Vittorio Messori
Czarne karty Kościoła
Tł. A. Kajzerek, Księgarnia św. Jacka, Katowice 1998; Książka stanowi wybór artykułów pisanych przez Vittorio Messoriego dla włoskiego dziennika Vivaio, które ukazały się w trzech tomach: I. Pensare la storia. Una lettura cattolica dell'avventura umana, II. La sfida delia fede. Fuori e dentro la Chiesa: la cronaca in una prospettiva cristiana oraz III. Le cose delia vita.
Spis treści
Kiedy jakiś młody człowiek, wychowany po chrześcijańsku przez rodzinę i wspólnotę parafialną, w zderzeniu z apodyktycznymi zapędami niektórych nauczycieli lub jakąś lekturą zaczyna wstydzić się historii swego Kościoła, naraża się na niebezpieczeństwo utraty wiary. Jest to uwaga dość smutna, chociaż nie podlegająca dyskusji, tym bardziej, że ten model zachowania zostaje przeniesiony na inne dziedziny życia.
Mamy tutaj do czynienia z bardzo ważnym problemem pastoralnym i dziwić tylko może fakt, jak mało miejsca poświęca się mu w środowiskach kościelnych.
Tematy, które zostaną poruszone, wcale nie służą umocnieniu radości i dumy z przynależności do „małej owczarni” przeznaczonej do królestwa Bożego, ale mogą pomóc w zrozumieniu problemów, o których będzie mowa. Trzeba jednak przemyśleć wszystko bardzo spokojnie, bowiem w przeciwieństwie do tego, co na ogół się myśli i mówi, współczesnej kulturze nie brakuje legend, ale ducha krytyki. Właśnie dlatego Ewangelie tak często są nie doceniane.
Już wiele razy i przy wielu okazjach mówiłem, że problem dechrystianizacji – według mnie – nie polega na utracie wiary, lecz na utracie rozsądku. Trzeba zacząć myśleć bez uprzedzeń, co już jest wielkim krokiem prowadzącym do nowego odkrycia Chrystusa i planu Ojca.
Z drugiej strony prawdą jest także i to, że Boża inicjatywa zbawienia ma integralny charakter uzdrawiający: zbawia całego człowieka, a więc dotyczy wszystkich jego możliwości poznawczych.
Zatem przeciwieństwem wiary nie jest rozum i wolność myśli – jak to przez ostatnie wieki niemal obsesyjnie nam powtarzano – ale raczej, w integralności skrajnych przypadków i nieszczęścia, samobójstwo rozumu i zgoda na to, co absurdalne.
W związku z historią Kościoła i wynikającymi z niej trudnościami pastoralnymi wypada przypomnieć o konieczności potrójnej analizy.
Pierwsza ma charakter typowo teologiczny, a więc może być udziałem jedynie tych, którzy patrzą „oczami wiary”. Przede wszystkim chodzi o przyjęcie i podniesienie do odpowiedniego poziomu eklezjologii godnej tego imienia. Będzie można wówczas zrozumieć, że Kościół, jak to mówił św. Augustyn, jest ex maculatis inmaculata, tzn. rzeczywistością wewnętrznie świętą, na którą składają się ludzie reprezentujący różne stopnie świętości, a także grzesznicy.
Właśnie na tym polega jego cud i wspaniałość: Boski Mistrz, używając mizernego i niedoskonałego materiału, jaki oferuje Mu ludzkość, w każdej epoce potrafi stworzyć arcydzieła błyszczące absolutną prawdą i nadludzkim pięknem; prawdą i pięknem, które są także nasze, każdego z nas, w stopniu zależnym od naszego rzeczywistego uczestnictwa w Ciele Chrystusa.
W takim podejściu do sprawy ukazuje się wielkość bystrego teologa – niezależnie od jego naukowej specjalizacji i obszaru kulturowego – który nie tyle gorszy się z powodu biskupów, będących według jego opinii osłami, ile cieszy się i wzrusza, ponieważ – proszę wybaczyć – są też osły biskupami.
Mając to na uwadze, człowiek wierzący może zrozumieć przemiany i wydarzenia, jakie miały miejsce w historii Kościoła, w sposób dużo bardziej wolny niż niewierzący: jego eklezjologia nie pozwala mu zaakceptować a priori2 takiego wydarzenia – nawet jeśli wydaje się prawdziwe i dobrze udokumentowane – które ubliża dobremu imieniu chrześcijanina. Tymczasem niewierzący będzie czuł się zobowiązany odrzucić lub zbanalizować wszelki nadludzki wysiłek, wartości transcendentne oraz w nadprzyrodzony sposób motywowane cuda. Chodzi mniej więcej o to, co dzieje się w przypadku Całunu Turyńskiego, który tak pasjonuje Messoriego.
Zasadniczo, jak wiemy, nasza wiara nie cierpi z powodu nauki, niezależnie od tego, jakiej dziedziny wiedzy dotyczy. Moglibyśmy sobie nawet pozwolić na luksus niewierzenia w to, o czym nam mówi. W przeciwieństwie do tego, zaakceptowanie autentyczności Całunu jest z moralnego punktu widzenia niemożliwe dla kogoś, kto Jezusa z Nazaretu nie uważa za Chrystusa, Syna Boga żywego, a to z powodu wielości niewytłumaczalnych faktów, związanych z jego pochodzeniem i trwałością. Niejasne uprzedzenie dotyczy w tym przypadku najwyraźniej raczej niedoinformowanych niż obrońców.
Drugi rodzaj analizy ma charakter filozoficzny i może dotyczyć tych wszystkich, którzy posiadają przynajmniej minimum intelektualnej prawości.
Kiedy mówi się o błędach historycznych Kościoła, nie można zaprzeczyć, że mimo wszystko jest on jedyną trwałą wartością na przestrzeni wieków i dlatego jest też jedynym wyzwaniem, domagającym się odpowiedzi na pytanie o błędy popełnione przez wszystkich.
Czy na przykład ktoś dziś zapyta, jakie w epoce Galileusza było stanowisko uniwersytetów lub innych instytucji cieszących się wielką powagą społeczną wobec hipotez kopernikowskich? Kto dziś pyta o moralność oraz idee wyższych urzędników i sędziów żyjących w XVII wieku? Albo, co jeszcze bardziej paradoksalne, komu przyjdzie na myśl krytykować dzisiejszych urzędników, sprawujących władzę w Mediolanie, za przestępstwa popełnione przez rodziny Visconti i Sforza?
Warto zauważyć, że oskarżenia kierowane obecnie pod adresem Kościoła za jego decyzje i działania w minionych epokach same w sobie są potwierdzeniem trwałości Oblubienicy Chrystusa wraz z jej niezmienną tożsamością, która, w przeciwieństwie do innych grup społecznych, nigdy nie zostanie zmieciona przez historię; zawsze będzie „niemal osobą” i dlatego tylko ona będzie podmiotem wiecznej odpowiedzialności.
Jest to stan ducha, który – właśnie za pośrednictwem złośliwych działań i trwałych uraz – ukazuje pewien initium fidei3 w misterium Kościoła i najprawdopodobniej napawa radością aniołów w niebie.
Kiedy już jednak ktoś przyswoi sobie te wszystkie uwagi na temat – nazwijmy to – „eklezjologii nadprzyrodzonej i naturalnej”, nie może nie przeanalizować dokładniej tych kwestii. Pojawia się konieczność sprawdzenia wiarygodności tego, co powszechnie się mówi i pisze o Kościele.
Trzeba dociec prawdy, ustrzec ją przed zniekształceniem, głosić ją i szanować, niezależnie od formy, w jakiej się ukazuje i źródła, z którego pochodzi. Św. Tomasz z Akwinu wielokrotnie poucza nas, że omne verum, a quocumque dictatur, a Spiritu Sancto est („wszelka prawda, niezależnie od tego, kto ją wypowiada, pochodzi od Ducha Świętego”). Już ten cytat wystarczyłby do tego, aby dostrzec godną pozazdroszczenia otwartość ducha, cechującą średniowiecznych mistrzów.
Jednocześnie należy stwierdzić, że zafałszowania, manipulacje i błędy muszą zostać ujawnione i napiętnowane, bez zwracania uwagi na osobę, która je głosi i na wielkość akceptacji społecznej.
W końcu trzeba sobie zdać sprawę – jak pisze w niniejszej książce Vittorio Messori – z arbitralnych opinii, istotnych deformacji i ewidentnych kłamstw ciążących na historii Kościoła. Jesteśmy niemal oblężeni przez złośliwość i kłamstwo; większość katolików albo nie chce, albo nie próbuje tego zmienić.
Jeśli ktoś zostanie uderzony w prawy policzek, doskonałość ewangeliczna zaleca nadstawić i lewy. Jeśli jednak ktoś sprzeciwia się prawdzie, ta sama doskonałość ewangeliczna zobowiązuje do jej obrony, ponieważ tam, gdzie znieważa się prawdę, zamyka się wszystkie drogi prowadzące do ludzkiego zbawienia.
Wydaje mi się, że to właśnie było powodem powstania tej książki, która – czego oczekujemy – natychmiast stanie się niezbędną pomocą we współczesnej pracy pastoralnej.
Czasem wydaje mi się, że społeczeństwo chrześcijańskie cierpi – jeśli tak można powiedzieć – na pewnego rodzaju wrodzone upośledzenie.
Prężność królestwa Bożego iam praesens in mysterio4 jest fenomenem wszystkich czasów, i o tym pouczał nas Pan wiele razy, chociaż w ostatnich dziesięcioleciach niezbyt chętnie słuchaliśmy Jego słów na ten temat.
Tymczasem tym, co w sposób szczególny charakteryzuje nasze czasy, jest założenie, że za wszelką cenę trzeba podtrzymywać dialog. Z tego też powodu można dość swobodnie rozumieć irenizm5, stanowiący dziwną formę kościelnego masochizmu, hamującego wszystkie naturalne chrześcijańskie środki obronne aż do tego stopnia, że złośliwość czynników patologicznych bez przeszkód może realizować swoje dzieło zniszczenia.
Na szczęście Duch Święty nigdy nie pozostawia Oblubienicy Chrystusa bez wewnętrznej pomocy. Zawsze jest aktywny i w najróżniejszych formach i stopniach pobudza potrzebne antytoksyny.
Niniejsza książka – stanowiąca zbiór większości cenionych artykułów z Vivaio Vittorio Messoriego, dodatku do krajowego dziennika katolickiego – jest właśnie jednym z tych opatrznościowych medykamentów, leczących nasze zło. Jej ukazanie się jest znakiem, że Bóg nie zapomniał o swoim ludzie.
Messori to, dzięki Bogu, pisarz o wielkiej oryginalności i osobowości. I chociaż nie mamy obowiązku zgadzać się z wszystkimi jego genialnymi opiniami, wszyscy winniśmy uznać jego odważną służbę prawdzie i jego umiłowanie Kościoła.
Kardynał Giacomo Biffi, arcybiskup Bolonii
Po trzech dniach męczącej podróży, Leo Moulin, liczący sobie osiemdziesiąt jeden lat, jest wypoczęty, elegancki, skupiony i serdeczny jak zawsze. Moulin, przez pół wieku profesor historii i socjologii na uniwersytecie w Brukseli, autor wielu fascynujących książek, jest jednym z najbardziej znaczących intelektualistów w Europie. Chyba najlepiej zna średniowieczne zakony religijne i jak rzadko kto bardzo podziwia mądrość ówczesnych mnichów. Zaraz po odsunięciu się od lóż masońskich, których był aktywnym członkiem („Bardzo często – powiada – przynależność do nich jest nieodzowna, jeśli chce się zrobić karierę uniwersytecką, dziennikarską lub wydawniczą: wzajemna pomoc «braci masonów» nie jest mitem, jest rzeczywistością”), przyjął postawę świeckiego racjonalisty, którego agnostycyzm graniczy z ateizmem.
Moulin radzi mi, abym powtórzył wierzącym jedną zasadę, która dojrzewała w czasie jego długiego życia, nauki i doświadczeń: „Posłuchajcie tego starego niedowiarka, który wie, co mówi: Mistrzowska propaganda antychrześcijańska zdołała wytworzyć u chrześcijan, zwłaszcza u katolików, złą świadomość, opanowaną niepokojem, jeśli już nie wstydem, z powodu własnej historii. Siłą stałego nacisku, od reformacji aż do naszych czasów, zdołała przekonać was, że jesteście odpowiedzialni za całe, albo prawie całe, zło na świecie. Sparaliżowała was na etapie masochistycznej autokrytyki, aby zneutralizować krytykę tych, którzy zajęli wasze miejsce”.
Feminiści, homoseksualiści, tercermundyści6, pacyfiści, reprezentanci najróżniejszych mniejszości, kontestatorzy i niezadowoleni z jakichkolwiek powodów, naukowcy, humaniści, filozofowie, ekolodzy, obrońcy zwierząt i świeccy moraliści: „Pozwoliliście, aby za wszystko, nawet za kłamstwa, bezdyskusyjnie obarczali was. Nie było w historii problemu, błędu lub cierpienia, którego nie przypisaliby wam. A wy, niemal zawsze nie znający swojej przeszłości, zaczęliście w to wierzyć, a nawet wspomagać ich w tym działaniu. Tymczasem ja (agnostyk, ale także i historyk starający się być zawsze obiektywnym) mówię wam, że macie przeciwstawiać się temu w imię prawdy. W rzeczywistości bowiem większość zarzutów jest nieprawdziwa. A jeśli któryś ma nawet jakieś uzasadnienie, to oczywiste jest, że w rozliczeniu dwudziestu wieków chrześcijaństwa światła zdecydowanie górują nad ciemnościami. Dlaczego więc nie żądacie odpowiedzialności od tych, którzy żądają jej wyłącznie od was? Czyż rezultaty ich pracy są lepsze od waszych? Z jakich ambon, skruszeni, słuchacie kazań?” Mówi też o średniowieczu, które studiował: „Owe wstydliwe kłamstwa o «ciemnych wiekach», czyżby były inspirowane wiarą płynącą z Ewangelii? Dlaczego więc to, co pozostało nam z tamtych czasów, odznacza się tak fascynującym pięknem i mądrością? Także w historii trzeba kierować się zasadą przyczyny i skutku…”
Codziennie przemierzając samochodem peryferie Mediolanu, myślę o historyku z Brukseli. Tutaj, podobnie jak i na innych zurbanizowanych peryferiach, jakiś współczesny Dante mógłby umieścić jedną ze swoich sfer piekielnych: ogłuszający hałas, przykre zapachy, sterty śmieci i odpadów, zatrute wody, chodniki zatarasowane zaparkowanymi samochodami, szczury i myszy, zwariowany beton i źdźbła toksycznej trawy. Gdzie nie spojrzeć – tam gniew i nienawiść jednych wobec drugich: kierowców taksówek wobec kierowców ciężarówek, pieszych wobec zmotoryzowanych, klientów wobec sprzedawców, tych z Północy wobec tych z Południa, Włochów wobec obcokrajowców, robotników wobec właścicieli, dzieci wobec rodziców. Degradacja zaczyna gnieździć się dużo wcześniej w sercach niż w środowisku.
Na końcu meta: wielki klasztor, starożytny dom zakonny. Uspokojony uwolnieniem się od samochodu przechodzę przez bramę. Nagle cały świat wokół mnie się zmienia. Wielki, liczący wieki dziedziniec, zamknięty ze wszystkich stron kolumnadami, podtrzymuje ducha harmonią swych łuków. Cisza, piękno fresków, spoistość budowli, chłód cieni. Nieco dalej, za dziedzińcem, znajduje się duży ogród, ostatnia ostoja drzew, w których schroniło się wszystko, co jeszcze żyje lub fruwa nad zdewastowaną, pobliską okolicą. Gościnność zakonników pozwala odczuć, że ci ludzie, mimo wszystko, starają się czynić dobro i jeszcze wierzą, że można kochać.
Z odrobiną ironii i smutku myślę o zemście historii ostatnich dwóch wieków, w której brali udział różni ludzie, zjednoczeni pragnieniem zniszczenia chrześcijańskich znaków, zaczynając od zakonów. Chcieli koniecznie zniszczyć te miejsca pokoju i piękna, ponieważ uważali je za oazy obskurantyzmu, anachroniczne przeszkody na drodze do zbudowania wyśnionego „nowego świata”.
Za ogrodem mamy owoc obiecanego świetlanego jutra. Nigdy jeszcze świat w imię humanitaryzmu nie stał się tak nieludzki. Pomylono się: rzeczywistość i nadzieja na świat bardziej ludzki przetrwają – jednak jak długo? – w tych ostatnich religijnych ostojach, które przeżyły (dzięki cudowi, przypadkowi i uporowi chrześcijan, wzmagającemu się w chwilach trudności) furię „oświeconych”. Ich dzieci i wnuki także chronią się w tych miejscach, lamentując nad tym, co utracono i ciesząc się, że jednak coś ocalało przed wściekłością niszczycieli.
Jeśli drzewo poznaje się po owocach, warto z tego, co powiedzieliśmy, wyciągnąć pewne wnioski, chociażby tylko dlatego, aby postępować zgodnie z zaleceniem Moulina, starego filozofa-agnostyka, skierowanym do wierzących, a dotyczącym „przyczyny i skutku…” My także mamy nasze wady i trzeba uważać z ukrywaniem ich. Rzeczywistość chrześcijańska zawsze miesza to, co boskie, z tym, co ludzkie. Ecclesia – casta et meretrix7, jak nas pouczają Ojcowie Kościoła. I tacy zawsze byli jego synowie. Popatrzmy wokół nas z zawstydzeniem i onieśmieleniem. Miłość nie jest już możliwa bez prawdy, zarówno wśród nas, jak i wśród innych.
Tańczący z wilkami, północnoamerykański film, opowiadający się po stronie Indian, otrzymał siedem Oskarów.
Od połowy lat sześćdziesiątych do westernów zaczęto wprowadzać pewne eksperymentalne zmiany. Pierwsze wątpliwości odnośnie do dobroci anglosaskich pionierów spowodowały zachwianie się schematu: biały – dobry, czerwony – zły. Od tej pory pogłębiał się kryzys, doprowadzając do odwrócenia ról. Obecna zmiana punktu widzenia sprawia, iż niemal zawsze widzi się w Indianinie wielkiego bohatera, a w pionierze brutalnego najeźdźcę.
Oczywiście istnieje niebezpieczeństwo, że ta nowa sytuacja zamieni się w pewien nowy konformizm człowieka zachodu PC (politically correct8), jak zwykło się nazywać tego, kto respektuje kanony i tabu współczesnej mentalności.
Podczas gdy dawniej rzucano społeczną ekskomunikę na wszystkich, którzy nie chcieli uznać pułkownika George'a A. Custera za męczennika w obronie cywilizacji i wzór „białego patriotyzmu”, to dziś tę samą ekskomunikę nakłada się na mówiących źle o Siedzącym Byku i Siuksach, którzy 25 czerwca 1876 roku w Little Big Horn zabili Custera i do szczętu roznieśli cały Siódmy Regiment Kawalerii.
Mimo niebezpieczeństwa pojawienia się nowych konformistycznych sloganów, nie sposób nie przyjąć z zadowoleniem faktu odkrywania kolorów „innej” Ameryki, tej protestanckiej, która udzielała (i nadal udziela) tylu lekceważących lekcji moralności Ameryce katolickiej. Od XVI wieku nordyckie państwa reformowane – Wielka Brytania i Holandia in primis9 – zaczęły prowadzić w swoich dominiach zamorskich wojnę psychologiczną, wymyślając „czarną legendę” o prześladowaniach i barbarzyństwach praktykowanych przez Hiszpanię, z którą prowadziły walkę o panowanie na morzu.
Czarną legendę wykorzystują także księża, zakonnicy i w ogóle katolicy, którzy stanowczo protestują przeciwko obchodzeniu uroczystości związanych z pięćsetleciem odkrycia Ameryki, nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób stają się naśladowcami wspomnianej propagandy brytyjsko-holenderskiej.
Pierre Chaunu, współczesny historyk, którego trudno posądzać o stronniczość, gdyż jest kalwinem, pisze: „Legenda antyhiszpańska w swej północnoamerykańskiej wersji (w europejskiej odnosi się przede wszystkim do inkwizycji) pełniła rolę wygodnego wentyla bezpieczeństwa. Domniemana masakra Indian, dokonana przez Hiszpanów w XVI wieku, miała ukryć rzeź dokonaną przez Amerykanów z Północy na zachodniej granicy w wieku XIX. Protestancka Ameryka, raz jeszcze oskarżając Amerykę katolicką, zdołała uwolnić się od odpowiedzialności za swoją zbrodnię”.
Zanim zajmiemy się podobnymi tematami, trzeba, abyśmy się uwolnili od pewnych towarzyszących nam nawyków bezsensownego moralizowania, spowodowanych tym, że nie chcemy uznać, iż historia jest panią niespokojną, a czasem straszliwą. Z realistycznego punktu widzenia, do którego winno się powrócić, bez wątpienia trzeba potępić błędy i okrucieństwa (niezależnie od ich pochodzenia), jednak nie złorzeczyć przy tym, traktując już samo przybycie Europejczyków do Ameryki i osiedlenie się na tych ziemiach w celu utworzenia nowego społeczeństwa jako coś z gruntu okropnego.
Historia ukazuje niepraktyczność dobrej rady, według której „każdy ma pozostać na swojej ziemi i nie wdzierać się na obcą”. Nie jest to możliwe nie tylko dlatego, iż w ten sposób zaprzeczono by wszelkiemu dynamizmowi przemian ludzkich, ale także dlatego, że cała cywilizacja jest owocem mieszanki, która nigdy nie była statyczna. Nawet nie posiadając aspiracji do przeprowadzania analiz Pisma Świętego, trzeba zauważyć, że ziemia, którą Bóg obiecał Żydom, nie należała do nich i siłą odebrano ją poprzednim mieszkańcom. Pięknoduchy, odżegnujący się od konkwistadorów Ameryki, zapominają między innymi o tym, że Europejczycy, przybywając na nowy kontynent, także spotkali zdobywców. Imperia Azteków czy Inków zostały stworzone siłą, a utrzymywano je dzięki krwawemu uciskowi ludów podbitych, z których uczyniono niewolników.
Często ukrywa się fakt, że niewiarygodne zwycięstwa garstki Hiszpanów nad tysiącami wojowników nie zależały ani od arkabuzów, ani od niewielu armat (które zresztą w większości były nieużyteczne, ponieważ tamtejszy wilgotny klimat neutralizował proch), ani od koni, które w dżungli nie odgrywały większej roli.
Wspomniane triumfy dokonały się przede wszystkim dzięki pomocy tubylców uciskanych przez Inków i Azteków. Dlatego w wielu miejscach Hiszpanie witani byli nie jako najeźdźcy, lecz oswobodziciele. Może teraz oświeceni historycy zdołają nam wytłumaczyć, jak było możliwe, że w ciągu trzech wieków hiszpańskiej dominacji nie wybuchały powstania przeciwko nowym władcom, chociaż ich liczba była bardzo ograniczona i najmniejsze powstanie mogło zmieść ich z kontynentu. Dotychczasowe wyobrażenia o inwazji na Amerykę Południową znikają natychmiast w zetknięciu z liczbami: w ciągu pięćdziesięciu lat, od roku 1509 do 1559, to znaczy w czasie konkwisty od Florydy po Cieśninę Magellana, co roku przybywało do Indii Zachodnich niewiele ponad pięciuset (sic!) Hiszpanów. W sumie 27.787 osób w ciągu pół wieku.
Wracając do pomieszania ludów, z czego trzeba zdać sobie realnie sprawę, nie wolno zapomnieć np. o tym, że kolonizatorzy Ameryki Północnej pochodzili z wyspy, którą nazywamy anglosaską. W rzeczywistości należała do Brytów, najpierw ujarzmionych przez Rzymian, a następnie przez okrutnych Germanów – będących właśnie Anglosasami – którzy wyniszczyli wielką część tubylców, a resztę zmusili do ucieczki aż ku wybrzeżom Galii, z kolei usunęli stamtąd pierwotne ludy i stworzyli to, co dziś nazywamy Brytanią.
Ponadto żadna z wielkich cywilizacji (ani egipska, ani rzymska, ani grecka, ani żydowska) nie została utworzona bez odpowiednich podbojów i usunięcia pierwotnych mieszkańców.
Dlatego osądzając zdobycie Ameryki przez Europejczyków trzeba ustrzec się błędu moralistycznej utopii, charakterystycznej dla historii pełnej grzecznościowych ukłonów i dobrych manier.
Wyjaśniając tę sprawę, trzeba także powiedzieć, że są podboje i podboje (zaczynają to rozumieć także twórcy filmów, chociażby takiego jak wielokrotnie nagradzany Tańczący z wilkami) i że podboje katolickie były znacznie mniej groźne od protestanckich.
Inny wielki historyk współczesny, Jean Dumont, napisał: „Gdyby, na nieszczęście, Hiszpania (i Portugalia) przyjęła Reformę, stałaby się purytańska i posługiwałaby się tymi samymi zasadami, co Ameryka Północna («mówi Biblia: Indianin jest istotą niższą, jest synem Szatana»), a olbrzymie ludobójstwo usunęłoby z Ameryki Południowej wszystkie ludy tubylcze. Dziś turyści zwiedzający resztki «rezerwatów» od Meksyku po Ziemię Ognistą robiliby zdjęcia nielicznym pozostałym przy życiu świadkom rzezi rasowej, przeprowadzonej na podstawie motywacji «biblijnej»”.
Rzeczywiście, liczby mówią same za siebie: podczas gdy w Ameryce Północnej przeżyło zaledwie kilkanaście tysięcy czerwonych twarzy, to w byłej Ameryce hiszpańskiej i portugalskiej większość ludności stanowią albo Indianie, albo potomkowie tubylców przedkolumbijskich i Europejczyków, albo (zwłaszcza w Brazylii) Afrykańczyków.
Kwestia odmiennych kolonizacji Ameryk (hiszpańskiej i anglosaskiej) jest tak obszerna i tyle nagromadziło się wokół niej przesądów, że możemy na ten temat przedstawić jedynie kilka istotnych uwag.
Wracając do ludności tubylczej, praktycznie – jak wspomnieliśmy – w dzisiejszych Stanach Zjednoczonych już niemal nie istniejącej, warto dodać, że zarejestrowanych „członków plemion indiańskich” jest około półtora miliona. W rzeczywistości jednak liczbę tę, samą w sobie niską, należałoby jeszcze zmniejszyć, wziąwszy pod uwagę fakt, że aby zostać do niej zaliczonym, wystarczy mieć tylko czwartą część krwi indiańskiej.
Na Południu sytuacja jest całkowicie odmienna. W strefie meksykańskiej i andyjskiej oraz na wielu terytoriach brazylijskich niemal dziewięćdziesiąt procent ludności stanowią albo bezpośredni potomkowie dawnych mieszkańców, albo potomkowie tubylców i nowych mieszkańców. Co więcej, podczas gdy kultura Stanów Zjednoczonych nie zaczerpnęła z kultury indiańskiej niczego prócz kilku słów, jako że rozwinęła się na bazie kultury europejskiej, praktycznie bez jakiejkolwiek wymiany z ludnością tubylczą, to w Ameryce hiszpańsko-portugalskiej wymiana dotyczyła nie tylko demografii, ale dała też początek nowym kulturom i społeczeństwom.
Bez wątpienia proces ten zależał od stopnia rozwoju poszczególnych ludów, które zarówno Anglosasi, jak i zdobywcy iberyjscy spotkali na tym kontynencie, ale także od różnych założeń religijnych. W odróżnieniu od katolików hiszpańskich i portugalskich, którzy żenili się z Indiankami, uznając je za takie same stworzenia ludzkie jak oni sami, protestanci (zgodnie z logiką, o której już mówiliśmy, a którą – jeśli chodzi o chrześcijan reformowanych – wywodzono ze Starego Testamentu) praktykowali coś w rodzaju „rasizmu” albo przynajmniej mieli o sobie wyższe mniemanie, uważając się za „szczep wybrany”, pochodzący od Izraela. To w połączeniu z teologią o predestynacji (Indianin jest czymś gorszym, ponieważ przeznaczony jest na potępienie, podczas gdy wyższość białego jest znakiem wybraństwa Bożego) sprawiło, że mieszanka etniczna, a nawet kulturalna, uważana była za pogwałcenie opatrznościowego planu Bożego.
Tak było nie tylko z Anglikami w Ameryce, ale i w innych stronach świata, do których dotarli Europejczycy reprezentujący tradycję protestancką: południowoafrykański apartheid – żeby przytoczyć przykład najbardziej oczywisty – był typowym tworem spójnym teologicznie z holenderskim kalwinizmem. Zadziwia zatem ów rodzaj masochizmu biskupów południowoafrykańskich, którzy bez zbytnich rozróżnień i uściśleń uchwalają „Dokument skruchy” białych wobec czarnych mieszkańców tego kraju. Zadziwia, bowiem jeśli nawet ze strony katolickiej też mogły mieć miejsce wydarzenia godne potępienia, to jednak sytuacja w tym kraju była przeciwna zarówno praktyce, jak i teorii katolickiej. Jakkolwiek było, wydaje się, że jest jeszcze dziś wielu duchownych, którzy gotowi są kierować pod adresem swego Kościoła krytykę za nie popełnione winy.
Praktyczne formy zdobywania obu Ameryk wywodzą się właśnie z różnych teologii: Hiszpanie nie uważali ludności ze swoich terytoriów za gorszą, którą należy usunąć, aby móc się tam osiedlić jako właściciele i władcy. Rzadko zwraca się uwagę na fakt, że Hiszpanie (w przeciwieństwie do Brytyjczyków) nigdy w swoim imperium nie zakładali kolonii, lecz prowincje. Nigdy też król Hiszpanii nie koronował się jako imperator Indian, w przeciwieństwie do króla Anglii, i to jeszcze w początkach XX wieku. Niezmiennie od samego początku kolonizatorzy protestanccy uważali, iż mają oczywiste prawo, płynące z samej Biblii, do posiadania bez ograniczeń całej ziemi, jaką tylko zdołają zdobyć, wyrzucając lub eksterminując jej mieszkańców. Ci ostatni, jako że nie należeli do „nowego Izraela” i byli obciążeni negatywną predestynacją, zostali całkowicie podporządkowani totalnej władzy nowych panów.
Sposób regulowania spraw terytorialnych w różnych częściach Ameryki potwierdza te różnice, a także tłumaczy ich skutki. Na Południu stosowano mianowicie system nadań królewskich; była to procedura prawna oparta na feudalizmie, a polegająca na tym, że władca przyznawał komuś konkretne terytorium, jednak jego prawdziwą właścicielką była korona; ona też strzegła praw zamieszkałych tam ludzi. Zupełnie inaczej działo się na Północy, gdzie najpierw poszczególni Anglicy, a potem także rząd federalny Stanów Zjednoczonych, mianowali się absolutnymi właścicielami zarówno terenów już okupowanych, jak i tych, które miały być dopiero zajęte; ziemia była sprzedawana po cenie, którą później ustalono na pół dolara za akr. Zaś co do Indian zamieszkujących te tereny, to właściciele mogli ich wyrzucać lub eksterminować nawet przy pomocy wojska, jeśli uznano to za konieczne.
Termin „eksterminacja” nie jest przesadzony i odpowiada rzeczywistości. Na przykład mało kto wie, że praktyka skalpowania znana była zarówno u Indian z Północy, jak i z Południa. Jednakże wśród tych ostatnich szybko zanikła, ponieważ została zakazana przez Hiszpanów. Na Północy stało się inaczej. Przytoczmy obiektywną wypowiedź na ten temat z Encyklopedii Larousse'a: „Praktyka skalpowania rozprzestrzeniła się na terytorium dzisiejszych Stanów Zjednoczonych począwszy od wieku XVII, kiedy biali kolonizatorzy płacili znaczne sumy tym, którzy przynosili im skalp Indianina, niezależnie od tego, czy pochodził od mężczyzny, kobiety lub dziecka”.
W roku 1703 rząd Massachusetts płacił dwanaście funtów szterlingów za skalp, czyli cenę tak atrakcyjną, że polowanie na Indian, organizowane konno i ze sforą psów, zamieniało się w coś w rodzaju dochodowego sportu narodowego. Powiedzenie „dobry Indianin to martwy Indianin”, używane w Stanach Zjednoczonych, powstało nie tylko dlatego, że każdy wyeliminowany Indianin umniejszał kłopoty nowych właścicieli, ale także i dlatego, że władze dobrze płaciły za jego skalp. Była to praktyka, która w Ameryce hiszpańsko-portugalskiej nie była znana, a jeśli kogoś potraktowano w sposób bezprawny, oburzało się nie tylko duchowieństwo, które zawsze towarzyszyło kolonizatorom, ale pociągało to za sobą surowe kary ustanowione przez królów w celu obrony życia Indian.
Mówi się jednak, że miliony Indian umarło także w Ameryce Środkowej i Południowej. Istotnie, umarło, ale nie aż tylu, aby stanąć na krawędzi całkowitej zagłady, jak to miało miejsce na Północy. Nie stracili oni życia z powodu szpad wykutych z toledańskiej stali ani broni palnej (która, jak powiedzieliśmy, niemal zawsze zawodziła), lecz zostali zarażeni niewidzialnym i śmiercionośnym wirusem, pochodzącym ze starego świata.
Atak mikrobów i wirusów, który w ciągu kilku lat spowodował śmierć połowy ludności tubylczej zamieszkującej Iberoamerykę, był badany przez zespół ekspertów z uniwersytetu w Berkeley. Fenomen ten może być porównywany z czarną zarazą pochodzącą z Indii i Chin, która w XIV wieku zaatakowała Europę. Choroby zawiezione przez Europejczyków do Ameryki, takie jak gruźlica, zapalenie płuc, grypa, odra lub ospa, nie były znane w odseparowanej niszy ekologicznej Indian, którym brakowało obrony immunologicznej do walki z nimi. Trudno jednak obarczać odpowiedzialnością za to Europejczyków, stających się z kolei ofiarami chorób tropikalnych, na które Indianie byli odporni. Gwoli sprawiedliwości należy przyznać, co zresztą rzadko się czyni, że ekspansja białego człowieka poza Europę często była przyczyną tak olbrzymiej śmiertelności, że na niektórych statkach, w pewnych klimatach i wśród niektórych autochtonów, śmierć zbierała przeobfite żniwo.
Ponieważ nie znano mechanizmów zakażania (do czasów Pasteura było jeszcze daleko), znaleźli się tacy ludzie, jak np. Bartolome de Las Casas – postać na tyle kontrowersyjna, że należałoby poddać ją analizie pozbawionej uproszczonych schematów – którzy stali się ofiarami pomyłki: obserwując drastycznie zmniejszającą się liczbę ludności, podejrzewali o to swoich uzbrojonych współziomków, podczas gdy w rzeczywistości nie chodziło o broń, lecz o wirus. Chodzi też o znacznie późniejszy fenomen zarażenia odosobnionych ludów w Gujanie Francuskiej oraz w rejonie Amazonii, w Brazylii.
Hiszpański zwyczaj mówienia „Jezus!”, jako wezwanie pomocy, gdy ktoś kicha, wziął się stąd, że zwykłe przeziębienie (którego objawem jest kichanie) bywało śmiertelne dla tubylców, którzy wcześniej nie znali tej choroby i w związku z tym pozbawieni byli obrony biologicznej.
„Presja Żydów w środkach masowego przekazu oraz protesty katolików zaangażowanych w dialog z judaizmem zakończyły się powodzeniem. Sprawa beatyfikacji Izabeli Katolickiej, królowej Kastylii, została w ostatnim czasie znacznie przyhamowana. (…) Obawa przed sprowokowaniem Żydów, zirytowanych beatyfikacją nawróconej Żydówki, Edyty Stein i obecnością klasztoru karmelitanek w Oświęcimiu pomogła tym, którzy domagali się «czasu na refleksję», aby móc przemyśleć kontynuację sprawy Służebnicy Bożej, do którego to tytułu ma już prawo Izabela I Kastylijska”.
W artykule opublikowanym w Il nostro Tempo, informator religijny Il Messagero, Orazio Petrosillo, przypomina, że spowolnienie ze strony Watykanu nastąpiło mimo pozytywnej opinii historyków, opartej na dwudziestoletniej pracy, streszczonej w dwudziestu siedmiu tomach. „W tak ogromnej ilości materiału – mówi postulator sprawy, Anastasio Gutierrez – nie ma ani jednego dokumentu lub oświadczenia królowej, zarówno publicznego, jak i prywatnego, który można by uważać za przeciwny świętości chrześcijańskiej”. Ojciec Gutierrez nie waha się określić jako „tchórzliwych tych duchownych, którzy zastraszeni polemikami, decydują się nie uznać świętości królowej”. Niemniej – jak konkluduje Petrosillo – „odnosi się jednak wrażenie, że sprawa z trudnością, ale dotrze do celu”.
Nie jest to wiadomość szczególnie krzepiąca. Niestety, nie pierwszy raz tak się dzieje. Pozostając przy Hiszpanii, przypomnijmy, że Paweł VI wstrzymał beatyfikację męczenników z czasów wojny domowej. Po raz kolejny mogliśmy doświadczyć, że cena spokojnego współżycia kontrastowała z prawdą, która w tym przypadku została gwałtownie zaatakowana nie tylko przez Żydów (w czasach Izabeli cofnięto im prawo zamieszkiwania Hiszpanii), ale także przez muzułmanów (wyrzuconych z Grenady, ich ostatniej posiadłości na ziemiach hiszpańskich) oraz przez wszystkich protestantów i antykatolików w ogólności, którzy wpadali w gniew, kiedy mówiło się o owej starej Hiszpanii, której władcy mieli prawo używać tytułu „Królów Katolickich”. Tytułu, który potraktowali tak poważnie, że w świeckiej polemice hiszpanizm utożsamiano z katolicyzmem, a Toledo i Madryt z Rzymem.
Jeśli chodzi o usunięcie Żydów, zazwyczaj zapomina się o pewnych faktach, jak np. o tym, że dużo wcześniej niż Izabela podobne kroki podjęli władcy angielscy, francuscy i portugalscy, a po nich wielu innych uczyniło to samo, chociaż ich decyzje polityczne nie były tak usprawiedliwione jak dekret hiszpański, który mimo to był dramatyczny dla obu stron.
Warto przypomnieć, że muzułmańska Hiszpania nic była oazą absolutnej tolerancji, jak to chciano nam wmówić. Zarówno chrześcijanie, jak i Żydzi co jakiś czas stawali się ofiarami pogromów. Jednak kiedy trzeba było wybierać między Chrystusem a Mahometem, Żydzi wybierali tego drugiego, działając jako piąta kolumna podczas prześladowań katolików. Stąd ówczesna nienawiść narodu, połączona z podejrzeniem wobec niektórych Żydów, że formalnie przyznają się do chrześcijaństwa, ale w sposób ukryty praktykują judaizm (los marranos10), spowodowała napięcia, prowadzące często do spontanicznych i krwawych rzezi, którym władze na próżno starały się położyć kres. Królestwo Kastylii i Aragonil, powstałe w wyniku małżeństwa królewskiej pary, jeszcze nie zdążyło się w pełni zjednoczyć i nie było w stanie ani kontrolować tak wzburzonej sytuacji, ani nie mogło pozwolić sobie na jej trwanie, zwłaszcza w obliczu kontrofensywy przygotowywanej przez Arabów, którzy mogli dodatkowo jeszcze liczyć na ludzi nawracających się na islam dla własnej korzyści.
Z prawnego punktu widzenia zarówno w Hiszpanii, jak i we wszystkich królestwach tamtej epoki Żydzi uważani byli za obcokrajowców; pozwalano im na czasowe zamieszkanie, jednak bez prawa obywatelstwa. Żydzi doskonale uświadamiali sobie swoją sytuację: ich pobyt w danym kraju był możliwy dopóty, dopóki nie zagrażali państwu, czego obawiali się nie tylko władcy, lecz także lud i jego reprezentanci, a spowodowane to było gwałceniem prawa przez nawróconych Żydów (z których wielu przyjęło chrześcijaństwo jedynie zewnętrznie), otaczanych przez Izabelę tak „szczególną troską”, że zdecydowała się przekazać w ich ręce niemal całą administrację finansową, wojskową, a nawet kościelną. Wydaje się jednak, że przypadki „zdrady” były tak liczne, że uniemożliwiły przetrwanie takiego stanu rzeczy.
Cokolwiek by powiedzieć, zwolennicy beatyfikacji Izabeli są przeświadczeni, że „dekret znoszący pozwolenie na zamieszkanie Żydów” podyktowany był jedynie przyczynami politycznymi, związanymi z porządkiem publicznym i bezpieczeństwem państwa. Z całą pewnością nie był on konsultowany z papieżem, w związku z tym Kościół nie jest zainteresowany osądem, jaki chciano by wydać w tej sprawie. Nawet ewentualny błąd polityczny daje się pogodzić ze świętością. Dlatego też, jeśli dzisiejsza wspólnota żydowska chciałaby wyrazić jakieś pretensje, musiałaby skierować je do władz politycznych, zakładając, że one są odpowiedzialne za działanie swoich poprzedników sprzed pięciu wieków.
Komisja postulacyjna dodaje (a trzeba pamiętać, że w swojej pracy posługiwała się metodami naukowymi i współpracowała z dziesiątkami badaczy, którzy poświęcili dwadzieścia lat życia, aby przestudiować sto tysięcy dokumentów ze średniowiecznych archiwów): „Alternatywa aut-aut11, «albo nawrócicie się, albo opuścicie królestwo», przypisywana królom katolickim jest nieścisła, jest sloganowym uproszczeniem: w tym czasie nie wierzono już w takie nawrócenia. Alternatywa proponowana w latach politycznych gwałtów i niestabilności królestwa była raczej taka: «Albo przestaniecie popełniać przestępstwa, albo będziecie musieli opuścić królestwo»”. Dowodem na to może być wcześniejsze postępowanie Izabeli, która broniła wolności religii judaistycznej wobec władz lokalnych, popierając to odpowiednimi zarządzeniami i pomagając w budowie wielu synagog.
Co ciekawsze, bardzo znaczący jest fakt, że cieszący się niezwykle złą sławą spowiednik królewski, Tomas de Torquemada12, pierwszy organizator inkwizycji, który był z pochodzenia Żydem, osobiście radził, aby Żydów wypędzić. Równie znaczący i ukazujący złożoność historii tamtych czasów jest inny fakt, a mianowicie że mimo ogólnego sprzeciwu i uzasadnionych racji politycznych, bogate i wpływowe rodziny żydowskie zwracały się do jedynej władzy, która z zadowoleniem ich przyjmowała i dawała im schronienie na swojej ziemi: do papieża. Może to zdziwić każdego, kto nie wiedział, że papieski Rzym był jedynym miastem Starego Kontynentu, w którym społeczność żydowska żyła spokojnie i szczęśliwie i nigdy nie została z niego wyrzucona, nawet na krótki czas. Trzeba było czekać aż do roku 1944, do czasu okupacji niemieckiej, aby ponad tysiąc sześćset lat po Konstantynie zobaczyć rzymskich Żydów prześladowanych i skazanych na nielegalną wegetację. Ci, którzy zdążyli zbiec, w większości uczynili to dzięki życzliwości instytucji katolickich z Watykanem na czele.
Przeszkodą na drodze Izabeli do ołtarzy są także ci, którzy bezkrytycznie zaakceptowali tę czarną legendę, o której już mówiliśmy oraz tę, o której sobie dopiero powiemy. Wielu z nich to katolicy. Nie umieją oni wybaczyć królowej ani jej mężowi, Ferdynandowi Aragońskiemu, zainicjowania, poprzez negocjacje z papieżem, patronatu, w którym zobowiązali się ewangelizować ziemie odkryte przez Krzysztofa Kolumba, którego wyprawę finansowali. Oskarża się ich o to, że byli inspiratorami ludobójstwa Indian, niosąc w jednej ręce krzyż, a w drugiej miecz i że tych, którzy uniknęli śmierci, uczyniono niewolnikami. Tymczasem prawdziwa historia przedstawia nam inną wersję, zupełnie różną od utartej legendy.
Posłuchajmy zatem, co mówi Jean Dumont: „Niewolnictwo Indian istniało z osobistej inicjatywy Kolumba, kiedy ten był wicekrólem odkrytych ziem; miało to miejsce jedynie w początkowym okresie, przed rokiem 1500, na Antylach. Izabela Katolicka zareagowała na to (w roku 1496 Kolumb wysłał do Hiszpanii wielu tubylców jako niewolników), nakazując gospodarzom Wysp Kanaryjskich przywrócić wolność tym wszystkim, którzy utracili ją po roku 1478. Rozkazała wysłać Indian z powrotem na Antyle, a swojemu specjalnemu wysłannikowi, Francisco de Bobadilli, poleciła, aby zdjął z nich kajdany niewoli. Tenże zajął miejsce Kolumba, a samego odkrywcę uwięził za nadużycia i odesłał do Hiszpanii. Od tego momentu przyjęta linia polityki była bardzo jasna: Indianie są ludźmi wolnymi, jak wszyscy inni poddani koronie i tak też powinni być traktowani zarówno w tym, co dotyczy ich osoby, jak i ich dóbr”.
Kto by zaś uważał te słowa za zbyt idylliczne, niech przeczyta kodycyl Izabeli, który na trzy dni przed swoją śmiercią, w listopadzie 1504 roku, dodaje do testamentu: „Naszą główną intencją było, aby na przyznanych nam wyspach i lądach zamorskich, zarówno tych już odkrytych, jak i tych, które dopiero zostaną odkryte, wprowadzić naszą wiarę katolicką, wysyłając na te ziemie duchownych oraz inne mądre i bogobojne osoby, by gorliwie uczyli ich mieszkańców wiary i dobrych obyczajów; dlatego bardzo serdecznie proszę mojego Króla i Pana oraz nakazuję to mojej córce, księżniczce i jej mężowi, księciu, żeby ze wszystkich sił postępowali tak, aby nie dopuścić, by mieszkańcom wymienionych ziem oraz ziem, które w przyszłości zostaną zdobyte, działa się jakakolwiek krzywda osobista lub materialna. Czyńcie to, co konieczne, aby byli traktowani sprawiedliwie i humanitarnie, a jeśliby zostali w czymś skrzywdzeni, niech to zostanie naprawione”.
Jest to wyjątkowy dokument, który nie ma swojego odpowiednika w historii kolonialnej żadnego państwa. A mimo to historia Izabeli Katolickiej została tak przekłamana.
Odpowiedzialność za obraz kolonizacji Ameryki trzeba przypisać niejakiemu Bartolome de Las Casasowi na podstawie jednej z najbardziej znanych jego prac, której sam tytuł już jest programem: Krótka relacja o wyniszczeniu Indian13. Jeśli w ten sposób Hiszpan, a do tego zakonnik dominikański, określa zdobywanie Nowego Świata, jakże tedy znaleźć przeciwne argumenty? Czy czasem wszystko nie zostało już definitywnie zamknięte i czy nie zapadł werdykt potępiający hiszpańską kolonizację?
Nie, nie zostało całkowicie zamknięte. Co więcej, prawda i sprawiedliwość domagają się, aby nie akceptować bezkrytycznie zniewag, wypowiadanych przez Las Casasa. Zdaniem historyków bliższych współczesności, nadszedł moment rozliczenia człowieka tak gwałtownego w swoich osądach.
Kim był Las Casas? Urodził się w Sewilli w roku 1474 jako syn bogatego Francisco Casausa, którego nazwisko jest pochodzenia żydowskiego. Bardziej dociekliwi, analizując kompleksowo strukturę psychologiczną obsesyjnej, „wrzaskliwej” osobowości Bartolomea Casausa, późniejszego ojca Las Casasa, zawsze gotowego wskazywać palcem na „złych”, stwierdzali „stan paranoi halucynacyjnej” lub „egzaltacji mistycznej połączonej z utratą poczucia rzeczywistości”. Są to surowe opinie, z którymi jednak zgadzają się wybitni historycy, jak chociażby Ramón Menéndez Pidal.
Są to jednak badania hiszpańskie, które mogą być posądzane o stronniczość.
William S. Maltby, który nie jest Hiszpanem, lecz Amerykaninem pochodzenia anglosaskiego, profesor historii Ameryki Południowej na jednym z uniwersytetów w Stanach Zjednoczonych, opublikował w roku 1971 studium na temat „czarnej legendy”, dotyczące początków mitu o okrucieństwach „papistów” hiszpańskich. Maltby napisał między innymi, że „żaden szanujący się historyk nie może poważnie traktować niesprawiedliwych i nierozsądnych denuncjacji Las Casasa” i dodaje: „W skrócie możemy powiedzieć, że zakonnik ten bardziej umiłował miłosierdzie niż prawdę”.
Niektórzy, znając te oszczercze oskarżenia zniesławiające gigantyczną epopeję hiszpańską w Nowym Świecie, twierdzą, że ich źródła należy dopatrywać się (co było oczywiście nieświadome) w żydowskim pochodzeniu autora. Byłby to zatem rodzaj odziedziczonego działania, przede wszystkim antyhiszpańskiego, a następnie także antykatolickiego, spowodowanego wydaleniem Żydów z Półwyspu Iberyjskiego. Zbyt często pisze się historię, wychodząc z założenia, że jej bohaterowie zachowują się wyłącznie w sposób racjonalny i nie dopuszczając możliwości (właśnie w wieku psychoanalizy!) czarnego wpływu tego, co irracjonalne, ukrytych impulsów, kierujących nawet najbardziej znanymi bohaterami historii. Dlatego jest bardzo możliwe, że i Las Casas nie potrafił uchronić się od podświadomości, która była przyczyną obsesyjnych oszczerstw, rzucanych pod adresem swoich rodaków, a nawet braci zakonnych i stanowiła coś w rodzaju ukrywanej zemsty.
Jakkolwiek było, ojciec Bartoloméa, Francisco Casaus, towarzyszył Kolumbowi w drugiej podróży za ocean, gdzie – potwierdzając swoje semickie zdolności i przedsiębiorczość – utworzył wielką plantację, na której rozpoczął praktykę zniewalania Indian, która, jak to widzieliśmy, była charakterystyczna dla pierwszego okresu konkwisty i, przynajmniej oficjalnie, tylko dla tego okresu. Młody Bartolomé, po ukończeniu studiów na uniwersytecie w Salamance, wyruszył do nowych Indii, gdzie przejął bogatą spuściznę po ojcu i aż do trzydziestego lub trzydziestego piątego roku życia, a może i dłużej, stosował te same, brutalne metody, które później z taką gorliwością będzie piętnował.
Dzięki swemu nawróceniu porzucił ten sposób postępowania i stał się nieprzejednanym zwolennikiem Indian oraz obrońcą ich praw. Wskutek jego nalegań, władze ojczyzny-matki, przychylając się do jego rad, zatwierdziły bezwzględne prawa ochrony tubylców, co później miało przynieść odwrotny skutek: hiszpańscy właściciele, dysponując wielką ilością rąk do pracy, przestali uważać za stosowne zatrudnianie ludności autochtonicznej, którą pewien autor określa jako „nadmiernie protegowaną” i zaczęli interesować się propozycjami Holendrów, Anglików, Portugalczyków i Francuzów, którzy oferowali tanich niewolników z Afryki, łapanych tam przez muzułmańskich Arabów.
Chodzi o zakrojony na wielką skalę handel Murzynami (praktycznie pozostający w rękach muzułmanów i protestantów), który tylko marginesowo dotknął ziemie pozostające pod panowaniem hiszpańskim (Wyspy Karaibskie). Wystarczy odbyć podróż w te rejony, których ludność w części centralnej i andyjskiej stanowią głównie Indianie, zaś między Chile i Argentyną – wyłącznie Europejczycy, aby się przekonać, że w przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych, Brazylii czy francuskich lub angielskich Antyli, bardzo trudno spotkać tam Murzyna.
Trzeba też wspomnieć, że chociaż – w porównaniu z terytoriami będącymi pod innym panowaniem – liczba Murzynów była znikoma, to jednak Hiszpanie czasem sprowadzali Afrykańczyków, między innymi dlatego, że nie byli oni objęci protekcją, jaką Izabela Katolicka zapewniła Indianom, później jeszcze bardziej wzmożoną. Murzyni mogli być wykorzystywani (przynajmniej na początku, ponieważ później i oni zostali objęci ochroną prawną; rzecz, która nie miała miejsca na terytoriach angielskich), podczas gdy takie samo postępowanie wobec Indian było nielegalne (zarządy i trybunały wicekrólów hiszpańskich w tym względzie nikomu nie pobłażały). W sumie chodzi o nieprzewidziany efekt perfidnej walki rozpoczętej przez Las Casasa, który, jeśli nawet szlachetnie walczył o prawa Indian, nie uczynił tego samego wobec czarnych, nie poświęcając im szczególnej uwagi, kiedy zaczęli napływać, porywani na afrykańskich wybrzeżach i prowadzeni przez rynki Europy Północnej.
Wróćmy jednak do nawrócenia, stanowiącego owoc wygłaszanych przez duchownych kazań – co było jednocześnie świadectwem sprawowania przez zorganizowany kler opieki ewangelicznej – w których piętnowali oni samowolę właścicieli (był on jednym z nich) i które sprawiły, że Bartolome de Las Casas najpierw przyjął święcenia kapłańskie, potem wstąpił do dominikanów, a resztę swego długiego życia poświęcił obronie tubylców przed władzami hiszpańskimi.
Przede wszystkim na pierwszym miejscu wypada zastanowić się, w jaki sposób gorliwy zakonnik mógł tak straszliwymi słowami bezkarnie atakować nie tylko osoby prywatne, ale także rządzące. Zdaniem wspomnianego wyżej Williama S. Maltby'ego, monarchia angielska nie tolerowałaby nawet najbardziej błahej krytyki, a nieroztropnego kontestatora zobowiązałaby do milczenia. Historyk twierdzi także, że było to możliwe z tego względu, iż „w czasie Złotego Wieku przywilejem Hiszpanów była oprócz wiary także wolność słowa, co może potwierdzić studium archiwów, które rejestrują całą gamę oskarżeń publicznych – bez konsekwencji dla oskarżycieli – przeciwko władzom”.
Rzadko też bierze się pod uwagę fakt, że ów gwałtowny kontestator nie tylko nie został unieszkodliwiony, ale stał się osobistym przyjacielem imperatora Karola V, który nadał mu tytuł „Oficjalnego Protektora Wszystkich Indian” oraz został zaproszony do przedstawienia swoich projektów, które przedyskutowane i zaaprobowane, mimo silnych nacisków przeciwników, stały się prawem obowiązującym w Ameryce hiszpańskiej.
Nigdy jeszcze żaden prorok, a za takiego uważał się Las Casas, nie był poważniej traktowany przez system polityczny, który chce się nam ukazać jako najbardziej ponury i straszliwy.
Donosy Bartolomea de Las Casasa były przyjmowane bardzo poważnie przez koronę hiszpańską, co przyczyniło się do ogłoszenia surowych praw broniących Indian, a potem do uchylenia nadań królewskich, czyli czasowych praw do ziemi, co wyrządziło wielkie szkody ich użytkownikom.
Jean Dumont, ustosunkowując się do tego faktu, pisze: „Fenomen Las Casasa jest najlepszym przykładem potwierdzającym zasadniczy i systematyczny charakter polityki hiszpańskiej, dotyczącej protekcji Indian. Od roku 1516, kiedy Jiménez de Cisneros został mianowany regentem, rząd hiszpański wcale nie czuł się obrażony oskarżeniami dominikanina, czasem nieusprawiedliwionymi i prawie zawsze nieroztropnymi. Ojciec Bartolome nie podlegał żadnej cenzurze; królowie i ministrowie przyjmowali go z niezwykłą cierpliwością, słuchali, nakazywali formować zespoły, mające analizować jego krytykę i propozycje, a także na podstawie jego wskazówek i rekomendacji ustalić istotną formułę «Nowych Praw». Co więcej, korona zobowiązywała przeciwników Las Casasa i jego idei do milczenia”.
W celu nadania większego autorytetu swemu protegowanemu, który zniesławiał urzędników i poddanych, imperator Karol V starał się nawet o to, aby został biskupem. W wyniku oskarżeń wysuwanych przez dominikanina oraz innych zakonników, na uniwersytecie w Salamance powstała szkoła prawnicza, której zadaniem było opracowanie prawa dotyczącego przede wszystkim „naturalnej równości wszystkich ludzi” oraz wzajemnej pomocy międzyludzkiej.
Chodziło o pomoc, której Indianie potrzebowali w sposób szczególny. Jak już wspominaliśmy (o czym często się zapomina), ludy Ameryki Środkowej popadły w straszliwe jarzmo okupacji azteckiej, jednego z najbardziej krwiożerczych ludów w historii, wyznającego mroczną religię, opartą na masowych ofiarach z ludzi. Podczas ceremonii, które odprawiano jeszcze w czasie pojawienia się walczących z Aztekami konkwistadorów, na wielkich piramidach, służących za ołtarze, za jednym tylko razem poświęcano azteckim bogom 80.000 młodych ludzi. Przyczyną wojen była potrzeba zdobycia nowych ofiar.
Oskarża się Hiszpanów, że spowodowali katastrofę demograficzną, której rzeczywistą przyczyną był, jak widzieliśmy, atak wirusa. A faktycznie, gdyby nie przybyli, to w konsekwencji postępowania panujących Azteków w stosunku do młodzieży podbitych plemion, populacja zostałaby zredukowana do minimum. Nieustępliwość, a czasem i wściekłość pierwszych katolików, jacy zeszli na ten ląd, wobec trudnego do zrozumienia bałwochwalstwa i rozlewu krwi w świątyniach, da się łatwo usprawiedliwić.
W ostatnich latach północnoamerykańska aktorka, Jane Fonda, która od czasu Wietnamu, broniąc różnych błędnych spraw, usiłuje uchodzić za „politycznie zaangażowaną”, przyłączyła się do konformistycznego ruchu, którego ofiarą padło wielu katolików. Podczas gdy zwolennicy tego ruchu lamentują (rzecz zupełnie niezrozumiała dla kogoś, kto chociaż częściowo zdaje sobie sprawę, czym były azteckie kulty) nad czymś, co nazywają „zniszczeniem wielkich religii przedkolumbijskich”, to Fonda posunęła się jeszcze dalej, mówiąc o azteckich ciemięzcach, że „mieli religię i system społeczny daleko lepsze niż te, które zostały im przemocą narzucone przez chrześcijan”.
Pewien uczony, także północnoamerykański, odpowiedział aktorce w jednym z czołowych dzienników, przypominając jej (a równocześnie i katolikom, płaczącym nad „kulturalną zbrodnią”, która doprowadziła do zniszczenia systemu religijnego Azteków), jak wyglądał rytuał nieustających rzezi na piramidach meksykańskich.
Opisuje go następująco: „Czterech kapłanów chwytało ofiarę i kładło ją na kamieniu ofiarnym. Wielki kapłan wbijał jej nóż poniżej lewej piersi, otwierał klatkę piersiową, wkładał w nią rękę i tak długo w niej grzebał, dopóki nie wyrwał jeszcze bijącego serca, aby złożyć je w kielichu i ofiarować bogom. Potem ciało strącano po stopniach piramidy. U jej podnóża czekali inni kapłani, którzy nacinali skórę od szyi po stopy w ten sposób, aby móc ją zdjąć w całości. Pozbawione skóry ciało oddawano jednemu z wojowników, który wiózł je do domu, gdzie dzielił je na części, a potem rozdawał przyjaciołom albo też zapraszał ich do siebie na wspólną ucztę. Wygarbowane skóry służyły za okrycia kaście kapłanów”.
Co roku dziesiątki tysięcy młodzieży obu płci w ten sposób poświęcano bogom, ponieważ ustanowiona przez kapłanów zasada głosiła, że ofiara ma być nieustanna, dzieci natomiast zrzucano w przepaść Pantilanu, kobietom pozbawionym dziewictwa obcinano głowy, zaś dorosłych mężczyzn żywcem obdzierano ze skóry i dobijano strzałami. I tak moglibyśmy kontynuować listę delikatności, które Jane Fonda (a także niektórzy zakonnicy i duchowni, dziś tak gwałtownie sprzeciwiający się „fanatycznym” Hiszpanom) pomija milczeniem i mówi nam, że prawdą jest, iż „chrześcijaństwo było gorsze”.
Nieco mniej krwiożerczy byli Inkowie, też najeźdźcy, którzy zniewolili Indian z Południa, na całej długości górskiego łańcucha Andów. Przypomina historyk: „Inkowie składali w ofierze ludzi, aby oddalić takie niebezpieczeństwa, jak głód i epidemie. Ofiary, którymi były niejednokrotnie dzieci, młodzieńcy i dziewice, wieszano lub obcinano im głowy; czasem też wyrywano im serca na sposób aztecki”.
Reżim nałożony przez panujących Inków na Indian był między innymi wyraźnym prekursorem „realnego socjalizmu” w marksistowskim stylu. Oczywiście, system ten, podobnie jak wszystkie inne tego typu, funkcjonował tak źle, że uciemiężeni Indianie współpracowali z garstką Hiszpanów, którzy opatrznościowo przybyli na ich tereny, aby położyć mu kres. W XVI wieku w Andach, podobnie jak w XX wieku w Europie Wschodniej, zabronione było posiadanie własności prywatnej, nie istniał prawdziwy pieniądz ani handel, a życie prywatne podporządkowane było regulaminowi ustanowionemu przez państwo. W sensie ideologicznym wyprzedzono nie tylko marksizm, ale także faszyzm. Małżeństwo było dozwolone tylko wówczas, gdy było zgodne z prawami genetycznymi, ustanowionymi przez państwo, aby zapobiec „skażeniom rasowym” i zapewnić rasową „hodowlę ludzi”.
Do tego straszliwego scenariusza wypada jeszcze dodać, że w Ameryce przedkolumbijskiej nie używano koła (chyba że dla potrzeb religijnych), ani żelaza, ani koni, które prawdopodobnie żyły dziko na niektórych terenach jeszcze przed przybyciem Hiszpanów, ale Indianie nie potrafili ich ani oswoić, ani też skonstruować uprzęży. W praktyce brak koni oznaczał także brak mułów i osłów. Jeśli doda się do tego jeszcze brak koła, to staje się oczywiste, że cały transport na tamtych górskich terenach, nawet to wszystko, co było konieczne do budowy olbrzymich świątyń i pałaców władców, musiał spaść na barki niezliczonej liczby niewolników.
Opierając się na tych danych, prawnicy hiszpańscy, w ramach „naturalnej równości wszystkich ludzi”, uznali prawo i obowiązek Europejczyków niesienia pomocy tym ludziom, którzy jej potrzebowali. Należeli do nich na pewno przedkolumbijscy tubylcy. Trzeba też pamiętać, że po raz pierwszy w historii Europejczycy spotkali się z bardzo odległymi, innymi kulturami. W przeciwieństwie do tego, co robili Anglosasi, którzy ograniczali się do eliminowania „dziwaków”, których spotkali w Nowym Świecie, Iberyjczycy z całą powagą podjęli wyzwanie kulturalne i religijne, co daje im powody do dumy.
Nie bez znaczenia jest to, co na temat kolonizacji hiszpańskiej obu Ameryk oraz takich oskarżeń jak te, które pochodziły od Las Casasa pisze protestant Pierre Chaunu: „To, co powinno dziwić, to nie początkowe nadużycia, lecz fakt, że spotykały się one ze stałym sprzeciwem różnych środowisk – Kościoła a także i państwa – wypływającym z głębokiej świadomości chrześcijańskiej”.
Dlatego takie prace jak Krótka relacja o wyniszczeniu Indian ojca Bartoloméa bez skrupułów były używane przez propagandę protestancką, a potem także oświeceniową, podczas gdy w rzeczywistości były one – aby użyć słów Chaunu – „najpiękniejszym tytułem do chwały Hiszpanii”. Świadczą one bowiem o wrażliwości na problem spotkania ze światem zupełnie zaskakującym i nowym, wrażliwości, której przez długi czas będzie brakowało kolonializmowi najpierw protestanckiemu, a potem także „laickiemu”, a którego owocem będzie brutalna, już zsekukryzowana burżuazja europejska XIX wieku.
Przekonaliśmy się, że od króla w dół nie tylko nie starano się przeciwstawiać oskarżeniom pochodzącym od Las Casasa, lecz raczej dążono do ustanowienia pewnych praw, które chroniłyby Indian, zaś samego „oskarżyciela” mianowano ich głównym obrońcą. Zakonnik dwanaście razy przebył ocean, aby mówić na temat dobra swoich protegowanych z rządem ojczyzny-matki. Za każdym razem był przyjmowany z honorami i wysłuchiwany, a jego cahiers de doléances14 przekazywano komisjom, które później korzystały z nich przy redagowaniu praw oraz profesorom, którzy dali początek współczesnym „prawom człowieka”.
