[Jod] Weekend w Hogwarcie

Weekend w Hogwarcie

1

Patrząc na ośnieżony Hogwart, wznoszący się dumnie na tle bezchmurnego, błękitnego nieba, i

ogołocone z liści drzewa, uginające się od białego puchu, ciężko było uwierzyć, że to dopiero

połowa września. Jeszcze miesiąc temu temperatura nie spadała poniżej trzydziestu stopni, a

potem, w ciągu zaledwie dwóch tygodni, doszło do nagłego załamania pogody. Najpierw spadły

ulewne deszcze, później przyszły przymrozki, ostatecznie zaś wszystko pokryła gruba warstwa

śniegu i zrobiło się zimno. Wręcz lodowato. Właściwie, jeżeli miało się ochładzać w tym tempie, to

w styczniu cała Anglia zamieni się w jeden wielki lodowiec, na którym nie będą chciały mieszkać

nawet niedźwiedzie polarne.

— Cholerna pogoda — zaklęła Branwen, nasuwając na twarz kaptur czarnego płaszcza, by choć w

części osłonić się od lodowatego, porywistego wiatru.

Uniosła głowę i spojrzała na zamek. Wyglądał jak z kartki bożonarodzeniowej i brakowało tylko

skrzatów zawodzących upiorne świąteczne kolędy.

— Witamy ponownie — mruknęła pod nosem, po czym, walcząc z olbrzymimi zaspami, ruszyła w

stronę szkoły.

*

Hogwart mógł być najwspanialszym miejscem pod słońcem, ale miał jedną ogromną wadę, która

przeważała wszystkie zalety — życie w nim na dłuższą metę należało do przewidywalnych. Prędzej

czy później człowiek przyzwyczajał się do niezwykłości zamku, magia powszechniała i w końcu

każdego dopadała rutyna. Nawet uczniowskie wybryki, spowodowane najzwyklejszą nudą, przeszły

do stałego rozkładu zajęć i kwitowano je co najwyżej westchnieniem i wzruszeniem ramion. W tym

małym świecie, gdzie wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich, każda najdrobniejsza pogłoska

urastała do niemal międzynarodowego skandalu. Natomiast osoby, które posiadały umiejętność

słuchania plotek i wyłuskiwania z nich ziaren prawdy, bez trudu potrafiły przewidzieć nadciągające

burze i konsekwencje, jakie ze sobą niosły.

Matilda von Aretin, której portret wisiał na trzecim piętrze, wysłuchała z uwagą relacji Szarej Damy

i zamyśliła się, uderzając złożonym wachlarzem w otwartą dłoń, ubraną w długą, czarną

rękawiczkę.

— To pewna wiadomość? — zapytała w końcu, przyglądając się duchowi z powagą.

— Z pewnością — stwierdziła dama. — Powiadomił mnie sam Bezgłowy Nick, który dostrzegł ją,

jak szła do pokoju nauczycielskiego.

— Czy ktoś jeszcze wie o jej wizycie? — spytała baronowa, a olbrzymi diamentowy naszyjnik

zamigotał na jej okazałej piersi.

— Nie doszły do mnie żadne wieści na ten temat.

— Dobrze. Dziękuję za pomoc.

Szara Dama skłoniła się dwornie i przeniknęła przez ścianę.

Baronowa zmrużyła oczy, a potem uśmiechnęła się w bardzo niepokojący sposób.

— No mała, zobaczymy na co się stać — powiedziała półgłosem, zanim zniknęła za ramą obrazu.

*

Anne Smith, siódmoroczna Puchonka, która zwykła nazywać się Humbeliną, wierząc że to doda jej

tajemniczości, czuła, że chyba coś poszło nie tak. Kiedy podłożyła na biurko Snape’a pluszowego

misia, miała nadzieję, że profesor będzie zadowolony z prezentu; miś był w końcu taki uroczy. Miał

szare futerko, czarne, dłuższe włosy opadające mu na pyszczek, które wyglądały trochę jak

oklapnięty od deszczu irokez, i kubraczek w różowo-czarne paski z napisem: „Life sucks”.

Tak jak przewidywała, Severus był zachwycony widokiem maskotki. Co prawda, gdy ją zobaczył,

jakoś tak dziwnie pobladł, ale tylko na moment, bo chwilę później na jego zapadniętych policzkach

pojawiły się czerwone, niezdrowe plamy. Humbelina uznała, że to pewnie w wyniku zakłopotania

lub onieśmielenia. Milczał, patrząc na zabawkę, lecz z pewnością dlatego, że nie wiedział, jak

wyrazić swoją radość. Anne czekała tylko, aż Mistrz Eliksirów, chcąc jej podziękować, obejmie ją i

pocałuje. Niestety, nic takiego się nie stało. Gorzej, profesor Snape błyskawicznie rzuconym

zaklęciem zamienił maskotkę w kopczyk popiołu. Następnie zaś odwrócił się w jej stronę

dziewczyny, przeszył ją tymi demonicznymi, czarnymi niczym sama otchłań oczami i wycelował w

nią różdżkę, obnażając żółte zęby.

Zmartwiona Humbelina chciała zapytać nauczyciela, co się stało, bo przecież niemożliwe było, żeby

miś mu się nie spodobał, gdy nagle otworzyły się drzwi i do środka weszła profesor Sprout.

Obrzuciła ich niespokojnym spojrzeniem, po czym poinformowała Severusa, że profesor

McGonagall koniecznie chce się z nim zobaczyć. Oczywiście natychmiast, i na żadne krwawe

morderstwa nie ma czasu.

Snape wyprostował się, schował różdżkę i wyszedł bez słowa, udając się w stronę gabinetu

zastępcy dyrektora. Kiedy przechodził korytarzem na czwartym piętrze, usłyszał, że ktoś go woła.

Zdziwiony przystanął i spojrzał na baronową Aretin, która, zajmując obraz lady Worthman, patrzyła

na niego, bawiąc się ręcznie malowanym wachlarzem.

— Dzień dobry, profesorze Snape — zaczęła uprzejmie. — Czyż dzisiejszy poranek nie jest uroczy?

Wyraźnie się rozpogodziło, a nawet wyszło słońce. Wspaniały dzień.

— Z pewnością — odparł chłodno, zupełnie ją ignorując i chcąc odejść.

— Pan profesor śpieszy się ze względu na gościa, prawda? Nie powinnam w takim razie pana

profesora zatrzymywać.

Severus obrócił się i spojrzał uważnie na obraz. Ciemnowłosa kobieta jak gdyby nigdy nic

poprawiała balowe rękawiczki.

— Gość? — Zmrużył groźnie oczy.

— Tak, taka młoda dziewczyna. Biedactwo musiało przebyć ciężką drogę — powiedziała z

fałszywym przejęciem. — Jak ona się nazywała…? Malvern bodajże. Powinna teraz siedzieć w

pokoju nauczycielskim.

Zerknęła ostrożnie na jego twarz. Nie wyrażała kompletnie nic, nie drgnął ani jeden mięsień, wręcz

wydawała się jak z kamienia. Matilda pogratulowała sobie w duchu. Długo obserwowała Mistrza

Eliksirów i parę rzeczy się o nim nauczyła. Wiedziała, że jeśli tylko chce, potrafi perfekcyjnie

ukrywać swoje uczucia, ale robi to tylko wtedy, gdy ich ujawnienie może być dla niego szkodliwe.

