obszernym artykule „Gniew serc” zaatakowała metropolitę krakowskiego, zarzucają mu pychę, „warcholskie sobiepaństwo”, zlekceważenie „spokoju zwłok Wodza Narodu” i nie zastosowanie się do woli Prezydenta. Za „akt jaskrawego uchybienia obowiązkom obywatela wobec Głowy państwa (…) ks. bp. krakowski odpowiedzieć powinien już nie tylko przed Bogiem. I wierzymy, że rząd Rzeczypospolitej potrafi go do tej odpowiedzialności pociągnąć”. Podkreślając,  że „poszanowanie spokoju zwłok każdego chrześcijanina otoczone jest przez Kościół pieczą szczególną” zażądano, aby metropolita, który prawom tym „dotkliwie uchybił”,  zdał  z tego tytułu „wyższym instancjom kościelnym sprawę”. Tak zdecydowany atak na Sapiehę  zachęcił innych do podobnych wystąpień. O ile prasa lewicowa ostro krytykowała cały Kościół, domagając się nawet rewizji konkordatu z 1925 roku oraz odwołania arcybiskupa ze stolicy biskupiej przez papieża, to prorządowe gazety atakowały jedynie metropolitę krakowskiego, zastrzegając się przed zarzutem godzenia „w powagę Kościoła lub jego dostojników”. Prasa katolicka z reguły starała się uspokajać nastroje – „nie mamy powodu – pisał „Przewodnik Katolicki” – ani potrzeby zatargów takich rozstrzygać <masówką>, <na ulicy>! Takie zatargi należą do kompetencji miarodajnych władz kościelnych i państwowych”. Jednak Aleksander Bocheński na łamach krakowskiego „Głosu Narodu” wołał: „Dlaczego chcecie w tym najwspanialszym przybytku, gdzie mieszka Bóg i gdzie leżą wszyscy królowie polscy, pomazani przez prymasów, i gdzie leży św. Stanisław, i gdzie śpi i żyje cała polska historia, zrobić świeckie, bezduszne, cywilne, laickie, a więc nie polskie, nie duchowe, może z czasem masońskie antykwariaty? Czy myślicie, że Wawel i Katedra bez księcia Biskupa i bez kościelnej celebry będzie tym samym Wawelem, w którym Piłsudski chciał spoczywać”. Z kolei „Młoda Polska” oraz krakowski „Czas” obarczyły Sapiehę odpowiedzialnością za wywołanie konfliktu. Pisma endeckie w zdecydowanej większości broniły metropolitę,  a „Falanga” oskarżała środowiska lewicowe o chęć unicestwienia Kościoła.  „Spod marksistowskich i masońskich  - pisano w piśmie narodowo-radykalnym – poz sączy się brudna struga oszczerstw i kalumnii, a w <lożach” semiccy <bracia> z radością zacierają ręce – udało się !”. Równocześnie przez Polskę przetoczyła się fala demonstracji i wieców.  Podczas jedno z nich, zorganizowanego 25 czerwca w Warszawie, demonstranci z placu Piłsudskiego ruszyli pod Belweder niosąc transparenty, na których widniał napis: „Sapieha do Berezy”. Do rządu napływały listy od różnych osób prywatnych pełne oburzenia i protestu w związku z decyzją Sapiehy. Domagano się w nich m.in. pozbawienia metropolity honorowego obywatelstwa Krakowa. Równolegle do akcji protestacyjnej rząd podjął rozmowy ze strona kościelną w celu zamknięcia sporu. Beck spotkał się z nuncjuszem apostolskim Cortesi, a charge d’affaires ambasady polskiej przy Stolicy Apostolskiej interweniował w sekretariacie stanu w Watykanie. Beck z Cortesim uzgodnili, że metropolita powinien napisać list do Prezydenta z przeprosinami i przyznaniem się do winy. Biskupi zebrani na konferencji 30 czerwca w Poznaniu zaakceptowali te warunki, a Corsini spotkał się z Sapiehą. Wizytę metropolicie złożył także prymas Polski, arcybiskup August Hlond. Jednak list arcybiskupa z 6 lipca 1937 roku nie zawierał żadnych przeprosin, a hardy metropolita bronił swej decyzji pisząc: „Muszę tez stanowczo zaprotestować przeciw temu, jakoby przeniesienie zwłok sp. marszałka Piłsudskiego z tymczasowego miejsca złożenia w krypcie św. Leonarda na stałe miejsce do krypty na to przygotowanej miało jakiekolwiek znamiona braku uszanowania i uznania dla Marszałka Piłsudskiego. Fakt, ze dobrowolnie przyjąłem zwłoki Jego do Grobów Królewskich, najlepiej chyba o mym usposobieniu świadczy. List ten nie mógł władz w najmniejszym stopniu zadowolić, tak więc 9 lipca PAT podała informację, że „wbrew uzasadnionym nadziejom list ks. Metropolity Krakowskiego (…) odbiegał od omawianego między ks. nuncjuszem Cortesim i ministrem spraw zagranicznych Beckiem sposobem załatwienia”. Rząd „podejmuje – stwierdzał komunikat PAT – ponownie prowadzenie sprawy na właściwej drodze”. Równocześnie akcja protestacyjna nadal rozwijała się. Na jednym z wieców, prezes Polskiej Akademii Literatury, Wacław Sieroszewski domagał się: „bezprzykładne stanowisko biskupa Sapiehy musi być surowo ukarane. Wara każdemu od Majestatu Rzeczypospolitej i najświętszych wartości narodu. Zasłonić trumnę Marszałka wartą żołnierską, a biskupa, który ośmielił się zlekceważyć wolę Prezydenta Rzeczypospolitej zamknąć w areszcie”. Z drugiej strony w Krakowie kolportowano ulotkę, w której pisano: „Czyż ci tzw. <piłsudczycy> nie rozumieją, że w ten sposób poniewierają pamięć swego przywódcy i dają dowód, że są naprawdę gromadą szuj, którym chodzi tylko o żłób. (…) Wylazło prawdziwe bezbożne oblicze sanacji! Polak ma dość by starszy posterunkowy Składkowski miał dyktować Księciu Kościoła co ten ma czynić! To wszystko wpływało na coraz większe podniecenie umysłów i zaostrzenie konfliktu. Do prezydenta wpłynął wniosek o zwołanie nadzwyczajnej sesji Sejmu i Senatu „celem udzielenia rządowi pełnomocnictw w związku z konfliktem wawelskim”. Rząd pragnął jednak zakończyć spór i nie dopuścić aby wydarzenia wymknęły się spod kontroli.  Beck ponownie spotkał się z Cortesim, który ratując swój autorytet, przyrzekł ministrowi, że tym razem spraw będzie definitywnie zakończona, a on sam dopilnuje arcybiskupa. 10 lipca Cortesi pojechał do Krakowa i odbył zasadniczą rozmowę z metropolitą. Być może nawet w jego obecności sporządził drugi list do Prezydenta, w którym pisał: „Przedkładając Panu Prezydentowi moje motywy przeniesienia zwłok sp. Marszałka Józefa Piłsudskiego nie miałem i nie mogłem mieć intencji obrażenia w czymkolwiek ani Dostojnej Osoby ani godności Pana Prezydenta, z uwagi na Jego wysoki urząd jako Głowy Państwa, jak dla uczuć, które żywią względem Jego Osoby. Skoro stało się faktem publicznym, że to moje stanowisko było tłumaczone jako obraza Osoby i autorytetu Pana Prezydenta oraz dowiedziawszy się, że Pan Prezydent czuje się dotknięty, boleję nad tym i jako biskup i obywatel poczuwam się do obowiązku oświadczenia i zapewnienia Pana Prezydenta o mym należnym i niezmiennym oddaniu. Racz Dostojny Panie Prezydencie przyjąć wyrazy głębokiej czci i wysokiego poważania”. Tę wielce dyplomatyczną odpowiedź nuncjusz Cortesi osobiście dostarczył 11 lipca Prezydentowi Mościckiemu, potwierdzając jednocześnie wolę Kościoła utrzymywania dobrych stosunków z państwem polskim. Rząd uznał sprawę za załatwioną i 13 lipca w prasie opublikowano treść pisma metropolity wraz z oświadczeniem Prezydenta, który stwierdzał, że list arcybiskupa przyjmuje i czuje się nim usatysfakcjonowany. Komunikat rządowy informował natomiast, że „wobec powyższych faktów Rząd uważa sprawę za ostatecznie załatwioną”. Gazety zaprzestały publikowania materiałów o konflikcie , a akcje protestacyjne wyciszono. Posłowie zebrani 20 lipca na nadzwyczajnym posiedzeniu parlamentu, przyjęli do wiadomości informację rządu, że uzyskał on zadośćuczynienie na drodze dyplomatycznej. Jedynie Komitet nadal pragnął dokonać zmian w wystroju krypty, odsunąć prof. Szyszko-Bohusza od dalszych prac w krypcie, a nawet ponownego przeniesienia trumny Komendanta do krypty św. Leonarda.  Te postulaty nie zyskały jednak wsparcia rządu. Prof. Szyszko-Bohusz pozostał na stanowisku kierownika robót w krypcie Marszałka, które ukończył na wiosnę 1939 roku,  a w 1938 roku na stanowisku przewodniczącego Wydziału Wykonawczego Komitetu gen. Wieniawę-Długoszowskiego, który został mianowany ambasadorem RP w Rzymie, zastąpił gen. Kazimierz Sosnkowski, cieszący się dużym poważaniem w środowisku  kościelnym. Sam metropolita postawił na swoim i związku z tym odczuwał satysfakcję. W odpowiedzi na kartkę z Ossayaku, domniemanego miejsca pokuty i śmieci Bolesława Śmiałego, wysłaną mu przez bratową, napisał: „nie jest dobrze zaczynać z biskupem krakowskim”. Jednak jego pozycja w Kościele została zachwiana, a on sam w lutym 1939 roku złożył na ręce Piusa XII rezygnację ze stolicy biskupiej, którą ostatecznie wycofał. Jednak decyzję o przyznaniu mu kapelusza kardynalskiego odłożono. Dostał go w 1946 roku, gdy zbliżał się do kresu swego życia. Wybrana literatura: Książę Niezłomny. Kardynał Adam Stefan Sapieha, red. R. Bogacz B. Przybyszewski, Adam Stefan kardynał Sapieha. Pasterz dobry, książę niezłomny 1867-1951 M. Lepecki – Pamiętniki adiutanta Marszałka Piłsudskiego W. Jędrzejewicz – Kronika życia Józefa Piłsudskiego Kościół w II Rzeczypospolitej Godziemba

Długie ręce FSB? „Zapach likwidacji”. W ten sposób izraelski „Maariv” komentuje katastrofę lotniczą pod Smoleńskiem, w której zginął prezydent Lech Kaczyński z małżonką oraz kluczowe osoby z punktu widzenia funkcjonowania i bezpieczeństwa państwa, w tym dowódcy wszystkich rodzajów sił zbrojnych. Na prawdopodobieństwo zamachu wskazuje też rumuński portal „Global News” i - powołując się na własne źródła w strukturach bezpieczeństwa NATO- za bezpośrednich sprawców tragedii uznaje rosyjską Federalną Służbę Bezpieczeństwa. Zamachu nie wyklucza również były agent GRU, Wiktor Suworow, który zwraca uwagę, że rosyjskie służby, zaraz po katastrofie zabrały z wraku samolotu czarne skrzynki, tak jakby strona rosyjska próbowała coś ukryć.[lead] Odczytanie zapisów trzech czarnych skrzynek znalezionych na miejscu katastrofy mogłoby być kluczowe w śledztwie, pozwalałoby bowiem odtworzyć wydarzenia na pokładzie minuta po minucie. W sytuacji (stwarzającego duże pole do fałszerstw) dekodowania ich przez Rosjan ostrożnie jednak należy podchodzić do wiarygodności tych zapisów. Zamiast wyjaśnić przyczyny tragedii pod Smoleńskiem mogą jeszcze pogłębić chaos informacyjny (jedna z głównych broni m.in. KGB) wokół niej narosły, czego próbkę mieliśmy już w postaci publikacji w rosyjskich mediach fałszywki udającej nagraną rozmowę załogi samolotu przed katastrofą z wieżą. „Rozmowa” miała pochodzić ze źródeł rządowych Rosji po otwarciu czarnej skrzynki.

Wojna polsko – polska Przy katastrofach lotniczych zawsze bada się czy nie doszło do udziału osób trzecich, tu jak gdyby nigdy nic od razu odrzucono od razu tezę o zamachu, mimo że na pokładzie samolotu zginął i prezydent RP i kluczowi dowódcy wojskowi, a więc „mózg” polskiej armii. Media w Polsce (z wyjątkiem Radia Maryja, „Naszego Dziennika”, „Gazety Polskiej”) przeszły nad tym do porządku dziennego. Tematem numer jeden dla mainstreamowych dziennikarzy stały się karesy Putina, to jest osławione „pojednanie”, i list Andrzeja Wajdy sprzeciwiającego się pochowaniu pary prezydenckiej na Wawelu, która to kwestia trąci na odległość tematem zastępczym. Może jednak nie przypadkiem została wykreowana wojna polsko-polska („Wawel dla królów” etc.), dla odwrócenia uwagi tzw. ulicy od tego, że coś się w tych relacjach ze Smoleńska nie klei, jak choćby liczba prób lądowania – najpierw cztery razy (według rosyjskiej stacji telewizyjnej Wiesti-24), później dwie, a w końcu jedna.

„Ubijaj tuda !” Rosjanie obsługujący lotnisko w Smoleńsku od razu próbowali zrzucić odpowiedzialność za katastrofę na pilotów. Strona rosyjska utrzymuje, że zignorowali oni zalecenia wieży kontrolnej, aby nie lądowali w Smoleńsku, tylko polecieli do Mińska albo do Moskwy. Jednak według nieoficjalnych informacji (podawanych m.in. przez „Nasz Dziennik”) pilot otrzymał z wieży niewłaściwe parametry lotu i był niżej, niż mu się wydawało. Tu-154M opadał zbyt ostro i nie udało się już poderwać go w górę. Rosjanie tymczasem próbowali obarczyć winą rzekomo nie znających rosyjskiego pilotów oraz prezydenta, który miał wywierać presję, by rządowy Tupolew lądował bez względu na warunki czyli jak utrzymywała strona rosyjska w gęstej mgle. Zarzuty poza tym, że kłamliwe to jeszcze uwłaczające stronie polskiej, która jednak woli zasłaniać się rzekomym zbliżeniem rosyjsko- polskim, aniżeli zareagować na zniewagi, a przede wszystkim dołożyć wszelkich starań, by wyjaśnić przyczyny tej bezprecedensowej i zarazem zagadkowej katastrofy. Wyobraźmy sobie, że na terytorium Polski rozbił się samolot z prezydentem Niemiec na pokładzie. Po kilku godzinach przyleciałyby niemieckie służby i przejęły kontrolę nad wyjaśnianiem przyczyn. Polski premier nie wysłał do Smoleńska jednostki Grom, by przynajmniej zabezpieczyć miejsce. Nie wystąpił też z wnioskiem o powołanie międzynarodowej komisji w celu zbadania przyczyn i przebiegu katastrofy. Rząd Tuska wyraził zgodę, aby śledztwo prowadzili Rosjanie, a dopiero później przekazywali polskiej Prokuraturze Wojskowej swoje ustalenia. Rząd polski nie protestował przeciwko transportowi ciał polskich obywateli do Moskwy bez nadzoru polskich przedstawicieli oraz dopuścił do ich badania pod kierownictwem rosyjskim. Zaskakujący jest także fakt, że szczątki rozbitego samolotu prezydenckiego ciągle nie są transportowane do polskiego ośrodka badawczego w celu zbadania ich przez międzynarodową komisję. Polska zatem lekkomyślnie zdała się w pełni na stronę rosyjską. Zastanawiające zważywszy pojawiające się co rusz nowe znaki zapytania, jak choćby relacje świadków przeczące temu, że prezydencki samolot lądował w ekstremalnych warunkach atmosferycznych. Dowodzi tego dostępny w sieci krótki amatorski film z miejsca zdarzenia, nakręcony tuż po katastrofie, na którym trudno dopatrzeć się mgły. Mimo kiepskiej jakości filmu dobrze widać miejsce katastrofy i to co zostało z samolotu. Słychać jednocześnie strzały i polecenie „ubijaj tuda”, co szczególnie zastanawia w związku z podawaną informacją zaraz po katastrofie, że przeżyły trzy osoby. Skąd się mogła wziąć taka informacja? Jeśli była prawdziwa, to co się stało z tymi osobami? Jeżeli film okazałby się autentyczny, to czy nie zawiera on jednocześnie odpowiedzi na pytanie dlaczego ciało prezydenta Lecha Kaczyńskiego rozpoznał brat Jarosław, podczas gdy zwłoki małżonki prezydenta Marii Kaczyńskiej zidentyfikowano dopiero po charakterystycznej obrączce. Czy to oznacza, że ciało Pierwszej Damy było zmasakrowane? Dziwne, skoro wiadomo, że para prezydencka siedziała razem. Dlaczego wreszcie Rosjanie nie wezwali na miejsce zdarzenia karetek, co jest w takich przypadkach działaniem rutynowym? Ktoś założył, że wszyscy zginęli? Jeśli tak, to na jakiej podstawie? A może świadkowie byli po prostu niemile widziani? Podobnie jak dziennikarze, których nie wpuszczano na miejsce zdarzenia, albo konfiskowano im kamery. Czy np. nie po to, byśmy się nigdy nie dowiedzieli co się stało z ciałami pilotów, które się dotąd nie odnalazły, mimo iż kokpit był cały. Albo dlaczego na zdjęciach z miejsca tragedii nie widać samolotu, tylko znikomą część potężnej ważącej ponad 50 ton maszyny. Co się stało z kadłubem? Dlaczego, biorąc pod uwagę niewielką prędkość przy lądowaniu i małą wysokość, z której po zahaczaniu o drzewa spadł (ok. 20 m) wrak samolotu nie był w jednym kawałku?

Rosjanie użyli EMP? W CNN głośno mówi się, że  samolot leciał zbyt nisko (problem z instrumentami?) i że zbyt szybko zniżał swój lot czyli opadał (brak adekwatnego napędu silników?), co zostało potwierdzone przez naocznych świadków. Jaka mogła być tego  przyczyna, zważywszy że upadł pierwotny zarzut strony rosyjskiej o złym stanie technicznym samolotu? Czy można wykluczyć, że w trakcie podchodzenia do lądowania mierniki i inne elektroniczne urządzenia nawigacyjne samolotu nie były poddawane działaniu zewnętrznych pól elektromagnetycznych dużej mocy? Takie oddziaływanie mogłoby zmienić wskazania urządzeń nawigacyjnych w samolocie i wskutek tego wywołać błąd pilota. Wyjaśnienia tej i innych zagadek związanych ze smoleńską tragedią (m.in. możliwości sztucznego wywołania mgły) przez polskie władze domaga się Stowarzyszenie Inżynierów Polskich. Nie bez kozery, bo opadanie samolotu mogło być spowodowane użyciem broni zwanej EMP, impulsu elektromagnetycznego, powodującego zakłócenie bądź zniszczenie sprzętu elektronicznego znajdującego się w pobliżu generatora. Według „Prawdy” Rosjanie w 2008 r., zaprezentowali działanie EMP wywołujące rezultaty podobne do uderzenia pioruna bądź wybuchu jądrowego. Broń nazwana Nike, została po raz pierwszy przedstawiona w Jekaterynburgu. Według rumuńskiego portalu Global News Rosjanie mieli eksperymentować z EMP w bazie wojskowej znajdującej się w obrębie lotniska w Smoleńsku. Powołując się na polskie źródła wojskowe portal stwierdza, iż użycie EMP może spowodować właśnie zakłócenia urządzeń elektronicznych i silników wszystkich typów samolotów, przy czym wykrycie przyczyny jest bardzo trudne ze względu na krótki okres stosowania wiązki elektromagnetycznej. EMP nie jest bronią nową - Amerykanie są w nią wyposażeni już od lat 60. Tym co wyróżnia Nike jest mały rozmiar oraz znacznie krótsze, ale potężniejsze impulsy elektromagnetyczne, o napięciu - jak podkreśla Giennadij Mesyats, wiceprezes Rosyjskiej Akademii Nauk i dyrektor Instytutu Fizyki Lebiediewa - sięgającym miliardów watów.

Tupolew zablokowany Jeśli nawet okazałoby się, że Rosjanie nie użyli EMP, to samolot można było zniszczyć w inny sposób. Ryszard Drozdowicz z Laboratorium Aerodynamicznego Politechniki Szczecińskiej (ZUT) ocenia, że „sugerowany w mediach błąd pilota jest mało prawdopodobny. Na podejściu do lądowania nie wykonuje się żadnych manewrów typu silne przechylenie lub nagłe zmiany prędkości. A takie silne przechylenie zauważyli świadkowie. Pilot wykonał dodatkowe kręgi nadlotniskowe, aby upewnić się co do warunków lądowania i na tej podstawie podjął uzasadnioną decyzję o lądowaniu. Nieprawdopodobne też jest, aby doświadczony pilot wraz z drugim pilotem pomylili się co do wzrokowej oceny wysokości, nawet w przypadku awarii przyrządów, która jest również nieprawdopodobna. Należy tutaj zauważyć, że mgła jest na ogół z prześwitami i przy dziennym świetle nie stanowi istotnej przeszkody do wzrokowej oceny warunków lądowania. Okoliczności wskazują jednak na poważną awarię lub celowe zablokowanie układu sterowania. Taką blokadę można celowo zamontować tak, aby uruchomiła się przy wypuszczeniu podwozia lub klap bezpośrednio na prostej przed lądowaniem. Przy blokadzie klap lub lotek na prostej katastrofa była nieunikniona, gdyż pilot nawet zwiększając nagle ciąg, nie był w stanie wyprowadzić mocno przechylonej ciężkiej maszyny, mając wysokość rzędu 50-100 m i prędkość rzędu 260 km/h”.

Więcej pytań, niż odpowiedzi Amerykański dziennik „USA Today” podkreśla, że prezydencki Tupolew był wyposażony w system TAWS, który ostrzega pilotów przed nadmiernym zbliżeniem się do ziemi. Ten fakt pogłębia tylko tajemnicę upadku i eksplozji samolotu z Lechem Kaczyńskim. Jeśliby nawet przyjąć za dobrą monetę tezę, że samolot nie był poddawany działaniu z zewnątrz i doszło do katastrofy z powodu błędu pilota, to twierdzenia w „USA Today” zadają jej kłam. System TAWS, który zawiera skomputeryzowane mapy świata i ostrzega pilotów o zbliżaniu się do przeszkód, takich jak wieża radiowa, komin czy nierówności terenu, montowany jest od pięciu lat we wszystkich nowo wyprodukowanych samolotach lotniczych linii komercyjnych. Jeśli samolot jest na zbyt małej wysokości, TAWS reaguje głośnym sygnałem dźwiękowym. Również i prezydencki samolot Tu-154M wyposażony miał być w taki system i fakt, że samolot uległ wypadkowi “stawia więcej pytań niż odpowiedzi” – twierdzi John Cox, konsultant ds. bezpieczeństwa i ekspert od wypadków. “Naprawdę chciałbym wiedzieć, co działo się na pokładzie, ponieważ niezależnie od tego, pod jaką presją byli piloci i z jakimi warunkami pogodowymi mieli do czynienia, nigdy żaden pilot nie zignorował ostrzeżenia TAWS. Czym różnił się ten samolot, że stało się inaczej?” – pyta Cox. Pytanie tym bardziej zasadne, że dzięki zastosowaniu tego systemu doprowadzono do całkowitego wyeliminowania katastrof lotniczych przy lądowaniu. Od końca lat 90., gdy zaczęto montować TAWS w starych i nowych maszynach, żaden samolot z tym systemem nie uległ katastrofie. Do 10 kwietnia 2010 r.  żaden z wyjątkiem Tu-154M z prezydentem Lechem Kaczyńskim i polską delegacją na pokładzie. Nic więc dziwnego, że John Hamby, rzecznik Universal Avionics Systems of Tucson – producenta TAWS – również zwrócił uwagę na zagadkowość katastrofy prezydenckiego samolotu.