Spotykamy się z niezwykłym faktem, który nie ma równego w historii Zachodu, a mianowicie Las Casas nie tylko został potraktowany poważnie, ale prawdopodobnie zbyt poważnie.
Wspomnieliśmy już o podejrzeniu – bardzo wyraźnym dla tych, którzy studiują psychologię – że nawrócony cierpiał na „stan halucynacji” spowodowany „egzaltacją mistyczną”. Zdaniem Amerykanina Williama S. Maltby'ego, „przesada Las Casasa wystawia go na usprawiedliwioną, a jednocześnie oburzającą śmieszność”. Zacytujmy też raz jeszcze Jeana Dumonta: „Żaden szanujący się naukowiec nie może poważnie traktować jego ekstremalnych oskarżeń”. A spośród tysięcy historyków przytoczmy jeszcze zdanie świeckiego Celestino Capassa: „Pochłonięty swoją teorią dominikanin nie waha się wymyślać zdarzeń i podawać liczby dwudziestu milionów wyniszczonych Indian lub też przedstawiać jako prawdziwych fantastycznych wiadomości o zwyczaju karmienia przez konkwistadorów bojowych psów indiańskimi niewolnikami…”
Jak powiada Luciano Perena z uniwersytetu w Salamance: „Las Casas stale gubi się w niejasnościach i braku precyzji”. Nigdy nie mówi gdzie i kiedy działy się straszliwe rzeczy, które denuncjuje, ani też nie próbuje ustalić, czy fakty te – jeśli w ogóle miały miejsce – nie były sporadycznymi wyjątkami. Przeciwnie, na przekór wszelkiej prawdzie daje do zrozumienia, że okrucieństwa były jedynym sposobem zachowania się konkwistadorów. Dla jego pesymistycznej i obsesyjnej osobowości świat jest czarny i biały. Po jednej stronie znajdują się jego źli rodacy, którzy przypominają bezwzględne bestie, a po drugiej tubylcy, widziani dosłownie jako „lud, który nie wie ani co to bunt, ani tumult”, który „nie zna urazy, nienawiści ani pragnienia zemsty”. W tym sensie znajduje się wśród prekursorów mitu o „dobrym dzikusie”, lubianym przez takich przedstawicieli oświecenia jak Rousseau, a który to mit nadal jest aktualny i naiwny tercermundyzm15 głosi, że wszyscy ludzie są święci, jeśli nie są Europejczykami lub Amerykanami z Północy, ponieważ ci są jedynymi, którzy rodzą się już z winą nie do przebaczenia.
Dziwny jest ten handel grzechem pierworodnym u zakonnika, ten brak realizmu i sprawiedliwości: mielibyśmy z jednej strony bezbronnych aniołów, z drugiej zaś – bezlitosnych szatanów. Między innymi Ferdynanda Cortesa, negatywnie ocenianego przez Las Casasa (może trochę niesprawiedliwie), który pokonał wielkie imperium Azteków i który widział płynącą z piramid rzekę krwi ludzi poświęcanych bogom. Położenie kresu takiej praktyce było niemożliwe wyłącznie przy pomocy dobrego słowa. Ponadto Hiszpanie musieli być stanowczy też i z tego względu, że w skład owych „spokojnych” – według Las Casasa – ludów wchodzili Aztekowie, a także Inkowie – którymi zajmie się Francisco Pizarro – wraz ze swoim zwyczajem wyrywania serc dziesiątkom tysięcy młodzieńców i dziewcząt.
Podobnie jak wszyscy utopiści, Las Casas przegrał z rzeczywistością. Wśród wielu przywilejów, rząd zlecił mu także dozór nad praktyczną ewangelizacją na terenach oddanych mu w opiekę, mającą opierać się jedynie na „dialogu” i wybaczeniu. We wszystkich jednak przypadkach kończyło się to ucieczką misjonarzy lub mordowaniem ich przez „dobrych dzikusów” uzbrojonych w straszliwe, zatrute strzały. Było to koszmarne fiasko, jak zresztą zawsze, kiedy próbuje się rzeczywistość realizować w marzeniach.
Jeden z najnowszych biografów, Pedro Borges, profesor Complutense de Madrid, napisał, że Bartolome uciekał w nierzeczywistość, „głosząc nie to, co można było zrobić, lecz to, co powinno było się zrobić”. Tenże Borges przestrzega, abyśmy nie myśleli o Las Casasie jako o prekursorze „teologii wyzwolenia” w stylu marksistowskim. Jak każdego świeżo nawróconego interesowało go jedynie zbawienie wieczne. Jego obsesja na punkcie Indian nie dotyczyła ich ciał, lecz zbawienia dusz. Tymczasem jedynie wówczas, kiedy traktowano ich w odpowiedni sposób, przyjmowali chrzest, bez którego zarówno oni, jak i Hiszpanie mogliby pójść do piekła. Tak więc mamy do czynienia z czymś zupełnie odmiennym od tego, z czym spotykamy się dziś, kiedy dostrzega się jedynie wymiar horyzontalny, nie mający nic wspólnego z mistyką Las Casasa.
Tak czy owak, jak zauważa Maltby, „jakiekolwiek były defekty tego rządu, historia nie zna drugiego narodu, który tak samo jak Hiszpanie troszczyłby się o zbawienie dusz nowych poddanych”. Dopóki dwór w Madrycie nie został skażony masonami oraz „oświeconymi”, dopóty nie szczędził pieniędzy ani nie zrażał się trudnościami, wypełniając umowę zawartą z papieżem, który dał prawa patronackie w zamian za obowiązek ewangelizowania. Rezultaty mówią same za siebie: dzięki poświęceniu i męczeństwu pokoleń zakonników, całkowicie utrzymywanych przez koronę, w Ameryce wprowadzono chrześcijaństwo, tworzące dziś najliczniejszy Kościół, który pomimo ograniczonych możliwości ludzkich wytworzył na bazie żywotnego zetknięcia się dwóch różnych kultur wiarę „mieszaną”. Wspaniały barok katolicyzmu latynoamerykańskiego jest najbardziej ewidentnym przykładem tego, iż mimo błędów i niegodziwości, religijna i kulturalna symbioza przybrała szczęśliwy obrót. W odróżnieniu od tego, co miało miejsce w Ameryce Północnej, w Ameryce Południowej chrześcijaństwo i kultury przedkolumbijskie dały początek całkowicie nowemu człowiekowi i społeczeństwu.
Mimo wyolbrzymiania i generalizowania szczegółowych przypadków, mimo różnorodnych wymysłów i oskarżeń, Las Casas jest ważnym świadkiem tego, że Zachód nie zapomniał o ewangelicznych napomnieniach. Było więc w tamtych czasach na Półwyspie Iberyjskim nadużyciem posługiwanie się jego przykładem jako bronią przeciwko „papizmowi”, udając jednocześnie, że się nie wie o wykorzystywaniu przeciwko Hiszpanii głosu Hiszpana (na dodatek członka zakonu powstałego w Hiszpanii), protegowanego rządu i korony hiszpańskiej.
„Cyniczną bronią psychologicznej wojny” jest – według Pierre'a Chaunu – użytek, jaki siły protestanckie zrobiły z książeczki Las Casasa. Wodze operacji antyhiszpańskiej trzymała w ręku przede wszystkim Anglia, z powodów zarówno politycznych, jak i religijnych. Na wyspie tej bowiem, po odłączeniu się od Rzymu, spowodowanym przez Henryka VIII, powstał kościół narodowy, na tyle silny i zorganizowany, aby móc stawić czoła pozostałym kościołom reformowanym w Europie. Angielska walka z Hiszpanią postrzegana była jako walka „czystej Ewangelii” z „przesądami papiestwa”.
Ważną rolę w owej „wojnie psychologicznej” odegrały Niderlandy, ponieważ uwikłane były w walki z Hiszpanią. To właśnie Flamandczyk, Theodor De Bry, był autorem rysunków do licznych wydań Krótkiej relacji na ziemiach protestanckich, które przedstawiały Hiszpanów jako najrozmaitszego typu sadystów, znęcających się nad tubylcami. Ponieważ rysunki De Bry (który tworząc je opierał się na własnej wyobraźni) były praktycznie jedynymi na temat konkwisty, szybko się rozeszły i były reprodukowane nawet w podręcznikach szkolnych, odgrywając – co jest oczywiste – ogromną rolę w powstaniu czarnej legendy.
Do tego, co już zostało powiedziane, warto jeszcze dodać, że prawie nigdy nie starano się zwrócić uwagi na sytuację, jaka powstała po ustaniu hiszpańskiej dominacji. Stało się to z chwilą napadu Napoleona na Hiszpanię. Wytrwały i zacięty opór Hiszpanów był pierwszym przejawem upadku imperium francuskiego, jednak mimo wszystko zajęta wewnętrznymi sprawami Hiszpania musiała opuścić zamorskie terytoria.
Kiedy gwiazda Napoleona zgasła, Hiszpania odzyskała niepodległość, ale było już zbyt późno na przywrócenie status quo16 na ziemiach amerykańskich. Nieskuteczne okazały się próby opanowania rewolucji Kreolów17, to znaczy białej burżuazji, która zdążyła już zapuścić korzenie na tamtejszych ziemiach. Należeli do niej ci, którzy byli zawsze w napiętych stosunkach z koroną i rządem ojczyzny-matki, oskarżanej przez nich o „nadmierną protekcję” wobec tubylców, co im przeszkadzało w ich eksploatacji. Wrogość Kreolów była skierowana przede wszystkim przeciw Kościołowi, szczególnie przeciw zakonom, i to nie tylko dlatego, że czuwały nad tym, aby respektowano prawa z Madrytu, które brały w opiekę Indian, ale także walczyły zawsze o stałe udoskonalanie tych praw (pierwsze oskarżenie przeciwko konkwistadorom miało miejsce w 1511 roku, jeszcze przed Las Casasem, w kościele pokrytym słomą w Santo Domingo, a wypowiedział je ojciec Antonio de Montesinos). Być może zapomina się, że ci Hiszpanie i Portugalczycy organizowali zbrojne wyprawy mające na celu zniszczenie jezuitów, a jednocześnie bardzo mocno naciskali na swoje dwory i rządy, aby Towarzystwo Jezusowe zostało całkowicie wyeliminowane?
Opowiadając się przeciwko Kościołowi, jako sprzymierzeńcowi tubylców, elita kreolska, która doprowadziła do rewolucji przeciwko ojczyźnie-matce, została głęboko przesiąknięta masońskim credo, co podejmowanym przez nią ruchom wyzwoleńczym nadało charakter wyraźnie antyklerykalny – żeby nie powiedzieć, antychrześcijański – co przetrwało aż do naszych dni. Dla przykładu, do czasu męczeńskiej śmierci katolików w Meksyku, w pierwszej połowie naszego wieku, wyzwoliciele, czyli przywódcy powstania antyhiszpańskiego, zasiadali w najwyższych lożach masońskich; dodatkowo miała na to wpływ ideologia franko-masońska Giuseppe Garibaldiego, przeznaczonego na Wielkiego Mistrza całej masonerii. Analiza flag i symboli narodowych krajów Ameryki Łacińskiej pozwala przekonać się o obfitości pięcioramiennych gwiazd, trójkątów i piramid, czyli elementów symboliki „braci”.
W miarę, jak Kreole uniezależniali się od władz papieskich i Kościoła, zaczęli odwoływać się do powszechnych zasad braterstwa masońskiego i jakobińskich „praw człowieka”, aby uwolnić się od obowiązku opieki nad Indianami. Niemal nikt nie wspomina gorzkiej prawdy, iż po pierwszym okresie kolonizacji iberyjskiej, bardzo trudnym z powodu zderzenia się dwóch różnych kultur, nie było drugiego tak katastrofalnego okresu dla południowoamerykańskich autochtonów jak ten, który rozpoczął się w początkach XIX wieku, kiedy władzę przejęła burżuazja, potocznie zwana „oświeconą”.
W przeciwieństwie do tego, co chce się nam wmówić, czarna legenda protestancka i oświeceniowa, niebywały ucisk i próby zniszczenia kultur miejscowych zaczynają się w chwili, w której Kościół i korona opuszczają scenę wydarzeń. Od tego momentu zaczyna się systematyczne niszczenie języków lokalnych i zastępowanie ich castellano, językiem nowych panów, głoszących przejęcie władzy „w imieniu narodu”. Był to jednak „naród” utworzony przez nieliczną klasę obszarników ziemskich pochodzenia europejskiego.
Od tego momentu zaczyna się podejmować takie przedsięwzięcia, które nigdy nie miały miejsca w epoce kolonialnej, jak zapobieganie mieszaniu się ras, kultur i interesów. Podczas gdy Kościół aprobował i zachęcał do małżeństw mieszanych, to liberalne rządy opowiadały się przeciwko nim, często nawet ich zakazując.
W ten sposób zaczęto naśladować mało ewangeliczny przykład kolonii anglosaskich z Północy, gdzie także masoneria, i to nie przez przypadek, była motorem walki o niepodległość. Stworzono więc wspólny front lóż z Północy i Południa, najpierw, aby pokonać koronę, a następnie Kościół katolicki. W ten sposób zrodziła się demokracja, która uzależniła – i czyni to do dziś – historię Południa od Północy. Kuriozalny wydaje się fakt, że progresiści, którzy dopatrują się winy w hiszpańskiej kolonizacji katolickiej, krytykują jednocześnie zależność Ameryki Łacińskiej od Stanów Zjednoczonych. Jest oczywiste, że nie zdają sobie oni sprawy, iż ich podwójny protest zawiera sprzeczność: dopóki było to możliwe, królowie hiszpańscy oraz papieże byli wielkimi obrońcami tożsamości religijnej, społecznej i ekonomicznej ziem „katolickich”. „Protekcja” północnoamerykańska została zdeterminowana przez Kreolów, „bogatych kolonizatorów, którzy chcieli zrzucić z siebie władzę hiszpańską i religijną, aby bez przeszkód móc osiągnąć swoje cele ekonomiczne”. Tak wypowiada się Francisco Cardini na temat Amerykanów z Północy, których o pomoc, często ukrytą, w walce przeciwko koronie i Kościołowi prosili „bracia”: „Wystarczy wspomnieć ekscesy dotyczące hegemonii strefy panamskiej oraz wojnę kubańską z XIX wieku; wystarczy przypomnieć stałą pomoc północnoamerykańską udzielaną rządowi meksykańskiemu, od dziesiątek lat utrzymującemu konstytucję, która, jako antyklerykalna i antykatolicka, poniża i obraża większość ludu meksykańskiego, a kiedy zarysowała się możliwość jej zmiany, Stany Zjednoczone poparły bandytów w rodzaju Venustiana Carranzy. I nie ruszyły nawet palcem w czasie krwawych prześladowań katolików w latach dwudziestych”. Wiadomo, że dziś rząd północnoamerykański faworyzuje i finansuje prozelityzm sekt protestanckich, co przynosi skutki w postaci oderwania ludu od jego niemal pięćsetletniej tradycji, stanowiąc poważne pogwałcenie kultury.
Wytężone działania „rasistów” po odejściu Hiszpanii bardzo wyraziście zostały uwiecznione w sztuce. Podczas gdy dawniej obie kultury umiały cudownie się przenikać, tworząc mistrzowskie dzieła mieszanego baroku, to po dojściu do władzy „oświeconych” zaczęły się z powrotem rozdzielać. Niezwykła architektura miast kolonialnych oraz misji została zastąpiona imitacją architektury europejskiej nowych miast burżuazji, w których nie było już miejsca dla Indian.
Lato sprzyja czytaniu książek, przede wszystkim zaś tekstów klasycznych. Za taki uchodzi La civiltà dell'Occidente medievale18 Jacquesa Le Goffa, którą czytałem jeszcze w wersji francuskiej, a która obecnie, po wielu wznowieniach w różnych oficynach, została wydana w postaci kieszonkowej przez Einaudiego. Wykorzystuję więc ten letni dzień, aby ponownie ją przejrzeć.
Pośród świeckich badaczy średniowiecza, Le Goff jest jednym z najlepszych, chociaż i jemu zdarzają się gafy, z których najbardziej znaną jest konsultacja historyczna przy filmowej adaptacji powieści Imię róży19 Umberta Eco, którego książka bardziej poprawnie oddaje klimat średniowiecza niż film, nakręcony z pomocą „konsultanta”, którym był wspomniany Francuz. Le Goff jest także autorem La nascita del Purgatorio20, pracy, którą – mimo iż wydaje się naukowa – trzeba czytać z przymrużeniem oka, ponieważ zawiera fałszywe idee obrazoburcze (dobrze zresztą zamaskowane), pastoralne, a przede wszystkim – dogmatyczne.
Wróćmy jednak do La civiltà dell'Occidente medievale, pracy, której także nie brakuje sekciarskich perspektyw, albo raczej, mówiąc dosłownie – zafałszowali. Na przykład w ostatnim wydaniu włoskim, na stronach 102 i 103, czytamy: „Dominikanie i franciszkanie dla wielu ludzi są symbolem hipokryzji; zwłaszcza ci pierwsi inspirują najbardziej nienawistne formy walki z herezją, nie interesując się właściwą rolą inkwizycji. Rewolucja ludowa w Weronie kończy w okrutny sposób z pierwszym «męczennikiem» dominikańskim, św. Piotrem, którego propaganda zakonna nazywa męczennikiem i rozpowszechnia jego wizerunki z nożem wbitym w czaszkę”.
Trudno utrzymać podobne twierdzenie w odniesieniu do franciszkanów, jeśli weźmie się pod uwagę ramy czasowe, jakie Le Goff wyznaczył swojej pracy, a mianowicie sam środek średniowiecza, a więc wieki X-XIII. Franciszek z Asyżu zmarł w roku 1226 i aż do końca wieku między ruchem stworzonym przez niego a ludem wytwarza się coś w rodzaju idylli, która trwać będzie dosyć długo, nawet poza średniowiecze i na swój sposób przetrwa aż do naszych czasów. Nieprzypadkowo ta sama publikacja odwołuje się bardzo często do wizerunku franciszkańskiego brata, kiedy w jakiejś sprawie potrzeba inspiracji, zaufania i uroku. Czyż nie był franciszkaninem ojciec Pio da Pietrelcina, protagonista jednego z największych ruchów „międzyklasowych”, silnego i trwałego, w którym uczestniczyli ludzie bogaci i biedni, światli i prostaczkowie?
Wypowiedzi Le Goffa nie tylko trącą sekciarstwem, lecz zawierają też kłamliwe aluzje do rzekomej „nienawiści”, która miałaby towarzyszyć dominikanom z tytułu „zajmowania czołowego miejsca w represjach skierowanych przeciwko wyznawcom herezji” i „roli, jaką odegrali w inkwizycji”. Dziwi jednak fakt, że tak wielki znawca średniowiecza, tak ceniony na międzynarodowej arenie historyk, całkowicie przekręca prawdę dotyczącą św. Piotra z Werony.
Idźmy jednak po kolei. Po pierwsze, inkwizycja nie powstała jako instytucja przeciwna ludowi, lecz miała odpowiedzieć na jego wątpliwości. W społeczeństwie, dbającym przede wszystkim o zbawienie wieczne, herezja postrzegana była (począwszy od ludzi światłych, a na niepiśmiennych skończywszy) jako zagrożenie. Podobnie jak w naszej kulturze ten, kto nie myśli o niczym więcej tylko o zdrowiu fizycznym, będzie widział niebezpieczeństwo w każdym, kto może być nosicielem zakaźnych, śmiertelnych chorób lub przyczyną zatruwania środowiska.
Dla ludzi średniowiecza heretyk był „wielkim zakazicielem”, nieprzyjacielem zbawienia duszy, osobą, która ściągała boską karę na całe społeczeństwo. Dlatego dominikanin, jak to dokumentują przekazy źródłowe, który przybywał, aby heretyka odłączyć od społeczeństwa i unieszkodliwić, wcale nie był kimś „znienawidzonym”, lecz przyjmowany był z ulgą i przy powszechnym poparciu.
Pośród innych deformacji tejże historiografii, najbardziej rzuca się w oczy obraz „narodu” jęczącego pod jarzmem inkwizycji, z upragnieniem oczekującego okazji do uwolnienia się spod niego. Tymczasem dzieje się coś zupełnie innego: jeśli w niektórych przypadkach ludzie okazują wrogość wobec trybunału, to nie czynią tego z powodu jego surowości, lecz dlatego, że uważają go za zbyt tolerancyjny wobec heretyków, którzy – według vox populi21 – nie zasługują na miłosierdzie okazywane im przez dominikanów. W rzeczywistości ludzie chcieli jak najszybciej skończyć z tym problemem i bez ceregieli uwolnić się od tych, dla których sędziowie w dominikańskich habitach byli gwarancją sprawiedliwości.
Przed rozprzestrzenieniem się w XVI wieku protestantyzmu, wśród szerzących się w średniowieczu ruchów heretyckich tylko jeden wydawał się szkodzić szerszym kręgom ludności, i to na określonych terenach. Chodzi o katarów-albigensów, których zniszczenie w Prowansji wymagało specjalnej „krucjaty”. Jednakże, jak wspomina sam Le Goff, odpowiedzialny za działania albigensów nie był lud, lecz szlachta południowej Francji, która dzięki współdziałaniu z nimi i propagandzie na ich rzecz, przyczyniła się do rozszerzenia herezji na cały kraj. A stało się tak – zdaniem historyka – z mało religijnej przyczyny: „Szlachta chciała przeciwstawić się Kościołowi, ponieważ zwiększała się liczba osób nie dopuszczanych do małżeństwa z powodu więzów krwi, co powodowało podział ziem arystokracji”. Jednym słowem, chodziło o ożenek w ramach rodziny, aby nie pozbawiać się swoich posiadłości.
Powróćmy jednak do słów zaczerpniętych z La civiltà dell'Occidente medievale: „Rewolucja ludowa w Weronie kończy w okrutny sposób z pierwszym «męczennikiem» dominikańskim, św. Piotrem, którego propaganda zakonna nazywa męczennikiem i rozpowszechnia jego wizerunki z nożem wbitym w czaszkę” – pisze Le Goff.
Wydaje się dziwne, że przyszły święty rzeczywiście urodził się w Weronie, ale zabito go 6 kwietnia 1252r. w Brianza, blisko Medy, w lesie zwanym Farga, kiedy zmierzał z Como do Mediolanu w towarzystwie drugiego zakonnika, którego też zamordowano. Werona nie musi mieć z tym nic wspólnego, ponieważ nie tam umarł.
Wspomniane „powstanie ludowe” nie ma żadnego związku z jego śmiercią. Piotr został mianowany przez papieża inkwizytorem, aby walczyć z herezją „patarenów” i „katarów”. Został zamordowany w lesie przez dwóch heretyków longa manus22 z sekretnego sprzysiężenia zawiązanego przeciwko niemu. Obaj zabójcy spontanicznie uznali swoją winę i wstąpili do zakonu… dominikanów!
Ich nawrócenie spowodowane było, między innymi, reakcją ludu na zabójstwo. Ten właśnie lud, który, według Le Goffa, chciał kategorycznie skończyć ze „złym inkwizytorem”, natychmiast okazuje mu najwyższy szacunek i cześć, jakie może pamiętać historia świętych. Mieszkańcy Mediolanu, którzy masowo przychodzili słuchać jego kazań, dowiedziawszy się, że przywożone jest jego ciało, wyszli na ulice, oddając mu taką cześć, że same świeckie władze miasta wysłały delegację do papieża, aby Piotra uznał za świętego.
Sprawozdanie komisji powołanej przez Innocentego IV w celu zbadania, jaki jest vox populi, wystarczyło mu, aby szybko podjąć decyzję, ponieważ już 9 marca 1253 roku, to znaczy zaledwie w jedenaście miesięcy po śmierci Piotra, inkwizytor zostaje wpisany na listę męczenników, a następnie świętych. Uznanie mieszkańców Mediolanu dla Piotra jest tak wielkie, że dzięki powszechnej zbiórce, w Sant'Eustorgio zostaje zbudowany pomnik nagrobkowy, który jest jednym z największych dzieł włoskiego gotyku.
Odnośnie zaś do wizerunku „z nożem wbitym w czaszkę”, jak pisze Le Goff, można tylko powiedzieć, że ówczesne kroniki wspominają, iż Piotr został zamordowany właśnie uderzeniem falcastro (tak dawniejsze dokumenty określały broń podobną do kosy, która została wbita do połowy głowy). Zatem nie ma to nic wspólnego z „propagandą”. Chodzi po prostu o prawdę historyczną.
Vladimir J. Koudelka, współczesny historyk dominikański, napisał: „Nie trzeba się dziwić, że u współczesnych historyków spotykamy fałszywe opinie na temat tego świętego”. Nie, nie dziwimy się, ponieważ św. Piotr męczennik określany jest słowem „inkwizytor”, co już tłumaczy wszelkiego rodzaju nieścisłości historyczne.
W jednym ze swoich artykułów wstępnych23 Indro Montanelli pisze: „Technika hasła kozła ofiarnego używana była przez inkwizycję w wiekach ciemnoty, kiedy gawiedź rozpaczała z powodu jakiejś zarazy lub głodu. Wówczas wskazywano jej jakąś czarownicę albo innego, ponoszącego winę za przenoszenie zarazy, aby na nich wywarła swój gniew, posyłając ich na stos”.
Montanelli ma wiele zasług, wszyscy jesteśmy jego dłużnikami, ponieważ uprawia uczciwe i z odwagą sztukę nonkonformizmu. Niestety, w tym przypadku popada w podręcznikowy konformizm „świecki, demokratyczny i progresywny”.
W zasadzie każdy, kto zna prawdziwą historię, wie, że rzeczy miały się dokładnie odwrotnie. Inkwizycja nie interweniowała po to, aby podburzać lud, lecz przeciwnie, aby bronić przed jego nierozumną furią przypuszczalnych sprawców lub domniemane czarownice. W przypadku wrzenia w jakimś miejscu, inkwizytor udawał się tam wraz z członkami swego trybunału i często z oddziałem uzbrojonych strażników. Głównym zadaniem tych ostatnich było przywrócenie porządku i odesłanie do domów rządnej krwi gawiedzi.
Z kolei przystępowano do samego procesu, rezerwując odpowiednią ilość czasu na przesłuchania. Ścisłość i wyważenie stosowanego prawa procesowego do dziś powinny służyć za przykład. W zdecydowanej większości przypadków, jak to potwierdzają badania historyczne, proces nie kończył się stosem, lecz uniewinnieniem lub napomnieniem, albo też nałożeniem jakiejś religijnej pokuty. Naprawdę wystawiali się na niebezpieczeństwo ci, którzy niezadowoleni z wyroku krzyczeli: „Precz z czarownicami!” lub „Precz z heretykami!” Wystarczy przypomnieć książkę I promessi sposi24, aby zdać sobie sprawę, że polowanie na heretyków inicjowały i podtrzymywały władze świeckie, zaś rola Kościoła w tym względzie była co najmniej umiarkowana, jeśli nie sceptyczna.
Jak więc widzimy, oskarżenia wobec teraźniejszości lub przeszłości katolików nie opierają się na prawdzie historycznej.
Sądzę, że mają rację ci, którzy życzą sobie, aby rozporządzeniem ministerialnym usunięto powieść I promessi sposi Alessandra Manzoniego z programu szkół.
Powracam do mego niewielkiego doświadczenia, kiedy jako uczeń, będąc daleko od wszystkich kościołów i jakiejkolwiek identyfikacji religijnej, uczyłem się w turyńskim liceum, które od ponad wieku jest chyba największym sanktuarium włoskiego laicyzmu. Istniała wówczas jeszcze inna ulubiona lektura, Storia milanese del XVII secolo25, którą musiałem czytać, rozdział po rozdziale, przez dziewięć miesięcy w pustej auli „Massimo d'Azeglio”. Jej strony oddziaływały nawet na młodzieńca z piątej klasy liceum klasycznego, któremu wydawało się, że daleki jest od wszelkich problemów wiary. Może nie w sposób bezpośredni ani też w jakiejś wyraźnej formie, lecz z opóźnionym skutkiem poprzez odkładanie się w głębi pamięci i świadomości różnych odcieni treści, aby pewnego dnia ukazać się nagle, z niespodziewaną siłą.
Niejako dla usprawiedliwienia faktu wydania książki I promessi sposi, która ukazała się w kolekcji klasyków, wydawca, Giulio Einaudi, zaopatrzył ją w długi wstęp Alberta Moravii, starającego się za wszelką cenę umniejszyć jej wielkość poprzez przeniesienie jej z kategorii literatury do ćwiczeń religijnych, z poezji do dewocyjnej propagandy i utrzymującego, że nie mogła stanowić prawdziwej sztuki, ponieważ nie była niczym więcej jak katechizmem zamaskowanym w opowiadaniu. Bardziej poetycko wyraził się na jej temat Francesco de Sanctis, twierdząc, że humanizm tekstów Manzoniego nie był okryty niebem, lecz zawsze mizernymi sklepieniami katedr, nawet gdyby te były najwyższe i najbardziej majestatyczne. Zaś Benedetto Croce powiedział: „Jest to książka od początku do końca nawołująca do moralności, pisana zdecydowanie z taką właśnie intencją, aż do osiągnięcia zamierzonego celu; mimo to wydaje się spontaniczna i naturalna, niezależnie od tego, jak bardzo krytycy angażowaliby się w jej analizowanie i omawianie jako powieści o natchnieniu poetyckim, popadając w ten sposób w niewytłumaczalne sprzeczności i zaciemniając dzieło, które samo w sobie jest bardzo jasne”.
Sam Manzoni przekonany był o jej przejrzystości i wskazywał na motyw jej napisania, którym była „nadzieja jakiegoś dobra”. W jego rozumieniu nie chodziło jednak o „sztukę dla sztuki”, lecz o sztukę w służbie miłości, której najwyższym przejawem jest umiłowanie prawdy.
Wydaje mi się, że moje osobiste doświadczenie jako czytelnika zbiega się z doświadczeniami wielu innych, „oddalonych”: tylko Bóg wie, ilu spośród tych, którzy odkryli wiarę, mieli okazję przeczytać I promessi sposi, doświadczyć duchowych dramatów Ludwika, późniejszego ojca Krzysztofa, który u kresu swojej smutnej nocy słyszy dalekie wołanie do nowego życia: bicie dzwonów.
Dlatego z całą pewnością książka ta musi być niebezpieczna i zrozumiałe jest, dlaczego niektórzy chcieliby wykreślić ją z listy lektur szkolnych. Dzięki mądrości swojej pokornej sztuki każdemu pokoleniu poddaje myśl o Wiecznym, daje niezwykłą okazję do wzbudzenia nadziei na inne, bardziej ludzkie życie, w którym można odnaleźć orzeźwiający chłód poranka. Można by w ten sposób sparafrazować rozdział dziewiąty: „Możliwość prowadzenia i pocieszania wszystkich, w każdych okolicznościach odpowiednimi słowami, jest jedyną w swoim rodzaju i niezbywalną zdolnością religii chrześcijańskiej… Jest to droga tak już wydeptana, że niezależnie od życiowego labiryntu, od przepaści, z których człowiek na nią wchodzi, kiedy postawi na niej pierwsze kroki, może odtąd iść spokojnie i z przyjemnością aż do szczęśliwego końca”.
Owa „jedyna zdolność”, ta „droga tak wydeptana” jest dana jedynie tym, którzy czytają i czynią z książki jeden z najbardziej skutecznych instrumentów ewangelizacji, tak że abstrahując od niesprawiedliwych demistyfikacji artystycznych, nie wydaje się, aby takim ludziom jak De Sanctis, Croce czy Moravia, bojącym się chrześcijańskiej ekspansji, brakowało swoich racji.
Nie miał problemu z racjami lub ich brakiem Manzoni, tworząc pozbawiony blasku wizerunek Italii „hiszpańskiej”, który na zawsze ukształtował osąd czytelnika.
Wiemy już, w jaki to sposób najpotężniejsze i najbardziej aktywne siły świata modernistycznego połączyły się, aby stworzyć czarną legendę o Hiszpanii, jako ojczyźnie tyranii, fanatyzmu, przekupstwa, ignorancji politycznej, arogancji i niepłodnej chełpliwości.
Dla protestantów, przede wszystkim dla anglikanów, było kwestią życia i śmierci prowadzenie, oprócz partyzantki psychologicznej, wojny przeciwko wielkiemu projektowi hiszpańskich Habsburgów, jakim było zjednoczenie Europy na bazie kultury łacińskiej i katolickiej. Systematycznym oskarżeniom, dotyczącym kolonizacji hiszpańskiej, towarzyszyły intensywne próby opanowania imperium południowoamerykańskiego przez Anglię.
Dla przedstawicieli oświecenia i libertynów26 XVIII wieku i lat późniejszych, dla wszystkich „postępowych” i całej masonerii wieku XIX i XX, Hiszpania była znienawidzoną ziemią katolicyzmu jako religii państwowej, ziemią inkwizycji, zakonników i mistyków. Dla komunistów oznaczała klęskę w latach trzydziestych. Żydzi nie zapomnieli jej dawnego wydalenia oraz ustaw do niedawna zabraniających im powrotu na drugą stronę Pirenejów.
Nie ulega wątpliwości, że w gwałtownej świeckiej kampanii chciano rzucić najczarniejszy cień na naród, który wszędzie, dokąd dotarł, pozostawiał po sobie ziemie katolickie. Nawet w Azji, gdzie Hiszpanie doprowadzili do tego, co nie udało się nikomu, ani katolikom, ani protestantom, a mianowicie do masowego i trwałego nawrócenia całego rejonu Filipin, z wyjątkiem wyspy Mindanao, która pozostała muzułmańska. Są sprawy, których pewna kultura nie może wybaczyć. Przy końcu książki wrócimy jeszcze do tego tematu.
Czytelnicy zbyt często zapominają, że Manzoni, mówiąc o Hiszpanii i Hiszpanach, pozwolił się ponieść pewnego rodzaju tendencjom oświeceniowym (przezwyciężył je jedynie w swojej ostatniej pracy, doskonałej, lecz nie dokończonej mowie przeciwko Rewolucji Francuskiej), które sprawiły, że pewne rzeczy przejaskrawił.
Na przykład dokładne i pozbawione stronniczości studia pokazały, że zastępcą wicekróla hiszpańskiego do spraw drożyzny w roku 1629, który w powieści został pokazany jako próżniak i tchórz, w rzeczywistości był Lodovico Melzi, młody i światły mediolańczyk, człowiek wykształcony i energiczny, który całkowicie poświęcił się zapewnieniu miastu chleba.
W scenach buntu w San Martino, strażnik sprawiedliwości ukazany jest w sposób co najmniej karykaturalny. W rzeczywistości chodziło także o mediolańczyka, niejakiego Giambattistę Viscontiego, sprawiedliwego urzędnika, szanowanego za swoją odwagę, twardość, zrównoważenie, cenionego pisarza i poetę.
Faustowi Nicoliniemu, wielkiemu historykowi, przyjacielowi i ulubionemu uczniowi Crocego (stąd trudno w tym względzie posądzać go o stronniczość), zawdzięczamy kilka ważnych prac o Mediolanie, Neapolu i w ogóle całej Italii pod panowaniem hiszpańskim. Trzeba przeanalizować ogólny sąd nad epoką, co do której, z winy Manzoniego, mamy uprzedzenia.
Uczeń Crocego, Nicolini, wyznający jedynie „religię wolności”, tak pisze: „Obca dominacja, chociażby hiszpańska, nie była nieoświecona, skoro mimo wewnętrznych i zewnętrznych intryg zdołała skonsolidować się i utrzymać przez dwa wieki. Nie była też słaba, jeśli umiała w swoich włoskich prowincjach poradzić sobie z feudalną anarchią, uchronić nasz Półwysep od stale grożącego mu niebezpieczeństwa tureckiego i w tym samym czasie zachować nietkniętą jedność religijną, bez której ta sama polityka w innym momencie byłaby znacznie trudniejsza. Nie była też taką tyranią, jak się powszechnie uważa, ponieważ respektowała lokalne instytucje polityczne i administracyjne i była nieugiętą stronniczką sprawiedliwości. Obca dominacja była dziwnym eksploatatorem, skoro, pomimo osobistych nadużyć niektórych wicekrólów i gubernatorów, w ogólnym rozliczeniu prowincje włoskie więcej kosztowały niż przynosiły dochodu. Odważę się powiedzieć, że w pewnym sensie obca dominacja była nawet korzystna, mimo fundamentalnego zła, jakim w ogóle było jej istnienie i do pewnego stopnia spotkała się z wdzięcznością Włochów, nawet gdyby to miało być spowodowane tylko tymi dwoma powodami: uniknięciem przez większą część Italii w momencie, w którym kraj nie był zdolny do samodzielnego życia, większego zła, a mianowicie stania się prowincją francuską lub bezpośrednio franko-otomańską oraz daniem jej pierwszego, silniejszego impulsu do uwolnienia się od jakiegokolwiek innego najeźdźcy w chwili odzyskania i proklamowania niepodległości Sycylii”.
Tak pisał Nicolini w połowie lat trzydziestych. Od tamtej pory słowa te zostały potwierdzone w innych pracach, w większości nieznanych z powodu zalewu wielu pospolitych książek na ten temat. Dlatego wydaje się jasne, że bez hiszpańskiej obecności, która miała miejsce od XVI do XVIII wieku, Sycylia stałaby się muzułmańska, a Sardynia i część południowej Italii poszłyby za jej przykładem. Zaś Italia północna bez wątpienia zostałaby zdewastowana wojnami religijnymi między katolikami i protestantami, podobnie jak to miało miejsce w innych częściach Europy. Piemont, a może i Liguria, zostałyby włączone do królestwa Francji.
Dziwi, że taki patriota, jakim był Manzoni, zagrożony nawet ekskomuniką, członek pierwszego senatu zjednoczonych Włoch, obsesyjnie związany z powiedzeniem, które zaczęło funkcjonować potocznie: nierząd hiszpański, nie potrafił zrozumieć historycznego znaczenia tego wielkiego kraju.
Jules Michelet, postępowy i antyklerykalny historyk, żyjący w XIX wieku, prorok świeckiej „religii człowieczeństwa” zauważa, że zakon dominikanów, założony w średniowieczu przez Kastylijczyka, Domeniga de Guzmána27, był głównym filarem rzymskiego papiestwa. Później, wraz ze zmianą epoki, rola strzeżenia wierności przypadła w udziale zakonowi jezuitów, założonemu przez Baskijczyka, Ignacego Loyolę. Po stu latach od chwili, kiedy Michelet pisał swoje dzieła, znajdujemy się u progu nowej epoki i wydaje się, jakby funkcja ta przechodziła na inną instytucję religijną, mianowicie na Opus Dei28, założone przez Aragończyka, bł. Josemarię Escrivę de Balaguera29. Można zatem sądzić, że z Półwyspu Iberyjskiego pochodzą ludzie, których osobistym charyzmatem jest wierność Rzymowi.
Nie chodzi zresztą tylko o rolę odgrywaną w chrześcijaństwie. Nawet imperatorzy rzymscy szukali w Hiszpanii żołnierzy godnych całkowitego zaufania, którzy wchodzili w skład ich gwardii osobistych i byli jedynymi, ze strony których nie obawiali się zdrady. Półwysep Iberyjski był dla Rzymu nie tylko pierwszą posiadłością poza Italią, lecz tak silnie i tak spontanicznie zintegrował się z kulturą łacińską, że praktycznie zniknął wszelki ślad języka i religii istniejących tam przed przybyciem legionów. Niewiele wiadomo o Iberyjczykach z epoki przedromańskiej. Niemniej warto zauważyć, że stamtąd pochodzili niektórzy z lepszych imperatorów oraz pisarzy łacińskich.
Jednym słowem, Hiszpania wydaje się spełniać w historii rolę (o czym już mówiliśmy) przeciwną do tej, jaką odegrały Niemcy, u których istniała stała pokusa zwracania się przeciwko Rzymowi. Hiszpania natomiast przez dwa tysiące lat okazywała stałą tendencję służenia Rzymowi, niezależnie od tego, czy w Rzymie rządzili cesarze, czy papieże.
Czy przypadkiem nie jest to jedna ze stałych zagadek historii? Niektóre z nich już przeanalizowaliśmy.
Ojciec Święty beatyfikował jedenastu męczenników, będących ofiarami hiszpańskiej wojny domowej. Niedawno przyszła kolej na dwudziestu sześciu innych. Seria beatyfikacji rozpoczęła się 22 marca 1986r. dekretem uznającym męczeństwo trzech karmelitów z Guadalajary. Trwało to długo, ponieważ w trakcie przygotowań było jeszcze ponad sto innych procesów beatyfikacyjnych, przy czym niektóre dotyczyły całych grup osób. W całości odnosiły się do 1206 ofiar prześladowań anarchistyczno-socjalistyczno-komunistycznych z lat trzydziestych.
Wiadomo, że jednym z elementów charakteryzujących świat jest dzielenie go nie tylko według żyjących, ale także i zmarłych, przy czym nie wszyscy zmarli, a tym bardziej męczennicy, są jednakowi. Są tacy, którzy winni być czczeni i wspominani oraz tacy, o których lepiej zapomnieć.
Na nieszczęście, ta światowa perspektywa, która w każdym momencie dziejów związana jest z władzą polityczną i żywą kulturą, zdawała się wywierać wpływ także na część instytucji kościelnych. Dlatego całe lata trwało niewygodne milczenie (jeśli nie manifestacja pewnego dystansu ze strony części katolickich środków masowego przekazu) na temat straszliwej masakry 6.832 osób w czasie hiszpańskiej wojny domowej. Wśród nich byli księża, zakonnicy, zakonnice i świeccy, którzy stracili życie tylko dlatego, że byli wierzącymi. I tak od lat sześćdziesiątych – jak pisze biskup Justo Fernandez Alonzo, dyrektor Hiszpańskiego Centrum Studiów Kościelnych – „motywy ugodowe spowodowały opóźnienie przebiegu już rozpoczętych procesów beatyfikacyjnych; dopiero z początkiem lat osiemdziesiątych znów uzyskały zielone światło”.
Trzeba było odwagi i umiłowania prawdy przez Jana Pawła II, aby na nowo otworzyć te strony historii, które wielu (nawet pewne poważne siły wewnątrz samego Kościoła) wolałoby pozostawić zamknięte na zawsze.
Upadek komunizmu i zmniejszenie się presji tendencyjnej historii marksistowskiej, która zmuszała do strachu, winny obecnie ułatwić ponowne, obiektywne odczytanie roli Kościoła w Hiszpanii, najpierw zniszczonej wojną domową, a potem ujarzmionej frankistowskim autorytaryzmem. Reżim ten, przedwcześnie zdefiniowany jako „faszystowski” i porównywany nawet z nazizmem, w rzeczywistości daleki był od państwa nazistowskiego, ubóstwiającego heglizm30, odżywający we włoskim faszyzmie. Reżim frankistowski nie podejmując, mimo presji, zewnętrznych działań wojennych zdołał zachować Hiszpanię od drugiej wojny światowej. Koniec Francisca Franco i jego reżimu w żaden sposób nie może być porównany z krwawym upadkiem Ceaucescu w Rumunii ani ze społeczno-ekonomicznym upadkiem państw komunistycznej Europy. Królowi Juanowi Carlosowi z Burbonów, którego socjalista i fanatyczny republikanin, Sandro Pertini, uznał za jednego z najlepszych szefów państwa, została przyznana sukcesja. Starannie też przygotowano go do objęcia tronu po starym władcy. Przejęcie sukcesji dokonało się bez uraz, w klimacie spokoju i na takim poziomie ekonomicznym, który pozwolił Hiszpanii zaliczyć się do najszybciej rozwijających się krajów świata. Wszystkiego tego aż nad wyraz brakowało w krajach wschodnich, gdzie trzeba było zaczynać od nowa, zarówno w dziedzinie ekonomii, jak i moralności, a w dodatku przy wyraźnym do dziś podziale duchowym.
Nie chodzi o nic więcej jak tylko o refleksję nad kilkoma ideami, aby w przyszłości spokojnie można było osądzać zaciekłą polemikę, trwającą już od ponad pół wieku, a skierowaną przeciwko Kościołowi, faworyzującemu rzekomo „Antychrysta” z Madrytu, o którym współczesny historyk angielski, Paul Johnson, o wyraźnych tendencjach demokratyczno-liberalnych, pisze następująco: „Franco zawsze był zdecydowany trwać na marginesie wojny, którą uważał za straszliwe nieszczęście, tym bardziej, że wojna, prowadzona przez Hitlera i Stalina, dla niego, przekonanego katolika, była źródłem wszelkiego zła tego wieku. We wrześniu 1939 roku proklamował neutralność Hiszpanii i poradził Mussoliniemu, aby uczynił to samo. 23 października 1940r. spotkał się z Hitlerem w Hendaye; ten przyjął go chłodno, żeby nie powiedzieć, ze wzgardą. Rozmawiali aż do drugiej nad ranem i nie osiągnęli żadnego porozumienia”.
Jakiekolwiek byłyby w przyszłości opinie historyków na temat frankizmu, od dawna jest oczywiste, że procesy kanonizacyjne, dotąd blokowane przez Rzym, a obecnie rozpoczęte na nowo przez papieża, który „nie ulega światu”, wychodzą daleko poza limity polityczne. Przyczyny wprowadzenia tamtejszych ofiar na listę męczenników, którzy będą czczeni i naśladowani przez wierzących, są wyłącznie religijne. To, co powinno się wziąć pod uwagę, to nie polityczna innowacja, lecz historyczna rzeź, dokonana z nienawiści do wiary, która, jeśli została przyjęta tak spokojnie, to tylko dzięki miłości do Chrystusa i wierności względem Niego, najprawdopodobniej z wyraźnym zamiarem wybaczenia zabójcom.
Pewne jest, że w republikańskiej Hiszpanii rzeź katolików (i to tylko katolików, ponieważ nie tknięto pastorów ani kościołów protestanckich) nie miała na celu ukarania pewnych ludzi za ich domniemane winy. Były to próby usunięcia samego Kościoła. Pisze lewicowy historyk, Hugh Thomas: „Nigdy w historii Europy, a może i świata, nie widziano tak ucieleśnionej nienawiści do religii i jej wyznawców”. Można jeszcze zacytować innego naukowca, którego z pewnością nie sposób podejrzewać o stronniczość, i na dodatek bezpośredniego świadka wydarzeń, Salvadora de Madariagę, zagorzałego antyfrankistę, zwolennika rządu republikańskiego, wypędzonego po klęsce: „Nikt, kto ma dobrą wolę i rzetelne informacje, nie może przeczyć horrorom tego prześladowania: przez całe lata wystarczyło jedynie być katolikiem, aby zasługiwać na karę śmierci, wykonywaną czasem w najokrutniejszy sposób”.
Były takie przypadki jak ten, proboszcza z Navalmorel, który został poddany tej samej męce, co Jezus, od biczowania począwszy, przez koronowanie cierniem, aż do ukrzyżowania. Męczony zachowywał się tak samo godnie jak Chrystus, błogosławiąc i przebaczając anarchistycznym i komunistycznym milicjantom, którzy go dręczyli. Znane są także przypadki zapędzania zakonników na arenę, gdzie, jak bykom na corridzie, obcinano im uszy. Spalono żywcem setki księży i zakonnic. Pewną kobietę „winną” tego, że jej dwóch synów zostało jezuitami, uduszono, zmuszając ją do połknięcia krzyża. W tym czasie na froncie brakowało benzyny, obficie używanej nie tylko do palenia ludzi, ale także dzieł sztuki oraz starożytnych bibliotek Kościoła. Katastrofa ta spowodowana była ślepą nienawiścią do wiary. Nie pierwszy zresztą raz miały miejsce podobne wydarzenia. To samo działo się w czasie francuskiego wandalizmu jakobińskiego i włoskiego Risorgimento31.
Partie i ruchy republikańskie (anarchiści, komuniści, w większości jednak socjaliści, którzy później, w czasie wojny, dadzą się poznać jako straszliwi demagodzy), które przejęły władzę w 1931 roku, natychmiast zaczęły popierać klimat religijnej nienawiści. Zaledwie w ciągu dziesięciu dni od powstania w Asturii w roku 1934, zamordowano 12 kapłanów, 7 kleryków, 18 zakonników i spalono 58 kościołów. Od lipca 1936 roku prześladowanie stało się powszechne: w najokrutniejszy sposób pozbawiono życia 4.184 kapłanów (w tym kleryków), 2.365 zakonników, 283 zakonnice, 11 biskupów. Razem 6.832 ofiary „klerykalne”. Zamordowano dziesiątki tysięcy świeckich, tylko dlatego, że nosili medalik z wizerunkiem jakiegoś świętego. W niektórych diecezjach, jak np. w Barbastro, w Aragonii, w ciągu jednego dnia zlikwidowano 88% kleru diecezjalnego.
Dom salezjanek w Madrycie został napadnięty i podpalony, zakonnice zgwałcone, a potem, po oskarżeniu je o częstowanie dzieci zatrutymi cukierkami, bite kijami. Ciała zakonnic klauzurowych zostały ekshumowane i wystawione na publiczne pośmiewisko. Wrócono do kartagińskiego barbarzyństwa, przywiązując żywą osobę do martwej i wystawiając je na słońce, aż obie zgniły. Na placach strzelano nawet do posągów świętych, a z konsekrowanych hostii robiono obsceniczne widowiska.
Niemniej jednak, przez dziesiątki lat, nawet niektórzy w Kościele katolickim uważali, że za tragedię hiszpańską trzeba było wybaczyć Kościołowi, a nie anarchistom, socjalistom i komunistom, i po prostu o niej zapomnieć. Z pewnym niesmakiem odrzucano ideę męczeństwa niewinnych, aż do zablokowania postępowania beatyfikacyjnego.
Jednak, chociaż w tym świecie prawda wydaje się słaba, na dłuższą metę jest nie do pokonania. Także liturgia beatyfikacji i kanonizacji na Placu św. Piotra sprawia, że prawda zaczyna ukazywać się w całej pełni.
Posłużmy się żałosnym przykładem zapominania o historii (lub przynajmniej manipulowania nią) jako czymś, co zagraża prawdzie. Pomyślmy, jak w roku 1992 widziano pięćsetlecie odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba. O samym wydarzeniu już mówiliśmy. Ograniczymy się więc teraz do przestudiowania jego szczegółów.
Powiedzieliśmy już, że odkrycie, zdobycie i kolonizacja Ameryki Łacińskiej – Środkowej i Południowej – widziane były od strony ołtarza i tronu, Kościoła i Państwa, jako instytucji silnie ze sobą związanych. W rzeczy samej, już od początku (za Aleksandra VI) Stolica Apostolska uznała prawa królów hiszpańskich i portugalskich do nowych ziem, zarówno tych już odkrytych, jak i tych, które dopiero miały być odkryte, w zamian za „patronat”, to znaczy, monarchia przyjęła na siebie, jako podstawowy obowiązek, zorganizowanie ewangelizacji tubylców i opłacenie wszystkich związanych z tym potrzeb. Z umową tą wiązało się także szereg niedogodności, w wielu przypadkach ograniczała ona bowiem swobodę działania Rzymu, chociaż z drugiej strony okazała się bardzo owocna – przynajmniej aż do XVIII wieku, kiedy to na dworach w Madrycie i Lizbonie zaczęły zaznaczać się znaczne wpływy „filozofów” oświecenia i ministrów masonów – ponieważ monarchia bardzo poważnie potraktowała zadanie ewangelizacji.
W polemikach na temat przeszłości zarzuca się Kościołowi – właśnie z racji powiązań z państwem – „zabójstwo kultury”, zaczynające się od „uciszania języków”, to znaczy od przymuszania słabszych do mówienia językiem zdobywcy.
Takie oskarżenie może jednak zdziwić wszystkich, którzy wiedzą, jak było naprawdę. Na ten temat jasno wypowiedział się wielki historyk i filozof historii, Arnold Toynbee, niekatolik – stąd też trudno posądzać go o stronniczość. Ten znakomity naukowiec zauważa, że starając się do końca i bezinteresownie wypełnić obietnicę ewangelizacji tubylców, tysiące misjonarzy – niektórzy z nich zginęli śmiercią męczeńską – w całym imperium hiszpańskim (nie tylko w Ameryce Środkowej i Południowej, ale także na Filipinach), zamiast czekać, aż tubylcy nauczą się hiszpańskiego, sami zaczęli studiować ich języki.
A przystąpili do tego z takim zapałem i zdecydowaniem (jak wspomina Toynbee), że stworzyli gramatykę, składnię i transkrypcję języków, z których większość do tamtych czasów nie miała formy pisanej. W najbardziej znaczącym wicekrólestwie Peru32, na uniwersytecie w Limie powołano w roku 1596 do istnienia katedrę quechua, „własnego języka” andyjskich Inków. W tym też czasie nie mógł otrzymać święceń ten, kto nie umiał dobrze posługiwać się językiem quechua, któremu zakonnicy nadali formę pisaną. To samo dotyczyło innych języków: náhuatl, guaraní, tarasque…
Jest to rzecz znamienna. A praktykowano ją nie tylko w Ameryce, lecz na całym świecie, wszędzie tam, gdzie były misje katolickie. Niezaprzeczalnym osiągnięciem było przekształcenie niezliczonych i niezrozumiałych narzeczy na języki pisane oraz zaopatrzenie ich w gramatykę, słowniki i literaturę (w przeciwieństwie do misji anglikańskich, gdzie używano wyłącznie języka angielskiego). Ostatnim przykładem może być somalí, który jako język wyłącznie mówiony otrzymał formę pisaną (oficjalnie przyjętą przez rząd po dekolonizacji), a wszystko to dzięki włoskim franciszkanom.
Fakty te – jak powiedzieliśmy – powinni znać wszyscy, którzy uważają, że mają jakiekolwiek pojęcie o tych krajach (nawet jeśli w polemikach z roku 1992 je ignorowali).
W ostatnich latach, Gregorio Salvador, hiszpański profesor uniwersytetu, członek Królewskiej Akademii Językowej, rzucił jeszcze więcej światła na te sprawy. Udowodnił mianowicie, że w roku 1596 Rada do spraw Indian (coś w rodzaju hiszpańskiego Ministerstwa Kolonizacji), w związku z działalnością misyjną – w tym, co dotyczyło języków lokalnych – poprosiła imperatora o wydanie nakazu shiszpanizowania tubylców, albo inaczej mówiąc, o zaprowadzenie polityki nakazującej im naukę języka hiszpańskiego. Rada ta miała swoje powody ku temu, trudno bowiem było rządzić tak rozległym terenem, na którym mówiono tyloma różnymi językami. Jednakże imperator, którym wówczas był Filip II, odpowiedział w sposób następujący: „Nie wydaje się odpowiednie zmuszanie ich do porzucenia swego języka: można natomiast wyznaczyć nauczycieli dla tych, którzy dobrowolnie chcieliby się nauczyć naszego języka”. Profesor Salvador zauważył też, że odpowiedź ta była wynikiem nacisku zakonników przeciwnych uniformizacji, o którą prosili politycy.
Dzięki tym właśnie zabiegom, na początku XIX wieku, kiedy zaczął się proces odrywania się Ameryki hiszpańskiej od swojej ojczyzny-matki, na całym kontynencie tylko trzy miliony ludzi na co dzień mówiło językiem hiszpańskim.
I właśnie teraz przychodzi czas na przedstawienie zaskakującej uwagi profesora Salvadora. „Zaskakującej”, ponieważ dla tych, którzy nie znają polityki Rewolucji Francuskiej i jej wielkiego wpływu (przede wszystkim poprzez sekty masońskie) na Amerykę Łacińską, niezrozumiałe jest, skąd wzięły się na flagach i narodowych godłach krajów tego kontynentu pięcioramienne gwiazdy, trójkąty i cyrkle.
To właśnie Rewolucja Francuska opracowała systematyczny plan wyplenienia lokalnych języków i dialektów, uważanych za przeszkodę na drodze do narodowej administracji i jedności. Rewolucja wyrażała sprzeciw wobec Ancien Réginie33, który, w przeciwieństwie do niej, był królestwem autonomii, między innymi kulturalnych, i nie zmuszał ludzi do przyjmowania „kultury państwowej”, pozbawiającej ich własnych korzeni, ani do akceptowania punktu widzenia polityków i intelektualistów ze stolicy.
Reprezentanci nowych republik w Ameryce Łacińskiej – ich gubernatorami niemal zawsze byli członkowie lóż masońskich – w swoim postępowaniu kierowali się wskazówkami rewolucjonistów francuskich. Opowiedzieli się za systematyczną walką z językami Indian. Zniszczyli stworzony przez Kościół system ochrony języków przedkolumbijskich. Indianie, którzy nie mówili po hiszpańsku, zmuszeni byli do pozostania na marginesie społeczeństwa. Hiszpański stał się językiem obowiązkowym w szkołach i w wojsku.
Paradoksalna konkluzja, którą w sposób ironiczny formułuje Salvador, brzmi następująco: Prawdziwy „imperializm kulturalny” zaczął się od „nowej kultury”, która zastąpiła dawną, imperialną, katolicką Hiszpanię. Właśnie dlatego zastrzeżenia odnośnie do „zabójstwa kulturalnego”, za które krytykuje się Kościół, trzeba raczej skierować w stronę „oświeconych”.
Chodziło więcej niż o złoto, chociaż nie czarne, lecz żółte. Odkrycie takiego złota było marzeniem Krzysztofa Kolumba i jego patronów, Ferdynanda i Izabeli, „katolickich królów”. Para ta – mimo swoich ludzkich słabości – prawdziwie wierzyła w Jezusa, który będąc bogatym, stał się ubogim, aby swoim ubóstwem wszystkich ubogacić. Kolumb, w swoim mistycyzmie (o którym mówiono jedynie w czasie jego procesu beatyfikacyjnego), nigdy nie szukał motywów ekonomicznych, lecz religijnych: chciał przede wszystkim nieść Ewangelię innym narodom, ale także znaleźć w Indiach Zachodnich złoto, które pomogłoby sfinansować nową, wielką wyprawę, pozwalającą Hiszpanom na przekroczenie Cieśniny Gibraltar, opanowanie muzułmańskiej Afryki i podążenie stamtąd do Jerozolimy, aby odbić święty Grób, stracony przed trzystu laty.
O wyprawie tej przypominał królom nawet w swoim testamencie. I jeśli nie została ona zrealizowana, to z powodu protestanckiej reformacji, która na stałe podzieliła wspólnotę chrześcijańską. Zamierzenie to, na ogół nieznane, wysuwa motywy religijne przed ekonomicznymi i politycznymi (o których mówi świecka historia), w krytykowanej hiszpańskiej, katolickiej ekspansji na Wschód.
Mówi się, że Kościół w Ameryce Łacińskiej „jest z biednymi”. Ale biedni nie są z Kościołem: miliony z nich przeszło, i przechodzi każdego dnia, do sekt zdecydowanie antykatolickich, pochodzących ze Stanów Zjednoczonych, albo – jak w Brazylii – wywodzących się z kultów animistycznych lub synkretycznych. Jeśli w dalszym ciągu utrzyma się ten rytm opuszczania Kościoła rzymskiego, to na kontynencie, który dawniej był „najbardziej katolicki na świecie”, protestantyzm (w swoich wersjach „oficjalnych”, jak i fanatycznych amerykańskiego fundamentalizmu) stanie się większością.
Spotykamy się więc z jednym z tych katastrofalnych „rezultatów teologii katechetycznej i pastoralnej”, o którym tyle razy mówił kardynał Ratzinger. W rzeczy samej, gdyby przeanalizować przyczyny „wielkiej ucieczki” – i to, co zrobiono na tych ziemiach w konfrontacji nie tyle ze schematami teologicznymi, ile z rzeczywistością – można by dojść do wniosku, że „pragnienia” religijne Ameryki Łacińskiej kierują się w inną stronę, ponieważ katolicka „oferta” ich nie zaspokaja. Jednym słowem, ludność (zwłaszcza w pełnym mitów pueblo) nie utożsamia się z Kościołem, który tak bardzo zaakcentował swoje zaangażowanie w politykę, sprawy socjalne, sprawiedliwość społeczną i dobra doczesne, że zaciemnił swoje właściwe posłannictwo religijne.
W istocie, skomunizowany ksiądz, upolityczniony syndykalista już nie wystarcza, aby zaspokoić potrzeby transcendentne i wieczne: stąd bierze się alternatywne poszukiwanie tego, co sprzeciwia się kompromisowi z realną rzeczywistością, w sektach. Sekty głoszą zbawienie, które nastąpi przy końcu historii, w momencie powtórnego i chwalebnego przyjścia Chrystusa, albo raj, do którego można wejść jedynie przez wąskie drzwi śmierci.
Konkretne wyniki, jak zwykle, okazały się całkowicie różne od przewidywanych. Próba przekształcenia Ewangelii w podręcznik społeczno-politycznego „wyzwolenia”, wygodna dla teologów, nie przekonała tych, którzy chcieli „uwolnić się” wewnętrznie i zaczęli szukać tej możliwości gdzie indziej, tam, gdzie mogli oczekiwać zaspokojenia swoich potrzeb adorowania, modlenia się i nadziei na coś bardziej trwałego i głębokiego niż tylko ekonomiczne reformy.
Aby zatrzymać przy sobie biednych nie trzeba uprawiać też czegoś w rodzaju obecnego masochizmu katolickiego. Wielu zakonników, a nawet biskupów, przewodniczyło ruchom przeciwnym obchodom pięćsetlecia odkrycia Ameryki w roku 1492. Słuchając ich, odnosi się wrażenie, że lepiej byłoby pozwolić autochtonom z Ameryki na ich krwawe kulty, zamiast „męczyć ich” głoszeniem Ewangelii. Stajemy w obliczu ludzi rzucających oszczerstwa wymierzone w ich własny Kościół i jego przyszłość, bez możliwości dania mu sposobności do odróżnienia historycznej prawdy od kalumnii, „czarnej legendy” od rzeczywistych faktów.
I podczas gdy katolicy oskarżają siebie samych, Indianie przechodzą do północnoamerykańskich sekt, które mają więcej powodów, aby bić się w piersi, bowiem (o czym już wiele powiedzieliśmy) w odróżnieniu od kolonizacji hiszpańskiej, która mimo swoich błędów zdołała doprowadzić do przeniknięcia się kultur, Anglosasi przynieśli tylko ludobójstwo, ponieważ dla nich jedynym dobrym Indianinem był Indianin martwy34.
Tymczasem protestanccy pastorzy gringos35 dalecy są od samokrytyki. Głoszą (na swój sposób) Chrystusa, przebaczenie, zbawienie i życie wieczne – i tego właśnie oczekują potomkowie Indian. W ten sposób w Ameryce Południowej i Środkowej około czterdziestu milionów ludzi odeszło od katolicyzmu. I wielu innych jest na tej samej drodze.
Jest to zerwanie łączności z Kościołem katolickim dokonane już wcześniej przez ludzi żyjących w zupełnie innej sytuacji społeczno-ekonomicznej, np w Holandii.
To świadectwo klimatu panującego między tymi, którzy jeszcze pozostali, a pustynią, na której dawniej królowała jedna z najbardziej przykładnych, bohaterskich i pełnych zapału religii świata. Dowodem tego jest list, jaki mam na biurku, przysłany mi faksem przez czytelnika z Amsterdamu.
Jest włoskim profesorem, od miesięcy poświęcającym się samotnej walce z radiem i telewizją „katolicką” KRO (gdzie przymiotnik – jak wyjaśnia – już od jakiegoś czasu trzeba brać w cudzysłów). Dysponenci KRO zdecydowali się uczcić święta Bożego Narodzenia filmem Imię róży36, na podstawie powieści Umberta Eco.
Sam Umberto Eco zapewnił mnie w czasie rozmowy, że powieść miała być wyrównaniem rachunków z katolicką przeszłością, miała przedstawiać w sugestywnej postaci „truizm” (słowo samego autora) agnostycznych i ateistycznych wątpliwości. Między innymi powiedział mi jak na otwartej spowiedzi: „Powód napisania tej książki jest następujący: od lat miałem ochotę zabić jakiegoś zakonnika…” I dodał, iż powieść była formą „zamanifestowania przemedytowanej apostazji” katolickiej w jego młodości.