Skoro nie okazał zirytowania ani swojej zwykłej złośliwości, oznaczało to, że co innego zaprząta

jego myśli.

— Co tym razem knujesz? — Głos miał chłodny i spokojny. — Mam być kolejnym pionkiem w

twoich intrygach?

— Absolutnie bym się nie ośmieliła na coś takiego. — Uśmiechnęła się słodko. — Postępuję

zgodnie z przykazaniem profesora Dumbledore’a, który kazał informować o wszystkim, co dzieje

się w szkole.

Severus, wysławszy jej jedno ze specjalnych spojrzeń z kategorii „nie ze mną te numery”,

odszedł pewnym krokiem, przy którym wydymały się jego obszerne szaty. Wyglądał przy tym jak

Nemezis-każąca, przybywająca wymierzyć sprawiedliwość za popełnione przewiny, i wejście mu

teraz w drogę było albo szczytem głupoty, albo pecha.

Baronowa von Aretin, z malującym się na twarzy triumfem, odprowadziła go wzrokiem.

*

Profesor Flitwick wysączył ostatnie krople ulubionego capuccino z dwoma łyżeczkami cukru i z

nostalgią spojrzał na pustą filiżankę. Odstawił ją na bok i już miał sięgnąć po „The Magic”,

czarodziejskiego odpowiednika „The Nature”, gdy nagle spostrzegł, że jest sam. Rozejrzał się po

pokoju nauczycielskim z niemałym zdziwieniem. Zwykle kręciło się tutaj co najmniej kilka osób,

sprawdzających zadane prace, przygotowujących testy, czy zbierających siły do kolejnych zajęć i

przekonujących samych siebie, że pomysł ucieczki do Nowej Zelandii, gdzie nie było rozszalałej i

zwichrowanej czarodziejskiej młodzieży, wcale nie jest taki kuszący, jak się wydaje. Tym razem

jednak nie było nikogo — ani Pomony robiącej na drutach nowe skarpetki, jak zwykle bardzo

różowe i bardzo puchate, ani Sybilli wieszczącej Apokalipsę i olbrzymie pomidory-mutanty, będące

zastępstwem Czterech Jeźdźców, ani nawet Rolandy Hooch, która odwiedzała ich co jakiś czas, by

napić się miętowej herbaty, robiąc sobie w ten sposób przerwę od „tworzenia prawdziwych

wojowników”, cokolwiek by to miało znaczyć.

Filius, przekonany, że nikt go nie widzi, sięgnął wstydliwie do szuflady po jedno ze swoich

ulubionych czasopism. Nigdy z własnej woli nie przyznałby się, że kiedykolwiek miał w dłoniach

takie pismo, o czytaniu nie wspominając. Był przecież dżentelmenem i poważanym czarodziejem i

gdyby ktoś dowiedział się, że kupuje takie magazyny, jego nieposzlakowana opinia ległaby w

gruzach. Nie mógł do tego dopuścić. Miał jednak zbyt słabą wolę, by całkiem zerwać z tym

nałogiem. Za każdym razem mówił sobie, że to już ostatni raz, że już nigdy więcej, lecz pokusa

zwyciężała. Kiedy do jego dłoni trafił nowy numer pisma, czuł znajome świerzbienie palców i

przemożną, niczym nie okiełznaną ciekawość. Po prostu musiał je przejrzeć.

Pochłonięty lekturą, dopiero po cichym chrząknięciu uświadomił sobie, że ktoś jeszcze jest w

pomieszczeniu.

Spanikowany próbował schować kompromitujące „Magiczne hafty”, jak gdyby to miało przekonać

wszystkich, że nie miał z gazetą nic wspólnego.

Krukonka tylko uśmiechnęła się pod nosem, widząc nieskoordynowane ruchy profesora. Cała

szkoła wiedziała, że profesor Flitwick ma słabość do gobelinów, choć on naiwnie sądził, że jest to

jego tajemnica.

— Branwen — zawołał radośnie, widząc swoją byłą uczennicę. — Co ty tu robisz?

— Przyjechałam się z panem profesorem zobaczyć — odparła, uśmiechając się pogodnie. —

Przepraszam, że przeszkodziłam.

— Och, nic się nie stało — zapewnił Filius, rumieniąc się i wtykając czasopismo do jednej z szuflad

biurka. — Powiedz, co dokładnie cię sprowadza.

Branwen zajęła miejsce po przeciwnej stronie stolika.

— Potrzebuję moich dokumentów, by ubiegać się o etat asystentki.

Profesor Flitwick z wrażenia aż się wyprostował.

— Asystentki? — W jego głosie dało się dostrzec niepokój.

— Tak — odparła z niewielkim uśmieszkiem satysfakcji. — Chciałam złożyć papiery na Mediolański

Uniwersytet Magiczny.

— Mediolański. — Ulga była wprost obezwładniająca. — Włochy, tak, to cudowny pomysł! Bo ja

przez chwilę myślałem… sądziłem… jakie to głupoty potrafią przyjść człowiekowi głowy! —

Machnął z roztargnieniem ręką. — Włochy, piękny kraj, piękny. Nieco daleko, nie przeczę, ale

czasem to i lepiej. Przynajmniej nikogo niepożądanego się nie spotka. Och, Włochy, Włochy…

— No tak, co do dokumentów… — Branwen próbowała nakierować go na odpowiedni temat.

— Tak, tak, dokumenty. Będą ci bardzo potrzebne, wręcz niezbędne. Już się wszystkim zajmiemy.

— Wstał i z roztargnieniem zaczął przeglądać jakieś znajdujące się w szafce papiery. — Włochy,

czy wspominałem, że spędziłam tak kilka lat w młodości? Piękne czasy. Gdzie to było?… To nie… to

też… O, to już na pewno nie… Hmm, w takim razie będzie to w gabinecie dyrektora. Zaczekaj na

mnie minutkę, a wszystko przyniosę — zapewnił profesor Flitwick, drepcząc w stronę drzwi i

mrucząc coś pod nosem, co brzmiało jak „Włochy, dzięki Merlinowi, że to Włochy”.

Branwen została sama i przeczuwając, że poruszonemu opiekunowi Ravenclawu zajmie chwilę

odnalezienie odpowiednich papierów, sięgnęła z nudów po „The Magic”. Czytała właśnie artykuł o

zaniku szamanizmu w zachodniej Europie, gdy nagle ktoś stanął za jej plecami, przysłaniając

światło.

— Nie za ambitna lektura jak dla ciebie, Malvern? — zapytał znajomy sarkastyczny głos. — Gdzieś

na pewno się znajdą „Czarofakty” albo inny szmatławiec, dostosowany do twojego poziomu

umysłowego. Może nie będziesz musiała udawać, że wiesz, jaki temat jest poruszany.

Dziewczyna zamknęła powoli magazyn, odwróciła się, opierając ramię o poręcz fotela i spojrzała na

górującego nad nią Snape’a.