Na rosyjskim podsłuchu? Jest i inne pytanie, na które nie znamy odpowiedzi: czy polskie służby specjalne poza prowadzeniem nasłuchu w ogóle badały, czy rządowe Tupolewy mogły mieć stały podsłuch elektroniki pokładowej nakierowanej na odbiór przez Rosjan. Oznaczałoby to, że przez 20 lat najważniejsze osobistości w Polsce mogły być monitorowane przez służby Putina. Skoro jesteśmy przy polskich służbach, to również zastanawiające jest jak mogło dojść do tego, że na jednym pokładzie rządowego samolotu znalazł się i prezydent i całe dowództwo armii. Zwłaszcza, że po wypadku wojskowej Casy 23 stycznia 2008 r z wyższymi oficerami polskiego lotnictwa podkreślano wymóg bezpieczeństwa, że kiedy leci kilku dowódców to trzeba ich rozdzielać. A z polskimi generałami leciał prezydent, nie tylko głowa państwa, ale zwierzchnik sił zbrojnych, osoba odpowiedzialna za całe bezpieczeństwo kraju.   Bez odpowiedzi pozostaje pytanie dlaczego prezydent zdecydował się w ostatniej chwili na podróż samolotem, i odstąpił od pierwotnego planu wybrania się na obchody 70.rocznicy mordu w Katyniu pociągiem razem z rodzinami katyńskimi? Ten wariant podróży pociągiem był brany pod uwagę, podkreślał to m.in. minister Władysław Stasiak. Czy ktoś wpłynął na zmianę planów prezydenta, a jeśli tak, to kto? Zwróciła na to uwagę m.in. Anna Pietraszek, doradca Zarządu Telewizji Polskiej. „Jeśli ktoś myślał nad przygotowaniem tego lotu, a zapewne myśleli różni ludzie, to ktoś myślał, żeby stało się tak jak się stało. Nie widzę innego wyjaśnienia. Komuś zależało, żeby tak się stało. Szef sztabu... dowódcy... niemożliwe. Ktoś nad tym myślał. Nie jesteśmy państwem głupków. Nie jesteśmy też wojskiem ciemniaków. Mamy służby specjalne i mamy Biuro Bezpieczeństwa Narodowego. Mamy generałów z prawdziwego zdarzenia z nominacji natowskich. Nie jest możliwe, żeby taka głupota zawładnęła wszystkimi i żeby doszło do wysłania najważniejszych w państwie osób jednym samolotem”- ocenia Pietraszek.

Dwie wizyty Wiele osób zadaje sobie też pytanie, dlaczego odbyły się dwie uroczystości katyńskie. Pierwsza, 7 kwietnia, z udziałem premierów Tuska i Putina oraz – niedoszła – 10 kwietnia z udziałem prezydenta RP. Głównym rozgrywającym w tej sprawie po stronie polskiej był Tusk, który w kutym 2010 r. zaakceptował przedstawiony przez Rosję plan obchodów katyńskich. Warto przypomnieć stosowny komunikat prasowy z Kancelarii Premiera Federacji Rosyjskiej z 3 lutego br.: „Z inicjatywy strony rosyjskiej doszło do rozmowy telefonicznej premiera Rosji Władimira Putina z prezesem Rady Ministrów Polski Donaldem Tuskiem. (…) Podczas rozmowy Władimir Putin zaprosił Donalda Tuska do udziału w uroczystościach rocznicowych w Katyniu, gdzie pod koniec lat trzydziestych, w wyniku represji politycznych, zginęło wielu obywateli radzieckich, w latach czterdziestych rozstrzelano polskich oficerów, a później z rąk nazistowskich okupantów – zginęło wielu żołnierzy Armii Czerwonej. Szef polskiego rządu przyjął zaproszenie z zadowoleniem”.

„Putin jest zdolny do wszystkiego” Zwróćmy uwagę, że premier Tusk nie zabiegał u władz rosyjskich o obecność Prezydenta RP na tej samej, oficjalnej uroczystości. Czy plan obchodów katyńskich przedstawiony przez stronę rosyjską i wystosowanie zaproszenia do Donalda Tuska, który ten skwapliwie przyjął, a więc de facto opowiedział się za rozdzieleniem uroczystości rocznicowych w Lesie Katyńskim na te z udziałem premiera i te z prezydentem, mogły mieć drugie dno? Rumuński portal Global News powołując się na źródła zbliżone do NATO zwraca uwagę, że wyjazd do Katynia stanowił wymarzoną szansę dla Rosji zmiany polityki zachodniego sąsiada, który jako aktywny członek NATO miałby u granic Rosji amerykańskie bazy wojskowe wyposażone w broń elektroniczną i systemy elektromagnetyczne. „Sama zaś operacja, będąca sprawdzianem dzielności sowieckich i rosyjskich służb specjalnych określana jest jako "zagłada antyrosyjskich przywódców politycznych i wojskowych w kraju wroga"”- pisze Global News. Według portalu za kamuflaż dla tej operacji miało służyć wysunięcie natychmiast oskarżeń pod adresem polskich pilotów o spowodowanie tzw. błędu ludzkiego.

Wiktor Suworow, który co prawda dystansuje się od opinii, że pod Smoleńskiem mogło dojść do zamachu, jednocześnie też nie pozostawia złudzeń co do tego, że Putin w swoich zapędach neoimperialnych nie cofa się przed niczym i że w Rosji rozszerzył się terroryzm, gdy do władzy doszedł obecny premier. W ocenie Suworowa „to rosyjskie służby stoją za organizacją aktów terroryzmu. Liczba zbrodni politycznych jest niespotykana. Chodzi w tym momencie głównie o dziennikarzy, których Putin traktował jako swoich wrogów (…)  Putin jest zdolny do wszystkiego” - podkreśla. Kaczyński jako zagorzały antykomunista był znakomitym celem: odegrał ważną rolę w tworzeniu kordonu sanitarnego wokół Rosji. Pomarańczowa rewolucja na Ukrainie, zacieśnienie stosunków z Litwą. Wreszcie to on, a nie Tusk, opowiedział się po stronie Gruzji podczas agresji sowieckiej na ten kraj. To wówczas padły pamiętne słowa, że dokonując inwazji na Gruzję „Rosja pokazała swoją prawdziwą twarz.” Putin takich rzeczy nie zapomina. Na te same motywy ewentualnej likwidacji Kaczyńskiego wskazuje 12 kwietnia izraelski dziennik „Ha'aretz”, który pisze że  prezydent Lech Kaczyński był jednym z najbardziej zaufanych partnerów Stanów Zjednoczonych w Europie oraz aktywnie wspierał Ukrainę i Gruzję w ich konfrontacji z Kremlem Demonstrowana po tragedii przez Rosję solidarność z Polską to według izraelskiej gazety gra pozorów obliczona na odwrócenie uwagi światowej opinii publicznej od faktycznych przyczyn tragedii pod Smoleńskiem.

Polskie łupki nad Katyniem Reelekcja Lecha Kaczyńskiego i parlamentarne zwycięstwo PiS byłyby dla Moskwy nie do przełknięcia nie tylko dlatego, że nieżyjący prezydent stał się najbardziej znienawidzonym politykiem przez Władze Federacji Rosyjskiej i postrzegany był jako istniejące zagrożenie dla rosyjskich planów imperialnych, ale może nawet bardziej z tego względu, że bezpośrednio uderzałaby w jej interesy gospodarcze. Najczęściej mówi się tu o Gazpromie i Gazociągu Północnym, którego prezydent i PiS byli przeciwnikami, traktując go jako inwestycję sprzeczną w polską racją stanu. Doradcy prezydenccy, m.in. Piotr Naimski odpowiadający za bezpieczeństwo energetyczne krytykowali decyzję rządu Tuska przedłużającą, na skrajnie niekorzystnych dla Polski warunkach, umowę gazową z Rosją do 2037 roku, jako całkowicie uzależniającą nas od dostaw gazu ze Wschodu. W ostatnich tygodniach doszedł jeszcze nowy element: tzw. niekonwencjonalny gaz, pozyskiwany z łupków, którego wielkie pokłady odnaleziono w Polsce. Niedługo amerykańskie koncerny miały rozpocząć wiercenia w poszukiwaniu surowca. Jeśli potwierdzą się szacunki, złoża pozwolą się nam uniezależnić od Rosji. Sięgnięcie po zasoby gazu łupkowego zmienia układ sił na scenie surowcowej świata. Gazprom w specjalnym raporcie podkreślił niedawno, że wzrost wydobycia gazu z niekonwencjonalnych złóż w Stanach Zjednoczonych może radykalnie zmienić cały światowy rynek gazowy i zagrozić takim strategicznym projektom rosyjskiego koncernu, jak zagospodarowanie gigantycznego złoża gazowego paliwa Sztokman, na Morzu Barentsa. Z dokumentu wynika, iż gaz łupkowy przekształcił rynek gazowy USA z deficytowego w samowystarczalny, a także, iż nadmiar gazu skroplonego (LNG) uderza w konkurencyjność rosyjskiego surowca w Unii Europejskiej. Po wejściu do Polski Amerykanów i rozpoczęciu przez nich eksploatacji złóż w naszym kraju, skorzystałaby także Polska, która za kilka lat stałaby się samowystarczalna pod względem zaopatrzenia w gaz ziemny. Tym bardziej, że analitycy Wood Mackenzie ocenili złoża gazu łupkowego na ponad 1,4 bln m sześc. (według innych wyliczeń jest to pomiędzy 1,4 bln a 3 bln m sześć). Oznacza to, że – przy wykorzystaniu ich do pokrycia całego krajowego zapotrzebowania, - surowca wystarczyłoby nam na co najmniej100 lat. Tym tropem poszła w „Moscow Times” z 14 kwietnia 2010 r. znana komentatorka Julia Łatynina w artykule pod jednoznacznym tytułem „Woń gazu łupkowego unosi się nad Katyniem". „Co jeśli Polska stałaby się eksporterem gazu?" - pyta Łatynina, podkreślając że uniezależnienie się od dostaw rosyjskich zależałoby przede wszystkim od wyników najbliższych wyborów parlamentarnych. Moskwa o tym doskonale wiedziała. "Jedna z opcji to partia byłego prezydenta Polski Lecha Kaczyńskiego. Był on żarliwym (…) antykomunistą, człowiekiem, który doświadczył osobistej tragedii związanej z masakrą w Katyniu. Pojawiał się tam na uroczystościach co roku. Z drugiej strony mamy partię premiera Donalda Tuska, pragmatyka, który jest gotowy przyjaźnić się z każdym, tylko nie z Kaczyńskim" – ocenia publicystka.

WSI spokojna… Po katastrofie pod Smoleńskiem obowiązki prezydenta przejął urzędujący marszałek Sejmu Bronisław Komorowski z Platformy Obywatelskiej, partii wrogiej wobec prezydenta, wobec koncepcji budowy suwerennego państwa. Na pokładzie Tu -154 M znalazło się kilka osób,  których zniknięcie może ułatwić PO przejęcie całkowitej władzy w państwie, a także odbudować wpływy środowiskom powiązanym z b. WSI. W najbliższych wyborach parlamentarnych w 2011 r. rokowania dla PO nie wyglądały różowo. O ile Platforma  przez 4 lata nie przeprowadziła żadnych reform, to zdążyła zasłynąć aferą stoczniową i hazardową, uzależnianiem Polski od dostaw gazu z Rosji. Platformie, która w tej sytuacji potrzebuje sukcesu, na drodze do pozyskania z kasy NBP 8 mld zł. stał tragicznie zmarły w Smoleńsku Sławomir Skrzypek. Zwróćmy też uwagę, że to Lech Kaczyński był w posiadaniu aneksu do Raportu z likwidacji WSI, który czekał na odtajnienie oraz publikację. Jak wielkie emocje budzi ów dokument w PO i u samego faworyta tej partii w wyborach prezydenckich, popieranego nota bene w walce o prezydenturę przez lobby b. WSI,  można sobie wyobrazić po tym, gdy sam zarzut dotarcia do części aneksu spowodował rewizję służb podległych Tuskowi u członków Komisji Weryfikacyjnej WSI oraz aresztowanie i szykanowanie dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego. Raport z likwidacji WSI wskazuje na powiązania wielu znanych polityków i urzędników państwowych (w tym Bronisława Komorowskiego) z WSI, której funkcjonariusze szkoleni byli w Moskwie przez sowieckie GRU. Publikacja aneksu do Raportu z likwidacji WSI mogłaby tę wiedzę jeszcze pogłębić i odbrązowić ostatecznie postać choćby ubiegającego się o prezydenturę Komorowskiego, gdyby feralnego 10 kwietnia prezydent Lech Kaczyński oraz ministrowie Aleksander Szczygło i Władysław Stasiak nie zabrali tej wiedzy do grobu. Dokumenty dotyczące agentury GRU w WSI oraz SB wśród polityków i działaczy państwowych posiada także IPN w swoich zbiorach zastrzeżonych, do których dostępu strzegł nieżyjący prezes IPN Janusz Kurtyka. Ustawę przegłosowaną w marcu głosami Platformy i Lewicy mającą doprowadzić do zmiany prezesa IPN na kandydata popieranego przez front antylustracyjny blokował jednak prezydent Lech Kaczyński. Zapowiedział skierowanie jej do Trybunału Konstytucyjnego. Teraz Lech Kaczyński nie żyje. Przeszkody zniknęły… Julia M. Jaskólska Piotr Jakucki

Pokaż swoje autorytety Antoni Słonimski odnotował w felietonie warszawską przekupkę, która obserwując pogrzeb Stefana Żeromskiego wycedziła: "biednego by tak nie chowali". Przez kilkadziesiąt lat ta anonimowa babina służyła za symbol bezinteresownej, głupiej zawiści, nie szanującej nawet majestatu śmierci. Dzisiaj możemy już tej pani podziękować. Od teraz, kiedy kto potrzebować będzie takiego symbolu, powie "Wajda". O panu Wajdzie opowiadano w środowisku filmowym, że czekając na Oskara za film "Katyń" rozgłaszał już na prawo i lewo, żeby przekazać to, gdzie trzeba, iż nie życzy sobie, aby go potem zapraszał prezydent. Cóż, może to plotka - ale niewątpliwym faktem jest, że już podczas premiery filmu, zwracając się do przybyłych, manifestacyjnie zignorował obecność na sali prezydenckiej pary. Żeby nikt nie miał wątpliwości, że to "ich prezydent". Że pan Wajda jest ponad tę tłuszczę, która "to" wybrała, pan Wajda ma gdzieś taką demokrację, w której zamiast podobnych mu elit o obsadzie najwyższego urzędu decyduje przypadkowa większość. Powiedzmy sobie szczerze - nie artystyczne umiejętności pana Wajdy uczyniły go autorytetem dla polskiej obrazowanszcziny*, zwłaszcza, że te dawno już zatracił. Czasy, kiedy robił ważne i wielkie filmy, minęły wiele, wiele lat temu. Ostatnio jechał głównie po tematach - a to "Pan Tadeusz", a to "Zemsta", co tu gadać, knocąc jeden po drugim. Za to doskonale uosabiał poczucie wyższości i pogardę, stanowiącą podstawę postkomunistycznej neo-inteligencji, zajmującej miejsce prawdziwej, eksterminowanej elity narodu. We współczesnej Polsce, jak w każdym zresztą kraju postkolonialnym, ta pogarda i wyższość są szalenie ważne. Widać to było i w czasie żałoby, na którą "elita" patrzyła z podobną pogardą, z jaką zanglicyzowani czy sfrancuzieni drobni oficjaliści w afrykańskich koloniach, czujący się już prawie białymi, patrzeć musieli na swoich współplemieńców odprawiających tradycyjne rytuały. Pan Wajda zrobił to, czego się po nim należało spodziewać - wyraził irytację podobnych sobie "elit". Zrobił to z właściwą im obłudą, udając zatroskanie, aby "nie dzielono Polaków". Choć nie jest przecież idiotą (chyba?) i wiedział, że kardynał nie zmieni raz podjętej decyzji, że jego błazeński apel jest tylko zwykłym szczuciem i judzeniem. Chodziło wyłącznie o sygnał dla obrazowanszcziny, że ma robić smród i hałas, bo "to" na Wawelu, gdy jej bożek pochowany został tylko na Skałce, to naruszenie porządku świata.

Powie ktoś, że pan Wajda powinien być wdzięczny Kaczyńskim przynajmniej za to, że dzięki nim mógł zrobić film o Katyniu. (I szkoda, swoją drogą, że z przyczyn pozaartystycznych mógł go zrobić tylko on - bo przecież sprokurował pompatyczną chałę, w której do czegokolwiek nadaje się tylko ostatnia scena. Gdyby dostał te pieniądze jakiś młodszy reżyser, może mielibyśmy film o Katyniu, który nie potrzebowałby wielkiej, tragicznej katastrofy, aby go dopiero ktoś na świecie zechciał oglądać.) Ale ktokolwiek tak powie, będzie się mylił. Pan Wajda tak czy owak by sobie poradził. Gdyby, dajmy na to, nie zdarzyła się afera Rywina, i władzę nadal sprawowaliby Kwaśniewski z Millerem - zamiast o Katyniu, robiłby film o Jedwabnem. A gdyby jakimś cudem władzę objął Ojciec Rydzyk - o Ojcu Kolbem. Pan Wajda dobrych filmów już robić nie umie, ale w tym, co najważniejsze, jest prawdziwym Mistrzem: zawsze płynie z prądem i na wierzchu. Może przesadza, sądząc, że to mistrzostwo daje mu prawo pouczania metropolity krakowskiego, gdzie ma kogo pochować - ale, powiedzmy szczerze, w takim kraju jak nasz słusznie wzbudza ono podziw. Pokażcie mi swoje autorytety, a powiem wam, kim jesteście. Obrazowanszczina (ros.) - termin wprowadzony przez Aleksandra Sołżenicyna na określenie wychowanej w komunizmie warstwy pseudo-inteligenckiej, posiadającej jedynie formalne wykształcenie (obrazowanije), ale pozbawione etosu, zasad i etycznego kodeksu dawnej inteligencji. W polszczyźnie termin spolszczany czasem na "wykształciuchy"; ponieważ to spolszczenie fałszuje nieco sens słowa rosyjskiego, używam go w oryginale. Rafał Ziemkiewicz

Chłodne przyjęcie Komorowskiego i Tuska Uroczystości państwowe na wypełnionym po brzegi pl. Piłsudskiego w Warszawie, sobota. Przepełnione bólem serca rodzin ofiar, które zginęły w katastrofie. I poruszające przemówienie przyjaciela prezydenta Lecha Kaczyńskiego - Macieja Łopińskiego, o ostatnich przygotowaniach do wylotu na uroczystości upamiętniające 70. rocznicę ludobójstwa katyńskiego. Ani p.o. prezydent Bronisław Komorowski, ani premier Donald Tusk nie zdobyli się na choćby kilka osobistych wspomnień o prezydencie Lechu Kaczyńskim. Było to czytelne dla wszystkich uczestników ceremonii. Być może dlatego do słów rządzących odnieśli się z rzucającą się w oczy rezerwą. Na pl. Piłsudskiego zgromadziły się rodziny ofiar katastrofy, przedstawiciele najwyższych władz państwowych, wojska, policji, straży granicznej, duchowieństwa, związki zawodowe, harcerze, związkowcy NSZZ "Solidarność" i dziesiątki tysięcy Polaków przybyłych ze wszystkich zakątków Polski. - Panie Prezydencie, 10 kwietnia był Pan, tak jak każdego innego dnia, na służbie Rzeczypospolitej, zmierzał Pan do Katynia, aby oddać hołd ofiarom ludobójczego mordu sprzed 70 lat. Na tej drodze dosięgła Pana tragiczna śmierć - mówił z wyraźnym wzruszeniem Maciej Łopiński, szef gabinetu politycznego prezydenta RP. Jak powiedział, tego dnia Lech Kaczyński zaprosił najbliższych współpracowników do Belwederu, gdzie opracowywał ostateczną wersję swojego wystąpienia, które miał wygłosić w Katyniu. - Powiedziałeś nam wtedy, że prawda o Katyniu jest fundamentem wolnej Rzeczypospolitej, tak jak katyńskie kłamstwo było fundamentem PRL-u. Powiedziałeś też, że racje nie są rozłożone równo, między wszystkie narody, że rację mają ci, którzy walczą o wolność - wspominał Maciej Łopiński. Oklaski po jego przemówieniu długo nie milkły. Żywą reakcję wywołały też słowa przedstawicielki Rodzin Katyńskich. - "Jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie...". Słowa tej z serca płynącej modlitwy szeptały pokolenia Polaków. Słowa przestrogi przed zapomnieniem powtarzały osierocone córki i pozbawieni ojców synowie, w epoce komunizmu traktowani jak obywatele drugiej kategorii, na co dzień karani przez system za winy niepopełnione - zaznaczyła Izabela Sariusz-Skąpska, córka zmarłego tragicznie prezesa Federacji Rodzin Katyńskich Andrzeja Sariusza-Skąpskiego. Nad placem górowało olbrzymie płótno, na którym widniały czarno-białe fotografie wszystkich ofiar katastrofy. W ich centrum stał biały krzyż. Zdjęcia Pary Prezydenckiej Marii i Lecha Kaczyńskich były otoczone biało-czerwoną obwódką. Wyróżniały się też transparenty z napisami: "Aby z tej śmierci wyrosło dobro" oraz "Prezydent się nie lękał". - Przybyć tu było naszym obowiązkiem. Społeczeństwo najwyraźniej się przebudziło, mimo że wielu podkreślało, iż w naszym Narodzie zatraciły się te najważniejsze wartości. A jednak Bóg, Honor, Ojczyzna wciąż są na pierwszym miejscu - powiedział "Naszemu Dziennikowi" Krzysztof Jaworowski, wójt gminy Brańsk. W samo południe zgromadzeni uczcili dwiema minutami ciszy pamięć 96 ofiar sobotniej katastrofy samolotowej pod Katyniem, odczytano nazwiska ofiar i ich krótkie biogramy. - W ostatnich dniach widzieliśmy Polskę wyciszoną i skupioną. Chcielibyśmy, aby w imię tych, którzy tragicznie odeszli, ten nastrój przekroczył dni żałoby. Bo pewnie będziemy się w przyszłości spierać nie raz. Taka jest ludzka natura. Ci, którzy oddali swoje życie, też mieli różne poglądy polityczne, odmienne polityczne rodowody. Śmierć ich połączyła - mówił marszałek Sejmu Bronisław Komorowski, który po śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego przejął obowiązki głowy państwa. Przemówienie to nie wywołało jednak żadnej widocznej reakcji wśród zgromadzonych. Podobnie jak powściągliwie, jakby z dystansem przyjęte wystąpienie premiera Donalda Tuska, który starał się zadeklarować, aczkolwiek nader oględnie, kontynuowanie polityki zmarłego tragicznie prezydenta Kaczyńskiego. - Musimy dalej ponieść ich marzenia i ponieść ich nadzieje, to największa rzecz, jaką możemy im dzisiaj dać. Będziemy pamiętać. Przed nami próba ciężkiej pracy, tak aby praca ofiar katastrofy nie poszła na marne - mówił Tusk. Politycy PiS nie wiążą jednak z tą wypowiedzią większych nadziei. - Trudno sobie wyobrazić, by aż przez tak głęboką przemianę przeszedł pan Tusk. Choć skala wydarzeń jest tak wielka, że nie chciałbym niczego wykluczyć. Wystąpienie to należy raczej rozpatrywać w kontekście przemówienia Komorowskiego, którego wydźwięk był dokładnie przeciwny. Może taka polemika wskazuje na chęć podkreślenia własnej odmienności, zaprezentowania siebie - zastanawia się poseł Antoni Macierewicz. Zdaniem prof. Włodzimierza Marciniaka, kierownika Zakładu Porównawczych Badań Postsowieckich w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk, deklaracje rządu powinny się wyrazić szczególnie w zmianie polityki wschodniej. - Trzeba przypomnieć, jakie było przesłanie prezydenta, które zatytułował "Wolność i Prawda". Na tych dwóch podstawowych wartościach powinna się kształtować obecna polityka rządu. Czy tak się stanie? Czas pokaże. Czeka nas na pewno ciężka praca, która polegać powinna na przemyśleniu polityki wschodniej. Chodzi o zdjęcie przez Kreml klauzuli tajności z akt śledztwa katyńskiego i doprowadzenie do osądzenia zbrodni sprzed 70 lat, przerwania tej nienormalnej sytuacji, gdy przyznaje się, że zbrodnia miała miejsce, ale nie wszczyna się żadnego postępowania sądowego. I tu jest rola obecnego rządu - konkluduje prof. Marciniak. Anna Ambroziak

Vaclav Klaus: nieobecność polityków z UE to skandal Prezydent Republiki Czeskiej Vaclav Klaus, który przybył do Krakowa na pogrzeb prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego żony Marii, wyraził zdziwienie z powodu nieobecności pewnych polityków, w tym unijnych. - Zrozumiałbym, że nie przyjechał kanadyjski premier czy gubernator generalny Australii… –  lecz to, że nie przyjadą niektórzy Europejczycy, że nikt nie przyjedzie z Brukseli, to jest dla mnie niewybaczalne – powiedział Klaus Czeskiemu Radiu. – Dowodzi to, że wszelkie mówienie o jedności europejskiej to jedynie puste słowa – dodał czeski prezydent. Wśród tych, którzy usprawiedliwiali nieobecność na pogrzebie w Krakowie, znalazł się przewodniczący Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso i prezydent UE Herman Van Rompuy. Agencja CTK zaznacza, że na pogrzeb do Krakowa przybył przewodniczący Parlamentu Europejskiego Jerzy Buzek. Republika Czeska uhonorowała ofiary katastrofy samolotowej pod Smoleńskiem z 10 kwietnia dwoma dniami żałoby narodowej: w sobotę i w niedzielę.