Ta antychrześcijańska tendencja, przefiltrowana – w słowie pisanym – artystyczną sprawnością Eco, w kinowej wersji przemieniła się w czystą propagandę antyklerykalną, której efekt nie przekonał nawet samego autora. Dobry znawca tej epoki, Marco Tangheroni, profesor historii średniowiecznej na uniwersytecie w Pizie, napisał: „Opis Kościoła z epoki, w której rozgrywa się film, jest całkowicie fałszywy. Film, w swoich marginesowych ekstremach, przedstawia nieprawdziwą wizję Kościoła średniowiecznego, wymyśloną przez gniewnych antykatolików w wiekach XVIII-XIX, aby zdeformować pełen światła okres w historii ludzkości”.
Właśnie holenderska telewizja „katolicka” zaproponowała telewidzom ten film, aby „podbudować” ich w dniu Bożego Narodzenia. Dzięki energicznym i publicznym protestom mojego czytelnika, jeszcze jednego rozbitka z tonącego holenderskiego Kościoła, który chciał być „mistrzem nowoczesności”, a skończył fatalnie (m.in. połowa dzieci nie jest ochrzczona), zdecydowano nie wyświetlać filmu między 25 a 29 grudnia. Niemniej film zostanie pokazany przez telewizję „katolicką”. Włoski profesor zapewnia mnie jednak, że niezależnie od konsekwencji, nie myśli rezygnować z walki.
Nie chcielibyśmy go zniechęcać, ujawniając, że jednym z głównych współtwórców radiowotelewizyjnych, dzięki którym produkcja filmu doszła do skutku, jest Rete Uno z RAI, kanału telewizyjnego, który – według podziału politycznego – ma być demokratyczno-chrześcijański. Co więcej, pierwszy doktorat honoris causa, który Eco otrzymał za film Imię róży, został mu przyznany przez uniwersytet w Leuven37, który zarówno z racji języka, jak i historii, utrzymuje ścisłe kontakty z sąsiednią Holandią. Uniwersytet w Leuven, jeśli już ktoś o tym zapomniał, jest jednym z najstarszych i najbardziej renomowanych uniwersytetów „katolickich”. W tym wieku już dwukrotnie ludzie wierzący z tych państw z wielkim poświęceniem odbudowali tę uczelnię: najpierw po pierwszej wojnie światowej, a potem po drugiej. Warto zatem zapytać, czy kadra uniwersytecka – księża, profesorowie i inne znakomitości – wie, którzy z wiernych i w jakim celu, zapewniają jej (ze skromnych ofiar) chleb, status społeczny i wpływy…
Drugi doktorat honoris causa Eco otrzymał od Amerykańskiego Uniwersytetu Jezuickiego. Nawet włoskie Katolickie Centrum Kinematograficzne pozytywnie oceniło film, którego mój czytelnik nie chciał widzieć na holenderskich ekranach „katolickich”. Popieramy go. Czyż jednak nie narażamy się na donkiszotowską śmieszność, biorąc udział w takich bataliach?
Można przeczytać (i usłyszeć) najróżniejsze opinie na temat pięćsetlecia odkrycia Ameryki.
Rocznica ta dała początek rzece słów, w której prawdy mieszają się z legendami, a głębokie przemyślenia z płytkimi oświadczeniami.
Najbardziej jednak smuci zachowanie się niektórych zakonników – przede wszystkim z północnej strefy europejskiej i amerykańskiej – którzy, mimo nagłego upadku „kokietowanego” przez nich marksizmu, w dalszym ciągu posługują się niewłaściwymi metodami interpretacyjnymi. Do dziś spotyka się zakonnice i zakonników, którzy publicznie krytykują misjonarzy chrześcijańskich za zniszczenie wspaniałych kultów bałwochwalczych, owych żarłocznych fetyszyzmów, które – w przypadku Azteków – opierały się na nieustannym składaniu masowych ofiar z ludzi. Twierdzą oni, że byłoby lepiej, gdyby tubylcy nigdy nie mieli kontaktu z zakonnikami, uważającymi podówczas głoszenie Chrystusa i Ewangelii za coś bardzo ważnego.
Warto przyjrzeć się przynajmniej niektórym publikacjom na ten temat, mimo że łączą w sobie to, co niesmaczne, nieprawdziwe i niechrześcijańskie (chociaż bronione przez kogoś, kto przedstawia się jako „chrześcijanin”, nawet lepszy od wszystkich innych, ponieważ sam siebie nazywa „obrońcą uciśnionych”).
Między innymi tłumaczeniu pracy Alberta Caturellego, znanego profesora z argentyńskiego uniwersytetu w Kordobie, wydanej przez Ares. Książka – zatytułowana Il nuovo mondo riscoperto39 – jest nadzwyczajną mieszanką metafizyki, historii i teologii. Celem, jaki ma osiągnąć, jest przedstawienie wyjaśniającej refleksji poprzez analizę tego, co miało miejsce w Ameryce z punktu widzenia „teologii historii”, której wierzący od zbyt już długiego czasu nie rozumieją, w związku z czym jej rola stale maleje.
Na temat tego zagadnienia próbuje zająć stanowisko także Jean Dumont w swojej małej, zwięzłej i pełnej niepokoju książce, już z samego tytułu prowokacyjnie „katolickiej”: Il vangelo nelle Americhe. Dalia barbarie alla civiltà40. Tłumaczenie włoskie ukazało się nakładem Edizioni Effedieffe, tego samego wydawnictwa, które opublikowało przekład zuchwałego pamfletu na temat Rewolucji Francuskiej, także Dumonta (o czym jeszcze będzie mowa), oraz zaciętego Il genocidio vandeano41 Reynalda Sechera.
To Jean Dumont przypomina tylekroć już zapomnianą sprawę meksykańską, dotyczącą „nowych” katolików o masochistycznym usposobieniu, owych wierzących, którzy osądzają epopeję głoszenia wiary na ziemiach amerykańskich w taki sposób, jakby to była jedynie zdobywcza i krwawa wojna, ukryta pod maską pseudoewangelizacji.
Chodzi o wydarzenia nie tak odległe, bo sprzed kilkudziesięciu lat, nad którymi zapadła kurtyna ciszy i zapomnienia. Niektórzy księża i zakonnicy nieustannie przypominają o prawdziwych lub urojonych okrucieństwach konkwistadorów z wieku XVI, a jednocześnie uporczywie milczą na temat chrystusowców z wieku XX. Milczenie to nie jest przypadkowe, ponieważ właśnie chrystusowcy, z całą plejadą tubylczych męczenników, przeczą schematowi o wymuszanej i powierzchownej ewangelizacji Ameryki Łacińskiej.
Spróbujmy zatem odświeżyć nieco naszą pamięć. Jak już wspomnieliśmy w rozdziałach poświęconych „czarnej legendzie” antyhiszpańskiej, w początkach XIX wieku mieszczaństwo kreolskie42, czyli to, które przynajmniej częściowo było pochodzenia europejskiego, walczyło o uwolnienie się spod władzy korony hiszpańskiej i Kościoła, aby w ten sposób uzyskać nieograniczoną możliwość wyzyskiwania Indian, już bez przeszkód stawianych przez gubernatorów i zakonników wysyłanych z Madrytu. Był to „ruch wyzwoleńczy” skupiający jedynie uprzywilejowanych białych, zgromadzonych wokół lokalnych lóż masońskich, podtrzymywanych przez „braci franko-masońskich” anglosaskiej Ameryki Północnej, którzy właśnie w tym momencie rozpoczęli swój bezlitosny proces kolonizacji „łacińskiego” Południa43.
Te nowe kasty, po dojściu do władzy w dawnych prowincjach hiszpańskich, wprowadzają antykatolickie prawa, przeciwne ogółowi ludu, w większości składającemu się z Indian i mieszańców, którzy – według obecnie przyjętej wersji – zostali ochrzczeni przy użyciu siły i chcieli wrócić do swoich dawnych, krwawych kultów. W Meksyku pierwsze prawa jakobinów i pierwsze powstania „katolickie” przypadają na lata 1858 i 1862.
Na początku naszego wieku liberalny jakobinizm sprzymierza się z lokalnym socjalizmem oraz marksizmem, i to do tego stopnia, że „w latach 1914 i 1915 biskupi albo zostali aresztowani, albo wygnani; wszyscy kapłani uwięzieni, siostry zakonne usunięte z klasztorów, kult religijny zabroniony, szkoły kościelne zamknięte, a dobra kościelne skonfiskowane. Konstytucja z 1917 roku zalegalizowała i jeszcze bardziej zradykalizowała atak na Kościół” (Felix Zubillaga).
Wypada jeszcze dodać, że owa konstytucja (przynajmniej formalnie do dziś jeszcze obowiązująca; w czasie wizyty Jana Pawła II w Meksyku władze tego kraju zwracały się do papieża zawsze i tylko przez „panie Wojtyła”) nigdy nie została zaakceptowana przez naród. Lud nie tylko jej nie przyjął, ale od razu zajął stanowisko: najpierw w postaci biernego oporu, a następnie czynnej walki w imię tradycyjnej nauki katolickiej, według której można siłą opierać się tyranii.
W ten sposób zaczyna się epopeja ludzi pogardliwie zwanych „chrystusowcami”, ponieważ umierając krzyczeli przed plutonem egzekucyjnym: „Niech żyje Chrystus Król! Niech żyje Chrystus i Nasza Pani z Guadalupe!” Liczba uzbrojonych powstańców, którzy – podobnie jak ich bracia z Wandei – walczyli pod sztandarami Najświętszego Serca, doszła do 200.000. Byli oni wspomagani przez „piękne brygady”, czyli brygady żeńskie, zajmujące się łącznością, aprowizacją i rannymi.
Wojna miała miejsce w latach 1926-1929. I jeśli w końcu rząd zmuszony był pójść na kompromis (chociaż „powstańcy” odnosili sukcesy, zostali wezwani przez Stolicę Apostolską do złożenia broni), to dlatego, że opór skierowany przeciwko dechrystianizacji przeniknął wszystkie klasy społeczne: studentów, robotników, rolników i gospodynie domowe. Najlepiej określają tę sytuację słowa niezależnego historyka: „nie było ani jednego rolnika, który by w sposób bezpośredni lub pośredni nie wspomagał chrystusowców”.
W przeciwieństwie do rewolucji marksistowskich, które nigdy i w żadnej części świata, nawet w Ameryce Łacińskiej, nie zdołały pozyskać sobie ludu (ewidentnym przykładem może być chociażby Nikaragua, kiedy zdano się na głos ludu), krucjata chrystusowców w Meksyku była głębokim i autentycznie ludowym ruchem. Setki tysięcy kobiet i mężczyzn wybierało śmierć i męczarnie niż zaparcie się Chrystusa Króla i chwalebnej Panny z Guadalupe, matki całej Ameryki Łacińskiej. Wtedy też został rozstrzelany ojciec Miguel Agustin Pro, którego papież beatyfikował w 1988 roku.
Najbardziej heroiczny opór stawiali Indianie ze środkowego Meksyku, który był właśnie kolebką Azteków oraz ich czarnych kultów. Rząd, kasta ludzi „bez Boga”, pochodził z regionów północnych, powierzchownie schrystianizowanych z powodu zlikwidowania misji jezuickich w wieku XVIII.
Walka chrystusowców w obronie wiary, jedna z najbardziej heroicznych w historii, przetrwała aż do naszych czasów, chociaż nie w tak radykalnej formie. Mimo iż w Meksyku wciąż obowiązuje „ateistyczna” konstytucja z 1917 roku, to chyba w żadnymi innym miejscu nie zgotowano Janowi Pawłowi II tak masowego, szczerego i świątecznego przyjęcia. I żadne inne sanktuarium na świecie nie jest tak licznie odwiedzane jak Guadalupe.
Jak wytłumaczą tę wierność ci, którzy chcą nas przekonać, że ewangelizowano przemocą, że wpajano wiarę, używając krzyża jako pałki?
Oglądając telewizję francuską (jest dobrze odbierana w Mediolanie), trafiam na odwieczną dyskusję dotyczącą praw człowieka.
Bierze w niej udział kapłan-teolog. Słuchając go, odnosi się wrażenie, że jest jednym z tych zaalpejskich intelektualistów, którzy bardziej troszczą się o swój prestiż osoby inteligentnej niż o solidarność (albo przynajmniej spójność) ze swoim Kościołem. Jednym z tych, którzy ulegają pokusie uczynienia z „nauki Bożej” – dla praktykowania której św. Tomasz z Akwinu, aby otrzymać natchnienie, wkładał swoją wielką głowę do tabernakulum – ideologii uformowanej według gustów epoki. Jakby głównym celem było uzyskanie aprobaty („Brawo! Dobrze!”) dzisiejszego Konstantyna, którym jest tyrania środków masowego przekazu, bez przyzwolenia której odmawia się człowiekowi miejsca przy okrągłych stołach.
Scenariusz jest ten sam co zawsze: ksiądz bijący się w piersi z powodu Kościoła, który był tak toporny i krótkowzroczny, że nie zdobył się od razu i bez zastrzeżeń na uznanie „nieśmiertelnych zasad” proklamowanych przez Rewolucję Francuską w roku 1789 roku, a następnie potwierdzonych w powszechnej Deklaracji Praw Człowieka przez Organizację Narodów Zjednoczonych w roku 1948. Niczym skruszony Piotr, wielebny przysięga, że już nigdy się to nie zdarzy, bo obecnie katolicy są „dorośli” i rozumieją, jak bardzo się mylili i ile racji mieli inni. „Demokraci” mogą być spokojni: za sobą będą mieli księży takich jak ten, przekonanych, iż Ewangelia nie jest niczym więcej jak „pierwszą, najbardziej uroczystą deklaracją praw człowieka”. Wyraził się dosłownie w ten sposób.
Żyję dostatecznie długo, aby cokolwiek mogło mnie nadmiernie zdziwić. Wiek dojrzały osiągnąłem już wówczas, kiedy marksizm zdawał się triumfować i wierzono, że narodzenie się nowego człowieka i nowej historii miało miejsce w roku 1917 w Sankt Petersburgu. W tamtych czasach nie było okrągłych stołów, przy których debatowano by na temat „wolności” mieszczańskiej zrodzonej z Rewolucji Francuskiej (lub, jeśli kto woli, amerykańskiej). Doskonale pamiętam teologów podobnych do tego z telewizji – a wraz z nimi intelektualistów – ironizujących na temat „praw czysto formalnych”, „iluzorycznej wolności”, owego „sprzedawania kadzidła z pożytkiem dla klasy mieszczańskiej”, czym była – według słów Marksa – Deklaracja z 1789 roku. Iluż „nowoczesnych” katolików teoretyzowało, ku wielkiemu zadowoleniu rządzących mediami, na temat, czy Kościół zdradziłby ludzkość i decydujące spotkanie z historią, jeśliby zamienił się w coś w rodzaju „Sekcji Katolickiej Międzynarodowego Komunizmu”! Każda parafia, każda diecezja powinny były zamienić się w sowiet!
Jednakże kierunek wiatru się zmienia, a wraz z nim intelektualiści, nawet ci kościelni. A więc te same nazwiska, te same twarze, ten sam stanowczy głos domagający się reorganizacji Kościoła, tym razem jako „Sekcji Katolickiej Międzynarodowego Masonoliberalizmu”. W rzeczy samej (dokumenty mam w ręku), zanim francuskie Zgromadzenie Narodowe proklamowało Deklarację Praw Człowieka i Obywatela, została ona opracowana w lożach i „grupach dyskusyjnych”, w których – między fartuchami, łopatami i trójkątami – zbierało się „oświecone” mieszczaństwo europejskie.
Podczas gdy jeszcze do niedawna uważano Biblię za manifestację sprawiedliwości społecznej i „podręcznik proletariatu” (nawet prowadzono specjalistyczne studia na temat „nowego odczytania Ewangelii z punktu widzenia materializmu dialektycznego”), to obecnie Biblia miałaby być jedynie podręcznikiem liberalizmu, inspirującym motywem dla tych, którzy wierzą w demokratyczną społeczność typu północnoeuropejskiego.
Modelem, który miałby przyjąć Kościół, nie jest już model sowiecki, lecz parlament wybierany w powszechnym głosowaniu. Dawniej, według opinii niektórych teologów, wytyczne Marksa i Engelsa miały być fundamentem nowej, uniwersalnej religii w służbie sprawiedliwości. Obecnie – według opinii ich następców – nowa religia, zdolna połączyć ludzi, musi być religią praw człowieka, głoszącą hasło: liberté, égalité, fraternité44. Dlatego też prorokami słowa nie są bolszewicy, lecz jakobini i żyrondyści45, których marksizm przez ponad wiek obrażał, uważając ich za pasożytów żerujących na mieszczaństwie.
Zalety mojego wieku: skoro już poznałem nieustępliwość „proletariatu”, nie poruszy mnie zbytnio dzisiejszy „liberalny” entuzjazm. Słyszałem, jak atakowali inicjatorów – francuskich i amerykańskich – „formalnej demokracji” z 1700 roku. Jakże więc dziś mogłoby mnie zdziwić ich obecne zakochanie się w tym, co jeszcze wczoraj potępiali, czy ich odżegnywanie się od roku 1917, aby „na nowo odkryć” rok 1789?
Nie jestem (a szkoda) kartuzem, ale tutaj, w moim biurze, mam emblemat tego zasłużonego zakonu, który od tysiąca lat nie zmienił swojej reguły: Cartusa numquam reformata, quia numquam deformata (żeby powiedzieć to na ich sposób, z pokorną dumą: „Kartuzi nigdy nie byli reformowani, ponieważ nigdy nie byli zdeformowani”). Pod ich znakiem czytamy słynne motto: Stat crux, dum volvitur orbis („Krzyż trwa, chociaż zmienia się świat”). Nie wszyscy, oczywiście, zostali powołani do takiej spokojnej stałości; jest ona powołaniem elity, która „obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona” (Łk 10,42). Wszyscy chrześcijanie powinni być świadomi tego, że „świat się kręci”. Jakże pogodna wydaje się ironia tych, którzy wiedzą, że czasy się zmieniają, podczas gdy Ewangelia jest niezmienna i winna łączyć się z teraźniejszością, mimo że to trudna synteza.
A ponieważ dziś częścią teraźniejszości są „prawa człowieka”, które zechcieli proklamować masoni w wieku XVIII i urzędnicy ONZ w wieku XX, trzeba będzie na ich temat postawić kilka pytań. Dlaczego Kościół przez tak długi czas nie miał do nich zaufania? Dlaczego pierwsza encyklika, która wydaje się je akceptować – Pacem in terris46 z roku 1963 – zawiera adnotację: „Nie uszło wprawdzie Naszej uwadze, że niektóre rozdziały tej deklaracji wzbudzają gdzieniegdzie pewne słuszne zastrzeżenia”.
W następnych rozdziałach spróbujemy na te pytania odpowiedzieć.
Spróbujmy zatem rozjaśnić nabrzmiały od jakiegoś czasu temat „praw człowieka”, według tego, jak się je rozumie w Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela z 1789 roku oraz w Deklaracji Praw Człowieka, proklamowanej przez Organizację Narodów Zjednoczonych w roku 1948.
W swoim obecnym znaczeniu słowo „prawo” nie istniało w klasycznej łacinie (ius oznaczało co innego), powstało ono stosunkowo niedawno. Niektórzy twierdzą, że pochodzi z XVI-XVII wieku.
Dawniej, wychodząc z założeń religijnych, mówiono raczej o obowiązkach.W rzeczy samej, u podstaw całej tradycji judeochrześcijańskiej leży również „Deklaracja”, która zawiera właśnie obowiązki człowieka: chodzi o Dekalog, prawo, które Bóg dał Mojżeszowi.
Sam Jezus nie mówi o prawach, przeciwnie, pozytywnym bohaterem Jego przypowieści jest sługa całkowicie wierny swemu panu. Zaś jedną z najwyższych pochwał otrzymuje setnik z Kafarnaum, który przedstawia wizję całkowicie opartą na posłuszeństwie – a więc na obowiązkach – a nie na domaganiu się praw: „…Bo i ja, choć podlegam władzy, mam pod sobą żołnierzy. Mówię temu: «Idź!» – a idzie; drugiemu: «Chodź tu!» – a przychodzi; a słudze: «Zrób to!» – a robi. Gdy Jezus to usłyszał, zdziwił się…” (Mt 8,9-10).
Niemal zbyteczne wydaje się wspominanie jeszcze słów św. Pawła do Rzymian: „Każdy niech będzie poddany władzom, sprawującym rządy nad innymi. Nie ma bowiem władzy, która by nie pochodziła od Boga, a te, które są, zostały ustanowione przez Boga. Kto więc przeciwstawia się władzy – przeciwstawia się porządkowi Bożemu. Ci zaś, którzy się przeciwstawili, ściągną na siebie wyrok potępienia” (Rz 13,1-2). Według Pawła, zgodnie zresztą z całym porządkiem przedstawionym w Biblii, żona ma obowiązki wobec męża, niewolnik wobec swego pana, wierzący wobec Kościoła, młody wobec starszego. Wszyscy mają obowiązki jeden wobec drugiego i wszyscy wobec Boga.
„Lecz ja z żadnego z tych praw nie skorzystałem. Piszę zaś to, nie żeby coś osiągnąć w ten sposób. Wolałbym raczej umrzeć niż… Nikt mię nie pozbawi mojej chluby”. Tak pisze św. Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian (1Kor 9,15), a wynika z jego słów, że jeśli ktoś może za słuszne uznać dla siebie jakieś „prawo”, to rezygnacja z niego będzie powodem do „chluby”. W roku 1910, starając się umocnić naukę katolicką, św. Pius X napisał list do biskupów francuskich: „Żarliwie nauczajcie tak mocnych, jak i słabych o obowiązkach, jakie mają do wypełnienia. Kwestia społeczna bliższa będzie rozwiązania, kiedy jedni i drudzy będą mniej wymagający w wykorzystywaniu swoich praw, a bardziej skrupulatnie zaczną wypełniać swoje obowiązki”.
W podobnej sytuacji, jako chrześcijanin, znalazł się Aleksander Sołżenicyn, kiedy – w czasie przemówienia wygłoszonego w Harwardzie w 1978 roku, w którym poddał w wątpliwość swoje dotychczasowe zaufanie do zachodniej inteligencji – prosił wszystkich ludzi, aby „zrezygnowali z przysługujących im praw” i wezwał do „dobrowolnie przyjętego samoograniczenia”. Dalej mówił w ten sposób: „Dla Zachodu przyszedł moment uznania bardziej obowiązków aniżeli praw”. I jeszcze: „Nie widzę innego ratunku dla ludzkości poza samoograniczeniem praw każdej osoby i każdego narodu”. Wychowany w chrześcijańskiej tradycji Sołżenicyn prosił „świat, który myśli tylko o swoich prawach”, żeby „na nowo odkrył ducha poświęcenia i zaszczyt służenia innym”.
Wszyscy mistrzowie życia wewnętrznego – i tego nie da się ukryć – mówią nam, że non serviam, tzn. „nie będę służył” (w związku z czym „nie chcę znać swoich obowiązków, a tylko domagam się praw”), jest krzykiem Szatana sprzeciwiającego się Bogu.
Świadomość tego była tak głęboka wśród wierzących, że ojciec Grégoire, chociaż od początku wierny był Rewolucji i głosował za Deklaracją Praw, prosił Zgromadzenie Narodowe – zresztą na próżno – o równoległe opracowanie Deklaracji Obowiązków. Nawet Giuseppe Mazzini47, poniekąd walczący z Kościołem, zatytułował swój „katechizm” I doveri dell'uomo48. Według niego nie może istnieć ani wolność, ani zorganizowane i trwałe życie społeczne bez wcześniejszego wypełnienia obowiązków, z czego dopiero (jako następstwo) wypływają prawa.
Z drugiej jednak strony, aby przedstawić pełnię nauki chrześcijańskiej, nie można zapominać (przeciwnie, trzeba zawsze to mieć na uwadze), że prawa człowieka powinny być dobrze sprecyzowane: każdy człowiek – niezależnie od jego płci, rasy i stanowiska społecznego – ma pewne prawa fundamentalne. Trzeba uświadomić sobie, że jesteśmy dziećmi Boga, przez Niego stworzonymi i odkupionymi dzięki Jego bezinteresownej miłości. Niesamowite jest też prawo nazywania Boga nie tylko „Ojcem”, ale nawet abba – „Tatusiem”. To radykalnie zmienia wszystko. Jak już zwróciliśmy uwagę, chodzi o prawa człowieka, które należy respektować, ponieważ wszyscy ludzie są dziećmi Boga, moimi braćmi, i to jest ważniejsze niż dochodzenie swoich własnych praw.
Albo jak to powiedział wielki przedstawiciel nauki katolickiej, Etienne Gilson: „Dla chrześcijan o wiele ważniejsze są prawa człowieka niż dla niewierzących, ponieważ ci ostatni widzą ich fundament tylko w człowieku, który ma krótką pamięć, podczas gdy chrześcijanin buduje je na fundamencie praw pochodzących od Boga, który nie pozwala, aby o nich zapomnieć”.
Wiele już powiedzieliśmy (a jeszcze sporo można by dodać) w celu wyjaśnienia, dlaczego Kościół przyjął taką a nie inną postawę wobec Deklaracji z roku 1789. Na przykład z łatwością potępia się rzekome „krótkowzroczne” i „zamknięte” działanie Magisterium Kościoła wobec wybuchu nowych form organizowania ludzkości, mówi się niemal o skandalu cenzury, a zapomina się przy tym o Biblii (przypomnieliśmy o tym, cytując słowa Pawła na temat władzy).
Według opinii Clemenceau, „Rewolucja Francuska jest jednolitym blokiem: albo respektuje się ją w całości, albo w całości odrzuca”. Biblia też jest „jednolitym blokiem” i stale trzeba to mieć na uwadze. W związku z przewrotem rewolucyjnym z końca XVIII wieku, trzeba było przeciwstawić się, po raz pierwszy w historii chrześcijaństwa, a może i ludzkości – dotyczyło to wszystkich religii chrześcijańskich – tezie głoszącej, że wszelka słuszna władza nie pochodzi od Boga, lecz od ludu i ma źródło w jego woli, wyrażonej przez większość w wyborach. Trzeba było zaakceptować bezdyskusyjną równość natury wszystkich ludzi (a jest to fundamentalną zasadą Biblii) i praktyczną równość w prawach społecznych, co było nie do zaakceptowania z całkowicie „hierarchicznego” punktu widzenia (albo lepiej „organicznego”), takiego jaki reprezentuje chrześcijaństwo. Paweł, głosząc wielkie orędzie, według którego nie ma już „mężczyzny ani kobiety, Żyda ani Greka, niewolnika ani wolnego”, nauczał także – porównując dzieci Ojca do jednego ciała, w którym każdy członek ma swoją funkcję – że jedne członki podporządkowane są innym, a wszystkie Chrystusowi.
Problem ten był (a może i jest) bardziej rozległy, niż chcieliby w to wierzyć niektórzy katolicy. Kościół nie jest właścicielem, lecz stróżem i sługą orędzia, które stale musi mieć przed sobą, aby móc spełniać swoją rolę. I to właśnie orędzie naszym braciom w wierze wydawało się sprzeczne z tym, co „świat” (a przynajmniej niektórzy intelektualiści) zaczynał głosić. Były także inne współczesne zastrzeżenia, które, być może, istnieją jeszcze do dziś, chociaż wielu może nie zdawać sobie z tego sprawy. Tym tematem zajmiemy się w następnym rozdziale.
Do zasadniczych problemów (o których mówiliśmy), związanych z obiema Deklaracjami Praw Człowieka z 1789 oraz 1948 roku, doszły inne – a jeszcze kolejne dojdą – podczas analizowania tekstów.
Tekst z roku 1789 mówi: „Zgromadzenie Narodowe uznaje i deklaruje, w obecności i pod natchnieniem Najwyższego Bytu, następujące prawa człowieka i obywatela. Artykuł 1: Ludzie rodzą się i żyją wolni i równi w swoich prawach”.
Ów „Najwyższy Byt” (Bóg bez twarzy, niedostępny w niebie oświeconego deizmu, „Wielki Zegarmistrz” Woltera, „Wielki Architekt Wszechświata” masonów) stanowi jedyne odniesienie „religijne”. Jest to jednak odniesienie czysto rytualne do Czegoś (bardziej niż do Kogoś), co jest ponad chmurami i nie ma nic wspólnego z tym, co w sposób autonomiczny czynią ludzie, opierając się na wolnym „układzie społecznym”, który dla Rousseau był jedyną podstawą ludzkiego współżycia.
Inną rzeczą jest Bill of Rights, owo „świadectwo praw”, proklamowane dwanaście lat wcześniej, w 1776 roku, przez konstytucjonalistów amerykańskich. Konstytucja Stanów Zjednoczonych głosi: „Wszyscy ludzie zostali stworzeni równi i mają pewne, dane im przez Stwórcę, niezbywalne prawa…” Mimo iż pochodzenie Stanów Zjednoczonych jest bezpośrednio masońskie (wszyscy założyciele, jak Franklin czy Washington, otwarcie przynależeli do lóż masońskich i zdecydowana większość prezydentów należała do nich i należy), dokument amerykański za fundament praw człowieka nie uznaje woli ludu, lecz zamiar Boga Stwórcy. Nie jest przeto dziełem przypadku, że ani amerykańska proklamacja niepodległości, ani konstytucja nie sprowokowały sprzeciwów środowisk katolickich. I zawsze podkreślany był patriotyzm katolików ze Stanów Zjednoczonych.
Odmienne zachowanie się Rzymu wobec Deklaracji francuskiej bierze się stąd, że podczas gdy dla Amerykanów tym, który czyni ludzi wolnymi i równymi, jest Stwórca, zaś według Francuzów ludzie rodzą się wolni i równi, ponieważ jest to wymogiem Rozumu i ponieważ sami ludzie tego chcą i to proklamują. Bracia, ale bez ojca.
Paradoks jest jeszcze bardziej oczywisty w Deklaracji ONZ: tutaj, aby osiągnąć konsensus (a mimo to kraje muzułmańskie nie chciały się przyłączyć, według Koranu bowiem kobiety i niewolnicy nie są ludźmi wolnymi), usunięto wszelkie odniesienia do owego nieokreślonego „Najwyższego Bytu”. Tekst Organizacji Narodów Zjednoczonych mówi w swoim pierwszym artykule: „Wszyscy ludzie rodzą się równi i co do wolności, i co do praw. Posiadają rozum i świadomość i powinni ze sobą współżyć w duchu braterstwa”.
Tutaj również spotykamy się z obowiązkiem braterstwa bez wspólnego ojcostwa. Dlatego też nie mówi się, na czym opiera się ów obowiązek i dlaczego trzeba go respektować. Jest to dramat całej „świeckiej” moralności: dlaczego wybierać dobro zamiast zła? I to pytanie pozostaje bez sensownej odpowiedzi.
W rzeczy samej Deklaracja Narodów Zjednoczonych jest chyba najczęściej w historii gwałconym i wykpiwanym międzynarodowym dokumentem, ponieważ nawet te rządy, które uroczyście za nim głosowały i które go przyjęły, depczą prawa człowieka, zasiadając jednocześnie w Zgromadzeniu ONZ w Nowym Jorku. Wystarczy rzucić okiem na roczne sprawozdanie Amnesty International49: jest to zastraszająca lektura, świadcząca o zdolności do „kompromisów moralnych” oraz o tym, że deklaracja o wolności, równości i braterstwie, motywowana jest jedynie „rozumem” i nie pochodzi od Tego, którego prawo stoi ponad człowiekiem.
Kościół, nie mający zaufania do sekularyzacji, przewidział taki wynik. Zanim została proklamowana Deklaracja ONZ, l'Osservatore Romano (z 15 sierpnia 1948 roku) opublikowało oficjalny komunikat, dziś całkowicie zapomniany, napisany przez Piusa XII, któremu nigdy nie starano się zaprzeczyć. W tymże komunikacie, między innymi, możemy przeczytać: „A więc to nie Bóg, lecz człowiek zwiastuje ludziom, że są wolni i równi, wyposażeni w świadomość i inteligencję i powinni traktować się jak bracia. Są to ci sami ludzie, którzy stroją się w szatki przywilejów, których w każdej chwili – jeśli zajdzie taka potrzeba – mogą się pozbyć”. Taka jest linia tradycyjnej krytyki. Jak wspomnieliśmy, Etienne Gilson sformułował ją już w roku 1939.
Nie uważając za stosowne poważne traktowanie Deklaracji, ponieważ jej głównym efektem zdawała się być bardziej hipokryzja niż braterstwo między ludźmi, papież Pacelli50 nigdy w czasie swego dziesięcioletniego pontyfikatu nie zacytował tego dokumentu. A kiedy Jan XXIII, w roku 1963, opublikował Pacem in terris, zacytował ów tekst, zwracając jednak uwagę (co pamiętamy) na to, że „niektóre rozdziały tej Deklaracji wzbudzają gdzieniegdzie pewne słuszne zastrzeżenia”. Zapytany o to papież Roncalli51 powiedział bez „ogródek” i „wątpliwości”, że podstawową przyczyną był „brak fundamentu ontologicznego”: chodzi o to, że prawa człowieka oparte są jedynie na słabym i niepewnym gruncie dobrej woli człowieka.
Wiemy, z jaką energią i siłą obecnie głosi owe „prawa” Jan Paweł II, chociaż – powiedział to otwarcie z okazji czterdziestolecia ONZ – nie można ich akceptować bezkrytycznie.
Podajmy zaledwie dwa przykłady. Pierwszym jest list z 10 grudnia 1980 roku do biskupów brazylijskich: „Prawa człowieka ważne są tylko tam, gdzie respektuje się prawo Boże. Jeśli chce się doprowadzić do kompromisu, zapominając o tym ostatnim, albo spychając go na margines, kompromis taki będzie iluzoryczny, niewystarczający i nietrwały”.
Drugim przykładem jest przemówienie w Monachium z 3 maja 1987 roku: „Dziś wiele mówi się o prawie człowieka. Nie mówi się jednak o prawie Bożym”. I dodał: „Oba te prawa są ściśle ze sobą związane. Tam, gdzie nie respektuje się Boga i Jego prawa, człowiek nie jest zdolny sprawić, aby respektowano prawa człowieka. Trzeba oddać Bogu, co Boże. Tylko w ten sposób będzie można dać człowiekowi to, co człowiecze”. Myśl tę kontynuował Jan Paweł II przy okazji beatyfikacji pewnego jezuity, ofiary faszyzmu: „W sposób oczywisty doświadczyliśmy, także w zachowaniu się kierownictwa narodowego socjalizmu, że bez Boga nie istnieją solidne prawa dla człowieka. To oni odrzucili Boga i prześladowali Jego sługi; z tego też powodu w nieludzki sposób traktowali człowieka”.
W związku z faszyzmem trzeba jednak powiedzieć (bez jakiejkolwiek próby wybielania hitlerowskiego horroru), że w tym przypadku samo ONZ, które proklamowało Deklarację w 1948 roku, i które dziś obchodzi dwusetną rocznicę roku 1789, zapomniało o 11 artykule z pierwszej Deklaracji i o 8 z drugiej.
W tekście ONZ czytamy: „Nikt nie będzie karany za działania lub uchybienia, które w czasie ich popełnienia nie stanowiły przestępstwa według prawa narodowego i międzynarodowego”. Najlepsi prawnicy z całego świata, całkowicie bezstronni, wskazali na to, że w świetle absolutnego zakazu działania prawa wstecz, procesy przeciwko przywódcom niemieckim (zaczynając od procesu w Norymberdze) i pokonanej Japonii, gwałcą wspomniane Deklaracje. W rzeczy samej, po zakończeniu wojny – właśnie z mysią o tych procesach – zdefiniowano pewne normy prawne (do tego czasu nieznane) o „zbrodni przeciwko ludzkości” i o „zbrodni przeciwko pokojowi”, za złamanie których – kiedy jeszcze takie prawa nie istniały – wspomniani przywódcy zostali skazani albo na śmierć, albo na dożywocie. Żeby wszystko było jasne: z moralnego punktu widzenia ludzie ci zasługiwali na takie wyroki. Jednakże na płaszczyźnie prawa rzecz ma się inaczej (trzeba pamiętać, że gwałcąc prawo, sędziowie – reprezentanci zwycięzców – wzięli stronę zwycięzców i wcale nie byli niezależnymi urzędnikami). To jeszcze jeden przykład, który Jan Paweł II, podobnie jak jego poprzednicy, przypomina: pokładając nadzieję jedynie w człowieku, wszystkie „prawa człowieka” pozostaną jedynie w mocy człowieka; będą bezkarnie podlegać gwałtom i wyjątkom, w zależności od politycznych okoliczności.
Mamy głowę, powiada Pascal, aby „szukać przyczyn skutków”. Dlatego nie możemy spokojnie patrzeć na to, co się dzieje, lecz musimy zadać sobie pytanie, dotyczące przyczyn, jakże często niezbyt oczywistych. To obowiązek jasności – dodaje ten wielki człowiek – w sposób szczególny odnoszący się do chrześcijan, którym powiedziano: „Wy jesteście solą ziemi… Wy jesteście światłem świata…” (Mt 5,13-14).
Trzeba widzieć jasno, że „racje” wielu „wydarzeń”, które mają miejsce zarówno w Kościele, jak i poza nim, zamykają się w niewielu, ale za to decydujących słowach. Deklaracja Praw Człowieka z roku 1789 mówi w artykule 3: „Początek wszelkiej władzy pochodzi od ludu. Żadne ciało, żadna osoba, nie może sprawować władzy, która nie pochodziłaby od ludu”. Zaś w artykule 6: „Prawo jest wyrazem powszechnej woli”.
Powszechna Deklaracja Praw Człowieka Narodów Zjednoczonych z 1948 roku jasno stwierdza w artykule 21: „Wola narodu jest podstawą władzy publicznej. Wola ta wyraża się w uczciwych wyborach, które powinny odbywać się co jakiś czas i jednakowo obejmować wszystkich w tajnym głosowaniu”. '
Jak już mogliśmy zauważyć w trzech powyższych rozdziałach, te dwie Deklaracje stanowią niemal biblię nowej religii: religii człowieka, którą wszyscy musieliby – albo przynajmniej powinni – zaakceptować. Miałoby to być główną podstawą dla wierzących i niewierzących, prowadzącą do zbudowania innego i lepszego społeczeństwa.
Dotąd jednak nie mówiliśmy – z wyjątkiem niewielkich nawiązań do tego tematu – o głównej przyczynie, która sprawiła, że myśl chrześcijańska (a przede wszystkim katolicka) długo nie chciała bez zastrzeżeń zaakceptować zarówno Deklaracji z czasów Rewolucji Francuskiej, jak i tej ogłoszonej przez Organizację Narodów Zjednoczonych. Głoszą one bowiem, że wszelka władza, która nie pochodzi od narodu za pośrednictwem głosowania, jest nielegalna. Cytowane artykuły (stanowiące niejako oś omawianych tekstów i zasadę ustalania współczesnych „praw człowieka”) w swojej zasadniczej wymowie odrzucają jakąkolwiek władzę, która nie byłaby wybrana na drodze walnych, cyklicznych i powszechnych wyborów. Trzeba więc sprzeciwić się wszystkiemu, co w świetle tego nie jest „demokratyczne”.
A jednak we wszystkich społeczeństwach ludzkich, w każdej epoce i w każdym państwie, istnieje władza „naturalna”, która nie pochodzi z wyboru: na przykład rodzina, w której rodzice nie zostali wybrani przez dzieci, a jednak sprawują nad nimi uzasadnioną władzę. Szkoła, w której nauczyciel ma władzę nie pochodzącą od uczniów. Nawet sama ojczyzna nie jest owocem wolnych wyborów, lecz „przeznaczeniem” (ktoś urodził się tu, a nie tam). Dlatego nawet najbardziej nowoczesne konstytucje uznają tę władzę, która jest tak silna, że w jej obronie można nawet poświęcić życie. Niestety, począwszy od roku 1789 – a od roku 1948 z jeszcze większą siłą – logika „demokratyzacji” wszystkiego za wszelką cenę wkroczyła i w te dziedziny, prowokując zachowania przeciwne autorytetowi rodziny, szkoły, ojczyzny i wszystkiego, co nie pochodzi z powszechnego głosowania.
Do instytucji „niedemokratycznych” należał i należy przede wszystkim Kościół ze swoją fundamentalną zasadą, w myśl której jego władza nie jest oddolna, to znaczy nie pochodzi od „ciała wyborczego”, lecz odgórna, czyli pochodzi od Boga, z Objawienia w Ciele i Słowie, którym jest Chrystus. Posunięto się nawet do tego, że w rok po proklamowaniu „praw człowieka”, Rewolucja na podstawie Cywilnej Konstytucji Kleru z 1790 roku zreorganizowała Kościół według jedynie prawnych zasad „demokratycznych”, domagając się zniesienia zakonów (uważanych za przeciwne prawom ludzkim), wyboru proboszczów i biskupów jedynie przez ciało elektoralne, a więc również przez niekatolików oraz ateistów. A kiedy wojska francuskie zajęły Rzym, od razu zniosły papiestwo, które było „władzą samowolną, ponieważ nie pochodziła ona z powszechnych wyborów”.
Jest oczywiste, że żadna religia nie jest „demokratyczna” (nie głosuje się za tym, czy Bóg istnieje, czy nie; ani za tym, jakie powinny być obowiązki i prawa, bowiem – według wiary – On nakłada je na ludzi ). Jeszcze mniej „demokratyczne” jest chrześcijaństwo, według którego człowiek, w sposób nie podlegający dyskusji, został stworzony z woli Boga. Tego samego, który potem wybrał jeden naród, aby nadać mu prawo, nie pochodzące ani z wyboru, ani z uzgodnień, które nie było „Deklaracją Praw”, lecz „Deklaracją Obowiązków Człowieka” – bo taką bez wątpienia jest Dekalog. Jezus nie był „wybrany przez naród”, wręcz przeciwnie: świat stał się przez Niego, lecz świat Go nie poznał. Przyszedł do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli (por. J 1,10-11). Piłat zaproponował przedstawicielom narodu oraz ich przywódcom coś w rodzaju „demokratycznego” referendum. Rezultat był niepomyślny dla oskarżonego; większość postanowiła uwolnić Barabasza. Jezus, poddany wolnym wyborom, „nie zdał egzaminu na Mesjasza”, nawet pośród swoich uczniów, którzy tak bardzo przeciwni byli Jego zamiarom, że Piotr, zabierając głos w imieniu wszystkich, został ostro skarcony, ponieważ myślał „nie na sposób Boży, lecz na ludzki” (Mt 16,23). „Konstytucją” chrześcijanina jest „Kazanie na Górze”, w którym nie ma pytania o wolę ludu, przeciwnie, wprowadza ono zamieszanie, proponując pewne zasady w sposób całkowicie jednostronny.
Struktura Kościoła także nie jest demokratyczna, ponieważ nie zależy od wyborów, lecz opiera się na Apostołach, którym powiedziano: „Nie wyście Mnie wybrali, ale Ja was wybrałem” (J 15,16). I to właśnie jest całkowicie przeciwne zasadom wyborów władzy we wszystkich współczesnych deklaracjach praw człowieka. Te zaś, zaakceptowane bez odpowiedniej rezerwy i zastrzeżeń, przenoszone są do Kościoła z konieczności, tworząc te same postawy, jakim ulegli rewolucjoniści. Trudno bowiem nie dopatrzyć się podobieństwa do nich przynajmniej u niektórych teologów, domagających się „demokratyzacji” Kościoła, w którym nie tylko władza (od papieża począwszy) powinna być wybierana przez „lud Boży”, lecz także dogmaty, nietolerancyjne określenia pochodzące z jurydycznej mentalności, winny ustąpić miejsca wolnej decyzji, a zasady moralne miałyby być poddawane okresowym referendom. Trzeba uświadomić sobie, że zgoda katolików na taki sposób myślenia oddaliłaby ich od struktury wiary, którą – mimo wszystko – chcieliby przecież zachować.
Potrzebna jest jasność umysłu i logika: wszędzie istnieje (jeszcze raz warto to podkreślić) związek między przyczyną a skutkiem, o czym często się zapomina, zwłaszcza jeśli zbyt szybko chce się wpaść w objęcia wszystkiego, co przeciwne.
Wiele czasu poświęcamy aktualnej sprawiedliwości, tu i teraz. Znacznie mniej zajmuje nas sprawiedliwość w przeszłości i w przyszłości.
Sprawiedliwość wobec przyszłości oznacza respektowanie praw tych, którzy przyjdą po nas, odpowiedzialność za ich miejsce w świecie, który nie byłby zdewastowany i zatruty, który zachowałby chociaż niektóre ze swych darów piękna i płodności.
Istnieje też jednak pewna sprawiedliwość wobec przeszłości, wobec tych, którzy żyli przed nami: sprawiedliwość, której nawet wierzący nie przestrzegają w całej rozciągłości.
Dla przykładu, wielu katolików – a nawet niektórzy biskupi – wobec dwusetnej rocznicy Rewolucji Francuskiej zachowali krępujące milczenie na temat trzech tysięcy zamordowanych księży, wielu zgwałconych zakonnic i setek chłopów poćwiartowanych w tych prowincjach, w których wzniecili powstania, gdyż nie chcieli zrezygnować ze swojej religii.
Chodzi nie tylko o horrory z Wandei, o których historycy mówią jako o systematycznej eksterminacji, pierwszym ludobójstwie w czasach nowożytnych, dokonanym przez jakobinów na chłopach, wiernych swojej wierze, z zamiarem doprowadzenia do „ostatecznego rozwiązania”, podobnego do tego, jaki naziści zastosowali wobec Żydów. Wszędzie miały miejsce masakry i prześladowania wiernych: najpierw we Francji, potem w innych krajach, do których dotarła Rewolucja, nawet we Włoszech. Jeśli jednak działania w Wandei były najbardziej straszliwe, to przede wszystkim dlatego, że była ona terenem nauczania jednego ze świętych, tak bardzo cenionego przez Jana Pawła II – podobno zastanawia się, czy nie ogłosić go doktorem Kościoła – Ludwika Marii Grigniona de Montforta.
Według powszechnie przyjętej opinii, zachodnia Francja burzyła się przeciwko Paryżowi jakobinów za sprawą arystokracji i kleru, chcących zachować swoje przywileje. Od pewnego czasu opinia ta została uznana za mistyfikację. Dotąd jednak głoszona jest w szkołach, mimo ewidentnych dokumentów, które z całą pewnością dowodzą, że powstanie było oddolne, inspirowane przez lud, który w wielu przypadkach klerowi i szlachcie zarzucał niezdecydowanie (wielu z nich uciekło za granicę, zamiast wziąć na siebie odpowiedzialność). Była to insurekcja ludowa, a nie „polityczna”, chociaż towarzyszyły jej (jak wszystkiemu, co ludzkie) sprzeczności i błędy, ani nawet „społeczna”, lecz głęboko religijna, przeciwna próbom dechrystianizacji, którą wprowadzała drapieżna mniejszość ze stolicy.
Żadna ze współczesnych ideologii nie miała oparcia w ludzie. Marksizm nigdy nie doszedł do władzy dzięki wolnym wyborom, a tam, gdzie sięgnął po władzę, upadł i nikt nie ruszył palcem w jego obronie. Aby skończyć z faszyzmem, wystarczyło 25 lipca 1943 roku ogłoszenie w radiu i plakaty na skrzyżowaniach ulic, a wraz z upadkiem Berlina zniknął nazizm. Z drugiej jednak strony, kiedy Mussolini i Hitler skończyli z liberalizmem (mimo ich krasomówstwa nie można o tym zapomnieć), naród też nie powstał w jego obronie. I aby pozostać przy Rewolucji Francuskiej, naród bez szemrania zgodził się na autorytaryzm napoleoński, który zdławił „nieśmiertelne” zasady z 1789 roku.
Dlatego też masowe powstanie w obronie chrześcijaństwa na zachodzie Francji (a później we Włoszech, Tyrolu i napadniętej przez Napoleona Hiszpanii) było wydarzeniem jedynym w swoim rodzaju i zadziwiającym historyków. Nie wolno o tym zapominać, jak to zbyt długo czyniono w imię konformizmu wobec tych, którzy boją się znaleźć w gronie ludzi zaliczonych przez historię do „błądzących”. Tym bardziej, że dziś coraz więcej uczciwych ludzi, nawet świeckich, zdaje się nabierać pewności, że istotnie było to błędem.
Mamy już książkę, która zmąciła wodę, bezkompromisową pracę młodego historyka, która sprowokowała gniew inte1igencji francuskiej, obchodzącej w roku 1989 – pod szumnym patronatem Francois Mitterranda – dwusetną rocznicę „wielkości” i „chwały” Wielkiej Rewolucji.
Mówimy o Le génocide franco-francais: la Vendée vengée53 Reynalda Sechera, książce, która we Włoszech ukazała się nakładem Edizioni Effedieffe, pod tytułem Il genocidio vandeano.
Te pełne grozy stronice w swoim czasie znalazły oddźwięk w naszych publikacjach, chociaż „oficjalny” przemysł wydawniczy, nie wahający się wydawać wszystkiego, zwłaszcza tego, co francuski, nawet jeśli nie jest to zbyt budujące, nie był tą pozycją zainteresowany. Wydało ją małe, nowe wydawnictwo, które – rara avis!54 – nie tylko nie ukrywa swojej katolickiej orientacji, ale podkreśla, że właśnie ona ma być jego podstawową i bezkompromisową zasadą działania.
W związku z tym, jego program wydawniczy preferuje nowe prace, własne lub tłumaczenia, nawet jeśli zostały odrzucone przez ideologię dominującą w innych wydawnictwach, w tym także tych, które były „katolickie” czy jako takie dotąd się deklarują. Ponadto jest zainteresowane dziełami myśli chrześcijańskiej z XIX i XX wieku, niedostępnymi dziś nie tylko z powodów komercyjnych, lecz także z braku „sympatii” do nich ze strony kultury, która deklaruje się jako „pluralistyczna”, będąca „orędowniczką tolerancji”, podczas gdy w rzeczywistości realizuje twardą cenzurę ideologiczną.
To nowe wydawnictwo w początkowej fazie swej działalności – jeszcze przed wydaniem książki o Wandei, o której już wspomnieliśmy i jeszcze do niej wrócimy – opublikowało kontrrewolucyjny esej. Jest to także mącący spokój pamflet, Pourquoi nous ne célébrerons pas 178955, napisany przez Jeana Dumonta i zaopatrzony w osobliwe ilustracje z tamtej epoki, w którym autor na niewielu stronach z całą mocą przedstawia niecodzienne informacje na temat „fałszywych mitów o Rewolucji Francuskiej”, jak mówi o tym tytuł tłumaczenia włoskiego. Praca wydana w małym formacie i po niskiej cenie jest syntezą, której szukało wielu czytelników, aby wyjaśnić sobie idee (z wyraźnie katolickiej perspektywy) owej rewolucji, której skutki jeszcze trwają.
Wróćmy jednak do Le génocide franco-français, książki Sechera, która mimo obstrukcjonizmu realizowanego przez „politycznie poprawny” konformizm, spowodowała we Francji głęboką konsternację.
Reynald Secher, młody autor (urodził się w 1955 roku), pochodzący z Wandei, zaczął poszukiwać dokumentacji, przez wielu uważanej za zagubioną. Rzeczywiście, publiczne archiwa zostały dokładnie oczyszczone, w nadziei usunięcia wszelkich dowodów masakry dokonanej w Wandei przez wojska rewolucyjne wysłane z Paryża.
Jednakże historia, jak wiadomo, ma swoje podstępy: Secher odkrył, iż wiele materiałów zachowało się, ponieważ zostały one ukryte przez osoby prywatne. Go więcej, dotarł do wstrząsającej oficjalnej dokumentacji, dotyczącej zniszczeń materialnych wieśniaczej i katolickiej prowincji Wandei, która podniosła broń przeciwko „bezbożnym” jakobinom.
Mapy sporządzone przez ówczesnych geometrów rządowych są dowodem niewyobrażalnej tragedii: dziesięć tysięcy z pięćdziesięciu tysięcy domów, czyli 20% budynków w Wandei, zostało całkowicie zniszczonych, według planu skrupulatnie opracowanego w czasie rozpętania się furii rządzących jakobinów, którzy działali w myśl swego straszliwego hasła: „wolność, równość i braterstwo albo śmierć”. Wybito też całe bydło. Całkowicie zdewastowano uprawy rolne.
Wszystko to stało się za sprawą programu eksterminacyjnego opracowanego w Paryżu i zrealizowanego przez rewolucyjnych urzędników: należało doprowadzić do głodowej śmierci tych, którzy zdążyli się ukryć i przeżyli. Generał Carrier, odpowiedzialny za operację, w ten sposób przemawiał do swoich żołnierzy: „Niech nam nie mówią o humanitaryzmie wobec tych bestii z Wandei: wszyscy zostaną wykończeni, nie wolno zostawić przy życiu ani jednego powstańca”.
Po wielkiej batalii, podczas której zlikwidowano odważnych, ale źle uzbrojonych wieśniaków „Armii Katolickiej”, walczących pod sztandarem Najświętszego Serca, nad którym widniał krzyż i napis Dieu et le Roy56, jakobiński generał Westermann w triumfalnym tonie pisał do Paryża, do Komisji Zdrowia Publicznego, do czcicieli bogini Rozumu, bogini Wolności i bogini Ludzkości: „Obywatele republikanie, Wandea już nie istnieje! Dzięki naszej wolnej szabli umarło wraz ze swoimi kobietami i dziećmi. Skończyłem grzebać całe miasto w lasach i bagnach Savenay. Wykorzystując dane mi uprawnienia, dzieci rozdeptałem końmi i wymordowałem kobiety, aby nie mogły dalej płodzić bandytów. Nie żal mi ani jednego więźnia. Zniszczyłem wszystkich”.
Z Paryża odpowiedziano, chwaląc staranność w „oczyszczaniu wolnej ziemi z tej złej rasy”.
Słowo „ludobójstwo”, użyte przez Sechera w odniesieniu do Wandei, rozpętało polemiki, ponieważ uznano je za przesadne. A jednak w książce przedstawiono niepodważalne dowody, świadczące o tym, że jego etymologiczne znaczenie jako „zniszczenie ludu” jest całkowicie adekwatne. Tego właśnie chcieli „przyjaciele ludzkości” z Paryża: rozkaz dotyczył przede wszystkim kobiet jako „reprodukcyjnego źródła” rasy, która powinna umrzeć, ponieważ nie akceptowała Deklaracji Praw Człowieka.
Systematyczne niszczenie domów i upraw też miało swój cel: sprawić, aby ci, którzy przeżyją, umarli z biedy i głodu.
Ilu ludzi straciło życie? Secher po raz pierwszy podaje dokładne liczby: w ciągu osiemnastu miesięcy, na terytorium 10. 000 km2 stracono 120.000 osób, czyli około 15% całej populacji. Przenosząc ten procent na obecną Francję, liczba zamordowanych wynosiłaby ponad osiem milionów osób. Tymczasem w najbardziej krwiożerczej ze współczesnych wojen – tej z lat 1914-1918 – straciło życie nieco ponad milion Francuzów.
A więc ludobójstwo, a więc holokaust. Secher dodaje, że tych samych metod użyli naziści. Wszystko to, co w praktyce wykorzystało SS, zostało już wcześniej dokonane przez „demokratów” wysłanych z Paryża: z wygarbowanej skóry mieszkańców Wandei zrobiono buty dla urzędników (z delikatniejszej skóry kobiet robiono rękawiczki). Przegotowano setki trupów, aby uzyskać z nich tłuszcz i mydło (tutaj „przewyższono” nawet samego Hitlera: w czasie procesu norymberskiego udowodniono – potwierdzają to nawet organizacje żydowskie – że produkcja mydła z trupów więźniów w obozach koncentracyjnych była „czarną legendą” nie odpowiadającą rzeczywistości). W Wandei po raz pierwszy zastosowano broń chemiczną, używając trujących gazów i zatruwając wodę. Ówczesnymi komorami gazowymi były statki załadowywane wieśniakami i księżmi, wyprowadzane na środek rzeki i zatapiane.
Te strony, dziś już odkryte, mogą sprawiać ból, jednak w imię poszukiwania ukrytej i wymazanej prawdy warto podjąć ryzyko przeczytania tej książki.
Mówi się, że chrześcijaństwo to pełnia życia obecnością rzutującą na przyszłość i ściśle zachowującą swoje korzenie w przeszłości. Wydaje się, że dziś brakuje nam właśnie tego ostatniego aspektu: utraciliśmy pamięć historyczną, i to zarówno z tego powodu, że już nasi poprzednicy jej nie mieli, jak i z tego, że istnieje szczególna przyczyna, aby nie pamiętać, a mianowicie wątpliwość, czy aby nie jesteśmy spadkobiercami przeszłości pełnej niegodziwości i wielkich zdrad Ewangelii.
Tymczasem trzeba działać w imię prawdy i szacunku, o co dziś wszyscy wołamy. W rzeczy samej, oczernianie przeszłości jest brakiem respektu dla walczącego Kościoła, jakby w jego skład wchodzili jedynie przewrotni i brutalni hipokryci, niezdolni do zrozumienia tego, co my dziś rozumiemy, i którzy doprowadzili nas do zdrady wiary. Czyż nie za dużo tu respektu wobec „obcych”, a za mało wobec naszych ojców, którzy zrobili to, co do nich należało (jak i my to dziś czynimy) i zapisali się w historii w sposób, który Jan XXIII, otwierając Sobór, zdefiniuje jako „oświecony” i w ten sposób podsumuje przeszłość zanim jeszcze Ojcowie Soboru zdążą dać podstawy przyszłości?
Dla przykładu, zacznijmy od pewnego zdarzenia: chodzi o śmierć w Berlinie Rudolfa Hessa, jednego z przywódców nazistowskich, który, z powodów do dziś jeszcze nieznanych, uciekł na początku wojny do Anglii i zaraz został aresztowany. Tak zdezorganizowany trybunał jak ten z Norymbergii skazał go na dożywocie. Sądzili go na podstawie prawa działającego wstecz sędziowie ze stalinowskiego ZSRR, wiernego sojusznika Hitlera (dopóki ich nie zdradził); ze Stanów Zjednoczonych, odpowiedzialnych za Hiroszimę i Nagasaki oraz zbrodnie przeciwko kulturze (np. zniszczenie Monte Cassino); z Wielkiej Brytanii winnej śmierci 250.000 bezbronnych, zabitych w Dreźnie; z Francji, fałszywej zwyciężczyni, która przez cztery lata istnienia Vichy odznaczała się zdecydowaną polityką antyżydowską, a potem, w przeciągu kilku miesięcy wojny, okryła się hańbą z powodu swoich wojsk kolonialnych i w końcu, już po wyzwoleniu, dokonała w trybie doraźnym i bezkarnym ponad stu tysięcy egzekucji. Wyrok dożywotniego więzienia dla Hessa, który skończył się wraz z jego śmiercią w Berlinie-Spandau, przywrócił odwieczną dyskusję na temat relacji między zwycięzcami i zwyciężonymi. Śledząc nieco te polemiki, zastanawiałem się, co działo się z Kościołem w czasie, gdy jego nieprzejednany wróg gryzł już ziemię.
Być może żaden despota tak bardzo nie prześladował Kościoła jak Bonaparte, ani też w sposób bardziej obsesyjny nie starał się go zniszczyć, a kiedy tego nie osiągnął, próbował z niego uczynić poczwarkę, instrumentum regni57. Pius VI, pozbawiany wszystkich swoich dóbr, umarł jako więzień Francji w roku 1799 i wydawało się wówczas, że niemożliwy będzie wybór następcy. („Pius Szósty i ostatni!” – krzyczał canaille58.) Pius VII, wybrany po burzliwej debacie kardynałów, którzy zdołali zebrać się w Wenecji, większą część swego pontyfikatu spędził w więzieniu. Jego droga naznaczona była groźbami, odosobnieniem i oszustwami aż do tego stopnia, że musiał być świadkiem niszczenia Kościoła. Używano wobec niego wszelkich dostępnych środków przemocy i poniżenia, którym kres położyła dopiero śmierć tyrana.
Godzina odwetu nadeszła w końcu maja 1814 roku, kiedy papież wrócił do Rzymu, co lud uważał za swoje wielkie osiągnięcie. W zamku Świętego Anioła zastał dziewięciuset więźniów, Francuzów i miejscowych kolaborantów. Mimo protestu Rzymian – którzy przeżyli poniżenia, arogancję i grabieże (archiwa i pinakoteki zastały wywiezione do Paryża), rekrutację młodzieży do wojska i wysokie podatki – natychmiast uwolnił sześciuset, a nieco później i pozostałych, ogłaszając amnestię. Protestowano przeciwko niemu, oskarżając go nawet o próbę przywrócenia tronu Francji, ponieważ często przyjmował u siebie matkę Napoleona, odrzuconą przez własną córkę, wielką księżnę Toskanii, która w ten sposób chciała zaskarbić sobie łaskę zwycięzców. Wokół Madame Mère59 zjednoczyło się w Rzymie, jedynym mieście, całe pokrewieństwo upadłego imperatora.
Prefekt napoleoński, który był więźniem papieskim w Savonie, otrzymał ojcowski list Piusa VII, rozgrzeszający go z jego win. Tenże papież, rzeczywiście „dziwny” dla świata (dyplomacja europejska potraktowała to jako skandal), przesłał nawet orędzie do księcia regenta Wielkiej Brytanii, aby uwolnił uwięzionego na wyspie św. Heleny Napoleona, albo przynajmniej złagodził jego pobyt na zesłaniu. Pisał: „Skoro już nie może być dla nikogo niebezpieczny, niechże przynajmniej nie będzie wyrzutem sumienia dla nas”. A kiedy przypomniano mu, z jaką furią ten atakował Kościół i jego samego, stary benedyktyn starał się ukazać też i jego pozytywne strony: „Trzeba umieć zdobyć się na wysiłek zrozumienia i przebaczenia”. W końcu, kiedy powiedziano mu, że chory więzień pragnie spowiednika, on sam wybrał mu korsykańskiego księdza, ponieważ ten mógł lepiej zrozumieć zesłanego na św. Helenę. I razem z jego matką i braćmi płakał, kiedy do Rzymu dotarła wieść o jego śmierci. Wszystko to działo się jeszcze wtedy, kiedy z powodu prześladowań rany Kościoła były otwarte, a sam Kościół płacił za zniszczenia, których konsekwencje trwały przynajmniej jeszcze jeden wiek, a według niektórych historyków są widoczne aż do dziś.
Czyż powrót do naszej przeszłości zawsze musi być tak groźny i trudny – jakby tego chciał pewien wulgaryzm rozpowszechniony w gazetach i szkolnych podręcznikach, zarażonych jakimś dziwnym, antykatolickim masochizmem? Czasem tak, ale przecież nie zawsze. Czyż mamy słuchać jednego z tych teologów, którzy mieli tak wielki wpływ na przebieg Soboru Watykańskiego II, świętego znaku dla dzisiejszego katolicyzmu, a którzy chcą przeskoczyć szesnaście wieków, enjamber seize siècles, wymazać je, aby wrócić do Kościoła przedkonstantyńskiego: jedynego – w ich opinii – ewangelicznego i dostosowanego do potrzeb społeczeństwa? To nie tylko jest niemożliwe, ale taka propozycja świadczy o nieznajomości historii, odbitej w krzywym zwierciadle, historii, która rzeczywiście miała miejsce – wystarczy sięgnąć do listów św. Pawła, pierwszych kronik kościelnych, aby zdać sobie sprawę, że dobro zawsze idzie w parze ze złem. Najlepszym sposobem uśmiercenia drzewa jest obcięcie jego korzeni. Bądźmy tego świadomi.
Noc z 16 na 17 maja 1793 roku. Zgromadzenie Narodowe głosuje za lub przeciw śmierci Ludwika XVI. Głosujących (imiennie, czyli w sposób jawny) jest 721. Spośród nich 361 mówi „tak” gilotynie, zaś 360 – „nie”. Jeden jedyny głos zdecydował o końcu monarchii i króla.
Dość dobrze obrazuje to klimat, w jakim odbywała się dyskusja i głosowanie, zbliżony do tego, w jakim utrzymana była deklaracja jakobina Legendre, który powiedział, że jest zdecydowany „powiesić świnię”, a potem jej części wysłać do każdego departamentu jako ostrzeżenie dla przeciwników rewolucji. Danton przypomina Zgromadzeniu: „Nie chcemy sądzić króla. Chcemy go zabić”. A Robespierre: „Panowie, nie jesteście sędziami, nie trzeba nam żadnego procesu. Ścięcie głowy króla jest jedynym sposobem uzdrowienia społeczeństwa”. Ojciec Gregoire, biskup i lider dworskiego Kościoła, który przysięgał wierność nowemu reżimowi, grzmiał: „Królowie w sensie duchowym są tym samym, co gangrena w sensie materialnym”.