— Witam, panie profesorze — przywitała się uprzejmym, choć chłodnym tonem kogoś, kto z

obowiązku robi coś bardzo dla niego nieprzyjemnego. — Dziękuję za troskę, ale nie chciałabym

naruszać prywatnych zasobów pana profesora. Jestem przekonana, że jest z nimi pan profesor

bardzo zżyty.

— Naruszać moje zasoby? — Uniósł brew w zaciekawieniem. — To dla ciebie przecież nie nowość.

Już przecież tego próbowałaś, skąd więc takie obiekcje? Czyżby jakieś zmiany w twoich

osławionych upodobaniach, czy może tylko nielegalne sposoby ich zdobycia przypadają ci do

gustu?

— Pan profesor wybaczy — odparła przez zaciśnięte zęby, mrużąc z wściekłości szare oczy. —

Kiedy następnym razem ktoś będzie chciał pana profesora molestować i zgwałcić, nie kiwnę

palcem. Dla pana profesora to pewnie będzie odmiana, w końcu ktoś nie ucieknie z krzykiem ani

nie będzie ostrzył osikowych kołków. — W kącikach jej ust pojawił się ironiczny uśmiech.

— Malvern — mówił wolno, niskim głosem przypominającym syk. — Nadwerężasz moją

cierpliwość. — Bez trudu dostrzegła, że jego długie palce pianisty zacisnęły się na oparciu fotela.

— Pamiętaj, że nie jesteś już uczennicą i konsekwencje igrania ze mną będą znaczniej mniej

przyjemne niż kilka szlabanów. Powiedziałbym, że wręcz… dokuczliwe.

— Doskonale o tym pamiętam, panie profesorze. Jakże bym mogła zapomnieć. Czyż mogła mnie

spotkać wspanialsza rzecz, niż fakt, że nie ma pan profesor już żadnego wpływu na moje życie?

Zapadła długa, pełna napięcia cisza. Jedna z tych, które zwykle następują tuż przed eksplozją,

kiedy wszyscy wpatrują się w płonący lont, przymocowany do wielkiej beczki prochu.

Akurat ten moment wybrał zadowolony Flilius, by wrócić do pokoju nauczycielskiego. Kiedy tylko

dostrzegł Snape’a i Malvern, radosny uśmiech spłynął z jego twarzy. W pierwszym, atawistycznym

odruchu chciał się wycofać. Jednak szybko się opanował i mimo świadomości, że wkracza na

niebezpieczny teren, ruszył dziarsko przed siebie.

Tych dwoje stało tuż obok siebie i przeszywało się wzrokiem, jak gdyby każde chciało samym

spojrzeniem znokautować tę drugą osobę.

Filius odkaszlnął dyskretnie. Zdawało się, że dopiero to wybiło ich z przedziwnego transu. Snape

cofnął się, krzywiąc się przy tym w naprawdę paskudny sposób, zaś Malvern całą swoją uwagę

skupiła na opiekunie Ravenclawu, zupełnie przy tym ignorując Mistrza Eliksirów.

— Mam bardzo, bardzo złą wiadomość — powiedział zatroskanym głosem. — Niestety nie mamy

dostępu do twoich dokumentów.

— To znaczy? — spytała zaskoczona.

— Wszystkie archiwa znajdują się w gabinecie dyrektora, a profesor Dumbledore wyjechał dwa dni

temu i najwyraźniej zapomniał zostawić klucz. Do jego powrotu nie mamy jak się tam dostać.

— A kiedy wróci? — Uparcie starała się ignorować triumfalny uśmiech Severusa.

— Niestety dopiero w poniedziałek. — Filius zrobił zmartwioną minę. — Strasznie mi przykro. Jeżeli

chcesz możemy wysłać te dokumenty…

Zamyśliła się chwilę.

— Dziękuję, ale to nie będzie konieczne. Zaczekam te dwa dni. Będę przynajmniej pewna, że nie

pojawią się inne przeszkody. — Wstała. — Dziękuję za wszystko panie profesorze — powiedziała,

uśmiechając się ciepło do opiekuna Ravenclawu. — Do zobaczenia.

Skłoniła się i już miała wyjść, ale zerknęła jeszcze na Mistrza Eliksirów. Bez trudu wyczytała w jego

oczach, że to dopiero przedsmak tego, co dla niej przygotował.

Zupełnie nie przejmując się groźbą, wyszła z pokoju.

*

Humbelina siedziała w Pokoju Wspólnym Hufflepuffu i płakała. Oczywiście na tyle ostrożnie, by nie

rozmazać sobie starannego makijażu, choć nie było to nawet potrzebne, bo przy takiej ilości

czarnej kredki do oczu i tak już wyglądała jak panda. Siedzący obok niej Darkness, reszcie świata

znany jako Martin Tayer, próbował ją pocieszyć, choć nie wychodziło mu to najlepiej.

— Nie przejmuj się tą wywłoką. Jestem pewien, że nie zauważył nawet, że przyjechała.

— Ty nic nie rozumiesz! Nikt mnie nie rozumie! — zawodziła, zalewając się łzami.

Dobrodusznie podał jej chusteczkę.

Martin był szczupłym chłopakiem o starannie ułożonych włosach, chodzącym w modnych, czarnych

ubraniach, które zawsze wydawały się na niego za małe, jakby skurczone w praniu. Powszechnie

uważano go za geja. Jego ton głosu, gesty, zachowanie, nawet chód mówiły wyraźnie — gej.

Właściwie jego heteroseksualność zdawała się niewspółgrającym z całością dodatkiem. Martin

chyba zdawał sobie z tego sprawę, bo podjął przeróżne kroki, by ją zwalczyć. Starał się, trzeba

przyznać że nawet bardzo, ale nic z tych starań nie wychodziło. Były chwile, kiedy myślał, że to

już, że jeszcze moment i w końcu odniesie sukces, a potem jedna sekunda nieuwagi rujnowała

całe jego plany. Tylko Merlin jeden wiedział, ile by dał, żeby ktoś poprowadził go tęczową ścieżką.

Niestety, nikogo takiego nie było i Martin skazany był na nudne, konwencjonalne preferencje, co

bardzo go bolało.

— Ona chce mi go odbiiiiić... — zawyła żałośnie Humbelina. — Ja wszystko widziałam. —

Pociągnęła nosem. — Severus poszedł do pokoju nauczycielskiego i ona tam była, i coś czytała... A

potem rozmawiali i ona go podrywała, i powiedziała, że zostaje na weekeeeend... — Ostatnie

słowa podsumowała kolejną falą łez i zawodzeń.

Martin zamyślił się, ignorując płacz i donośne smarkanie Humbeliny. Sytuacja wyglądała na

poważną. Jeżeli Malvern zamierzała uwieść Snape’a, to trzeba było jakoś temu zaradzić. Tylko jak?

— A gdyby jej tak podłożyć świnię?

— Jaką świnię? Przecież ja się nie znam na świniach! Skąd ja ci ją wezmę?! — szlochała

Humbelina, zrozpaczona tym, że nawet wieprzowina staje przeciwko niej.

— Nie, nie, nie. Chodzi mi o to, co ty na to, żeby zrobić tak, by wygłupiła się przed Snape’em?

Wtedy nie miałaby u niego żadnych szans.

Dziewczyna przerwała na chwilę dalsze moczenia chusteczki i spojrzała na kolegę.