Zabrakło słowa “przepraszam” Marszałek i premier podzielili się rolami. Pierwszy mówił w sposób bardziej urzędowy, drugi w sposób bardziej osobisty, ale obaj zapomnieli o jednym, najważniejszym słowie: “Panie Prezydencie, Lechu Kaczyński – przepraszamy”. Bo mają za co przepraszać. Obaj, czy to z urzędu, czy prywatnie, ale w przestrzeni publicznej nie szczędzili słów, gestów i czynów, aby prezydenta obrażać i lekceważyć, i to nie jeden raz. Robili tak od wielu lat. Bo to był ich PR-owski styl, który doprowadził ich do władzy i pozwalał na utrzymywanie wysokich pozycji w sondażach. Ale to było kłamstwo, i to oni odpowiedzialni są za tę czarną antyprezydencką propagandę, która często naruszała nawet poczucie godności osobistej prezydenta. Liderzy Platformy dawali przyzwolenie członkom swojej partii, i to ze ścisłego grona kierowniczego, na takie zachowania [M.in. na nieustanne ukazywanie w mediach osobników o charakterystyce szumowin: Niesiołowskiego i Palikota i nagłaśnianie ich wyjątkowo chamskich wypowiedzi - admin]. Słowo “przepraszam” nie padło. Nie padło również podstawowe pytanie, które było na ustach wszystkich, gdy dowiedzieli się o tragedii. Bo wielokrotne powtarzanie przez premiera słowa “niemożliwe” budzi zażenowanie. Jeżeli coś się stało, to oznacza, że było możliwe, a gdyby było niemożliwe, toby się nie stało. Należało więc zadać pytanie “dlaczego” tak się stało? Prezydent leciał samolotem rządowym, dlaczego rząd kierowany przez obu panów nie zadbał o wymianę floty dla VIP-ów? Dlaczego komórka odpowiedzialna za bezpieczeństwo głowy państwa i osób jej towarzyszących nie zainteresowała się warunkami panującymi na lotnisku w Smoleńsku? Nieszczęście samo nie przyszło, nie wystarczy zrzucić winy na pogodę ani nawet na pilotów. Dlaczego więc nie padło pytanie “dlaczego” i kto jest za to odpowiedzialny? Przemówienie na placu Piłsudskiego było okazją, aby marszałek Komorowski lojalnie oświadczył, że ponieważ korzysta z uprawnień, których nie nadał mu Naród, zatem okaże się lojalnym i taktownym kontynuatorem wybranego przez Naród prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Takie zapewnienie jednak nie padło. A przecież na to czekał Naród. W takim stanie rzeczy mówienie o wspólnocie bez osobistej szczerości i bez wskazania podstawowej płaszczyzny dialogu, zwłaszcza gdy siły polityczne wskutek zaistniałego nieszczęścia rozkładają się zupełnie niesymetrycznie, nie jest wiarygodne. Ten brak symetrii zagraża demokracji, ponieważ miliony Polaków nie mają odpowiednio silnego przedstawicielstwa. Jedność i wspólnota nie może polegać na tym, że będziemy robić to, co Platformie się podoba, bo ma wszędzie polityczną przewagę. Wiadomo, że Platforma Obywatelska lansuje wizję Polski bez patriotyzmu, istnieje więc obawa, że po opanowaniu całej sceny politycznej działania mające na celu wynarodowienie Polaków i dalsze osłabianie naszej suwerenności przybiorą na sile, zarówno w zakresie stanowionego prawa, podejmowanych decyzji, jak i w postaci forsowanych za wszelką cenę reform. Takie działania zagrażają demokracji i przyczyniają się do utraty politycznej podmiotowości przez Naród. A jeśli p.o. prezydent podpisze nowelizację ustawy o IPN, to znaczy, że przywrócony zostanie PRL-bis. Dlatego bardzo dokładnie musimy patrzeć, dla kogo i w jakich celach wykorzystywana będzie władza w naszym państwie.

Prof. Piotr Jaroszyński. Od admina: Pan prof. Jaroszyński jest b. uprzejmy wobec szumowin z antypolskiej, łajdackiej partii Platforma Obywatelska. Ich wizją nie jest “Polska bez patriotyzmu” – lecz całkowita likwidacja Polski, zarówno materialna, jak i duchowa. A że miliony Polaków nie mają swych przedstawicieli we władzach i w parlamencie? To na pewno wina ruskich, którzy czołgami zmusili katolickie społeczeństwo, by oddawało swe głosy na wrogów Kościoła, wrogów polskości i wrogów wszelkiej, ludzkiej przyzwoitości. Niech teraz społeczeństwo się pocieszy, że przecież głosowało na ludzi wykształconych, z wielkich miast i znających języki obce.

19 kwietnia 2010 "Przyczyną głupoty jest niegodziwe serce".. (E. Kant) Skończyła się żałoba . Wypowiadali się różni ludzie na temat zmarłego tragicznie prezydenta. Padło wiele  wspaniałych słów  i to nie koniecznie z ust ludzi, którzy go  kochali, a przynajmniej lubili.. Taktownym byłoby raczej na ten temat milczeć, nie zabierać głosu , nie pchać się przed kamerę.. nie zmieniać o 180 stopni swoich poglądów.. A tymczasem…. Federacja Rosyjska i Niemcy zacieśniają współpracę. Gazociąg wart około 10 miliardów euro jest tego wystarczającym przykładem. Wielka idea braterstwa niemiecko- rosyjskiego realizuje się na naszych oczach.. Jeśli nasi dwaj wielcy sąsiedzi dogadują się ponad naszymi głowami-  powinno to być dla nas zmartwieniem… I nie musi być to rzecz tajna, tak jak w  1720 czy 1939 roku.. A była szansa, żeby  nitka gazociągu przebiegła przez polskie terytorium.. Komuś zależało, żeby pomysł storpedować. Mielibyśmy jakikolwiek wpływ, mając na swoim terytorium gazociąg, dwóch potężnych państw, które niechlubnie zapisały się w naszej historii. To byłaby nasza  broń.. Nie mamy nawet na to wpływu.. Ale ktoś wpłynął na budowę sojuszu rosyjsko- niemieckiego. Pod dnem morskim. Agentury ci u nas dostatek- zarówno tej wschodniej, jak i niemieckiej.. Jeden gen. Waldemar  Skrzypczak - nie wystarczy! Chociaż znowu przemówił! I znowu odsłania niewygodne fakty.. Będzie na  niego nagonka.. Już urząd skarbowy w Kołobrzegu miał się interesować jego domem.. Sprawa na razie przycichła.. Szeremietiew wyplątywał się osiem lat! Ze sfingowanych zarzutów.. A pani Ewa Kopacz, ministerska  z Platformy Obywatelskiej, znowu nas zaplątuje w dzikie wino socjalizmu reglamentowanego.. Na razie  kazała zlikwidować- w ramach wolnego rynku reglamentowanego i kierowanego, ponad 1000 produktów, które nie mogą być sprzedawane w tzw. punktach aptecznych, a już szykuje następne czterysta. Do likwidacji!. Lobby aptekarskie musi być bardzo silne, ale pani minister miała pilnować naszego zdrowia, a nie z naszym zdrowiem walczyć.. No i od kiedy to- zioła szkodzą naszemu zdrowiu? Doda naprawdę nie miała racji mówiąc, że Św. Paweł naćpał się jakiś ziół.. Proszę jej nie słuchać pani minister, tak jak proszę nie słuchać zauszników i lobbystów aptekarskich.. Ten zrobił- kto zyskał. Zyskali aptekarze z jej Naczelną Radą Aptekarską. Stracili pacjenci. .Pani nie musi być narzędziem w rękach  biurokracji aptekarskiej. Pani minister nas pocałowała, Pocałunkiem Almanzora. Króla Muzułmanów z powieści poetyckiej „Ballada Alpuhora”: „Pocałowaniem wszczepiłem w duszę Jad, co was będzie pożerać Pójdźcie i patrzcie na me katusze Wy tak musicie umierać”.. Wcale mieszkańcy wsi i małych miasteczek, gdzie głównie istnieją punkty apteczne, a pani minister uwzięła się, żeby je polikwidować, nie muszą umierać… Punkty apteczne zbierały podpisy, żeby im poszczególnych towarów handlowych nie zabierać.. Bo nie będą miały czym handlować. Ale pani minister jest głucha na tego typu argumenty i nikłe lobby punktów aptecznych.. Jakim gangsterskim prawem, jednym się daje prawo do sprzedawania, a innym się takie prawo odbiera? Demokracja totalitarna święci triumfy.. Nie może wydać wprost decyzji o likwidacji punktów aptecznych, to likwiduje je  umiejętnie - od tyłu.. Pozbawiając towaru do sprzedaży.. To tak jakby minister gospodarki, eliminował ze sprzedaży w warzywniakach po kolei: a to kartofle, a to sałatę, a to pietruszkę, a to fasolkę.. Bo obok jest supermarket, gdzie to wszystko jest sprzedawane.. Na szczęście minister gospodarki nie ma wpływu na warzywniaki, tak jak pani minister od naszego- tfu!- zdrowia- nie powinna mieć wpływu na punkty apteczne,  w tym również  na apteki.. Wtedy mimo swoich  pomysłów, nie mogłaby niczego zepsuć.. Ale wpływ  urzędniczy ma! I to jest wielkie nieszczęście.. - Czy ten zegarek chodzi?- pyta klient. - Nie, trzeba go nosić- odpowiada sprzedawca. I ma oczywiście rację, bo zegarek się nosi głównie  na ręku, chyba , że jest się świeżo po lekturze książki Sergiusza Piaseckiego pt ”Zapiski oficera Armii Czerwonej”, gdzie główny bohater nosił zegarek na nodze, a termos postrzegał jako… pocisk.(???). To się oczywiście zmieniło- i teraz Rosjanie inaczej myślą nas.. Razem z Chińczykami, którzy nie bacząc na prawa człowieka, demokrację, pogaństwo zawarte w ekologii- rozwijają się w tempie 11% rocznie, co powiększa bogactwo samych Chińczyków, jak i państwa. I już coraz ich mniej jeździ na rowerach- przesiadając się na samochody, ale poprzez swoja agenturę w Unii Europejskiej- chcą przesadzić wszystkich Europejczyków - na rowery. No i każdy z nas- jak tak dalej pójdzie  i uda się Chińczykom-będzie miał na stanie budzik. Tak jak kiedyś Chińczycy.. Popatrzcie państwo jak ten świat się zmienia..  Tylko patrzeć, jak Rosjanie wybudują gazociąg z Chińczykami.. Łukaszenka już pożycza pieniądze nie od Unii Europejskiej, tylko od Chińczyków… Pożyczył miliard dolarów(!!!)(???) Bo ma korzystniej i Chińczycy nie naciskają na prawa człowieka, demokrację i takie tam…. I potrzeba było tylko 40 lat wolnego rynku i niskich podatków.. No i   mądrych antydemokratycznych rządów.. Zapomniałem dodać,  że oprócz nieobecności praw człowieka, demokracji, tolerancji, walki z antysemityzmem i ksenofobią, nie ma tam palców pana G. Sorosa, Fundacji Batorego, Fundacji Eberta, czy Adenauera.. No i innych prawoczłowieczych i demokratycznych fundacji, stojących na straży  społeczeństwa otwartego, demokracji, zadłużania państwa i rozbijania rodziny.. No i feminizm nie podnosi zbytnio głowy, jako  marksistowski ruch klasowy ustawiający mężczyznę przeciw kobiecie.. „Od momentu gdy Newton odkrył prawo grawitacji, nie wymieniał już imienia Boga bez chylenia przed nim czoła”- pisał Fryderyk Bastiat. Bo rzeczy odkryte, sprawdzone- trzeba szanować i się do nich stosować.. A nie wymyślać nowe niezgodne z prawami naturalnymi, a zgodne z wymyślonymi- prawami człowieka. Albo prawa naturalne, przyczynowo- skutkowe- albo prawa człowieka, wydumane, sztuczne, pętające  i gwałcące prawa naturalne. Żeby to robić, trzeba mieć niegodziwe serce.. I wiele nienawiści do człowieka. Bo demokracja oparta jest na dialektyce nienawiści, a nie na zasadach i prawach.. Zawsze jedni, przeciwstawieni są innym.. I nie ma państwa prawa, opartego na sztywnych zasadach.. Jest demokratyczne państwo prawa oparte o większość.. A tę zawsze można znaleźć gwałcąc zasady państwa prawa.. WJR

Leśne obserwatorium – 2010-04-19 c.d.

Służba Kontrwywiadu Wojskowego na bieżąco śledziła lot samolotu prezydenckiego Tu-154 lecącego do Smoleńska – dowiedział się dziennik Rzeczpospolita. Najważniejsze parametry lotu, w tym informujące o bieżącym położeniu maszyny, jej wysokości i prędkości, były śledzone przez służby SKW. Jak ustalili dziennikarze, oprócz parametrów lotu, SKW posiadają też nagrania rozmów pilotów, jednak kontrwywiad nie zamierza ani dzielić się tymi informacjami z prokuratorami ani komentować sprawy. „Służba Kontrwywiadu Wojskowego nie udziela informacji na temat podejmowanych działań” – stwierdza w piśmie płk. Krzysztof Dusza, dyrektor gabinetu szefa SKW, a pułkownik Zbigniew Rzepa z Naczelnej Prokuratury Wojskowej uważa, że “SKW jest samodzielną służbą i nie w gestii prokuratury jest informowanie o jej działalności”. Admin uważa powyższą informację za bardzo ciekawą, gdyż oznacza ona jawne przyznanie się, iż w Polsce istnieją instytucje utrzymywane z pieniędzy podatnika, które przed nikim za nic nie odpowiadają i nie muszą z niczego się tłumaczyć. Piloci i linie lotnicze protestują przeciwko zamknięciu przestrzeni powietrznej nad Europą i twierdzą, że loty na niższych wysokościach są “całkowicie bezpieczne”. – informuje brytyjski Daily Express. Jeden z pilotów powiedział, że “Decyzja władz wydaje się być wyolbrzymiona. Nigdy wcześniej nie nastąpiło zamknięcie przestrzeni powietrznej na tak szerokim obszarze, powołując się na erupcje wulkanów, i należy zadawać pytania czy dowody [naukowe] na podjęcie tej decyzji mają mocne podstawy.” Niemieckie linie lotnicze Lufthansa i Air Berlin, holenderskie KLM oraz brytyjskie British Airways, w ciągu ostatnich kilku dni wysłały specjalne samoloty do testowania warunków lotu, i wszystkie stwierdziły, że warunki nie powodują uszkodzeń samolotów. Pomimo tych badań, władze Unii Europejskiej podtrzymują decyzje o zamknięciu przestrzeni powietrznej. “Precz z TVN!” – krzyczeli rano zgromadzeni na krakowskim Rynku Głównym uczestnicy uroczystości pogrzebowych śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego żony śp. Marii, gdy na ustawionych telebimach trwała transmisja telewizji TVN. Ludzie domagali się włączenia obrazu z telewizji publicznej TVP zamiast TVN. Stacja TVN, założona przez spadkobierców PRL i pod opieką Służby Bezpieczeństwa i uznana za symbol fałszowania rzeczywistości medialnej, przekazywała podczas uroczystości rozmowy komentatorów, natomiast uczestnicy uroczystości zgromadzeni na placu chcieli oglądać obraz z Bazyliki Mariackiej. Po zmianie obrazu i przełączeniu nadawania z TVN na TVP, rozległy się na placu oklaski. Wprawdzie TVN jest żydowską, antychrześcijańską i antypolską stacją, ale za to jakie ma programy dla nowej inteligencji – “Szkło kontaktowe”, show Kuby “Wojewódzkiego”, Siekielski i Morozowski, czy Szymon Majewski! Który prawdziwy Polak może się bez nich obejść? Celna i na czasie wypowiedź mężyka stanu Radosława Sikorskiego o przeciwnikach politycznych: “Jeszcze jedna bitwa, jeszcze dorżniemy watahy, wygramy tę batalię”. Słowa te pochodzą sprzed katastrofy w Smoleńsku. Przewodniczący NSZZ Solidarność, Janusz Śniadek, ma nadzieję na renesans “Solidarności”. My zaś nie mamy żadnej nadziei, że gdyby nawet taki cud nastąpił, nie zostanie ona ponownie opanowana przez tzw. “doradców”, niemal w 100 procentach chrzczonych scyzorykiem.

Marucha

TW “Filozof” dał głos Mam chyba podły charakter, bo nawet sensowne wypowiedzi bywają dla mnie obrzydliwe, gdy pochodzą od ludzi bez honoru; ludzi,  których życie zawiera haniebne rozdziały i którzy nigdy nawet nie bąknęli “przepraszam”.  Abp Życiński: Zadbajmy o groby żołnierzy Armii Czerwonej w Polsce O zjednoczeniu z Rosjanami, którzy podczas identyfikacji ofiar katastrofy rządowego samolotu pod Smoleńskiem dali ich rodzinom „świadectwo wrażliwości”, mówił metropolita lubelski abp Józef Życiński w swojej autorskiej audycji w Radiu eR. „Odwdzięczmy się Rosjanom” – apelował. Zbliża się 65. rocznica zakończenia II wojny światowej. Abp Życiński podkreśla, że to dobra okazja, by odwdzięczyć się Rosjanom za ich reakcje na polską tragedię narodową. Hierarcha ma nawet pewien pomysł. – Zróbmy akcję uporządkowania grobów żołnierzy Armii Czerwonej – mówił szczególnie do młodzieży, katechetów i nauczycieli. – Niezależnie od tego, jak skomplikowane były realia tamtych uwarunkowań II wojny światowej, nie wolno za stalinowskie błędy obarczać odpowiedzialnością przeciętnego żołnierza – stwierdził abp Życiński. Jego zdaniem taki znak „pamięci i wrażliwości ze strony Polaków może stanowić przełom” i spowoduję, że „dziedzictwo stalinowskie odejdzie do definitywnej przeszłości”. Nauczyciel historii z Białegostoku, z którym rozmawiała „Rzeczpospolita” uważa, że szacunek należy się wszystkim grobom, z wyjątkiem miejsca pochówku zbrodniarzy. – Szeregowi żołnierze Armii Czerwonej na pewno nie byli bandytami. Walczyli z wrogiem o wolność i bezpieczeństwo swojego kraju – ocenia. Co nie znaczy jednak, że automatycznie jest entuzjastą. – Nie widzę niczego złego w tym, że ktoś będzie chciał odpowiedzieć na apel arcybiskupa. Jednak w pierwszej kolejności powinniśmy zadbać o zapomniane groby naszych rodaków i bohaterów, których nie brakuje zarówno w kraju, jak i za granicą – powiedział Piontkowski. Fronda.pl

Lot Tupolewa był kontrolowany przez kontrwywiad. Żądanie dymisji ministra Klicha Służba Kontrwywiadu Wojskowego na bieżąco śledziła lot samolotu prezydenckiego Tu-154 lecącego do Smoleńska – dowiedział się dziennik Rzeczpospolita. Najważniejsze parametry lotu, w tym informujące o bieżącym położeniu maszyny, jej wysokości i prędkości, były śledzone przez służby SKW. Jak ustalili dziennikarze, oprócz parametrów lotu, SKW posiadają też nagrania rozmów pilotów, jednak kontrwywiad nie zamierza ani dzielić się tymi informacjami z prokuratorami ani komentować sprawy. „Służba Kontrwywiadu Wojskowego nie udziela informacji na temat podejmowanych działań” – stwierdza w piśmie płk. Krzysztof Dusza, dyrektor gabinetu szefa SKW, a pułkownik Zbigniew Rzepa z Naczelnej Prokuratury Wojskowej uważa, że “SKW jest samodzielną służbą i nie w gestii prokuratury jest informowanie o jej działalności”. Jak stwierdza Rzeczpospolita, polscy prokuratorzy nie otrzymali jeszcze od strony rosyjskiej “żadnych materiałów dotyczących katastrofy”. Działania prokuratury rosyjskiej sprawiają wrażenie, że zamierza kontrolować całą sprawę odpowiednio dozując informacje. Rosyjski prokurator naczelny Jurij Czajka zapewnił polskiego Prokuratora Generalnego, Andrzeja Semerta, że polska prokuratura „sukcesywnie i w miarę postępów śledztwa” będzie otrzymywać informacje. Służba Kontrwywiadu Wojskowego powołana została w 2006 roku i podległa jest Ministrowi Obrony Narodowej. Funkcję tę pełni od trzech lat Bogdan Klich. W katastrofach lotniczych samolotów podległych Ministerstwu Obrony Narodowej, za jego kadencji zginęło już 121 osób, w tym dwóch Prezydentów RP, najwyższi rangą dowódcy wojskowi oraz funkcjonariusze wielu kluczowych instytucji państwa polskiego. Coraz więcej środowisk zadaje głośne i przejmujące pytanie: kto jeszcze musi zginąć, aby w MON nastąpiły radykalny zmiany? Póki co, minister Klich robi dobrą minę do złej gry. Jak ujął to Tomasz Hypki, ekspert lotniczy, jeden z redaktorów pisma Skrzydlata Polska i sekretarz Krajowej Rady Lotnictwa, zachowanie ministra Klicha oraz zastępcy szefa sztabu generała broni Mieczysława Stachowiaka, wskazują na zachowanie przeświadczenia, że “Prezydent zginął zgodnie z procedurami”. Generał Stachowiak powiedział, że choć wypadek miał miejsce, to “procedury zostały zachowane”. Coraz więcej środowisk domaga się dymisji ministra Klicha, człowieka nie mającego żadnego doświadczenia w zawiadowaniu sprawami obronności kraju. Minister Klich, wierny członek Platformy Obywatelskiej, jest z z zawodu lekarzem psychiatrą. Jak informuje serwis informacyjny Altair, nadchodzą pisma do władz z żądaniami dokonania radykalnych zmian w MON-ie. Zacytowano jeden z listów-apeli, wystosowany przez przedstawicieli Kombatanów II Wojny Światowej, Kresowiaków i posłów, do premiera Donalda Tuska, w którym Autorzy zwracają się z apelem, pisząc: Szanowny Panie Premierze,