Czasem historycy są trochę niedyskretni. Ktoś jednak zadał sobie trud bliższego przyjrzenia się temu, co stało się z 361 osobami głosującymi za zgilotynowaniem „obywatela Luisa Capeta”. 74 z nich zmarło śmiercią gwałtowną: zostali ścięci. O rewolucji wie się, że pożera swoje własne dzieci. Wielu umarło z innych przyczyn. Ci zaś, którzy przeżyli, a było ich 121, szukali ważniejszych stanowisk w imperium Napoleona, i otrzymali je.
Z dumą nazywali siebie „ludobójcami”. W skazaniu na śmierć Ludwika XVI widzieli (to ich słowa) koniec wszystkich przywilejów, Bożych praw, nierówności i władzy, która nie pochodziła od ludu. Zamordowali więc króla, być może nieco przygłupiego, ale łagodnego i w niewiele lat później zaczęli służyć krwiożerczemu imperatorowi, który zażyczył sobie być koronowanym przez papieża (czego nie uczynił żaden inny władca) i próbował przywrócić przepych Roi Soleil60.
Te rzeczy warto pamiętać. Nie zdziwią one tych, którzy chociaż trochę znają ludzi. A przede wszystkim siebie samych.
Wandalizm – „tendencja do dewastowania i niszczenia wszystkiego z głupiej złośliwości, zwłaszcza, jeśli coś jest piękne lub użyteczne”. W ten sposób termin ten definiuje Słownik Zingarellego, który nie pamięta pochodzenia rzeczownika, ograniczając się zaledwie do wymienienia plemienia barbarzyńców, którzy w roku 455 napadli Rzym.
„Vandalos” to stara nazwa ziem niemieckich. Jednak słowo „wandalizm” znajdujemy dopiero w roku 1794, w pracy Henri-Baptiste'a Gregoire'a, księdza, który od początku do końca związany był z Rewolucją Francuską. Był jednym z promotorów Cywilnej Konstytucji Kleru, która spowodowała śmierć lub deportację tysięcy braci nie chcących na nią przysięgać (tzw. „odpornych”). Zażyczył sobie zostać wybrany biskupem „demokratycznym i konstytucjonalnym” Blois. Był jednym z najbardziej nieprzejednanych zwolenników zgilotynowania Ludwika XVI („Królowie – powiedział – w moralnym porządku rzeczy są tym samym, co bestie w porządku materialnym”). Zmarł wiele lat później, bo w roku 1831, uważając się za katolika sprzeciwiającego się pojednaniu z Rzymem. I to właśnie jego trumnę, przy okazji uroczystości obchodzonych w roku 1989, prezydent Mitterrand przeniósł do Panteonu, do grona chwalebnych synów Francji.
Historia uczy, że zawsze znajdą się „kapelani” jakiejś osoby lub ruchu społeczno-politycznego, którzy dochodzą do władzy albo też w inny sposób osiągają prestiż. Wracając jednak do naszego wieku, to byli w nim księża, którzy w celu dobrego usadowienia się w szeregach mieszczaństwa przed Wielką Wojną proponowali pewną „nowoczesność” religijną jako odpowiedź zgodną z liberalizmem politycznym. Potem przyszli księża faszyści, którzy defilowali przed Mussolinim po drogach imperium, podnosząc rękę w rzymskim pozdrowieniu i błyszcząc medalami na sutannie. Nawet umierający faszyzm republiki Salo miał swoich „duchowych asystentów”, fanatycznych i antysemickich, chociażby takich jak Calcagno ze swoją Crociata italica61, który został rozstrzelany na jednym z placów Mediolanu. Potem przyszedł czas na księży komunistów, albo przynajmniej zwolenników i wyborców komunistów, jeśli już nie wybieranych. Dziś wieją inne wiatry i pojawiają się nowi kapelani nowych gwiazd: socjalistów wyciskających ostatnie soki ze społeczeństwa i hedonistów we własnym życiu prywatnym albo demokratycznych liberałów, którzy powrócili z wielką mocą i chwałą.
Tak było już od czasów Konstantyna (a może jeszcze wcześniej), i tak będzie zawsze: trzeba mieć tego świadomość i nie dać się urzec „wirowaniu sutann” – chodzi oczywiście o przenośnię, ponieważ ci ludzie sami pozbawili się katolickich habitów – pod wpływem ludzi i ideologii ulegających fortunie, sile lub po prostu modzie.
Nie można jednak zapominać, że decyzja przyłączenia się do jakiejś grupy, wydająca się w pewnym momencie „sprawiedliwa”, nie zawsze podyktowana jest wyrachowaniem, pragnieniem zdobycia akceptacji, chęcią uzyskania aplauzu, czy też uwolnienia się od niebezpieczeństw i samotności, na które skazani są ci, którzy idą pod prąd.
Często ktoś działa w dobrej wierze, chcąc uniknąć większych problemów dla Kościoła i wierzących i kieruje się wewnętrznym przekonaniem, które płynie z sumienia, chociaż zdeformowanego, że chrześcijaństwo nie jest doktryną zawieszoną poza czasem, w próżni i ponad historią, lecz że Boża interwencja tak bardzo weszła w historię, że do końca jest za nią odpowiedzialna, i to nie tylko za fizyczny aspekt człowieka, lecz za całą naturę ludzką.
„Było to w piętnastym roku rządów Tyberiusza Cezara. Gdy Poncjusz Piłat był namiestnikiem Judei, Herod tetrarchą Galilei, brat jego Filip tetrarchą Iturei i kraju Trachonu…” (Łk 3,1); jest to orędzie historyczne, jakiego nie ma żadna inna religia. Ewangelia aż się prosi, aby obok wymiaru wertykalnego, do nieba, istniał także wymiar horyzontalny, skierowany ku pyłowi (który czasem zmienia się w błoto) tej ziemi.
Z tej potrzeby „narażania się” czy „brudzenia sobie rąk” historią w sposób nieunikniony rodzi się to, co może wydawać się błędem (a czasem jest nim naprawdę), niedopuszczalną słabością lub nieodpowiedzialną przyjaźnią. I kto wie, czy nie jest to częścią planu Bożej Opatrzności, który, aby zrealizować swoje cele, potrzebuje także błędów i rozdźwięków wśród tych, którzy uważają, że Mu służą. Przede wszystkim, kto może powiedzieć, co dzieje się między „sumieniem a sercem” znanym jedynie Temu, który „sądzi sprawiedliwie”?
Wróćmy jeszcze do naszego ojca Gregoire'a, kapelana Rewolucji, moralnego przywódcy Kościoła patriotycznego i jego lingwistycznego wymysłu, wandalizmu. Jest to postać złożona, enigmatyczna i nie możemy poprzestać na ogólnikowym stwierdzeniu, że był on tak służalczym kapłanem ze strachu albo z troski o honory i że ten „konstytucjonalny” biskup Blois tym właśnie słowem – użytym w auli Zgromadzenia zdziesiątkowanego gilotyną – rozpoczął diabelską walkę z francuską spuścizną arystokratyczną.
„Zniszczenie dawnej spuścizny było nie do odrobienia. Po tej burzy Francja stała się biedna. Największe skarby sztuki chrześcijańskiej zostały na zawsze uszkodzone lub zniszczone. Dziś turystom mówi się o dziełach «odnawianych». W istocie jednak w większości przypadków chodzi o reprodukcje”. Tak pisze w La Chiesa e la Rivoluzione francese62 (Wydawnictwo San Paolo) historyk Luigi Mezzadri. On też wspomina, że oprócz zniszczenia wielu bibliotek kościelnych (właśnie z powodu czystego „wandalizmu”) zburzono monastery w Cluny i Longchamp, klasztory Saint-Germain-des-Prés, Montmartre, Marmoutiers, katedry w M^acon, Boulogne-sur-Mer, Sainte Chapelle d'Arras, zamek templariuszy w Montmorency, domy klauzurowe w Conques oraz ogromną ilość starożytnych, przepięknych dzieł sztuki.
W samym mieście Troyes zniszczono piętnaście kościołów, w Beauvais – dwanaście, w Chalons – siedem. I tak można by wymieniać w nieskończoność, mając na uwadze, że praktycznie w żadnej miejscowości nie było miejsca kultu, które nie byłoby napadnięte i zajęte. W Awinionie nie ograniczono się do zdewastowania pałacu papieskiego, lecz z czystej złości rozpalono ognisko i przez wiele dni podsycano ogień najwspanialszymi meblami i dziełami pochodzącymi z pinakoteki.
Stąd też gwałtowny protest biskupa Gregoire'a, który – jak by nie było – był ojcem i dzieckiem obrazoburczej rewolucji.
Trudno usprawiedliwiać te zniszczenia nadmierną ekscytacją rewolucyjnym duchem. Najgorsze miało dopiero przyjść. I przyszło wraz z Bonapartem. To on dopełnił zniszczenia, likwidując zakony i kongregacje religijne wszędzie tam, gdzie tylko dotarł, wyrzucając księży i zakonnice z ich konwentów, monasterów i kościołów. W roku 1815, w dwadzieścia sześć lat po tragicznym roku 1789, nie tylko Francja, lecz cała Europa, stała się pustynią, ruinami nagromadzonymi tam, gdzie przez całe wieki pracowali ludzie, aby stworzyć piękno. Wina leżała tylko w tym, że zostało ono stworzone z pobudek religijnych, na chwałę Boga i było wyrazem kultu i modlitwy.
Wytłumaczenie tego jednym słowem, „wandalizm”, przez porównanie z barbarzyńskim ludem wandali nie jest zwykłym przypadkiem: nigdy, od czasu najazdu i upadku rzymskiego Imperium Zachodniego, kontynent nasz nie znał równie bezsensownego niszczenia sztuki.
Według ankiety przeprowadzonej przez Parlament Europejski wśród studentów ze wszystkich krajów należących do Wspólnoty, niemal 30% z nich jest przekonanych, że Galileusz został przez Kościół żywcem spalony na stosie. Niemal wszyscy (97%) są przekonani, że poddano go różnym torturom. Niektórzy – a nie jest ich wielu – jeśli mają na jego temat coś do powiedzenia, wspominają jako „prawdę historyczną” słowa: Eppur si muove!63, złośliwie rzucone po odczytaniu wyroku w twarz inkwizytorów, przekonanych o możliwości zatrzymania ziemi za pomocą kościelnych klątw.
Studenci ci zdziwiliby się bardzo, gdyby ktoś im dziś powiedział, że jesteśmy w tej komfortowej sytuacji, która umożliwia nam z całą precyzją określić przynajmniej ten ostatni szczegół „historycznej prawdy”, wymyślony w Londynie w roku 1757 przez Giuseppe Barettiego, równie błyskotliwego, co niewiarygodnego dziennikarza.
22 czerwca 1633 roku, w Rzymie, konwent dominikański Santa Maria Minerva, po usłyszeniu sentencji na temat „prawdziwego” Galileusza (nie tego z legendy), dziękował dziesięciu kardynałom – trzech z nich głosowało za uniewinnieniem – za tak łagodną karę. Wiedzieli bowiem, że zrobiono wszystko, aby wykpić sędziów trybunału – w którym zasiadali naukowcy zajmujący się tą samą dziedziną wiedzy co Galileusz – zapewniając, że w rzeczy samej wątpliwej treści książka (którą opublikowano za sfałszowanym pozwoleniem Kościoła) zawierała rzeczy przeciwne wierze.
Więcej, w ciągu czterech dni dyskusji Galileusz zaprezentował zaledwie jeden argument dla poparcia swojej teorii głoszącej, że ziemia krąży dookoła słońca. I był to argument błędny. Galileusz mówił, że przypływy i odpływy morza powodowane są „wstrząsami” wód powstającymi w wyniku ruchu ziemi. Była to ryzykowna teza, której sprzeciwiali się sędziowie-koledzy, uważani przez Galileusza za „imbecyli”. Ci jednak umieli przedstawić swoją własną wizję, która była prawdziwa. Wiemy przecież, że odpływy i przypływy morza spowodowane są przyciąganiem księżyca. Tak jak to wówczas mówili inkwizytorzy, których Galileusz wyzywał od imbecyli.
Oprócz wspomnianego błędnego tłumaczenia przypływów i odpływów, Galileusz nie potrafił przytoczyć żadnych doświadczalnych dowodów na rzecz centralnego miejsca słońca i ruchu ziemi. Zatem nie trzeba się dziwić, Święte Oficjum wcale nie przeciwstawiało się naukowej oczywistości w imię teologicznego obskurantyzmu. Przecież pierwszy bezdyskusyjny dowód na ruch ziemi pochodzi dopiero z roku 1748, a więc od czasów Galileusza minął już ponad wiek. Żeby zaś „zobaczyć” obroty ziemi, trzeba było czekać aż do roku 1851 na wahadło Foucaulta, tak cenionego przez Umberto Eco.
W roku 1633, roku procesu Galileusza, zarówno system ptolemeuszowski (słońce i planety krążą dookoła ziemi), jak i kopernikowski (ziemia i inne planety krążą dookoła słońca) były równoważnymi sobie hipotezami i trzeba było opowiedzieć się za jednym z nich, bez dysponowania oczywistymi dowodami. I wielu zakonników katolickich opowiadało się za „nowatorem” Kopernikiem, potępionym przez Lutra.
Galileusz nie tylko mylił się co do odpływów i przypływów, ale także popełnił wielki błąd naukowy, kiedy w roku 1618 na niebie ukazała się kometa. Działając na zasadzie a priori, pod wpływem „postawienia” na Kopernika, ogłosił, że chodziło tylko o złudzenie optyczne i zaciekle walczył z astronomami jezuickimi z rzymskiego obserwatorium, którzy, w przeciwieństwie do niego, twierdzili, że widziane komety były rzeczywiście istniejącymi ciałami niebieskimi. Popełnił jeszcze jeden błąd, związany z teorią ruchu ziemi i całkowitym bezruchem słońca, ponieważ słońce też się porusza wokół centrum galaktyki.
Nie ma to nic wspólnego z „tytanicznymi” wypowiedziami (chociażby z Eppur si muove!), raczej z kłamstwami najpierw oświeconych, a potem marksistów – weźmy chociażby przykład Bertolta Brechta. – To oni świadomie stworzyli „przypadek Galileusza”, użyteczny dla propagandy, która chciała ( i chce) zademonstrować niespójność między wiedzą i wiarą.
Tortury? Więzienie inkwizycji? Stos? I tutaj ankietowani studenci europejscy byliby zaskoczeni. Galileusz nie spędził ani jednego dnia w więzieniu, ani też nie cierpiał fizycznie. Co więcej, wezwany do Rzymu na proces, zamieszkał (na koszt Stolicy Apostolskiej) w pięciopokojowym mieszkaniu z widokiem na ogrody watykańskie, z człowiekiem przeznaczonym do osobistych posług. Po wyroku został umieszczony w przepięknej willi Medyceuszów w Pincio. Stamtąd „skazany” przeniósł się jako gość do pałacu arcybiskupiego w Sienie, do jednego z tych dostojników kościelnych, którzy go lubili, pomagali mu, a którym on dedykował swoje prace. Ostatecznie osiadł w willi Arcetri o bardzo wymownej nazwie „Il gioiello”64.
Nie utracił ani szacunku biskupów, ani uczonych, często zakonników. Nie zabroniono mu prowadzenia dalszych badań, z czego zresztą skorzystał i opublikował książkę Discorsi e dimostrazioni sopra due nuove scienze65, która jest jego mistrzowską pracą naukową. Nie zabroniono mu także przyjmowania wizyt, dzięki czemu odwiedzali go jego najlepsi koledzy z całej Europy i prowadzili z nim dysputy. Szybko uchylono mu także zakaz opuszczania willi. Miał tylko jeden obowiązek: raz w tygodniu odmówić siedem psalmów pokutnych. I ta „kara” skończyła się po trzech latach, chociaż on sam, uważając się za człowieka wierzącego, będąc też w ciągu swojego długiego życia ulubieńcem papieży, kontynuował ją dobrowolnie. I zamiast stać się obrońcą sztuki sprzeciwiającej się klerykalnemu obskurantyzmowi, jak to nazywała wcześniejsza legenda, przy końcu życia wypowiedział te znaczące słowa: In tutte le opere mie, non sarà chi trovar possa pur minima ombra di cosa che declini dalia pietà e dalia riverenza di Santa Chiesa66.
Zmarł w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat, na swoim łożu, całkowicie rozgrzeszony i z papieskim błogosławieństwem. Stało się to 8 stycznia 1642 roku, dziewięć lat po „skazaniu” i po 78 latach życia. Jedna z jego córek, zakonnica, zapamiętała jego ostatnie sławo. Brzmiało ono: „Jezu!”
Właściwie więcej kłopotów niż z „duchownymi” miał ze „świeckimi”: ze swoimi kolegami uniwersyteckimi, którzy z nienawiści lub twardego konserwatyzmu, bardziej posługując się Arystotelesem niż Biblią, uczynili wszystko, aby usunąć go z drogi i zmusić do milczenia. Obrona przyszła ze strony Kościoła, atak – ze strony uniwersytetu.
Jeśli musimy już mówić o ignorancji, przynajmniej w odniesieniu do studentów z ankiety, od których zaczęliśmy, można podejrzewać ich o niezawinioną złą wiarę. Ta sama zła wiara utrzymuje się od czasów Woltera i spowodowała niesamowity kompleks winy u źle poinformowanych katolików. Rzeczy bowiem nie miały się tak, jakby tego chciała świecka propaganda. Co więcej, dziś mamy nowe powody do przemyśleń na temat nieszlachetnych racji Kościoła. „Sprawa” jest zbyt ważna, aby do niej nie powrócić.
Galileusz – podobnie jak inny gorliwy katolik, Krzysztof Kolumb – żył otwarcie more uxorio z kobietą, z którą, bez zamiaru zawarcia małżeństwa, miał syna i dwie córki. Kiedy opuścił Padwę, aby wrócić do Toskanii, gdzie miał większe możliwości zrobienia kariery, pozostawił (niektórzy podejrzewają, że w sposób brutalny) swoją towarzyszkę, Wenecjankę Marinę Gamba, odbierając jej nawet dzieci. „Tymczasowo umieścił swoje córki w domu szwagra; musiał jednak znaleźć inne, ostateczne rozwiązanie, a nie było to proste, ponieważ wziąwszy pod uwagę pochodzenie córek z nieprawego łoża, nie można było myśleć o odpowiednim małżeństwie w przyszłości. Wówczas Galileusz postanowił wysłać je do zakonu. Jednakże prawo kościelne nie pozwalało tak młodym dziewczętom na składanie ślubów, więc Galileusz odwołał się do najwyższych dostojników kościelnych, aby jednak pozwolono im wstąpić do zakonu. W ten sposób w roku 1613 obie dziewczyny – jedna miała trzynaście a druga dwanaście lat – znalazły się w monasterze św. Mateusza w Arcetri i nieco później przywdziały habity. Virginia, która przyjęła imię siostry Marii Celeste, po chrześcijańsku niosła swój krzyż: odznaczała się głęboką pobożnością i aktywnym miłosierdziem w stosunku do współsióstr. Natomiast Livia, czyli siostra Angela, nie mogąc pogodzić się z wyrządzonym jej gwałtem, stała się neurasteniczką i często chorowała” (Sofia Vanna Rovighi).
W związku z powyższym łatwo można było ugodzić w osobiste życie Galileusza.
Mówimy „można było”, ponieważ, dzięki Bogu, ów Kościół, który wezwał go przed Święte Oficjum, ów Kościół oskarżony o nieludzki moralizm, słusznie zadbał o to, aby nie popaść w łatwy i krótkowzroczny błąd pomieszania jego życia prywatnego, jego osobistych decyzji z jego ideami, czyli tym, co stanowiło wyłączny przedmiot dyskusji. „Nikt z dostojników kościelnych nigdy nie wymawiał mu jego sytuacji rodzinnej. Jakże inny byłby jogo los w kalwińskiej Genewie, gdzie takim jak on, żyjącym w konkubinacie, obcinano głowy” (Rino Cammilleri).
Jest to uwaga, która rzuca promień światła na mało znaną sytuację. Napisał Georges Bene, jeden z naukowców najlepiej znających tę historię: „Od ponad dwóch wieków przypadek Galileusza interesuje wielu nie jako konkretne wydarzenie, lecz sposób polemizowania z Kościołem katolickim i jego «obskurantyzmem», stanowiącym przeszkodę do naukowych odkryć”. Nawet sam Joseph Lortz, surowy katolik, całkowicie daleki jednak od ducha samobiczowania się, tak często spotykanego dziś w kościelnej historiografii, autor jednego z najbardziej znanych podręczników historii Kościoła, cytuje innego naukowca, podzielając jego opinię: „Nowy świat rodzi się poza Kościołem katolickim, ponieważ ten, od czasów Galileusza, odrzucił naukowców”.
Nie odpowiada to prawdzie. Czasowy zakaz (zapoznamy się z nim szerzej) publicznego nauczania kopernikowskiej teorii heliocentrycznej jest wydarzeniem odosobnionym: ani wcześniej, ani później, Kościół nigdy (podkreślmy: nigdy) nie utrudniał badań naukowych, które najczęściej miały miejsce w klasztorach. Sam Galileusz został wezwany przede wszystkim dlatego, że nie przestrzegał umowy: kościelna aprobata „obwiniającej” książki, Dialoghi sopra i massimi sistemi67, została udzielona pod warunkiem, że teoria kopernikowska zostanie zaprezentowana jako hipoteza (według ówczesnego stanu nauki jeszcze niepewna), podczas gdy Galileusz przedstawił ją jako rzecz udowodnioną. Co więcej, nie tylko nie dotrzymał obietnicy, składając w wydawnictwie rękopis bez żądanych poprawek, ale jeszcze włożył w usta tępaka z Dialogów, któremu nadał imię Simplicio, rady dotyczące stonowania wypowiedzi, których udzielił mu Ojciec Święty, nota bene jego przyjaciel i admirator.
W momencie, kiedy Galileusza wezwano do Rzymu, aby się wytłumaczył, zajmował się on – oprócz ruchu ziemi wokół słońca – wieloma innymi badaniami. Dochodził siedemdziesięciu lat i wszędzie przyjmowany był z honorami i we wszystkich środowiskach religijnych mógł liczyć na pomoc. Wyjątek stanowi platoniczny monit z roku 1616, który jednak nie był skierowany bezpośrednio do niego. Po wyroku od razu mógł wrócić do swoich badań i otoczony młodymi uczniami założył szkołę. Wtedy właśnie napisał najlepsze dzieło swego życia, Discorsi sopra due nuove scienze68, które jest szczytem jego myśli naukowej.
Z drugiej strony, założone w tamtych czasach obserwatorium watykańskie – do dziś istniejące i wciąż kierowane przez jezuitów – uważane jest za jedno z najbardziej prestiżowych i dokładnych na świecie. Nawet do tego stopnia, że kiedy Włosi w 1870 roku weszli do Rzymu z gotowym programem usunięcia zakonników, dla jezuitów uczynili wyjątek.
Nawet antyklerykalny i masoński rząd włoski poprosił parlament, aby ten uchwalił specjalne prawo pozwalające ojcu Angelo Sacchi na dożywotnie kierowanie papieskim obserwatorium. Ojciec Sacchi był jednym z największych uczonych tego wieku, jednym z fundatorów astrofizyki, człowiekiem o tak wielkiej renomie międzynarodowej, że z całego świata przychodziły prośby, aby odpowiedzialni za „nowe Włochy” nie stawiali przeszkód w pracy człowiekowi powszechnie uważanemu za wielkiego.
Jeśli od początku XVII wieku nauka zdaje się emigrować najpierw na północ Europy, a następnie na drugą stronę Atlantyku – to znaczy poza rejony katolickie – to powód tkwi w zmianie kursu samej nauki. Przede wszystkim bardzo kosztowne instrumenty (pionierem jest właśnie Galileusz) wymagają funduszy i laboratoriów, na które mogą sobie pozwolić jedynie kraje rozwinięte ekonomicznie. A więc ani okupowane przez obcokrajowców Włochy, ani popadająca w dekadencję z powodu swego własnego triumfu Hiszpania.
Ponadto nowoczesna wiedza, w przeciwieństwie do starożytnej, ściśle związana jest z techniką obliczoną na konkretne i bezpośrednie użycie. W starożytności studiowano dla samego studiowania, dla czystej satysfakcji. Grecy znali możliwości zamiany pary w energię i jeśli nie zastosowali jej w żadnej maszynie, to tylko dlatego, że nie uważali za godne, aby człowiek wolny, „filozof”, który jednocześnie był człowiekiem nauki, poświęcał się tak „praktycznej” działalności. (Jest to zresztą zachowanie charakterystyczne dla wszystkich społeczeństw tradycyjnych: Chińczycy, którzy od najdawniejszych czasów umieli wytwarzać proch, nigdy nie użyli go do strzelb ani armat, jak to uczynili Europejczycy okresu odrodzenia, lecz używali go jedynie w celach estetycznych, jako sztuczne ognie w czasie uroczystości. Zaś starożytni Egipcjanie swoje nadzwyczajne umiejętności konstrukcyjne wykorzystywali jedynie dla wznoszenia świątyń i grobów, nigdy budowli „świeckich”.)
Oczywiste jest, że nauka, z chwilą kiedy zaczyna służyć technologii, może rozwijać się przede wszystkim w krajach północnych, do których najwcześniej dotarła rewolucja przemysłowa. Kraje te – jak Anglia czy Holandia – muszą budować i utrzymywać wielkie floty, potrzebują nowoczesnego wyposażenia dla wojska, infrastruktur terytorialnych itp. To znaczy, podczas gdy dawniej nauka opierała się na inteligencji, kulturze, filozofii i sztuce, to z chwilą wejścia w czasy współczesne złączyła się z handlem, przemysłem i wojną. Jednym słowem: z pieniądzem.
Taka jest prawdziwa przyczyna (nie jest nią „prześladowanie katolickie”, o którym, jak widzieliśmy, mówią nawet historycy katoliccy) relatywnej nauki narodów związanych z Rzymem, co stara się zademonstrować nietolerancyjny protestantyzm, o którym prawie nigdy się nie wspomina, a który jest, w przeciwieństwie do katolicyzmu, rozwinięty i silny. Początek wszystkiemu daje Kopernik (z powodu jego imienia Galileusz miał być „prześladowany”), wyrosły w polskim katolicyzmie. Kopernik jest kanonikiem, który instaluje swoje skromne obserwatorium na wieży katedry we Fromborku. Jego główne dzieło, opublikowane w roku 1534 – O obrotach ciał niebieskich – jest dedykowane papieżowi Pawłowi III, wielkiemu zwolennikowi astronomii. Imprimatur69 udziela kardynał wywodzący się spośród dominikanów, w zakonie których Galileusz usłyszy wyrok.
Jednakże książkę polskiego kanonika cechuje coś osobliwego: wstęp pochodzi od pewnego protestanta, który odgradza się od Kopernika, bojąc się ewentualnych konsekwencji dla Biblii i wyjaśnia, że chodzi jedynie o hipotezę. Tak więc pierwszy alarm nie został wzniecony przez katolików. Co więcej, aż do ostatecznego zakończenia sprawy Galileusza będzie jedenastu papieży, którzy nie tylko nie będą ganić kopernikowskiej teorii „heliocentrycznej”, lecz często będą ją wspomagać. On sam został entuzjastycznie przyjęty w Rzymie i mianowany członkiem Akademii Papieskiej, nawet po jego pierwszych pracach przychylnych systemowi heliocentrycznemu.
Zupełnie inna jest reakcja Lutra na pierwsze doniesienia o tezie kopernikowskiej: „Ludzie słuchają improwizowanego astrologa, który za wszelką cenę chce udowodnić, że to nie niebo się kręci, lecz ziemia. Aby wystawić na pokaz inteligencję, wystarczy coś wymyślić i podać to jako pewnik. Ów Kopernik, w swojej głupocie, chce zburzyć wszystkie zasady astronomii”. Nawet Melanchton, główny współpracownik teologiczny zakonnika Marcina, człowiek na ogół bardzo zrównoważony, w tej sprawie jest nieustępliwy: „Nie będziemy tolerować podobnych fantazji”.
Nie chodzi tu o puste pogróżki: protestant Kepler, obrońca systemu kopernikowskiego, usunięty z protestanckiego kolegium teologicznego w Tybindze, aby uwolnić się od swoich współwyznawców widzących w nim bluźniercę, ponieważ uznawał teorię uważaną za przeciwną Biblii, musiał opuścić Niemcy i udać się do Pragi. Znaczące jest ignorowanie znanego faktu (podobnie jak wielu innych, dotyczących tej sprawy), a mianowicie, że „prokopernikowski” reformator Kepler został zaproszony do nauczania na terytorium papieskim, przez prestiżowy Uniwersytet Boloński.
Luter wielokrotnie powtarzał: „Ktoś, kto twierdzi, że ziemia liczy sobie więcej niż sześć tysięcy lat, przestaje być chrześcijaninem”. Ta „literalność” i „fundamentalizm”, z jakimi podchodzi się do Biblii, niczym do Koranu (nie chodzi o nieposłuszeństwo, lecz o interpretację), charakteryzują całą historię protestantyzmu i jeszcze utrzymują się w mocy, bronione aktywnością Kościołów i sekt szeroko rozprzestrzenionych w USA oraz innych krajach, a wywodzących się z reformacji.
A propos uniwersytetów (i „obskurantyzmu”), co jest istotne, z początkiem XVII wieku, kiedy Galileusz miał około czterdziestu lat i był to dla niego okres wytężonej pracy naukowej, w Europie działało 108 uniwersytetów (jest to charakterystyczne dla katolickiego średniowiecza), kilka w Ameryce hiszpańskiej i portugalskiej, natomiast ani jeden na terenach niechrześcijańskich. Jest jeszcze inna przyczyna, o której warto wspomnieć: jeśli dzieła z zakresu matematyki i geometrii (szczególnie prace Euklidesa), które stworzyły podstawową bazę dla rozwoju współczesnej wiedzy dotarły do nas, to stało się to dzięki kopistom benedyktyńskim, a później, po wynalezieniu druku, dzięki książkom drukowanym przez zakonników. Ktoś nawet zauważył, że właśnie na początku XVII wieku, Wielki Inkwizytor Hiszpanii założył na uniwersytecie w Salamance Wydział Nauk Przyrodniczych, na którym nauczano, wspomagając ją, teorii kopernikowskiej…
Ktoś wskazał na pewien paradoks: przy różnych okazjach krytykowano Kościół za opóźnienia, za to, że nie żył duchem czasu. Późniejsza historia pokazała jednak, że jeśli postawa Kościoła wydawała się anachroniczna, to tylko dlatego, że za wcześnie dochodził on do właściwych wniosków.
Dla przykładu, tak było z brakiem zaufania do entuzjastycznego mitu o „modernizmie”70, a w konsekwencji i „progresizmu”71 w ciągu całego wieku XIX i znacznej części wieku XX. Dziś historyk tego formatu, co Émile Poulat może powiedzieć: „Pius IX oraz pozostali «reakcyjni» papieże odstawali od swojej epoki, ale za to stali się prorokami naszej. Być może nie mieli racji w tym, co dotyczyło ich teraźniejszości i jutra, dobrze jednak wiedzieli, co będzie pojutrze, czyli w naszej epoce postmodernistycznej, która odsłania inne oblicze, tę ciemną twarz modernizmu i progresizmu”.
Inny przykład, z czasów Piusa XI i Piusa XII, których potępienie ateistycznego komunizmu jeszcze do wczoraj przyjmowane z lekceważeniem, uważane było za „konserwatywne” i „przesadzone”, podczas gdy dziś sami skruszeni komuniści podzielają ich krytykę (jeżeli są na tyle honorowi, aby umieć to uczynić) i przyznają, że ci „zapóźnieni” papieże mieli wzrok tak przenikliwy, jakiego nie miał nikt. Podobnie Paweł VI – którego encyklika Humanae vitae wydaje się prorocza i z każdą chwilą będzie się jawić jako jeszcze bardziej dalekowzroczna – był uważany za „reakcjonistę”.
Dziś jesteśmy w stanie zrozumieć, że paradoks ten zrodził się także dzięki „sprawie Galileusza”, o czym dokładniej mówiliśmy w poprzednich rozdziałach.
Oczywistym błędem byłoby mieszanie Biblii z naukami przyrodniczymi, które akurat wówczas powstawały. Łatwo jest jednak dziś wydawać sądy, kiedy zna się wydarzenia, które miały miejsce później. Widzieliśmy jednak, że w tej sprawie protestanci byli znacznie mniej łagodni, a mówiąc ściślej, o wiele bardziej nietolerancyjni od katolików. Jasne jest, że na ziemi luterańskiej lub kalwińskiej, Galileusz, gość dostojników kościelnych, nie zakończyłby życia w willi, lecz na szafocie.
Od starożytnej klasyki aż do omawianej epoki fi1ozofia obejmowała całą wiedzę ludzką, nawet nauki przyrodnicze. Dziś łatwo rozróżnić poszczególne dziedziny, wówczas jednak proces ten dopiero się zaczynał, i to nie bez błędów i krzywd.
Z drugiej strony już sam Galileusz podejrzewał, że niejednokrotnie się myli (np. w sprawie komet), szczególnie w dziedzinie eksperymentalnej. Nie miał dowodów potwierdzających teorię Kopernika, a jedyny, który przytaczał, okazał się całkowicie mylny. Na wskroś święty i mądry Robert Bellarmin, a wraz z nim inna postać wielkiego formatu, kardynał Baronio, zgłosili gotowość przydania Pismu (którego tekst wydawał się bardziej zgodny z systemem ptolomejskim) sensu bardziej metaforycznego, przynajmniej tym wyrażeniom, które stały w sprzeczności z nowymi hipotezami astronomicznymi, pod warunkiem jednak, że zwolennicy teorii kopernikowskiej będą zdolni poprzeć ją niepodważalnymi dowodami. Dowody takie można było podać dopiero w cały rok później.
Naukowiec takiej klasy jak Georges Bene sądzi nawet, że decyzja Świętego Oficjum dotycząca wycofania książki Galileusza nie tylko była sprawiedliwa, ale także słuszna z naukowego punktu widzenia: „Podobnie jak odrzucenie nieścisłego i pozbawionego dowodów artykułu przez współczesne czasopismo naukowe”. Dodatkowo jeszcze sam Galileusz, mimo poprawnej intuicji w niektórych przypadkach, niezbyt wyraźnie widział relacje między wiedzą i wiarą. Nie od niego, lecz od kardynała Baronio pochodzi słynna formuła (potwierdzająca otwarcie się środowisk kościelnych): „Zamiarem Ducha Świętego, inspirującego Biblię, było pouczenie nas, jak się idzie do Nieba, a nie jak się niebo porusza”.
Pośród spraw, które zazwyczaj pomija się milczeniem, znajduje się też jego błędne rozumienie pewnej „zgodności biblijnej”, a mianowicie znanego wersetu, mówiącego o tym, jak Jozue zatrzymał słońce, nie tłumaczył w sposób metaforyczny, lecz pozostał przy jego literalnym rozumieniu, stwierdzając, że Kopernik owo „zatrzymanie” mógłby lepiej wytłumaczyć niż Ptolemeusz. Galileusz, usadawiając się na tej samej płaszczyźnie, co jego sędziowie, potwierdzał, jak bardzo nieścisły był podział na wiedzę teologiczną, filozoficzną i nauki przyrodnicze.
Może Kościół wydawał się zacofany, ponieważ jak na swoje czasy był tak nowoczesny, że dopiero teraz zaczynamy to odczuwać. W rzeczy samej (pomijając błędy, w które mogło popaść dziesięciu sędziów z dominikańskiego konwentu Santa Maria Minerva), może ważniejszy niż to, co oni sami myśleli, jest fakt, iż osądzając Galileusza, raz na zawsze ustalili, że wiedza nigdy nie była i nie może być nową religią; że tworząc nowe dogmaty, oparte nie na Objawieniu, lecz na „Rozumie”, nie pracowano ani dla dobra człowieka, ani Prawdy. „Czasowe potępienie nauki heliocentrycznej (donec corrigatur, tzn. «dopóki nie zostanie skorygowane» – jak głosiła formuła) ma miejsce, ponieważ została ona przez swoich obrońców przedstawiona jako prawda absolutna, co godziło w fundamentalną zasadę, według której teorie naukowe wyrażają prawdy hipotetyczne, pewne ex suppositione, z założenia, a nie na sposób absolutny”. Tak pisze jeden ze współczesnych historyków.
Po trzech wiekach od owej naukowej zarozumiałości, od racjonalistycznego terroryzmu, który dobrze znamy, Karl Popper przypomniał nam, że inkwizytorzy i Galileusz, mimo iż mogło wydawać się inaczej, reprezentowali ten sam schemat myślowy. Inkwizytorzy za prawdy nie podlegające dyskusji (nawet w dziedzinie nauk przyrodniczych) uważali te, które pochodziły z Biblii i Tradycji w ich najbardziej literalnym znaczeniu. Za to Galileusz – a za nim nie kończąca się rzesza naukowców, racjonalistów, ludzi oświecenia i pozytywistów – bezdyskusyjnie akceptował, jako nowe Objawienie, autorytet ludzkiego rozumu oraz doświadczenia naszych zmysłów.
Któż jednak – jeśli nie inny rodzaj fideizmu – głosił (a pytanie to zostało sformułowane przez świeckiego agnostyka, jakim był Karl Popper), że rozum i doświadczenie, umysł i zmysły, przekazują nam „prawdę”? Jak sprawdzić, czy nie chodzi o iluzje, tak samo jak wielu uważa za iluzje przekonania oparte na wierze religijnej? Dopiero teraz, kiedy minęła już wielka cześć i respekt dla „prawd naukowych”, zaczynamy uświadamiać sobie, że nie są one prawdami absolutnie bezdyskusyjnymi a priori, lecz zawsze i jedynie przemijającymi hipotezami, nawet te dobrze udokumentowane (zaś historia poucza nas, że ani rozum, ani doświadczenie nie ustrzegły naukowców przed popadnięciem w nieskończone i głośne pomyłki, mimo deklarowanej „obiektywności i nieomylności Wiedzy”).
Nie są to rozważania apologetyczne, lecz dobrze udokumentowane fakty: dopóki Kopernik i jego zwolennicy (jak widzieliśmy liczni, nawet pośród kardynałów, a może i samych papieży) pozostawali na poziomie hipotez, nikt nie oponował. Święte Oficjum nie zamierzało położyć kresu wolnej dyskusji dotyczącej pojawiających się danych doświadczalnych.
Gwałtownie zareagowano dopiero wtedy, kiedy hipotezę chciano podnieść do rangi dogmatu, kiedy powstały podejrzenia, że nowa metoda eksperymentalna zaczyna zamieniać się w religię, w ów „scjentyzm”72, w który później rzeczywiście się przerodzi. „W gruncie rzeczy Kościół nie prosił o nic więcej, jak tylko o jedną rzecz: czas, czas na dojrzewanie i przemyślenie, kiedy za pośrednictwem swoich najmądrzejszych teologów, takich jak św. kardynał Bellarmin, domagał się od Galileusza, aby bronił doktryny kopernikowskiej jedynie jako hipotezy, albo kiedy w 1616 roku wpisywał na indeks De revolutionibus Kopernika donec corrigatur, to znaczy, dopóki nie nada się formy hipotetycznej fragmentom, które o ruchu ziemi mówiły w sposób absolutny. To właśnie radził Bellarmin: zbierzcie materiał potrzebny waszej wiedzy doświadczalnej, nie martwiąc się, jak i kiedy może zorganizować się corpus arystotelesowski. Bądźcie ludźmi nauki, nie chciejcie być teologami!” (Agostino Gemelli).
Galileusz nie został skazany za to, co mówił, lecz za to, jak mówił. To znaczy, z fideistyczną nietolerancją właściwą misjonarzom słowa, które miało przewyższać przeciwników, już z samej definicji uważanych za „nietolerancyjnych”. Szacunek dla uczonego i człowieka nie wzbrania jednak powiedzieć o dwóch aspektach jego osobowości, które kardynał Paul Poupard zdefiniował jako „arogancja i próżność, czasem bardzo żywa”. Przeciwnikami jego teorii byli astronomowie jezuiccy z Kolegium Rzymskiego, od których wiele się nauczył i otrzymał sporo zaszczytów, zaś ich badania potwierdzały jego wartość pośród nowożytnych ludzi nauki, w tym także nauki „doświadczalnej”.
Z braku obiektywnych dowodów wspierał się nowym dogmatyzmem, nową religią Nauki, rzucając przeciwko swoim kolegom takie inwektywy jak te, które znajdują się w jego prywatnych listach: kto zaraz i całkowicie nie zaakceptuje systemu kopernikowskiego jest (wyrażenie dosłowne) „imbecylem z głową napełnioną ptakami”, kimś, kogo „z trudnością można obdarzyć mianem człowieka”, „plamą na honorze rodzaju ludzkiego”, kimś, kto „trwa w dzieciństwie” i wiele innych obraźliwych sformułowań. W gruncie rzeczy mniema, iż nieomylność bardziej jest po jego stronie niż po stronie władzy kościelnej.
Nie trzeba też zapominać, że takie wyprzedzanie dowodów było typową pokusą dla ówczesnego intelektualisty. „Próżnością” było wyciąganie na światło dzienne (między innymi z równoczesną pogardą dla wiary ludzi bardziej skromnych) hipotez, które właśnie dlatego, że nie były jeszcze udowodnione, winny być szeroko dyskutowane jedynie w kręgach uczonych. Stąd też i jego odrzucenie łaciny: „Galileusz pisał językiem ludu właśnie dlatego, aby pominąć teologów i skierować się do ludzi z ulicy. Rozpowszechnianie na poziomie popularyzatorskim kwestii podówczas tak delikatnych i wątpliwych było niewłaściwe, albo przynajmniej wielce lekkomyślne” (Rino Cammilleri).
Ostatnio „spadkobierca” inkwizytorów, czyli prefekt Świętego Oficjum, kardynał Ratzinger, opowiadał o pewnej dziennikarce niemieckiej – znanej z laickiego czasopisma lansującego kulturę „progresywną” – która prosiła go o spotkanie na temat nowego podejścia do sprawy Galileusza. Oczywiście, kardynał oczekiwał tego, co zawsze: lamentacji nad obskurantyzmem i dogmatyzmem katolickim. Tymczasem stało się zupełnie inaczej: owa dziennikarka chciała wiedzieć, dlaczego Kościół nie przyhamował Galileusza, dlaczego nie przeszkodził jego pracy, która w samych założeniach odznaczała się terroryzmem naukowym, autorytaryzmem nowych inkwizytorów: technologów, ekspertów… Ratzinger stwierdził, że nie był tym zbyt zdziwiony: po prostu owa redaktorka wiedziała, że kult nauki w „modernizmie” zmienił się w świadomość „postmodernistyczną”: naukowiec nie może być synonimem kapłana nowej, totalitarnej wiary.
Na temat utylitarnej propagandy, która z Galileusza – człowieka z bardzo ludzkimi ograniczeniami – uczyniła tytana wolnego myślenia, proroka bez skazy i strachu, interesujące rzeczy napisała filozofka katolicka Sofia Vanni Rovighi, jedna z nielicznych kobiet zajmujących się tą dziedziną wiedzy. Posłuchajmy: „Jest historycznie niesłuszne, aby widzieć w Galileuszu męczennika za prawdę, ponieważ taki człowiek poświęca dla niej wszystko, nie dopuszczając żadnej korzyści i nie używając żadnego niegodnego środka w celu zatriumfowania prawdy. Nie traktuje też swoich przeciwników jak ludzi, których nie interesuje prawda, a jedynie władza i to po to, aby dzięki niej zwyciężyć Galileusza. W rzeczywistości mamy do czynienia z dwiema grupami: Galileuszem i jego adwersarzami, obie – w dobrej wierze – pewne słuszności swoich opinii. Jednakże obie używają nieodpowiednich środków, aby doprowadzić do triumfu własnej tezy, którą uważają za prawdziwą. Trzeba też pamiętać, że w roku 1616 władza kościelna była dla Galileusza szczególnie łaskawa i w sentencji wyroku nawet nie wymieniła jego nazwiska; w roku 1633, chociaż zdawała się działać surowo, umożliwiła mu wszelkiego rodzaju dogodności materialne. Bowiem według prawa tamtej epoki, Galileusz powinien przebywać w więzieniu jeszcze przed procesem, w jego trakcie i – w wypadku wyroku skazującego – po jego zakończeniu. Tymczasem nie tylko nie spędził w więzieniu ani jednej godziny, nie tylko nie doznał złego traktowania, lecz otrzymał mieszkanie i odnoszono się do niego bardzo grzecznie”.
Vanni Rovighi kontynuuje ze szczególną kobiecą wrażliwością, mówiąc na temat nieszczęśliwych córek człowieka nauki: „Poza tym, niesprawiedliwością jest stosowanie różnych norm do różnych ludzi: mówić o potępieniu Galileusza, jako przestępstwie przeciwko duchowi, i nie wspomnieć o umieszczeniu przez niego dwóch młodziutkich córek w klasztorze. Galileusz próbował wszystkiego, aby obejść prawo kościelne, powoływał się na wolność i osobistą godność dziewcząt, mających zamiar wieść życie zakonne i dążył do zmiany dolnej granicy wieku składania ślubów. Oczywiście, to działanie Galileusza winno być osądzone z punktu widzenia tamtej epoki historycznej; trzeba też wziąć pod uwagę, że Galileusz chciał, aby mu wybaczono tamten gwałt, będąc bardzo dobrym dla Virginii, siostry Marii Celeste; są to bardzo słuszne uwagi, nie mniej prosimy, aby w momencie osądzania przeciwników Galileusza zastosowano tę samą miarę i wzięto pod uwagę uwarunkowania historyczne i psychologiczne”.
Eseistka dodaje: „Trzeba mieć również na uwadze i to: kiedy surowo osądza się władzę, która skazała Galileusza, czyni się to z moralnego punktu widzenia (ponieważ z punktu widzenia intelektualnego oczywiste jest, że sędziowie popełnili błąd; błąd jednak nie jest przestępstwem i – nigdy nie wolno o tym zapominać – nie dotyczy wiary: zarówno orzeczenia sądowe z roku 1616, jak i z roku 1633 są dekretami jednej z rzymskich Kongregacji, zatwierdzonymi przez papieża in forma communi i jako takie nie należą do kategorii nieomylnych orzeczeń Kościoła; chodzi o dekrety ludzi Kościoła, a nie o dogmaty Kościoła). Osądzając sprawę z moralnego punktu widzenia, nie wolno mylić znaczenia z zasługą. Takie samo znaczenie ma cierpienie wielkiego Galileusza, jak i duchowe cierpienie biednej Arcangeli, zobowiązanej przez ojca do wstąpienia do zakonu w wieku zaledwie dwunastu lat. I jeżeli dalej mówimy że – na Boga! – Galileusz jest Galileuszem, podczas gdy siostra Arcangela nikim więcej jak nikomu nie znaną kobiecinką, a na koniec stwierdzamy, chociażby tylko domyślnie, że wina za cierpienia zadane jemu jest znacznie cięższa niż wina za cierpienia zadane jej, działamy jedynie pod wrażeniem władzy i zasługi. Z takiego punktu widzenia mówienie o duchu nie ma już sensu: ani w celu ganienia popełnionych przeciwko niemu nieprawości, ani chwalenia jego zwycięstw”.
Pierwszym moim zajęciem była praca redaktora w pewnym wydawnictwie. Z poranka 21 lipca 1969 roku dobrze pamiętam obrzękłe oczy współpracowników. Nikt nie spał. Przez całą noc wszyscy byli na nogach, aby zobaczyć, co w praktyce oznaczał znany tylko w teorii czasownik to moon-land, „lunowanie”. Uroczystości tych dni zwróciły nasze oczy w stronę nieba: ku księżycowi wraz z różnymi odpadkami rozsianymi po jego powierzchni (obecności człowieka zawsze towarzyszą śmieci), a także i nieco dalej, w stronę nieskończonej przestrzeni.
Wśród wielu refleksji za najbardziej zadziwiającą, a może i najgłębszą, uważam tę André Frossarda, człowieka, który nigdy nie zapomina, że „Bóg istnieje” z tej prostej przyczyny, że – jak sam powtarza od pół wieku – „spotkałem Go”.
Posłuchajcie zatem: „Największe odkrycia XX wieku były możliwe tylko dlatego, że nie było niczego innego do odkrycia. Chcę powiedzieć, że wszystkie nasze badania wskazują na to, że wszechświat jest pusty, niezamieszkały. Człowiek jest sam. To niesamowite: ogromna scena, miliony reflektorów dla jedynego aktora reprezentującego sztukę, której ani pierwszy, ani ostatni akt nie jest znany”.
Jakie stąd wnioski? Frossard odpowiada: „Że starożytni, Arystoteles, Ptolemeusz, teolodzy papiescy mieli rację z punktu widzenia teologicznego, chociaż nie mieli jej z punktu widzenia fizycznego. W tym sensie rację miał system ptolemejski, a nie Kopernik i Galileusz: prawdą jest, że centrum wszechświata stanowią człowiek i ziemia. Była to błędna astronomia, ale jak najbardziej słuszna filozofia, którą dzisiejsza nauka jedynie potwierdza. Czyż zatem Kościół miał rację, potępiając Galileusza? Powiedzmy, że błąd sądowy pozwolił uniknąć błędu metafizycznego. Począwszy od Galileusza rozpowszechnił się zwyczaj uważania nas samych za nic nie znaczące robaczki na skorupce maleńkiego sera. Świadomość chrześcijańska, stwierdzenie, że Bóg stał się człowiekiem, aby cierpieć, a co za tym idzie, nasze przeświadczenie o wielkiej godności człowieka, nie mogły tego przyjąć. Teraz właśnie współczesna nauka, zrodzona wraz z Galileuszem, zdaje się to potwierdzać”.
Ani my, ani nasi potomkowie, nigdy w ciągu jednego życia nie zdołamy wyjechać poza system słoneczny; żywi mogą wrócić jedynie wnukowie i prawnukowie narodzeni w czasie podróży. A system słoneczny – dzięki sondom możemy obecnie o tym mówić z całą pewnością – jest niepokojąco pusty. Tam, gdzie nie może dotrzeć cały człowiek, może dotrzeć jego wołanie: od roku 1931 radioastronomowie znajdują się w stanie gotowości, a jednak dotąd nie odebrali sygnałów od istot inteligentnych. Stanie się to jutro? Nikt nie może tego wykluczyć, chociaż oczywiste jest, że nie będziemy wiedzieli, co z nimi zrobić. Sygnały, które doszłyby do nas, pochodziłyby od cywilizacji, które wysłały je tysiące, a nawet miliony lat temu i być może w momencie ich odebrania od nie wiadomo jakiego czasu już nie istnieją. A nasza odpowiedź trwałaby tak samo długo.
Potwierdza się przynosząca rozczarowanie konkluzja: z tego, co do dziś wiemy, oprócz nas nie ma nikogo więcej. A nawet gdyby był, dialog nie byłby możliwy. Dlatego też nie do zaakceptowania a priori są kuszące sny studiujących „niezidentyfikowane obiekty latające”, z których wielu wierzy w „latające talerze”: chociażby nawet dysponowali pojazdami rozwijającymi szybkość światła (wiadomo, że uzyskanie większej szybkości jest fizycznie niemożliwe), owi „przybysze” nie mogliby przybyć i wrócić, ani też prawdopodobnie kontaktować się ze swoją bazą kontrolną.
Wiara nie musiała (ani nie musi) się bać ewentualnego odkrycia innych istot inteligentnych. W willi papieża w Castelgandolfo spacerowałem po tarasie opadającym w stronę jeziora Albano, nad którym górują dwie kopuły z ogromnymi teleskopami śledzącymi niebo. Na dole – napis z brązu zachęca: Deum Creatorem venite adoremus73. Byłem tam, aby spotkać się z ojcem Georgesem V. Coynem, amerykańskim jezuitą z Baltimore, astronomem o światowej renomie i dyrektorem sławnego, najstarszego na świecie, bo funkcjonującego już od 1579 roku papieskiego obserwatorium astronomicznego.
Ojciec Coyne potwierdził moje przekonania: istnieje możliwość życia w innym miejscu, ale jest to możliwość, a nie pewnik. Powiedziałem mu, że jeśli pewnego dnia odkryjemy inny świat, inaczej zrozumiemy tajemnicze słowa Jezusa: „Mam także inne owce, które nie są z tej owczarni. I te muszę przyprowadzić i będą słuchać głosu mego…” (J 10,16). Zdziwił się i odparł, że nigdy o tym nie myślał.
Tak więc wiara ani się nie obawiała, ani się nie obawia. Przeciwnie, cieszyłaby się możliwością potwierdzenia płodności Boga Stwórcy, działającego z czystej miłości.
Z całą pewnością scjentyzm ateistyczny szukał innych zamieszkałych światów także dlatego, aby znaleźć potwierdzenie dla swojej tezy, że życie może, a nawet musi, czy to przez przypadek, czy z prawa statystyki, rozwijać się na tysiącach i tysiącach ciał niebieskich wszechświata. Dla wielu byłoby ogromną satysfakcją móc mówić o innych „istotach pierwotnych”, które – z czasem i z wysiłkiem – osiągnęły zdolność wysyłania w przestrzeń sygnałów radiowych. Gdyby tak było, człowiek przestałby być tak intrygującą – dzięki swej niepowtarzalności – tajemnicą: chcieliby nas poniżyć, ponieważ wydaje im się nie do zniesienia, że wszystko miałoby być tylko dla nas.
Niemniej jest. Przez sześćdziesiąt lat nasłuchiwania nie zdołaliśmy odebrać żadnego sygnału, który mógłby wydawać się głosem innego, inteligentnego „bytu”, natomiast mogliśmy usłyszeć coś, co zdaje się być głosem Bytu! Odkrycie radioastronomii jest niesamowite: wszechświat „gra”, galaktyki mają „głos”, który ostatnio został odczytany i nagrany na taśmę, tworząc niesamowite współbrzmienie. Według Hioba (Hi 38,7) gwiazdy śpiewają; według Izajasza (Iz 44,23) niebiosa wznoszą okrzyki; według Zachariasza (Za 9,14) tym, który gra, jest sam Bóg, podczas gdy dla Psalmisty (Ps 148,3nn) słońce i księżyc, i wszystkie świecące gwiazdy chwalą Pana.
Mówiono w przenośniach, podobnie jak o setkach innych rzeczy, które można znaleźć zarówno w Starym, jak i w Nowym Testamencie (czym jest głos „wszelkiego stworzenia”, które – według św. Pawła – bardziej niż „dźwięczeć” lub „śpiewać” „jęczy”? /Rz 8,22/). To metafory, które teraz znajdują prostą i konkretną odpowiedź w nagraniach radioastronomów.
Temat ten jest zbyt fascynujący, aby przestać się nim interesować.
Wszystko wydaje się wolne od podejrzeń. Włoskie wydawnictwo Laterza jest „lewicowe” (jeśli to słowo w ogóle jeszcze komuś coś mówi). Autor, mimo młodego wieku, posiada solidną reputację akademicką, a jego nazwisko, Rainer Zitelmann, zdaje się nawet mieć żydowski rodowód. Dlatego też jego esej pt. Hitler nie ma nic wspólnego z półoficjalną propagandą „rewizjonistyczną”. To jeszcze jeden z powodów, które czynią tę lekturę niezwykłą, polecaną czytelnikowi szukającemu obiektywizmu.
Zitelmann urodził się w roku 1957, to znaczy dwanaście lat po śmierci osoby, której poświęcił swoje badania od czasu, kiedy uzyskał dyplom z historii. I tak ponad dwieście stron poświęconych Hitlerowi – to jeden z pierwszych owoców pracy człowieka wolnego od wspomnień i związanych z nimi uzależnień osobistych.
W książce można znaleźć zadziwiające słowa, jak na przykład te, które przytaczamy dosłownie: „Powodem antysemickich rozporządzeń ekonomicznych było zmuszenie Żydów do opuszczenia Niemiec. W celu zrealizowania tego zamiaru zjednoczyły się zarówno siły narodowosocjalistyczne, jak i syjonistyczne. Już w roku 1933 rozpoczęła się współpraca między oficjalnymi organami niemieckimi (z Gestapo włącznie) i Żydami w celu ułatwienia ludności żydowskiej emigracji z Niemiec. I rzeczywiście, w ciągu pięciu lat, pomiędzy rokiem 1933 a 1937, opuściło Niemcy około 130.000 Żydów, z których 38.400 znalazło schronienie w nowej ojczyźnie palestyńskiej”.
Mamy tutaj dobry przykład manipulowania prawdą, praktykowany niemal przez pół wieku. Podając nam tę wiadomość o współpracy między nazistami i syjonistami (pierwsi chcieli uwolnić się od Żydów, drudzy byli zainteresowani ich wysiedleniem, aby dać początek snom o nowym Izraelu na terytorium, które od pięciu wieków zajmowali Arabowie), Zitelmann nie mówi o tym, co odkrył w tajnych archiwach.
Współpraca między swastyką a gwiazdą Dawida dokonywała się oficjalnie i nawet ówczesne gazety pisały o niej. Jednakże my, którzy nie żyliśmy wtedy, nie mogliśmy czytać owych gazet i nie wiemy o tym, ponieważ historycy skrzętnie ukrywali ten niewygodny temat.
Zobaczmy, co dalej mówi młody historyk: „Jeśli liczba żydowskich emigrantów nie była wyższa, to z tego powodu, że wiele państw ustanawiało coraz to nowe i bardziej rygorystyczne przepisy dotyczące migracji żydowskiej oraz z powodu zachowania się licznych Żydów niemieckich, którzy aż do ostatnich miesięcy roku 1937 mieli jeszcze złudzenia co do reżimu nazistowskiego. Przykładem tego jest Odezwa do Żydów niemieckich z grudnia 1937 roku, ogłoszona przez Narodową Komisję Żydów Niemieckich, w której proszono ludność żydowską, aby «nie uległa nieusprawiedliwionemu wrażeniu paniki»”. Są to dwa fakty przez długi czas pomijane milczeniem. Przede wszystkim nazistowski antysemityzm nie spotkał się z wybuchem międzynarodowej solidarności; przeciwnie, Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Francja, to znaczy kraje o najliczniejszych wspólnotach żydowskich (których protesty, jeśli nawet miały miejsce, były słabe i szybko wyciszane), zamknęły swoje drzwi tuż przed nosami Izraelitów opuszczających Niemcy. Czyżby miał to być jeszcze jeden z czynników polityki silnego ruchu syjonistycznego, który chciał jak największą liczbę Żydów przeciwstawić palestyńskim Arabom, zamykając inne drogi dla uchodźców?
Aby odpowiedzieć na to pytanie nie można też zapomnieć o powojennych układach (które w większości były tajne) między Izraelem a Związkiem Radzieckim, mających na celu wydostanie Żydów z terytorium sowieckiego i wysłanie ich – bez międzylądowań – do Tel Awiwu. Samoloty radzieckie, przewożące Żydów, początkowo lądowały w Wiedniu. Ponieważ jednak Żydzi opierali się dalszej podróży do Izraela, wprowadzono loty bezpośrednie.
Wiadomość o uporczywych złudzeniach Żydów niemieckich co do intencji nazizmu może okazać się użyteczna w momencie oceniania wściekłej polemiki skierowanej przeciwko Kościołowi katolickiemu za układ zawarty z Hitlerem. Pochodzi on z lipca 1933 roku, kiedy reżim nie odkrył jeszcze wszystkich swoich kart. Przecież cztery i pół roku później sami Żydzi niemieccy uważali nadmierną panikę za „nieusprawiedliwioną”!
Jednakże 21 marca 1937 roku w 11.500 katolickich parafiach Rzeszy odczytano encyklikę Mit brennender Sorge, w której Pius XI z „gorliwym zatroskaniem” ujawniał „kalwarię” Kościoła i rzeczowo demaskował antychrześcijański charakter reżimu. Wypada przytoczyć Zitelmanna: „Furia Hitlera przeciwko Kościołowi rzymskiemu rozpętała się na dobre”. Goebbels odnotował w swoim pamiętniku: „Teraz księża będą musieli poznać nasz porządek i naszą nieustępliwość”.
W sumie, nawet w tym, co odnosi się do „oporu” przeciwko pajęczej sieci nazistowskiej, trzeba zrewidować wiele spraw, o których aż do dziś nam nie mówiono.
Wracając do dziwnych relacji między nazizmem a syjonizmem, w tej samej książce mowa jest o „entuzjastycznej aprobacie Hitlera” dla decyzji swego ministra gospodarki: przekazać „Komitetowi Odpowiedzialnych” całą spuściznę Żydów niemieckich. Trzeba nadmienić, że zarejestrowanych jako „pracujących” nie było zbyt wielu, zaledwie 240.000, za to w ich posiadaniu była ogromna suma sześciu miliardów marek (równa wydatkom poniesionym wcześniej na przezbrojenie armii Rzeszy). Z tak stworzonego funduszu, każdy Żyd, który chciał wyemigrować, mógł wziąć tylko tyle, ile było konieczne, aby rozpocząć życie za granicą.
Hitler był zadowolony – i tutaj zaskoczenie – ponieważ jak mówi historyk „usatysfakcjonowane były żydowskie towarzystwa ubezpieczeniowe w Ameryce i Anglii, decydując się na zatwierdzenie głównych punktów niemieckiego planu”. Rozmowy prowadzone były aż do roku 1939, a więc do wybuchu wojny. Jednakże jeszcze w roku 1941, za pośrednictwem niemieckiej ambasady w Ankarze, przynajmniej pewna część członków ruchu syjonistycznego proponowała Berlinowi układ między Trzecią Rzeszą a mającą powstać Republiką Izraela, dotyczący wpływów na Środkowym Wschodzie.
W rzeczy samej „prawdziwa” historia nie przestaje kwestionować naszych manichejskich schematów.
W setną rocznicę narodzin Hitlera chcemy zwrócić uwagę katolików, którzy umieją jedynie śpiewać mea culpa74 w starym chórze oskarżonych, tak jakby Kościół był odpowiedzialny za tego austriackiego chrześcijanina.
Tymczasem prawda jest taka: w mniejszej lub większej mierze wszyscy są odpowiedzialni za to, co działo się w latach 1933-1945. Gdyby jednak Niemcy były katolickie, nie trzeba by im było zarzucać, że narodowy socjalizm był pod względem politycznym nieudolnym i folklorystycznym buntem.
Prekursorami byli Luter i jego następcy, a potem, w wieku XIX, Otto von Bismarck, którzy to starali się, używając całej siły, jaka była w ich zasięgu, oczyścić Niemcy z katolicyzmu, uważając posłuszeństwo wobec Rzymu za niegodne prawdziwego niemieckiego patrioty. „Żelazny Kanclerz” zdefiniował swoje prześladowanie katolików w czasie Kultur-kampfu75 jako „walkę o cywilizację” w celu odłączenia katolików od „obcego i przesądnego” papiestwa i zgromadzenie ich w aktywnym Kościele narodowym, tak samo jak kilka wieków wcześniej chcieli uczynić to luteranie. Nie osiągnął tego i w końcu musiał zrezygnować (chociaż wierność wobec Rzymu aż do roku 1918 nie pozwalała wyższym wojskowym robić kariery w rządzie i wojsku).
Po reformie luterańskiej tylko jedna trzecia Niemców pozostała katolicka. Hitler nie doszedł do władzy poprzez zamach stanu, lecz uczynił to w świetle prawa, na drodze demokratycznych wyborów. A jednak w czasie tych wyborów nie uzyskał większości w katolickich landach, które posłuszne (jeszcze wtedy…) hierarchii, jak zawsze jednomyślnie głosowały za swoją partią Centrum, która wcześniej nie ustąpiła też wobec Bismarcka i która aż do ostatniej chwili przeciwna była Hitlerowi.