— Ale jak to zrobić?

— Banalne, mam nawet plan. Podoba ci się pomysł?

Zawahała się na sekundę. Coś takiego dla jej puchońskiego sumienia było czymś bardzo

niemoralnym. Jednak koncepcja, by Malvern skompromitowała się w oczach Severusa i tym samym

straciła wszelkie szanse na jego zdobycie, była zbyt kusząca, by Anne mogła się jej oprzeć. W

końcu kiwnęła głową na znak zgody.

2

Branwen szybkim, gniewnym krokiem przemierzała korytarz. Była zła. Nie, wściekła! Tym razem

Snape przegiął i to na całej linii. Planowała spędzić weekend w pokoju pod „Trzema Miotłami”,

czytając jakąś zajmującą powieść, ale on jej to uniemożliwił!

Strasznie mi przykro, ale nie mogę wypożyczać ci książki, powiedziała ciężkim głosem pani Prince.

Nie można udostępniać zbiorów osobom niezwiązanym ze szkołą bez zgody dyrektora. Profesor

Snape wyraźnie to dzisiaj zaznaczył.

Każdy wie, że są rzeczy, których się nie robi. Nie kopie się śpiącego smoka w nos. Nie lekceważy

rozszalałego hipogryfa. I na Merlina, nie odmawia się Krukonom dostępu do książek! To już nie

tylko nieczyste zagranie, to cios poniżej pasa! O nie, ona nie miała zamiaru tak tego zostawić. To

oznaczało wojnę! Jeszcze zobaczy, kto tu będzie górą!

Do zdenerwowanej Branwen dopiero po chwili dotarło, że ktoś ją woła. Odwróciła się niechętnie i

spojrzała na wiszący na ścianie portret eleganckiej damy w balowej sukni.

— Dzień dobry, panno Malvern. — Kobieta z obrazu uśmiechnęła się miło. Nieco zbyt miło. —

Jestem…

— …Matilda von Aretin.

Uśmiech baronowej rozszerzył się nieznacznie.

— Czego sobie pani ode mnie życzy? — zapytała ostrożnie Branwen, z uwagą przyglądając się

rozmówczyni. Słyszała wiele plotek na jej temat i nawet niewielka ich część wystarczyłaby, by

wzbudzić jej niepokój i nieufność.

— Myślę, że powinnyśmy skupić się bardziej na tym, co ty możesz chcieć ode mnie.

— Nie rozumiem…

— Powiedzmy, że mogę być pomocna w uzyskaniu potrzebnych ci dokumentów.

— Dlaczego miałabym chcieć pani pomocy? — Branwen czuła, że to jeden wielki podstęp.

Matilda roześmiała się radośnie, aż zamigotał diamentowy naszyjnik na jej piersi. Rozłożyła z

trzaskiem wachlarz.

— Bo jej potrzebujesz. Gotowa jesteś zostać w Hogwarcie, którego delikatnie mówiąc nie lubisz, bo

zależy ci na tych dokumentach. Co więcej, zależy ci również na czasie, inaczej wróciłabyś do domu

i zaczekała, aż ci je przyślą. Chcesz zabrać papiery i od razu wyjechać. I zgaduję, że na ten

pośpiech ma po części wpływ to, co dzieje się poza murami szkoły. Mylę się, moja droga? —

spytała z wyniosłym uśmiechem kogoś, kto wie, że ta rozgrywka należy do niego.

Branwen zacisnęła z niezadowoleniem wargi i odwróciła wzrok.

— A jeśli nawet?

— Tak dobrze się składa, że mogę pomóc. Ale oczywiście, oczekuję czegoś w zamian.

— Nie widzę powodu, bym miała wchodzić z panią w jakiekolwiek układy.

Już chciała ruszyć dalej, gdy usłyszała głos baronowej.

— Dyrektor nie przyjedzie w poniedziałek.

Malvern odwróciła się powoli.

— Dyrektor nie przyjedzie w poniedziałek — powtórzyła spokojnie Matilda. — W przyszły pewnie

też nie. Jest zbyt zajętymi innymi sprawami. Nie wierzysz mi — stwierdziła, patrząc na twarz

dziewczyny. — Zrozumiałe. Popytaj innych, jeśli chcesz się przekonać, że mam rację. A kiedy już

się upewnisz, przyjdź do mnie, to opowiem ci więcej o naszym transakcji. A, i jeszcze jedno:

radziłabym nie rozstawać się z różdżką. Sądzę, że w najbliższym czasie będzie ci bardzo potrzebna.

Branwen chciała zapytać, dlaczego, ale baronowa już zniknęła za ramą obrazu. Zamyślona

dziewczyna ruszyła wolno przed siebie. Miała dużo do sprawdzenia.

*

Humbelina siedząca na szerokim parapecie Hogwartu z niezadowoleniem spoglądała na

bezchmurne niebo i święcące wesoło słońce. Jak ona miała tworzyć w tych warunkach?! Jak pisać

o niezrozumieniu i cierpieniu, kiedy wokół iskrzący się w śnieg oraz roześmiani uczniowie, którzy

lepią bałwana? Toż to straszliwy brak wyczucia klimatu! Westchnęła ciężko nad sobą — artystką,

przeciw której stawał cały świat. No, a przynajmniej ta część odpowiedzialna za pogodę.

Zamknęła swój ulubiony notatnik ze szkielecikiem kotka na okładce i pogrążyła się w myślach.

Anne czuła Ból Istnienia. Ten ból, był taki… taki… bolesny. Palił ją od środka, sprawiając, że nie

mogła przełknąć ani kęsa, mimo trawiącego ją głodu. Co prawda, madam Pomfrey wspomniała

coś, że to zwykła zgaga, ale co tam pielęgniarka mogła wiedzieć.

Jedynym ratunkiem dla pogrążonej w odmętach rozpaczy Humbeliny był profesor Snape. Sama

jego obecność działała jak leczniczy balsam. Był jak łyk wody dla spragnionego, jak skrawek cienia

w upalny dzień, jak ostatnia czarna kredka do oczu. Anna pragnęła go całym swoim jestestwem. W

zdobyciu jej mrocznego księcia miał pomóc Błyskotliwy Plan. Jeśli wszystko się uda, ta cholerna

Malvern straci wszelkie szanse u Snape’a i Severus będzie tylko jej.

W tej chwili pojawił się Darkness, niosąc jakiś pękaty worek. Właściwie określenie „niosąc” było

nieco na wyrost, bo worek był dla niego zdecydowanie za ciężki, więc Martin ciągnął go po ziemi.

Humbelina zeskoczyła z parapetu i podeszła do przyjaciela.

— Masz wszystko? — zapytała niecierpliwie.

— Tak, tak. Zajęło to trochę, ale teraz jesteśmy gotowi. Możemy pogrążyć tę lafiryndę.

Humbelina zacisnęła z radością dłonie. Chwila triumfu była coraz bliżej.

*

Branwen wracała z gabinetu jej byłego Opiekuna Domu, przygryzając ze zdenerwowaniem kciuk.