10 kwietnia 2010 doszło do jednej z największych katastrof we współczesnych dziejach Rzeczypospolitej Polskiej. Zginęło dwóch Jej Prezydentów, wiele ważnych osobistości życia publicznego, najwyżsi rangą dowódcy wojskowi, weterani walk o niepodległą Polskę, osoby im towarzyszące i załoga wiozącego Ich samolotu Tu-154M. To tragedia na niewyobrażalną skalę i trudnych do wyobrażenia dla naszego państwa skutkach. Niestety, to nie pierwsza w ostatnich latach katastrofa w polskim lotnictwie wojskowym wynikająca z podobnych przesłanek. 2 lata temu w podobnych okolicznościach, w katastrofie samolotu CASA C295M, zginęło 20 żołnierzy, w tym wysocy rangą dowódcy Sił Powietrznych. Później zdarzyły się kolejne katastrofy, choć na mniejszą skalę. Bez wątpienia jednak wynikające z niskiego poziomu wyszkolenia odpowiedzialnych za nie pilotów. W nich także zginęli niewinni ludzie. Żadna z tych katastrof nie doprowadziła do podjęcia działań zmierzających do uzdrowienia sytuacji w Ministerstwie Obrony Narodowej, w obowiązujących procedurach, w systemie szkolenia lotniczego. Żołnierzy, którzy domagali się zmian, odsuwano od podejmowania decyzji, a kierujący Ministerstwem Bogdan Klich nie przyjmował do wiadomości krytyki, dbając przede wszystkim o promocję swej osoby. W oficjalnych pismach i wystąpieniach tłumaczył, że do należytego szkolenia pilotów może wystarczyć 30-40 godzin rocznego nalotu. Chwalił system szkolenia i zapewniał, że bezpieczeństwo w polskim lotnictwie jest traktowane priorytetowo. Panie Premierze, Co jeszcze ma się zdarzyć? Kto jeszcze ma zginąć, by podjęto radykalne kroki, zmieniające sytuację w Ministerstwie Obrony Narodowej? Ile razy jeszcze minister Bogdan Klich będzie zapewniał, że MON ma znakomite procedury? I że są one przestrzegane. Panie Premierze, Domagamy się natychmiastowej dymisji ministra Bogdana Klicha i wszczęcia programu naprawczego w MON. Nadzwyczajna sytuacja wymaga nadzwyczajnych i szybkich działań. Jeśli ich Pan nie podejmie, przejmie Pan wszelką odpowiedzialność za dalsze postępowanie ministra Bogdana Klicha i jego skutki. Za niewinnie przelewaną polską krew. Oprócz tajnych informacji dotyczących tragicznego lotu Tupolewa, śledzonego na bieżąco przez kontrwywiad posiadający swoje własne tajne stacje nasłuchowe, należy przywołać inne wysoce niepokojące przesłanki, które mogą i powinny nadać kolorytu i dynamiki śledztwa. Jak wiadomo, samolot prezydencki, który uległ wypadkowi, w grudniu 2009 roku był remontowany w rosyjskich zakładach Aviakor w Samarze. Wymieniono w nim wtedy trzy silniki, wzbogacono elektronikę i system nawigacyjny. Wszystko wskazuje na to, że również amerykański system TAWS (Terrain Awareness and Warning System TAWS), zabezpieczający pilotów przed nadmiernym zbliżaniem się do ziemi, był w tych zakładach instalowany. Podejrzewa się, że system TAWS mógł zawieść, choć wydaje się to wysoce nieprawdopodobne, gdyż byłaby to pierwsza w historii katastrofa lotnicza tym spowodowana. Jednak mogą cisnąć się podejrzenia co do rzetelności przeprowadzonego remontu w rosyjskich zakładach naprawczych. Okazuje się bowiem, że już w 2004 roku wykryto wielkie fałszerstwa w podmoskiewskich zakładach remontowych. Informowała o tym prasa fachowa, w tym Skrzydlata Polska (numer 12/2006). Prokuratura rosyjska znalazła w zakładach we Wnukowie blankiety i podrabiane pieczęcie kilkudziesięciu producentów lotnicznych, których sygnatury wykorzystywano do fałszowania części zamiennych. W remontowanych wtedy samolotach, w tym i w polskich rządowych Tu-154M oraz Jak-40, montowano części używane certyfikowane jako części nowe. Czy wobec tego wcześniejszego przypadku oraz niewyjaśnionej, tajemniczej katastrofy samolotu prezydenckiego, nie należy zadawać podobnych pytań w śledztwie? Jak widać z dotychczas prowadzonego śledztwa, które – sądząc z przebiegu i przedostających się do społeczeństwa zdawkowych informacji – kontrolowane jest przez stronę rosyjską, nie można ustalić przekonywujących przyczyn wypadku. Jednostronnie i ad hoc przedstawiona przyczyna jako “błąd pilota”, może być krzywdząca dla polskiej obsługi samolotu. Opierając się na dotychczasowej wiedzy, jeśli można byłoby tą winą obciążyć obsługę samolotu, to jedynie w zakresie nierozważnej decyzji o lądowaniu w warunkach ekstremalnych na źle wyposażonym lotnisku. Jednak wina po stronie polskiej jest bardziej rozłożona i obejmuje przede wszystkich braku lotów rozpoznawczych. Jak powiedział pierwszy zastępca naczelnika głównego sztabu WWS, generał-lejtnant Aleksader Alioszyn, przed przylotem samolotów polskich i rosyjskich w dniu 7 kwietnia br, samolot Jak-40 dokonał  lotów rozpoznawczych zabezpieczając podejścia do lądowania przy właściwych minimalnych warunkach meteorologicznych, jednak przed lotem Prezydenta w dniu 10 kwietnia takich lotów nie było, a przynajmniej nic o nich nie wiemy. Jeśli miałoby ich zabraknąć, odpowiedzialny za tę sytuację jest minister Bogdan Klich, który nie wywiązał się należycie ze swoich obowiązków. Odpowiedzialność strony rosyjskiej natomiast, może być większego rzędu, gdyż ujawnione przez białoruską gazetę Wieści Witebska informacje wskazują, że w godzinę po katastrofie rosyjscy wojskowi i milicjanci wymieniali przepalone żarówki w lampach naprowadzających na lotnisku pod Smoleńskiem. Wskazywałoby to na spowodowanie bezpośredniego zagrożenia dla komunikacji lotniczej. Można wyrażać nadzieję – ale i poważne obawy – czy śledztwo będzie prowadzone rzetelnie, bo zarówno siły sprawujące obecnie władzę w Polsce, jak i strona rosyjska mają wiele do ukrycia. Lech Maziakowski

Najnowsza i najbardziej prawdopodobna hipoteza odnośnie przyczyny katastrofy: nastąpiła nie z powodu błędnego działania przyrządów, lecz przeciwnie: dlatego, że działały dobrze, a pilot im wierzył! Czyli: kłania się pilot Pirx. Jest to wynik obserwacji p. Sergiusza Amielina, dziennikarza ze Smoleńska: (Śledztwo. Jak doszło do katastrofy Czy pilota mógł zmylić wąwóz? Rekonstrukcja rosyjskiego dziennikarza Pilot prezydenckiego Tu-154 zbliżał się do lotniska w Smoleńsku. Nie widział w gęstej mgle, że leci nad głębokim wąwozem. Czy - myśląc, że znajduje się znacznie wyżej, niż był w rzeczywistości - zaczął zniżać kurs?
Siergiej Amielin, dziennikarz i fotoreporter ze Smoleńska, który podejrzewa, że tak właśnie mogło być, pisze w swoim blogu: "Okolice Smoleńska to teren pagórkowaty. Różnice poziomu w mieście dochodzą do 90 m. Lotnisko znajduje się na szczycie wzgórza. Przy zbliżaniu się do pasa startowego od wschodu samoloty przelatują nad głębokim na 60 m wąwozem. Zazwyczaj lecą nad nim na wysokości 30-60 m ponad poziomem pasa startowego lotniska. Około 1700 m od skraju pasa prezydencki Tu-154, akurat nad najgłębszym miejscem wąwozu, zaczął gwałtownie tracić wysokość, choć przedtem szedł kursem właściwym". Amielin na podstawie zdjęć dokonał drobiazgowej analizy przebiegu katastrofy (patrz wyżej). W blogu zapisał, że nie chce na razie wysuwać żadnych hipotez. W rozmowie z "Gazetą" powiedział jednak: -Pilot podchodził do lotniska w gęstej mgle. Wąwozu nie widział. Mógł jednak zauważyć na wysokościomierzu, że maszyna znajduje się zbyt wysoko, by trafić na pas. Może więc, kierując się tym, podjął fałszywą decyzję, zniżył kurs? Na przeciwnym brzegu jaru znalazł się na wysokości 8 m i tam zaczepił skrzydłem o drzewo. W każdym razie tak uważa ekspert, z którym o tym rozmawiałem.- Ta teoria jest bardzo prawdopodobna - mówi "Gazecie" b. pilot wojskowych śmigłowców. - Moim zdaniem piloci, podchodząc do lądowania we mgle, pomyśleli: "Spróbujemy zejść w osi pasa tuż nad ziemię i może uda nam się mimo mgły zobaczyć pas i bezpiecznie wylądować, a jeśli nie - to przejdziemy na wznoszenie i polecimy na lotnisko zapasowe". Urządzeniem, które mogło im zapewnić bezpieczeństwo takiej operacji, był radiowysokościomierz pokazujący precyzyjnie aktualną wysokość samolotu nad terenem. Ale właśnie dla takiego podejścia wąwóz mógł być śmiertelną pułapką - piloci zbliżający się do pasa widzieli, że mają bezpieczną wysokość nad ziemią, może myśleli nawet, że są zbyt wysoko. Kiedy jednak teren zaczął się podnosić, wysokość zaczęła drastycznie maleć, w zbyt szybkim tempie, by nawet nagłym zwiększeniem ciągu silników udało się uciec przed drzewami. - Oczywiście to nie wyjaśnia wszystkiego - mówi nasz rozmówca. - Co z innymi systemami ostrzegającymi przed bliskością ziemi, w które ten samolot był wyposażony? Czy mapy podejścia, którymi się posługiwali, nie prezentowały informacji o profilu terenu na ścieżce podejścia? No i najważniejsze - co skłoniło ich w ogóle do wykonania tego podejścia w takich warunkach? Wacław Radziwinowicz, Moskwa, mich).
Otóż samolot ostatnie kilometry przed lotniskiem leciał nad głębokim na 60 m wąwozem. Będąc zatem na wysokości 30 m i nie widząc ziemi „wiedział” z przyrządów, że jest na wysokości 90 m. Zaczął więc zniżać lot – a gdy wąwóz się skończył było już za późno, by poderwać samolot: był na wysokości 8 metrów i zahaczał o drzewa... Hipoteza ma ręce i nogi. Czekamy jednak na realizację obietnicy opublikowania zapisów z „czarnych skrzynek”. Nawet, gdyby w ostatnich sekundach były to dramatyczne krzyki. Tylko to może rozwiać wątpliwości skutkujące podejrzeniami w stosunku do „naszych” tajnych służb i/lub Rosjan. A swoją drogą: jeśli tak, to kontrolerzy lotów, wiedząc o mgle, powinni byli ostrzec o pilota o wielkich nierównościach gruntu! JKM

Katynskie Morderstwo 3 ? Cyt. Z Maruszej Gajowki Exhumacja powiedział/a Prezydent Kaczyński i wszyscy inni znajdujący się na pokładzie samolotu lecącego na uroczystości katyńskie nie zginął w samolocie, który rozbił się kolo lotniska w Smoleńsku – jak to pokazano całemu światu ale w innym miejscu. W Smoleńsku rozbił się samolot bliźniak. Bliźniak ten był pusty – bez pasażerów i załogi. Przypuszczalnie chciano mieć absolutna pewność skutków zamachu i dlatego zamordowano wszystkich poprzez stracenie samolotu prezydenta i rozbicie go w ustronnym miejscu, gdzie ofiary można było rzeczywiście dobić o ile ktoś by przeżył. W Smoleńsku rozbił się jedynie samolot bliźniak, który został spreparowany jedynie do upozorowania katastrofy z winy pilota. W TV widać było rozbity samolot ciał ofiar nikt nie widział. Konstrukcja bliźniaka była specjalnie przygotowana do rozpadnięcia się na mnóstwo kawałków zdemolowanej konstrukcji na dużej przestrzeni miejsca upadku. To celem ukrycia właśnie faktu braku ciał ofiar w samolocie rzekomo prezydenckim. Pierwsi spontaniczni świadkowie na miejscu rozbicia samolotu Tu-154, np polski kamerzysta telewizyjny oraz polski ambasador w Moskwie Bhar, stwierdzili zgodnie, ze nie widzieli ciał ani zabitych ani rannych. Szczególnie ważne tu jest zeznanie kamerzysty, który był a Kabatach i widział jak wygląda miejsce katastrofy lotniczej w chwili tuz po zderzeniu samolotu z ziemia. Brak ciał zabitych lub rannych, obaj świadkowie podkreślali ze zdumieniem i pełna świadomościowa niezwykłości tego faktu. Ciał ofiar nie widział ani ten polski kamerzysta ani następni operatorzy , którzy filmowali strażaków polewających wrak woda. Ani jeden raz kamera okazała coś co mogło przypominać ciało ofiary katastrofy. Ciała te powinny przecież znajdować się w samolocie oraz obok. Samolot ten leciał z niska prędkością a konstrukcja miała być nienaruszona do chwili uderzenia w ziemie. Dodatkowo gałęzie lasu oraz miękkie podłoże powinny wybitnie amortyzować uderzenie co powinno umniejszyć efekt ew rozrzutu ciał. Gdyby w samolocie blizniku byli ludzie to widać by było tez ciała ofiar wypadku. Kamery nie okazały tez ani plandek lub koców , które w takich wypadkach narzuca się na ciała zabitych. Na wszystkich ujęciach kamer brak takich śladów przykrycia ew ciał. Do miejsca wypadku nie podjechała ani jedna karetka nie przybył nikt z personelu medycznego. Pokazano trumny przy w wożeniu ich na miejsce wypadku jaki i przy wywożeniu ich do Moskwy. Co było w trumnach nikt nie widział. Pakowanie skrwawianych ciał ofiar katastrofy pozostawia ślady krwi na ubraniu personelu ratunkowego jaki sprzęcie ratunkowym. Tu ani ratownicy nie mieli śladu krwi ani materiał trumien nie został zakrwawiony w sposób widoczny. Władze Smoleńska grotesko wręcz podały , ze wszyscy zginęli. Podczas kiedy nie wiedziano nawet ilu było zabitych – nie umiano podać żadnej cyfry. Cyfra było: wszyscy zabici. W przypadku takiej katastrofy podaje się ilu ciał doliczono się wśród zabitych a ile ciał możne brakować – zaginieni. Widać tu wcześniej zaplanowane komendy zaprojektowane za biurkiem i nie mające pokrycia w realnych raportach o faktycznym zdarzeniu. Oprócz oceny działań ratunkowych dochodzi tu aspekt oszacowania technicznego uszkodzenia samolotu. Kiedy w pierwszych doniesieniach podawano , ze wszyscy zginęli i samolot został doszczętnie zniszczony w trakcie katastrofy, TVP Info pokazywała swymi kamerami – w tle takich właśnie komentarzy - wyraźny dobrze zachowany kształt kadłuba samolotu. Kadłub – w części środkowej – leząc na ziemi wyglądał być w bardzo dobrym stanie! Leząc lekko skośnie do osi kamery ukazywał wyraźnie swe wnętrze, które wyglądało na dobrze zachowane choć wskazujące na ślady braku tak foteli jak polek bagażowych itp. Wyglądało to jakby nastąpił tam wybuch, który wymiótł wszystko ze swego wnętrza. Cos tak jak skorupka jajka bez swej zawartości. Na pokazywanych zdjęciach video widać było tak jakby cześć cylindryczna kadłuba została rozdarta na kawałki. Przekrój tego rozerwania był charakterystycznie postrzępiony regularnie – tez jak skorupka jajka – co było widokiem niezwykłym przy takich zderzeniach. To postrzępienie mogło być także podobne do rury lub łuski pocisku , które zostały rozerwane silą wybuchu od środka a nie siły zewnętrznej. Uszkodzenia takie nie mogą być skutkiem uderzenia w ziemie. Film pokazujący tak zniszczona konstrukcje zaginał i możne nie ma już go nawet w archiwum TVP. Jeżeli ktoś nagrywał te sceny w domu powinien kopie tego filmu rozesłać po świecie i opublikować na internecie. Co charakterystyczne ogon części kadłubowej – pokazany na innym filmie -ma widoczne oderwanie od części kadłuba cylindrycznego w sposób absolutnie odwrotny. Sprzeczność w rozumowaniu nie występuje jeżeli założymy , ze kadłub cylindryczny jest jednolity a cześć ogonowa jest przykręcona śrubami przez wręgę kadłubowa. Przygotowując konstrukcje do łatwego rozsypania się w trakcie wybuchu przy uderzeniu w ziemie jest dużo łatwiej poluzować śruby części ogonowej niż osłabić monolityczna konstrukcje części cylindrycznej. Stad ta różnica. Fakt, ze konstrukcji ogonowa została celowa osłabiona jest łatwo zauważalny. Wystarczy popatrzeć na zdjęcia innych katastrof Tu-154. Tam zawsze ogon jest konstrukcją najtrwalszą i trzyma się części cylindrycznej , podczas kiedy u bliźniaka nastąpił wyraźny podział. Przygotowując samolot bliźniak do efektownego rozbicia postanowiono zwiększyć efekt rozrzucenia części wraku poprzez rozerwanie kadłuba od środka właśnie za pomocą ładunków wybuchowych. Obawiano się bowiem , ze wrak zachowa się w całości i trudniej będzie okryć fakt braku ciał. Bliźniak był tak właśnie przygotowany – konstrukcja osłabiona – do rozpadnięcia się na mnóstwo kawałków na rozleglej przestrzeni. Z tych to powodów samolot nie zapalił się. Brak pożaru bowiem jest prostym wynikiem braku paliwa w zbiornikach. Samolot prezydencki – „prawdziwy” – miał paliwo na cala drogę powrotna i przy takim właśnie uderzeniu plunąłby ogromnym pożarem. Brak paliwa w bliźniaku musiał wynikać z obaw , ze eksplozja samolotu w powietrzu wywoła równoczesny pożar samolotu na wyraźną chwile przed zderzeniem się z ziemia – co podważy wersje o błędzie pilota. Idźmy drogą zbliżenia narodów Polski i Rosji! - ostatnie przemówienie Prezydenta RP

Publikujemy przemówienie Prezydenta RP przygotowane do wygłoszenia podczas uroczystości rocznicowych w Katyniu. W końcowych akapitach Lech Kaczyński opowiada się za pojednaniem polsko-rosyjskim i opowiada się za kontynuacją polityki zbliżenia. Treść przemówienia otrzymaliśmy od posła Bogusława Kowalskiego. Szanowni Przedstawiciele Rodzin Katyńskich! Szanowni Państwo! W kwietniu 1940 roku ponad 21 tysięcy polskich jeńców z obozów i więzień NKWD zostało zamordowanych. Tej zbrodni ludobójstwa dokonano z woli Stalina, na rozkaz najwyższych władz Związku Sowieckiego. Sojusz III Rzeszy i ZSRR, pakt Ribbentrop-Mołotow i agresja na Polskę 17 września 1939 roku znalazły swoją wstrząsającą kulminację w zbrodni katyńskiej. Nie tylko w lasach Katynia, także w Twerze, Charkowie i w innych, znanych i jeszcze nieznanych miejscach straceń wymordowano obywateli II Rzeczypospolitej, ludzi tworzących podstawę naszej państwowości, nieugiętych w służbie ojczyzny. W tym samym czasie rodziny pomordowanych i tysiące mieszkańców przedwojennych Kresów były zsyłane w głąb Związku Sowieckiego, gdzie ich niewypowiedziane cierpienia znaczyły drogę polskiej Golgoty Wschodu. Najbardziej tragiczną stacją tej drogi był Katyń. Polskich oficerów, duchownych, urzędników, policjantów, funkcjonariuszy straży granicznej i służby więziennej zgładzono bez procesów i wyroków. Byli ofiarami niewypowiedzianej wojny. Zostali zamordowani z pogwałceniem praw i konwencji cywilizowanego świata. Zdeptano ich godność jako żołnierzy, Polaków i ludzi. Doły śmierci na zawsze miały ukryć ciała pomordowanych i prawdę o zbrodni. Świat miał się nigdy nie dowiedzieć. Rodzinom ofiar odebrano prawo do publicznej żałoby, do opłakania i godnego upamiętnienia najbliższych. Ziemia przykryła ślady zbrodni, a kłamstwo miało wymazać ją z ludzkiej pamięci. Ukrywanie prawdy o Katyniu – efekt decyzji tych, którzy do zbrodni doprowadzili – stało się jednym z fundamentów polityki komunistów w powojennej Polsce: założycielskim kłamstwem PRL. Był to czas, kiedy za pamięć i prawdę o Katyniu płaciło się wysoką cenę. Jednak bliscy pomordowanych i inni, odważni ludzie trwali wiernie przy tej pamięci, bronili jej i przekazywali kolejnym pokoleniom Polaków. Przenieśli ją przez czas komunistycznych rządów i powierzyli rodakom wolnej, niepodległej Polsce. Dlatego im wszystkim, a zwłaszcza Rodzinom Katyńskim, jesteśmy winni szacunek i wdzięczność. W imieniu Rzeczypospolitej składam najgłębsze podziękowanie za to, że broniąc pamięci o swoich bliskich, ocaliliście Państwo jakże ważny wymiar naszej polskiej świadomości i tożsamości. Katyń stał się bolesną raną polskiej historii, ale także na długie dziesięciolecia zatruł relacje między Polakami i Rosjanami. Sprawmy, by katyńska rana mogła się wreszcie w pełni zagoić i zabliźnić. Jesteśmy już na tej drodze. My, Polacy, doceniamy działania Rosjan z ostatnich lat. Tą drogą, która zbliża nasze narody, powinniśmy iść dalej, nie zatrzymując się na niej ani nie cofając. Wszystkie okoliczności zbrodni katyńskiej muszą zostać do końca zbadane i wyjaśnione. Ważne jest, by została potwierdzona prawnie niewinność ofiar, by ujawnione zostały wszystkie dokumenty dotyczące tej zbrodni. Aby kłamstwo katyńskie zniknęło na zawsze z przestrzeni publicznej. Domagamy się tych działań przede wszystkim ze względu na pamięć ofiar i szacunek dla cierpienia ich rodzin. Ale domagamy się ich także w imię wspólnych wartości, które muszą tworzyć fundament zaufania i partnerstwa pomiędzy sąsiednimi narodami w całej Europie. Oddajmy wspólnie hołd pomordowanym i pomódlmy się nad ich głowami. Chwała bohaterom! Cześć Ich pamięci! Szanowni Przedstawiciele Rodzin Katyńskich! Szanowni Państwo! W kwietniu 1940 roku ponad 21 tysięcy polskich jeńców z obozów i więzień NKWD zostało zamordowanych. Tej zbrodni ludobójstwa dokonano z woli Stalina, na rozkaz najwyższych władz Związku Sowieckiego. Sojusz III Rzeszy i ZSRR, pakt Ribbentrop-Mołotow i agresja na Polskę 17 września 1939 roku znalazły swoją wstrząsającą kulminację w zbrodni katyńskiej. Nie tylko w lasach Katynia, także w Twerze, Charkowie i w innych, znanych i jeszcze nieznanych miejscach straceń wymordowano obywateli II Rzeczypospolitej, ludzi tworzących podstawę naszej państwowości, nieugiętych w służbie ojczyzny. W tym samym czasie rodziny pomordowanych i tysiące mieszkańców przedwojennych Kresów były zsyłane w głąb Związku Sowieckiego, gdzie ich niewypowiedziane cierpienia znaczyły drogę polskiej Golgoty Wschodu. Najbardziej tragiczną stacją tej drogi był Katyń. Polskich oficerów, duchownych, urzędników, policjantów, funkcjonariuszy straży granicznej i służby więziennej zgładzono bez procesów i wyroków. Byli ofiarami niewypowiedzianej wojny. Zostali zamordowani z pogwałceniem praw i konwencji cywilizowanego świata. Zdeptano ich godność jako żołnierzy, Polaków i ludzi. Doły śmierci na zawsze miały ukryć ciała pomordowanych i prawdę o zbrodni. Świat miał się nigdy nie dowiedzieć. Rodzinom ofiar odebrano prawo do publicznej żałoby, do opłakania i godnego upamiętnienia najbliższych. Ziemia przykryła ślady zbrodni, a kłamstwo miało wymazać ją z ludzkiej pamięci. Ukrywanie prawdy o Katyniu – efekt decyzji tych, którzy do zbrodni doprowadzili – stało się jednym z fundamentów polityki komunistów w powojennej Polsce: założycielskim kłamstwem PRL. Był to czas, kiedy za pamięć i prawdę o Katyniu płaciło się wysoką cenę. Jednak bliscy pomordowanych i inni, odważni ludzie trwali wiernie przy tej pamięci, bronili jej i przekazywali kolejnym pokoleniom Polaków. Przenieśli ją przez czas komunistycznych rządów i powierzyli rodakom wolnej, niepodległej Polsce. Dlatego im wszystkim, a zwłaszcza Rodzinom Katyńskim, jesteśmy winni szacunek i wdzięczność. W imieniu Rzeczypospolitej składam najgłębsze podziękowanie za to, że broniąc pamięci o swoich bliskich, ocaliliście Państwo jakże ważny wymiar naszej polskiej świadomości i tożsamości. Katyń stał się bolesną raną polskiej historii, ale także na długie dziesięciolecia zatruł relacje między Polakami i Rosjanami. Sprawmy, by katyńska rana mogła się wreszcie w pełni zagoić i zabliźnić. Jesteśmy już na tej drodze. My, Polacy, doceniamy działania Rosjan z ostatnich lat. Tą drogą, która zbliża nasze narody, powinniśmy iść dalej, nie zatrzymując się na niej ani nie cofając. Wszystkie okoliczności zbrodni katyńskiej muszą zostać do końca zbadane i wyjaśnione. Ważne jest, by została potwierdzona prawnie niewinność ofiar, by ujawnione zostały wszystkie dokumenty dotyczące tej zbrodni. Aby kłamstwo katyńskie zniknęło na zawsze z przestrzeni publicznej. Domagamy się tych działań przede wszystkim ze względu na pamięć ofiar i szacunek dla cierpienia ich rodzin. Ale domagamy się ich także w imię wspólnych wartości, które muszą tworzyć fundament zaufania i partnerstwa pomiędzy sąsiednimi narodami w całej Europie. Oddajmy wspólnie hołd pomordowanym i pomódlmy się nad ich głowami. Chwała bohaterom! Cześć Ich pamięci! myslpolska.info