Tego nie uczynili (fakt o którym szybko się zapomniało) komuniści, dla których aż do 1933 roku głównym przeciwnikiem nie był nazizm, lecz „heretycka” socjaldemokracja. Zrobiono wszystko, abyśmy zapomnieli, że Hitler, który w roku 1939 podzielił się Polską z sowietami, nie rozpętałby wojny bez współudziału Związku Radzieckiego. Sowieci uwolnili Hitlera od zagrożenia podwójnym frontem, pozwalając, aby po zdobyciu Warszawy dotarł do Paryża. Aż do „zdrady” Hitlera, latem 1941 roku, polityka radziecka podtrzymywała niemieckie działania w czasie pomyślnych dla nich dwudziestu dwóch miesięcy. Bojowe wozy nazistów biorące udział w Blitzkrieg76 w Polsce i Francji oraz samoloty użyte w wojnie z Anglią poruszały się dzięki sowieckiej ropie z Baku. Do tego momentu w krajach okupowanych, np. we Francji, lokalni komuniści wypełniając dyrektywy płynące z Moskwy, byli po stronie nazistów a nie opozycji.
Niech te fakty, po dziesiątkach lat, będą przeglądem „ważnych sukcesów antyfaszystowskich” międzynarodowego komunizmu, zawsze gotowego określać katolików (i „faszystowski kler”) jako starających się ukryć wielką tragedię. Wszystko to wskazuje nie na zasługi komunizmu, lecz na jego wielką winę. To nie Stalin, który został zdradzony niespodziewanym atakiem z Berlina, zwyciężył faszyzm. Zwyciężyła go opozycja, której zasługi przywłaszczył sobie marksizm, decyzją spóźnioną i wymuszoną zmianą niemieckiego stanowiska.
Faszyzm upadł dzięki wytrwałości Anglii, która zdołała uzyskać pomoc przemysłu amerykańskiego i która bardziej dzięki swej tradycyjnej polityce niż ideałom (sam Churchill był admiratorem Mussoliniego i z uznaniem wyrażał się o Hitlerze; partia faszystowska na wyspie traktowana była przyjaźnie) nie mogła znieść czyjejś hegemonii na kontynencie europejskim. Tak było z Napoleonem oraz z udziałem w wojnie 1914 roku; nie chodziło o wojnę zasad, lecz o strategię imperialną. W początkach wieku wiktoriańska Wielka Brytania w swoich intencjach i postępowaniu niezbyt różniła się od hitlerowskich Niemiec z ich polityką wobec Południowej Afryki. Niestety, w polityce (i wojnie, która jest jej kontynuacją) nie istnieją oczywiste i nieskalane ideały.
Wracając do sprawy dojścia Hitlera do władzy, nie zapominajmy, że w decydujących wyborach, w roku 1933, wygrał w landach protestanckich, a przegrał w katolickich. Prezydent Hindenburg, respektując wolę większości wyborców, powierzył urząd kanclerza Rzeszy owemu czterdziestoczteroletniemu Austriakowi dość niewiadomego pochodzenia (według niektórych historyków po części Żyda). 21 marca, czyli w dniu pierwszego posiedzenia parlamentu Trzeciej Rzeszy, Goebbels proklamował „Dzień Narodowego Odwetu”. Uroczyste obchody zapoczątkowały ceremonie religijne w protestanckiej świątyni w Poczdamie, starym pruskim mieście.
Joachim Fest, biograf Hitlera, pisze: „Deputowanym z katolickiego Centrum, na znak kpiny i zemsty, pozwolono wejść do świątyni Piotra i Pawła na nabożeństwo religijne (luterańskie) jedynie bocznymi drzwiami. Hitler i dostojnicy faszystowscy nie przybyli «z powodu – jak powiedzieli – wrogiego działania episkopatu katolickiego»”. Znaną fotografię Hindenburga podającego rękę Hitlerowi ubranemu w surdut zrobiono na schodach świątyni protestanckiej. „Zaraz potem – pisze Fest – zaintonowano na organach hymn Lutra Nun danket alle Gott, a teraz wszyscy niech chwalą Boga”. Był to początek tragedii, która miała zakończyć się zabójstwem czterech tysięcy księży i zakonników katolickich, tylko dlatego, że nimi byli.
Od roku 1930 w Kościele luterańskim Deutsche Ghristen („Chrześcijanie Niemieccy”) zaczęli organizować się na wzór partii faszystowskiej w „Kościół Rzeszy”, który chrzcił jedynie Aryjczyków. Po wyborach w roku 1933, Martin Niemöller, pastor i teolog, który później przeszedł do opozycji „w imieniu – jak sam pisał – ponad dwóch i pół tysiąca pastorów luterańskich nie należących do «Kościoła Rzeszy»”, wysłał telegram do Hitlera: „Pozdrawiamy naszego Führera, dziękując za męskie i jasne słowa, które wróciły Niemcom honor. My, pastorzy ewangeliccy, zapewniamy o naszej całkowitej wierności i gorących modlitwach”.
Chodzi o trudną i bolesną historię, ponieważ jeszcze w lipcu 1944 roku, po nieudanym zamachu na Hitlera, podczas gdy Kościół katolicki zachowywał głębokie milczenie, zwierzchnicy Kościoła luterańskiego wysłali następny telegram: „We wszystkich naszych świątyniach poprzez modlitwę wyrażamy naszą wdzięczność łaskawemu Bogu za Jego widzialną ochronę”. Bierność, która, jak to zobaczymy, nie była przypadkowa.
Historia nie wybacza. Pozwala, aby mijały całe wieki, a jednak nie zapomina o nikim, oświetlając wszystkie zakamarki. W tym tout se tient77, włącznie z bezpośrednią relacją między reformacją luterańską a niemiecką uległością wobec dochodzenia do władzy narodowego socjalizmu, aż po całkowitą wierność wobec reżimu do końca, wyjąwszy – oczywiście – jakiś przypadek tak heroiczny, co i wyjątkowy.
Przypomnijmy sobie, że już od roku 1930 protestanci jednoczyli się w „Kościele Rzeszy” jako Deutsche Christen, „Chrześcijanie Niemieccy”, których mottem było: „Jeden naród, jedna rasa, jeden Fiihrer”. Hasło zaś brzmiało: „Niemcy naszą misją, Chrystus naszą siłą”. Statut Kościoła zmodyfikowano według zasad partii faszystowskiej, włączając „paragraf aryjski”, wykluczający ordynację pastorów spoza „czystej rasy” i zaostrzający warunki udzielania chrztu osobom nie będącym czystej krwi.
Spośród wielu dokumentów, które powinny wszystkich chrześcijan zmusić do refleksji, chociaż w szczególny sposób braci protestantów, cytujemy wiadomość wysłaną przez akredytowanego w Niemczech północnoamerykańskiego korespondenta Time, opublikowaną w numerze z dnia 17 kwietnia 1933 roku, czyli kilka miesięcy po objęciu przez Hitlera stanowiska kanclerza:
„W starym gmachu pruskiej Diety miał miejsce Wielki Kongres Germańskich Chrześcijan, mający na celu ustalenie głównych zasad postępowania Kościoła ewangelików niemieckich wobec nowej sytuacji wytworzonej przez narodowy socjalizm. Rozpoczął go pastor Hossenfelder ogłaszając: «Luter powiedział, że rolnik orzący ziemię może być bardziej pobożny niż modląca się zakonnica. My mówimy, że walczący faszysta z Grupy Szturmowej bliższy jest woli Bożej niż Kościół, który nie przyłącza się do radości Trzeciej Rzeszy»”. (Napastliwa aluzja do hierarchii katolickiej, która odmówiła „przyłączenia się do radości”.)
Dalej czytamy w Time: „Pastor, doktor Wieneke-Soldin, dodał: «Krzyż w formie swastyki i krzyż chrześcijański to ta sama rzecz. Gdyby Chrystus żył w naszych czasach, byłby liderem w naszej walce przeciwko marksizmowi i antynarodowemu kosmopolityzmowi». Myślą przewodnią tegoż reformowanego chrześcijaństwa jest zakaz używania Starego Testamentu zarówno w kulcie, jak i na lekcjach katechizmu w szkołach niedzielnych, ponieważ jest to książka żydowska. Ostatecznie Kongres zatwierdził dwie zasady podstawowe:
1) «Bóg stworzył mnie Niemcem. Bycie Niemcem jest darem Pana. Bóg chce, abym walczył za moją germańskość»;
2) «Udział w wojnie nie jest gwałceniem sumienia chrześcijańskiego, lecz posłuszeństwem wobec Boga»”.
Smutna ekstrawagancja Deutsche Christen nie była wytworem mniejszościowej grupy, lecz opinią większości luteran: w wyborach kościelnych z lipca 1933 roku „chrystofaszyści” uzyskali 75% głosów od protestantów, którzy, w odróżnieniu od katolików, w wyborach publicznych zapewnili większość parlamentarną NSDAP (Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników).
Wszystko to (jak już wspomnieliśmy wcześniej) nie jest przypadkiem, lecz odpowiada pewnej historycznej i teologicznej logice. Jak tłumaczy kardynał Joseph Ratzinger, Bawarczyk, który w roku 1945 miał osiemnaście lat i wcielony został do tzw. Flak, czyli artylerii przeciwlotniczej Rzeszy: „Fenomen «Chrześcijan Niemieckich» naświetla charakterystyczne zagrożenie, na jakie narażony jest protestantyzm w obliczu faszyzmu. Luterańska koncepcja chrześcijaństwa narodowego, niemieckiego i antyłacińskiego, stanowiła dla Hitlera dobry punkt wyjścia, zgodny z tradycją Kościoła Narodowego, kładącego silny nacisk na posłuszeństwo wobec władz politycznych, co jest normalne wśród naśladowców Lutra. Z tych właśnie powodów protestantyzm luterański czuł się bardziej zobowiązany niż katolicyzm do schlebiania Hitlerowi. Tak błędny ruch jak Deutsche Christen nie mógłby powstać na bazie katolickiej koncepcji Kościoła. W tym ostatnim wierni mieli większą łatwość opierania się faszystowskim doktrynom. Już wtedy widziano to, co zawsze potwierdzała historia: Kościół katolicki, na zasadzie wyboru mniejszego zła, może zgodzić się na strategiczne paktowanie z systemami państwowymi, nawet jeśli są one represyjne; w ostatecznym jednak rozrachunku zawsze okazuje się to obroną wszystkich przed degenerującym totalitaryzmem. W rzeczy samej, i w przeciwieństwie do Kościołów wywodzących się z reformacji, natura Kościoła katolickiego nie może być mylona z naturą państwa i z obowiązku musi sprzeciwiać się rządowi, który próbuje narzucić obywatelom totalitarną wizję świata”.
Charakterystyczny dualizm luterański, dzielący świat na dwa królestwa („świeckie”, powierzone wyłącznie księciu oraz „religijne”, w którym kompetentny jest Kościół, jednak książę jest jego moderatorem i protektorem, jeśli już nie szefem na ziemi), usprawiedliwił posłuszeństwo wobec tyrana. Posłuszeństwo, które w większości działań Kościoła protestanckiego trwało aż do końca: poznaliśmy już słowa przesłane Führerowi, kiedy po nieudanym zamachu, w lipcu 1944 roku, kazał brutalnie i krwawo stłumić spisek (w który, między innymi, zamieszani byli oficerowie ze starej arystokracji i wyższych sfer mieszczaństwa katolickiego).
Jeśli w czasach dochodzenia faszyzmu do władzy nie istniały znaczniejsze ruchy oporu, to już w roku 1934 mniejszość protestancka skupiała się wokół postaci nie Niemca, lecz Szwajcara, Karla Bartha, najpierw odcinając się od Deutsche Christen, a potem organizując ruch „Kościoła wyznaniowego”, który miał swoich własnych męczenników, wśród nich – znanego teologa, Dietricha Bonhoffera. Jednakże, jak nadmienia Ratzinger, „właśnie dlatego, że oficjalny Kościół luterański z jego tradycyjnym posłuszeństwem wobec władzy, jakakolwiek by ona była, skłaniał do darzenia sympatią rządu i obowiązku służenia mu także na wojnie, protestant potrzebował więcej wewnętrznej odwagi niż katolik, aby oprzeć się Hitlerowi”. W sumie, przypadki oporu były wyjątkami, czymś indywidualnym, dotyczącym mniejszości, co „tłumaczy, dlaczego ewangelicy – wyjaśnia kardynał – mogli chlubić się ze znanych osobistości, sprzeciwiających się faszyzmowi. Aby się przeciwstawić, trzeba było wielkiego charakteru, ogromnych zasobów odwagi i niezachwianego przekonania, właśnie dlatego, że chodziło o zwrócenie się przeciwko większości wiernych i nauczaniu własnego Kościoła”.
Bierzemy pod uwagę, że historia Kościoła katolickiego jest także historią niespójną, historią ustępstw, błędów „personelu kościelnego” i nie wszystko błyszczało jak złoto zarówno wśród hierarchii, jak i wśród zakonników oraz wiernych świeckich.
Na przykład wiele dyskutowano na temat słuszności podpisania w lipcu 1933 roku konkordatu między Watykanem a nową Rzeszą. Już o tym wspominaliśmy, ale warto to powtarzać, podobnie jak stale powtarzane są z tegoż powodu zarzuty przeciwko Kościołowi.
Najpierw trzeba zauważyć – a jest to wiążące dla wszystkich chrześcijan, zarówno protestantów, jak i katolików – że od chwili objęcia stanowiska kanclerza przez Adolfa Hitlera upłynęło niewiele miesięcy i nie odsłonił on jeszcze całkowicie swego oblicza, do czego jednak wkrótce zaczął się przygotowywać. Proszę sobie przypomnieć, że aż do roku 1939 premier Chamberlain bronił konieczności pojednania z Hitlerem, a sam Winston Churchill napisał (co z racji pośpiechu sprzymierzonych przypomną oskarżeni w procesie norymberskim): „Gdyby kiedyś moja ojczyzna miała cierpieć takie trudności jak Niemcy, prosiłbym Boga, aby dał jej człowieka tak energicznego i aktywnego jak Hitler”.
Joseph Lortz, katolicki historyk Kościoła, który w tamtych czasach mieszkał w swoim kraju, czyli w Niemczech, pisze: „Nie wolno zapominać, że na przestrzeni długiego czasu i w kłamliwie wyrafinowany sposób, narodowy socjalizm ukrywał swoje złe cele pod formułami, które mogły wydawać się do przyjęcia”. Dziś osądzamy tamte lata na podstawie odkrytej straszliwej dokumentacji – jednak już po wszystkim. Jak można było zauważyć w czasie procesu norymberskiego, bardzo niewiele osób z wyższych sfer wiedziało, co naprawdę działo się w obozach koncentracyjnych (wśród Żydów, Cyganów, homoseksualistów, dysydentów i zwykłych więźniów, w większości Słowian). Rozkazy dotyczące „ostatecznego rozwiązania problemu żydowskiego” były utrzymywane w takiej tajemnicy, że nie mamy po nich żadnego pisemnego śladu, co „rewizjonistycznym” historykom pozwala wątpić w to, czy rzeczywiście takowe istniały.
Jakkolwiek było, to w tym, co odnosi się do konkordatu z 1933 roku, należy podkreślić, że nie był on aż tak mało reprezentatywny, skoro w dalszym ciągu jest obowiązujący w Niemczech, chociaż z kilkoma poprawkami, ograniczającymi się do powtórzenia postanowień podpisanych wcześniej z landami demokratycznych, przedfaszystowskich Niemiec. Trzeba też pamiętać, że już w roku 1936, zaledwie trzy lata po podpisaniu konkordatu, Stolica Apostolska przekazała rządowi Rzeszy 34 noty, w których protestowała przeciwko gwałceniu rzeczonego konkordatu. Niejako kropką nad i w temacie owych ciągłych pogwałceń była napisana w następnym, 1937 roku, znana encyklika Piusa XI, Mit brennender Sorge.
Wróćmy jednak do korzeni tematu. Przeciwnicy jakiegokolwiek konkordatu nie rozumieją, że musi się on opierać na koncepcji Kościoła, który jest wartością, zwłaszcza w epokach tak dramatycznych jak ta; na katolickiej koncepcji Kościoła jako społeczności anonimowej i niezależnej, z własnymi strukturami i organizacją, z wikariuszem ziemskim, której jedynym „Szefem” i prawodawcą jest Jezus Chrystus.
W sumie chodzi o taką perspektywę, która płynie z traktowania bardzo serio słów Ewangelii: „Oddajcie cesarzowi, co jest cesarskie, a Bogu, co boskie”. Szalenie ważny jest sam fakt, że rząd (zwłaszcza taki jak Führera) chce paktować z Kościołem, ustanawiając wzajemne prawa i obowiązki: jest to potwierdzenie, że człowiek ma też swoje obowiązki wobec Boga, a nie tylko wobec państwa. Jest to też uznanie, że cesarz nie jest wszystkim, jak to niemal uczynił protestantyzm w swoim „Kościele Narodowym”, przynajmniej w tym, co dotyczyło jego działania.
Mimo niedogodności wynikających z konkordatu i mimo – jak w przypadku faszyzmu – nierespektowania go, już sam fakt jego istnienia potwierdza, że w końcu istnieje także inna moc, zdolna oprzeć się władzy ziemskiej, a nawet ją zwyciężyć.
Prawdą jest, że wraz z wybuchem wojny konkordat z 1933 roku stał się dla Berlina niewiele znaczącym papierem. Niemniej przypominał prześladowanym wierzącym, że w Europie istnieje nie tylko wszechpotężna Trzecia Rzesza. Istnieje także Kościół rzymski, bezbronny, ale przecież niepokojący tyrana aż do tego stopnia, że rzucając wyzwanie całemu światu, nie omieszkał zalecić spadochroniarzom stacjonującym w Rzymie, z którego uciekł już rząd włoski, przekroczyć granice wzgórza watykańskiego.
Oświęcim raz jeszcze jawi się jako przeszłość, która „nie chce przeminąć”, albo lepiej, nie chce się jej pozwolić, aby przeminęła. Mówi się, że powinien być miejscem ciszy, medytacji i modlitwy. Tymczasem właśnie z krzykiem, używając oszczerstw i strasząc konsekwencjami, usuwa się być może jedyne osoby – klauzurowe zakonnice polskie – które chciały żyć właśnie w ten sposób.
W miejscu boleści zaczyna się nowa, wcale nie budująca nauka. Wypadałoby tutaj zauważyć coś, co mogłoby służyć przyszłości; chodzi o drobne szczegóły, które składają się na tę mozaikę oszczerstw, kierowanych pod adresem katolicyzmu, na które tylu „katolików” dziś zdaje się nie reagować, żeby już nie powiedzieć, że skruszeni kończą podaniem ręki oszczercom. Tymczasem tak jak pokora jest obowiązkiem wierzącego w Ewangelię, tak też takim samym obowiązkiem jest poszukiwanie prawdy i dawanie o niej świadectwa.
I to właśnie dzieje się dziś. Wśród obozowych budynków znajduje się instytut naukowy kierowany przez polskiego historyka Franciszka Pipera. Tenże, zdając sobie sprawę z tego, że misją historii jest rekonstrukcja prawdy, usunął wielką płytę kamienną od dziesiątków lat widniejącą u wejścia do Oświęcimia i informującą, że w obozie straciły życie cztery miliony więźniów. „To nieprawdziwa liczba – oświadczył profesor Piper. – Po wielu latach badań prowadzonych w archiwach, stwierdziliśmy z całą pewnością, że zmarłych nie było więcej niż półtora miliona. Nieco ponad jedna trzecia podawanej dotąd liczby. Jest to różnica zbyt wielka, by historyk mógł nad nią przejść do porządku dziennego. Stąd też konieczność zmiany tablicy na nową, zawierającą prawdziwe dane”.
Dokładne kalkulacje przeprowadzone przez naukowców wskazują na to, że chociaż większość ofiar była pochodzenia żydowskiego, to jednak wśród wspomnianego półtora miliona było około 150.000 Polaków, 23.000 Cyganów, 15.000 Rosjan oraz ofiar innych narodowości w odpowiednio malejącej liczbie.
Podczas gdy wszyscy zainteresowani zaakceptowali te dane, oparte na solidnej dokumentacji, nie uczyniła tego wspólnota żydowska. Od razu zaczęły się lamenty, burzliwe oskarżenia i podejrzenia o chęć „zbanalizowania holokaustu”, co jest całkowicie niezrozumiałą reakcją. Bowiem dla kogoś nie pozbawionego zdrowego myślenia i współczucia jest oczywiste, że owe dwa i pół miliona ofiar mniej w Oświęcimiu nie umniejsza horroru, jaki tam miał miejsce. Któż może umniejszać grozę i potępienie zbrodni tylko dlatego, że historia udowadnia, iż zamordowano „tylko” półtora miliona ludzi?
Dyrektorka czasopisma żydowskiego o największym we Włoszech nakładzie deklaruje: „Trudno nie łączyć owego rewizjonizmu ze zjawiskami antysemityzmu, mającymi miejsce w Europie i bardzo silnymi w Polsce, gdzie popierane są przez Kościół i pewne odłamy związku Solidarność”.
Dyrektor Centrum Współczesnej Dokumentacji Żydowskiej w Mediolanie, w swoich wypowiedziach do La Stampa, stanowczo odrzuca te, tak gniewne oskarżenia, jako nie mające podstaw: „Znamy historyków z Instytutu w Oświęcimiu, ponieważ współpracują z nami i są bardzo rzetelnymi ludźmi. Liczby zaś podawane przez nich odpowiadają naszym danym”. Wynika z tego, że już od dłuższego czasu wspólnota żydowska wiedziała, iż w Oświęcimiu straciło życie około 1.300.000 ludzi, a nie prawie cztery miliony, jak to dotąd mówiono. Co, jeśli ktoś uważa za konieczne powtórzenie tego, w niczym nie umniejsza horroru. Ten zawsze pozostanie taki sam, nawet gdyby tylko jedną osobę zabito z powodu jej przynależności „rasowej”. Tak czy owak warto jednak zastanowić się nad bezpośrednimi oskarżeniami o „antysemityzm katolicki”, spowodowanymi jedynie przez uzasadnione liczby podane przez polskiego naukowca, potwierdzone zresztą przez własne źródła żydowskie.
Niestety, nawet weryfikacja danych nie powstrzymuje złorzeczeń kierowanych pod adresem chrześcijan. Ten sam dyrektor wspomnianego Centrum natychmiast dodaje z wyrzutem: „Nie usunięto z Oświęcimia wielkiego krzyża ani zakonu karmelitanek, mimo ustalonych porozumień. Jest to przykład katolickiej intencji «odhebraizowania» tego miejsca”. Zaś dyrektorka żydowskiego czasopisma, ta sama, która odnosząc się do danych, jak się okazało prawdziwych, mówiła o „antysemickich działaniach polskich”, zapowiedziała: „Na znak protestu, w październiku zmobilizujemy się na szczeblu międzynarodowym, aby usunąć zakonnice z Oświęcimia”.
Mówi się, że Joseph Fouche, minister policji Napoleona, w każdej sprawie, jaką mu powierzono, zawsze to samo nakazywał swoim detektywom: Cherchez la femme! („Szukajcie kobiety!”). Był całkowicie przekonany, że za każdą aferą stoi kobieta, bądź to jako inspiratorka, bądź jako wspólniczka. W przypadku Oświęcimia najwyraźniej sparafrazowano to powiedzenie na: Cherchez le catholique! („Szukajcie katolika!”). Jakkolwiek by było, zawsze winien będzie „katolik”!
Wiadomo, że na tym świecie nie każdą śmierć widzi się w takim samym świetle: bywają śmierci „wspaniałe” oraz takie, które są pomijane milczeniem. Faszyzm sławił swoich „męczenników”, zaś poległych skazywał na zapomnienie. Kiedy sytuacja polityczna uległa zmianie, zaczęto czcić własnych poległych, których kult jest ważną częścią władzy.
Warto zaznaczyć, że ten rodzaj kultu politycznego nie zna ekumenizmu: to liturgia kategorycznie odrzucająca przeciwników oraz odmawiająca pamięci grobom polityków o przeciwnych przekonaniach. (Niedawno w Mediolanie wybuchł skandal, ponieważ jakiś historyk odkrył, że w czasie rygorystycznego oczyszczania nazw ulic, zapomniano o jednej, noszącej imię pewnego faszysty. Nie przemianowano jej na męczennika ruchu oporu! Uznano to za profanację – i z pewnego punktu widzenia nie bez racji – ponieważ w rzeczywistości chodzi o kult, w którym selekcjonuje się zmarłych w taki sposób, aby uwierzytelniali tych, którzy w danym momencie panują).
Na tym świecie nie są równi nawet ci zmarli, których Kościół proponuje na świętych. Niektórzy z nich zostają zaakceptowani, inni skazani na zapomnienie. Według kronik dziennikarskich – uszczuplonych, żeby nie powiedzieć, że specjalnie przygotowanych na taką okoliczność – między tymi, którzy wydają się nie cieszyć „sympatią” można wymienić 85 kapłanów, zakonników i świeckich, zamęczonych przez anglikanów w Wielkiej Brytanii i dopiero teraz ogłoszonych przez Kościół błogosławionymi. Wbrew temu, co chciałyby dowieść niektóre powierzchowne broszury, papież dokonał prawdziwie ekumenicznego gestu. Zbliżenie między chrześcijanami zakłada ukazanie całej prawdy, a nie jej ukrywanie. Żaden dialog nie może narodzić się z zapomnienia, hipokryzji ani strachu, nie pozwalających spojrzeć prawdzie w oczy. Kościół anglikański zasługuje na pochwałę za zrozumienie i wysłanie oficjalnej delegacji do Rzymu. Pomimo usprawiedliwionego uczucia wstydu i dzięki taktowi papieża, zwyciężyła wartość ewangeliczna: Veritas liberabit vos78.
Jakże tedy jest możliwe, że odwadze wspólnot anglikańskich towarzyszą niedomówienia w środkach masowego przekazu, i to nawet w „kręgach” katolickich? W niektórych środowiskach klerykalnych wydaje się panować taka idea ekumenizmu, według której, co jest jakimś dziwnym masochizmem, powinno się podkreślać wyłącznie winy katolików, jedynych „złych”.
Wobec takiego ograniczonego spojrzenia warto odwołać się (co czyni również papież) do rzeczywistości, która – jak zwykle – pokazuje, jak bardzo złożona jest prawda i nie znosi taniej propagandy. Według Raphaela Holinseda, protestanckiego historyka, którego właśnie z tej racji nie można posądzać o nadmierne sprzyjanie katolicyzmowi, Henryk VIII, sześciokrotnie żonaty król (cztery ze swoich żon kazał ściąć), sam ogłosił się głową Kościoła i kazał zabić 72.000 katolików. Jego córka Izabela I, w przeciągu niewielu lat, i także w imię „reformowanego” chrześcijaństwa, a więc „oczyszczonego”, pozbawiła życia więcej ludzi (używając dużo bardziej okrutnych metod, jeśli w ogóle godzi się mówić o klasyfikacji horroru) niż hiszpańska i włoska inkwizycja razem, w ciągu trzech wieków. Kalwin przesyłał do Anglii orędzia prowokujące eksterminację katolików: „Kto nie chce zabijać papistów, jest zdrajcą: broni wilka, a owieczki pozostawia bezbronne”.
Nie tylko Anglicy, którzy pozostali wierni Rzymowi, doświadczyli tej polityki, lecz także Irlandczycy, którym odmówiono zarówno wolności życia i praw obywatelskich (aż do roku 1913!), jak i przywłaszczono sobie ich ziemie. Kto pamięta, że dramat trwający do dziś na wyspach zaczął się wraz z decyzją Cromwella, dotyczącą osadzenia w Ulsterze (najbogatszym rejonie), przy użyciu siły i w celach antykatolickich, prezbiterianów?
Kto pamięta, że w „Wielkanocy piemonckiej” (wyprawa Sabaudów na posiadłości waldensów) uczestniczył, i to nie przez przypadek, batalion irlandzkich ochotników, których rodziny zostały zmasakrowane przez anglikanów? Kto przed beatyfikacją 85 męczenników pamiętał, że Rzym, z samej definicji „nietolerancyjny”, nigdy nie zgodził się z tak potwornym prawem jak „demokratyczny” dekret parlamentu angielskiego z 1585 roku, który spowodował śmierć dziewięciu nowych błogosławionych, których wtedy lud Wielkiej Brytanii prosił o powrót do ojczyzny (na wyspie zakazane były święcenia katolickie), a także tych wszystkich, którzy mieli z nimi kontakt?
Wszystko to jest trudne do przyjęcia dla ludzi o mentalności skażonej litanią imion o ukierunkowanym znaczeniu: Torquemada79, Aleksander VI, Galileusz, Giordano Bruno, Pizarro, Cortes… Jest tak, jak to powiedział mój przyjaciel, który był waldeńskim pastorem, przewodniczącym Wydziału Teologii swego Kościoła i dyrektorem znaczącego czasopisma Protestantesimo80, Vittorio Subilia: „Jedność dopóty nie będzie możliwa, dopóki wszyscy chrześcijanie nie przyobleką się w Chrystusa”. Nie ma ludzi wolnych od grzechu, który łączy nas wszystkich.
Każdego roku, z końcem sierpnia, zbiera się w Torre Pellice Synod Kościoła waldensów, od jakiegoś czasu organizowany wspólnie z Kościołem metodystów.
Przy okazji tych spotkań odczuwa się napięcie między reprezentantami jedynej chrześcijańskiej wspólnoty niekatolickiej włoskiego pochodzenia. Nawet do tego stopnia, że w pewnej interwencji, szczególnie docenionej nawet przez moderatora, jeden z delegatów prosił dla swojego Kościoła o „pięcioletnie moratorium pokutne”.
Wśród wielu przyczyn tej „pokuty” wymienia się i ten, że waldensi, zwłaszcza hierarchia, wiele lat temu przyswoili sobie „opcję socjalistyczną”, stojąc otwarcie nie tylko w jednym szeregu z „komunizmem włoskim”, naśladując Berlinguera, lecz także, przynajmniej w pewnych kręgach wysokiej hierarchii, z „czystym i twardym” marksizmem grup pozaparlamentarnych.
Wielu pastorów przedstawiło swoje kandydatury na komunistycznych listach, i to nie tylko w celu praktycznej współpracy. Swoje stanowisko usprawiedliwiano na sposób teologiczny, używając nawet Biblii i dowodząc, że Jezus Chrystus pojawił się wśród ludzi, aby przygotować teren prawdziwemu, ostatecznemu i „naukowemu” Mesjaszowi, owemu innemu Żydowi, zwanemu Karolem Marksem. Z drugiej strony w katalogu wydawnictwa waldeńskiego figuruje jeszcze imię Ferdynanda Belo, ekskapłana portugalskiego, autora groteskowego „marksistowskiego odczytania Ewangelii”, które – na nieszczęście – zostało potraktowane serio. W tym samym katalogu znaleźć można jeszcze dziesiątki podobnych tytułów, które wydawały się zwiastunami przyszłości, a skończyły na śmietniku historii.
Sytuacje takie zdarzały się również w Kościele katolickim, jednak tutaj – chociaż niemało duchownych i świeckich próbowało umocnić Marksa błogosławieństwem Abrahama, Mojżesza i Jezusa Chrystusa – biskupi byli zupełnymi wyjątkami i wyższa hierarchia w ogóle się tym nie splamiła. Co więcej, prefekt Kongregacji Wiary odważył się zdefiniować marksizm jako „hańbę naszego wieku”, za co został zaatakowany przez różne i liczne czynniki, nawet wewnątrzkościelne (mimo iż był to już rok 1985). A jednak wyrażenie, którego użył, potwierdzało ponad półtorawieczną ciągłość nauczania Kościoła.
W dokumentach Soboru Watykańskiego II nigdy nie użyto słowa „marksizm” ani „komunizm”. A to z powodu dziś już potwierdzonego, ale dawniej tajnego porozumienia między Stolicą Apostolską a rosyjskim Kościołem ortodoksyjnym, którego hierarchowie mianowani byli przez sowieckiego ministra, po uprzedniej zgodzie KGB. Milczenie na temat marksizmu oraz niepotępienie komunizmu były ceną wyznaczoną przez sowietów w zamian za pozwolenie na udział obserwatorów prawosławnych w soborze, który miał być nazwany „ekumenicznym”, na czym szczególnie zależało Janowi XXIII.
Zaskakujący pakt, którego gorzki smak wspomina jeszcze wielu chrześcijan ze Wschodu. Jest jednak pewne, że sowiecki komunizm, chociaż nie użyto tego określenia, w sposób oczywisty włączony został w ogólne potępienie ateizmu teoretycznego przez Ojców soborowych w ich końcowym dokumencie.
Oczywiście lepsze jest „katolickie” milczenie niż próby uczynienia z Biblii służki Kapitału81, co miało miejsce w pracach licznych teologów oraz w oficjalnych dokumentach wielu Kościołów protestanckich, łącznie z waldensami. Wypada też wspomnieć o podstawowych wspólnotach wiernych, które wspomnianym ludziom wysyłały nasycone smutkiem listy sprzeciwiające się przemianie wiary w politykę „lewicy”. Opierały się one na większościowej grupie waldensów, głoszącej: „Kto poślubia świat, jego wielkich rządców oraz ich zwyczaje, szybko zostaje wdowcem”. I tak się stało. Wielu więc teraz będzie miało okazję zrozumieć, że nie można Ewangelii wprzęgać w służbę nowych imperatorów, nawet gdyby nieśli sierp i młot i nazywali siebie „sługami innych”.
Żal z powodu nieprzewidzianego i wstydliwego finału światowej „nadziei” jest następnym motywem wystąpienia o „moratorium pokutne” przed Synodem waldenso–metodystycznym.
W tytułach z pierwszej strony tygodnika publikującego kronikę z posiedzenia w Torre Pellice mówi się o „ustępstwach”. Tymczasem prawdziwym ustępstwem była zgoda na rewizję układów z państwem i prośba o uczestnictwo w podziale ośmiu promili spuścizny po IRPF.
Kiedy zrewidowano Pakty Laterańskie82 i zdecydowano o sposobie finansowania Kościoła katolickiego, mała wspólnota waldensów też chciała mieć w tym swój udział, więc podniosła się fala komentarzy, w których oburzenie szło w parze z pogardą wobec „papizmu”, który od swoich początków aż po dzisiejsze dni ustala tożsamość sektorów reformowanego świata.
Jeszcze raz zaatakowano „konkordatową logikę”, z którą identyfikowano katolicyzm rzymski. Waldensi ze swej strony też zawarli umowę z państwem włoskim, ale swój układ nazwali intesa83, a nie „konkordat”, ponieważ to ostatnie słowo wydawało się im w najwyższym stopniu antyewangeliczne. Odżegnując się od konkordatu, tym samym odrzucili wspomniane osiem promili, które podatnicy wnosili dobrowolnie, kwalifikując je jako „konstantyńskie”.
Będąc uważnym czytelnikiem publikacji waldensów i uważając, że nieco znam historię chrześcijaństwa, muszę wyrazić swoje zdziwienie: przecież to właśnie reforma protestancka zastąpiła papieża księciem i dążyła do zjednoczenia Kościoła z państwem. W luterańskich Niemczech, w kalwińskiej Szwajcarii, w anglikańskiej Anglii pozostawiono finanse Kościołów w rękach państwa. Nie trzeba szukać daleko, wystarczy przypomnieć, że niemiecki system fiskalny państwa do dziś ma jeszcze swego poborcę „tacy kościelnej”, zaś parlament angielski uprawniony jest do ustanawiania praw dotyczących nawet spraw kościelnych, zarówno teologicznych, jak i administracyjnych.
Przy okazji, skoro już wspomniano o Synodzie, „waldensi nigdy nie mieli problemów sumienia, związanych z przyjmowaniem wielkich sum pieniędzy od bratnich Kościołów z zagranicy, finansowanych przez ich własne państwa”. W tej sytuacji dziwne wydaje się oburzenie, rzekomo w imię protestantyzmu, pogłębiające polemikę skierowaną przeciwko „służalczemu i sprzedajnemu katolicyzmowi”, przy jednoczesnych próbach włączenia także wspólnoty waldensów w liczbę korzystających z pieniędzy włoskich podatników. Dlaczego więc ktoś, kto wyznaje teologię Kościoła państwowego, z ambony mówi o „stałym szukaniu przywilejów przez Kościół rzymski”?
Cokolwiek by powiedzieć, życie zawsze będzie silniejsze od teorii. „Ewangeliczni” administratorzy obliczyli, że bez owych ośmiu promili 80% prac rozpoczętych przez waldensów i metodystów będzie musiało zostać wstrzymanych. Dlatego też na Synodzie miała miejsce zmierzająca do ustępstw debata. W głosowaniu zdecydowaną przewagę mieli ci, którzy postanowili prosić państwo o włączenie ich, „czystych”, na listę beneficjentów pewnej kwoty płynącej z podatków obywateli. Moderator głosował przeciw. Kiedy jednak został ponownie wybrany, obiecał, nie bez aluzji do osobistej „udręki”, że będzie respektował decyzję Synodu i poprosi państwo o włączenie w „konkordatową logikę” i jego Kościoła, tyle czasu lekceważonego i obkładanego klątwami przez Kościół katolicki.
Waldensom i metodystom życzymy wszystkiego najlepszego, podobnie jak wszystkim innym braciom w Chrystusie i jesteśmy z nimi solidarni, ponieważ jesteśmy ich częścią. Z tej też przyczyny nauka, płynąca z wyżej opisanego wydarzenia, wydaje się bardzo pozytywna z ewangelicznego punktu widzenia.
Z drugiej jednak strony jest to gorzka, ale ubogacająca lekcja pokory chrześcijańskiej. Wezwanie, aby nikim nie pogardzać ani nikogo nie osądzać, nawet owych katolików, o których aż do niedawna źródła waldensów głosiły, że „sprzedali czystość Ewangelii za talerz soczewicy”.
W świetle wiary nie ma wyłącznie „czystych” lub wyłącznie „skorumpowanych”: wszystkich łączy ludzka natura i jej słabości. Od grzechu wolny jest jedynie Chrystus.
Włoska tendencja do zniesławiania, podsycana nieustannie przez środki masowego przekazu i rozmowy przy kawie, coraz bardziej skłania mnie ku przekonaniu, że nasz kraj jest śmietnikiem wszelkich wad całego świata.
Kraje północnoeuropejskie, utwierdzone w przekonaniu, że katolicyzm nieodwracalnie zniszczył charakter narodów z nim związanych, są bardzo ostrożne w odwracaniu tej wizji, to znaczy w zmienianiu jej na lepszą. Tymczasem protestantyzm …
To właśnie przedstawia w pewnym angielskim dzienniku Paul Johnson, który oprócz tego, że jest dobrze poinformowanym dziennikarzem, jest też dalekim od konformizmu historykiem (zacytujemy go jeszcze, mówiąc o Gandhim). Johnson proponuje przedzielić Europę linią sanitarną, przebiegającą według granic wyznaniowych: Południe stanowiłoby leprozorium wraz z błędami i zabobonami „papistów”, strzeżone, aby ich wirus nie zaraził innych; Północ natomiast zamieszkiwaliby ci, którzy są doskonale zintegrowani, oczyszczeni przez Lutra, Kalwina i Henryka VIII. (Obywatelom nawet dalekich krajów, o jakiejkolwiek formie chrześcijaństwa, czy to „czystej”, czy „skażonej”, samo wspomnienie odległej już dziś reformacji wymaże pozostałości grzechu pierworodnego.)
Pomyślano o podstawieniu w ten schemat liczb. Spróbował to zrobić nasz minister spraw zagranicznych, ale został wyciszony przez swoich parlamentarnych kolegów i naszych opinion – maker84. Narodowy masochizm, według wielu podtrzymywany przez antykatolickie polemiki, rozpoczął się – jak to zobaczymy – od Machiavellego i Guicciardiniego i nie stara się zrezygnować z czarnego miejsca Włoch na liście brudnych spraw.
Wystarczy przytoczyć kilka liczb, aby udowodnić, że wcale nie przysługuje nam pierwsze miejsce na liście tych, którzy prowadzą złe życie. Jeśli, na początek, sięgniemy po liczbę przestępstw (wszelkiego rodzaju i bez brania pod uwagę ich ciężaru), ze zdziwieniem stwierdzimy, że miastem o najwyższym wskaźniku przestępstw jest Kopenhaga. Tak, właśnie ta bardzo luterańska stolica bardzo luterańskiej Danii, gdzie katolik jest podejrzaną osobliwością, zajmuje na tej liście pierwsze miejsce.
Wśród owych mitycznych i „przykładnych obywateli” przestępstwa kryminalne w roku 1990 osiągnęły liczbę 21.198 przypadków na sto tysięcy mieszkańców, co w przybliżeniu oznaczałoby, iż więcej niż co piąty Duńczyk wszedł w kolizję z prawem. Ktoś mógłby zauważyć, że tak wysoki procent jest spowodowany wieloma przestępstwami fiskalnymi, które zaliczane są do kategorii „kryminalnych”. Taka jednak uwaga nie tylko nie służy oskarżającym, ale staje się atutem obrony. Czyżby bowiem, według autooskarżeń włoskich i oskarżeń nordyckich, defraudacje podatkowe były typowe dla zachowania się nikczemnego katolika, którego kontrreformacja pozbawiła poczucia społecznego obowiązku?
Drugim miastem na liście jest Paryż z 14.665 przestępstwami kryminalnymi na sto tysięcy mieszkańców. Na trzecim miejscu znajduje się Londyn (10.594), jedna z tych stolic, w której złośliwie gardzi się katolicyzmem. Właśnie w Londynie mieszka Paul Johnson, który domagał się oddzielenia Europy Południowej od reszty kontynentu. Następnym w kolejce miastem jest Wiedeń, niemal z tym samym wskaźnikiem co Londyn: 10.202. I na końcu Rzym, z „zaledwie” 6.492 przestępstwami kryminalnymi na sto tysięcy mieszkańców, czyli trzy razy mniej niż w Kopenhadze i niemal o połowę mniej niż w Londynie.
Jeśli przejdziemy od przestępstw w ogólności do przestępstw szczegółowych, nie znajdziemy takiego, w którym Włochy byłyby na pierwszym miejscu: we Francji w ciągu jednego roku dopuszczono się 49.633 kradzieży; u nas – 36.830, w Anglii – 36.200. W rzeczywistości jednak Wielka Brytania znacznie nas „przewyższa” w tej kwestii, ponieważ do podanej liczby nie włączono kradzieży popełnionych w Szkocji i Ulsterze, które posiadają autonomiczną policję i inne kryteria statystyczne.
Na ostatnim miejscu są „spokojne” Niemcy z 35.111 kradzieżami w ciągu roku. Jednakże Niemcy zajmują straszliwe pierwsze miejsce co do liczby samobójstw: 9.216 przeciw 3.806 we Włoszech (Francja – 8.500). Na smutnej liście gwałtów pierwsze miejsce zajmuje Francja z liczbą 3.776, następne z kolei są Niemcy, potem Anglia, podczas gdy we Włoszech w roku 1990 popełniono ich „zaledwie” 680.
I teraz najbardziej czarny ustęp, dotyczący zabójstw. Krajem, w którym jest ich najwięcej, są Niemcy – 2.387. Włochy znajdują się na mało honorowym drugim miejscu, chociaż sama liczba jest znacznie mniejsza – 1.696.
„Przypadek włoski” charakteryzuje się tym, że 75% tego rodzaju przestępstw dokonuje się w regionach południowych. Bez mafii i kamorry na Południu Włochy byłyby jednym z tych miejsc na świecie, gdzie zabija się najmniej ludzi. Na dodatek, niecałe Południe jest takie samo: wydaje się, że najmniejszą ilość przestępstw mamy w Molise; także Basilicata, przynajmniej obecnie, jest jednym z tych południowych regionów, które w najmniejszym stopniu zostały dotknięte krwawą furią i zarazem jednym z okręgów europejskich o najmniejszej nielegalnej działalności. Według statystyk „katolickie”, chociaż „południowe”, Campobasso, Isernia, Potenza i Matera są o wiele bardziej bezpieczne niż miasta Europy Północnej o luterańskiej i kalwińskiej przeszłości.
Jak więc widać, rzeczy mają się zupełnie inaczej niż to rozpowszechnia pewna propaganda, która dzięki naszej łatwowierności przyjmowana jest jako prawda.
Opublikowano wielostronicowy dokument (867 stron „ciężkich jak ołów”, jak to ktoś określił), opracowany przez luterańskiego historyka Gerharda Biesera i wydany przez wolnego od uprzedzeń protestanta pochodzącego z dawnych Niemiec komunistycznych.
Praca rekonstruuje relacje między „ewangelikami” a upadłym reżimem „demokratycznym”. Jest to opis, który sam Synod zjednoczonego EKD (Niemieckiego Kościoła Ewangelickiego) określa jako „alarmujący” i „domagający się publicznego aktu skruchy”.
Z dokumentu wynika, że z czterech tysięcy niemieckich pastorów protestanckich, samozwańczo określanych mianem „ludowych”, trzy tysiące było stałymi lub doraźnymi informatorami Staatsichereit, tajnej policji państwowej, potocznie zwanej „Stasi”. Według Biesera, po otwarciu archiwów okazało się, że współpraca luterańskich duchownych z reżimem, nawet na szczeblu szpiegostwa, „nie była przypadkowa, ani też nie ograniczała się do życia religijnego, lecz stanowiła problem strukturalny Kościoła ewangelickiego”.
Opierając się na pracy tegoż historyka, warto zwrócić uwagę na fakt, że wśród informatorów Stasi „jeszcze nie pojawiły się nazwiska duchownych katolickich” lecz – co dodaje, jakby chciał pocieszyć swoich luterańskich kolegów – „jest to zaledwie kwestia czasu”.
Wskazuje także na coś równie pewnego jak w przypadku nazizmu, że w ostatecznym rozliczeniu liczba protestantów współpracujących z rządem będzie znacznie większa od liczby katolików. Powodem tego – zauważa – jest nie tylko fatalna ewangelicka tradycja „Kościołów państwowych”, lecz także fakt zastąpienia papieża zwierzchnikami o czasowych kadencjach. Jeszcze inną przyczyną jest pochodząca od samego Lutra tradycja opierania się na władzy świeckiej i sprzedawania się jej w zamian za „protekcję” wobec Kościoła. Ale także i dlatego – wskazuje wielebny Bieser – że „pastorzy są mniej odporni na szantaż niż żyjący w celibacie kler katolicki”.
Uznaje to sam niemiecki Synod ewangelicki, szukający przyczyn, które sprawiły, że trzy z czterech tysięcy pastorów stało się informatorami tajnej policji, pozostającej na usługach oficjalnie ateistycznej tyranii.
Wbrew wielkim wysiłkom dziennikarzy, bardzo często czasopisma – z powodów sobie tylko znanych – nie reprezentują prawdziwej opinii publicznej.
Problem kary śmierci jest jednym z tych przypadków, w których rozbieżność między obywatelami a środkami masowego przekazu wydaje się najgłębsza. Te ostatnie, niemal bez wyjątku, ze zgorszeniem odrzucają zwykłą możliwość debatowania nad kwestią uważaną za anachroniczną i barbarzyńską, nawet nie zasługującą na uwagę.
W czasopismach, w których miałem okazję pracować, widziałem, z jaką odrazą wrzucano do kosza listy czytelników, poruszających ten temat. A przecież wszystkie sondaże wskazują na to, że gdyby przeprowadzić referendum ludowe, bez cienia wątpliwości, zwyciężyliby zwolennicy przywrócenia plutonu egzekucyjnego lub kata, przynajmniej za najbardziej odrażające zbrodnie.
Roczne sprawozdanie Amnesty International85 dostarcza nam konkretnego dowodu, a mianowicie że kara śmierci istnieje w kodeksach karnych 99 państw (80% egzekucji ma miejsce w krajach, które uważają się wzór postępowania, jak Stany Zjednoczone, Związek Radziecki lub Chiny) i nie notuje się tam poważniejszych ruchów, zmierzających do jej zniesienia. W niemal trzydziestu stanach USA, w których zachowano karę śmierci, wola ludu sprzeciwiła się wszelkim próbom jej zniesienia. Co więcej, w niektórych przypadkach sami mieszkańcy postarali się o jej przywrócenie.
Postawy niektórych głośnych przywódców demokratycznych, polityków i dziennikarzy znane są z selektywności stosowanych kryteriów: dla nich większość opinii i głosów stanowi „szlachetną manifestację wolności ludu” tylko wówczas, kiedy współbrzmi z ich własną orientacją, natomiast kiedy większość jest przeciwna ich przekonaniom i planom, staje się „godnym pogardy głosem reakcji”.
W rzeczywistości zaś od najdalszej starożytności, dopóki jakiś osiemnastowieczny intelektualista z Zachodniej Europy nie zaczął manifestować swoich wątpliwości, kara śmierci była spokojnie akceptowana we wszystkich kulturach wszystkich społeczeństw na świecie.
Nie jest prawdą, jakoby osobliwa postać, zwana Cesare Beccaria, prosiła o zniesienie tej kary. W rozdziale dwudziestym ósmym Dei delitti e delle pene86 pisze: „Śmierć obywatela można uznać za konieczną jedynie w dwóch przypadkach…” Przede wszystkim Beccaria odrzuca tortury, a następnie to, co nazywa „łatwą” śmiercią, w takiej formie, w jakiej ją stosowano w jego czasach, ale nie chce jej kategorycznego zniesienia ani też nie uważa jej za niedozwoloną; nawet w niektórych przypadkach uważa ją za „konieczną”. Z drugiej jednak strony alternatywną wersją proponowaną przez Beccarię, mającą na celu wywołanie jak największego lęku, miało być, jak on sam to określa, „wieczne niewolnictwo”. Czyli coś, co nie wydaje się korzystne ani dla społeczeństwa, ani dla skazańca.
Fałszywe jest także utrzymywanie opinii, że za karą śmierci byłaby „prawica”, zaś za jej zniesieniem – „lewica”. Istnieją w tym względzie pewne paradoksy, jak choćby ten, że Ludwik XVI zniósł karę śmierci na kilka lat przed Rewolucją Francuską, a ta z kolei przywróciła ją z inicjatywy „lewicy” jakobińskiej, używając jej tak często, że w świadomości ludzi gilotyna i Rewolucja stały się synonimami.
Owi „progresiści” całkiem otwarcie poprosili doktora Guillotina o udoskonalenie swojej maszyny tak, aby z wyrobu rzemieślniczego mogła się stać produktem przemysłowym. W ten sposób powstał mrożący krew w żyłach instrument zdolny obcinać sześćdziesiąt głów równocześnie.
Jakby dla wprowadzenia większego zamieszania wśród tercermundystów87, którzy korzenie wszelkiego zła upatrują w białym człowieku, tak szybko jak tylko kraje afrykańskie i azjatyckie uzyskały niepodległość, wprowadziły karę śmierci – czasem wykonywaną miejscowymi „tradycyjnymi” sposobami, takimi jak wbijanie na pal, wieszanie, zanurzanie we wrzątku, powolne duszenie itp. – nawet w tych krajach, w których Europejczycy ją znieśli, respektując prawo swojej ojczyzny-matki.
Czy zatem kraje „realnego socjalizmu”, kraje, w których rządzili marksiści i w których w najbardziej gorliwy sposób wykonywano karę śmierci, były krajami pierwszego, drugiego czy trzeciego świata? Nie mamy tutaj na myśli odległych czasów stalinizmu: w pierwszych pięciu latach pierestrojki Gorbaczowa, sowieckie trybunały skazały na śmierć ponad dwa tysiące osób, oskarżonych o pospolite przestępstwa.
W związku z legislacją cywilną, problem staje się delikatny dla człowieka patrzącego na karę śmierci z religijnego punktu widzenia. Kościół katolicki, podobnie jak prawosławny i protestancki (wyjąwszy niektóre małe, heretyckie sekty od nich pochodzące), nigdy nie zaprzeczył, że prawna władza ma moc karania śmiercią. Propozycja papieża Innocentego III, potwierdzona na Soborze Laterańskim IV w 1215 roku, według której władza świecka „może bez grzechu nakładać karę śmierci zawsze wtedy, kiedy motywem działania jest sprawiedliwość, a nie gniew czy zemsta, działając roztropnie i bez próby dyskryminacji”, stanowi przedmiot de fide88. Ta deklaracja dogmatyczna potwierdza całą wcześniejszą tradycję Kościoła i określa jego postępowanie na przyszłość. Co więcej, do dziś nie została zmodyfikowana żadnym innym uroczystym orzeczeniem Magisterium Kościoła.
Kościół nigdy nie chciał sam wykonywać wyroków śmierci, i to nie tylko w Państwie Kościelnym jako instytucji politycznej, gdzie dobrze znany był zwyczaj przekazywania uporczywych heretyków w ręce „władzy świeckiej”. Kościoły wyrosłe z reformacji postępowały bardziej bezpośrednio i zazwyczaj same wykonywały wydawane przez siebie wyroki śmierci, bez przekazywania skazańca władzy świeckiej w celu wykonania egzekucji. Co więcej, jeśli dla Kościoła katolickiego kat był złem koniecznym, w hierarchii represyjnego „Miasta Chrześcijańskiego” utworzonego w Genewie przez Kalwina, kat był osobistością wysokiej rangi, człowiekiem szanowanym, który nosił tytuł „Sługi Świętej Ewangelii”. I nie brakowało mu pracy: zaledwie w latach 1542-1546 Kalwin skazał na śmierć czterdzieści osób wyłącznie z powodów religijnych.
Ostatnio jednak, jak wiemy, coraz częściej inaczej ocenia się karę śmierci. Mimo iż w sensie dogmatycznym nic się nie zmieniło, to jednak nie tylko teolodzy, ale całe konferencje episkopatów poszły tak daleko, że każdy rodzaj kary śmierci zaczęto uważać za „przeciwny duchowi chrześcijańskiemu” lub „niezgodny z Ewangelią”. Jak zwykle nie brak wierzących wyróżniających się gorliwością; stoją oni niejako ponad tymi polemikami: jedni z nich krytykują „barbarzyński obskurantyzm”, drudzy zarzucają Kościołowi „brak wierności Chrystusowi”, albowiem tenże Kościół przez dwa tysiące lat nigdy nie uznawał kary śmierci za bezprawną.
To jedna z uprzywilejowanych sytuacji w „strategii wyrzutów sumienia”, o której już wspominaliśmy, pobudzanej przez antychrześcijańską propagandę, liczącą na pomoc entuzjastów ze świata „dojrzałych i wykształconych” katolików. Sprawa jest rzeczywiście bardzo poważna, bo jeśli jakakolwiek egzekucja jest bezprawnie zalegalizowanym morderstwem (jak to dziś deklarują niektórzy teolodzy, a także biskupi), to Kościół przez wiele wieków miałby udział w tym procederze. A więc wszyscy, którzy poświęcali się niesieniu duchowej pociechy skazanym, jak np. św. Józef Cafasso, byliby jedynie obłudnymi obrońcami niesprawiedliwej przemocy. Co więcej, także księgi Starego i Nowego Testamentu, które zalecają albo przynajmniej nie zabraniają kary śmierci, zostałyby „zaciągnięte na ławę oskarżonych”. Jeśli w tej kwestii rzeczywiście pomyliliśmy się, odpowiedzialny za pomyłki byłby autorytet Kościoła i Pisma Świętego. Trzeba więc przyjrzeć się temu bliżej.
Aby uniknąć nieporozumień, od razu przejdziemy do tego, co za chwilę wytłumaczymy szerzej, a mianowicie że to, o co nam chodzi w podjętym temacie, nie ma być rodzajem „pochwały kata” na wzór Josepha De Maistre'a, połączoną – z naszej strony – z próbą przywrócenia kary śmierci w tych krajach na świecie, obecnie w mniejszości, które ją zniosły. Nic bardziej mylnego. Zamierzamy jedynie ukazać, że zarówno w naszym, jak i w wielu innych środowiskach zapomniano o umiejętności rozróżniania (distingue frequenter!), o którą słusznie dbali ludzie jasno myślący sprzed samozwańczej „Epoki Rozumu”.
W interesującym nas przypadku zbyt często nie rozróżnia się między legalnością a celowością; między prawem społeczeństwa do skazania jednego ze swych członków na śmierć a wypełnieniem tego prawa. Przede wszystkim jednak, jak już powiedzieliśmy, człowieka wierzącego najbardziej powinno interesować stanowisko Kościoła, który przez swoje najwyższe Magisterium zawsze potwierdzał prawo do wymierzania kary śmierci przez prawowitą władzę i prawo to przekazał społeczeństwu.
Po Soborze różne środowiska zaczęły sprzeciwiać się temu prawu. Wśród wielu możliwych przykładów mamy Dizionariodi antropologia pastorale89, owoc pracy niemieckojęzycznego Związku Moralistów Katolickich, opublikowany w Niemczech i Austrii w 1975 roku z imprimatur90 i dzięki patronatowi episkopatu. W pracy tej, która nie odzwierciedla opinii jednego teologa, lecz stanowisko „katolickie” całego stronnictwa, czytamy: „Chrześcijanin nie ma najmniejszego powodu domagać się kary śmierci lub opowiadać się za nią”.
Dokument Komisji Teologicznej Episkopatu Francuskiego z roku 1978 głosił, że kara śmierci jest „sprzeczna z Ewangelią”, chociaż w porywie roztropności redaktorzy dokumentu zatytułowali go „Elementy refleksji”, chociaż do swoich wniosków (przeciwnych Biblii i Tradycji) doszli dzięki wymuszonej grze słów. W podobnie podchwytliwym stylu ukazują się w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie dokumenty Church-intellectuals, owych „klerykalnych intelektualistów” anonimowo opracowujących dokumenty, które potem biskupi prezentują z własnym podpisem.
W roku 1973 Leandro Rossi, dyrektor Dizionario de Teologia Morale91, który także ukazał się z aprobatą kościelną, tak zaczynał przedmowę do hasła „kara śmierci”: „Jest to jeden z typowych tematów naszych czasów, w których role się odwróciły, chociaż może nie na sposób powszechny i ostateczny. Niestety, proces uczulania nań nie zrodził się w środowisku chrześcijańskim, lecz laickim, patrzącym na katolików jako na tych, którzy gubią się w wysiłkach znalezienia dla Ewangelii bardziej humanitarnej orientacji. Stajemy wobec jednego z tych przypadków, w których nie Kościół zaofiarował światu jakiś dar, lecz otrzymał go od świata”. Podobne poglądy przybierają formę jeszcze bardziej zdecydowaną wśród reprezentujących je kapłanów, którzy wydają się nieświadomi swej destrukcyjnej działalności. Począwszy od uroczystych orzeczeń Magisterium, poprzez Ojców Kościoła i wielkich teologów, którzy zostali świętymi (jak chociażby św. Tomasz z Akwinu) oraz innych znanych i szanowanych ludzi w całej historii Kościoła, nie tylko w jakimś krótkim okresie, Kościół zawsze i bez wyjątku uważał karę śmierci za słuszną, czyli głosił coś, co według obecnych przekonań miałoby być przestępstwem, zbrodnią i zdradą Ewangelii.
Jak już zauważono: „Jeśli tak się rzeczy mają, to jak bronić Kościoła przed posądzeniami o współudział z szefami rządów odpowiedzialnymi za zamordowanie ogromnej ilości ludzi w egzekucjach, dokonywanych w imię fałszywej «sprawiedliwości»?”
W praktyce, abstrahując od doktryny, stawia się pytanie: „Jak się zachować słysząc, że kara śmierci zawsze była całkowicie niesprawiedliwa i zbrodnicza, mając jednocześnie na uwadze odpowiedzialność papieży, którzy przez ponad tysiąc lat zachowywali się w swoim państwie zupełnie tak samo jak urzędnicy innych krajów?”
Kładzie się to cieniem na całej nauce katolickiej: „Jakże można poważnie traktować moralność, która dziś krytykuje jako wielkie przestępstwo, jako sprzeniewierzenie się własnej misji głoszenia Chrystusa to, co jeszcze do wczoraj uważała nie tylko za sprawiedliwość, ale nawet za obowiązek?”
Wydaje się, że w związku z tym tematem powstał pewien trend teologiczny, wspierany nawet przez niektóre episkopaty (jeśli to ich myśl została wyrażona w dokumentach przygotowanych przez „ekspertów”), którego przedstawiciele nie zdają sobie sprawy, a może – co byłoby jeszcze gorsze – nie przejmują się następstwami, jakie dla masowej wiary mogą mieć takie dywagacje doktrynalne. Równocześnie mamy tutaj do czynienia z paranoicznym fenomenem identyfikowania pewnej dzisiejszej teologii z Pismem Świętym, którym się manipuluje, a nawet zmienia w ten sposób, aby odpowiadało „duchowi” uważanemu dziś za „ducha czasu”, który miałby być zgodny z samym Chrystusem.
Prawda jest taka, że nie trzeba używać zbyt wielu słów, aby udowodnić, że w Starym Testamencie Bóg nie tylko zezwolił na karę śmierci, ale nawet ją nakazał. I to do tego stopnia, że ustalona przez nauczycieli Tora (będąca normatywną wykładnią Pisma) przewidywała karę śmierci za 35 przestępstw: od cudzołóstwa po pogwałcenie szabatu, od bluźnierstwa po odstępstwo czy też sprzeciwienie się (chociażby tylko słowne) rodzicom. Spośród wielu możliwych fragmentów wystarczy przypomnieć werset z Księgi Rodzaju, w którym Jahwe mówi do Noego: „[Jeśli] kto przeleje krew ludzką, przez ludzi ma być przelana krew jego, bo człowiek został stworzony na obraz Boga” (Rdz 9,6). Można także zajrzeć do Księgi Liczb, potwierdzającej poszczególne przypadki, w których nie tylko można, ale nawet trzeba zastosować karę śmierci: „Te nakazy powinny być dla was prawem po wszystkie pokolenia i na wszystkich miejscach waszego pobytu” (Lb 35,29). Według prawa izraelskiego, śmierć oskarżonych o pewne przestępstwa była wolą samego Boga, bardziej nawet wypływającą z zasad religijnych niż z troski o użyteczność społeczną. Przykazanie „Nie zabijaj!” z Dekalogu oznacza: „nie zabijaj niesprawiedliwie” i nie odnosi się do oficjalnej kary śmierci, ponieważ jest skierowane do każdej indywidualnej osoby, a nie do kogoś, kto przez prawo został upoważniony do jej wymierzania.
Rozważania te, nawet jeśli wydają się nieco sztywne, dla człowieka wierzącego przedstawiają słowo Boże, to słowo, które obecnie wydaje się bardziej aktualne niż kiedykolwiek, zwłaszcza jeśli chce się je zastąpić tendencjami, o których mówiliśmy już wcześniej. Oczywiście, można zamknąć problem mówiąc, że Nowy Testament przewyższa Stary, ale przecież duch Ewangelii odwołuje się do Prawa Mojżeszowego. Jakże tedy można nie respektować słowa Jezusa Chrystusa, który oświadcza: „Nie przyszedłem znieść Prawa, lecz je wypełnić”, dodając, że „ani jedna jota w Prawie nie przeminie”.
Sam Chrystus nie sprzeciwia się Piłatowi, przypomina mu jedynie, skąd pochodzi jego władza (którą uznaje), kiedy rzymski namiestnik pyta: „Czy nie wiesz, że mam władzę uwolnić Ciebie i mam władzę Ciebie ukrzyżować?” (J 19,10). Według św. Łukasza Pan Jezus nie sprzeciwia się też słowom „dobrego łotra”, któremu ponadto czyni wielkie przyrzeczenie, kiedy ten wyznaje, że zarówno on, jak i drugi łotr „sprawiedliwie cierpimy, ponieważ odbieramy słuszną karę za nasze uczynki”.
„W Dziejach Apostolskich (Dz 5,1-11) pierwotna wspólnota chrześcijańska nie odrzuciła natychmiastowej kary śmierci. Kiedy przed św. Piotrem stawili się małżonkowie, Ananiasz i Safira, oskarżeni o nadużycie i kłamstwo przeciwko braciom w wierze, zostali ukarani śmiercią”.
Głównie jednak św. Paweł przyzwolił na ius gladii, tzn. prawo używania miecza przez katów książęcych, których nazwał „sługami Boga karzącymi niegodziwców” i skazującymi ich na śmierć, jeśli to jest konieczne. Nie można też zapominać o trzynastym rozdziale z jego Listu do Rzymian, tak bardzo rozpowszechnionym w innych czasach, a ostatnio pomijanym milczeniem, w którym jest mowa: „A chcesz nie bać się władzy? Czyń dobrze, a otrzymasz od niej pochwałę. Jest ona bowiem dla ciebie narzędziem Boga, [prowadzącym] ku dobremu. Jeżeli jednak czynisz źle, lękaj się, bo nie na próżno nosi miecz” (Rz 13,3-4).