Matilda nie kłamała — dyrektor od jakiegoś czasu wyjeżdżał, Merlin raczy wiedzieć gdzie i jak

dotąd nie zdarzyło się ani razu, by wrócił w ciągu tygodnia. Teraz również nic nie zapowiadało, że

będzie inaczej. Oczywiście wszyscy powtarzali w kółko, że „pan dyrektor zapewniał, że się pojawi”,

ale takie zapewnienia jej nie satysfakcjonowały. Nie chciała czekać na jego powrót. Nie mogła .

Porozmawia jednak z baronową von Aretin i wysłucha jej propozycji.

Z takim nastawieniem szła w na trzecie piętro, kiedy nagle zza rogu wyskoczyły dwie

zamaskowane osoby. Wyciągnęła błyskawicznie różdżkę, którą zgodnie z radą trzymała pod rękę, i

wycelowała w ich stronę. Już miała rzucić zaklęcie obezwładniające, ale zamarła, widząc, kogo ma

przed sobą.

Dwójka ubrana była w identyczne obcisłe czarne wdzianka (po czym dało się rozpoznać, że jedno z

nich z pewnością było kobietą), wysokie czarne buty oraz czarne, cóż za niespodzianka, płaszcze.

Poza tym całkiem sensownym strojem, który rzeczywiście pozwalała pozostać niezauważonym

napastnicy mieli na głowach maski. Maski te z założenia miałby być z pewnością straszne, a w

rzeczywistości wyglądały jak mina dość mocno naćpanego królika, który na dodatek miał kontakt

pierwszego stopnia z ziemią albo jakimś drzewem.

Zamachowcy wykorzystali chwilę zdziwienia Branwen i rzucili pokaźną butelkę z eliksirem pod nogi

byłej Krukonki. Malvern widziała w zwolnionym tempie, jak szary płyn napiera na ścianki, butelka

obraca się w powietrzu, a następnie upada na kamienną posadzkę i roztrzaskuje się w drobny

mak. I...

...to by było na tyle.

Dwóch zamachowców spojrzało najpierw na Malvern, potem na rozbite szkło, a w końcu na siebie.

Branwen starła odrobinę eliksiru z zachlapanego policzka i ostrożnie spróbowała.

— Eliksir Pieprzowy — zawyrokowała. — Dbacie, żebym się nie przeziębiła? Naprawdę nie trzeba —

powiedziała z niebezpieczną słodyczą. — A może chcieliście mnie obezwładnić? Dla waszej

wiadomości — Eliksir Pieprzowy musi być w stanie lotnym.

Para właśnie uświadomiła sobie, że nie wszystko poszło tak, jak planowali i postanowili czmychnąć

z miejsca niedoszłego przestępstwa. Branwen nie miała zamiaru na to pozwolić. Wystarczyły dwa

niewerbalne, by zamachowcy zamienili się w żywe rzeźby. Malvern podeszła do nich i ściągnęła im

maski. Osobami, które ją atakowały, były Humbelina i ten jej dziwny przyjaciel Darkness.

— Mogę wiedzieć się, co wyście chcieli zrobić? — spytała groźnym głosem.

Jedno i drugie przewróciło oczami, nie mogąc wydobyć z siebie słowa. Branwen cofnęła częściowo

zaklęcie.

— Nic ci nie powiemy, będziemy milczeć jak grób — oświadczył dumnie Martin. — Nieważne, jakich

sposobów użyjesz, nigdy się nie poddamy. Możesz zrobić z nami, co zechcesz...

— To wszystko przez ciebie! — zawyła rozpaczliwie Humbelina.

— O, coś ciekawego. A niby co jest przeze mnie? — zapytała, ignorując Darknessa, który posłał

przyjaciółce pełne wyrzutu spojrzenie.

— Ja wszystko widziałam! Ty go podrywałaś!

— Podrywałam? Ale kogo?

— Severusa!!! — W tym momencie Anne całkiem oklapła i się rozpłakała, a jej makijaż zaczął

spływać jej z twarzy.

Branwen chciała wybuchnąć śmiechem. Chciała wyrazić pełną oburzenia opinię, że, co jak co, ale

ma trochę gustu, by nie zajmować się takimi tłustowłosymi dupkami. Ostatecznie zdecydowała się

na co innego i ściągnęła z Puchonów zaklęcie.

— Ty mówisz poważnie? — Jej świadomość uparcie buntowała się przeciwko myśli, że to nie jest

jeden wielki żart, w który ktoś chce ją wkręcić.

Humbelina spojrzała na nią nierozumiejącym wzrokiem.

— Czyli jednak tak. Mogę cię więc zapewnić, że na pewno nie podrywałam profesora Snape’a.

Nawet nie przeszło mi to przez myśl.

— Ale ja widziałam...

— Nie wiem, co widziałaś, ale nic takiego się nie zdarzyło.

— Czyli ty nie…

— Z całą pewnością nie. A teraz, jak to sobie wyjaśniliśmy, możecie mi w końcu wyjaśnić, co wy

wyprawialiście?

Nastąpiła chwila intensywnego przyglądania się posadzce i sufitowi Hogwartu. Troska z pewnością

była zacna, w końcu szkoła stała już od tysiąca lat i kto wie, kiedy jakaś ściana się nie zawali i

kogoś nie przygniecie, ale za dużo to Branwen nie dawało.

— No więc? — zaczęła naciskać.

— Mrurmrumru... chcieliśmy... mrurmrurru...ośmieszyć.... mrururu... profesorze... mrurururu.

Ciężko było wyłowić coś z tych pomruków, ale jednak Malvern się udało.

— Chcieliście mnie o ośmieszyć przy profesorze. Po co?

— Bo miałabym u niego szansę — odparła Humbelina, cała się czerwieniąc.

Branwen zakryła oczy i odetchnęła głęboko. Spokój, tylko spokój mógł ją teraz uratować.

Bardzo chętnie podrążyłaby ten temat dalej, zwłaszcza że Puchoni gotowi byli podać jej każdy

szczegół, z numerem buta i ulubionym deserem włącznie, ale niestety tę sielankową scenę

przerwał im główny temat rozmowy.

Severus zerknął się całą trójkę — na Malvern jego wzrok spoczął kilka sekund dłużej — na

powstały bałagan, a następnie powrócił do przyglądania się uczniom.

— Co tu się dzieje? — wysyczał. — Co to za krzyki?

— Ćwiczymy do przedstawienia — odparła szybko Branwen, bojąc się, że któreś z tych ofiar losu

mogłoby chlapnąć coś głupiego.

— Przedstawienia? — Jego brew uniosła się odrobinę, a wargi wykrzywiły.

— Oczywiście. Moi przyjaciele poprosili mnie jako konsultanta, bo jak pan profesor wie, nie mogę

występować w przedstawieniach uczniowskich, ponieważ już nie jestem uczniem.

— A jakie miałoby być to przedstawienie?

— „Sen nocy letniej” Williama Szekspira. To taki mugolski autor...

— Wiem, kto to jest Szekspir, Malvern — odparł przez zęby, a Branwen uśmiechnęła się

przesłodko, choć spoglądała na niego z ironią.

Czarne oczy Severusa wwiercały się w nią jak świdry i wyraźnie mówiły: „Nie wierzę ci za grosz,

ale jak na razie nie potrafię udowodnić, że kłamiesz”. Dziewczyna zupełnie to zignorowała. Ważne

to brnąć dalej; jeżeli się zawaha, wszystko się posypie. A ona nie pozwoli, by się wszystko zawaliło

i wyszło, że to Snape ma rację.