Mój kandydat - Jan Ołdakowski W natłoku scenariuszy, kogo PiS powinien wystawić zamiast Lecha Kaczyńskiego pojawiają się rozmaite kandydatury, w tym te najbardziej oczywiste - Jarosława Kaczyńskiego, czy Zbigniewa Ziobry ale te wybory trzeba potraktować jako szansę na dużo więcej niż pałac prezydencki. I być może to nie o pałac trzeba naprawdę powalczyć. Co nie znaczy, że trzeba walczyć tak, żeby go nie zdobyć. Jarosław Kaczyński jest dzisiaj naturalnym kandydatem PiSu i jeśli znajdzie w sobie siłę aby wystartować, poprę go, choć nie wiem jak zniosę krwawą łaźnię jaką mu zgotują media, politycy i "autorytety". Zaczęło się już przed pogrzebem, i nie mam złudzeń, że jeśli zagrożenie będzie realne, przeciwko Kaczyńskiemu zostaną użyte najbardziej brutalne chwyty. Obawiam się też, że Jarosław Kaczyński będzie teraz bardzo łatwym celem, a ci, którzy przez pięć lat niszczyli jego brata, nie omieszkają wykorzystać szansy, żeby go dobić. Wolałabym aby mu tego oszczędzono, tym bardziej, że akurat funkcja prezydenta to nie jest chyba to co najlepiej pasuje do jego politycznego temperamentu. Uszanuję jednak każdą jego decyzję. Dopóki jednak nie zapadła, można sobie rozważać różne scenariusze. W moim scenariuszu w głównej roli obsadziłam Jana Ołdakowskiego, posła i dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego. Wydaje mi się, że ta kandydatura ma dużo mocnych stron i chyba żadnej słabej, jeśli nie liczyć - być może - niewielkiej rozpoznawalności. Ale przed nami dwa miesiące kampanii, a Ołdakowski wydaje mi się naprawdę łatwy do wypromowania. PiS musi spojrzeć na te wybory w dłuższej perspektywie i mądrze wykorzystać tragiczne okoliczności do odbudowania partii, a przede wszystkim ponownego zdobycia serc ludzi i pokazania, że nie jesteśmy skazani na politykę "Mirów" i "Zbyszków" skupionych na sprawnym obsługiwaniu swoich kumpli. Zgadzam się z Robertem Mazurkiem, że żałoba po Kaczyńskim to tęsknota za polityką wartości i politykami, którzy chcą i potrafią o wartości dbać. Jeśli testament Lecha Kaczyńskiego ma zostać wykonany, trzeba zbudować instytucję, która będzie do tego zdolna, promować tych, którzy te wartości uosabiają, a przede wszystkim wychodzić do nowych środowisk, gdy na chwilę stworzył się klimat lansowania tego z czego wypadało się wyśmiewać. Nie mam złudzeń, raczej prędzej niż później wszystko wróci do normy, i znowu usłyszymy, że w polityce ważny jest wzrost, brak wąsów i znajomość angielskiego. Ale dzisiaj, po tragicznej śmierci jesteśmy zgodni, że powinno się liczyć coś zupełnie innego. I ten krótki moment kiedy społeczeństwo otwarło szeroko oczy i wyzwoliło się spod władzy mediów należy dobrze wykorzystać, maksymalnie utrudniając "im" powrót do tego co było. Nie znam się na polityce i moje gdybania zazwyczaj są chybione ale gdybym miała coś do powiedzenia w tej sprawie, rozważałabym obecną kampanię w perspektywie przyszłorocznej, bardziej jako okazję do rozbudowania i wzmocnienia partii niż wygrania prezydentury. Co nie znaczy, że nie byłoby fajnie tej prezydentury niejako przy okazji wygrać, ale nie to powinno być teraz celem. Trzeba powalczyć o ludzi, a nie o to jedno, niechby najbardziej prestiżowe, stanowisko. Nie tylko ja się boję pełni władzy Platformy, i jest to obawa całkowicie uzasadniona, wygląda na to, że jak już Platforma będzie mogła wszystko, znikną ostatnie powody, żeby brała pod uwagę cokolwiek innego niż własny i "Ryśków" interes. Gdy twórcy, środowisko przecież w dużej mierze sprzyjające Platformie, opracowali projekt ustawy medialnej i politycy oficjalnie deklarowali gotowość do pochylenia się nad nim, Gazeta Wyborcza tak relacjonowała nastroje w Platformie: Gazeta Wyborcza: Ale liderzy PO nieoficjalnie przyznają, że ten projekt nie ma szans. - Po co mielibyśmy nad nim pracować, skoro pierwszym projektem podpisanym przez nowego prezydenta będzie nowa ustawa medialna? - pyta mnie jeden z ważnych posłów PO. Jeśli tak potraktowany został wysiłek własnego elektoratu, ludzi którzy Platformę najgorliwiej wspierali, to jaki powód będzie miała Platforma, aby się liczyć z mniej znaczącymi grupami, gdy już zgarnie całą pulę? Zachłanność i bezwzględność w korzystaniu z władzy może się jednak okazać na dłuższą metę atutem opozycji, zwłaszcza gdy wybory prezydenckie i parlamentarne dzieli rok, wystarczająco dużo czasu, żeby nowy układ sprawdzić. Może nie byłoby wcale tak źle, gdyby Platforma rok porządziła sama, nie mając już na nikogo zwalić swoich zaniechań. Tusk rządzi już trzeci rok, i te trzy lata spędził głównie na tłumaczeniu dlaczego nie może nic zrobić, i co by zrobił, gdyby mu prezydent nie przeszkadzał. Może więc warto dać mu się sprawdzić, niech premier Tusk porządzi z prezydentem Komorowskim. Jeśli PiS mądrze wykorzysta rok tej wszechwładzy Platformy do odbudowania własnej partii, to wybory parlamentarne - czyli te ważniejsze - powinien wygrać bez problemu. Chyba, że jakimś cudem okaże się, że Platforma naprawdę umie rządzić i zaskoczy wszystkich. Wybory prezydenckie nie powinny więc być teraz walką o samą prezydenturę, tylko szansą na odbudowanie partii i polityki, takiej jaką kiedyś miała się stać i dzisiaj ma na to drugą - tym razem pewnie ostatnią - szansę. Śmierć prezydenta uświadomiła wszystkim jak bardzo byliśmy okłamywani, nauczyła też nie wstydzić się tego, z czego przez ostatnie lata tak się wyśmiewano. W ostatnim tygodniu to wszystko przestało być obciachowe, aż się prosi mądrze wykorzystać ten krótki czas zanim media i autorytety znajdą nowy sposób na obrzydzanie nam tego co sobą reprezentował Lech Kaczyński, a co teraz chce kontynuować jego brat. Na miejscu PiSu poszukałabym teraz kandydata może nie najbardziej oczywistego, ani nie takiego, któremu się według partyjnej logiki prezydentura najbardziej "należy", ale takiego, który będzie miał szansę przyciągnąć do PiSu możliwie najwięcej ludzi z różnych środowisk, pokazać nową twarz, taką jakiej większość nie znała i ze zdumieniem odkryła ją w ostatnim  tygodniu. Trzeba wykorzystać ujawnioną w tygodniu żałoby tęsknotę za politykiem uczciwym, prawym, kierującym się interesem państwa, ale spośród wszystkich którzy tacy są, trzeba też znaleźć takiego, którego łatwo będzie takim przedstawić. I którego trudno będzie przeciwnikom zaatakować. Nie będę się tu rozwodzić się nad samym Ołdakowskim, tylko kilka słów dlaczego nie zgadzam się z tymi, którzy mówią, że Ołdakowski jest mało znany więc w tak krótkim czasie nie da się go wypromować. Da się, i nawet jeśli nie wygra, jego kampania to dla PiSu same plusy.

Ołdakowski to "wyrośnięte dziecko Kaczyńskiego". Tak podobno się o nim mówi. Człowiek, któremu Lech Kaczyński zaufał od pierwszego spotkania, i który za to zaufanie odpłacił się najlepszym muzeum w Polsce. Razem z Lechem Kaczyńskim skutecznie odświeżył nasza pamięć o Powstaniu Warszawskim, co jeszcze kilka lat temu wydawało się niewykonalne. Wyobrażacie sobie jak to można pięknie wykorzystać w kampanii? To jak prawdziwe przekazanie pałeczki nowemu pokoleniu polityków, w osobie symbolicznego spadkobiercy Lecha.

Ołdakowski jest nie do ruszenia. Trudno się będzie do niego przyczepić, jedynym zarzutem jaki w jego długiej przecież publicznej karierze słyszałam było łączenie funkcji dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego z mandatem poselskim. Ale nawet to jest właściwie zaletą, bo obie funkcje pełni bez zarzutu. Nie bez znaczenia jest też to, że swoją jedyną polityczną walkę stoczył z Bronisławem Komorowskim, gdy ten chciał go pozbawić mandatu poselskiego. Walkę tę Komorowski przegrał, można więc powiedzieć, że w starciu z marszałkiem Ołdakowski ma już na wejściu dodatni bilans zwycięstw.

Ołdakowski jest bardzo sympatyczny. Nie jest to cecha niezbędna dla polityka, bo Jarosław Kaczyński świetnie sobie w niej radzi z opinią niesympatycznego ponuraka (zapewne równie uzasadnioną jak te wszystkie opinie o Lechu Kaczyńskim, które przez ostatni tydzień dziennikarze i politycy gorliwie prostowali), ale mam wrażenie, że po tygodniu obfitującym w opowieści o sympatycznym, ciepłym i dowcipnym Lechu Kaczyńskim będziemy szukać kogoś podobnego. Ołdakowski ma chyba wszystkie najlepsze cechy Lecha Kaczyńskiego. Jest naprawdę przesympatyczny, inteligentny, ciepły, z poczuciem humoru, wrażliwy. W zestawieniu ze sztywnym, brutalnym i bezwzględnym marszałkiem, Ołdakowski wygra u każdego. Mielibyśmy rywalizację marszałka, który będąc drugą osobą w państwie, w sytuacji realnego zagrożenia głowy państwa w trakcie realizowania zgodnej z polską racją stanu misji pozwalał sobie na niewybaczalne żarty "jaki prezydent, taki zamach", z człowiekiem, który latami, pracowicie, bez narzucania się, realizował z Lechem Kaczyńskim jego wielkie dzieło. Wystarczy tylko dobrze to eksponować, a marszałek materiału na wyborcze klipy dostarczył przez ostatnie lata mnóstwo.

Ołdakowski ma bogate doświadczenie. Formalnie jest "tylko" dyrektorem muzeum, ale wystarczy pomyśleć jakich umiejętności zbudowanie tego muzeum od niego wymagało, i jakie doświadczenia przy tym zdobył. Wizja, determinacja, umiejętność współpracy, łączenie różnych środowisk, dyplomacja. Myślę też, że w licytacji na to, ile ważnych rąk ściskał, Ołdakowski nie będzie dużo gorszy od Komorowskiego. Nie wiem jak u niego z angielskim, ale pewnie i tu wygrywa.

Ołdakowski ma przełożenie na wszystkie środowiska. To człowiek, który równie łatwo dogaduje się z wiekowymi powstańcami, co z młodzieżą, bo stworzone przez niego muzeum to jedyne chyba w Polsce muzeum tak łatwo docierające z trudnym przekazem do młodzieży, ich językiem, w ich estetyce. Ostatnia płyta De Press, łącząca oryginalne partyzanckie teksty w ciężkim rockowym brzmieniem to najlepszy przykład. Ołdakowski to chyba jedyny polityk, który ma taki potencjał łączenia pokoleń i środowisk, zresztą wiele kontaktów już ma. Ołdakowski to tradycja w formie, i nowoczesność w treści, to mogłaby być naprawdę wyjątkowa prezydentura. Ołdakowski nie jest obciachowy. Jeśli PiS chce wykorzystać ten wyjątkowy, choć tragiczny, moment w historii do przyciągnięcia tych, którzy się nim do tej pory brzydzili, Ołdakowski to najlepszy wybór. To chyba jedyny polityk PiSu, który byłby w stanie zebrać naprawdę imponujący Komitet Honorowy, - wielopokoleniowy i wielośrodowiskowy. Ołdakowski ma potencjał do zorganizowania wokół siebie pospolitego ruszenia, na wzór tego jakim w eurowyborach wygrał nieznany wcześniej polityk Platformy Rafał Trzaskowski. teoretycznie nie miał szans, człowiek w polityce anonimowy, ale  umiał wokół siebie zbudować szerokie poparcie rozmaitych ludzi, którzy osobiście za niego ręczyli. I to wystarczyło. Jestem pewna, że Ołdakowski bez problemu mógłby zgromadzić wokół siebie równie liczne rzesze sympatyków, także - a może zwłaszcza - tych stroniących od partyjnej polityki.Myślę, że nie tylko ja byłabym gotowa komuś takiemu plakaty rozklejać. To że jest taki bardzo niepolityczny, byłoby w tej kampanii wielką zaletą, bo mam wrażenie, że będziemy wybierać człowieka, nie polityka. Kogoś kogo polubimy i komu zaufamy. Mogłabym wyliczać w nieskończoność, Ołdakowski wydaje mi się samosprzedającym kandydatem i jestem pewna, że dobrze poprowadzony by wygrał, a efektem ubocznym, choć dużo ważniejszym, byłoby oswojenie z PiSem tych ludzi, którzy do tej pory trzymali się z daleka bo wierzyli, że tam naprawdę jest tylko "bydło", jak to ładnie ujął Władysław Bartoszewski. Jarosław więc miałby na czym odbudowywać swoją partię, tak tragicznie doświadczoną. I myślę, że to jest właśnie jego żywioł. Poza tym, nawet jemu należy się trochę oddechu, nawet jeśli sam uważa, że musi walczyć dalej. Nawet jeśli musi, to może nie w tej bitwie, tu jest ktoś kto może ją dla niego wygrać. A nawet jeśli nie wygra, to kapitał zbity w czasie kampanii wyborczej, i ci wszyscy ludzie, których nowa, nieznana wcześniej a jakże sympatyczna twarz PiSu przyciągnie, będą jak znalazł w wyborach parlamentarnych za rok, kiedy - jestem tego pewna - będziemy mieć już dość rządów jednej partii. Kataryna

Zamach- słowo tabu 10 kwietnia był takim wstrząsem, że można częściowo zrozumieć, iż przez ostatni tydzień stosunkowo niewiele mówiło się o możliwych przyczynach katastrofy prezydenckiego samolotu. Pora zacząć domagać się odpowiedzi. Na początek kilka uwag ogólnych. W przypadku każdej katastrofy lotniczej, a już z całą pewnością katastrofy, w której ginie wielu ważnych polityków, w tym znaczna część tych, którzy odpowiadali za prowadzenie określonej polityki zagranicznej wobec ościennego państwa, z którym stosunki bywają trudne, a które dalekie jest (wbrew bajaniom ministra spraw zagranicznych) od demokracji, normalne byłoby uznanie zamachu za jedną z podstawowych hipotez. Po katastrofie tupolewa słowo „zamach” zostało uznane za tabu. Nie wiem, czy którykolwiek z przedstawicieli władz użył go choćby raz w oficjalnej wypowiedzi, nawet po to, aby poinformować, że i to brane jest w śledztwie pod uwagę i że na obecnym etapie nie ma powodu, aby tę hipotezę uznać za prawdopodobną. Niektórzy w gorącej wodzie kąpani zwolennicy Prezydenta Kaczyńskiego wydają się mieć już pewność, że zamach miał miejsce. Jego przeciwnicy z kolei a priori uznali, że na pewno mieliśmy do czynienia z wypadkiem; no, może jeszcze z niewielkim udziałem samego Lecha Kaczyńskiego, który na pewno zmuszał pilotów do lądowania. Obie postawy są nieracjonalne. Racjonalne i wskazane jest w tym momencie stawianie pytań, wyłapywanie wątpliwości i domaganie się odpowiedzi. Uprawnia nas do tego nie tylko zasada, że zamach powinien być jedną z hipotez niejako z automatu, ale też czysto hipotetyczne rozważenie zysków i strat, jakie mogłyby dotyczyć potencjalnych sprawców. Polska, przez swoje zaangażowanie choćby w Afganistanie, może się teoretycznie stać celem klasycznych islamskich terrorystów i również tej hipotezy nie można wykluczać. Bardziej oczywista jest jednak hipoteza o jakiejś formie rosyjskiego udziału w katastrofie. Sceptycy lekceważąco stwierdzają, że Lech Kaczyński nie stanowił już żadnego zagrożenia dla ewentualnych planów rosyjskiej ekspansji (oczywiście nie militarnej, Rosja posługuje się innymi metodami), bo przecież jego kadencja dobiegała końca, szanse na ponowny wybór miał małe. To myślenie nie uwzględnia kilku czynników. Po pierwsze – małe nie oznacza: żadne. Wynik wyborów nie był w żadnym stopniu rozstrzygnięty. Po drugie– wraz z prezydentem zginęła znaczna część jego współpracowników, ludzi, którzy mieli do odegrania w polskiej polityce znaczącą rolę, a podzielali poglądy Lecha Kaczyńskiego na politykę zagraniczną oraz innych uczestników polskiego życia publicznego, którzy z rosyjskiego punktu widzenia mogli być problematyczni. Po trzecie– na pokładzie miał być także Jarosław Kaczyński, który wycofał się w ostatniej chwili. Wszystko to wystarczyłoby jako odpowiedź na pytanie cui prodest. Trzeba też pamiętać, że fizyczna likwidacja politycznych przeciwników – coś, co w naszych europejskich głowach może się dzisiaj nie mieścić – nie jest dla rosyjskich elit rządzących niczym niezwykłym. To wręcz część rosyjskiej tradycji politycznej. Mój znajomy powtórzył mi słowa pewnego eksperta od terroryzmu, którego spytał o katastrofę: „Zrób coś tak bezczelnego, żeby nikt nie uwierzył, że to ty zrobiłeś”. W Tu 154M wszyscy byli podani jak na tacy. Gdzieś w Moskwie mogło paść pytanie, czy wolno zmarnować taką okazję. Ale nie idźmy od razu zbyt daleko. Możliwe są trzy stopnie rosyjskiego zaangażowania w katastrofę.

1. Zwykłe niedbalstwo, bylejakość i lekceważenie. Samolot mógł się rozbić, bo kontroler na wieży mógł być pijany, a żarówki w lampach nie wkręcone.

2. Nie chodziło o doprowadzenie do katastrofy, ale o utrudnienie Prezydentowi udziału w uroczystościach poprzez uniemożliwienie mu lądowania w Smoleńsku. Gdyby polscy piloci uznali, że nie mogą tam wylądować, Lech Kaczyński musiałby lecieć do Mińska lub Moskwy, tam musiałby zostać zorganizowany transport, trzeba by przejechać kilkaset kilometrów i cała ceremonia zostałaby rozwalona. Dodatkowo Janusz Palikot mógłby znowu kpić, że Lech Kaczyński nawet do Katynia nie potrafi zdążyć. Katastrofa byłaby zatem swoistym „wypadkiem przy pracy”.

3. Chodziło o to, aby samolot się rozbił. Tu istnieją dwie możliwości: albo sprawa odbywała się za wiedzą najwyższych władz, albo była inicjatywą którejś ze zwalczających się frakcji w rosyjskiej elicie władzy, mającą potencjalnie zaszkodzić przeciwnikom być może bardziej niż Polsce. Wśród wielbicieli teorii spiskowych krąży niestety całe mnóstwo kompletnie nieprawdopodobnych hipotez, które sprawiają, że łatwo wykpić tych, co stawiają zasadne pytania. Kwintesencją tej szkodliwej roboty jest legenda, jaką otoczony jest filmik, nakręcony telefonem komórkowym przez jakiegoś Rosjanina, który trafił na miejsce katastrofy prawdopodobnie kilka minut po niej. Także w Salonie24 pełno jest egzegez tego materiału. Gdyby im uwierzyć, trzeba by przyjąć, że po katastrofie część pasażerów przeżyła, była w stanie chodzić, a nawet dość donośnym głosem nakazywać sobie spokój, zaś po lesie dziarsko biegały oddziały rosyjskich morderców, strzałami z pistoletów, przy wielu świadkach (i kręcącym filmik), dobijając rannych. Egzegeci filmiku słyszą na nim błaganie „Nie zabijajcie nas!” oraz widzą machające lub czołgające się postacie. W rzeczywistości filmik jest tak kiepskiej jakości, że usłyszeć można na nim i zobaczyć dosłownie wszystko, co się chce. Dopiero obróbka specjalistycznymi programami, którymi dysponują jedynie służby specjalne, mogłaby dać odpowiedź, czy widać na nim coś podejrzanego czy nie. Żaden zdrowo myślący sceptyk nie zobaczy tam nic niezwykłego. Polskie nawoływania to prawdopodobnie głosy delegacji z ambasadorem Bahrem na czele, a strzały to milicjanci, odstraszający gapiów. I tyle. Rosjanie zaś musieliby być niespełna rozumu, aby najpierw zadać sobie trud doprowadzenia do katastrofy, a potem wysyłać na miejsce, położone obok ruchliwej drogi, oddział siepaczy do dobijania rannych. Apeluję więc o pozostawienie na boku teorii z dziedziny fantastyki, a zajęcie się pytaniami, które faktycznie budzą wątpliwości. Wiemy już raczej na pewno, że bezpośrednią przyczyną katastrofy był fakt, iż samolot znalazł się zbyt blisko ziemi. Pozostaje wyjaśnić, czemu się tak stało. Żadne z dotąd przedstawionych wytłumaczeń nie jest przekonujące. Początkowe zwalanie winy na mgłę nie przekonuje. Mieliśmy pilota, który lądował na tym lotnisku dwa dni wcześniej jako drugi, miał tysiące godzin doświadczenia, a sam samolot wyposażony był w dwa wysokościomierze i system TAWS, mierzący odległość od ziemi na podstawie zawartych w pamięci danych o ukształtowaniu terenu wokół lotnisk na całym świecie. Lotnisko w Smoleńsku też powinno tam być. TAWS jest tak skuteczny, że podobno od pięciu lat żaden wyposażony w niego samolot nie rozbił się przy lądowaniu. Najnowsze wyjaśnienia strony rosyjskiej są kompletnie niedorzeczne. Mówią o tym, że pilot nie wziął pod uwagę specyficznych cech rosyjskiej maszyny. Kapitan samolotu prezydenta miał na nim wylatane dobrze ponad 1000 godzin. Piloci z rządowego pułku to najlepsi fachowcy w Polsce. Sugerowanie, że mogli nie znać zachowań kierowanej przez siebie maszyny jest niepoważne. Poniżej umieszczam listę pytań, które budzą moje wątpliwości. Nie wykluczam, że część spośród nich ma całkiem racjonalne, przypadkowe wyjaśnienia, których nie znam m.in. dlatego, że wymagają specjalistycznej wiedzy, niemniej uważam, że na wszystkie powinniśmy uzyskać odpowiedź.