Nie możemy przejść do porządku dziennego nad tymi, jakże oczywistymi, deklaracjami św. Pawła, używającego ważkich argumentów zmierzających do uwolnienia nas od słów przeciwnych Pismu, takich jakie znajdujemy w cytowanym Dizionario di antropologia pastorale: „W 13 rozdziale Listu do Rzymian Paweł najpewniej myślał o praktykowaniu ścinania głów wielkim kryminalistom żyjącym w Imperium Rzymskim. W każdym razie tym, co pchnęło go do napisania tych słów było posłuszeństwo wobec prawowitej władzy państwowej…” Jest to zadziwiające i żałosne kuglarstwo. Przez dwa tysiące lat żadnemu z wielkich teologów nie przyszła do głowy taka myśl, zaś biskupi i synody, opierając się na 13 rozdziale Listu do Rzymian, nie przeczyli słuszności kary śmierci orzeczonej przez sąd, ustanowiony mocą prawowitej władzy. Stanowisko Kościoła nie było więc wynikiem jakiegoś niezrozumiałego impulsu, tym bardziej, że prawo kanoniczne – akceptując jednocześnie słowa św. Pawła – odnosiło określenie irregolarita92 (pozbawiające możliwości przyjęcia święceń kapłańskich) do kata, jego pomocników, a nawet sędziego, który w świetle prawa skazał kogoś na śmierć.
Ten krwawy horror nie tylko nie zapomina o przepisach biblijnych, lecz pamięta także o rozważaniach dotyczących aktualnej sytuacji, którą spróbujemy przedstawić w następnym rozdziale.
Wierzymy, że wykazaliśmy – co zresztą nie wymagało wielkiego wysiłku, ponieważ jasność tekstów jest oczywista – iż praktykowanie kary śmierci pochodzi z ustanowienia Bożego, co znajdujemy w Prawie Starego Testamentu, potwierdzonym przez Jezusa i apostołów w Nowym Testamencie. „Katechizm holenderski”, który trudno posądzić o stronniczość, uznaje, że „nie można obronić tezy, jakoby Chrystus w bezpośredni sposób unieważnił prawo do wojny lub kary śmierci”.
Trudno zrozumieć, na czym opierali się cytowani wcześniej teolodzy i egzegeci biblijni, którzy zarzucali Kościołowi „niewierność wobec Pism”. O jakie Pisma im chodziło? Może o The Wish-Bible, „Biblię Życzeń”, którą najchętniej by dziś napisali.
Trzeba jednak zauważyć istotną różnicę między Starym i Nowym Testamentem. Prawo nadane Noemu i Mojżeszowi uważa wykonanie wyroku na tym, kto dopuszcza się pewnych przestępstw, za obowiązek i wyraz posłuszeństwa wobec woli Bożej. Tymczasem w Nowym Testamencie (tak jak tę kwestię rozumiała Tradycja już od czasów Ojców Kościoła) kara śmierci jest w pewnych przypadkach słuszna, chociaż nie zawsze uważa się ją za odpowiednią. Zależy ona od sądu, który zmienia się w zależności od czasów. Czymś innym jest uznanie prawa kompetentnych władz, które – używając słów św. Pawła – „nie noszą miecza na próżno”, a czymś innym wykonywanie tego prawa.
Według naszej opinii, w dzisiejszym społeczeństwie i kulturze zsekularyzowanego Zachodu nie byłoby właściwe wprowadzanie kary śmierci tam, gdzie ją zniesiono. Czasem lepiej nie korzystać z tego, co społeczeństwu prawnie przysługuje.
Nie będziemy zatrzymywać się nad statystyką, która dla jednych dowodzi, a dla innych nie, skuteczności kary śmierci jako sposobu zapobiegania zbrodni.
Nie są pozbawione logiki stwierdzenia opublikowane przez Cwiltà Cattolica w 1865 roku pod znaczącym tytułem La Frammassoneria e l'abolizione della pena di morte93, w którym jezuici wypowiadają się za utrzymaniem tej straszliwej kary w nowym kodeksie włoskim.
W tymże znanym czasopiśmie można było przeczytać coś, co bez wątpienia było prawdziwym „głosem papieża”: „Pisząc to, nie próbujemy udowodnić ani słuszności, ani odpowiedniości, ani relatywnej konieczności kary śmierci, lecz zakładając to, co mądrzy ludzie już powiedzieli, chcemy stwierdzić, że owi mądrzy i szlachetni ludzie, opowiadający się za zachowaniem kary śmierci, w praktyce starają się jej unikać, co łatwo można udowodnić tak przy pomocy słów, jak i czynów”.
Civiltà Cattolica kontynuuje: „Przy pomocy słów, ponieważ cóż jest zasadniczym celem tych, którzy chcą utrzymać karę śmierci? Oczywiste jest, że chodzi o zmniejszenie, a jeśli to możliwe, całkowite wyeliminowanie zabójców. A więc, czyż nie idzie o to, aby w rezultacie znieść karę śmierci? Jednak nie dla zabójców, jakby tego chcieli liberałowie, lecz dla zabijanych, a także dla niewinnych ofiar, za które liberałowie nigdy nie chcą czuć się odpowiedzialni. W świetle tego rozumowania oczywisty staje się fakt, że opowiadający się za utrzymaniem kary śmierci wydatnie przyczyniają się do całkowitego jej zniesienia, przede wszystkim wobec niewinnych ofiar, a w następnej – rzecz jasna – kolejności wobec skazańców i kryminalistów”.
Cokolwiek by jednak powiedzieć, wszystkie tego rodzaju opinie są drugorzędne, ponieważ nie rozwiązują zasadniczego problemu chrześcijanina: „Jeśli tylko Bóg jest dawcą życia, to czy jest słuszne, aby jeden człowiek odbierał je drugiemu człowiekowi? Czy istnieje to samo prawo życia dla wszystkich, nawet dla zabójcy, prawo, które nigdy nie może zostać pogwałcone?”
W rzeczywistości sprzeciwiający się karze śmierci uznają prawo społeczeństwa do zamykania kryminalistów w więzieniach. Rodzi się więc następne pytanie: skoro Bóg stworzył człowieka jako istotę wolną, czy ktokolwiek może pozbawić go tej wolności? Istnieje prawo do wolności („wrodzone, nienaruszalne i niezbywalne” – jak mówią prawnicy), które gwałcone jest przez sędziego, skazującego człowieka nawet na godzinę przymusowego uwięzienia.
Mówi się jednak, że życie w stosunku do wolności jest wartością nadrzędną. Czy możemy być tego pewni? Najczystsze i najbardziej wrażliwe dusze sprzeciwiają się temu. Jak Dante Alighieri ze swoim słynnym zawołaniem: „Szukam wolności, która tak byłaby przez kogoś ceniona, że mógłby dla niej poświęcić życie”.
Podobnie jak trudno jest zrozumieć, dlaczego wszystkie tradycyjne kultury, a więc także i religijne, nie uważały kary śmierci za nienaturalną i niesprawiedliwą, a więc w konsekwencji nie sprzeciwiały się jej, tak samo trudno jest uciec od spojrzenia na ten problem nie tylko w wymiarach doczesnych. Chodzi oczywiście o pewną perspektywę religijną, chrześcijańską i osobistą.
Jest to perspektywa odróżniająca życie biologiczne, doczesne od życia wiecznego; z jej punktu widzenia niezbywalnym prawem człowieka nie jest zachowanie ciała, lecz zbawienie duszy. Rozróżnia więc między życiem jako końcem i życiem jako środkiem.
Chociaż staramy się unikać długich cytatów, to tym razem wydaje się konieczne przytoczenie jednego z nich, ponieważ każde jego słowo zostało przemyślane w świetle katolickiej wizji, która obecnie wydaje się całkowicie zapomniana. Autorem jest wyjątkowo osamotniony świecki katolik, Szwajcar, Romano Amerio. Jego słowa są następujące:
„Obecnie przeciwnicy kary śmierci opierają się na koncepcji nietykalności osoby jako podmiotu życia ziemskiego, uważając śmiertelne życie za cel sam w sobie, którego nie można zniszczyć bez pogwałcenia przeznaczenia człowieka. Jednakże ten motyw odrzucenia kary śmierci, chociaż wielu uważa go za religijny, w rzeczywistości jest a religijny. Zapomina się bowiem, że religia nie widzi życia jako końca, lecz jako środek służący moralnemu zadaniu, przekraczającemu cały porządek podporządkowanych mu wartości światowych.
Dlatego – kontynuuje Amerio – odebranie życia nie jest równoznaczne z pozbawieniem człowieka transcendentnego celu, dla którego się narodził i który stanowi o jego godności. W odrzuceniu kary śmierci wyczuwa się domniemany sofizmat: chodzi o to, że zabijając kogoś, człowiek, a konkretnie państwo, pozbawia go możliwości zrealizowania się, odbierając mu jego ostatnią funkcję, ostatnią możliwość spełnienia się jako człowieka. Prawda jest akurat odwrotna.
W rzeczywistości bowiem – twierdzi katolicki uczony – oskarżonemu można odebrać życie ziemskie, ale nie cel jego życia. Społeczeństwa przeczące przyszłemu życiu i upatrujące cel ludzkiego życia w szczęściu na tym świecie, muszą odrzucać karę śmierci jako niesprawiedliwą, ponieważ uniemożliwia ona człowiekowi osiągnięcie tego szczęścia. Jest to prawdziwy i kompletny paradoks, ponieważ ci, którzy odrzucają karę śmierci, w rzeczywistości działają na korzyść państwa totalitarnego, gdyż przypisują mu większą władzę niż posiada, co więcej, władzę najwyższą, co przekreśla ostateczny cel człowieka. Tymczasem z chrześcijańskiego punktu widzenia kara śmierci nie może przeszkodzić ani moralnemu celowi życia człowieka, ani jego godności”.
Wśród wielu innych zadziwiających wypowiedzi, świadczących o utracie poczucia tego, jaka jest prawdziwa myśl katolicka w tej kwestii, autor cytuje słowa znanego współpracownika l'Osservatore Romano z 22 stycznia 1977 roku: „Społeczeństwo winno dać przestępcy możliwość oczyszczenia się, odpokutowania winy i naprawienia zła, podczas gdy kara śmierci to uniemożliwia”.
Komentarz Ameria jest jasny: „Tymi słowami nawet watykańskie pismo neguje zadośćuczynne znaczenie kary śmierci. Przeczy pokutnej wartości śmierci, która jest nadrzędna w stosunku do śmiertelnej natury, podobnie jak ma się to z relatywizmem zachodzącym między dobrami ziemskimi a dobrem życia, poświęcenie którego usprawiedliwia czyniącego pokutę. Tym bardziej, że pokuta, którą niewinny Chrystus odbył za grzechy człowieka, czyż nie była bezpośrednio złączona ze śmiercią?” Tak więc „odrzucenie kary śmierci opiera się na negacji jej pokutnej wartości, która z religijnego punktu widzenia jest najważniejsza”.
Istotne jest to, że Tradycja zawsze widziała w skazańcu pewnego kandydata do raju, jeśli tylko dobrowolnie pojednał się z Bogiem i zaakceptował karę jako pokutę za winę. Dodatkowo jeszcze poucza nas św. Tomasz z Akwinu: „Śmierć, jako kara nałożona za dokonane przestępstwa, usuwa kary, jakie trzeba by ponieść w przyszłym życiu. Naturalna śmierć – przeciwnie – nie ma tej mocy”. I chociaż może się to wydawać dziwne, wielu skazanych prosiło o egzekucję jako o coś, do czego mieli własne prawo. W ten sposób skruszony skazaniec, zaopatrzony sakramentami stawał się „świętym”, i to do tego stopnia, że lud domagał się jego relikwii. Nawet powstało przysłowie, cytowane przez Civiltà Cattolica: „Na stu powieszonych, jeden potępiony”.
Oczywiście, są to tylko „religijne” rozważania na temat, w którym nawet wierzący przybierają postawę typową dla oświeconych i powierzchownych laików. Na koniec można jeszcze dodać coś dla uzupełnienia racji Kościoła, który jest odpowiedzialny za depozyt Pisma Świętego i Tradycji. Na przykład, w biblijnej, Pawłowej myśli społeczeństwo rozumiane jest nie jako suma członków, lecz jako jeden żywy organizm, który uznaje prawo do pozbycia się jakiegoś swojego członka, uznanego za szkodliwy dla całego organizmu. W sumie więc chodzi o koncepcję usprawiedliwionej obrony, której każda indywidualna osoba ma prawo oczekiwać zarówno od jednostek, jak i od całego ciała społecznego. I tym samym o koncepcję odnowienia porządku sprawiedliwości i osłabionej moralności.
Z perspektywy naszej wiary, jak i według nauki Kościoła, kara śmierci jest dopuszczalna. Można jednak postawić pytanie, czy jest stosowna? I znów najlepiej tłumaczy nam tendencje odrzucenia kary śmierci w naszych czasach Romano Amerio: „Kara śmierci wydaje się barbarzyństwem dla środowiska areligijnego, które żyjąc tylko doczesnością, nie uznaje możliwości pozbawiania człowieka życia, stanowiącego dla niego główne dobro”.
Zatem „nie” wobec kary śmierci nie może być motywowane wiarą, lecz niewiarą, pokładającą swoje nadzieje tylko w życiu doczesnym.
13 października 1988 roku, na konferencji prasowej, kardynał Anastasio Ballestrero, arcybiskup Turynu, zapewnił, że nawet gdyby Całun pochodził ze średniowiecza, nie stworzyłoby to żadnych problemów ani teologicznych, ani pastoralnych. Powiedział też, że Kościół ma inne, ważniejsze sprawy niż te, związane z „relikwiami”. Jednocześnie dodał, że gdyby to konsultował z innymi biskupami, swoimi kolegami, ci powiedzieliby mu, że ma za dużo czasu.
Korzystając z okazji, można zażartować, że mają rację ci, którzy uważają, iż Całun dokonuje „cudów”, ponieważ analizy nic Kościoła nie kosztowały, gdyż zostały przeprowadzone gratisowo w trzech międzynarodowych laboratoriach. Niektórzy z naukowców z własnej kieszeni zapłacili za badania chcąc, aby te potwierdziły ich negatywne nastawienie, tymczasem zmieniły one ich agnostyczne, bądź też protestanckie przekonania o „zabobonach papistów”. Jeszcze innym faktem jest ten, że za granicą wywiady nie są darmowe, tak jak w naszym kraju, ale sowicie się opłacają. Do zwykłego zapału propagandowego trzeba też dodać płynącą z próżności chęć zobaczenia swego imienia w prasie oraz zawstydzająco zachłanne zachowanie się profesorów, których naiwni Turyńczycy wzięli za dżentelmenów, kiedy w rzeczywistości zachowywali się jak pospolici szachraje dochodowej niedyskrecji. Ich postawa napełniła goryczą nawet dobrotliwego biskupa, o czym nie omieszkał powiedzieć w oficjalnym komunikacie. Byli to Szwajcarzy, Anglicy i Amerykanie, którzy zawsze gotowi są powiedzieć, że „niektóre rzeczy mogą dziać się tylko we Włoszech”.
Z całym szacunkiem i respektem proszę jednak kardynała Ballestrero, aby pozwolił mi powiedzieć, że wcale nie jestem taki pewien, iż sprawa jest tak prosta, a „orzeczenie”, przedstawione jako „naukowe”, które zaakceptował z takim zrozumieniem, nie będzie miało konsekwencji pastoralnych. Prawdą jest, że Kościół nie wypowiedział się na temat autentyczności płótna, że wiara nie zależy od niego, lecz od Pisma i Magisterium. Czyniono mi wiele wyrzutów, ponieważ w Ipotesi su Gesù94 nie wymieniłem Całunu Turyńskiego jako zasady prawdziwości wiary. Chodzi o to, że według mnie, jest to wartość, która – jak wiele innych – tylko wspomaga już istniejącą pewność.
I podobnie można by potraktować przypadek Lourdes. Na niewiele zdałyby się teologia, zwykły katechizm czy stwierdzenie „nie ma problemu”, gdyby udowodniono, że święta Bernadetta była tylko mitomanką, a wszystkie zdarzenia z groty dochodowym pomysłem grupy sprytnych handlarzy.
Dziewięć lat temu na własne oczy widziałem kilometrowe kolejki ludzi, stojących w słońcu, trzy miliony pielgrzymów, znoszących wszelkie niedogodności tylko dlatego, aby móc przejść obok Całunu wystawionego w turyńskiej katedrze, siedzibie Ballestrero. Widziałem tę Twarz w czasie moich podróży po całym świecie, zarówno w barakach, jak i w pomieszczeniach religijnych. Jest to też jeden z niewielu wizerunków znajdujących się w mediolańskiej redakcji, w której zazwyczaj piszę.
Spoglądając na siebie samego, chrześcijanina, myślę o wielu innych osobach, takich samych jak ja, i nie potrafię zrozumieć zbyt powierzchownej wypowiedzi arcybiskupa, tym bardziej, że jest on oficjalnym „kustoszem” Całunu Turyńskiego. Oczywiście, jest to tylko „wizerunek”, co stale podkreśla Ballestrero, dodając, że zawsze traktował go tylko tak, i nic poza tym. Jednakże, jak mówił Claudel, jest to także pewna „obecność”. Wyobrażenie – owszem – lecz także i nadzieja, że jest to okno otwarte na misterium, że ta Twarz jest jednym z tych znaków, których w naszym ubóstwie tak bardzo potrzebujemy. Nie trzeba modlić się d o Całunu, ale dzięki niemu, mając nadzieję, że pewnego dnia będziemy mogli wypowiedzieć te słowa: „Wierzę w Ciebie, Panie, ale pomóż mi przezwyciężyć moją niewiarę poprzez takie znaki jak ten!”
Jakkolwiek jest, staram się być przyjacielem prawdy, która wyzwala, chociaż nie ukrywam mojego niezadowolenia. Wiem, że za jakąś wschodnią ikoną stoi zakonnik, który ją namalował. A kto kryje się za tą „ikoną”, którą – jak to niemal radośnie potwierdza kardynał – wypadałoby akceptować i czcić, tak jakby nic się nie stało?
Czyżbyśmy mieli do czynienia z symoniackim oszustwem wschodnich fabrykantów relikwii, którzy użyli zwłok jakiegoś młodzieńca, by uzyskać gipsową formę, z której następnie zrobiono odlew w brązie i po odczekaniu, aż fałszerstwo nabierze kolorów, uzyskali jego odbicie na płótnie, które trzeba było już tylko podretuszować ludzką krwią? A może to – takie podejrzenie mrozi krew w żyłach – dowód przestępstwa? Może chodzi o młodzieńca umyślnie zamęczonego według danych ewangelicznych, aby potem móc manipulować jego ciałem w celu uzyskania dochodowego fałszerstwa. A jeśli to miała być relikwia zamówiona i wykonana jako instrumentum regni95, mające w bluźnierczy sposób podtrzymać prestiż jakiejś znanej rodziny?
Są to pytania powracające jak senna zmora, nawet w podejrzanych próbach z węglem radioaktywnym. Pytania, które w tych dniach zadaję sobie i ja, i wielu, wielu wierzących. Przyznaję, że na początku przypomniałem sobie słowa Riccarda da San Vittore: „Panie, jeśli z naszej strony było to błędem, czyż nie Ty nas oszukałeś?” Ty, który w czasie ostatnich dziewięćdziesięciu lat pozwoliłeś, aby niesamowita ilość „naukowych” badań skupiła się na tymże Całunie, czyniąc go coraz bardziej wiarygodnym, czy mogłeś jednocześnie prowadzić nas do nieodwracalnego błędu? Jeśli coraz trudniej przychodzi nam wierzyć, to po co ta pułapka, tym bardziej podstępna, że stanowi „wodę na młyn” współczesnej nauki? Przypomina to pełen udręki okrzyk wydany przez Pawła VI na uroczystościach pogrzebowych Aldo Moro: „Panie, dlaczego?” Kogo mamy prosić o odpowiedź: Chrystusa czy samych siebie? Po raz kolejny jesteśmy „przeklęci” (maledicti, żeby użyć tego biblijnego pojęcia), ponieważ „zaufaliśmy człowiekowi”, jego mądrości i naukowym badaniom, które myliły nas do tego stopnia, że w pewnym momencie, właśnie przez te pomyłki, już przestały nas mylić. Uczciwość i rzeczywistość nakazują nam bardzo poważnie przemyśleć to wszystko, co miało miejsce. Mimo ostentacyjnego i beztroskiego spokoju Kościoła, skandal dotyka i będzie dotykał wielu, szczególnie zaś tych, którym Ewangelia udziela szczególnych przywilejów. Wzruszanie ramionami, tak jakby nic się nie stało, w niczym nie pomoże w wyciągnięciu „wniosków” lub „napomnieniu”, którego (czyż mogło być inaczej?) Ktoś chciał nam udzielić.
Jeden z bardziej szanowanych biskupów, w związku z analizami Całunu Turyńskiego, powiedział liberalnemu i antyklerykalnemu czasopismu: „My, zakonnicy, cieszymy się z wyników uzyskanych przez naukę, dzięki której wyjaśniono i oczyszczono problem”. „Kustosz” Całunu, kardynał, arcybiskup Turynu ze „spokojem” akceptuje wyniki badań naukowych, zdobywając się nawet na żart, który wydaje się mu prostoduszny. Także ze „spokojem” potwierdza lekceważenie relikwii (w wypadku autentyczności najważniejszej ze wszystkich) o niejasnym pochodzeniu, chociaż, jak mówi, wciąż tak samo godnej czci.
O ile chodzi o zwykłych świeckich, takich jak my, to są oni może nawet naiwni, jednak nie tak bardzo, aby bezkrytycznie upaść na kolana przed świętą Matką Nauką i jej dzieckiem, świętym Węglem 14 oraz jej gadatliwymi kapłanami, odprawiającymi swoje nabożeństwa w laboratoryjnych świątyniach radiologicznych w Tucson, Oxfordzie i Zurychu. Trzeba o wiele więcej, aby nas przekonać, że nie istnieje żaden problem. Wydaje się, że „spokojne” zamknięcie tego, co się stało, a co tak bardzo zaleca się nam przyjąć, byłoby zawinionym odrzuceniem okazji, którą Ktoś nam dał (czy z punktu widzenia wiary cokolwiek dzieje się przez przypadek, zwłaszcza w kwestii takiej jak ta?…), aby sprawdzić naszą wartość i szczerość, nawet gdyby to było bardzo bolesne.
Po wielu wiekach czczenia i przede wszystkim po dziewięćdziesięciu latach badań przez ekspertów z różnych dziedzin nauki, które przyniosły wielki plon w postaci wyników, wskazujących na wiarygodność, problem Całunu pozostaje równie prosty, co i straszliwy: jest to niepokojąca „fotografia” Boga, który według chrześcijan stał się człowiekiem, ukrzyżowanym Nazarejczykiem, albo też największe w historii oszustwo (lub żart). Być może wyjściem byłaby propozycja arcybiskupa, „kustosza” Całunu, że nawet gdyby przedstawiał on kogoś nieznanego, a nie Jezusa, należałoby go czcić, ponieważ w pewien jednak sposób przypomina nam mękę Zbawiciela?
Ostrożnie! – ostrzega profesor Pierluigi Baima Bollone, jeden z najlepszych znawców tematu. Ostrożnie, bo jeśli Całun rzeczywiście powstał w średniowieczu, wówczas hipoteza naukowa świadczyłaby o straszliwym przestępstwie, ponieważ musiano by zamęczyć jakiegoś biednego nieszczęśnika, aby móc uzyskać falsyfikat. W ten sposób przedmiot czci stałby się przedmiotem przestępstwa i symonii, który trzeba by egzorcyzmować. W sumie, ta sama nauka zdaje się potwierdzać: Aut Deus aut Diabolus, tertium non datur96. Albo chodzi o tajemnicze światło pochodzące ze Zmartwychwstania, albo o ciemności gniazda przestępców (może nawet zabójców) ze średniowiecznego Wschodu, pełnego fałszerzy.
W porównaniu z tym zupełnie błahy wydaje się figiel z głowami Modiglianiego, zrobionymi dla żartu przez kilku młodzieńców z Livorno. Kiedy żart wyszedł na jaw, nikt nie myślał o „drodze pośredniej”, to znaczy, że chociaż były to fałszywe rzeźby, trzeba by je jednak wystawić w muzeum, ponieważ w jakiś sposób przypominały wielkiego artystę. Zrobiono je dla rozrywki, chociaż w jakimś tam stopniu dalej pozostawały „ikonami” Modiglianiego… Jeśli jednak za tymi kamieniami stali młodzi żartownisie, to kto stoi za Całunem, jeśli rzeczywiście pochodzi on ze średniowiecza?
Prawość nakazuje zauważyć, że nie tak łatwo uwolnić się od problemu religijnego mówiąc, że Kościół nigdy nie ogłosił jego autentyczności. Może niebezpośrednio, ale tylko w ostatnich dekadach XV i pierwszych XVI wieku papieże udzielili czternastu odpustów na tyleż próśb rodzinie Savoia. Książę z tegoż rodu, Amadeo IX, ogłoszony przez Kościół błogosławionym, nakazał zbudować dla Całunu Sainte Chapelle w Chambéry. Juliusz II, bullą z dnia 25 kwietnia 1506 roku, ustanowił „Mszę o Świętym Całunie”, zatwierdził modlitwy kanoniczne i ustalił datę corocznych obchodów liturgicznych, które odtąd, nawet w tym roku, celebrowane są 4 maja. Leon X i Sykstus V rozszerzyli ryt. I chociaż liturgia jest decydująca dla wiary (lex orandi, lex credendi…), decyzje tego rodzaju stwarzają nie tylko problemy „dewocyjne”, ale też – jak się wydaje – teologiczne. Wystarczy wspomnieć św. Karola Boromeusza, który pieszo przebył Alpy, aby adorować Całun, co też zresztą było jednym z motywów jego przeniesienia się do Turynu. Albo papieży z XX wieku, wszystkich w jakiś sposób „zaangażowanych”: Paweł VI najpierw w roku 1973 zaaprobował prezentację telewizyjną, a następnie, w 1978 roku, zgodził się na emocjonujące orędzie o „misterium tej zadziwiającej i tajemniczej relikwii”. Ten, który to pisze, widział pośród milionów pielgrzymów, którym często przewodniczyli biskupi, cześć, jaką oddawał relikwii, wystawionej w turyńskiej katedrze, świeżo mianowany kardynał, arcybiskup Krakowa, Karol Wojtyła.
Chociaż brakuje oficjalnej deklaracji Kościoła, to przez całe wieki zarówno prości wierzący, jak i papieże uważali Całun za coś więcej niż tylko „obrazek”, o którym, jak tego chciał arcybiskup, nie trzeba już dyskutować, ograniczając się do widzenia w nim jedynie pamiątki Męki, która może być wielce pomocna w medytacji, podobnie jak to ma miejsce w przypadku każdego innego świętego wyobrażenia, wykonanego rękami artysty. Ponadto sam kardynał Ballestrero, jeden z największych krzewicieli chwalebnych tradycji zakonu karmelitańskiego, do którego sam należy, pamięta – mamy nadzieję – ową siostrę ze swego zgromadzenia, która w wieku zaledwie piętnastu lat wstąpiła do Karmelu w Lisieux, ową dziewczynę, której imię zakonne brzmiało: „Teresa od Dzieciątka Jezus i Świętego Oblicza”, którym był dla niej właśnie Saint Suaire de Turin97, chociaż w tamtym czasie nie odkryto jeszcze jego wyjątkowych cech. Albo, by dać jeszcze jeden przykład z wielu możliwych, kto zna środowisko misyjne, ten wie, że w Trzecim Świecie, tak wyczulonym na święte „znaki” przeprowadzano i przeprowadza się nadal wiele katechez, posługując się wizerunkiem z Całunu. „To jest Pan!” (J 21,7), mówili tubylcom misjonarze, zachęcani przez przełożonych, biskupów i naukowców. A teraz co?
Problem prawdziwości Całunu jest „poważną sprawą”, mogącą mieć ogromne reperkusje, które chociaż teoretycznie nie muszą dotykać wiary, to jednak w praktyce bardzo jej mogą zaszkodzić. Czyż my, zawsze gotowi domagać się szczerości i prawości od „innych”, mamy wzruszać ramionami, kiedy na nas przychodzi kolej ukazać te cnoty? Jest naszym obowiązkiem nie odkładać affaire98, ponieważ mamy nadzieję wrócić do niej, aby z tego, co się wydarzyło, wysnuć jakąś refleksję. W żadnym wypadku nie jest to wydarzenie marginesowe, jakiś powierzchowny folklor, lecz coś, co dotyka wszystkich naszych sposobów kontemplowania tego, co święte.
W dwóch poprzednich „odcinkach” próbowaliśmy ukazać powagę wyzwania, jakie stanowi podejrzenie, oparte na „naukowych” analizach, że Święty Całun jest średniowiecznym falsyfikatem. Natychmiastowa reakcja czytelników utwierdza nas w przekonaniu, że nie jesteśmy jedynymi, którzy chcą do końca przemyśleć to, co się stało.
W rzeczywistości, podczas gdy niewierzący wyklucza liczne elementy, wierzący a priori nie wyklucza niczego. Niczego. Nawet hipotezy diabelskiego oszukaństwa. Czy istnieje jakiś ślad potwierdzający to, że u podstaw domniemanego „falsyfikatu” nie leżała chęć zysku ani szyderstwa, lecz zasadzka tego, który jest „ojcem kłamstwa” (J 8,44)? Jednym z tych, którzy zadali sobie to pytanie, jest Kenneth E. Stevenson, inżynier, bynajmniej nie wizjoner, rzecznik prasowy czterdziestu północnoamerykańskich uczonych, którzy w roku 1978 poddali Całun najbardziej zawiłym analizom, aby w końcu ulec temu „niesamowitemu przedmiotowi” i otworzyć się na jego misterium. (Byłoby dobrze przejrzeć książkę Verdetto sulla Sindone99 autorstwa Stevensona, wydaną przez Queriniana i jeszcze znajdującą się w sprzedaży). Wiadomo, że „misterium” może oznaczać Boga lub diabła. Uczony amerykański, który ukazuje swoje sceptyczne przeżycia, w końcu czuje się zobowiązany do przyjęcia Jezusa, którego miłość zdaje się być dostatecznie potwierdzona przez jego własne przyrządy technologiczne: „Moje życie uległo przemianie”. Czegoś podobnego doświadczyło wielu innych, np. kryminolog z Zurychu, Max Frei, który na płótnie odkrył pyłek z Palestyny. Nawet Ballestrero stwierdza: „Przed Świętym Całunem dokonało się wiele cudów i będą się dokonywały”. Liczne cuda, o wiele bardziej skomplikowane od tzw. „fizycznych”, cuda uleczenia duchowego, cuda skonsolidowania wiary dzięki kontemplacji owego Oblicza.
„Jeśli szatan wyrzuca szatana, to sam z sobą jest skłócony, jakże się więc ostoi jego królestwo?” (Mt 12,26). Jednym ze śladów szatańskiego działania jest zasadzka na wiarę, podczas gdy ten „Znak” jej pomagał, pobudzał świętych do kontemplacji i tylko Bogu znanym sposobem docierał do wielu serc.
Diábolos znaczy etymologicznie „ten, który dzieli”, tymczasem liczni protestanci i prawosławni przyłączyli się do katolików, aby w tym śladzie uznać Pana i wykorzystali to jako sposobność do spotkania, a nie rozdarcia.
A jeśli piękno jest śladem tego, co Boskie, jak tego uczy cała Tradycja, to czy może być jakieś oszustwo ciemności w „relikwii”, dla której bardzo święty ojciec Guarino Guarini na kolanach wymalował jedno z najwspanialszych dzieł europejskiego baroku, cudowną kaplicę, która od trzech wieków króluje na niebie Turynu?
A jeśli to nie diabeł nas oszukał, tylko my sami oszukaliśmy siebie, traktując zbyt poważnie namacalne znaki, zamiast nawrócić się na „czystą i niezłomną” wiarę, podobną do wiary jansenistów czy kalwinów, którzy gardzą tego rodzaju pomocą? Na pytanie to między innymi odpowiedział don Giuseppe Ghiberti, jeden z najlepszych włoskich znawców Biblii, który dokładnie przestudiował związki pomiędzy Świętym Całunem a Nowym Testamentem i wyznał, że dzień, w którym ogłoszono wyniki analiz węgla radioaktywnego był dla niego „dniem bardzo bolesnym”. Tenże, ceniony na całym świecie, surowy egzegeta przypomniał, że „wiara nie może ucieleśnić się tak dalece, aby uniemożliwić jakąkolwiek relację z najbardziej głębokimi, ludzkimi uczuciami”. Ghiberti dodaje, że „nie było takie pewne to, co powiedziano w transmisji z 1978 roku, że fenomen, taki jak Całun, nie był koniecznym pomostem materialnym z Chrystusem-Człowiekiem, ponieważ w dziedzinie wiary nie ma miejsca na podobne wydarzenia. Wiara bowiem nie podpowiada Bogu, jakich sposobów ma używać, aby wspomagać nas na drodze prowadzącej do Niego, lecz On sam wybiera dary, które chce nam ofiarować”. To nie my, wierzący, szukaliśmy Całunu ani też nie zaplanowaliśmy jego tajemniczego pojawienia się w Lirey w 1356 roku, ani fotografii z 1898 roku, która dała początek zadziwiającemu potopowi badań naukowych.
Chociaż, jak już podkreśliliśmy, jesteśmy gotowi zaakceptować każdą „lekcję”, niezależnie od tego, jak bardzo byłaby surowa, to jednak nie uważamy, że jej konsekwencją miałoby być odrzucenie a priori wszystkich namacalnych śladów boskości, które trzeba przyjmować z roztropnością i wdzięcznością jako pomoc dla niewiary, która zawsze nas nęka. To prawda, że wiara stale winna się oczyszczać, lecz sama logika Wcielenia zdaje się nam przypominać, że nie możemy Wcielenia zdematerializować, odzierając je z elementu ludzkiego w takim stopniu, jak czyni to ktoś, kto „na stojąco” dziękuje Bogu, „że nie jest jak inni ludzie” (Łk 18,11). Zgorszony wierzący, który a priori odrzuca chrześcijański materializm, orędzie o duszach i ciałach (ciało przeznaczone do życia wiecznego), staje wobec zagrożenia ze strony gnostyckiego spirytualizmu, oddzielającego wiarę od człowieka.
Cóż więc? Czyż mamy kwestionować prawdziwość analiz przez przypominanie, jak trudno jest zestawić wiek nitek jednego z średniowiecznych prześcieradeł z nitkami tamtego Prześcieradła? Albo przypominać, jak zostało ono poddane próbie w gotującym się oleju, potraktowanej jako „sąd Boży”, albo pożarom, czy też pokazom przykładania do niego sukna, na którym pozostawiło swoje ślady, jak to potwierdziło jedno z laboratoriów, które znalazło takowe ślady na próbce? Albo też podkreślać, że była jedna, a nie trzy analizy, ponieważ zostały dokonane przez tę samą ekipę, używającą tych samych metod?
Prawdopodobnie problem jest bardziej złożony. Z religijnego punktu widzenia, a także, jak podkreślali niektórzy z ekspertów, w imię właściwej koncepcji nauki oraz jej ograniczeń, obowiązkiem jest przeciwstawienie się próbie szantażu: „Nie zgadzacie się na próbę z węglem C 14, ponieważ się boicie”. Bać się? Czego? Raczej różnicy planów i kompetencji, ze względu na to Życie, które (gdyby została stwierdzona „autentyczność” Świętego Całunu) przydało owemu płótnu tajemniczej siły i uczyniło je tajemniczym. Chodzi o to, że w tym przypadku ma się do czynienia z misterium, które z natury swojej albo zawsze będzie niedostępne, albo spowoduje utratę kontroli nad najbardziej skomplikowanymi ludzkimi przyrządami. Zobaczymy. Jeśli trzeba będzie napisać coś więcej, to uczynię to. Albowiem to chyba moja wina, jeśli nie zrozumieliście, o co tu właściwie chodzi.
Arcybiskup Turynu, „kustosz” Świętego Całunu, po długim milczeniu, bo od czasu konferencji prasowej z 13 października, zabrał głos w imieniu Stolicy Apostolskiej, ponieważ liczni obserwatorzy uważali jego ostatnią wypowiedź (jakby nic się nie zmieniło) za przedwczesną.
Wspaniała wydaje się inicjatywa kardynała Ballestrero powrócenia do sprawy, która mogłaby się wydawać zaledwie „drugorzędna” dla owych skrupulatów, zamkniętych w antyseptycznych laboratoriach teologii, spłyconej brakiem kontaktu z „ludem Bożym”, do którego – mimo wszystko – nie przestają się odwoływać. Tysiące listów, telegramów i telefonów, które otrzymaliśmy my, dziennikarze, świadczą o uczuciach niepokoju: zakłopotania, rozczarowania, goryczy, odrzucenia bezwarunkowego zaufania wobec „Nauki”, a nawet wobec sposobu przeprowadzania i prezentowania sprawy. Nawet gdyby założyć, że nie jest to problem „teologiczny” (a trzeba wziąć pod uwagę, co podkreślaliśmy, że sześć wieków pobożności i liturgii rodzi w tym względzie poważne pytania), zawsze będzie to problem pastoralny, którego ludzie Kościoła nie mogą ignorować.
Podtrzymując więc „otwartość” i „jawną mowę” (grecki termin parresia z Nowego Testamentu), jako że obecnie takie postępowanie wobec świeckich zalecają nawet synody biskupie, uważamy, że niczego nie powinniśmy ukrywać. Niczego. Nawet stanu ducha, który jako dziennikarze (a tym samym zawodowi interpretatorzy ogólnego nastroju) zauważyliśmy w łonie tej „bazy Kościoła”, która chce być traktowana tak poważnie, jak na to zasługuje.
Mamy do czynienia z ożywieniem, które jest w stanie popchnąć wierzącego, niekoniecznie biegłego w tej sprawie, do napisania z goryczą: „Święty Całun był przez wieki czczony i strzeżony przez rodzinę Savoia, a teraz okazuje się, że jak tylko dzięki darowiźnie tej znakomitej rodziny przeszedł w ręce ludzi Kościoła, dzieli się go na części i poddaje pozbawionym szacunku badaniom dziwnych naukowców, którzy ogłaszają fałszerstwo”. W ten sam sposób wypowiada się specjalista (arcykatolicki Romano Amerio, emerytowany dyrektor liceum w Lugano, znany na całym świecie dzięki swoim znakomitym i czasem polemicznym esejom religijnym), który posuwa się nawet do posądzenia „ludzi Kościoła” o „grzech przeciwko cnocie religijności i zlekceważenie uczuć ludu Bożego, któremu w ciągu wieków pokazywano Całun Turyński jako bezpośrednie wyobrażenie, pozostawione przez Święte Ciało Pana, a nie jako zwykły «obraz», jak chce się to zrobić obecnie”. Co więcej, według tegoż Amerio, grzech duchownych miałby być potrójny, ponieważ chodzi o „postępowanie przeciwko doktrynie, poprzez przyznawanie nauce pewności oraz dokładności, które – według katolickiego rozumienia – jej nie przysługują”. I jeszcze: „Grzech przeciwko roztropności, gdyż z opinii trzech biegłych uczyniono dogmat, zaprzepaszczając w ten sposób cały wiek pracy znawców tematu, zamiast domagać się dalszych badań”.
To mocne słowa, być może spowodowane chwilowym wzburzeniem. Jednakże parresía zalecana przez samą hierarchię zobowiązuje do podkreślenia, że chodzi o słowa, które, jeśli nawet nie są akceptowane, to jednak oddają prawdziwe uczucia obecne w łonie „ludu Bożego”, to znaczy „znaki czasu”, którym muszą sprostać pasterze Kościoła.
Wróćmy do deklaracji, jaką kardynał Ballestrero złożył w wywiadzie dla pewnego tygodnika w swojej diecezji. Powiedział mianowicie: „Dano wiarę nauce, ponieważ ona sama o to prosiła”. „To wyraz – dodał – spójności chrześcijańskiej”. Jednakże rzadko kiedy coś jest proste; niemal zawsze wszystko jest skomplikowane. Angielski specjalista, Christopher Derrick, odwołując się do „spójności”, zauważył z typowo brytyjskim pragmatyzmem: „Naukę, a więc także i C 14, możemy uważać za pewną, jeśli założymy, że Zmartwychwstanie nigdy nie miało miejsca. Staje się ona jednak znacznie mniej pewna, jeśli wyjdziemy od hipotezy, że ono mogło mieć miejsce”.
Wynika z tego, że naukę można zastosować jedynie do tego, co jest „powtarzalne”. Zmartwychwstanie Chrystusa jest tego całkowitym przeciwieństwem. To trzykrotnie powtarzane w Liście do Hebrajczyków hapax100, w całym tego słowa znaczeniu, jako coś, co zdarzyło się „jeden raz i na zawsze”. Wiara prowadzi nas do postawienia wszystkiego na tę Rzeczywistość, fundamentalną dla naszej wiary, chociaż niewiele o niej wiemy, poczynając od tego, co w sensie fizycznym może oznaczać ta tajemnica wyciśnięcia ciała na Całunie, a na samym kontakcie z tym Ciałem skończywszy.
A gdyby wyniki analiz nie stanowiły, jak chcą niektórzy, napomnienia, aby przydawać mniejsze znaczenie „relikwiom”, lecz przeciwnie, gdyby stanowiły wołanie, aby traktować je całkiem poważnie, respektując ich misterium i nie ustępując przed szantażem naukowców, którzy chcą „udowodnić” za pomocą swoich narzędzi, że i w tym przypadku nie okazali się bezsilni? A może chodzi o „nierzucanie pereł przed…” (Mt 7,6)? Paul Claudel: „«…ponieważ moc wychodziła od Niego i uzdrawiała wszystkich» (Łk 6,19). Była to ta sama moc, która zostawiła te cudowne ślady”. Czyż nie była to także ta moc, która w jakiś sposób przemieniła płótno, sprawiając, że nasze maszyny oślepły?
Po wykluczeniu – już wiele lat temu – wszelkich innych hipotez (niemożliwe jest mianowicie, aby było to malowidło lub też obraz wykonany techniką parową), wydaje się istnieć zgodność co do tego, że wizerunek ten stanowi jakby „lekkie przypalenie”, niemożliwe do uzyskania przy pomocy środków, jakimi dysponuje człowiek. Jaki „ogień” wytworzył taki fenomen w tajemniczym grobie, z którego dochodził hałas jakby „wielkie trzęsienie ziemi” (Mt 28,2)? „Nauka” jest dobra do badania prześcieradła jakiejś mumii. Jeśli jednak jest to autentyczny wizerunek, to mamy do czynienia z Całunem, z którego na nowo wyszedł żywy ten, który jest Jedyny i którego „wskrzesił Bóg” (Dz 2,32). Węgiel jest wytworem słońca. Go, hipotetycznie, stanie się, jeśli ulegnie kontaktowi z Synem Tego, który stworzył słońce i nim porusza? Jakże możemy wyznaczyć datę, skoro napisano, że „jeden dzień u Pana jest jak tysiąc lat, a tysiąc lat jak jeden dzień” (2P 3,8)?
Nie, przypadku Całunu nie można ograniczyć – jak stwierdza kardynał – do konserwacji i odnowy średniowiecznego „wizerunku” nieznanego pochodzenia. Ta sama racja, na której opiera się nauka (która, jeśli jest autentyczna, zna swoje ograniczenia) utwierdza nas w przekonaniu, że sprawa w żadnym wypadku nie została zamknięta.
Pascal zauważa, że to, co dotyczy „porządku” wiary, trzeba oglądać w odpowiednich kategoriach, które z punktu widzenia religii też należą do wiary.
Aby dojść do prawd naukowych używamy rozumu, argumentów, doświadczeń. Dla prawd religijnych mogą one być przydatne i powinny im towarzyszyć, ale tylko do pewnego momentu i wcale nie są decydujące. Aby „udowodnić” wiarę potrzeba owej świętej wiedzy, która nie ma nic wspólnego z wiedzą laboratoryjną, lecz z mistyką, to znaczy „konkretnym doświadczeniem Boga”, „prawdziwie obiektywnym poznaniem Go” przez bezpośredni kontakt. „Specjalistę” mającego „uczone wątpliwości”, którego „«wiedza» wbija w pychę” (1Kor 8,1), nie można porównać z mistykiem, który „wie”, ponieważ „widział” i „dotknął”. Tym sposobem mistyka jest najbardziej pewnym źródłem poznania, ponieważ zasadza się na tajemniczym, ale obiektywnym doświadczeniu, które nie potrzebuje „zakładać się” o wiarę już potwierdzoną zdarzeniami, gdyż opiera się na oczywistości.
Paweł ostrzegał jednak, że i w takim przypadku trzeba zachowywać się roztropnie, ponieważ nie wszyscy „mistycy” są nimi naprawdę. W tym względzie Kościół zawsze był bardzo roztropny, a czasem nawet przesadnie ostrożny.
Wśród mistyków, którzy zostali zaaprobowani – po przejściu przez gęste sito kościelne – znajduje się Anna Katarzyna Emmerich, prosta pasterka, urodzona w Westfalii w 1774 roku, odrzucona przez wszystkie zakony i wreszcie po niezliczonych upokorzeniach przyjęta do augustianek, gdzie od roku 1813 aż do śmierci w roku 1842 nie opuściła łóżka. Emmerich dostąpiła stygmatów i była protagonistką niesamowitych wizji, które budziły wątpliwości i niezrozumienie, być może z powodu niewłaściwego podejścia do nich. Z tej przyczyny, a także z powodów politycznych, związanych z sytuacją niemiecką, mimo czci oddawanej jej przed lud, który nigdy jej nie opuścił, proces beatyfikacyjny rozpoczęto dopiero w roku 1981. Obecnie Kościół nadał jej tytuł „służebnicy Bożej”.
Dzięki życzliwości czytelników mam na stole czwarte wydanie wizji Emmerich: La dolorosa Passione di N. S. Gesù Cristo101, które ukazało się w Bergamo, w roku 1946, zaopatrzone w imprimatur102 biskupa Bernareggiego, a jeszcze przed nim – wikariusza generalnego diecezji Ratisbona103 w Bawarii. Na stronicach tej książki, wydanej za zezwoleniem dwóch dostojników kościelnych, znajduje się opis zadziwiających rzeczy na temat tego, co Ernmerich, jako stygmatyczka, widziała na swoim łożu sto siedemdziesiąt lat temu. Chodzi o Całun.
Mówi się tam, że Całun czczony w Turynie nie byłby oryginałem, lecz „śladem” (kopią), otrzymanym cudowną drogą dawno temu, kiedy to do starożytnego płótna lnianego przyłożono nowe. Na temat „autentycznego” Całunu mistyczka wypowiada się w sposób następujący: „Widziałam oryginał, nieco zniszczony i rozdarty, czczony w jakimś miejscu w Azji przez niekatolickich chrześcijan. Zapomniałam nazwy miasta, położonego w pobliżu ojczyzny trzech królów (mędrców)”.
Według tajemniczych wizji służebnicy Bożej (wizje te wielokrotnie wyprzedzały odkrycia współczesnej archeologii biblijnej), Ukrzyżowanego owinięto opaskami i w ten sposób opasanego ułożono na prześcieradle. Posłuchajmy: „Przed moimi oczami dokonał się wzruszający cud. Jezus, jakby chciał po swoim odejściu zrekompensować niepokój i miłość, ukazał swoje najświętsze Ciało ze wszystkimi ranami, odbitymi w ciemnoczerwonym kolorze na prześcieradle, pozostawiając swój «wizerunek» na płótnie, w które był owinięty (…). Cudowność zdarzenia była wielka, kiedy prześcieradło rozwinęło się, i jeszcze większa, kiedy okazało się, że opaski owijające Jego Ciało były tak białe jak przedtem (…). Na spodniej części prześcieradła odbiła się jedna część ciała Odkupiciela, druga zaś na tej, którą była przykryta”.
Emmerich kontynuuje mówiąc, że „widziała wiele rzeczy powiązanych z późniejszą historią tego płótna”, jak na przykład, że „było czczone w różnych miejscach”. Dodaje też niezwykłe szczegóły: „Któregoś razu przyczyną była kłótnia i aby położyć jej kres, podpalono płótno”. To uderzające podobieństwo do wspomnianego już wcześniej „sądu Bożego”, któremu rzeczywiście poddano Całun, o czym jednak nieoświecona zakonnica nie mogła wiedzieć. Zadziwiający jest także fakt, że nie opuszczając nigdy swego miejsca zamieszkania, umiała dokładnie opisać kolor wizerunku na prześcieradle („ciemnoczerwony”), jak i powiedzieć, że zostały na nim odbite „wszystkie Jego rany”, co można było stwierdzić dopiero osiemdziesiąt lat później, dzięki pierwszym fotografiom.
I ten zaskakujący fragment, o którym już wspominaliśmy: „Dzięki modlitwie pewnej świętej osoby, otrzymano odbitki, zarówno części przedniej, jak i tylniej, przez zwykłe przyłożenie innego kawałka płótna. Tak otrzymane reprodukcje, które Kościół zechciał uznać, uświęcone przez ten kontakt, dokonały wielkich cudów”. Potem następują zdania poświęcone losom oryginału ukrytego w Azji.
I na koniec – największe zaskoczenie, ponieważ pojawia się nazwa „Turyn”: „Także widziałam w tych wizjach inne rzeczy dotyczące Turynu…” Te „inne rzeczy” wydają się nawiązywać, we fragmencie, w którym jest mowa o niezwykłych „reprodukcjach”, do owego miasta (które wcześniej nie zostało wymienione).
Do „świadectw”, być może przyszłej świętej, trzeba podejść z pewną „religijną” rezerwą, ale nie można ich odrzucić a priori, ponieważ pamiętamy, że o podobnych zdarzeniach mistyk „wie” więcej niż naukowiec, a w Kościele istnieje już znany precedens „wizerunków”: opończa meksykańskiego Indianina, na której w XVI wieku Najświętsza Maryja Panna odbiła, także w cudowny sposób, wizerunek czczony w całej Ameryce Łacińskiej. Czy Turyn jest Guadalupe? Pytanie takie może postawić tylko ktoś, kto stracił respekt dla Misterium.
Z natychmiastowych reakcji czytelników wnioskuję, że pożyteczne było wspomnienie służebnicy Bożej, Anny Katarzyny Emmerich, stygmatyczki, której proces beatyfikacyjny trwa już od 170 lat, a która miała „widzieć” zaginiony oryginalny Całun oraz prześcieradło z Turynu, jako jedną z trzech kopii otrzymanych „o wiele później” (w średniowieczu?), w wyniku cudu. Równie cudowne byłoby pochodzenie pierwotnego Całunu, otrzymanego „przez projekcję”, a nie przez kontakt, jeśli trzymać się wersji mistyczki, opublikowanej z normalną w takich sytuacjach przestrogą, mówiącą o „wyłącznie ludzkiej wierze”, chociaż z imprimatur dwóch biskupów.
To niezwykłe, że nauka mówi dziś o niewytłumaczalnej „projekcji”, jako o jedynie możliwym pochodzeniu wizerunku. Tak samo niezwykły jest fakt, że niewykształcona wieśniaczka „widziała” dokładnie kolor wizerunku oraz szczegóły, które dopiero znacznie później zostały potwierdzone przez badania, przeprowadzone w archiwach, jak chociażby „sąd Boży”, czyli poddanie relikwii próbie ognia.
Dodatkowym dowodem na to, że temat nie trafił w próżnię, są stosy listów, a także prasa, która podjęła ten temat. Gdyby te cuda miały swój początek w Świętym Całunie, Kościół nie zignorowałby żadnego szczegółu. „Średniowieczna relikwia” z Turynu byłaby podobna do tilma z Guadalupe, opończy biednego Indianina, na której Maryja odbiła swój wizerunek, co miało decydujące znaczenie w ewangelizacji Ameryki Łacińskiej. Do dziś przed tym wizerunkiem defilują i klękają miliony pielgrzymów. Wiadomo także, że badania naukowe, którym została poddana tilma, zakończyły się stwierdzeniem, że jest to „rzecz niemożliwa”. Ponadto roślinna tkanina, z której zrobiona była opończa, ulega zniszczeniu w ciągu kilku lat, podczas gdy ta, z Guadalupe, jest całkowicie świeża po niemal czterech wiekach (z których dwa przebywała na wolnym powietrzu), jakby była zrobiona wczoraj, odznaczając się szczególnymi właściwościami, między innymi odpornością na pył. Badania pod mikroskopem elektronicznym ujawniły niesamowite rzeczy, jak chociażby „fotografię” w źrenicy oka Maryi, ukazującą scenę (biskupa oraz innych dostojników) z momentu formowania się wizerunku.
Spodziewając się, że w Guadalupe także zwyciężą jakieś anachroniczne prądy oświeceniowe, pozbawione szacunku dla tajemnicy i wierzących, którzy nie odwiedzają ośrodków, w których króluje „dojrzała” wiara (czyż jednak Ewangelia nie nakazuje nam „być jako dzieci”, aby w ogóle cokolwiek zrozumieć?); spodziewając się dalej, że jakiś Rambo, wśród czarów i przesądów, przemocą otworzy drogę C 14; spodziewając się wreszcie, że także w Guadalupe szybko rozprzestrzenią się liczne wyniki interdyscyplinarnych badań naukowych, które trwały niemal cały wiek w imię innej „naukowej” danej, przyjętej jako absolut sam w sobie, a która powinna ośmieszać wszystko inne, spróbujemy z tego, co powiedzieliśmy, wyłuskać prowizoryczne rezultaty refleksji w kwestii, która tak nas interesuje, ponieważ nie są one tylko po to, aby „spokojnie” odłożyć je do archiwum.
Powtórne odczytanie tego, co zostało napisane, sprawia, iż niepotrzebna wydaje się zmiana tego, co powiedziano już wiele miesięcy wcześniej na temat rozprzestrzeniania się wyników nieuporządkowanych analiz, poczynając od słów: „Niech ulegają złudzeniom ci, którzy uważają, że jesienią wyniki badań przeprowadzanych przy użyciu węgla aktywnego «w końcu powiedzą nam prawdę»”. Przypominaliśmy, że tajemnicza strategia biblijnego Boga polegała, jak powiedziałby Pascal, na „jednoczesnym odkrywaniu i zakrywaniu”, „obdarzania wiary światłem a niewiary ciemnością”. W sumie chodzi o ostoję naszej wolności, aby wiara mogła być „darem, wyborem, założeniem, a nie poddaniem się ludzkiej pewności”. Powiedzieliśmy, że „jeśli Całun rzeczywiście jest związany z misterium Chrystusa, musi być przestrzegana Jego logika, złożona z dwuznaczności, a nie oczywistości. Deus absconditus104, o którym prorokował Izajasz, a który objawia się i ukrywa w Jezusie Chrystusie, nie pragnie nikogo zniewalać, ani też odbierać człowiekowi prawa do wątpienia”.
Powiedziałem sobie, iż rzeczywiście ta „jasność-ciemność” pozwala na to, aby wiara mogła być wspomagana przeciwieństwami, dotyczącymi dat. Oczekiwałem trzech różnych wyników, niemożliwych do pogodzenia ze sobą, w żadnym jednak wypadku nie spodziewałem się zgodnej decyzji, potwierdzającej pochodzenie Całunu dokładnie z I wieku. Nie wziąłem jednak pod uwagę tego, iż w trzech laboratoriach użyto tych samych metod oraz instrumentów tego samego typu. Sprzeczności, których spodziewałem się jedynie z prostej logiki wiary, pojawiły się jednak jako nieuniknione spory między różnymi dyscyplinami w łonie samej nauki. I tak, z jednej strony nauka mówi „średniowiecze”, a z drugiej powiada, że „nie jest to możliwe, gdyż wówczas prawdziwy cud byłby falsyfikatem”.
Metoda węgla aktywnego należy do nauki, oczywiście z pewnymi ograniczeniami, których chyba nie wzięto pod uwagę, chociaż też jest „całunologią” (a ponadto jest nauką dotyczącą wielu dyscyplin, ponieważ odwołuje się do fizyki, chemii, botaniki, medycyny, archeologii eta), wypracowaną przez dziewięćdziesiąt lat niekoniecznie przez profanów i wizjonerów. Gdy chodzi o Całun, ktoś, kto chce go „zanegować”, da pierwszeństwo nauce posługującej się węglem radioaktywnym; jeśli zaś ktoś zechce go „potwierdzić”, skieruje się w stronę ogromnej ilości wyników, dostarczonych przez inne dyscypliny naukowe, przeczące tamtemu werdyktowi. W ten sposób, jak we wszystkim, co dotyczy Chrystusa, każdy powołany jest do podjęcia własnej decyzji, ponieważ zarówno dla jednych, jak i drugich istnieją oczywiste (albo przynajmniej jasne) dowody.
Oczywiście, ktoś, kto chciałby w dalszym ciągu „potwierdzać” autentyczność, nie może zapominać, jako o ostatnim pocieszeniu, o tym wszystkim, co staraliśmy się powiedzieć, zaczynając od stwierdzenia, że jeśli ów skrawek płótna jest „prawdziwy”, wówczas jest też unikalny, bowiem na zawsze zapisał jedyny akt Zmartwychwstania, i to w sposób całkowicie nam nieznany. Nie zapomni też, że z punktu widzenia wiary, „wiedza świętych”, to znaczy mistyków, jest bardziej godna zaufania niż „wiedza naukowców”, których instrumenty są ślepe i dezorientujące w spotkaniu z cudami „typu” Emmerich lub Guadalupe.
Czego możemy oczekiwać od tego Wizerunku? Żeby w swojej dwuznaczności zachował tę tajemnicę, która sprawia, że Bóg Jezusa nie jest Bogiem Mahometa, dla którego niewierzący nie ma prawa obywatelstwa i jest szalony, ponieważ sprzeciwia się temu, co oczywiste. Nawet jeśli w swojej krótkowzroczności (co zresztą jest naturalne, ponieważ „Moje drogi nie są drogami waszymi”) oczekiwano czegoś więcej, Misterium nie tylko pozostało nietknięte, ale stało się jeszcze bardziej tajemnicze, ukazując rozbieżności naukowe, które przeczą samej nauce. Naszym zadaniem nie jest zamykanie sprawy bez dalszego prowadzenia badań całunologicznych i zbierania coraz większej ilości danych, wysławiających Misterium, które jest gwarancją wolności. Trzeba umieć powiedzieć „nie”, ale również i „tak”. W imię wiary i rozumu.
Wina, jeśli w ogóle jest czyjaś, nie we wszystkim jest nasza. Są czytelnicy, którzy niemal zalewając nas gorącymi prośbami, domagają się powtórnego przeanalizowania owej Zagadki, którą pokazuje się zawiniętą w rulon i strzeżoną przez potrójną kamerę pod fascynującą turyńską kopułą, wymalowaną przez zakonnika i matematyka, Guarino Guariniego.
Ten „lud Boży”, który słusznie czyni wszelkie wysiłki, aby znaleźć wyjście ze sprzeczności naukowych badań (dowody zebrane przez dziewięćdziesiąt lat badań całunologów przeciwko węglowi aktywnemu C 14), jak o tym świadczą pękate teczki korespondencji, zdaje się „myśleć o wszystkim”.
I tak niektórzy domagają się poświęcenia większej uwagi pewnej sprawie, którą dotąd spychano na margines. Ja także mało interesowałem się tym tematem, chociaż byłem dość uważnym czytelnikiem wszystkiego, co w tym względzie napisano. (A propos, Wydawnictwo San Paolo posiada w swojej ofercie Akta IV Zjazdu Całunologów, pod tytułem La Sindone. Indagini scientifiche105. To książka, na którą trzeba rzucić okiem, aby móc się przekonać o bogactwie studiów, które nie mogą zostać unieważnione z powodu jednego przeciwnego orzeczenia).
Po niepewnych wynikach, uzyskanych za pomocą węgla radioaktywnego, które mówią o „średniowiecznym” pochodzeniu Całunu, możemy sformułować zasadnicze pytanie: Czy da się udowodnić istnienie Całunu jeszcze przed wiekiem XIII lub początkami wieku XIV? Wiadomo, że wielu ekspertów uważa za niewystarczające teksty, którymi dysponujemy. Archiwa Kościołów Wschodnich dotąd nie zostały zbadane. Dlaczego, mając do dyspozycji ponad sześćset towarzystw naukowych, uniwersytetów i katolickich instytutów uniwersyteckich, pozostawiono dotąd badania nad Płótnem w rękach „prywatnej” inicjatywy dobrej woli? Dlaczego nie zaprogramować systematycznych studiów historycznych, archeologicznych oraz tych opartych na naukach ścisłych?
Od chwili, kiedy zaczęliśmy dysponować nie tylko pisanymi dokumentami, niektórzy badacze weszli na płaszczyznę sztuki, dowodząc, że na Wschodzie, począwszy od IV wieku, zaczęły pojawiać się wizerunki Jezusa Chrystusa o takich rysach, jakby były one kopiami, bardzo często idealnie dokładnymi, Całunu. Możliwe, że w pierwszych wiekach Zachód bardziej liczył się z autorytetem Wschodu i według jego kanonów przedstawiał Jezusa bez zarostu, może z kędzierzawymi włosami, nie zaś z długimi i prostymi oraz z brodą i wąsem, co dziś uważamy niemal za „pewnik”. Co jednak mogło zasugerować taki wizerunek, jeśli nie jakiś „prototyp”?
Dość znany jest fakt, że starożytni Ojcowie Kościoła Wschodniego (i tylko oni oraz ci, którzy mieli z nimi kontakt) uważali, że Jezus był chromy czy wręcz kulawy. Uważa się, że pomysł ten wzięto z Księgi Izajasza („Nie miał On wdzięku ani też blasku” [Iz 53,2]) lub z Psalmu („Ja zaś jestem robak, a nie człowiek” [Ps 22,7]). Jednakże nigdzie w Ewangeliach nie jest powiedziane, że Mesjasz kulał.
Przekonanie to było tak głębokie, że w sztuce greckiej, a potem także rosyjskiej oraz na całym słowiańskim Wschodzie rozpowszechnił się krzyż z suppedaneum, podstawką pod nogi, pochyloną jakby dla człowieka z jedną nogą dłuższą, a drugą krótszą. I nie tylko to: bardzo często przedstawia się Chrystusa w znanej pozycji „skrzywienia bizantyjskiego”, to znaczy z ciałem bocznie skręconym, jak to ma miejsce w przypadku człowieka kulawego. W stylizowanych wizerunkach, które można spotkać po dziś dzień, krzyż grecko-słowiański zachowuje pochyloną podpórkę pod nogi.
Tłumaczenia, że chodziło o wyjaśnienie tego szczegółu przy użyciu symboliki, jak np. wagi sprawiedliwości, jako mocy Chrystusa, która została wyobrażona w drzewie, pochodzą z późniejszego okresu i nie są wystarczające. Wiemy o tym dzięki badaniom dotyczącym najstarszych ikon, na których Maryja często trzyma w ramionach Dzieciątko Jezus ze zdeformowanymi nogami i stopami. W pewnym klasztorze znaleziono wzruszający obraz Najświętszej Panny ze smutkiem kontemplującej swoje niemowlę, chrome od urodzenia.
Nie istnieje żadne wytłumaczenie dla tych przekazów, pochodzących od Ojców oraz ze sztuki wschodniej. Żadne, chyba że sam Całun pochodzi ze Wschodu. To nie jeden z wielu apokryfów, lecz ten właśnie Całun – jeśli popatrzeć nań z tyłu – ukazuje Jezusa chromego, z prawą nogą sporo centymetrów dłuższą od lewej. Co więcej, nie tylko chromego, ale i skręconego z powodu zwichnięcia biodra i deformacji barku, spowodowanych ciężarem krzyża. Liczni medycy, którzy badali Całun, nie mają w tym względzie wątpliwości: najpierw przybito prawą stopę, zaś skręconą lewą przybito nieco wyżej i z boku. Kiedy zdjęto ciało, rigor mortis106 sprawił, że nogi pozostały zdeformowane, podczas gdy biodro było wzniesione, a bark opuszczony. Takie też ślady pozostawiło Ciało na Całunie, wprowadzając w błąd ludzi Wschodu, którzy przyjęli to jako wrodzone deformacje.