— Nic mi nie wiadomo o żadnym przedstawieniu — powiedział powoli Severus.

— Bo to miała być niespodzianka. Pan profesor niedługo będzie miał urodziny i uczniowie

postanowili zrobić panu profesorowi prezent — odparła gładko dziewczyna. — Pan profesor tak się

dla nas stara i to byłby taki niewielki akt wyrazu naszej sympatii dla pana profesora.

Branwen naprawdę zdziwiła się, że nie trafił ją żaden grom z jasnego nieba ani cokolwiek innego

za takie nieprawdopodobne kłamstwo. Możliwe, że opatrzność była chwilowo zajęta czym innym.

Przez chwilę Severus i Branwen mierzyli się wzrokiem i dziewczyna czuła, że jeszcze trochę, a jego

spojrzenie spali ją żywcem. Na szczęście przyplątał się skądś Potter z Draco, którzy najwyraźniej

mieli zamiar się pourywać sobie głowy. Snape przeżył chwilę rozterki, kim ma się zająć, aż w końcu

rzucił Malvern „Jeszcze o tym porozmawiamy” i ruszył w stronę walczącej pary.

Branwen spojrzała na te dwie sierotki, które stały całkiem oniemiałe — w przypadku Darknessa z

przerażenia, w przypadku Humbeliny z zachwytu.

— Na co wy jeszcze czekacie? Wystarczy, że wybroniłam was od szlabanu, teraz możecie już iść i

nie zawracać mi głowy.

Anne najwyraźniej chciała coś powiedzieć, ale Martin przezornie pociągnął ją za rękaw. Kiedy

zniknęli, Branwen wyraźnie odetchnęła, próbując się uspokoić. Bitwy słowne ze Snape’em zawsze

dużo ją kosztowały. Jej umysł działał na najwyższych obrotach, a każdy błędny krok mógł skończyć

się porażką. Ale zarazem było to ekscytujące. Walka dwóch umysłów, pokazanie swoich

umiejętności, próby zbicia przeciwnika z tropu. To było prawie jak nałóg. W takich chwilach mogła

niemal zrozumieć, dlaczego Gryfoni robią takie idiotyzmy dla adrenaliny. Niemal.

— No, no, całkiem nieźle ci poszło — powiedział jakiś głos za jej plecami. Odwróciła się i ujrzała

uśmiechającą się miło, a tym samym podstępnie, baronową von Aretin. — Ten fragment z

przedstawieniem był czystą brawurą, ale wyszedł ci wyśmienicie.

— Chciałabym dowiedzieć się więcej o pani propozycji — powiedziała, ucinając wywody kobiety.

Na ustach Matildy pojawił się uśmiech satysfakcji, jakby chciała powiedzieć: wiedziałam. Branwen

odwróciła wzrok.

— Chcę, byś pomogła Humbelinie z jej problemem.

— Słucham? — zdziwiła się Malvern.

— Dobrze słyszałaś, chcę, byś pomogła Humbelinie.

— Dlaczego jej? Nie rozumiem.

— Powiedzmy, że wzruszyła mnie jej historia i chcę jej dobra. Więcej wiedzieć nie musisz. —

Rozwinęła z trzaskiem wachlarz i zaczęła się wachlować.

— A co dostanę w zamian?

— To, czego pragniesz najbardziej, czyli klucze do gabinetu dyrektora.

— A jaką mam pewność, że wypełni pani swoją część układu?

— Żadnej skarbie, absolutnie żadnej — roześmiała się Matilda. — Ale też nie mam żadnego

powodu, by tego nie robić.

Branwen zamyśliła się na chwilę. Jak na razie nie miała planu, co robić, jeżeli dyrektor nie pojawi

się w poniedziałek. Baronowa, kierowana jakimiś dziwnymi pobudkami, proponowała jej

rozwiązanie swoich problemów. Pomóc Humbelinie? Trudne, ale może jakoś sobie z tym poradzi.

Zresztą czy miała jakiś inny wybór niż przyjąć tę propozycję?

— Zgadam się — powiedziała w końcu.

— Działaj więc, moja droga. Z uwagą będę obserwować twoje ruchy — powiedziała rozbawiona

baronowa von Aretin, po czym zniknęła za ramą obrazu.

3

Branwen mogła w końcu wziąć się do działania. Skończyło się pałętanie się po zamku bez celu i

wypatrywanie łuny, słupa ognia czy innego odgórnego znaku, który powiedziałby jej, co ma robić.

Teraz trzeba było wszystko dokładnie zaplanować i przemyśleć każdy następny krok.

Merlinowi dzięki, że pomogła tym dwóm ofiarom losu, bo znacznie ułatwiło jej to sprawę. Nie, nie

zrobiła tego z jakiejś dobroci serca czy gryfońskiej potrzeby ratowania każdego, kto się napatoczy.

Zadecydowała zwykła pragmatyka. Gdyby Snape dowiedział się, że Branwen była powodem bójki,

miałby prawo zabronić jej pojawiać się w zamku, argumentując, że jest elementem wywrotowym i

wprowadzającym ferwor wśród uczniów. Jak łatwo się domyślić, nie było to Malvern na rękę, już

nie mówiąc o tym, że myśl, iż Snape znów miałby pokazać wyższość i władzą nad nią,

doprowadzała ją do białej gorączki. Wydawało się chwilami, że Branwen gotowana była zaprzedać

duszę diabłu, byleby tylko udowodnić swoją rację. Z pewnością nie było to najzdrowsze, ale ona

zupełnie się tym nie przejmowała.

Jeśli chodzi o sprawę Humbeliny, to ta nie przedstawiała się najlepiej. Sam fakt, że Anne podobał

się Snape, kwalifikował ją, według Malvern, na specjalistyczne badania okulistyczne i

psychiatryczne. Branwen miała rozwiązać jej „problemy”. Czyli co dokładnie? Wyjaśnić jej, że Mistrz

Eliksirów to kawał sukinsyna? Co tu tłumaczyć, przecież to widać! I jeszcze do tego ta próba ataku.

Już nie mówiąc o tym, że to samo w sobie było skrajnie głupie, to na dodatek te kostiumy...

Oczywiście, żadne z nich nie wpadło na to, że zamiast wizerunku naćpanego królika, w czym

wyglądali jak para idiotów urwanych z choinki, mogli włożyć zwykłe białe maski, upodabniając się

do śmieciożerców i nadając całej sytuacji odpowiedniej powagi i grozy. Choć szczerze mówiąc, te

dwie sieroty nawet w najbardziej przerażających kostiumach wyglądałyby jak klauny i budziłyby

strach równy kucykowi Pony.