1. Z jakiego powodu już kilkadziesiąt minut po katastrofie strona rosyjska zaczęła przedstawiać bardzo daleko idące tezy, dotyczące przebiegu wypadku, które następnie nie znalazły potwierdzenia (m.in. teza o pięciokrotnej próbie podejścia do lądowania)?

2. Czy z punktu widzenia meteorologii wytłumaczalna jest sytuacja, w której mgła pojawia się nie rano, ale później, przy generalnie nie zmienionych warunkach? Mgły zwykle zalegają rano (czyli np. w porze lądowania jaka z dziennikarzami), a następnie ulegają rozproszeniu. Sytuacja odwrotna wydaje się niezwykła.

3. Czy nad lotniskiem zalegała mgła czy też mieliśmy tylko do czynienia z niską podstawą chmur?

4. Jaki był cel czterokrotnego okrążenia lotniska przez polskiego pilota? Tu istnieją bardzo rozbieżne wersje, włącznie z tym, że samolot zrzucał paliwo.

5. Czy wiemy coś o działaniu systemów pomiaru wysokości w Tupolewie?

6. Jak wygląda elektroniczna mapa lotniska w Smoleńsku, zawarta w systemie TAWS?

7. Jak wyglądała kwestia dostępu przedstawicieli RP do miejsca katastrofy? Jak szybko Polacy mogli włączyć się w prace nad zabezpieczeniem szczątków maszyny?

8. Jak ścisła była kontrola strony polskiej nad tym, co robiła strona rosyjska na miejscu?

9. Dlaczego polski rząd nie zaproponował powołania międzynarodowej komisji ds. zbadania katastrofy?

10. Jakie jest wyjaśnienie kwestii dwóch „dodatkowych” ciał, znalezionych ma miejscu katastrofy (pisała o tym „Rzeczpospolita”)?

11. Czy to prawda, że po wizytach Tuska i Putina została zdemontowana dodatkowa aparatura naprowadzająca? Jeśli tak, to dlaczego i czy mogłaby ona pomóc pilotowi prezydenckiego samolotu w lądowaniu?

12. Dlaczego strona polska nie postawiła żądania, aby wszystkie odnalezione ciała zostały natychmiast przetransportowane do Polski, gdzie równie dobrze można by – przy współudziale rosyjskich śledczych – dokonać ich identyfikacji?

13. W jakim zakresie przedstawiciele Polski mogli mieć kontrolę nad tym, jak przebiegało poszukiwanie ciał oraz nad tym, jaki był los tych już odnalezionych?

14. Dlaczego nie było ani jednej sekcji zwłok?

15. Andrzej Seremet stwierdził, że piloci mieli świadomość, iż samolot się rozbije, jakieś trzy do pięciu sekund przed katastrofą. Najnowsze informacje (dziś znów dementowane) mówią o tym, że „szum” z kabiny pasażerskiej narastał na nagraniu z czarnej skrzynki kilkadziesiąt sekund przed katastrofą, co może świadczyć o tym, że pasażerowie już wówczas mieli świadomość, iż coś przebiega nie tak. Co mogło spowodować taką reakcję kilkadziesiąt sekund przed rozbiciem się maszyny?

16. Jak wytłumaczyć niespójne i rozbieżne wypowiedzi rosyjskiego kontrolera lotów ze Smoleńska na temat przebiegu lądowania?

17. W jakim stopniu od komunikacji z wieżą zależał przebieg lądowania?

18. Jakie są wnioski z analizy wspomnianego wyżej filmu (prokuratura miała go badać, rezultatów nie znamy do dziś).

19. Jak ścisłą kontrolę strona polska sprawowała nad czarnymi skrzynkami? Czy hipotetycznie strona rosyjska mogła dokonywać w nich manipulacji? Dlaczego skrzynki trafiły do Moskwy, a nie do Warszawy?

20. Jaki wpływ na przebieg śledztwa mogło mieć to, że na czele komisji stanął Władimir Putin? Czy to nie paraliżowało np. zgłaszania uwag przez stronę polską i czy nie oznaczało to upolitycznienia komisji? Czy to normalne, że na czele komisji ds. zbadania wypadku lotniczego staje premier państwa?

21. Jak wyglądały procedury kontroli rządowych samolotów po wizytach remontowych w Rosji? Czy strona polska brała pod uwagę możliwość ingerencji w jakiekolwiek układy i instalacje samolotu przez Rosjan? (Te wątpliwości były w przeszłości podnoszone wiele razy, ale po katastrofie jakoś zamilkły.)

22. Czy polscy śledczy przeprowadzili wizję lokalną na miejscu? Czy mieli możliwość przesłuchania okolicznej ludności np. w celu zorientowania się, czy w pobliżu lotniska w czasie lądowania tupolewa działo się cokolwiek podejrzanego (parkował jakiś budzący podejrzenia pojazd, widać było jakąś niezwykłą aktywność itp.)?

23. Czy została podjęta próba dotarcia do autora wspomnianego filmiku, umieszczonego w Internecie?

 Podobnych pytań zebrałoby się zapewne sporo więcej (wyłączając te naiwne lub mało rozsądne). Niestety, zachowanie polskiego rządu sprawia jak najgorsze wrażenie. Samo unikanie słowa „zamach” każe sądzić, że została podjęta polityczna decyzja, aby tego wątku w ogóle w śledztwie nie uwzględniać, a jeśli nawet, to wyłącznie nieoficjalnie, co oznacza, że gdyby miało się okazać, iż Rosjanie odegrali jednak w katastrofie jakąś rolę, to i tak wszystko to zostanie zamiecione pod dywan. Obawiam się, że lukier rzekomego polsko-rosyjskiego porozumienia ma przykryć wszelkie żądania wyjaśnienia wątpliwości. Bredzenie Radosława Sikorskiego o „emocjonalnym przełomie” we wzajemnych stosunkach pokazuje, jaka jest obowiązująca oficjalnie linia. Warzycha

Wszystko w rękach Jarosława Kaczyńskiego To właśnie on zdetonuje bombę, która tyka po tragedii smoleńskiej i wczorajszym pogrzebie. Przed Jarosławem Kaczyńskim najtrudniejsze dni w politycznej karierze - odbudowa struktur partii po ogromnych stratach i decyzja ws. wyborów prezydenckich. Musi działać niezwykle sprawnie, chociaż nie otrząsnął się z dramatu. Kataryna proponuje, by kandydatem PiS w wyborach był Jan Ołdakowski. Ma bardzo wiele racji, wszak powstanie i kierowanie Muzeum Powstania Warszawskiego mówią same za siebie. Poza tym byłaby to pewna rewolucja w PiS pod względem pokoleniowym. A Ołdakowski był bliskim przyjacielem Prezydenta, więc potrafiłby wypełnić lukę po Lechu Kaczyńskim. Problem w tym, że poza Warszawą jest naprawdę mało znany. Nie wiemy, a sądzę, że prezes PiS również, jak reaguje w wysokiej temperaturze sporu przedwyborczego oraz czy potrafiłby stworzyć wokół siebie grono znakomitych ludzi, pracujących nad jego wizerunkiem w kilka zaledwie tygodni. Byłaby to kandydatura na pewno ciekawa, aczkolwiek ryzykowna. W tej chwili najlepszym kandydatem i zarazem najgorszym byłby Jarosław Kaczyński. Nie zrobi on nigdy nic wbrew woli brata, znał go jak nikt. Kiedyś Lech Kaczyński powiedział, że lepszym od niego prezydentem byłby jego brat. Prezes PiS mógłby ogłosić swój start, nie robić właściwie kampanii, nie odpowiadać na zaczepki, wygłosić poruszające przemówienie i spotkać się na debacie z Komorowskim za parę tygodni. Być może taka strategia dałaby mu nawet zwycięstwo w I turze, kiedy powoli odkłamuje się charakter i polityczną osobowość Lecha Kaczyńskiego w mediach. A przecież nie mają one żadnego interesu, by uświęcać idee IV RP. Z tym, że musiałby okazać się mężem stanu, jakiego polska polityka nie miała nigdy. Stracił przede wszystkim brata, grono najwierniejszych współpracowników. Emocje zapewne nim szargają, trudno mu ciągle w to wszystko uwierzyć. A w przypadku jego startu, zaczęłaby się nagonka i polowanie, z jakimi nie mieliśmy do czynienia nigdy. Od antykaczyzmu po wykorzystywanie śmierci Lecha Kaczyńskiego włącznie. Chyba nikt nie potrafiłby trzymać języka za zębami w takich sytuacjach. A każda odpowiedź zostałaby potraktowana jako atak. Poza tym, Jarosław Kaczyński zawsze chciał silnej władzy. Możliwość taką daje bycie premierem. Kolejnym potencjalnym kandydatem, jaki przychodzi na myśl, jest Zbigniew Ziobro. Polityk obdarzony talentem, zazwyczaj bezpardonowo atakowany i potrafiący się z ataków wybronić, choć przez te lata bajek o taplających się w wannie laptopach nazbierał sobie elektoratu negatywnego. Na pewno nikt na lewicy na niego nie postawiłby krzyżyka. Pytanie też, czy nie jest za młody. Ale skoro PiS miałby przejść przez rewolucję pokoleniową, dlaczego nie Ziobro? Podobno w ostatnich latach dochodziło do konfliktów pomiędzy nim a Lechem Kaczyńskim. To chyba kwestia, która może zadecydować, że nie stanie w szranki. Ma opinię polityka, chcącego walczyć z patologiami i reformować wymiar sprawiedliwości. Miałby szansę, przy dobrej kampanii, wygrać nawet w I turze z fatalnie odbieranym w czasie żałoby narodowej Bronisławem Komorowskim. 

Zbigniew Romaszewski tłumów nie przyciągnie, mimo charyzmy, podobnie jak prof. Kleiber. Tego drugiego być może poparłaby część lewicy. Dodatkowym atutem w jego przypadku byłaby przyjaźń z Lechem Kaczyńskim i kandydatura bezpartyjna. Romaszewski zaś przypomina mi swoją uczciwością i życiorysem Jana Olszewskiego. A jak kończyły się jego próby walki o prezydenturę, wszyscy wiedzą. Wszystko pozostaje w rękach Jarosława Kaczyńskiego. Dla dobra Polski, opozycja musi mieć silnego kandydata, nawet, jeśli te wybory miałaby przegrać. Sytuacja, w której jest tylko jeden liczący się polityk, nie jest zbyt optymistyczna. Osobiście nie wyobrażam sobie jeszcze braku Lecha Kaczyńskiego na karcie wyborczej. I mam problem czy na wybory prezydenckie pójść. Gw1990

20 kwietnia 2010 Rządy praw, a nie ludzi! Dowiedziałem się w sprawie pochówku pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego i pani Marii Kaczyńskiej na Wawelu , że arcybiskup Stanisław Dziwisz, nie zwrócił się do Kapituły Katedry Wawelskiej w tej sprawie, w której ma obowiązek to czynić- tak przynajmniej twierdzi pan profesor Franciszek Ziejka. Ciekawe, czy w sprawie pochowania Marszałka Józefa Piłsudskiego wypowiadała się Kapituła Katedry Warszawskiej, bo akurat marszałka Piłsudskiego uwielbia profesor Franciszek Ziejka.. Tak jak pan Andrzej Wajda, który w tej sprawie  wypowiedział się  następująco: ”Najwyższe nasze zdumienie wywołała decyzja pochowania prezydenta Lecha Kaczyńskiego z żoną - na Wawelu. Prezydent Lech Kaczyński był dobrym, skromnym człowiekiem, ale nie ma żadnych przyczyn, dla jakich miałby spocząć na Wawelu wśród Królów Polski- obok Marszałka Józefa Piłsudskiego. Uważamy za wysoce niestosowne jest w takiej sprawie powoływanie się na wybór rodziny. Decyzja ta wywołuje poważne protesty i może spowodować najgłębsze od odzyskania niepodległości w 1989 roku podziały polskiego społeczeństwa”(???). No tak , panie Andrzeju, ale Marszałek Piłsudski nie był królem, lecz demokratą! Król był „Pomazańcem Bożym”, a demokrata – nie jest. Demokrata wywodzi się z ludu.. Tym bardziej Marszałek Józef Piłsudski, który był od Kościoła Powszechnego – raczej daleko.. O czym świadczy jego życie i działalność w Polskiej Partii Socjalistycznej Frakcja Rewolucyjna.. Oczywiście jak zacznie się na większą skalę chować demokratów obok królów, to logicznym jest, że lud powinien ostatecznie  decydować, kogo tam pochować, skoro lud decyduje o wyborze swojego bohatera. ludowego... Pan Andrzej Wajda uważa, że demokrata Piłsudski powinie leżeć obok królów, a demokrata i prezydent Lech Kaczyński - nie! A ja uważam, że żaden demokrata nie powinien leżeć obok monarchów, bo to był inny sposób wyłaniania władzy, a tymczasem epoka ta jest zamknięta. Jeśli chodzi o zdanie rodziny w tej sprawie to rzecz się ma następująco: Marszałek Bronisław Komorowski informował, że pomysł  wyszedł od kardynała Stanisława Dziwisza i rodziny prezydenta. Rzecznik archidiecezji krakowskiej, ksiądz Robert Nęcek twierdził, że kardynał Stanisław Dziwisz podjął decyzję na podstawie sugestii marszałka Sejmu - Bronisława Komorowskiego i rodziny prezydenta. Europoseł Prawa i Sprawiedliwości , pan Adam Bielan oraz pan minister Duda z Kancelarii Prezydenta twierdzili, że rodzina pana prezydenta  Lecha Kaczyńskiego w tej sprawie żadnej inicjatywy nie wykazywała (???). To kto podjął decyzję o pochówku na Wawelu- chciałoby się zapytać. I dlaczego arcybiskup Stanisław Dziwisz twierdzi, że decyzję podjął na podstawie inicjatywy rodziny..(???) Jeśli prawdą jest to co twierdzi profesor Ziejka, to arcybiskup Stanisław Dziwisz złamał w tej materii prawo kanoniczne (????). Prawo prawem, ale do tej pory nie można ustalić autora pomysłu pochowania pary prezydenckiej na Wawelu… Kto nim jest? Ja osobiście jestem bardzo ciekawy.. Chyba nie służby specjalne, ale jest to na pewno jakiś ośrodek poza konstytucyjnych władz, skoro jest tak skrywany.. A może to ktoś z Fundacji Batorego? Bo w jej radzie znajdują się takie osoby jak: Bogdan Borusewicz, biskup Pieronek, Jan Krzysztof Bielecki , Andrzej Olechowski.. Jeśli miałbym kogoś na autora tego pomysłu typować - to pana Bogdana Borusewicza- marszałka Senatu. Ale dlaczego się do tego nie przyznaje? Czy to jakiś wstyd, dyshonor.. Przyznać się do swojego pomysłu.. Tym bardziej, że po decyzji  Papieża Benedykta XVI, w sprawie przywrócenia na łono Kościoła Powszechnego Bractwa Św. Piusa X ośmielił się powiedzieć publicznie, że: ”Papież popełnia błąd za błędem”(???!!!). Tylko dlatego, że papież Jan Paweł II - Bractwo wykluczył z Kościoła, a Papież Benedykt XVI je przywrócił. Jako wielkich tradycjonalistów w Kościele Powszechnym. Ja jestem tradycjonalistą i nie chciałbym żadnych nowinek w liturgii Kościoła… Pierwszym krokiem powinno być zwrócenie się kapłana twarzą w kierunku tabernakulum a tyłem do Ludu Bożego, a nie przodem - jak do tej pory, po Soborze Watykańskim II.. Żeby przywrócić zachowanie  wszystkich w kierunku Boga.. I przestać robić ucztę dla wiernych z Mszy Świętej.. Msza powinna być ofiarowaniem Chrystusa.. Bo taka jest jej rola.. Korygowanie  postępowania Papieża przez Marszałka Senatu, jest zwykłą bezczelnością, nawet, jak pan Bogdan Borusewicz jest członkiem Rady Fundacji  Batorego, finansowanej przez jej honorowego członka G. Sorosa., znanego spekulanta międzynarodowego. Który umyślił sobie budowę społeczeństw otwartych, a którego prawdziwym celem jest niszczenie  społeczeństw narodowych , ich tradycji- a budowanie jednej międzynarodowej magmy ludzkiej.. Pod nadzorem oczywiście pana G. Sorosa i jego popleczników.. Zaryzykowałbym, tezę, że prawdziwym ośrodkiem władzy w Polsce jest… Fundacja Batorego(!!!!). Pamiętam, jak pan premier i profesor Marek Belka, jako premier, porzucił obrady w Sejmie, bo bardzo spieszył się na spotkanie w Fundacji Batorego.. Coś w tej Fundacji musi być, bo bywał w niej i pan Jarosław Kaczyński i pan Lech Kaczyński.. Jeśli chodzi o odzyskanie niepodległości, to pan Andrzej Wajda nie zauważył chyba, że ją właśnie utraciliśmy z dniem 1 grudnia 2010 roku, gdy pan prezydent Lech Kaczyński podpisał Traktat Lizboński, na mocy którego powstała  socjalistyczna Unia Europejska jako jedno państwo o osobowości prawnej międzynarodowej , z jednym prezydentem i jedną minister praw zagranicznych.. Pan Andrzej Wajda ma oczywiście w tym swój udział.. Intryguje mnie jeszcze jeden szczegół: jakoś lewicy wszelkiej nie przeszkadzało połączenie państwa i Kościoła, a przecież na każdym kroku podkreślają, że państwo powinno być oddzielone od Kościoła za wszelką cenę, kontynuując ideały Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Antyfrancuskiej.. Przez ostatnie dni siedzieli wyjątkowo cicho.. I feministki się jakoś wyciszyły.. Ojciec Maciej Zięba określił katastrofę pod Smoleńskiem mianem” katastrofy obywatelskiej”..(???) To  od teraz będą „katastrofy królewskie” i „ katastrofy obywatelskie”, a Papież, będący zwierzchnikiem ojca Zięby, będzie  Pierwszym Obywatelem Świata, a nie jak dotąd królem, namiestnikiem Chrystusa… Przecież w Kościele Powszechnym nie ma obywateli, są Dzieci Boże.. I tak powinno pozostać.. Wielkiej materii pomieszanie.. I mieszają jeszcze bardziej! WJR

Piloci mogli zostać wprowadzeni w błąd Prezydencki samolot Tu-154M wyposażony w system TAWS mógł bezpiecznie wylądować na lotnisku pod Katyniem - uważa Marek Strassenburg-Kleciak odpowiedzialny za analizy strategiczne i rozwój sytemów trójwymiarowej nawigacji w koncernie Harman Becker. Jego zdaniem, urządzenia pokładowe są tak dokładne, że piloci bez trudu powinni byli wykonać ten manewr - chyba że wskazania nie były prawdziwe. Znane są bowiem techniki umożliwiające fałszowanie ich danych, często w sposób niemożliwy do zweryfikowania przez pilotów. Wówczas tragedia jest nieunikniona. W ocenie Marka Strassenburga-Kleciaka - potwierdzonej przez niemieckiego eksperta Hansa Dodla, autora książki "Satellitennavigation", oficera Bundeswehry, inżyniera i profesora - analiza zdjęć z katastrofy prezydenckiego samolotu wykonanych przez Sergieja Amielina pozwala sądzić, że Tu-154M z polską delegacją na pokładzie zbliżał się do pasa startowego we właściwy sposób. Tyle że samolot znajdował się w niewłaściwym miejscu. Dokumentacja zdjęciowa pokazuje, że samolot leciał tak, jak powinien: w odpowiednim kierunku (wynika to z analizy poszczególnych uszkodzeń na czubkach pierwszych drzew) i z właściwym nachyleniem horyzontalnym maszyny przy podchodzeniu do lądowania. - Różnica polega tylko na przesunięciu fazowym samolotu: w płaszczyźnie poziomej o ok. 15-25 m do prawidłowego kursu, a w pionie o ok. 5 m; maszyna leciała za nisko - podkreśla Marek Strassenburg-Kleciak. Jak dodał, dane z systemu TAWS (Terrain Awareness and Warning System), w który wyposażony był samolot prezydencki, pokazują pilotom trójwymiarowy model terenu z dokładnością wysokości nawet do 1 metra i umożliwiają pomyślne lądowanie nawet w złych warunkach pogodowych. - Rozwijałem i współtworzyłem systemy trójwymiarowej nawigacji, dlatego też trudno mi to sobie wyobrazić, jak system TAWS, który był zainstalowany w samolocie prezydenta Kaczyńskiego, mógł zawieść. No chyba, żeby mu "pomóc". Inaczej z tym systemem nie można się rozbić - dodaje. W jaki sposób wskazania urządzeń mogły zostać przekłamane? W tym celu stosuje się technikę o nazwie "meaconing" (Recording and rebroadcast on the Receive Frequency to confuse Positioning). Jak tłumaczy nasz ekspert, polega ona na tym, że sygnał satelity jest nagrywany przez specjalne urządzenie i z niewielkim przesunięciem w czasie i z większą mocą niż sygnał satelity puszczany w eter na tej samej częstotliwości, na której nadaje satelita. - Im mniejszy interwał czasu stosowanego w "meaconingu", tym trudniej go rozpoznać, co w konsekwencji prowadzi do błędnego określenia własnego położenia - wyjaśnił Strassenburg-Kleciak. Jak dodał, jeśli zmiana pozycji samolotu jest niewielka - a tak było w przypadku prezydenckiego lotu - to nawet inteligentny odbiornik (typu Receiver-Autonomous-Integrity-Monitoring) nie jest w stanie wykryć oszustwa. Przekłamanie urządzeń pokładowych można wprowadzić zarówno za pomocą satelity, jak i urządzeń znajdujących się na lotnisku. Jeśli zjawisku towarzyszą złe warunki pogodowe, piloci pozostają bezbronni. - Różnica położenia, jaką pokazuje trajektoria samolotu, jest typowa dla "meaconingu": aby sygnał nie mógł być wykryty, przesunięcie fazowe sygnału równe jest nanosekundom. Daje to przesunięcie położenia rzędu tych wielkości, które widać na dokumentacji Amelina - powiedział Strassenburg-Kleciak. Jak zaznaczył, jego spostrzeżenia w rozmowie telefonicznej potwierdził Hans Dodel. 10 kwietnia br. w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem zginęło 96 osób. Polska delegacja z Parą Prezydencką na czele leciała złożyć hołd polskim jeńcom wymordowanym w 1940 r. przez NKWD. Marcin Austyn