Oczywiste jest, że Całun, który znamy, jest starszy niż na to wskazuje C 14 i przez całe wieki był gdzieś ukryty. Najpierw z powodu sprzeciwów żydowskich (w swoich wizjach Emmerich mówi o dwóch przypadkach „porwania” Płótna przez Żydów), następnie z powodu wojny obrazoburczej, a kiedy ta minęła – ze strachu przed kradzieżą (ten usprawiedliwiony strach skończył się w Europie dzięki jednej z wypraw krzyżowych). Wszystko to nie przeszkodziło dyskretnej, ale i trwałej wizji Ojców, którzy przedstawiali Jezusa jako chromego i zdeformowanego, ani też sztuce ikonograficznej, która, jak wiadomo, nie podlegała wyobraźni zakonnika-malarza, lecz oficjalnym i skrupulatnym przepisom Kościoła.
Dane te sprzeciwiają się hipotezie „średniowiecznego falsyfikatu”. Jak o tym napisało czasopismo Civiltà Cattolica, dedykując Całunowi głęboką myśl Eliota: All our knowledge bring us nearer to our ignorance („Cała nasza wiedza zbliża nas do naszej ignorancji”), otwierając nam drogę do misterium. Dziwi także fakt, że pomimo badań i poszukiwań, nie znaleziono innych wizerunków porównywalnych z Całunem. Z jednym wyjątkiem: w roku 1898 (właśnie w roku pierwszych fotografii turyńskich wykonanych przez adwokata Secondo Pia), umierał libański eremita, Charbel Makhlouf. Jego śmiertelne resztki pozostały nietknięte, zachowując temperaturę ciała żyjącego człowieka. Pocił się do tego stopnia, że dwa razy w ciągu tygodnia zmieniano mu habit. Trwało to aż do roku 1950, kiedy przedstawiciele komisji beatyfikacyjnej położyli mu na twarz chustkę, na której odbiła się jego twarz w podobny sposób jak na Całunie. W grudniu 1965 roku, w obecności wszystkich uczestników Soboru Watykańskiego II, Paweł VI ogłosił go błogosławionym107. Był to pierwszy wschodni święty od XIII wieku. Cóż to może oznaczać? Przypadek? Czyż jednak w tym wymiarze istnieją przypadki?
Przypadkowo miałem okazję zobaczyć niektóre sekwencje z pokazywanego przez telewizję filmu o wielkim mistrzu bokserskim, Cassiusie Clayu, który zostawszy przywódcą murzyńskich muzułmanów, przyjął imię Muhammad Ali. W filmie (który, według tego, co mi powiedziano, wiernie odtwarza rzeczywistość) gwałtownie atakuje się złych chrześcijan, którzy jego przodków uczynili niewolnikami i wychwala się dobrych braci – wyznawców islamu.
Spadam z obłoków: bokser może nie znać historii, nie można jednak przyjąć, aby takimi samymi ignorantami byli wszyscy biali występujący w filmie (ukazującym ponoć rzeczywistość – powtarzam), zawstydzeni i niemi wobec huraganu zniewag. Warto się nad tym zastanowić, ponieważ chodzi o któryś z kolei przykład czystego manipulowania prawdą.
Przede wszystkim Muhammad Ali zdaje się ignorować fakt, że jedynymi miejscami na świecie, gdzie nie tylko toleruje się niewolnictwo, ale jest ono legalne (co jest pogwałceniem praw międzynarodowych) są te, w których szarijat108, prawo pochodzące bezpośrednio z Koranu, jest uznawane w całej pełni.
Dla żyjących tam ludzi niewolnictwo nie stanowi żadnego problemu, co więcej, jest uznaną instytucją społeczną. Według Mahometa, wierzący może ją złagodzić, ale nie może jej znieść. Obecnie najczęstszymi ofiarami łapanek muzułmańskich są, jak zawsze, Murzyni, nawet jeśli wyznają islam jak Glay. W krajach, w których żyją i Arabowie, i Murzyni, na przykład w Sudanie, powszechnym zjawiskiem jest okrutne traktowanie tych ostatnich.
Jean-Francois Revel, świecki człowiek, godny całkowitego zaufania, pisze: „Zawsze pamięta się o tym niewolnictwie z Ameryki. Historia zapomniała o zbrodni niewolnictwa w świecie muzułmańskim, o dwudziestu milionach Murzynów wyrwanych z ich krajów i siłą przetransportowanych do świata muzułmańskiego w wiekach od VII do XX. Zapomina się na przykład, że pod koniec XIX wieku w Zanzibarze, na 300 tysięcy mieszkańców było 200 tysięcy niewolników. Nie pamięta się także, że w Mauretanii niewolnictwo było legalne aż do 1981 roku. Oficjalnie zostało zniesione w rok później, chociaż i tam, podobnie jak w wielu innych misjach, bez przeszkód trwa nadal”.
W związku z 40. milionami Afrykańczyków deportowanych do Ameryki od XVI wieku po rok 1863 (data zniesienia niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych) trzeba bez najmniejszych wątpliwości przyznać, że była to straszliwa tragedia, za którą winni wstydzić się holenderscy kalwini, niemieccy protestanci, brytyjscy anglikanie oraz hiszpańscy i portugalscy katolicy. (Trzeba nadmienić, że tym ostatnim, czyli „złym” katolikom z Rzymu, handlu niewolnikami zabronił sam Rzym już pod koniec XV wieku; Paweł IV ratyfikował zakaz niewolnictwa w roku 1537, a Pius V w 1568; Urban VIII powtórzył to samo w 1639 roku, używając bardzo znaczących słów o „niegodnym handlu ludźmi”; w 1714 roku Benedykt XIV krytykował zniewalanie ludzi przez ludzi. Tej samej „oficjalnej linii” trzymali się święci, jak chociażby św. Piotr Klawer, którzy dokonywali niezwykłych czynów miłosierdzia dla murzyńskich braci. Mało kto też pamięta, że niewolnictwo w koloniach francuskich wprowadził w 1802 roku umiłowany syn Rewolucji, Napoleon Bonaparte.)
Z powodu „chrześcijańskiej” Ameryki powinni wstydzić się także niektórzy czarni animiści i wielu arabskich muzułmanów. Tym ostatnim przypisuje się porywanie niewolników i transportowanie ich do portów. Jeśli zaś chodzi o Murzynów, to niestety pewne jest, że często sami szefowie plemion wystawiali na sprzedaż własnych współbraci. Historia (która o tyle jest zła, że zwykle stara się wprowadzić próby dzielenia ludzi na dobrych i złych) przypomina również o innych smutnych wydarzeniach. Jak na przykład o tym, że wielu niewolników, uwolnionych w XIX wieku – nie mając zawodu – ofiarowywało innym swoje ciała… Albo o tym, że Murzyni, wyzwoleni przez niektórych filantropów, osiedlili się w państwie o nazwie Liberia i od 1882 roku do dziś uciskają innych Murzynów, już dawniej mieszkających na tych terenach, uważając ich za „gorszych”.
To chyba wystarczy. Pisząc to, powodowała nami chęć przypomnienia, że grzech dotyka nas wszystkich: oczywiście chrześcijan, ale także i „pobożnych muzułmanów”, i „dobrotliwych Murzynów”.
Bilet wstępu jest drogi, a ja chciałbym mieć swój udział w inicjatywie wyjaśniającej pewne sprawy. Skoro jednak wejście dla dziennikarzy jest darmowe, bezpłatnie przeciskam się na wystawę przedstawiającą stare, europejskie narzędzia tortur. Tytuł „Inkwizycja” brzmiący – ça va sans dire109 – jakby „gorsze oblicze człowieka” (taki zresztą był podtytuł ekspozycji), miał być echem okrucieństwa dawnych trybunałów. Te jednak – aby powiedzieć prawdę – w ciągu pół tysiąca lat nie spowodowały tylu ofiar, co w ciągu jednego roku takie reżimy, jak stalinowski, hitlerowski, południowoamerykański lub irański. Jeśli chodzi o tortury, wiadomo, że oskarżano o nie jedynie fanatycznie nietolerancyjnych chrześcijan. Uwolniwszy się od nich, „nowy człowiek” zawsze odżegnywał się od tortur… Jak o tym świadczą roczne sprawozdania Amnesty International110!
Wśród eksponatów znajduje się między innymi kilka pasów cnoty, które – według katalogu wystawy – wcale nie były „narzędziami tortur”. Systematyczna kampania, zniesławiająca średniowiecze, przypisuje ich używanie przede wszystkim krzyżowcom („niesłusznie, gdyż nie ma na to najmniejszego dowodu” – piszą organizatorzy wystawy). Chodzi o zwykłe zniesławianie epoki, znanej z wiary i niezwykłego ruchu wypraw krzyżowych. Trzymając się pewnego stylu opowiadania historycznego, powiedzmy, że ktoś, kto chciał wziąć udział w wyprawie, musiałby być nie tylko krwiożerczym rozbójnikiem, ale także katolikiem nienawidzącym kobiet, i być może rogaczem; aby się nim nie stać, nie znajdował lepszego sposobu niż zamknięcie kobiety w żelaznym potrzasku.
W rzeczywistości – jak informuje wspomniany katalog – wystarczyłoby nieco pomyśleć, aby zauważyć, że podobna praktyka w krótkim czasie doprowadziłaby do śmierci kobiety wskutek zakażenia lub tężca. O cóż więc chodzi? Udowodniono, że prawie zawsze same kobiety zakładały sobie owe rynsztunki, przede wszystkim na czas podróży, pobytu w gospodach lub na wypadek niebezpieczeństwa napadu uzbrojonych band. W sumie więc chodziło o sposób obrony przed gwałtem, z którym mężowie (nawet krzyżowcy) nie mieli nic wspólnego. Coś szczególnie aktualnego dzisiaj, w czasach rosnącej przemocy seksualnej…
Zgadzam się, że to zaledwie małe opowiadanko, chociaż stanowiące jedną z fałszywych części przesadzonej mozaiki. I nie wydaje się, abyśmy je wyolbrzymili.
„Ius primae noctis. Wobec niektórych błędnych interpretacji, opartych na grze słów – wśród których owo domniemane «prawo» stanowi krzykliwy przykład – wypada postawić pytanie, czy średniowiecze nie padło ofiarą zmowy historyków”.
Tak pisze Régine Pernoud w małym słowniku na temat komunałów (niemal zawsze fałszywych), dotyczących średniowiecza.
W rzeczy samej, nie ulega wątpliwości, że chodziło o „zmowę”, przynajmniej w sensie ukazania w jak najmniej pochlebnym świetle okresu nie lubianego przez przedstawicieli oświecenia, którzy chcieli widzieć go zdominowanym przez „ciemności zabobonu”, a nie przez rozum, a także przez protestantów, którzy z kolei tę epokę odbierali jako triumf Kościoła katolickiego, utożsamianego z samym Antychrystem.
Tym razem zatrzymajmy się na jednym ze szczególnych aspektów tych potwarzy, a mianowicie, na czym w rzeczywistości polegało ius primae noctis, to „prawo”, co do którego wielu ludzi do dziś jest przekonanych, że było ono praktykowane w „chrześcijańskiej” Europie? Być może opierając się na wiadomościach ze szkolnych podręczników uwierzono, że feudał miał przywilej dokonywania „inicjacji” dziewczyny w noc poślubną, jeśli pochodziła ona z podlegających mu terenów. Zakłada się, że biedni wieśniacy, chłopi pańszczyźniani, musieli znosić największe upokorzenie, towarzysząc swoim młodym żonom aż do zamku, gdzie do rana pozostawały one w łożu lubieżnego feudała.
Nie brakuje pospolitych powieści – a także hélas112 tekstów nazywanych „historycznymi” – starających się przekonywać, że z prawa tego korzystali nawet biskupi, będący właścicielami ziemskimi. W każdym razie panuje opinia, że jeśli „dopełnienie” cudzego małżeństwa dotyczyło jedynie świeckiego feudała, Kościół, który dysponował dostateczną mocą, aby nie dopuścić do tego, albo się nie sprzeciwiał, albo je tolerował, stając się w ten sposób wspólnikiem feudała.
Wszystko to jest kompletnym fałszem, przynajmniej w odniesieniu do christianitas katolickiej Europy Zachodniej. Podkreślamy „Zachodniej”, ponieważ w Europie Wschodniej, o grecko-słowiańskiej tradycji (chociaż i to mogłoby zostać wyjaśnione jasnym sprzeciwem Kościoła ortodoksyjnego), aż do końca XVII wieku wielcy posiadacze ziemscy rzeczywiście próbowali stosować wobec swoich poddanych to „prawo”. Mogło też ono być egzekwowane przez kasty kapłańskie niektórych religii niechrześcijańskich. Między innymi było praktykowane wśród niektórych plemion afrykańskich i, przede wszystkim, w Ameryce przedkolumbijskiej. Z owego ius seksualnego korzystał także kler buddyjski w rejonach azjatyckich, jak np. w Birmie. Nie ma natomiast najmniejszych śladów, które potwierdzałyby takież postępowanie w katolickiej Europie.
Jak jednak mogła powstać legenda do dziś jeszcze tak powszechnie akceptowana?
Aby zrozumieć jej powstanie, wpierw trzeba sobie przypomnieć, co znaczy określenie „chłop pańszczyźniany”. Nazwa ta zwykle bywa wymieniana z taką zgrozą, jakby chodziło o kontynuację starożytnego niewolnictwa. Tymczasem było zupełnie inaczej: „chłopi pańszczyźniani” byli wieśniakami, którzy od swego pana, feudała, otrzymywali w formie nadania działkę ziemi, wystarczającą do utrzymania siebie samych i swoich rodzin. Za używanie ziemi wieśniak płacił częścią plonów, czasem pieniędzmi albo różnymi świadczeniami na rzecz feudała (osławiona pańszczyzna, która – wbrew oszczerczej propagandzie rewolucyjnej – miała zazwyczaj charakter społeczny, była pożyteczna dla wszystkich, bowiem dotyczyła takich prac, jak budowa i utrzymywanie mostów, dróg, przygotowywanie pod uprawę nieużytków).
Pernaud pisze: „Wyraz «pańszczyzna» zrozumiano źle, ponieważ pomylono średniowieczne poddaństwo z zasadniczą bazą społeczeństw starożytnych, a mianowicie z niewolnictwem, którego żadnego śladu nie znajdujemy w społeczeństwach średniowiecznych. Pozycja chłopa diametralnie różniła się od pozycji starożytnego niewolnika: niewolnik był rzeczą, a nie osobą; podlegał absolutnej władzy właściciela, który był panem jego życia i śmierci; nie miał prawa do żadnego działania osobowego; nie posiadał ani żony, ani rodziny, ani dóbr”.
Francuska uczona kontynuuje: „Chłop pańszczyźniany jest osobą, a nie rzeczą: posiada rodzinę, dom, pole. I jeśli oddał feudałowi to, co mu się należało, nie miał już wobec niego innych zobowiązań. Pan nie jest jego właścicielem; chłop związany jest z ziemią, co jednak nie jest poddaństwem osobowym, lecz materialnym. Jedynym ograniczeniem jego wolności jest zakaz opuszczania ziemi, którą uprawia. Trzeba jednak zauważyć, że zakaz ten miał i swoje dobre strony, ponieważ jeśli nie wolno mu było opuścić tej ziemi, to również nie można mu jej było odebrać. Dzisiejszy rolnik z Europy Zachodniej zawdzięcza swój rozwój swoim przodkom, którzy byli «chłopami pańszczyźnianymi». Żadna inna instytucja nie przyczyniła się bardziej do obecnej pozycji na przykład rolników francuskich. Wieśniak francuski, od wieków siedzący na swojej ziemi, nie ponoszący żadnej odpowiedzialności cywilnej i nie obarczony obowiązkami militarnymi, które miał okazję poznać po raz pierwszy w związku z masowym powołaniem do wojska przez Rewolucję, stal się prawdziwym panem ziemi. Tylko średniowieczna pańszczyzna zdolna była stworzyć tak ścisłą więź człowieka z ziemią. Jeśli sytuacja wieśniaka z niektórych obszarów Europy Wschodniej jest godna pożałowania, to dlatego, że nie istniała tam podobna więź między protektorem a chłopem pańszczyźnianym. Drobny właściciel podlegał tam różnym szykanom, zaś po wykorzystaniu wszelkich jego możliwości, kiedy już nie potrafił utrzymać skrawka swojej ziemi, był wywłaszczany, co pozwalało na tworzenie olbrzymich latyfundiów”.
Są to szczegóły domagające się większej roztropności od tych, którzy ogarnięci przesądami ideologicznymi lub sugestią słów (chłop pańszczyźniany, feudał, feudalny…) nie rozumieją pozytywnej strony instytucji tak potrzebnej samym zainteresowanym, że kiedy z inicjatywy monarchii chciano ją znieść, spowodowane sprzeciwem rozruchy miały miejsce jedynie wśród chłopów pańszczyźnianych…
Z tych korzeni, społecznie opłacalnych, pochodzi domniemane ius primae noctis. W początkach epoki feudalnej, wieśniak nie mógł zawrzeć małżeństwa poza granicami ziem feudała, ponieważ oznaczało to zmniejszenie się populacji w rejonach, których największym problemem było małe zaludnienie. Pernaud pisze: „Jednakże Kościół nie przestawał protestować przeciwko takiemu gwałceniu praw rodziny, skutkiem czego od X wieku zakaz ten stopniowo łagodzono. W zamian za to od wieśniaka, który chciał opuścić teren swego pana i przenieść się na ziemie innego, domagano się wypłacenia odszkodowania. W ten sposób narodziło się ius primae noctis, o którym powiedziano już tyle głupstw, podczas gdy w rzeczywistości chodziło tylko o zgodę na zawarcie małżeństwa poza terytorium feudała. Zauważmy, że w średniowieczu wszystko wymagało odpowiedniej ceremonii; wspomniane pozwolenie dało początek symbolicznym gestom, takim jak np. położenie ręki lub nogi na łożu małżeńskim, przy jednoczesnym użyciu specjalnych terminów prawnych, które sprowokowały złośliwe lub mściwe, całkowicie mylne interpretacje”.
Tak więc domniemane „prawo” nie ma nic wspólnego z defloracją poddanki, a tym bardziej z całkowitą władzą seksualną, jaką w pogańskiej starożytności posiadał pan wobec swoich poddanych, uważanych jedynie za przedmiot służący do pracy lub przyjemności.
Warto też zacytować niemal przypominającą żart, ale przecież zgodną z prawdą uwagę autorki: „Średniowieczni wieśniacy wszczęli stanowcze protesty. Sprzeciwiali się zamiarowi «uwolnienia» ich, ponieważ w ten sposób tracili bezpieczeństwo, gwarantujące im oraz ich następcom spokojne uprawianie swoich ziem; pozostawieni samym sobie, bez wojowników feudała, zostali pozbawieni obrony przed bandami rabusiów. To zaś przyczyniło się do całkowitej zależności od właścicieli wielkich latyfundiów i zwykłych wykorzystywaczy: oni przekazali chłopów w ręce urzędników państwowych, rekrutujących ich do wojska i ściągających podatki”.
Powiemy tylko o dwóch rzeczach – małych, ale znaczących i nie do odparcia – w związku z plotkami dotyczącymi domniemanych „bogactw Kościoła”. Budżet Stolicy Apostolskiej – to znaczy niezależnego państwa, w którym znajduje się między innymi sto ambasad, nuncjatury oraz wszystkie „ministerstwa”, którymi są kongregacje, dodatkowo jeszcze sekretariaty i niezliczone biura – na rok 1989 wynosił mniej niż połowa wydatków parlamentu włoskiego. Oznacza to, że sami deputowani i senatorzy, którzy poruszają się w obrębie dwóch rzymskich budowli (w innych czasach należących do papieży) Montecitorio i Palazzo Madama, kosztują podatników dwa razy tyle, ile wynoszą wydatki Watykanu, kierującego ośmiuset milionami katolików na całym świecie.
Czy ci katolicy są bardziej hojni? Nie wydaje się, skoro te osiemset milionów chrześcijan co roku ofiaruje na swój Kościół mniej niż to, co na swój zbiera zaledwie dwa miliony amerykańskich członków Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego. Nie wspominając już o Świadkach Jehowy lub innych sektach, na przykład o Zjednoczonym Kościele Sun-Moon, dysponującym kapitałem inwestowanym na całym świecie i przynoszącym krociowe zyski. W porównaniu z nim, watykańskie „bogactwa” są śmiesznie małe. A jednak, niestety, o tych ostatnich mówi się z wielkim oburzeniem.
Zbulwersowani zapominają o drobnym szczególe, że te bogactwa (w odróżnieniu od nowych kościołów, sekt i grup modlitewnych, które nic takiego po sobie nie pozostawiają), z biegiem wieków zaczęły „przekształcać się” w nadzwyczajny zysk. Chodzi o „przekształcanie się” w sztukę, której zawdzięczamy rozwój niezliczonych miast Europy, przede wszystkim zaś Włoch.
Czym byłby Rzym, liczący jedynie na pozostałości ruin imperium, gdyby nieprzerwana seria papieży nie przyczyniła się do stworzenia słynnych i krytykowanych „bogactw”, które stanowią chyba największy na świecie zespół artystycznych dzieł, rozsianych po wszystkich miejscach miasta? Ktoś powinien przypomnieć politykom, dziennikarzom i różnym demagogom, którzy w Rzymie uprawiają moralizatorstwo na temat „pieniędzy Watykanu”, że połowa jego mieszkańców żyje z turystyki właśnie dzięki temu, że Kościół przez wieki „zużywał” pieniądze na dzieła sztuki. Jeśli tutaj – podobnie jak gdzie indziej – poznaje się drzewo po owocach, to trzeba przyznać, że tyle wieków papieskiego zarządzania Rzymem, nawet biorąc pod uwagę także cienie tych rządów (nie większe niż inne w tych czasach), wyposażyło to miasto w niesamowitą zdolność nie kończącego się przynoszenia nowych dochodów.
À propos pieniędzy, w skandalicznej kampanii przeciwko ośmiu promilom z podatków, które osoby fizyczne dobrowolnie mogą deklarować na Kościół włoski, ignoruje się (albo przynajmniej chce się ignorować) historyczne pochodzenie tej ofiary.
W 1860 roku piemontczycy, aby na Południu pokonać (albo chociaż powstrzymać) Garibaldiego, chcąc siłą zniszczyć nowe królestwo, napadli na Marcas i Umbrię, regiony należące do papieży rzymskich. Z wszystkich tamtejszych posiadłości Kościołowi pozostało jedynie Lacio, które później, w roku 1870, też zostało napadnięte i zagarnięte przez rodzinę Savoia. Historycy, znawcy prawa międzynarodowego, i to nie tylko katoliccy, uznali to za całkowitą i najprawdziwszą grabież; nawet wielcy prawnicy luterańskich Niemiec Bismarcka uznali to za bezprawie. Towarzyszył temu inny głośny gwałt, a mianowicie skonfiskowanie wszystkich włoskich dóbr kościelnych, od klasztorów po instytucje dobroczynne, od pól po kościoły. Była to konfiskata, która nie pociągnęła za sobą żadnego odszkodowania.
Próbując uratować twarz na arenie międzynarodowej – a także, aby uspokoić katolickie masy, które stanowiły olbrzymią większość wyciszonej, ponieważ pozbawionej głosu, ludności, poddanej nowemu Królestwu Włoch – natychmiast po otwarciu Porta Pia, liberalny rząd zatwierdził tzw. Prawo Gwarancji (Guarentigie). Prawo to implicite uznawało, że zagarnięcie, bez wypowiedzenia wojny, wszystkich ziem papiestwa było pogwałceniem prawa i przyznawało papieżowi „odszkodowanie” jako usuniętemu władcy. Ustalono rentę w wysokości prawie trzech i pół miliona lirów w złocie. Była to ogromna suma dla państwa, którego budżet wynosił zaledwie kilkaset milionów lirów. Suma rzeczywiście olbrzymia, potwierdzająca jednak wielkość dokonanego „bezprawia”.
Jednakże Prawo Gwarancji nie zostało zaakceptowane przez żadną ze stron, ponieważ było to jednostronne prawo rządu sabaudzkiego: papieże nigdy go nie uznali, ani też nie przyjęli grosza z wymienionej sumy. Aby pokryć wydatki Stolicy Apostolskiej woleli zaufać ofiarności wiernych, ustanawiając „datek na św. Piotra”.
Niemal w sześćdziesiąt lat później, bo w roku 1929, ustalono Pakty Laterańskie, w które włączono konkordat oraz traktat regulujący sprawy finansowe. Traktat ustanawiał zasady „odszkodowania” za konfiskatę Państwa Watykańskiego oraz dóbr kościelnych, co sam rząd włoski w roku 1870 uznał za konieczne. Postanowiono więc, że Włochy zapłacą 750 milionów w gotówce oraz zobowiążą się do pokrywania niektórych wydatków, jak np. utrzymywanie kapłanów pracujących „dla dobra dusz”. Chodziło między innymi o spłatę kredytów, przelewanych przez Kościół na państwo włoskie, oraz o opłaty za sprawowanie nowych funkcji, takich jak niektóre ceremonie oraz rejestr małżeństw religijnych, które jednocześnie miały obowiązującą moc cywilną, przyznaną Kościołowi przez Pakty.
Tak więc nadania ekonomiczne z 1929 roku, powód oburzenia i polemiki antyklerykalnej, nie były „prezentem”, łaską „konstantyńską”, lecz uznaniem (częściowym) długu pochodzącego z grabieży w XIX wieku.
Ostatnią rewizję Paktów Laterańskich, dzieło rządu socjalistycznego, kierowanego przez Bettino Craxiego (niechrześcijańskiego demokraty, jakby się tego można było spodziewać), trzeba osądzać właśnie z perspektywy historycznej. W owej rewizji ignoruje się w świetle prawa międzynarodowego całkowicie usprawiedliwioną „koncepcję” odszkodowania i ustanawia się dobrowolny podatek, przy czym rola państwa ogranicza się jedynie do jego ściągania. Słynne „osiem promili” jest dobrze umotywowane w ostatniej, ponad stuletniej, złożonej historii Włoch. Któż jednak o tym pamięta?
Dobrze. Spróbujmy sprzedać – aby pomóc, nie wiem komu, może biednym Murzynom – skarby Watykanu. Na początek zacznijmy od Piety Michała Anioła, która znajduje się w Stolicy Piotrowej. Cena wywoławcza, według kogoś, kto spróbował ją wycenić, nie mogłaby być niższa niż miliard dolarów. Na taki wydatek mogłyby sobie pozwolić jedynie międzynarodowe, amerykańskie lub japońskie, konsorcja bankowe. Pierwszą konsekwencją byłoby wywiezienie tego cudownego dzieła z Włoch.
Następnie, arcydzieło, które bezpłatnie może podziwiać cały świat, zostałoby uzależnione od decyzji prywatnego właściciela – jakiejś grupy ludzi lub multimiliardera – który mógłby jego piękno zachować tylko dla siebie, pozbawiając świat możliwości podziwiania go. Oznaczałoby to, że piękno, zamiast przydawać chwały Świętemu Piotrowi, dostarczałoby jej jakiemuś prywatnemu bankowi, pozostającemu pod władzą pieniędzy, czyli tego, co Pismo Święte nazywa „mamoną”. Być może mielibyśmy w Trzecim Świecie jeden szpital więcej, ale czy dzięki temu świat naprawdę byłby bogatszy i bardziej ludzki?
Jakiś czas temu zadawaliśmy sobie pytanie, jakie było znaczenie islamu w tajemniczym planie Bożym. Dlaczego po Jezusie Chrystusie pojawił się Mahomet? Jaką misję miała spełnić ta opatrznościowa społeczność, która powstała tak niespodziewanie i nieoczekiwanie?
Rozważając te sprawy, warto wspomnieć o wojnie w Zatoce Perskiej, przeciwko Irakowi Saddama Husseina.
Zgromadzenie niesamowitej ilości wojska na Pustyni Arabskiej, o sile wielokrotnie większej niż ta, którą dysponowano w czasie drugiej wojny światowej, co dotąd nie miało miejsca w historii, byłoby całkowicie niezrozumiale wyłącznie z czysto politycznego punktu widzenia. Czy dokonano tego gigantycznego wysiłku tylko po to, aby pozwolić na powrót do ojczyzny emirowi, multimiliarderowi, oraz jego dworowi żon, konkubin, eunuchów i pozostałych dworzan? A może sprawiła to zachodnia demokracja, wykorzystując wojnę – i jakby tego było za mało, motywując to idealizmem – w celu przywrócenia półfeudalnego reżimu? Czy świat mógł pozwolić na zniszczenie Kuwejtu, który praktycznie nie „istniał”, ponieważ był tworem europejskiego kolonializmu, terenem sztucznie wyznaczonym na nieurodzajnej pustyni i niemal bez „miejscowej” ludności, gdyż prawie wszyscy mieszkańcy byli emigrantami?
Po zwycięstwie Iraku nikt właściwie specjalnie nie wzruszał się losem emirów i dworzan z grubymi pierścionkami i zegarkami ze szczerego złota, przebywających w hotelu w Arabii Saudyjskiej, zamienionym na „rezydencję rządu na emigracji”, z której wrócili do Kuwejtu konwojem Rolls Royce'a. Z drugiej strony Kuwejt znany był (i krytykowany) w świecie za odrzucenie współpracy z „braćmi muzułmanami”. Żaden datek, nawet ten na budowę meczetu w Rzymie, nie umniejszył jego złej sławy egoistycznego skąpca. Czyżby posłano zachodnią młodzież, aby cierpiała i ryzykowała życiem z powodu miłości do owych rozpieszczonych satrapów?
Ropa naftowa tłumaczy tylko niektóre sprawy. Stany Zjednoczone oraz Anglia, liderzy prokuwejckiej koalicji, posiadają na swoich terytoriach dostatecznie dużo szybów naftowych, aby być samowystarczalnymi. Mały kraj w Zatoce Perskiej nie interesuje ich jako dostawca ropy, lecz z powodów finansowych: od jego miliardów dolarów (z których tylko drobna część inwestowana jest we własnym kraju) zależą niesamowite operacje na giełdach w Londynie i Nowym Jorku. Stany Zjednoczone (a po części także Wielka Brytania) mają alarmujące długi wobec społeczeństwa, których spłatę gwarantują uzyskiwane bez wysiłku środki finansowe kuwejckich magnatów z owych dziewięciuset szybów podpalonych przez Irakijczyków.
Prawdopodobnie międzynarodowa wyprawa, zwołana przez Stany Zjednoczone, pod przykrywką ONZ, w celu niesienia pomocy pustynnemu krajowi, jest jednym z nielicznych przypadków, w których toporny schematyzm marksistowski (wojna jako sposób obrony i ataku kapitalizmu) zbliżył się do rzeczywistości. Ale i w tym przypadku, jak zwykle, nie wszystko może wytłumaczyć ekonomia. W tej wojnie chodziło o „coś” więcej. Owo „coś” ukrywa się za „Nowym Porządkiem Świata”, o czym wielokrotnie mówił amerykański prezydent Bush, podobnie zresztą jak lider Wielkiej Brytanii oraz prezydent Francji. Czyż nie wydaje się przesadzone powoływanie się na „Nowy Porządek Świata” przy regionalnej wojnie przeciwko państwu, którego wojsko uzbrojone nie tylko przez Rosjan, ale i przez Zachód, praktycznie niczego nie mogło dokonać? Liczba ofiar po stronie zachodniej koalicji stanowiła zaledwie małą część śmiertelnych wypadków na drogach w czasie jakiegokolwiek weekendu.
Wyjaśnieniem może być fakt przypomniany explicite przez Wielkiego Mistrza włoskiej masonerii, Di Bernarda, w wywiadzie do La Stampa w marcu 1990 roku. George Bush, podobnie jak niemal wszyscy jego poprzednicy od czasów George'a Washingtona, zawsze był członkiem lóż. Co więcej, jest „wtajemniczonym 33 stopnia Starożytnego Rytu Szkockiego”. Innymi słowy, zajmuje najwyższy stopień w piramidzie „braci”. Bóg, tyle razy wzywany przez prezydenta przed, w czasie i po wojnie, bez wątpienia jest – co zresztą leży w amerykańskiej tradycji siły – Wielkim Architektem, którego działanie bardziej oparte jest na dolarze niż na Bogu Jezusa Chrystusa.
Chodzi o bardzo kompleksowe idee i wypada, aby były one eksponowane z wielką roztropnością, ponieważ istnieje niebezpieczeństwo popadnięcia w ezoteryczny „okultyzm” lub obsesję, która w historii widzi jedynie „wielki splot” tajemniczych wspólnot. Jest oczywiste, że termin „Nowy Porządek Świata” od zawsze był wyrażeniem masońskim, co więcej, określa punkt docelowy. „Nowy” świat, „nowa” ludzkość, „nowa” synkretyczna religia – i właśnie dlatego uniwersalna i tolerancyjna, zbudowana na ruinach „dogmatycznych” wyznań, największych nieprzyjaciół, przeciwko którym masoński „humanizm” walczy od 1717 roku.
Ich „wielkimi nieprzyjaciółmi” są chrześcijaństwo oraz islam. Pierwsze, przynajmniej w swojej wersji protestanckiej, nie mówiąc już o apostazji, przyłączyło się do walki lóż: obecność wielkich dygnitarzy anglikańskich (naśladowanych potem przez inne wyznania) w masonerii jest stała od samych jej początków. Z czymś podobnym mamy do czynienia we wschodniej ortodoksji, zamkniętej po części w swoim archeologizmie, a po części, na szczeblu wyższej hierarchii, będącej zwolenniczką Wielkiego Architekta. Na przykład jest całkiem pewną wiadomością, że szanowany patriarcha Konstantynopola, Atenagoras, należał do masonerii. W odniesieniu do katolicyzmu, oczywista jest obecna skłonność, przynajmniej pewnej części inteligencji kościelnej na Zachodzie, do „humanizmu” zmieszanego z synkretyzmem i bronionego w imię „tolerancji”.
Islam trwa jak niewzruszona twierdza, opierając się religijnemu „dogmatyzmowi”. Jak już powiedziano: „Jedyną poważną i aktualnie nieprzezwyciężalną przeszkodą dla Nowego Porządku Świata, głoszonego przez rząd masoński, jest islam: chociaż najwyżsi dostojnicy tych ludów też są wtajemniczeni, to jednak muzułmańskie masy nie są gotowe zaakceptować prawa, które nie pochodziłoby z Koranu, ani też władzy politycznej opartej na nieokreślonym «Bogu», nie zaś na Allachu, z którym rozmawiał Mahomet. Jeśli ma być jakiś światowy rząd, to islam nie zaakceptuje żadnego, który nie byłby potwierdzony przez Koran i jego przykazania”.
Może właśnie stąd pochodzi opatrznościowe znaczenie (które dopiero teraz wydaje się jasne) powstania i trwania islamu? Może radykalnie opiera się on światu zjednoczonemu przez zachodnią ekonomię, pusty spirytyzm, bazujący na boskości pozbawionej jakiejkolwiek prawdy objawionej, dzięki czemu z wszystkimi dochodzi się do porozumienia? Może wyznawcy islamu są tymi, którzy dalej chcą wyznawać monoteizm objawiony w semickich Świętych Pismach, nie zaś ten, który stał się podstawą Karty ONZ? Może są tymi, którzy stanowiąc prawdziwą przeszkodę dla realizacji programu masonerii spełniają rolę ab aeterno113 ustanowioną przez Opatrzność?
Nie można zapominać, jeśli już mowa o Zatoce Perskiej, o kampanii gniewu i oszczerstw, prowadzonej przez Zachód, przeciwko irańskiej teokracji Chomeiniego. Właśnie w celu zniszczenia tegoż reżimu, Stany Zjednoczone uzbroiły Irak, z którym walczą, odpłacając mu za jego „laickiego”, a nawet „agnostycznego” ducha. Być może świadomość tego tłumaczy silny opór papieża przeciwko wojnie, który z powodu swej pokojowej postawy ściągnął na siebie falę pomówień ze strony liderów „atlantyckich” oraz ich środków przekazu.
Salman Rushdie rzucił desperacki apel, który wydrukowały ostatnio najważniejsze wydawnictwa zachodnie. We Włoszech został rozpowszechniony jako Panorama.
Rushdie, jak wszystkim wiadomo, jest pisarzem angielskojęzycznym pochodzenia hindusko-muzułmańskiego, którego irański despota Chomeini skazał zaocznie na śmierć za książkę uznaną jako ubliżającą Mahometowi. Świat muzułmański, przezwyciężając wewnętrzne konflikty i podziały teologiczne, zaakceptował „wyrok” polityczno-religijnego przywódcy islamu. We wszystkich krajach, w których żyją wyznawcy islamu, podniesiono jednomyślny krzyk: „Zabić bluźniercę!” Nawet w Londynie i innych stolicach doszło do manifestacji emigrantów muzułmańskich, domagających się głowy Rushdiego.
Dla podsycenia wiary w to, że usunięcie bluźnierczego pisarza jest stanowczym obowiązkiem każdego wiernego, wyznawcy islamu i rząd irański wyznaczyli wysoką nagrodę dla tego, kto tego dokona. Dzięki składkom ludu, „rekompensata” za zabójstwo wzrosła tak bardzo, że jeśli dziś ktoś zdoła zabić Rushdiego, na zawsze zabezpieczy swoją pozycję materialną oraz swego potomstwa.
Jeśli do tej pory skazany zdołał uniknąć tragicznego finału, to tylko dzięki brytyjskiemu rządowi, który trzyma go w ukryciu, zmieniając ciągle miejsce jego pobytu i zapewniając ochronę najlepszych grup antyterrorystycznych. Za to w tym samym czasie miały miejsce zamachy na tłumaczy i wydawców.
Po ponad trzech latach takiego życia Rushdie wystosował apel, o którym wspominaliśmy. Mówi, że już nie może żyć w taki sposób, że próbował wszystkiego, aby uzyskać od swych współbraci w wierze „przebaczenie”, ale zawsze spotykał się z gniewnymi odpowiedziami, zaopatrzonymi w uwagę, że obraza reputacji Proroka jest grzechem niewybaczalnym w tym życiu i nie do odpokutowania w życiu przyszłym.
Nie pomogła nawet jego deklaracja, że jest praktykujący, że został źle zrozumiany i chciałby się wytłumaczyć z intencji, które spowodowały napisanie książki.
Obecnie Rushdie oświadcza, że stracił wszelką nadzieję i zrezygnowany widzi, że słowo „muzułmanin” nabiera coraz bardziej przerażającego znaczenia. Na temat islamu wypowiada się ponadto w takich oto słowach: „w żadnym miejscu na świecie nie zdołał stworzyć wolnej społeczności i z całą pewnością nie pozwoli mi na to, abym przyczynił się do nastania takiej właśnie wolnej społeczności”. Mówi też o pewnym muzułmaninie, do którego zwrócił się z prośbą o pośrednictwo: „Z dumą odpowiedział mi, że podczas gdy mówił ze mną przez telefon, jego żona obcinała mu paznokcie u nóg i zaproponował mi, abym spróbował znaleźć tak posłuszną i pokorną żonę poza Koranem, który ja zlekceważyłem”.
Rushdie zauważa, że to, co na podobieństwo zmarłego „realnego socjalizmu” można by nazwać „Realnie Istniejącym Islamem”, „uczyniło ze swego Proroka boga, a religię bez kapłanów zastąpiło religią przeciążoną kapłanami, zaś z literalnego interpretowania tekstów stworzyło broń uzasadniającą przestępstwo: dlatego islam nigdy nie pozwoli przeżyć osobie takiej jak ja”.
Byłoby błędem wzruszanie ramionami i mówienie: „To ich sprawy. Niech muzułmanie załatwią je między sobą”. Tym bardziej, że niedawno ukazała się wiadomość, której przynajmniej we Włoszech nie poświęcono większej uwagi. W Paryżu wydano następny wyrok śmierci, tym razem po raz pierwszy na pisarza, który nie jest muzułmaninem. Co więcej, chodzi o znanego eseistę katolickiego, cenionego także u nas, zwłaszcza w „postępowych środowiskach”, tych, które teoretyzują na temat konieczności „dialogowania” zawsze i wszędzie.
Skazany nazywa się Jean-Claude Barreau, zaś jego ostatnie dzieło nosi tytuł De l'Islam en général et du monde moderne en particulier115. Propozycje katolickiego „progresisty” Barreau, dotyczące otwarcia się islamu na pluralistyczne i demokratyczne społeczeństwo, tak mało spodobały się olbrzymiej i wciąż wzrastającej masie emigrantów muzułmańskich we Francji (obecnie ponad trzy miliony), że postanowiono zlikwidować nieostrożnego pisarza. Jak poinformowała francuska prasa, Barreau musi ukrywać się, podobnie jak Rushdie. Dom, w którym przebywa, dzień i noc strzeżony jest przez uzbrojonych policjantów, zaś sam pisarz nie może z niego wyjść bez ochrony.
To niepokojąca zapowiedź tego, co może nas czekać. W ten sposób inteligencja, która od ponad dwóch wieków walczy z chrześcijaństwem o wolność słowa, zaczyna rozumieć niebezpieczeństwo wypowiadania się w sytuacji ciągłego zagrożenia śmiercią dekretowaną przez Umma, czyli wspólnotę islamską.
Podkreślamy, że wyrok islamski, w przeciwieństwie do wyroku inkwizycji, jest anonimowy, nie podlega apelacji, nie bierze pod uwagę żadnej możliwości przebaczenia, nawet za pośrednictwem najcięższej pokuty. Tak jak to przepowiadał na początku naszego wieku Leon Bloy: „Przyjdzie czas, że zatęsknimy za Torquemadą”.
O nietolerancji (już niemal z definicji „katolickiej”) tak pisze w swojej pracy Arnold Toynbee, wielki historyk wyznania anglikańskiego, zmarły w 1975 roku: „Jeszcze w początkach XVII wieku atmosfera duchowa panująca w Europie nie pozwalała studiować w danym kraju komuś, kto nie był wyznawcą jego oficjalnej religii: katolikiem, protestantem lub ortodoksem. Uniwersytet w Padwie, protegowany przez Republikę Wenecką, był jedynym wyjątkiem na Zachodzie; mogli w nim się kształcić studenci innych wyznań, nie tylko katolicy. W Padwie studiował angielski protestant, Harvey, odkrywca krążenia krwi oraz wyznawca prawosławia, Aleksander Mavrogordato, autor traktatu na temat odkrycia dokonanego przez Harveya, jeszcze przed jego przejściem na usługi imperium otomańskiego. Liberalizm uczelni w Padwie był przypadkiem wyjątkowym. Dla przykładu, uniwersytet w Oksfordzie, aż do roku 1871, akceptował jedynie tych kandydatów do tytułów naukowych, którzy byli zwolennikami Trzydziestu Dziewięciu Artykułów wyznania wiary episkopalnego Kościoła Anglikańskiego”.
To jeszcze jeden przykład na to, że te publiczne miejsca nie wytrzymują próby „prawdziwej” historii.
Skoro już tyle mówi się o reformach instytucji, o konieczności zmiany systemów, interesujący w tym względzie może być katolicki punkt widzenia.
Wiadomo, że ludzie mogą organizować się według trzech zasadniczych modeli, rozdzielonych, zmieszanych lub połączonych: monarchii, arystokracji i demokracji.
Kościół zawsze unikał zarówno teoretycznego preferowania, jak i potępiania któregokolwiek z nich: wybór zależy od czasów, historii i złożoności poszczególnych ludów. Niemniej ostatni papieże (pierwszy uczynił to Pius XII w przemówieniu radiowym na Boże Naradzenie w 1944 roku, którego rozpowszechnianie, nie bez powodu, zostało zabronione przede wszystkim w Niemczech) zdawali się chcieć dla współczesnego Zachodu raczej systemu parlamentarnego, chociaż bardzo wystrzegali się zdogmatyzowania tej opinii, aby nie sądzono, że tylko ten rodzaj systemu może być zaakceptowany przez katolika. Mimo iż w tych czasach uważano go za najodpowiedniejszy dla Zachodu. Z tych samych powodów Kościół nie musi bić się w piersi ani prosić o przebaczenie za utrzymywanie swoich kapelanów na dworach królewskich starego porządku, czy też za uznanie weneckiej Res publica christiana (mimo pewnych kontrowersji, nie związanych jednak z systemem rządzenia), która odznaczała się najbardziej oświeconym ustrojem arystokratycznym.
W tamtych czasach i w tamtych miejscach, biorąc pod uwagę ówczesną historię i temperament ludzi, ten właśnie system był najbardziej odpowiedni. Przede wszystkim chodziło o prawowitą władzę, taką, o której mówił Apostoł, nakazując surowo: „Każdy niech będzie poddany władzom, sprawującym rządy nad innymi. Nie ma bowiem władzy, która by nie pochodziła od Boga, a te, które są, zostały ustanowione przez Boga. (…) Należy więc jej się poddać nie tylko ze względu na karę, ale ze względu na sumienie. (…) Oddajcie każdemu to, co mu się należy: komu podatek – podatek, komu cło – cło, komu uległość – uległość, komu cześć – cześć” (Rz 13,1.5.7).
Kościół nie może czynić „co mu przyjdzie do głowy”, nie może „wymyślać” sobie Objawienia, dostosowanego do mody i ciągle zmieniających się wymagań ludzi, ponieważ jest niewolnikiem słowa Bożego (czy ono się komuś podoba, czy nie), zatem „katolickie” stanowisko, dotyczące różnych systemów rządzenia winno opierać się na cytowanym fragmencie z listu św. Pawła oraz na innych, rozsianych po Nowym Testamencie. Wśród nich znajduje się Pierwszy List św. Piotra, a w nim rada równie krótka, co zobowiązująca w chrześcijańskiej praktyce: „Wszystkich szanujcie, braci miłujcie, Boga się bójcie, czcijcie króla!” (1P 2,17).
Wobec tych, jak i wielu innych cytatów, które można by przytoczyć, sprawy nie da się zawęzić do „oficjalnego” problemu Kościoła oskarżanego z powodu swojej historii o „asymilację z władzą” lub „służalczość wobec rządów bez zwracania uwagi na ich charakter”. Niektórzy problem ten zmienili tak dalece, że uczynili Pismo nauką „kontestujących” lub „rewolucjonistów”. Utrzymywali – wielu do dziś jeszcze to czyni – że prowadzenie walki politycznej inspirowane było i jest Pismem Świętym, podczas gdy właśnie Pismo mówi coś zupełnie przeciwnego.
Nie kwestionuje się więc „chrześcijańskiego” prawa do tego, aby na przykład w XVII wieku jezuita był doradcą króla w Wersalu, kapłan brał udział w partyzantce, a katecheta był rewolucjonistą. Jest to jednak niemile widziane, dlatego nim się ktoś na to zdecyduje, musi zadać sobie pytanie, czy chce to czynić zgodnie ze słowem Bożym; jeśli nie, niech sobie znajdzie inne oparcie dla swojej ideologii.
Myśl katolicka z żadnego systemu politycznego nie uczyniła więc absolutu, jak to obecnie (po przebudzeniu się z „czerwonego” jarzma i „ludowej” bzdury) dzieje się w Stanach Zjednoczonych, świętujących niepokojący triumf systemu demokratyczno-liberalno-kapitalistycznego.
Myśl katolicka zawsze uważała, że wszystkie formy rządzenia – nawet te najbardziej doskonałe na papierze i najbardziej szlachetne w teorii – sprawowane są przez ludzi, którym grzech pierworodny pomieszał odwagę z tchórzostwem, altruizm z egoizmem, wielkość z małością.
Tak więc w przeciągu wieków wysiłki ludzi Kościoła mniej koncentrowały się na strukturach, a bardziej na doskonaleniu człowieka. Bardziej niż w konstruowaniu „dobrych rządów” starano się uczestniczyć w formowaniu „dobrych rządzących”. Bowiem nawet najlepsza w teorii struktura społeczno-polityczna może zmienić się w koszmar, jeśli władzę będą sprawowali ludzie niegodni.
Chrześcijaństwo to nie spotkanie światłych ideologów, zamykających się w swoich mieszkaniach, spędzających czas na salonowych rozmowach lub opracowywaniu konwencji, mających na celu ustalenie projektu „najlepszego z możliwych światów”. Wierzący musi zastąpić śmierć teoretycznych pryncypiów rzeczywistością żywą, pragmatyzmem, którego nie można znaleźć w anonimowych strukturach, lecz w osobach, z całą mieszaniną ich ludzkich sprzeczności. Polityki nie naprawia się „manifestami”, lecz raczej doskonaleniem polityków i „oczyszczaniem serca” narodu, który wynosi ich do rządu oraz ich wspomaga.
W związku z tym, wypadałoby także docenić ogromne wysiłki zakonów religijnych, przede wszystkim tych, które powstały po reformacji i starały się odnowić rozdartą społeczność. Chodzi o wysiłki jezuitów, pijarów, barnabitów i wielu innych, starających się zapewnić katolicką formację klasie rządzącej.
Jedynie stary, powierzchowny kontestator może zgorszyć się faworyzowaniem przez wymienione zakony dzieci bogaczy i możnych, na których potem można było „liczyć”. Nie wolno jednak zapominać, że dzieci biednych nie pozostawały opuszczone, gdyż obok „kolegiów dla szlachty”, prowadzonych przez jezuitów lub barnabitów, powstawały liczne kolegia, domy i warsztaty dla biednych. Kto się tym gorszy, nie rozumie punktu widzenia, jaki powinien przyjąć wierzący: priorytetem nie jest walka o zmianę teoretycznego systemu rządzenia, który zawsze jest relatywny, niedoskonały i niezadowalający, ponieważ w tej materii nie istnieje dobro absolutne, zaś najwyższym osiągnięciem polityki może być czynienie jak najmniej szkód. Priorytetem jest raczej rezultat kompromisu, pozwalającego umieścić w strukturach rządowych ludzi umiejących jak najlepiej rządzić. Tym sposobem kształtowanie w latoroślach rodzin szlacheckich, przeznaczonych do pełnienia obowiązków publicznych, poczucia obowiązku, solidarności i umiarkowania było najskuteczniejszą formą zabezpieczenia na przyszłość lepszego życia wieśniakom, robotnikom i rzemieślnikom, którzy mieli doświadczyć praktycznych skutków sprawowanej przez nich władzy.
Z tej też przyczyny nie wzywano do buntów (ich rezultaty już mieliśmy okazję widzieć; na dodatek są one całkowicie odrzucane przez Pisma). Raczej uważano, że oddziaływanie na tych „z góry” za pomocą ewangelicznej formacji polityków, a w konsekwencji na chrystianizację polityki, mogło przynieść lepsze wyniki społeczne niż odwoływanie się do tych „z dołu”, połączone z demagogicznym oddziaływaniem na masy. Dodatkowo jeszcze towarzyszyła temu świadomość relatywizmu wszystkich struktur ziemskich: „Nie mamy tutaj trwałego miasta, ale szukamy tego, które ma przyjść” (Hbr 13,14); „Nasza bowiem ojczyzna jest w niebie. Stamtąd też jako Zbawcy wyczekujemy Pana naszego Jezusa Chrystusa…” (Flp 3,20).
Są to zaledwie notatki na tematy, które jeszcze do niedawna człowiek wierzący pomijał wstydliwym milczeniem, podczas gdy wcale nie było i nie ma takiej potrzeby. Istnieją dane, na wiele sposobów pomagające zrozumieć przeszłość, oddziaływać na teraźniejszość i tworzyć wizję przyszłości bez odżegnywania się od ścieżki milenijnej tradycji.
Podniecenie spowodowane ostatnią hospitalizacją papieża pobudziło dziennikarzy do mnożenia artykułów na temat „historii chorób papieskich”. Czy to się komuś podoba, czy nie, dziennikarskie prawo jest następujące: każdego dnia, który dał nam Pan, musi pojawić się gazeta z nadmierną ilością wypełnionych po brzegi stron, chociażby nie wydarzyło się nic takiego, co usprawiedliwiałoby jej ukazanie się. Niektórzy koledzy telefonowali nawet do mnie, aby zadać mi kilka pytań na „temat dnia”.
Zauważyłem, że od czasu, kiedy medycyna zaczęła nam dostarczać coraz to nowych środków leczenia, wszyscy papieże na coś tam „chorowali”, nawet gdyby tą chorobą miała być jedynie (powtarzając łacińskie powiedzenie) sama starość.
W rzeczy samej, dynastia papieska jest najstarszą w historii: tajemniczy łańcuch, rozpoczęty od Szymona Piotra, rybaka z Kafarnaum, trwa bez przerwy aż do Karola Woj tyły. Warto zatrzymać się przy stronach rozpoczynających Annuario pontificio, zawierających imienną sukcesję 270 papieży, następujących po sobie w ciągu wieków historii. Nie jest to jednak taka zwykła dynastia, ponieważ dotyczy albo ludzi stojących u progu starości, albo wręcz starych już w momencie ich wyboru. „Urząd” papieża jest jedynym, dla osiągnięcia którego młodość uważana jest za nieprzezwyciężalną przeszkodę. Liczni i zasłużeni kardynałowie byli przez swych kolegów wykluczani z kandydowania, ponieważ byli „zbyt młodzi”. Stąd też cała seria starczych niedomagań papieży oraz ważna pozycja osobistych lekarzy tychże dostojnych starców.
Pytającym mnie kolegom wskazałem na zaskakujący fakt: w przeciągu dwóch tysięcy lat papieże ulegali wszystkim chorobowym patologiom, z wyjątkiem jednej: choroby psychicznej. O ile nam wiadomo, nie było obłąkanych papieży, a nawet gdyby (chociaż nic takiego nie stwierdzono), nie miało to żadnego wpływu na ich nauczanie. Nawet starcza arterioskleroza, która z pewnością dotknęła niektórych z nich w ostatnich latach ich życia, w żadnym stopniu nie wpłynęła na dogmatyczne nauczanie. Stąd też dla wierzącego – mówiłem moim kolegom – jest to potwierdzeniem szczególnej asystencji Ducha Świętego.
Rzeczywiście, władza papieża in spiritualibus116 jest absolutna: Kościół widzi w nim najwyższego nauczyciela wiary. Co by się stało, gdyby z powodu jakiejś choroby psychicznej chociażby tylko jeden z owych „wikariuszy Chrystusa” zaczął głosić coś przeciwnego wierze katolickiej, której jest stróżem? Co by się stało z Kościołem, gdyby któryś z papieży zredagował i promulgował oficjalne dokumenty opatrzone powagą jego pieczęci – ponieważ kodeks kościelny przyznaje mu wszelkie prawa – zawierające deliramenta117, herezje, ekstrawagancje, błędy dogmatyczne czy chociażby ryzykowne opinie teologiczne?
Coś takiego nigdy się nie stało i wierzący są przekonani, że nigdy się nie stanie. Byli papieże – według naszych obecnych norm etycznych – niemoralni i niegodni tego najwyższego stanowiska. A jednak – co z religijnego punktu widzenia potwierdza tajemnicę Opatrzności – właśnie ci papieże, którzy niezbyt gorliwie spełniali wymagania wiary, byli najbardziej stanowczy w proklamowaniu prawd wiary.
Już przy innej okazji wspomnieliśmy, że Aleksander VI Borgia, uważany – być może ze zbytnim uproszczeniem – za przykład niegodziwości moralnej, w jaką popadło papiestwo okresu odrodzenia, był nienagannym nauczycielem wiary. Nawet jeśli zarzuca się mu złe zachowanie, nie można mu odmówić wspaniałego głoszenia doktryny wiary i właśnie tegoż głoszenia doktryny oczekuje się od następców Piotra, powołanego przez samego Jezusa do tej zasadniczej funkcji „utwierdzania braci w wierze”.
Nauczanie papieskie ma pierwszeństwo nawet przed pożądanym przykładem moralnym. Czystość tejże nauki zawsze więcej zyskiwała na krzykach o arteriosklerozie czy objawach obłąkania, niż traciła z powodu niemoralnych zwyczajów, które, nawet jeśli były praktykowane, nigdy nie były ani w „teorii”, ani w „sposób radykalny” przedstawiane jako dobro. Przeciwko takiemu myśleniu można wysuwać wiele zarzutów. Nie da się jednak ukryć, że zarówno wtedy, jak i teraz najważniejsze jest głoszenie prawd wiary.
Nawet „watykanolog” pewnego liczącego się czasopisma, znany jako walczący laik, napisał artykuł na temat chorób papieskich. Wśród chorych trafnie umieścił Innocentego VIII, który był papieżem od 1484 do 1492 roku i bezpośrednim poprzednikiem Borgii. Cytowany dziennikarz pisze: „Mówi się, że lekarz papieski, widząc go wyczerpanym i upadłym na duchu, chciał mu dostarczyć nowych sił poprzez wszczepienie w żyły krwi młodych chłopców. (…) Aby dokonać eksperymentu, kupiono z plebejskich rodzin trzy pulchne maleństwa, płacąc po dukacie za każde, które oczywiście zmarły z powodu wykrwawienia, podczas gdy zdrowie papieża wcale się nie polepszyło”.
W największym skrócie można powiedzieć, że są to infamie przewrotnego człowieka. Chociaż można mieć obawy, iż czytelnicy jego pisma te ciężkie oskarżenia wezmą za prawdę. Podobnie jak przełkną inne „oszukaństwa” dziennikarzy, niezależnie od tego, czy będą natury religijnej, czy świeckiej.
Dobrze byłoby zobaczyć, jak naprawdę rzeczy się miały. Aby to uczynić, odwołamy się do źródła dziś najbardziej wiarygodnego: szesnastu tomów Storia dei papi dalia fine del Medio Evo118, autorstwa austriackiego barona, Ludwika von Pastora. Przytaczamy dokładny tekst doskonałego historyka: „Stefano Infessura opowiada, że żydowski lekarz Innocentego VIII zabił trójkę dzieci w wieku około dziesięciu lat, ofiarując papieżowi otrzymaną z tego procederu krew, jako jedyne lekarstwo mogące utrzymać go przy życiu. Kiedy jednak papież sprzeciwił się przyjęciu krwi, przestępczy lekarz uciekł. Aby udowodnić pewność tego wydarzenia (w które zdaje się wierzyć Gregorovius), trzeba by uzyskać wiarygodne dane na temat ewentualnego używania przez Żydów krwi dla celów medycznych. Niestety, dostępne mi i dotąd nie publikowane dokumenty, które osobiście przestudiowałem, o niczym podobnym nie wspominają. Nawet w kronice Valoriego nie mówi się o czymś podobnym. Kronikarz zapisujący dokładnie lekarstwa przyjmowane przez papieża (por. Thuasne I, 571) z całą pewnością nie mógłby pominąć tak straszliwego medykamentu” (Dz. cyt. 1942, t. III, s. 273).
Od razu można się zorientować, iż rzeczywistość nie ma nic wspólnego z tym, o czym pisze dziennikarz: „Byłaby to pierwsza transfuzja krwi w historii medycyny”. Najwyżej można było podać papieżowi krew do picia i to bez jego wiedzy, skoro (odwołując się do tych, którzy potwierdzają nieprawdziwość tej podejrzanej historii) odrzucił niegodne „lekarstwo”, i to tak stanowczo, że lekarz musiał ratować się ucieczką.
I nie tylko to: co powiedzieliby żydowscy czytelnicy o owym piśmie, gdyby zrozumieli, że pod płaszczykiem donoszenia o jednym z wielu przewinień Kościoła ukrywa się jedno z najbardziej podstępnych i złośliwych oskarżeń przeciwko hebrajskiemu Talmudowi, dotyczące zabijania dzieci w celach liturgicznych (św. Simoncino z Trydentu oraz inni) i „terapeutycznych”? Doskonały bumerang: atakuje się katolicyzm, a tak naprawdę rani się judaizm…
Jeśli o nas chodzi (biorąc pod uwagę dokumenty opublikowane później przez von Pastora) jesteśmy przekonani zarówno o niewinności papieża, jak i żydowskiego lekarza, który był jednym z wielu ludzi wybranych przez papieża, ufającego całkowicie ich wiedzy i wierności. Nie ma przesłanek ku temu, że którykolwiek z nich celowo szkodził głowie Kościoła, której życie znalazło się w ich rękach. To dobry przykład, o którym nie należy zapominać.
W czasie wakacyjnych podróży nigdy nie brakuje okazji do owocnych refleksji. Na przykład ci, którzy udają się na południowe plaże, zbliżając się do Rzymu od południa, winni pomyśleć nieco o tym, dlaczego opactwo na Monte Cassino, niczym historyczny fałsz, nawet jeśli jest tylko całkowitą rekonstrukcją, góruje jeszcze na tym wzniesieniu.
W ciągu następujących po wojnie światowej dziesięcioleci zaczęto przyjmować niezwykłą postawę, która wcześniej miała miejsce jedynie w manicheizmie: dobro istnieje tylko po jednej stronie, po stronie demokracji anglosaskiej, zawsze i wszędzie wprowadzającej cywilizację; zło przyszło z drugiej strony, z faszystowskich Niemiec, siedliska barbarzyństwa i zła.
Oczywiście, istnieją szczególne przesłanki motywujące ten podział na światłość i ciemność. W końcu i Włochy umiały potwierdzić swoją opatrznościową funkcję historyczną, przyczyniając się – chociaż może nie z własnej woli – do upadku Trzeciej Rzeszy. Hitler, w swoich ostatnich Tischreden, „rozmowach przy stole”, które zawsze dokładnie były spisywane (zaiste niemiecki to zwyczaj: Marcin Luter oraz jego uczniowie też zostawili nam podobne rozmowy), w czasie, kiedy wojska sowieckie niemal już atakowały jego bunkier, stwierdził, że to unia z Włochami przyczyniła się do klęski. Myśląc o zajęciu Grecji, spotkali się z atakiem Albanii i niemal zostali zepchnięci do morza przez nieliczne, ale waleczne wojsko greckie.
Zaatakowanych w ten sposób na Bałkanach Włochów mógł uratować jedynie zaskakujący Greków niemiecki Blitzkrieg119 z Jugosławii. Była to kampania nieprzewidziana i niechciana przez Sztab Berliński, ale konieczna dla wyciągnięcia niepewnych i kiepskich aliantów z awantury, w którą sami się wplątali.
Akcja ta miała dwie znaczące konsekwencje: niesamowicie powiększyła linię frontu, jednocześnie prowokując krwawą partyzantkę na okupowanych Bałkanach. Przede wszystkim jednak opóźniła o kilka tygodni „Operację Barbarossa”, czyli atak na Związek Radziecki. Zwłoka ta okazała się fatalna dla żołnierzy niemieckich, którzy dotarli już do przedmieść Moskwy (oficerowie mogli przez lornetki obserwować kopuły Kremla), gdzie zaskoczył ich „generał zima”. Okupacja stolicy, w której nie było już radzieckiego rządu oraz konieczność wycofania się z Uralu – gdzie Hitler miał zamiar zatrzymać się na czas nie określony – nie doszły do skutku z powodu owych niewielu dni straconych na udzielanie pomocy Włochom w Grecji.
Według analiz Führera, zwłaszcza tych ostatnich, konieczność pomagania lękliwym aliantom na Bałkanach oraz w Afryce Północnej spowodowała przesunięcie do Libii i Egiptu uzbrojenia i ludzi, uniemożliwiając tym samym spełnienie się planu faszystowskiej dyplomacji, polegającego na antykolonialnej propagandzie zmierzającej do sprowokowania powstania świata arabskiego przeciwko Wielkiej Brytanii. Reich chciał stworzyć swoje kolonie na Wschodzie Europy, dlatego nie bardzo zależało mu na Afryce i Azji. Inaczej patrzyli na to Włosi, którzy zamierzali zastąpić na tych terenach Imperium Brytyjskie.
W ten więc sposób Włosi przeszkodzili Niemcom w głoszeniu powstania Trzeciego Świata przeciwko „plutokratycznej i kolonialnej” Europie. (Nie zapominajmy, że w czasie wojny, w Berlinie gościli przywódcy islamscy, jak np. wielki mufti Jerozolimy; chodziło też o unię pomagającą zrozumieć aktualną sytuację na Bliskim Wschodzie.) W swoich ostatnich żalach Hitler nie zapomniał włoskiej „zdrady” z 8 września 1943 roku, która w sposób nieoczekiwany stworzyła nowy front.
Mamy więc do czynienia z nie zamierzonymi zasługami Włoch Mussoliniego, większymi nawet od zasług aliantów, które przyczyniły się do upadku straszliwego projektu hitlerowskiej Europy, poddanej Herrenvolk, teutońskiemu „narodowi panów”.