Branwen oczywiście wiedziała, że Mistrz Eliksirów nie uwierzył w ani jedno słowo z

naopowiadanych przez nią bzdur, ale jak na razie nie interweniował. Wolał poczekać, dać ofierze

wolną rękę i zaatakować, kiedy nie będzie się tego spodziewała, całkiem ją pogrążając. Niech

próbuje! Teraz Malvern martwiła się o swoich przyjaciół i mogła stanąć z nim na równych

warunkach. Nie było już między nimi relacji nauczyciel—uczeń, nie musiała mu się

podporządkowywać, a on nie mógł przydzielać jej szlabanów, kiedy mu się zachciało. W końcu

miało wyjść na jaw, co potrafi Główny Drań Hogwartu, kiedy uniemożliwi mu się wykorzystanie

jego ulubionych metod?

Na początek jednak Humbelina; to ona była w tej chwili najważniejsza. Malvern musiała z nią

porozmawiać, a co gorsza nie miała za dużo czasu. Za chwilę kończyła się kolacja, a potem

wszyscy uczniowie wracali do swoich Domów. Dodatkowo Branwen musiała dotrzeć przed

zmrokiem do Trzech Mioteł. Wolała wyruszyć jak najszybciej, bo, choć okolica była spokojna i

szansa, by krążyły tu sługusy Sami—Wiecie—Kogo niewielka, lepiej było dmuchać na zimne.

Szczęście najwyraźniej Malvern sprzyjało, gdyż pierwszą osobą, jaką dostrzegła, była Humbelina.

Teren był odseverusowany, co również wpływało pozytywnie. Dziewczyna podeszła do Puchonki.

— Chcę z tobą porozmawiać — powiedziała tonem sugerującym, że nie przyjmie żadnego

sprzeciwu. Jej awersja do „musimy porozmawiać” była zdecydowanie zbyt duża, by mogła

wykrztusić to zdanie.

Anne spojrzała na nią z miną pijanej owcy. Branwen po raz kolejny pogratulowała sobie w duchu,

że nie wydała jej na pożarcie Snape’owi. To nawet nie byłoby niewłaściwe — to byłoby zwykłe

świństwo. Coś jak kopanie bezbronnego, słodkiego szczeniaczka.

— Ta cała sprawa ze mną i profesorem jest kompletnym nieporozumieniem. Przemyślałam

wszystko i stwierdziłam, że najlepszym sposobem, żeby to udowodnić, będzie moja pomoc —

powiedziała Branwen.

To było niewiarygodne, jak mina Humbeliny od skrajnej rozpaczy przeszła do euforycznego

szczęścia. Jakby ktoś przesunął włącznik i jej oczy rozjaśniły się jak dwustuwoltowe żarówki.

Jeszcze trochę, a mogłaby służyć za dodatkowe źródło światła.

— Naprawdę! Umówisz mnie z Severusem?!

— Co takiego?!

Z cała pewnością się przesłyszała. Musiała się przesłyszeć. Przecież nie mogła usłyszeć tego, co

usłyszała.

— Pójdę na randkę z Severusem!!! — zapiszczała radośnie Anne.

Malvern patrzyła na nią osłupiała i bardzo starała się skonstruować choć jedno sensowne zdanie.

Zamiast tego jej umysł wyświetlał jej straszne obrazki: Snape i Humbelina siedzący przy wspólnym

stoliku i trzymający się za ręce. Szepczący sobie do ucha. Całujący się...

Potrząsnęła głową, starając się pozbyć tych okropnych wizji. Niektórych rzeczy nie powinno się

oglądać. Nawet w wyobraźni.

— No, nie wiem...

— Marzyłam o tym od zawsze! — krzyknęła uradowana Anne, zupełnie jej nie słuchając. — Jesteś

wspaniała! Ja byłam dla ciebie taka niedobra! Wszyscy mówili, że to niemożliwe, tylko ta pani z

obrazu powiedziała, żebym się nie martwiła, bo wszystko się dobrze ułoży. I miała rację!

— Pani z obrazu? — zapytała podejrzliwie Malvern.

— Taka ładna; spotkałam ją na trzecim piętrze.

Branwen zmełła w ustach bardzo paskudne przekleństwo.

— Jesteś super. — Anne chciała rzucić się byłej Krukonce na szyję, ale ta zręcznie się odsunęła,

uniemożliwiając jej wszelkie uściski.

— Jutro spotkamy się przed Wielką Salą po śniadaniu i wszystko omówimy, dobrze? A ty przygotuj

odpowiedni strój, by zrobić na profesorze wrażenie.

Było niemal widać, jak w umyśle Humbeliny zakręciły się odpowiednie kółeczka, przestawiały

dźwignie i pojawił się olbrzymi napis: „Przebrać się na randkę z Severusem”.

— Ach! Muszę lecieć. Buźka.

Machnęła jeszcze rękę i pobiegła w stronę Pokoju Wspólnego.

Malvern zaczęła rozcierać skronie. Zastanawiała się, gdzie haczyk w całym tym układzie, i oto się

znalazł. Baronowa von Aretin doskonale wiedziała, że żadna prośba ni groźba nie zmusi Snape’a do

zrobienia czegoś takiego. Może odpowiednie Obliviate na Anne rozwiązałoby problem, ale każdy

zorientowałaby się, że coś z nią w nieporządku, skoro jej obsesja na punkcie Mistrza Eliksirów

zniknęła tak z dnia na dzień. Matilda pewnie śmiała się gdzieś w najlepsze z naiwności Branwen.

Malvern westchnęła i ruszyła w stronę Hogsmeade. Jak na dzisiejszy dzień miała aż nadto wrażeń i

teraz planowała porządnie się przespać, by pomyśleć to wszystkim jutro.

*

Branwen obudził jakiś niezidentyfikowany dźwięk. Ktoś był w pokoju. Mimo faktu, że wczoraj

obłożyła drzwi odpowiednim zaklęciem. Udając, że wciąż śpi, obróciła się na bok tak, że jej dłoń

znalazła się pod poduszką. Chwyciła mocno znajdującą się tam różdżkę i gwałtownie się uniosła,

mierząc w pochylającego się nad nią mężczyznę. Ten zerknął na trzymany przez nią przedmiot i

uśmiechnął się z satysfakcją. Dziewczyna opuściła rękę.

— Sebastian...

— Przysłała mnie panienki ciotka. Mam dopilnować, by panienka była bezpieczna — odparł z

kurtuazją i lekko się ukłonił. — Przywiozłem również kilka rzeczy.

Branwen przeczesała palcami czarne włosy.

— Dziękuję ci bardzo.

Mężczyzna skłonił się raz jeszcze i wyszedł z pokoju, pozwalając jej się ubrać.

Obecność Sebastiana nie zaskoczyła specjalnie Branwen. Nieczysta krew sprawiała, że była wprost

wymarzoną kandydatką na ofiarę polowań śmieciożerów. Cieszyło ją tylko, że Orwena wysłała

właśnie Sebastiana, a nie jednego z tych tępych czarodziei, których babcia miała na usługi i którzy

pałętali się pod nogami i we wszystkim przeszkadzali. Jeżeli musiała mieć ze sobą nieodłączny

ogon, to przynajmniej chciała kogoś inteligentnego, z kim dało się porozmawiać. Pan Webston zaś,

przyboczny babci, pełniący funkcję ni to lokaja, ni to sekretarza, który nieoficjalnie zajmował się

zbieraniem informacji i wypełnianiem jakichś bardzo delikatnych dyplomatycznych zadań, idealnie

się do tego nadał.