Insynuacje Piloci we mgle nie widzieli wąwozu, przybory pokazywały odległość do jego dna. Nie przestudiowali przedtem mapy okolic lotniska. Nie wiem czy musieli. Są urządzenia, w których są zaprogramowane wszystkie dane dochodzenia do lotnisk. Podobno samolot je miał. Nie zadziałały ? Nie zwrócili na nie uwagi ? Śledztwo to powinno wykazać. Cywilni piloci, z wielokrotnie większą ilością lotów, startów i lądowań nieraz w trudnych warunkach, najprawdopodobniej odlecieliby po ostrzeżeniu o mgle. Zasada safety first bezwzględnie obowiązuje w cywilnym lotnictwie. Nawet gdyby pomyślnie wylądowali w niebezpiecznych warunkach, mając możność uniknięcia tego, ponieśliby poważne konsekwencje. Być może ci z prezydenckiego samolotu postanowili zobaczyć co jest pod mgłą i wtedy zadecydować. Nikt im nie musiał niczego kazać. Wiedzieli jak się będą tłumaczyć, jeśli przez lądowanie w Mińsku spaprzą uroczystość. Kto im by uwierzył w tę mgłę ? Nie było jej godzinę wcześnie, ani w godzinę później. To mi teraz wygląda na najbardziej prawdopodobną wersję. Śledztwo może ją potwierdzić, lecz może również obalić. A teraz dalsze uwagi; Jeśli się wydarzy coś ważnego, wielkiego i w sposób nieoczekiwany, a zaczniemy się temu przyglądać, badać, dociekać, to będziemy mieli masę bitów, informacji jakoś związanych z tym wydarzeniem. W Salonie 24 na samej górze od wielu godzin znajduje się post Łukasza Warzechy, pod którym zebrało się już ponad czterysta komentarzy. Warzecha, broń Boże, nie oskarża nikogo o zamach na samolot prezydenta. Pyta tylko dlaczego nikt się nawet nie zająknie o takiej możliwości, nie bada również i tego wariantu. Przytacza dwadzieścia trzy pytania, których nikt nie zadał, a które jego zdaniem zadać by należało. Litania robi mocne wrażenie. Chciałoby się uzyskać odpowiedź na wszystkie i zaczyna się człowiek niepokoić; co stoi za tym, że się tych punktów nie bada. Po chwili przychodzi refleksja; skąd wiemy, że się nie bada ? Bo może się bada. Czy autor wie na pewno, że okoliczności, które chciałby wyjaśnić rzeczywiście miały miejsce ? Odpowiedź, że to właśnie trzeba z kolei badać otwiera studnię bez dna, bo zaraz będą następne i następne pytania. Ale posłużmy się przykładem.
Po zamachu na  WorldTradeCenter zaczęło się okazywać, że wcześniej było wiele faktów, które pozwoliłyby przewidzieć zamach i mu zapobiec. Czyli służby nawaliły. To możliwe. Zawsze trzeba uwzględnić lenistwo, niedbalstwo, ignorancję. Wpierw jednak trzeba uwzględnić, że do tych służb stale docierają wielkie ilości różnych sygnałów. Sprzecznych. Jedne sugerują to, inne tamto. Stopień pewności nie jest znany. W komputery można wrzucać multum faktów. Programy są w stanie wiele wyłapać. Ale w końcu jacyś ludzie muszą to przeanalizować, a potem jakieś ekipy muszą ruszyć własnym mózgiem i ruszyć tyłki. Ruszają i wyłapują, udało się już uniknąć pewnej ilości zamachów, ale wszystkiego nie wyłapią. A skoro muszą dokonywać jakiejś selekcji, to w pierwszej kolejności muszą się łapać za watki najbardziej prawdopodobne, bo one mogą się okazać najgroźniejsze. Taka sama ekonomia wysiłku obowiązuje również przy dociekaniu przyczyn jakiegoś wydarzenia. Jeśli chce się je ustalić i to szybko, trzeba zacząć od najbardziej prawdopodobnej wersji. Zazwyczaj ona się okazuje prawdziwa. Jeśli nie, wtedy się szuka dalej. Mając odpowiednią ilość sił i środków, można się brać odrazu za wersję numer dwa i trzy, lecz nie za dziesięć. Tak się postępuje, jeśli chce się dociec prawdy, niezależnie od tego jaka ona będzie. Ale jest metoda, którą trudno nazwać policyjną, bo przyzwoite policje szukają prawdy. To metoda rodem z NKWD, która polega na tym, że trzeba udowodnić winę z góry określonej osobie. Andriej Wyszinskij, prokurator generalny ZSRR w okresie wielkiej czystki, 1937 roku i okolic pozostawił skrzydlate powiedzenie: byłby człowiek, to paragraf się znajdzie. Wiadomo było, że Tuchaczewski, Bucharin, Kamieniew, Rykow , Piatakow i Zinowiew są tak paskudni, że muszą być szpiegami niemieckimi, angielskim, japońskimi i czym tylko chcesz. I tu anegdota z tamtych lat; jak się wykazać sukcesem w polowaniu na lwy. Proste, łapiemy zająca i tak długo bijemy, aż się przyzna, że jest lwem. Raczej nieliczni śledczy z CZEKA, OGPU, NKWD, KGB, czy z UB byli cynikami, którzy doskonale wiedzieli co robią. Na takiego zimnego drania wygląda mi Beria, takimi byli oficerowie carskiej Ochrany, ale już Dzierżyński, podobnie jak Saint Just w rewolucji francuskiej, robi wrażenie fanatyka który wierzył, że musi mordować dla wyższej sprawy, zaś prymitywniejsi wykonawcy, potrzebowali wiary w dosłowną prawdziwość oskarżeń, bo to im umożliwiało robotę. I tu zastrzeżenie. Proszę mi nie zarzucać, że stawiam na jednej płaszczyźnie te potwory z tymi, którzy tylko zadają pytania odnośnie zamachu pod Smoleńskiem. Chodzi mi o podobieństwo pewnego mechanizmu  psychicznego w dociekaniu przyczyn. Chcemy, czasem podświadomie, by ten a nie inny okazał się winny. Jeszcze przykład. Dokonano morderstwa. Policja  jest na tropie. Bada główny wątek, zna podejrzanych, gromadzi dowody. Ale pamięta i o niektórych ubocznych wątkach. Sprawdza lub sprawdzi je za chwilę. Dokonała już wielu ustaleń, zamknie sprawę i przekaże prokuraturze. Ale Wiśniewski byłby zadowolony gdyby się okazało, że sprawcą był Malinowski. Ogólnie niesympatyczny, ma fatalna przeszłość, widziano go niedaleko. I Wiśniewski ma żal do policji, że się nie zajmuje Malinowskim. Ale policja na dziesięciu innych facetów ma donosy, równie mało prawdopodobne, tyle że Wiśniewski o tym nie wie. I jeśli zacznie głośno pomstować na bezczynność policji, pytać dlaczego się Malinowskiego pomija, to będzie naruszenie dóbr osobistych, insynuacja. Poza tym, rzeczowe, racjonalne podejście nie jest najbardziej efektowne. A potrzeba efektu może się łączyć z opcją polityczną. Co zrobią ludzie, którzy ”ruskich” nie lubią, nie wierzą im, nie chcą zbliżenia z Rosją, bo im nie pasuje do ich koncepcji politycznych, czy w ogóle lepiej się czują mając wrogów? Oczywiście mogą wynajdywać i wynajdują  argumenty przemawiające za tym, że Rosjanie chcąc zbliżenia z Polską, robią ten zamach. Bo mają taką naturę i wykazali to w tejże okolicy siedemdziesiąt lat temu. Bo chcieli się po zamachu wykazać dobrocią, tak jak strażak piroman podpala, by się wykazać przy gaszeniu. Jeśli stratę poniósł głównie PIS, to trzeba sprawdzić czy za tym nie stoi Tusk. Najlepiej, żeby do spółki z Putinem. Że Platforma nie zarobiła na tym wydarzeniu ? Dobrze im tak. Pan Bóg kule nosi. No a generałowie, podwładni tych, którzy zginęli ? Teraz będą awansować, więc zasada facit cui prodest pasuje tu jak najbardziej. Może i tak nie było, lecz sprawdzić trzeba. Jak dokonać takiego skomplikowanego zamachu ? Fachowcy znajdą sposoby. Filmy z Bondem, co prawda, koloryzują, ale czego to ludzie nie wymyślą. Jeśli nie będzie żadnych dowodów sabotażu, to znaczy, że sprawcy są jeszcze sprytniejsi niż myśleliśmy. Że nie bali się strasznego ryzyka ? A czego się mieli bać ? Nasi kryją ”ruskich”, skoro nawet nie zająkną się o zamachu. Liczą zatem na to, że dziesiątki ludzi zajętych przy śledztwie i wokół niego, wszystko zachowają w tajemnicy. I tak dalej i temu podobne. Wszystko można powiedzieć i wszystko się mówi. Dobór faktów i argumentów zależy od poziomu i umiejętności narracyjnych. Niekiedy bywa on dosyć wysoki. Ernest Skalski

Symulacje, katastrofa nad Smoleńskiem, pył nad Europą – i ekonomia. Czego temperaturę pokazuje termometr zawieszony w próżni? Naiwne dzieci wołają tu od razu: „Temperaturę próżni!” My natomiast wiemy, że tym, co on pokazuje, jest temperatura termometru. Chyba wszyscy widzieli umieszczona w Sieci, a także pokazywana w licznych TV, symulacje ostatnich sekund lotu Tu-154M wiozącego polskich polityków do Katynia. I natychmiast – potęga słowa oglądanego – rodzi się myśl: „Aha – więc to wyglądało!” W rzeczywistości symulacja lotu Tu-154M nie ma żadnego związku bezpośredniego z Tu-154M. Więc w takim razie CO jest symulowane? Odpowiedź brzmi: stan umysłu twórcy symulacji. Oczywiście: jest pewien związek, czasem bardzo ścisły, symulacji z rzeczywistością – bo twórca symulacji stara się wymodelować w swojej głowie – rzeczywistość. Jest to jednak związek pośredni. Tak może być – ale nie musi. Tymczasem ludzki umysł ma to do siebie, że po zobaczeniu takiej wizualizacji zaczynamy traktować hipotezę, którą wymodelował twórca, jako znacznie bardziej prawdopodobną! Jest to oczywisty błąd. Uświadomienie sobie tego wyjaśnia, czemu modele ekonomiczne tak źle przewidują rzeczywistość. Dlatego, że jedne są układane wg teorii np. Keyn'sa, a drugie wg teorii np. Friedmana. W związku z czym modelują one nie procesy ekonomiczne, tylko procesy umysłowe twórców tych teoryj. Tymczasem ludzie karmią komputery w rozmaitych ośrodkach rządowych czy naukowych ogromną liczba danych, komputery to wszystko przetwarzają – po czym pokazują np. jakie będą dochody budżetu po wprowadzeniu podatku np. liniowego. No, i jednym wychodzi, że się zwiększą, a drugim, że się zmniejszą. I nie ma się co temu dziwić. Symulacje są dla umysłów średniego szczebla: pozwalają im, korzystając z tego, co w umysłach stworzyli Wielcy Ludzie – przewidzieć przyszłość. Natomiast Wielcy Ludzie nie potrzebują symulacji... Wielcy Ludzie są twórczy. Symulacja to proces odtwórczy. O czym dobrze jest pamiętać. PS. Do poprzedniego wpisu pojawiło się mnóstwo ciekawych komentarzy; {zbych} napisał: „Niestety, panie Januszu, znowu nie ma Pan racji w kwestiach związanych z fizyką. O aerozolu pustynnym można poczytać na ten przykład tu: (Kampania SAW Kampania pomiarowa SAWA przeprowadzona została w Warszawie wiosną 2005 roku. Jej głównym celem było zbadanie własności optycznych aerozoli atmosferycznych charakterystycznych dla Europy Środkowej oraz sporadycznie napływających nad teren Polski cząstek pochodzenia pustynnego (pyłów saharyjskich). Kampania prowadzona była przez zespół naukowców z Zakładu Fizyki Atmosfery Instytutu Geofizyki Uniwersytetu Warszawskiego, Zakładu Optyki Instytutu Fizyki Doświadczalnej UW, Instytutu Oceanologii PAN w Sopocie, Fachbereich Physik der Freien Universität Berlin, Scripps Institution of Oceanography. Podczas kampanii wykonywano pomiary metodami zdalnymi (ang. remote sensing) przy użyciu lidarów, radiometrów i fotometrów (pełna lista przyrządów). Prowadzono też modelowanie numeryczne transportu aerozolu w atmosferze, co pozwalało określać źródła aerozoli obecnych w atmosferze nad Warszawą. Zebrane informacje pozwalają na oszacowanie wymuszania radiacyjnego przez aerozole, czyli dadzą informacje o wpływie aerozoli na klimat. Szczególnie ciekawa z punktu widzenia naukowego jest próba oszacowania efektów klimatycznych drobniutkich okruchów piasku (aerosolu pustynnego), dotąd bowiem nie jest z całą pewnością stwierdzone czy jego obecność powoduje wzrost czy spadek średniej temperatury przy powierzchni Ziemi. Do dodatkowych celów kampanii należało porównanie różnych metod pomiaru grubości optycznej aerozolu, użycie pomiarów polaryzacji promieniowania do określania własności aerozolu, jednoczesne wykorzystanie w analizie danych pochodzących z różnych przyrządów. Wpływ aerozoli na klimat Aerozol atmosferyczny jest zawiesiną cząstek w fazie stałej lub ciekłej w otaczającym je powietrzu. W atmosferze występuje wiele typów aerozoli. Ich pochodzenie może być naturalne lub antropogeniczne. Naturalnie aerozole to np. cząstki gleby i wietrzejących skał, cząstki soli z wody morskiej, pyły wulkaniczne, cząstki sadzy powstałe w wyniku pożaru lasów, mikroorganizmy, zarodniki i pyłki roślin. Aerozole antropogeniczne powstają wskutek spalania paliw organicznych, emisji przemysłowych, emisji ze środków transportu oraz wskutek zmiany użytkowania ziemi i działalności rolniczej człowieka. Wyodrębnić można kilka podstawowych mechanizmów wpływu aerozoli na klimat, tzw. efektów aerozolowych: Bezpośredni efekt aerozolowy (ang. direct aerosol effect). Jego mechanizm fizyczny polega na oddziaływaniu aerozolu na promieniowanie słoneczne, dokładniej na rozpraszanie i absorbcję (ekstynkcję) tego promieniowania w atmosferze. Powoduje zmiany to bilansu radiacyjnego na powierzchni ziemi i w atmosferze. Pół–bezpośredni efekt aerozolowy (ang. semi–direct aerosol effect). Mechanizm fizyczny tego efektu polega na zmianie pionowych profili temperatury i wilgotności w atmosferze (m. in. wskutek absorbcji promieniowania) co z kolei wpływa na równowagę konwekcyjną i formowanie się chmur. Pierwszy pośredni efekt aerozolowy (ang. first indirect aerosol effect). Mechanizm fizyczny tego efektu to wzrost koncentracji i zmiana składu jąder kondensacji. W efekcie prowadzi to do wzrostu grubości optycznej chmur ze względu na zwiększanie liczby i spadek rozmiaru kropel chmurowych. W wskutek tego rośnie rozpraszanie promieniowania słonecznego w przestrzeń (albedo) i zmniejsza się jego dopływ do powierzchni ziemi, co zmienia bilans radiacyjny. Drugi pośredni efekt aerozolowy (ang. second indirect aerosol effect). Jest związany ściśle z pierwszym efektem: mniejsze kropelki powodują wzrost czasu życia chmur ze względu na spadek efektywności opadów (prawdopodobieństwo koagulacji małych kropli jest małe). Ten efekt wpływa zarówno na bilans radiacyjny, jak i na cykl hydrologiczny. Wymuszanie radiacyjne (ang. radiative forcing). Wymuszanie radiacyjne przez aerozol jest jednym ze szczególnych przypadków ogólniejszego zjawiska, jakim jest wymuszanie radiacyjne. Patrząc na globalny bilans energetyczny Ziemi zauważamy istnienie stanu równowagi radiacyjnej między zaabsorbowanym przez układ Ziemia – atmosfera promieniowaniem słonecznym a wypromieniowanym w przestrzeń kosmiczną promieniowaniem długofalowym (głównie w podczerwieni). Zmiana któregoś z radiacyjnie aktywnych składników atmosfery prowadzi do zaburzenia stanu równowagi i aktywnej odpowiedzi układu w celu znalezienia nowego stanu równowagowego, co w efekcie powoduje zmiany klimatu. Wymuszanie radiacyjne, liczone w watach na metr kwadratowy [Wm-2] jest wstępną zmianą zaabsorbowanej lub wyemitowanej energii. Zmiana ta może być wywołana np. zmianą składu atmosfery, zmianą globalnego zachmurzenia czy średniego albeda powierzchni ziemi. Wymuszanie radiacyjne przez poszczególne składniki w chwili obecnej w odniesieniu do okresu przedindustrialnego przedstawia rysunek.

Wymuszanie radiacyjne przez aerozol (F) może być zdefiniowane w dowolnym miejscu atmosfery i wyraża się zmianą strumienia radiacyjnego po wprowadzeniu aerozolu względem sytuacji początkowej, w której atmosfera nie zawiera aerozoli. Tak więc F jest zdefiniowane jako: (1) F=Faerosolnet-Fczystynet (2) Fnet=F-F gdzie Fi Fsą strumieniami promieniowania [Wm-2] skierowanymi w dół i do góry na ustalonej wysokości w atmosferze. Indeks „czysty” oznacza teoretyczny przypadek z całkowitym brakiem aerozolu w atmosferze. Wymuszanie radiacyjne przez aerozol na powierzchni Ziemi i górnej granicy atmosfery daje nam wgląd w bilans energetyczny Ziemi. Różnica między tymi wielkościami określa absorpcję promieniowania słonecznego. Antropogeniczny wkład w wymuszenie radiacyjne przez aerozole uśredniony dla całego globu szacuje się na -1.0 do -2.0Wm-2 w obszarze całego widma promieniowania słonecznego (dotyczy to tylko efektu bezpośredniego). Ujemna wartość oznacza chłodzenie układu Ziemia – atmosfera, co w kontekście całkowitego bilansu energetycznego może kompensować ogrzewanie powodowane przez rosnący efekt cieplarniany, tzn. przez coraz większą absorpcję promieniowania długofalowego wskutek wzrostu ilości gazów cieplarnianych. Ten efekt kompensujący nie znaczy jednak, że klimat, gdy w atmosferze jest dużo aerozolu i gazów cieplarnianych jest taki sam jak gdy jest mało i jednych i drugich! Poszczególne składniki bilansu, a one są bardziej bezpośrednio związane z klimatem, są różne w obu wypadkach! Aerozol pustynny Każdej wiosny w okresie od marca do połowy kwietnia obserwujemy transport aerozolu pustynnego nad obszar Europy Środkowej. Są to na ogół drobne pyły pochodzące z terenów Sahary, unoszone przez wiatr podczas burz piaskowych, a następnie transportowane na północ i północy wschód przez ruchy mas powietrza. O ile transportowi pyłu nie towarzyszą intensywne procesy mieszania pomiędzy warstwą graniczną i środkową troposferą, aerozol utrzymuje się na wysokości 3 – 6 km. Tym samym zachowuje swoje własności optyczne jako warstwa. Detekcja warstw piasku możliwa jest dzięki pomiarom lidarowym. Jeden z użytych w eksperymencie lidarów rejestruje promieniowanie rozproszone przez cząstki aerozolu z podziałem na polaryzacje prostopadłą i równoległą do polaryzacji pierwotnej wiązki. Pozwala to na określenie tzw. „depolaryzacji promieniowania”, której wartość jest szczególnie duża w przypadku rozpraszanie na cząstkach niesferycznych, do których należą pyły pustynne. Napływ aerozoli pustynnych nad Europę prognozuje między innymi Navy Aerosol Analysis and Prediction System (NAAPS) – model transportu zanieczyszczeń stworzony przez Naval Research Laboratory, Monterey. Przykładowe wyniki Zgodnie z oczekiwaniami organizatorów kampanii pomiarowej, w czasie jej trwania udało się zaobserwować napływ nad Polskę aerozolu pustynnego pochodzącego z rejonu Północnej Sahary oraz Półwyspu Arabskiego. Zjawisko to prognozowane było z powodzeniem przez model NAAPS. Trafność prognoz potwierdziły przeprowadzone w Warszawie pomiary. Ze względu na warunki atmosferyczne, najpomyślniejszym dla pomiarów dniem był 13.04.2005. Nad Warszawą na ogół nie występowało zachmurzenie, widzialność sięgała powyżej 10km. Podobne warunki panowały 14.04.2005 do godziny 14 UTC. Później możliwość prowadzenia pomiarów ograniczyło nasunięcie się nad Warszawę warstwy chmur. Microtops Rysunki przedstawiają pomiary grubości optycznej aerozolu, wykonane przy pomocy Microtopsa w dniach 13 i 14 kwietnia, kiedy obserwowano napływ aerozolu saharyjskiego nad Polskę. Dla porównania przedstawiono także dane z dnia 4 kwietnia, kiedy obserwowano jedynie aerozol miejski. Łatwo zauważyć, jak znaczący wpływ na transfer promieniowania w atmosferze ma warstwa piasku – całkowite grubości aerozolu w atmosferze zostają praktycznie podwojone. Terramobile Profil Wykresy przedstawiają sygnały lidarowe odnotowane 13 i 14 kwietnia 2005 w poszczególnych kanałach Terramobile Profilera. Największe koncentracje aerozolu obserwuje się w pobliżu powierzchni Ziemi (do poziomu ok. 1,5km). Tu jego rozkład w atmosferze związany jest ściśle z zachowaniem warstwy granicznej. W ciągu dnia procesy konwekcji podnoszą jej górną granicę, jednocześnie wprowadzając aerozol przyziemny na wyższe poziomy. Wieczorem (18 – 19 UTC) przy powierzchni Ziemi atmosfera zaczyna się stabilizować i powstaje nowa warstwa graniczna. Ponad nią pozostaje obszar tzw. „turbulencji resztkowej”. Na wykresach widać w tym czasie wyraźne poziome rozszczepienie warstwy aerozoli przyziemnych. Pomiędzy wysokościami 1,5 a 5 km zauważyć można stopniowo opuszczająca się warstwę aerozolu. Jest ona szczególnie dobrze widoczna na wykresie dla fali długości 532nm i polaryzacji prostopadłej do pierwotnej wiązki. Świadczy to o znacznej depolaryzacji sygnału lidarowego. Zgodnie z prognozami modelu NAAPS, są to pyły pochodzące znad Sahary. Dalsze analizy Depolaryzacja Wykres przedstawia pionowe profile depolaryzacji fali o długości 532nm, obliczone na podstawie sygnałów lidarowych zarejestrowanych w Warszawie 13 i 14 kwietnia 2005r. Depolaryzacja jest parametrem pozwalającym na identyfikację pyłów mineralnych w atmosferze. Wielkość ta wynosi zero dla cząstek sferycznych, zaś w przypadku cząstek o nieregularnych kształtach (do których należą okruchy piasku) znacząco rośnie. Jak widać na wykresie, aerozol przyziemny charakteryzuje się cząstkami niemal sferycznymi (często są to krople). Pomiędzy wysokościami 1,5 a 5 km przesuwa się warstwa pyłu pustynnego o depolaryzacjach z przedziału 0,1 – 0,22. Współczynnik ekstynkcji Na wykresie widoczne są profile współczynnika ekstynkcji dla fali 532nm, obliczone na podstawie danych lidarowych zebranych w Warszawie 13 i 14 kwietnia 2005r. Nie ulega wątpliwości, że najwyższe wartości tego współczynnika występują w warstwie granicznej atmosfery. Jednak również w położonej nad nią warstwie pyłu znad Sahary ekstynkcja jest znacząca (współczynnik osiąga nawet 1,7x10-4m-1). Wykładnik Angstroma Wykładnik Angstroma jest wielkością związaną ze średnimi rozmiarami cząstek aerozolu. Jego wartość spada wraz ze wzrostem promieni obserwowanych cząstek. Wykres przedstawia profile wykładnika Angstroma obliczone na podstawie obserwacji lidarowych z dni 13 i 14 kwietnia 2005r. Wartości wykładnika dla aerozolu przyziemnego rzadko przekraczają 1.5, natomiast w przypadku pyłu pustynnego mają wartości od 0,7 do 2,5. Oznacza to, że ich rozmiary są niewielkie. Jest to wynik zgodny z oczekiwaniami – cząsteczki aerozolu musiały być na tyle lekkie, by pozostać w atmosferze przez całą drogę znad Sahary do Polski).