Przypominamy te wydarzenia, aby potwierdzić, że Opatrzność często korzysta z naszego półwyspu, aby osiągnąć swoje dobroczynne cele. Trudno bowiem zaprzeczyć, że właściwie sabotażem było to, co uważano za pomoc udzielaną siłom faszystowskim, aby cały świat poddać złamanemu krzyżowi-swastyce. Według słów Hitlera, my, Włosi, w większym stopniu niż alianci byliśmy przyczyną jego niepowodzeń. Może to i jeden z niezliczonych „przywilejów” Opatrzności, która, wbrew pozorom, zawsze wie, co czyni.
Wróćmy jednak do Monte Cassino, gdyż od niego zaczęliśmy naszą refleksję. Na wstępie zaznaczmy, że nienawiść antykatolicka (nie ma innego wytłumaczenia) doprowadziła do złamania schematu o „cywilizacji anglo-amerykańskiej przeciwko niemieckiemu barbarzyństwu”.
Na tym sławnym wzgórzu, położonym na południe od Rzymu, właśnie faszyści okazali się „przyjaciółmi ludzi i kultury”. W tym bowiem rejonie Niemcy – między Włochami i aliantami – w pośpiechu utworzyli „Linię Gustawa”. Monte Cassino, pojedyncze, skaliste wzgórze, wznoszące się nad równiną, było idealnym miejscem na bazę, ale marszałek polny, Albert Kesselring, bawarski katolik, pochodzący ze starej, przednazistowskiej kasty wojskowej, która łączyła wojskowy dryl ze szczególnym pojęciem honoru, nie umiał się zdecydować na ufortyfikowanie tego miejsca, ponieważ byłoby to równoznaczne z wystawieniem go na zniszczenie.
Niemcy (mimo wszystko potomkowie jednego z najbardziej oświeconych krajów świata i katoliccy przynajmniej w jednej trzeciej swej ludności) dobrze wiedzieli, co oznacza dla powszechnej cywilizacji miejsce, w którym razem ze św. Scholastyką spoczywają szczątki Benedykta z Nursji, nie bez przyczyny głównego patrona Europy.
Tutaj powstała Reguła, która w czasie załamywania się klasycznej kultury w wielkim stopniu przyczyniła się do zachowania tego, co było najlepsze w starożytnym świecie i do zainaugurowania nowego. Tutaj, w wielkich skryptoriach120, zakonnicy przepisywali nieśmiertelne dzieła, dzięki czemu nie uległy one zniszczeniu i zapomnieniu. Tutaj biło serce prawego rycerstwa, które od Szkocji po Sycylię przez ponad tysiąc lat poświęcało się wiecznemu zbawieniu człowieka oraz polepszaniu jego życia na ziemi.
Tak więc wbrew wszelkiej taktyce i strategii, Kesselring wyłączył Monte Cassino z linii obronnej, pozwalając we wnętrzu klasztornych murów znaleźć schronienie wielkiej liczbie uciekinierów, rannych, chorych oraz starców i kobiet przygarniętych przez zakonników.
Dziś znany jest fakt, że alianci, przede wszystkim Amerykanie, wiedzieli, że na górze i w klasztorze nie było niemieckiego wojska. Wiadomo także, że zadecydowali o zniszczeniu klasztoru nie z powodów wojskowych, lecz dla samego zniszczenia, co można wytłumaczyć jedynie pragnieniem usunięcia z oblicza ziemi jednego z bardziej znaczących symboli tzw. „katolickiego papizmu”. Barbarzyńska operacja miała cele inne od tych, które publicznie ogłoszono w godzinie bombardowania.
W ten sposób zaoferowano Niemcom okazję, przynajmniej w tym przypadku, zrehabilitowania się jako „przyjaciół” cywilizacji. Mimo dramatycznych trudności z transportem, Wehrmacht121 znalazł potrzebne ciężarówki, aby przewieźć do Watykanu przynajmniej część artystycznych i kulturalnych skarbów z klasztoru, poczynając od niezwykłego archiwum, w którym znajduje się pierwszy dokument napisany w języku włoskim.
Kiedy z klasztoru wywieziono już wspomniane osoby i rzeczy, 15 lutego 1944 roku, punktualnie o zapowiedzianej godzinie, pod niebem Monte Cassino ukazała się chmura amerykańskich samolotów, które rozpoczęły „precyzyjne” bombardowanie, zaś z równiny odezwały się alianckie działa ciężkiego kalibru. Bombardowanie i ostrzeliwanie trwało trzy dni, dopóki nie było pewności, że z klasztoru pozostały jedynie ruiny (później okazało się, że zniszczono wszystko oprócz krypty z relikwiami św. Benedykta i św. Scholastyki). Z całego wydarzenia zrobiono „spektakl”, filmując go przy pomocy zawodowych kamerzystów.
Kiedy skończyło się bombardowanie i niczego już nie można było ocalić, Wehrmacht zajął górę i ufortyfikował się w rumowisku. Barbarzyńska strategia Amerykanów okazała się cenna dla Niemców, ponieważ ruiny stały się tak doskonałym miejscem obrony, że można było w nich przez całe miesiące odpierać najbardziej zaciekłe ataki. Trzydzieści tysięcy poległych aliantów, wśród nich wielu Polaków, spoczywa na tamtejszym cmentarzu z powodu amerykańskiej decyzji zburzenia klasztoru.
Z wojskowego punktu widzenia było to szaleństwo, a z kulturalnego – zbrodnia. A może był to niejasny i nie do powstrzymania wymóg, konieczność wynikająca z owego połączenia radykalnego protestantyzmu i masońskiego oświecenia, którym od początku charakteryzowała się amerykańska klasa kierownicza? Być może ten płomień gniewu pomoże lepiej zrozumieć wielką klasztorną awanturę, ukazując jej historyczną ważność, nawet za cenę rozpętania tak wielkiej destrukcyjnej furii.
Gdyby znalazł się ktoś, kto wątpi w nasze podejrzenia co do pozamilitarnych celów zbombardowania szacownego klasztoru, uważając nas za ogarniętych wyolbrzymioną manią prześladowczą, niech przeczyta, co na ten temat ma do powiedzenia między innymi Giorgio Spini. Można mu ufać, skoro nawet on, będąc waldensem i obrońcą protestanckiej dominacji, pisze o „wzrastającej w Stanach Zjednoczonych fali ruchów antykatolickich, niejednokrotnie połączonej z brutalnymi manifestacjami”. Wspomniany reformowany historyk dodaje: „Nawet pomijając już przykłady nietolerancji i histerii, bez wątpienia istnieje w historii północnoamerykańskiej stan alarmowy, spowodowany liczną migracją katolicką, która mogłaby stanowić zagrożenie dla głównych instytucji amerykańskich”.
„Dawniej samobójcom nie odprawiano ceremonii pogrzebowej w kościele!” – krzyczy pewien staruszek, oglądając wiadomości w kawiarni, w której każdego ranka czytam prasę. Na ekranie wnętrze jednego z kościołów w Brescii: to retransmisja uroczystej mszy świętej. W głównej nawie można zobaczyć trumnę pokrytą czerwonymi goździkami oraz partyjną flagą. Spoczywa w niej deputowany socjalista, który strzelił sobie w głowę z powodu znanego „skandalu prowizji”.
„A pan co o tym sądzi? Dlaczego teraz pozwala się na odprawianie mszy za samobójców?” – pyta mnie właściciel baru.
„No cóż, wiele rzeczy zmieniło się w Kościele, także i ta” – odpowiadam nieco skrępowany. Podobną niezręczność odczuwam, kiedy pytają mnie, dlaczego mają kościelny pogrzeb ci, którzy zdecydowali się na spalenie swoich resztek, skoro przez tyle wieków (albo lepiej, przez dwa tysiąclecia) Kościół, podobnie jak samobójcom, odmawiał im katolickiego pogrzebu. To „nowości”, które znalazły się w nowym Kodeksie Prawa Kanonicznego z 1983 roku.
Jeśli chodzi o samobójstwo, jego stanowcze potępienie świadczyło o radykalnym odróżnieniu chrześcijaństwa od pogaństwa (dla pogan – w pewnych sytuacjach – odebranie sobie życia poczytywane było za czyn szlachetny) oraz od tradycji hebrajskiej. Warto zauważyć, że Stary Testament nie zawiera żadnego prawa dotyczącego tej kwestii. Podobnie też pisarz natchniony nie wypowiada się jasno co do moralności lub niemoralności czynu samobójczego.
W chrześcijaństwie natomiast, i z pewnością nie jest to sprawa przypadku, mamy do czynienia ze zdrajcą Jezusa, Judaszem, samobójcą przedstawionym jako przykład ekstremalnej degradacji, do jakiej może człowieka doprowadzić grzech. Konieczność potępienia jego czynu była tak oczywista, że w średniowiecznym christianitas surowo karano kogoś, kto wyszedł żywy z próby odebrania sobie życia. Współczesne zachodnie kodeksy karne usunęły próbę popełnienia samobójstwa z listy zbrodni. Wyjątek stanowi prawo angielskie. Wielka Brytania miała szczęście uwolnić się od jakobinów oraz ich „praw człowieka”, które były jedną z tajemnic ich stopnia cywilizacji i zachowuje średniowieczny zwyczaj sądzenia niedoszłego samobójcy, oskarżając go o „zdradę siebie samego”. W sumie więc chodzi o tchórzostwo.
Sankcje przeciwko podejmującym próby popełnienia samobójstwa znajdowały się także w Kodeksie Prawa Kanonicznego, zanim nowy Kodeks nie usunął ich wraz z wieloma innymi przepisami przez wieki gromadzonymi przez tradycję, doświadczenie i uczucie. I tak przed rokiem 1983 katolik, który próbował popełnić samobójstwo, nie mógł przyjąć święceń kapłańskich; jeśli już był kapłanem, karano go na różne sposoby; jeśli był świeckim, pozbawiano go niektórych praw wynikających z przyjęcia chrztu świętego.
Jeśli zaś chodzi o tych, którym, niestety, powiódł się zamiar samozniszczenia, kara wobec nich polegała na pozbawieniu ich wszelkich katolickich, publicznych ceremonii pogrzebowych. Jeżeli oczywiście nie udowodniono, że ofiara w chwili popełniania tego desperackiego czynu była w stanie ciężkich zaburzeń psychicznych. Nie zawsze jednak stwierdzano tego rodzaju chorobę, jak to ma miejsce dziś.
Wszystko to usunięto z Kodeksu z 1983 roku, w którym nawet nie wspomina się o samobójstwie: słowo to nie figuruje też jako hasło w obszernym „skorowidzu tematycznym” oficjalnego wydania.
Milczenie to przeciwne jest ciągłej tradycji (która, jak wspomnieliśmy, pochodzi z samych początków chrześcijaństwa), stanowiąc taki sam wyznacznik rozgraniczający epoki jak kremacja zwłok w doktrynie Kościoła i obecnej praktyce. Romano Amerio widzi w tym jedną ze „zmian” strukturalnych, wprowadzonych przez współczesnych kapłanów i przypomina: „Nauka katolicka rozróżniała w samobójstwie trzy braki: brak siły moralnej, ponieważ samobójca kapituluje wobec nieszczęścia; niesprawiedliwość, gdyż wydaje wyrok śmierci na siebie samego wbrew własnemu interesowi i bez posiadania ku temu właściwych kwalifikacji oraz obrazę religii, jako że życie winno być służeniem Bogu, z którego to obowiązku nikt z własnej woli nie może się wykluczyć”.
Po głębszym zastanowieniu, rzecz wydaje się kuriozalna: Kościół wiele energii wkłada (i słusznie) w walkę z aborcją, uważając ją za uzurpowanie sobie przez człowieka prawa do życia i śmierci, które należy do Boga. Wspomniany już „nowy” Kodeks karze ekskomuniką tych, którzy dopuścili się aborcji.
W tym względzie surowość Kościoła jest usprawiedliwiona, ponieważ chodzi o życie bezbronnego płodu, niemniej może budzić obawy brak zainteresowania samobójcami. Przecież wspomniana surowa postawa wobec obecnych „tendencji” winna także rozciągać się na ochronę życia tych, którzy chcieliby je sobie odebrać. Jak wiadomo, samobójstwa są zaraźliwe: jak ogniwa w tragicznym łańcuchu jedno trzyma się drugiego. W ten sposób do trzech wymienionych przez Ameria powodów, dla których Kościół potępiał samobójstwo, dochodzi jeszcze jeden, mianowicie skandal, zły przykład dawany tym, którzy żyją: „Jeśli on to uczynił, to dlaczego nie mógłbym i ja?”
Wracając do „starego” Kodeksu (który jeszcze do niedawna był przestrzegany), dla uniknięcia skandalu n i e odmawiano samobójcy pogrzebu religijnego w takim przypadku, kiedy o fakcie popełnienia samobójstwa wiedziała wyłącznie rodzina. W ten sposób ograniczano zasięg skandalu. W tej sytuacji Kościół zezwalał na pogrzeb religijny. Uważał jednak, iż pozbawienie innych takiej możliwości spowodowane jest bardziej odpowiedzialnością za obronę trzody wiernych (i nie tylko) przed niewłaściwymi wpływami, niż chęć przyspieszenia sądu Bożego. Wówczas wszyscy mogli przekonać się, że jeśli ktoś chciałby poddać się tej niegodnej pokusie, wyłączając się w ten sposób z Ciała Kościoła, nie zasługiwałby na godny, chrześcijański pogrzeb.
Dziś, jak to podkreśla cytowany Amerio, doszliśmy aż tak daleko: „Już nawet stało się zwyczajem wychwalanie samobójcy w czasie mszy pogrzebowej. Przy pewnej nawet okazji, po samobójstwie młodzieńca w wieku około dwudziestu lat, rektor instytutu religijnego, którego chłopak był uczniem, w czasie uroczystości pogrzebowej dziękował martwemu samobójcy za dobra, jakie wyświadczał wszystkim wokół siebie i prosił go o wybaczenie win tym, którzy dzięki jego czynowi mogli przeżyć!” Jest to próba przerzucenia odpowiedzialności osobistej na społeczeństwo, to znaczy, nie miałby to być grzech indywidualny, lecz społeczny.
Arcybiskup Pragi, w czasie uroczystości pogrzebowej Jana Palaha (który na znak protestu spalił się żywcem w czasie inwazji radzieckiej w 1968 roku), oświadczył: „Podziwiam heroizm tych ludzi, chociaż nie mogę pochwalić takiego czynu”. Szwajcarski naukowiec komentuje te słowa następująco: „Kardynał zapomniał, że heroizm i desperacja (czyli brak wytrwałości) nie idą w parze”.
Wszystko to nawet w najmniejszym stopniu nie przyczynia się – co jest oczywiste samo przez się – do zmniejszenia współczucia względem tych, których desperacja (Bóg jej nie chce) może udzielić się także nam. Nie zmienia to także naszego przekonania, że w bardzo wielu przypadkach wolność i jasność oceny sytuacji u samobójcy są poważnie ograniczone, chociaż prawdziwy stopień ich odpowiedzialności znany jest tylko Bogu. Dlatego nie dozwala się nam osądzać innych, natomiast zaleca się nam milczenie i modlitwę w ich intencji.
Istnieje pewien rodzaj „litości”, podobny do tego, jaki przeżywa lekarz, który nie chce ujawnić zakaźnej choroby u swego pacjenta, aby nie spowodować podstawowej prewencji, czyli odizolowania chorego od innych. Kościół nigdy nie chciał ustępować przed tego rodzaju „miłosierdziem”, nawet za cenę uniknięcia surowego osądu tych, którzy zdają się nie rozumieć, że to obrona człowieka, jego życia oraz życia całych społeczeństw stoi za niektórymi decyzjami, niezależnie od tego, jakie byłyby one bolesne. Są to gorzkie lekarstwa, które jednak przynoszą dobre owoce.
Obecna sytuacja religijna wciąż nas zadziwia. Na przykład pewna wiadomość z całkowicie pewnego źródła, a mianowicie podana przez agencję SIR, bardzo bliską Konferencji Episkopatu. Można się z niej dowiedzieć, że w Asyżu odbyła się Trzecia Narodowa Konferencja Obdżektorów Caritas. Tysiąc dwustu uczestników otrzymało listy od najwyższych władz kościelnych, a dwóch biskupów przesłało im oficjalne pozdrowienia i życzenia powodzenia.
Przy tej okazji zaprezentowano także obszerne studium na temat „stylu życia” młodych „obdżektorów Caritas”. Między innymi skierowano do nich pytanie: „Przykłady jakich ludzi naśladujecie w waszych działaniach?” Wśród wielu imion podawanych przez ankietowanych, pojawiało się także imię Jezusa Chrystusa.
Fakt ten ewidentnie narusza pewien porządek: dla chrześcijanina Jezus nie może być ani pierwszym z wszystkich, ani też jedynie „przykładem”. Przykładem mogą być ci Jego naśladowcy, którymi są święci, ale nawet oni są kimś więcej niż zwykłymi przykładami, jako że spełniają też cenną i tajemniczą rolę pośredników. Co zaś dotyczy Chrystusa, zbyteczne wydaje się przypominanie, że wierzący w Niego widzą w Nim tego, który wskazuje drogę („Co ja uczyniłem i wy czyńcie”), całkowicie złączoną i nieskończenie przewyższającą wszystkie inne, dzięki Jego uczestnictwu w tajemnicy trynitarnej, która sprawia, że bez Niego „nic nie możemy uczynić”.
Posłużymy się tekstem z Pierwszego Listu św. Jana, jako jednym z tysięcy cytatów z Nowego Testamentu: „Któż zaś jest kłamcą, jeśli nie ten, kto zaprzecza, że Jezus jest Mesjaszem? Ten właśnie jest Antychrystem, który nie uznaje Ojca i Syna. Każdy, kto nie uznaje Syna, nie ma też i Ojca, kto zaś uznaje Syna, ten ma i Ojca” (1J 2,22-23). A więc chodzi o coś znacznie więcej niż o „przykład”!
Jeśli już samo pytanie z kwestionariusza, dotyczące Tego, który dla wierzącego nie jest tylko głosicielem wiary, lecz jest samą wiarą, nie jest do zaakceptowania, to jeszcze bardziej mogą dziwić wyniki odpowiedzi udzielonych przez 658 „obdżektorów Caritas”.
Dla tych młodych ludzi Jezus znajduje się dopiero na czwartym miejscu (6,5%) wśród przykładów inspirujących wybór modelu życia. Pierwsze miejsce zajął z triumfalnym wynikiem 49,2% Gandhi. Na drugim miejscu, już z wielką różnicą (8,1%) znalazł się Lorenzo Milani, na trzecim (7,3%) Marcin Luter King, dopiero na czwartym – jak już zaznaczyliśmy – Jezus Chrystus, a po nim Nelson Mandela (2,9%) i na końcu Matka Teresa z Kalkuty (2,7%).
Kierownictwo, które udostępniło nam tę statystykę, wyklucza możliwość manipulowania danymi. Jest jednak prawdą, że ten sam dokument, analizując polityczne opcje, stwierdza iż spora część ankietowanych uważa się za „zielonych”, a 5,5% to ni mniej, ni więcej komuniści (piszemy „ni mniej, ni więcej”, ponieważ nawet ten procent „towarzyszy” wyższy jest od uzyskanego w pierwszych wolnych wyborach w wielu krajach Europy Wschodniej). Wypada jeszcze dodać, że 75% ankietowanych deklaruje swoją obecność na niedzielnej mszy świętej, zaś 29% „uczestniczy w niej codziennie lub ponad jeden raz w tygodniu”.
Trudno zatem zrozumieć, jakie znaczenie ma msza święta dla owych dziewięćdziesięciu trzech młodych, którzy nie widzą w Chrystusie przykładu, nawet jeśli został on zredukowany zaledwie do „przykładu życia”. A pozostają jeszcze inne pytania, na które trzeba odpowiedzieć, ponieważ połowa tych młodych ludzi to katecheci, członkowie stowarzyszeń religijnych lub rad parafialnych. „Pozostali zaś – cytujemy tekst SIR – pełnią różne funkcje we wspólnocie katolickiej”.
W naszej refleksji nie mamy zamiaru polemizować z tymi danymi, chociaż nas niepokoją. Pytamy tylko, co stało się z wiarą młodych, tak często podziwianych (co możemy powiedzieć po kilku spotkaniach z nimi), w których szlachetność i humanitarne poświęcenie nie można wątpić, a którzy jednak – nazywając siebie chrześcijanami – stawiają Gandhiego za przykład osiem razy częściej niż Jezusa Chrystusa. Co więcej, Bohaterowi Ewangelii otwarcie przeciwstawiają przewielebnego Kinga, od którego – z zakłopotaniem – dystansują się jego współwyznawcy.
Niepokój budzi także ich odpowiedź na pytanie: „Co oznacza dla ciebie służenie społeczeństwu?” Ponieważ dawanie „świadectwa wierze” pozostaje na czwartym miejscu, po trzech innych: „formowaniu humanitarnego doświadczenia”, „przeciwstawianiu się przemocy” oraz „niesieniu pomocy potrzebującym”. Chcielibyśmy się upewnić, chcielibyśmy, aby rozwiano nasze wątpliwości, które boleśnie nas dotykają, czy to, co dzieje się w pewnym „świecie katolickim”, nie jest kryzysem wiary, ukrywającym się wśród młodzieży za parawanem humanistycznych i filantropijnych motywacji. Byłby to szlachetny impuls, który jednak, wbrew temu, co by się mogło wydawać, niewiele ma wspólnego z autentyczną miłością chrześcijańską, która nie jest nią z racji uzewnętrzniania miłości tkwiącej w człowieku (zresztą nawet to nie jest pewne, poczynając od nas samych), lecz dlatego, że wszystkich nas, mających tego samego Ojca, oświeca zbolałe oblicze Chrystusa, który zbawił nas kosztem krzyża.
Gandhi to „superstar” – tak można by go nazwać, skoro w ostatnich dziesięcioleciach był wzorem dla młodych obdżektorów Caritas i w ogóle dla świata katolickiego.
Wraz z upływem czasu opinie na temat mitycznego „oszusta” (takie jest właściwe znaczenie imienia tego człowieka w jego języku guajarati) są coraz bardziej podzielone. Dla wielu jest on świętym, jedną z największych postaci naszego wieku. Dla innych – przede wszystkim dla historyków, którzy znają złożoność jego biografii – jest człowiekiem budzącym coraz więcej zastrzeżeń. Wśród „najbardziej” krytycznych można wymienić znanego współczesnego historyka angielskiego, Paula Johnsona, który porzucił młodzieńczą postawę marksistowsko-leninowską i przeszedł do obozu liberalnych demokratów. Według Johnsona, wokół Gandhiego zaistniał dwór „szarlatanów”, zaś sam Mistrz (Mahatma, tzn. „Wielka Dusza”) nie stronił od ekstrawaganckich zachowań.
„Podobnie jak matka, po której odziedziczył skłonność do zaparć – zauważa angielski historyk – miał obsesję na punkcie przyjmowania i wydalania pokarmów. Mieszkał w swojej aśramie123 otoczony dworem służących mu dewotek. Pierwszym pytaniem kierowanym do nich po przebudzeniu się było: «Wypróżniłyście się dobrze tego ranka?» Jego stałą lekturą była książka pt. „Zaparcie a nasza cywilizacja”. A ponieważ jadł z łapczywością – jeden z jego uczniów powiedział: «Był najbardziej żarłocznym człowiekiem, jakiego znałem» – posiłki przygotowywano mu z największą starannością. (…) W jego «skromnej» aśramie nie brak było kosztownych upodobań, niezliczonych «sekretarek» i służących, opłacanych przez trzech bogatych przemysłowców. Jeden z kręgu jego ludzi zauważył: «Biedne życie Gandhiego kosztuje wielkie pieniądze!»”
Johnson nie odmawia sobie przyjemności przypomnienia, że chociaż bardzo złagodzono jego pogląd na wyzwalające działanie seksu, „prawdziwy” Mahatma dawał przykłady seksofobii, które poróżniły go z własną żoną. Chociaż z kobietami praktykował jedynie Brahmachatya, to znaczy spał otoczony nagimi dziewczętami, aby napełnić się ich ciepłem i energią.
W końcu jednak nie to jest tak bardzo istotne. „Poważne” pytanie jest inne: Czy Gandhi rzeczywiście jest najlepszym nauczycielem, przewyższającym nawet (według cytowanych wyżej chrześcijan) Jezusa Chrystusa? Odpowiedź jest równie trudna co delikatna.
Bez wątpienia był postacią wyjątkową (mimo pewnych ekstrawagancji, które mają swoje wytłumaczenie we wschodnich obyczajach) i całkowitym przeciwieństwem szarlatana. Nawet jeśli w jego otoczeniu byli szarlatani, przede wszystkim zaś wśród jego obecnych, domniemanych uczniów, poczynając od włoskiej partii fałszywych postów, opartych na kawie cappuccino, poprzez kandydowanie do parlamentu terrorysty i gwiazdy porno, aż po ludzi podniecających się narkotykami i różnymi dewiacjami seksualnymi.
Aby spróbować zrozumieć „prawdziwego” Gandhiego nie można zapominać o pewnych szybko wymazanych z pamięci wydarzeniach, jak np. feeling124 hindusa do włoskiego faszyzmu. W 1931 roku Ghandi przybył do Rzymu, aby spotkać się z Mussolinim, któremu wyraził nie tylko swoją sympatię, ale i podziw, odwzajemniony przez dyktatora, który finansował ruch Gandhiego, przede wszystkim z powodów – jeśli nie wyłącznie – antybrytyjskich. Duce i Mahatma – para, która nie bez powodu stwarza kłopoty każdemu, kto w Gandhim chce widzieć kwintesencję pacyfizmu. Jednakże prawda historyczna – zawsze, nie tylko w tym przypadku – jest bardziej złożona niż jakikolwiek mit czy legenda.
Na ogół zapomina się także iż – cytując Paula Johnsona – „Postać ta jest porównywalna z egzotyczną rośliną, zdolną kwitnąć jedynie w protegowanym środowisku angielskiego liberalizmu”. Pomimo pewnych ciemnych epizodów, zachowanie się Wielkiej Brytanii w stosunku do niego nie było, generalnie rzecz biorąc, niegodziwe: obaj przeciwnicy okazali się godni siebie, wypełniając z godnością swoje role. Jeśli jednak w ciągu wielu lat konfrontacji, a nawet starć, tak właśnie było, to dlatego, że Gandhi przybrał w orientalny ornament swoją niemal całkowicie zachodnią formację. Pewien romantyczny tercermundysta125 wyobraża go sobie jako obrońcę azjatyckich wartości religijnych przeciwko brutalnemu grubiaństwu kolonialnych sił „chrześcijańskich”. W rzeczy samej, po uzyskaniu dyplomu z prawa w Anglii, młody Gandhi sporo czasu spędził w Londynie w kapeluszu i pod parasolem, tak jak to można zobaczyć na niektórych fotografiach. Ta asymilacja nie ograniczała się jedynie do kwestii ubioru.
On nie przybył do Europy, aby przynieść jej wartości indyjskiej tradycji, przeciwnie, przyjechał, aby odkryć samego siebie w spotkaniu z chrześcijaństwem. Najbardziej zadziwiający jest wynik zaadaptowania orientalnej mentalności do zasad wypływających wyłącznie z Ewangelii.
Hinduizm stworzył piekielny system kast, z których wykluczył ludzi „bez kasty”: „pariasów” i „niedotykalnych”.
Z czterystu milionów hindusów niemal sto milionów żyło w nieludzkich warunkach: nie wolno im było wejść do świątyni, podróżować pociągami, jeść w restauracjach, brać wody z publicznych studni, wysyłać dzieci do szkoły, grzebać swoich zmarłych na cmentarzach dla „innych”. Sami pariasi między sobą dzielili się jeszcze dodatkowo na trzy grupy o znaczących nazwach: „przeklęci”, „wyklęci” i „odrzuceni”. Co wiedziały o tym „dobre dusze” z Zachodu, podziwiające „wartości” tradycyjnych religii orientalnych?
Gandhi zdefiniował ten tysiącletni system jako „monstrualne przestępstwo przeciwko ludzkości” i walczył o jego zniesienie. I został on zniesiony, ale tylko na papierze. Co więcej, wprowadzenie specyficznego rodzaju demokracji spowodowało, z odwrotnym w takich przypadkach skutkiem, wzmocnienie systemu kastowego, jako że każda z kast zmieniła się w ugrupowanie polityczne, nieraz krwawo wojujące z innymi. W wielu przypadkach, jak przekonamy się o tym później, najlepsze intencje Gandhiego stały się przeciwieństwem siebie samych (jakby nie była znana złośliwość „niejednorodności czynników”, która tak często pojawia się jako odwrotność godnych pochwały „walk” ludzkich).
Cokolwiek by jednak powiedzieć, to idea Gandhiego, dotycząca zniesienia niehumanitarnego systemu, nieustannie trwa, mimo że hinduistyczny system społeczno-religijny, za syna którego Gandhi uważał się do końca, pozostał taki sam. A jeśli Gandhi i zwolennicy jego idei walczyli i przynajmniej teoretycznie zwyciężyli, to dzięki wartościom obcym hinduizmowi, czyli dzięki chrześcijaństwu.
Czyż Gandhi w pierwszym z czterech artykułów swojej „doktryny” nie domagał się wierności wobec Świętych Ksiąg Indii, chociaż Księgi te czyniły z ludzkich mas więźniów, co sam Gandhi zakwalifikował jako „monstrualne przestępstwo”? I czyż nie musiał odwołać się do innych Pism, do monoteistycznej Biblii (przede wszystkim do Nowego Testamentu, ale także i do Koranu), aby przełamać ten „zaklęty” krąg?
Są to pytania, na które „niedotykalni” dali logiczną odpowiedź, rezygnując z religii odpowiedzialnej za ten ucisk i przechodząc na chrześcijaństwo lub islam. Wielka religijność Mahatmy jest orientalna jedynie w tym, co nie sprzeciwia się wrażliwości Zachodu, przesyconej dwoma tysiącami lat głoszenia Ewangelii. To właśnie Ewangelia posłużyła mu za kamień probierczy jego poczynań.
Gandhi nie został zamordowany rękami angielskich kolonialistów, ani też przez żadnego innego „złoczyńcę”, jakby sobie tego życzył masochistyczny i manichejski wschodni schemat. Wystrzelił do niego z pistoletu pobożny hindus, oskarżający go o „modernizm” i „wpływy zachodnie” oraz o skażenie Biblią autochtonicznej tradycji Świętych Ksiąg.
Nie jest to powierzchowny przykład apologetyczny, lecz prawda nie podlegająca dyskusji: Gandhiego nie można porównywać z Chrystusem, a tym bardziej uważać, że Go „przewyższa”, jak to powiedział ktoś w ankiecie i ku czemu skłania się wielu chrześcijan.
W rzeczywistości Gandhi bez Jezusa nie byłby Gandhim, jak zresztą to sam przyznawał przy wielu okazjach. W znanym wywiadzie, udzielonym misjonarzowi protestanckiemu, korespondentowi jednego z angielskich czasopism, powiedział, że koncepcje „bez przemocy”, „biernego oporu” i „zaprzestania współpracy” zaczerpnął bezpośrednio z Ewangelii. W rzeczy samej, jego „pacyfizm” zachowuje silny posmak Nowego Testamentu i nie ma nic albo niewiele wspólnego z nierealną i szkodliwą utopią wielu ludzi Wschodu, próbujących identyfikować się z jego przesłaniem.
Oto dosłowna wypowiedź Gandhiego: „Gdybym miał wybierać między przemocą a nikczemnością, wybrałbym przemoc. Osobiście staram się pielęgnować wartość szlachetnej śmierci, a nie zabijanie. Kto jednak nie posiada tej zalety, niech raczej zgodzi się zabijać i być zabitym, niż niegodziwie uciekać przed niebezpieczeństwem. Dezerterzy dokonują myślowego aktu przemocy: uciekają, ponieważ nie potrafią stanąć oko w oko ze śmiercią”. I następnie dodaje: „Lepsza jest przemoc niż tchórzostwo: owo «bez przemocy» nie jest służalczym uniżaniem się wobec zła”. Brzmi w tym echo Ewangelii, która łączy pokój ze sprawiedliwością; to mocny głos Chrystusa, który chce „spokojnych”, a nie „uspokajających” (co nie oznacza tego samego).
Interpretowanie przesłania Gandhiego z perspektywy laicko-wyzwoleńczej i hedonistycznej – co charakteryzuje tyle dzisiejszych ruchów, począwszy od radykalnych, a na coraz liczniejszych ruchach postkomunistycznych skończywszy – byłoby karykaturą nauki Gandhiego. Mahatma uczy: „Zasada «bez przemocy» musi narodzić się z satyagraha (siły duchowej). Tę zaś osiąga się jedynie na drodze nieustannej walki o czystość i wolność od wszelkich fizycznych i egoistycznych pragnień”. Jest to koncepcja surowej ascezy, przeciwnej teorii i praktyce ludzi dziś nazywających się uczniami Gandhiego. Zdziwiliby się oni jeszcze bardziej, gdyby wiedzieli, że słynna tolerancja Mistrza miała swoją nieprzekraczalną granicę: „Nigdy nie wolno nam tolerować braku religii”.
Bluźniłby imieniu Gandhiego ktoś, kto czułby się przez niego inspirowany, a Bóg nie zajmowałby centralnego miejsca w jego życiu (nieprzypadkowo na jego grobie wypisano jedynie te słowa: „Bóg! Bóg!”). Bluźniłby także jego imieniu ktoś, kto podawałby się za jego ucznia, a jednocześnie sytuowałby swoje życie na – jak to nazywał Mistrz – „przeklętej pustyni ateizmu”, niezależnie od tego, czy byłby to ateizm teoretyczny czy praktyczny.
„Gandhi był kosztowny zarówno w tym, co dotyczyło pieniędzy, jak i ludzi. Umiał poruszyć masy, ale nie umiał ich kontrolować. Zachowywał się jak «uczeń czarnoksiężnika», podczas gdy lista ofiar rosła najpierw do setek, następnie do tysięcy i wreszcie do setek tysięcy ludzi, co groziło wybuchem gigantycznej bomby wśród różnych sekt religijnych. Ta ślepota ukazywała absurd deklaracji przeczących konieczności zabijania z jakiegokolwiek powodu”.
W ten sposób wyraża się Paul Johnson, już wcześniej cytowany historyk angielski. Nie jest to odosobniony osąd, przeciwnie, zgadza się z nim wielu podziwiających (czy mogłoby być inaczej?) osobiste cnoty i naukę Gandhiego, a nawet jej owoce.
Tymczasem ktoś nawet odważył się podejrzewać, że w praktyce dzieło Gandhiego było bardziej szkodliwe niż dobroczynne dla Indii, z powodu wielkich strat w ludziach i zniszczeń. Ponadto z powodu pozostawienia po sobie spadku politycznego, o którym można powiedzieć wszystko oprócz tego, że był chlubny. W sumie, jeszcze raz spotykamy się z „kijem o dwóch końcach”, to znaczy z pięknymi teoriami, w praktyce prowadzącymi jednak do zniszczenia.
Indie, które Gandhi postanowił wyzwolić, były jedynie pojęciem geograficznym czterystu milionów mieszkańców, z których dwieście pięćdziesiąt było „hinduistami”, nazwą oznaczającą nie zdefiniowaną i enigmatyczną rzeczywistość, w której było miejsce na wszystko i na nic z powodu niezliczonych sekt walczących między sobą. Było tam dziewięćdziesiąt milionów muzułmanów, sześć milionów Sikhów, miliony buddystów i chrześcijan, podzielonych na protestantów i katolików. Politycznie terytorium to było podzielone między ponad pięciuset książąt i maharadżów, posiadających daleko idącą niezależność. Istniało 2.000 kast, używano 32 języków i 200 dialektów.
Tę mieszankę wybuchową scalała brytyjska administracja, mająca do dyspozycji zaledwie kilkadziesiąt tysięcy ludzi, w związku z czym ograniczała się jedynie do unikania rozpadu tego ogromnego kraju, którego jedność istniała tylko na papierze. Owa jedność istniała także w najszlachetniejszych snach Gandhiego, który swoim polityczno-religijnym nauczaniem posłużył za detonator tej mieszanki wybuchowej. Dokładnie tak samo jak „uczeń czarnoksiężnika”, co zresztą sam przyznał w swojej publicznej „skrusze”.
W rzeczywistości skrzynka Pandory otworzyła się już na samym początku politycznej agitacji: zaczęło się od strajku generalnego, ogłoszonego 6 kwietnia 1919 roku, który oczywiście miał się odbyć „bez przemocy”. Oznaczało to nieliczenie się z naturą ludzką, a przede wszystkim ze specyficzną sytuacją w Indiach.
W rezultacie doszło do gwałtów i zamieszek. Aby im zapobiec, 13 kwietnia wojska angielskie otworzyły ogień, zabijając 379 ludzi i raniąc tysiące. Konsekwencje tego wydarzenia szybko dały znać o sobie w całych Indiach i pojawiły się pierwsze oznaki nieszczęścia: groźba zbliżającej się wojny wszystkich przeciwko wszystkim.
Gandhi ogłosił ludowi: „To, co się stało, stało się z waszej i mojej winy. Tak, jestem winny, ponieważ myślałem, że Indie były przygotowane do pokojowej niepodległości. Szukajmy w nas samych przyczyn szerzących się gwałtów”.
Następnie rozpoczął „pokutny post”, zapraszając do niego także swoich uczniów. I znowu – jak to miało miejsce w przypadku Gandhiego – spotykamy się z bardzo szlachetnymi słowami i działaniami z samego wierzchołka idealizmu tak odległego od rzeczywistości, o której doskonale powinien wiedzieć ktoś, kto chciał być moralnym i politycznym przewodnikiem mas.
Równie fascynujące, lecz niemożliwe do zrealizowania (jak później się okazało), były idee ekonomiczne, streszczające się w haśle „małe jest piękne”, tzn. oparte na rękodzielnictwie i tradycyjnych metodach produkcji oraz ich między-plemiennej wymianie.
Po nasileniu się gwałtownych manifestacji – wywołanych głoszeniem hasła „bez przemocy”! – w 1947 roku doszło do katastrofy, Anglicy bowiem pozostawili Indie samym sobie, przyznając im, z wielką ulgą dla siebie, niepodległość. Spełniło się marzenie życia Gandhiego, ale także zaczęło się jedno z jego największych cierpień. Pisze Johnson: „Ten, który sprawił, że stało się to możliwe, powiedział do lady Mountbatten, żony ostatniego wicekróla Wielkiej Brytanii: «Wydarzenia te nie mają żadnego precedensu w historii świata i sprawiają, że muszę opuszczać głowę ze wstydu»”. W rzeczywistości – jak to przewidywali wszyscy z wyjątkiem utopistów „pięknoduchów”— kiedy zabrakło brytyjskiej kontroli, Indie pogrążyły się w starciach między niezliczonymi grupami etnicznymi i religijnymi.
Gandhi zawsze utrzymywał (wbrew wszelkiej oczywistości), że wyzwolenie kraju mogłoby przyczynić się do pokojowego współżycia hindusów i muzułmanów. Tymczasem ci drudzy wykorzystali okazję i stworzyli Pakistan. Francis Tuker, jeden z generałów angielskich, powiedział: „Wszędzie rozpętało się straszliwe barbarzyństwo; ludzie z predyspozycjami morderców wieszali i torturowali innych ludzi. Nie kończące się kolumny kalek, przemierzające kraj, były atakowane przez religijnych i politycznych fanatyków”.
Gandhi, „zawstydzony z powodu Indii”, poprosił o pomoc spakowanego już wicekróla, mając nadzieję, że zdominuje sytuację. Jednakże Anglicy nie chcieli mieć już nic wspólnego z tym gigantycznym, jakby rozszalałym rojem pszczół. Tragedia pogłębiała się, zaś liczba zabitych doszła do niemal dwóch milionów. Krwawa łaźnia miała swoje przedłużenie w dwóch wojnach między Indiami i Pakistanem (wtedy także odłączył się Bangladesz) i obecnie przejawia się w nieustannych wewnętrznych starciach. Sam Mahatma stał się ofiarą przemocy, której (nawet jeśli jego intencje były jak najbardziej szlachetne) dał początek.
Miał też złą spuściznę polityczną: jego najbliższy uczeń, Pandit Nehru, objął władzę i rządził siedemnaście lat. Gandhi sprzeciwiał się wszelkim formom socjalizmu, a Nehru był „marksizującym braminem”, stale kokietującym Związek Radziecki i na jego wzór budującym państwowy przemysł ciężki, co było całkowicie przeciwne ekonomicznym założeniom Gandhiego. Córka Nehru, Indira, bezprawnie używając czczonego imienia Gandhiego, propagowała politykę mocarstwową (dzięki bombie atomowej), całkowicie przecząc orędziu „Wielkiej Duszy”. Tak samo postępował jej syn, Rajiv.
Jeśli – jak się mówi – drzewo poznaje się po jego owocach, to drzewo Gandhiego (zachwycające w aspektach etycznych i teoretycznych) wydało gorzkie owoce. Być może było to jedno z wielu potwierdzeń realizmu chrześcijaństwa, które, oczekując przyszłego królestwa, nie traci z pola widzenia „rzeczywistości” tego świata, w którym dobre ziarno aż do sądu ostatecznego będzie mieszać się z chwastami. Realizm ten podpowiada nam, że winniśmy doskonalić cnoty, ponieważ wszyscy zostaliśmy powołani do świętości. Z drugiej jednak strony jest to także realizm przypominający nam, że grzech w każdej chwili i w każdym z nas może zwyciężyć.
Gandhi oczekiwał, że swoim heroicznym przykładem osobistym i szlachetnymi słowami sprawi, iż zniknie bestia grzechu, pożerająca ludzkie istnienia. Jednakże nadzieja okazała się płonna, dobre chęci Gandhiego przyczyniły się do śmierci milionów ludzi i ostatecznie przyniosły godną pożałowania, bezwzględną Realpolitik126. Jak to często bywa w polityce: cudowna utopia zamieniła się w koszmar.
Wraz ze śmiercią don Franco Molinariego, profesora historii Kościoła na Katolickim Uniwersytecie, straciliśmy jednego z najbardziej wiernych i wręcz entuzjastycznych czytelników. Jego przychylność była dla nas tym bardziej ważna, że przecież chodziło o specjalistę, autora czterdziestu książek i ponad dwustu prac naukowych. Jego pozytywna opinia była pocieszającym potwierdzeniem naszego stanowiska w starciu ze skomplikowanymi problemami historycznymi.
Z okazji jego sześćdziesiątej rocznicy urodzin zadedykowaliśmy „don Franco” (mimo że miał wiele tytułów naukowych i kościelnych, zawsze cieszył się, kiedy nazywano go w ten sposób) coś w rodzaju wspomnień o jego odkrywczej działalności w archiwach i bibliotekach. To z kolei dało początek długiemu wywiadowi, opublikowanemu najpierw w Jesus128, którego Molinari użył jako przedmowy do jednego ze swych małych bestsellerów, Mille e una ragione per credere129, opublikowanego przez Wydawnictwo San Paolo.
„Im bardziej studiuję historię Kościoła – mówił mi wówczas – tym bardziej przekonuj się do chrześcijańskiej prawdy. Po trzydziestu latach badań i refleksji mogę tak po prostu stwierdzić, że nie brakuje mi wiary w to, że Jezus jest Chrystusem: widzę Go działającego w zmiennych kolejach historii”.
Oczywistym było dla niego, że Bóg „gra” z ludźmi (lub „śmieje się do nich”, aby zacytować psalm). Gra, ponieważ „zdaje się chcieć dawać światło, używając wypalonych lamp”, a także wydaje się bawić upraszczaniem naszych schematów, mieszaniem naszych planów, prowadząc do niespodziewanych rezultatów, często całkowicie odmiennych od zamierzonych.
Don Franco dysponował wielką ilością anegdot na temat tego tajemniczego paradoksu historii.
Jeden z przykładów, które lubił przytaczać, dotyczył Rodriga Borgii, Katalończyka, który został papieżem i przyjął imię Aleksandra VI, powszechnie znanego z rozwiązłego życia, stanowiącego dla wielu symbol zbłądzenia Kościoła, bardziej zakochanego w artystach niż w świętych, w pogańskich bożkach bardziej niż w proroku z Nazaretu.
A jednak – co jest tajemniczym „żartem” Opatrzności – właśnie ze skandalicznych romansów owego papieża powstał zasiew reformacji katolickiej. Jeszcze kiedy Rodrigo Borgia był kardynałem, miał kochankę, faworytę, imieniem Julia Farnese, o przydomku „Piękna”. Julia wykorzystała romans z potężnym purpuratem, aby zadbać o karierę swego brata, Aleksandra, który rzeczywiście stał się protegowanym Borgii. Ten, kiedy wybrano go papieżem (dzięki kupionym wyborom i symoniackim poczynaniom), mianował Aleksandra kardynałem.
Aleksandrowi nie były obce zwyczaje tamtych czasów. Już jako dostojnik Kościoła miał czterech synów z rzymską damą. Trzeba jednak nadmienić (nie tyle dla usprawiedliwienia, co dla zrozumienia), że podówczas tytuł kardynała nie zawsze był łączony ze święceniami kapłańskimi: był to tytuł honorowy, nadawany również możnym świeckim, a nawet dzieciom. Tak więc purpura i „konsekrowana czystość” nie zawsze były ze sobą związane.
W przypadku Aleksandra Farnese kardynalat złączył się w pewnym momencie z kapłaństwem i sakrą biskupią. Od tej chwili w jego życiu nastąpiła radykalna i wciąż pogłębiająca się zmiana. Kiedy w 1534 roku został wybrany papieżem, przyjął imię Pawła III. Mimo ogromnych trudności, przez piętnaście lat konsekwentnie zmierzał do jednego celu: zwołać sobór powszechny, który zreformowałby Kościół i dał odpór protestanckiemu przewrotowi.
Po wielu nieudanych próbach, dopiero 15 grudnia 1545 roku w Trydencie – małym alpejskim miasteczku, które wybrano dlatego, że stanowiło granicę między latynizmem i germanizmem – zainaugurowano sobór, który stał się wydarzeniem, decydującym o losach Kościoła katolickiego.
W związku z powyższym Molinari komentuje: „Paweł III, wcześniej Aleksander Farnese, był właściwym człowiekiem we właściwym czasie, papieżem, którego desperacko potrzebowało chrześcijaństwo. A nie mielibyśmy go, gdyby siostra Aleksandra poprzez sypialnię nie podbiła serca Borgii. Jakże nie widzieć w tym tajemniczego i ironizującego palca «żartującego» Boga?”
Cała historia Kościoła – dodawał historyk – pełna jest tego rodzaju „żartów”. Nawet ludzie, których publiczna aktywność owocna była w sprawach religijnych, bywali okropni w życiu osobistym.
Dwa przykłady wystarczą za wszystkie inne: imperator Konstantyn, który z Kościoła uczynił nowego protagonistę historii, odznaczał się wielkim głodem władzy, który pchnął go do mordowania nawet swoich najbliższych krewnych. Podobnie inny imperator, Karol Wielki, którego działanie przyniosło Kościołowi pozytywne i trwałe owoce, z zimną krwią kazał wymordować tysiące saksońskich więźniów.
Don Franco stwierdza: „Jest to Bóg, który «uśmiecha się», nie oszczędzając swojemu Kościołowi problemów i trudności, udzielając mu jednak w tym samym czasie odpowiednich środków zaradczych. I tak po wiekach żelaznego feudalizmu, który zdawał się paraliżować chrześcijaństwo, pojawiają się św. Franciszek i św. Dominik, aby dać początek ruchom, przypominającym Kościołowi o jego obowiązkach ubóstwa, pokory i teologicznej refleksji. Następnie w wieku XVI, kiedy wydawało się, że chrześcijaństwo całkowicie się rozpadnie, obok Lutra i Kalwina pojawił się ruch obserwantów, a następnie całe bogactwo nowych rodzin zakonnych, których formuła innego niż dotąd życia zakonnego była odpowiedzią na trudne czasy. «Zakonnicy regularni», (czyli ci, którym reguła nakazywała także aktywność pastoralną), od jezuitów po barnabitów, kamilianów, bonifratrów i wielu innych, byli skutecznymi narzędziami reformy i odnowy. A wiek XIX, charakteryzujący się gwałtownym kryzysem wspólnot religijnych, czyż nie był także wiekiem, w którym w samych Włoszech powstały 183 nowe zakony żeńskie, z których każdy był odpowiedzią na aktualną, konkretną potrzebę?”
Dla don Franco tajemnice, jakie widział w zawirowaniach historii (i za każdym razem bardziej potwierdzał to swoją wiarą) jednocześnie zawierały możliwości odnowy Kościoła poprzez nowe sposoby przeciwdziałania problemom, dzięki „uruchomieniu wewnętrznych systemów obronnych, wzrostowi produkcji takich antyciał, jak chociażby nieprzewidziane wykorzystanie całego grona mężczyzn i kobiet, zdolnych skutecznie opierać się niebezpieczeństwu i jednocześnie zdolnych służyć za odpowiedni dla swoich czasów przykład chrześcijańskiego życia”.
To samo widział w swoich czasach, o których mówił, że są „wiosennym wybuchem nowych ruchów posoborowych”.
Jednakże historyk ten, daleki od triumfalizmu i poświęcający wiele uwagi dialogowi z wierzącymi, wahał się nawet z tego punktu widzenia podkreślać różnicę między celem Kościoła i „świata”. Według niektórych opracowań historycznych perypetie chrześcijaństwa, szczególnie katolicyzmu, miały świadczyć o nieustannej dekadencji, o niemożliwym do powstrzymania odchodzeniu od pierwotnych ideałów. Don Franco wskazywał na inną rzeczywistość ostatnich wieków: „Właśnie począwszy od Trydentu, historia wykazuje nieustannie wzrastający prestiż papiestwa. Wszystkich papieży naszego wieku uważam za godnych figurowania wśród świętych. Zaś przyczyny widocznego upadku kultury upatruję w jej oderwaniu się od Kościoła: kultury, która w wiekach XVIII i XIX zaczęła od wielkich obietnic i nadziei, a skończyła na samobójczych wojnach, masakrach, a w końcu narkotykach i poważnym kryzysie postaw”.
Przedmowa pochodzi z I tomu zbioru artykułów, pisanych przez Vittorio Messoriego do Vivaio, opatrzonego tytułem Pensare la storia. Una lettura cattolica dell'avventura umana, Milano8 1995.↩
dosł. „z założenia, z racji logiki” (łac), tzn. niezależnie od doświadczenia [przyp. red.].↩
„pierwiastek wiary” (łac.) [przyp. red.].↩
„już obecnego w tajemnicy” (łac); por. Sobór Watykański II, Konstytucja duszpasterska o Kościele w świecie współczesnym Gaudium et spes, nr 39 [przyp. red.].↩
Kierunek w teologii chrześcijańskiej dążący do zgody między wyznaniami, do usunięcia rozbicia chrześcijaństwa za cenę wzajemnych ustępstw doktrynalnych (od gr. eirene „pokój, zgoda”) [przyp. red.].↩
tercermundysta – zwolennik, entuzjasta, sympatyk Trzeciego Świata [przyp. tłum.].↩
„Kościół – czysty, a zarazem nierządny” (łac.) [przyp. red.].↩
dosł. „politycznie poprawny” (ang.) [przyp. red.].↩
„zwłaszcza, na pierwszym miejscu” (łac.) [przyp. red.].↩
W społeczeństwie hiszpańskim panowało powszechne przekonanie, że Żydzi, którzy porzucali swoją wiarę, czynili to ze strachu lub dla korzyści. Po przejściu na chrześcijaństwo przysługiwały im bowiem, przynajmniej teoretycznie, te same prawa, co wszystkim chrześcijanom, podczas gdy jako wyznawcy judaizmu podlegali rozmaitym ograniczeniom prawnym. Żydzi przechodzący na chrześcijaństwo byli nie lubiani z tych właśnie względów i nazywano ich obraźliwym słowem marranos (pol. marrani), oznaczającym świnie [przyp. red.].↩
„albo – albo” (łac.) [przyp. red.].↩
Tomas de Torquemada – 1420-98 hiszpański duchowny, dominikanin; od 1483 wielki inkwizytor, organizator inkwizycji hiszpańskiej [przyp. red.].↩
Tytuł oryginału Brevísima relación de la destrucción de las Indias (1552); wyd. pol. 1956 [przyp. red.].↩
„zeszyty skarg” (hiszp.) [przyp. tłum.].↩
Zob. przyp. 6↩
„stanu prawnego lub politycznego istniejącego w tamtym czasie” (łac.) [przyp. red.].↩
Kreol – potomek w prostej linii kolonizatorów hiszpańskich, portugalskich i francuskich, urodzony i osiadły w Ameryce Łacińskiej i na południu Stanów Zjednoczonych [przyp. red.]↩
„Cywilizacja średniowiecznego Zachodu” (wł.) [przyp. tłum].↩
Tytuł oryginału Il nome delia rosa [przyp. red.].↩
„Narodziny czyśćca” (wł.) [przyp. tłum.].↩
„głosu ludu” (łac.) [przyp. red.].↩
„długie ręce” (łac.) [przyp. tłum.]↩
Chodzi o artykuł drukowany w czasopiśmie na naczelnym miejscu [przyp. red.].↩
„Narzeczeni” (wł.) [przyp. tłum.].↩
„Historia mediolańska w XVII wieku” (wł.) [przyp. tłum.].↩
libertyn – zwolennik libertynizmu (ruchu umysłowego powstałego w XVII w. we Francji, skierowanego przeciw katolicko-feudalnemu ideałowi życia, tradycyjnej obyczajowości i scholastyce, jednego z bezpośrednich źródeł racjonalizmu oświeceniowego), sceptyk w sprawach religijnych, wolnomyśliciel [przyp. red.].↩
św. Dominika [przyp. red.].↩
„Dzieło Boże” (łac.) [przyp. red.].↩
Beatyfikowanego przez Jana Pawła II w 1992 roku [przyp. red.].↩
heglizm – system filozoficzny Hegla, głoszący, że byt jest idealny, ale nie subiektywny, ma naturę racjonalną, rozwija się wyłaniając z siebie w dialektycznych triadach (teza, antyteza, synteza) swe coraz wyższe postacie [przyp. red.].↩
Okres walk narodu włoskiego w XIX w. o wyzwolenie narodowe i zjednoczenie państwa (wł. „zmartwychwstanie”) [przyp. red.].↩
Wicekrólestwo Peru ze stolicą w Limie zostało utworzone w 1544 roku przez Hiszpanię. Początkowo obejmowało wszystkie posiadłości hiszpańskie w Ameryce Południowej [przyp. red.].↩
„dawnego reżimu” (franc.) [przyp. tłum].↩
Zob. Czarna legenda 1↩
Gringo – pogardliwe określenie białego cudzoziemca (zwłaszcza Amerykanina lub Anglika) w Hiszpanii i Ameryce Łacińskiej [przyp. red.].↩
Zob. przyp. 19↩
miasto w środkowej Belgii [przyp. red.].↩
Mimo zbieżności nazwy nie chodzi o zgromadzenie zakonne, którego pełna nazwa brzmi: „Towarzystwo Chrystusowe dla Wychodźców Polskich”, ale jak zostanie to wyjaśnione w dalszej części tekstu, o męczenników, którzy ginęli z imionami Chrystusa i Maryi na ustach [przyp. red.].↩
„Nowy świat ponownie odkryty” (wł.) [przyp. tłum.].↩
„Ewangelia w Amerykach. Barbarzyństwo cywilizacji” (wł.) [przyp. tłum.].↩
Zob. przyp. 53↩
Zob. przyp. 17↩
Zob. Czarna legenda 7↩
„wolność, równość, braterstwo” (fr.) – hasło Wielkiej Rewolucji Francuskiej w 1793r. [przyp. red.]↩
żyrondyści – ugrupowanie polityczne działające w czasie Wielkiej Rewolucji Francuskiej, skupiające przedstawicieli burżuazji i inteligencji burżuazyjnej, będących zwolennikami monarchii konstytucyjnej, swobody życia gospodarczego i wolności religijnej; nazwa pochodzi od fr. nazwy Gironde, departamentu we Francji, z którego pochodzili pierwsi przywódcy stronnictwa [przyp. red.].↩
Jest to encyklika Jana XXIII [przyp. red.].↩
(1805-72) włoski rewolucjonista, jeden z przywódców włoskiego ruchu narodowowyzwoleńczego i ideolog jego lewicowego republikańsko-demokratycznego nurtu [przyp. red.].↩
„Obowiązki człowieka” (wł.) [przyp. tłum.].↩
Światowa organizacja zrzeszająca ludzi dobrej woli, która działa na rzecz zapobiegania najpoważniejszym naruszeniom fundamentalnych praw człowieka [przyp. red.].↩
Pius XII [przyp. red.].↩
Jan XXIII [przyp. red.].↩
Departament w zachodniej Francji. W latach 1793-96, podczas Rewolucji Francuskiej, teren powstań chłopskich w obronie religii i monarchii. Powstania, tzw. wojny wandejskie, w początkowym okresie osiągały pewne sukcesy, ostatecznie jednak zostały stłumione przez gen. L. Hoche'a [przyp. red.].↩
„Ludobójstwo franko-francuskie: Wandea pomszczona” (franc.) [przyp. red.].↩
„dosł. rzadki ptak, a więc: rzadkość, unikat, fenomen” (łac.) [przyp. red.].↩
„Dlaczego nie świętujemy 1789” (fr.) [przyp. red.].↩
„Bóg i król” (franc.) [przyp. red.].↩
„narzędzie władzy” (łac.) [przyp. red.]↩
„motłoch” (fr.) [przyp. red.]↩
„Pani Matki” (fr.) [przyp. red.]↩
„Króla słońca” (fr.) [przyp. red.].↩
„Włoska krucjata” (wł.) [przyp. red.].↩
„Kościół a Rewolucja Francuska” (wł.) [przyp. red.].↩
„A jednak się porusza!” (wł.) [przyp. red.].↩
„perła” (wł.) [przyp. red.].↩
„Dialogi i dowody matematyczne na temat dwóch nowych nauk” (wł.) [przyp. tłum.].↩
„W żadnej z moich prac nikt nie może znaleźć nawet cienia czegoś, co uwłaczałoby czci i szacunkowi Świętego Kościoła” [przyp. tłum.].↩
Pełny tytuł tego dzieła w tłumaczeniu na język polski brzmi: „Dialogi o dwu najważniejszych układach świata – ptolemeuszowym i kopernikowym” (pierwsze polskie wydanie: Warszawa 1953) [przyp. red.].↩
Pełny tytuł tego dzieła w tłumaczeniu na język polski brzmi: „Dialogi i dowody matematyczne na temat dwóch nowych nauk” [przyp. red.].↩
Formuła drukowana na początku lub na końcu książki o treści religijnej, oznaczająca zezwolenie władzy i cenzury kościelnej na publikację danej książki (łac. „niech będzie odbite”) [przyp. red.].↩
modernizm – nurt w katolicyzmie na przełomie XIX i XX w. akcentujący potrzebę reform, usiłujący przystosować doktrynę Kościoła do współczesnych dążeń filozoficznych, naukowych i społecznych (fr. modenrisme) [przyp. red.].↩
progresizm, a. progresywność – postawa wyrażająca się uznawaniem postępowych ideałów i wprowadzaniem ich w życie, stanowiąca przeciwieństwo tradycjonalizmu [przyp. red.].↩
Pogląd filozoficzny związany z empiryzmem, pozytywizmem, materializmem i utylitaryzmem, rozpowszechniony w drugiej połowie XIX w., głoszący, że uzyskanie prawdziwej wiedzy o rzeczywistości jest możliwe przez poznanie naukowe i stanowi warunek pozytywnych przemian życia społecznego, w metodologii uznający metody nauk matematyczno-przyrodniczych za wzorcowe dla tworzenia wszelkiej wiedzy naukowej (łac. scientia „wiedza”) [przyp. red.].↩
„Przyjdźcie, uwielbiajmy Boga Stwórcę” (łac.) [przyp. red.].↩
„moja wina” (łac.) [przyp. red.].↩
Walka ideologiczna i polityczna rządu Bismarcka w Niemczech, prowadzona w latach 1871-1878 przeciw opozycji katolicko-separatystycznej (niem. Kulturkampf dosł. „walka o kulturę”) [przyp. red].↩
„wojnie błyskawicznej” (niem.) [przyp. red.].↩
„wszystko się zazębia” (fr.) [przyp. red.].↩
„Prawda was wyzwoli” (łac.) [przyp. red.].↩
Zob. przyp. 12↩
„Protestantyzm” (wł.) [przyp. red.].↩
Dzieło Karola Marksa, stanowiące podstawę teorii marksistowskiej [przyp. red.].↩
Szerzej na ten temat zob.: „Watykańskie bogactwa” [przyp. red.].↩
„porozumienie, układ” (wł.) [przyp. red.].↩
„twórców opinii” (ang.) [przyp. red.].↩
Zob. przyp. 49↩
„Przestępstwa i kary za nie” (wł.) [przyp. tłum.].↩
Zob. przyp. 6↩
przedmiot „wiary” (łac.) [przyp. red.].↩
„Słownik antropologii pastoralnej” (wł.) [przyp. tłum].↩
Zob. przyp. 69↩
„Słownika teologii moralnej” (wł.) [przyp. red.].↩
„nieprawidłowość” (wł.) [przyp. red.].↩
„Frankmasoneria a zniesienie kary śmierci” (wł.) [przyp. tłum.].↩
„Hipoteza na temat Jezusa” (wł.) [przyp. tłum.].↩
„narzędzie władzy” (łac.) [przyp. red.].↩
„Albo Bóg, albo diabeł, trzeciej możliwości nie ma” (łac.) [przyp. red.].↩
Święty Całun z Turynu (fr.) [przyp. red.].↩
„sprawy” (fr.) [przyp. red.].↩
„Werdykt o Świętym Całunie” (wł.) [przyp. tłum].↩
„raz jeden” (gr.); por. Hbr 9,26.27.28 [przyp. red.].↩
„Bolesna Męka Naszego Pana, Jezusa Chrystusa” (wł.) [przyp. tłum.].↩
Zob. przyp. 69↩
Dzisiejszy Regensburg.↩
„Bóg ukrywający się” (łac.) [przyp. red.].↩
„Święty Całun. Badania naukowe” (wł.) [przyp. tłum.].↩
med. stężenie pośmiertne mięśni (łac. „sztywność śmierci”) [przyp. red.].↩
W 1977 roku ten sam papież kanonizował Charbela Makhloufa [przyp. red.].↩
Religijne prawo muzułmańskie zawarte w Koranie i hadisach, tzn. zbiorach wypowiedzi Mahometa i opowieściach o jego czynach (arab. szari`a „właściwa droga”) [przyp. red.].↩
„to się rozumie samo przez się” (fr.) [przyp. red.].↩
Zob. przyp. 49↩
„prawo pierwszej nocy” (łac.) [przyp. red.].↩
„niestety” (fr.) [przyp. red.].↩
„od wieków” (łac.) [przyp. red.].↩
Zob. przyp. 12↩
„O islamie w ogólności i o świecie współczesnym w szczególności” (fr.) [przyp. tłum.].↩
„w sprawach wiary” (łac.) [przyp. red.].↩
„urojenia, brednie” (łac.) [przyp. red.].↩
„Historia papieży od końca średniowiecza” (wł.) [przyp. red.].↩
Zob. przyp. 76↩
skryptorium – pomieszczenie w średniowiecznych klasztorach lub katedrach, w którym kopiowano księgi rękopiśmienne (łac. scriptorium) [przyp. red.].↩
Niemieckie siły zbrojne w okresie III Rzeszy (1935-1945) (niem.) [przyp. red.].↩
obdżektor – człowiek odmawiający pełnienia służby wojskowej ze względu na przekonania lub wyznawaną religię (ang. conscientious objector, od object – przeciwstawiać się; wł. obiettori di coscienza) [przyp. red.].↩
W Indiach – pustelnia, rodzaj klasztoru [przyp. red.].↩
„uczucie, emocja” (ang.) [przyp. red.].↩
Zob. przyp. 6↩
„politykę realną” (niem.) [przyp. red.].↩
don – w Hiszpanii, Portugalii i we Włoszech tytuł grzecznościowy księży, odnoszony także do królów i książąt, a w południowych Włoszech do wszystkich osób obdarzanych szacunkiem, łączony tylko z imieniem (nie z nazwiskiem) [przyp. red.].↩
Czasopismo wydawane przez Wydawnictwo San Paolo [przyp. red.].↩
„Tysiąc i jedna racja, aby wierzyć” (wł.) [przyp. tłum.].↩