Akurat w tej dziedzinie mamy w Polsce bardzo przyzwoitych specjalistów. A jeśli chodzi o to, jak nauczyć ziarenka piasku latać, to proszę sobie wziąć ziemię z doniczki, osuszyć, położyć na kartce papieru, a potem dmuchnąć nań z rury odkurzacza podłączonej na wydechu i zobaczyć, co się stanie. Co do rozmiarów ziarenek piasku, to półmilimetrowe ziarenka łapią się już na kategorię "coarse sand", więc nie jest to "choćby". Niemniej jednak, jak Panu doskonale wiadomo, rozmiar ziarenek fruwających w powietrzu opisany jest odpowiednim rozkładem statystycznym, odpowiednio silny wiaterek poderwie nawet Pana, a nawet Pana i Pańskie auto, jak również Pański dach. Jeżeli Pan wyskoczy na spadochronie do dużego cumulusa, to ma Pan szansę nie spaść przez dość długi czas. Poza wszystkim, rozmiar liniowy nie powinien być przedmiotem kontrowersji - proszę spalić kartę papieru i dmuchnąć w popiół - zobaczy Pan, jak długie elementy będą sobie spokojnie latać przez dłuższy czas. Politycy i dziennikarze będą zawsze gadać bzdury, ale Panu to doprawdy nie wypada. Globalne Ocieplenie jest faktem doświadczalnym, natomiast jego konsekwencje i posunięcia decydentów to zupełnie inna historia. Co do zakazu lotów, to sprawa jest zupełnie jasna - należy pozwolić zagłosować liniom lotniczym ich własnymi pieniędzmi”. Ostatnie zdanie jest w 100%-ach słuszne. Poprzednie wywody: nie. Jest, oczywiście prawdą, że odpowiednio silny wiatr itd. – i jest prawdą, że mogę w cumulusie długo wisieć na spadochronie. Jednak Prawo Powszechnego Ciążenia działa. W stosunku do wstępującego prądu powietrza będę opadał – a ponieważ prądów wstępujących i zstępujących jest mniej-więcej tyle samo, to w końcu wyląduję na ziemi. Po burzy piaskowej na pustyni w ciągu parunastu sekund opada piasek, a w ciągu parunastu minut – i pył. Spopielony papier, gdy traci temperaturę, dość szybko opada. Nawet najmniejsza drobina pyłu coś waży – więc opada... Oczywiście: wielkość cząstek jest zmienną statystyczną – i trafiają się zapewne „cząstki pyłu” składające się z jednej drobiny chemicznej. Takie mogą latać bardzo długo – i dolecieć nawet nad Antarktydę, a być może (sic!) i na Marsa – ale też nikomu nie przeszkadzają. Przy czym: ruchy Browna są chaotyczne – ale statystycznie cząstki piasku przemieszczają się jednak częściej w dół. W przeciwnym razie nad pustynią – i w ogóle nad ziemią – cały czas unosiłyby się chmary pyłu. Co więcej: gdyby cząstki pyłu nie opadały, tylko unosiły się jako „aerozol”, to – wskutek tego, że kolejna burza unosi nowe chmary cząstek – po jakimś czasie atmosfera składałaby się z samego piasku. Co, jak wiemy, nie jest prawdą. Wreszcie co do GLOBCIa: czy jest ono faktem doświadczalnym czy hipotezą zależy od tego, jak zdefiniujemy GLOBCIo!! Nie będę robił wykładu: jest Pan wysoce inteligentnym człowiekiem – więc niech Pan sam najpierw postara się skonstruować definicję GLOBCIa, by dopiero potem skonstruować metody weryfikacji tezy, że jest ono „faktem doświadczalnym”. Czy np. jeden ciepły rok jest dowodem na istnienie GLOBCIa? A sto lat ciepłych pod rząd? A siedem? JKM

Bardzo boję się o życie Jarosława Kaczyńskiego i Antoniego Macierewicza. Bezkarność i tupet Kremla oraz wysoce prawdopodobny współudział w maskowaniu zbrodni smoleńskiej polskiej agentury z jej tajnymi współpracownikami wysoko ulokowanymi w strukturach władzy cywilnej, wojskowej, śledczej i prokuratorskiej dodaje zbrodniarzom pewności. Jak podaje Paweł Chojecki: (ZASTĘPCA SMOLEŃSKIEJ OFIARY GINIE W WYPADKU Parę dni temu pisałem o naszej obecnej sytuacji: Krew już się polała. To może nie być koniec jej przelewu. Miałem nadzieję, że może trochę przesadzam z dramatycznym tonem. Moje nadzieje okazały się płonne… Wczorajszej nocy w wypadku samochodowym (zderzenie czołowe, w nocy, bez świadków) zginął Mieczysław Cieślar, biskup luterański i zastępca pastora Adama Pilcha, jednej z ofiar katastrofy katyńskiej. W sobotę był jednym z prowadzącym luterańską część uroczystości żałobnych na pl. Piłsudskiego. W informacji o Jego śmierci media nie podają ważnej informacji. Otóż biskup Cieślar przewodniczył Kolegium Kościelnej Komisji Historycznej luteran, która doprowadziła do ujawnienia tajnego i świadomego współpracownika SB, który kierował kościołem luterańskim w Polsce. Jak twierdzą znajomi Biskupa, od dłuższego czasu otrzymywał On wiele pogróżek i anonimowych telefonów. A więc nie ma wśród żywych kolejnej, niewygodnej osoby. Czy jesteśmy przygotowani na taki scenariusz? Zareagujemy strachem czy niezłomnością? To pytanie nurtuje też naszych wrogów. Na wojnie śmierć to nie nowina. Niestety daliśmy sobie wmówić, że żyjemy w czasach „świętego spokoju” i „wiecznego pokoju”. Dlatego tym boleśniejszy jest powrót do rzeczywistości. Apostoł Paweł pisał do innych chrześcijan – oni wiedzieli, że trwa wojna. Czy dziś Jego słowa zmotywują i nas do walki: Gdyż trudzimy się i walczymy dlatego, że położyliśmy nadzieję w Bogu żywym, który jest Zbawicielem wszystkich ludzi, zwłaszcza wierzących. 1 Tym. 4:10 Paweł Chojecki) Wczorajszej nocy w wypadku samochodowym (zderzenie czołowe, w nocy, bez świadków) zginął Mieczysław Cieślar, biskup luterański i zastępca pastora Adama Pilcha, jednej z ofiar katastrofy katyńskiej. W sobotę był jednym z prowadzącym luterańską część uroczystości żałobnych na pl. Piłsudskiego. W informacji o Jego śmierci media nie podają ważnej informacji. Otóż biskup Cieślar przewodniczył Kolegium Kościelnej Komisji Historycznej luteran, która doprowadziła do ujawnienia tajnego i świadomego współpracownika SB, który kierował kościołem luterańskim w Polsce. "Polska jest jedynym krajem bez dekomunizacji! To Eldorado dla psychopatów Putina. Bardzo boję się o życie wszystkich ludzi prawych, bezkompromisowych, którzy stanęli na drodze siepaczy Putina i Miedwiediewa. Boję się również o naszych kolegów na tym i innych podobnych forach, którzy stali się zagrożeniem dla agentury, wskazując podejrzane o agenturalne powiązania osoby (marszałek Komorowski!) i demaskując ich działania. Boję się o ludzi z kręgu Gazety Polskiej i Rzeczpospolitej. Polsce wypowiedziano wojnę. Wojnę nowego typu. Swoje oczy zamknął, a nasze otworzył W walce o pamięć i prawdę Prezydent Kaczyński zginął, ale pamięć i prawdę nam przywrócił. Swoje oczy zamknął, ale nasze otworzył na Ojczyznę.

1. Jedna trumna w państwowych urzędach – to się już zdarzało, choć niezwykle rzadko. Przed wojną była trumna Piłsudskiego, wcześniej Narutowicza. Z czasów bliższych - na posterunku pracy zginął prezes NIK Walerian Pańko. Innych podobnych trumien nie pamiętam. A w minionym tygodniu w Pałacu Prezydenckim stało trumien osiem, w tym spowita kirem z Białym Orłem trumna Prezydenta Rzeczypospolitej.

2. Pałac Prezydencki, ktokolwiek w nim zasiądzie, będzie się już kojarzył ze śmiercią i żałobą, To już będzie Pałac Żałobny, a jego Sala Kolumnowa pozostanie już na zawsze Salą Trumienną. Jak w niej teraz urządzić jakieś przyjęcie dyplomatyczne, zastawić stoły, serwować drinki...

3. Byłem przy wszystkich tych trumnach. Byłem też przy trumnach na Torwarze. Wstrząsające wrażenie. Ogromna hala kojarząca się zawsze z wielkim sportem, kibicowałem tam kiedyś braciom Dołęgom na mistrzostwach świata w podnoszeniu ciężarów – a w ubiegłym tygodniu rozpostarł się tam majestat śmierci. Trzy długie rzędy trumien, a przy każdej z osobna skupieni ludzie, żegnający swoich bliskich. Dopiero tam można było odczuć, że smoleńska tragedia, nasza narodowa i wspólna, dla świata zaś „medialna”, jest nade wszystko wielkim osobistym nieszczęściem setek konkretnych ludzi, doświadczonych nagłą i niespodziewana śmiercią swoich bliskich.

4. Lech Kaczyński -Dziękujemy! Tak skandując, żegnał Prezydenta królewski Kraków. I ja dziękowałem Lechowi Kaczyńskiemu. Składałem Mu hołd za to, że walczył o prawdę i w tej walce zginął. Walczył o prawdę jako Prezydent, ale także wcześniej jako działacz opozycji, jako Minister Sprawiedliwości, jako Prezydent Warszawy i twórca Muzeum Powstania, a także – o tym wiem najwięcej – jako prezes Najwyższej Izby Kontroli.

5. Lech Kaczyński leciał do Katynia nie po wyborcze głosy, Te „katyńskie” głosy miał za sobą od dawna. To przecież był Prezydent szczególnie aktywny w przywracaniu pamięci historycznej, co wielu miało mu za złe. Przywiązanie do historii i pamięci było przecież takie nienowoczesne, takie zaściankowe, niektórzy to nazywali kompleksem polskim. W ogóle patriotyzm jest nienowoczesny w globalnym świecie. Wręcz nie przechodzi przez gardło słowo „Polska” i wielu chętniej mówi – ten kraj, w tym kraju.

6. W walce o pamięć i prawdę Prezydent Kaczyński zginął, ale pamięć i prawdę nam przywrócił. Swoje oczy zamknął, ale nasze oczy otworzył na Ojczyznę. Panie Prezydencie – dziękujemy!

PS. Oficjalna żałoba się skończyła, ale pogrzeby dopiero się zaczynają. Wczoraj byłem w Łodzi na pogrzebie pani Mecenas Joanny Agackiej-Indeckiej, prezesa Naczelnej Rady Adwokackiej. Była najmłodszym w historii szefem Palestry i tak nagle zejść musiała ze swej zawodowej drogi... A dziś pożegnam Władysława Stasiaka, szefa Prezydenckiej Kancelarii, którego osobiście wspominam jako znakomitego dyrektora w Najwyższej Izbie Kontroli, świetnie kontrolującego działalność policji i wojska. PS.PS. Do komentatorów: Jak się skończą te pogrzeby, przejrzę jeszcze raz komentarze i pożegnam tych, którzy nie potrafili uszanować Majestatu Ojczyzny i Majestatu Śmierci. Wolność słowa nie jest bezgraniczna. Dla szydzących z narodowej i z ludzkiej tragedii, miejsca na moim blogu już nie będzie. Janusz Wojciechowski

Bliski współpracownik Komorowskiego kieruje żydowską lożą Bliski współpracownik Bronisława Komorowskiego kieruje żydowską lożą w Warszawie, skupiającą wpływowych naukowców, dziennikarzy i polityków.

Synowie Przymierza Tydzień przed Wielkanocą odbyła się manifestacja przeciwko budowie na warszawskiej Ochocie meczetu. To pierwsza tak głośna akcja dotycząca problemu, który w zachodniej Europie od dawna rozbudza emocje. Ale zwolennicy powstania muzułmańskiej świątyni w stolicy Polski nieoczekiwanie znaleźli wsparcie w pewnej organizacji, o której istnieniu większość Polaków nie ma pojęcia, choć skupia znaczące postaci życia publicznego. Otóż zaraz po manifestacji ukazało się oświadczenie B’nai B’rith Polin, przedstawiającego się jako „stowarzyszenie polskich Żydów”. W oświadczeniu czytamy, że „protest przeciwko budowie meczetu w Warszawie jest niezrozumiały i niczym niewytłumaczalny. Rozbudzanie nastrojów antyarabskich w niczym nie różni się od podsycania antysemityzmu. (…) Ten obecny protest nielicznych – na szczęście – warszawiaków jest jak przeniesiony z czasów nawoływań do pogromów antyżydowskich przed stu laty w carskiej Rosji czy czasów tworzenia imperium Hitlera w III Rzeszy”. Na koniec B’nai B’rith Polin wzywa protestujących, by „przestali kalać dobre imię Polaków i Polski, kraju szczycącego się tysiącletnią tradycją tolerancji”.

Oświadczenie opublikował w całości stołeczny dodatek „Gazety Wyborczej”, nie informując jednak czytelników, czym jest owo stowarzyszenie. Tymczasem założone w 1846 r. w Nowym Jorku B’nai B’rith (po hebrajsku: Synowie Przymierza) to najstarsza i bodaj najbardziej wpływowa żydowska organizacja na świecie. Oficjalnie przedstawia się jako ruch filantropijny i oświatowy, w dodatku neutralny w kwestiach religijnych i politycznych – ale to samo zawsze mówiła o sobie europejska masoneria, co nie przeszkadzało jej w odgrywaniu istotnej roli politycznej i w walce z Kościołem katolickim. To porównanie nie jest zresztą przypadkowe, gdyż B’nai B’rith zorganizowana jest właśnie tak jak masoneria – jej członkowie skupiają się w lożach. Członków jest ok. pół miliona w 58 krajach.

Spotkanie w ambasadzie Polski oddział tej organizacji – B’nai B’rith Polin – istnieje niespełna 3 lata, choć tradycje ma znacznie starsze. Pierwsze loże na ziemiach polskich powstały pod koniec XIX w., a w II RP istniało aż 10 lóż. Końcem ich działalności był listopad 1938 r., kiedy to prezydent Ignacy Mościcki wydał dekret o rozwiązaniu organizacji masońskich, do których została zaliczona także B’nai B’rith. Istniejąca obecnie B’nai B’rith Polin powstała we wrześniu 2007 r. Nie pisały o tym gazety, nie informowała telewizja, ale wzmiankę na ten temat można znaleźć na stronie internetowej Ambasady USA w Polsce. Warto zacytować ją w całości, bo jest bardzo wymowna: „9 września przy okazji otwarcia nowej loży B’nai B’rith w Warszawie ambasador Victor Ashe spotkał się z działaczami tej organizacji – prezesem Moishem Smithem i wiceprezesem Danem Mariaschinem. Omówiono m.in. sprawę ustawodawstwa dotyczącego zwrotu mienia oraz kwestie związane z Radiem Maryja i Telewizją Trwam. Otwarcie warszawskiej loży B’nai B’rith oznacza odrodzenie się tej organizacji żydowskiej w Polsce po niemal 70 latach nieobecności”. Pierwszym prezydentem polskiego oddziału B’nai B’rith został prof. Andrzej Friedman, lekarz-neurolog z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego i Wojewódzkiego Szpitala Bródnowskiego, a przy tym syn Michała Friedmana, dawnego politruka LWP i szefa Wydawnictwa MON, który po usunięciu z wojska (w stopniu pułkownika) i z partii w 1968 r. został czołowym tłumaczem literatury hebrajskiej i jidysz.

Ulubiony dziennikarz marszałka Znacznie ciekawsza jest jednak postać obecnego prezydenta B’nai B’rith Polin, który podpisał wspomniane oświadczenie w sprawie meczetu, ale także wcześniejsze, ze stycznia br., w którym ostro skrytykowano biskupa Tadeusza Pieronka za głośny wywiad dotyczący holokaustu. Otóż od lutego 2009 r. prezydentem tym jest znany dziennikarz Jarosław J. Szczepański. Od połowy lat 70. pracował w „Expressie Wieczornym”, gdzie zajmował się tematyką gospodarczą, zwłaszcza górnictwem. W 1981 r. był szefem działu informacyjnego „Tygodnika Solidarność”, później współpracował z podziemnymi strukturami związku na Śląsku, dzięki czemu w 1989 r. znalazł się przy „okrągłym stole” jako sekretarz strony „solidarnościowej” w podzespole górniczym. Niedługo potem wrócił do „Tygodnika Solidarność” – już jako sekretarz redakcji – ale nie na długo, bo ostentacyjnie odszedł  stamtąd, gdy kierownictwo gazety objął Jarosław Kaczyński. Od początku lat 90. związany był z Telewizją Polską, a w latach 1997-2000 przebywał w USA, gdzie jego żona, również znana dziennikarka Dorota Warakomska, była korespondentką TVP. Po powrocie do kraju Szczepański został wiceszefem Telewizyjnej Agencji Informacyjnej i choć w 2002 r. stracił posadę na Woronicza, to wrócił tam już po dwóch latach – tym razem jako rzecznik prasowy nowego prezesa Jana Dworaka, starego znajomego jeszcze z początku lat 80. (Dworak był wówczas sekretarzem redakcji „Tygodnika Solidarność”, którą kierował Tadeusz Mazowiecki). Gdy Dworaka w TVP zastąpił Bronisław Wildstein, Szczepański ostatecznie odszedł z telewizji. Niedługo potem, na początku 2007 r., jego nazwisko znalazło się w raporcie z likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych – jako niejawnego współpracownika WSI. Podczas pracy w TAI miał on informować WSI o „planach w zakresie zmian personalnych co do zagranicznych korespondentów TVP”, a po opuszczeniu telewizji „oferował WSI gotowość infiltracji »Rzeczpospolitej« lub »Wprost« bądź »innej związanej z jego profesją instytucji«”. On sam stanowczo zaprzeczył tym informacjom, wytoczył proces sądowy Ministerstwu Obrony Narodowej (sprawa jeszcze się nie skończyła), opublikował też list otwarty do prezydenta Kaczyńskiego. Do dziś twierdzi, że jego współpraca z WSI polegała tylko na tym, że w 2002 r. na prośbę znajomego oficera z ataszatu wojskowego w Waszyngtonie przywiózł z Rosji zakupiony w księgarni komplet map jeziora Bajkał i okolic, gdzie przebywał na urlopie. Kilka tygodni po publikacji raportu ówczesny wicemarszałek Sejmu Bronisław Komorowski zatrudnił Szczepańskiego jako swojego doradcę medialnego. Polityk PO mówił wówczas: „z Jarosławem Szczepańskim znam się od stu lat”, przekonywał: „mamy do siebie zaufanie, poza tym ma świetną opinię”, trudno jednak nie dostrzec w tym geście wyraźnej deklaracji politycznej: oto jedyny polityk Platformy, który od początku konsekwentnie sprzeciwiał się likwidacji WSI, zatrudnił dziennikarza oskarżonego o współpracę z tymi służbami. Co więcej, gdy jesienią 2007 r. Komorowski został marszałkiem, od razu powołał Szczepańskiego na stanowisko szefa Biura Prasowego Kancelarii Sejmu. Nie pełnił tej funkcji długo, bo zaledwie pół roku, ale nawet w tak krótkim czasie „zasłynął” odebraniem stałych przepustek dla dziennikarzy niektórych mediów, w tym „Naszej Polski”, „Naszego Dziennika”, „Tygodnika Solidarność”, telewizji Trwam (nasza redakcja wystosowała wówczas protest do marszałka Sejmu).

Profesor od ateizmu Od początku funkcjonowania B’nai B’rith Polin jej wiceprezydentem jest prof. Jan Woleński (właściwie Hertrich-Woleński), filozof i logik z UJ, w latach 1965-1981 członek PZPR, później związany z „Solidarnością”. W czasach głębokiego PRL działał w urzędowym, antykatolickim Stowarzyszeniu Ateistów i Wolnomyślicieli, dziś zasiada w Komitecie Honorowym Polskiego Stowarzyszenia Racjonalistów – organizacji o podobnym charakterze, która od kilku lat propaguje m.in. „śluby humanistyczne”, czyli ateistyczne parodie religijnych ceremonii ślubnych (także jednopłciowych). W maju 2007 r. prof. Woleński był jednym z założycieli krakowskiego Ruchu na rzecz Demokracji, zainicjowanego przez Kwaśniewskiego, Wałęsę i Olechowskiego przeciwko rządom PiS. Dał się poznać również jako zagorzały przeciwnik lustracji – napisał nawet na ten temat książkę pt. „Lustracja jako zwierciadło”.

Tropiciel antysemitów W zarządzie B’nai B’rith Polin znajdziemy także inną charakterystyczną postać elity III RP. Sergiusz Kowalski – bo o nim mowa – to jeden z najostrzejszych publicystów z kręgu „Gazety Wyborczej”, bez wahania i bez umiaru zarzucający przeciwnikom politycznym antysemityzm i ksenofobię, nazywający ich „czarną sotnią”, „ciemnogrodem” itp. W 2003 r. Kowalski wraz z pisarką Magdaleną Tulli opublikował książkę pt. „Zamiast procesu. Raport o mowie nienawiści”, zawierający liczne cytaty z prasy prawicowej (w tym z „Naszej Polski”), w których autorzy doszukali się antysemityzmu. Wśród „oskarżonych” przez parę Kowalski-Tulli znaleźli się liczni kapłani katoliccy z Prymasem Glempem na czele, arcybiskupami Michalikiem i Majdańskim, biskupami Lepą i Stefankiem. Taka „bezkompromisowość” Sergiusza Kowalskiego, rzadka nawet na tle środowiska „GW”, do złudzenia przypomina postawę jego dziadka, Władysława Kowalskiego ps. „Grzech”, członka władz Komunistycznej Partii Polski, szybko jednak usuniętego i potępionego przez Komintern za ultralewicowe sekciarstwo.

Ludzie z cienia W obecnym zarządzie B’nai B’rith Polin znajdziemy też dwie inne, mniej znane, ale jakże charakterystyczne osoby. Funkcję skarbnika pełni Agnieszka Milbrandt, dyrektor Społecznej Szkoły Podstawowej nr 30 i Społecznego Gimnazjum nr 5 w Warszawie, a równocześnie skarbnik Towarzystwa Oświaty Niepublicznej, skupiającego dyrektorów prywatnych szkół z całej Polski. Natomiast sekretarzem zarządu B’nai B’rith Polin jest dr Jonathan Britmann, psycholog pracujący w Szpitalu Psychiatrycznym w Tworkach i wykładający na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, pochodzący zaś z Izraela, gdzie był funkcjonariuszem służb specjalnych. Korzystając ze swoich doświadczeń, Britmann założył w Polsce Izraelską Akademię Treningu Walki „Sayeret” zajmującą się doradztwem i szkoleniem w zakresie bezpieczeństwa i ochrony firm. Ten wszechstronny Izraelczyk jest także redaktorem naczelnym magazynu internetowego „Forum Żydów Polskich”. Warto też wymienić kilka nazwisk spośród tych założycieli polskiej loży B’nai B’rith, którzy nie występują oficjalnie jako członkowie jej władz. Mamy tu więc np. byłych posłów Jana Lityńskiego (z Unii Wolności) i prof. Pawła Śpiewaka (z PO), byłego wiceministra spraw zagranicznych, obecnie ambasadora w Hiszpanii Ryszarda Schnepfa, dyrektora tworzonego Muzeum Historii Żydów Polskich Jerzego Halbersztadta, a nawet Romualda Jakuba Wekslera-Waszkinela, katolickiego księdza i wykładowcę KUL, który swego czasu „odkrył” swoje żydowskie pochodzenie i od tej pory jest ulubieńcem arcybiskupa Życińskiego. Towarzystwo ciekawe, a przede wszystkim jakże wpływowe… Paweł Siergiejczyk


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
145 172
172
7 172
2 (172)
KSH, ART 53 KSH, V CSK 172/08 - wyrok z dnia 23 października 2008 r
3 kobieta lat 18 172 59kg, Dietetyka, Żywienie człowieka
20030901204310id$172 Nieznany
172.Jakim typem powiesci jest Granica Zofii Nalkowskiej
M Jastrzębska Krótka char zjawiska nief struktur podkultury przestępczej s159 172
13 161 172 Investigation of Soldiering Reaction in Magnesium High Pressure Die Casting Dies
172
Chmaj, Żmigrodzki Wprowadzenie do teorii polityki str 111 133, 172 177(1)
172-173
169 172
17 KONSTRUKCJE ALUMINIOWEid 172 Nieznany
172
172
172. normowanie czasu wierc, Politechnika Lubelska, Studia, Studia, Sprawka 5 semestr, technologia m

więcej podobnych podstron