Z tego, co Malvern mimochodem się dowiedziała na temat Sebastiana, zaczynał w najbardziej

parszywej części Nokturnu. Babcia Branwen, kiedy go spotkała, stwierdziła, że ten piętnastoletni

wówczas chłopiec był na tyle inteligentny i ambitny, by rola podnóżka dla kogoś takiego jak Czarny

Pan nie była dla niego odpowiednia, i wzięła go pod swoje skrzydła. W ten sposób ten

trzydziestoparoletni mężczyzna o przydługich czarnych włosach, oczach koloru gorzkiej czekolady,

w swoim zawsze nienagannym fraku, z nieodłącznym uprzejmym uśmiechem stał się chodzącą

wytwornością, która w razie czego mogła wypatroszyć kogoś jak rybę widelczykiem do deserów.

Idealne połączenie, zwłaszcza w takich czasach.

Branwen wstała, podeszła do przygotowanego ubrania i przyjrzała mu się krytycznie. Oczywiście

szata, jej ciotka nie potrafiła zrozumieć upodobania swojej bratanicy do mugolskich strojów. Na

szczęście czarna, a nie różowa, bo i takie jej podtykano do włożenia. Krój dość prosty i do

przyjęcia, a gdyby tylko w jakiś sposób zlikwidowała czarną koronkę przy dość dużym dekolcie oraz

zdobiące spódnicę haftowane lilie, mogłaby uznać, że wyglądała całkiem sensownie. Zresztą i tak

nie mogła narzekać, gdyż nie miała nic innego do włożenia.

Przebrała się szybko i wezwała Sebastiana. Skoro została na niego skazana, równie dobrze mogła

wykorzystać go, by pomógł jej uporać się bałaganem z Humbeliną. Im szybciej rozwiążą ten

problem i zabiorą konieczne dokumenty, tym szybciej będą mogli wrócić do swoich normalnych

zajęć.

Ochroniarz Branwen wysłuchał w skupieniu całej relacji dziewczyny, zadał ze dwa pytania, po czym

stwierdził:

— To nie będzie proste. Ma panienka plan?

— Jeszcze nie. Nie sądzę, by Anne dała się po prostu przekonać, żeby sobie odpuściła, a inne

rozwiązanie chwilowo nie przychodzi mi do głowy. Na razie rozejrzyjmy się w całej sytuacji, potem

zobaczymy, co da się zrobić. — Wstała.

Sebastian ukłonił się, otworzył jej drzwi, po czym oboje powędrowali powoli w stronę zamku.

*

Domy w Hogwarcie zawsze żyły swoim odrębnym życiem. Miały swoje systemy wartości, język,

ulubieńców, „czarne owce” oraz stereotypy. I to właśnie te ostatnie były najciekawsze i

najdziwniejsze zarazem.

O Ravenclawie mówiono, że to grzeczne, ułożone i można by rzec flegmatyczne osoby, co było

absolutnie błędne. Nieodparta potrzeba sprawdzania, co się stanie, jak doda się dwa zabronione

składniki bądź przeprowadzi kilka eksperymentów magicznych, często kończyła się wielką

katastrofą i olbrzymim sprzątaniem. Z nieprawdopodobną regularnością dochodziło też do

pojedynków pomiędzy Krukonami i to zarówno czarodziejskich, co na pięści. Wielka dyskusja na

temat tego, czy ateizm można uznać za formę religii, skończyła się zdemolowaniem Pokoju

Wspólnego i odesłaniem przeszło tuzina uczniów do Madam Pomfrey z najróżniejszymi

dolegliwościami — od krwotoku z nosa po dorobione łba osła.

O Gryffindorze krążyło wiele zwariowanych i głupich opowieści i w przypadku tego Domu nikt nie

wątpił w ich prawdziwość. Gryfoni mieli najwyraźniej talent do wymyślania najbardziej kretyńskich

planów i wprowadzenia ich w życie. A najgorsze, że wśród nich absolutnie nikt nie uczył się na

błędach. I tak dziesięć osób wylądowało w Skrzydle Szpitalnym, bo każdy chciał udowodnić, że

potrafił zjeść nasiona ogniopieprzowca. Jak się okazało, nie potrafili.

Historie o Slytherinie należały do najmroczniejszych, pełnych tajnych zebrań, dziwnych rytuałów,

czarnej magii i krwawych obrzędów, co sugerowało, że ktokolwiek wymyślał te wszystkie bzdury,

zdecydowanie powinien zaprzestać czytania powieści gotyckich i markiza de Sade.

O Hufflepuffie nie mówiono zaś nic. Kompletnie i absolutnie nic. Obiegową opinią było jedynie, że

Puchoni to wszyscy ci, którzy nie nadawali się nigdzie indziej, więc trafiali tutaj. Należeli do

szkolnych oferm z samej definicji, a specyfika tego Domu wcale nie ułatwiała im dowieść, że jest

inaczej. Branwen jednak doskonale wiedziała, że to przekonanie było bardzo krzywdzące;

znajdowało się tam mnóstwo sensownych, inteligentnych osób, które nie robiły wybryków, nie

dlatego, że nie potrafiły, ale dlatego, że uważały to za głupie. Teraz jednak, kiedy Malvern patrzyła

na stających przed nią Humbelinę oraz Darknessa, zaczynała rozumieć, skąd pojawiło się to

przekonanie o Puchonach.

Ciężko było uwierzyć Branwen, że Anne naprawdę sądziła, iż ten cały strój może podobać się

Snape’owi. Na widok różowo—czarnej bluzeczki, króciutkiej czarnej spódniczki ozdobionej

naszywkami w białe czaszki z kokardkami oraz rajstopy w paski wykrzywiłby się pogardliwie i czym

prędzej odszedł. No, ale to i tak nie było takie złe w porównaniu z Martinem. On co prawda był

ubrany cały na czarno, ale miał tyle kolczyków, pierścionków i innej biżuterii, że przy każdym kroku

grzechotał i przypominał obwoźnego sprzedawcę żelastwa albo złomiarza.

Malvern westchnęła. Nie było co narzekać, zawsze mogło być w końcu gorzej. Na pewno...

— Dobrze, że jesteś — powiedziała Branwen, a przez głowę przemknęło jej pytanie, jak Humbelina

może mrugać przy takiej ilości tuszu do rzęs.

— Kiedy się spotkamy z Severusem?

W pierwszej chwili Malvern chciała wytłumaczyć Anne, że to niemożliwe, głupie, chore i że

powinna zająć się czymś konstruktywniejszym, choćby szydełkowaniem, a nie uganiać się za

sadystą pełniącym tymczasowo funkcję nauczyciela. Na szczęście rozsądek powstrzymał ją w

ostatniej chwili. To wszystko to jedno wielkie szaleństwo, pomyślała. A kiedy ktoś się kieruje

zwariowanymi zasadami, trzeba się do nich przystosować, a nie je negować.

— Widzisz, Humbelino — powiedziała, uśmiechając się tak słodko, na ile była w stanie i objąwszy

dziewczynę, pokierowała ją w stronę wyjścia ze szkoły. — To nie będzie takie proste. Profesor

Snape jest bardzo zajętym człowiekiem i jeśli chcemy, żeby się z tobą spotkał, będzie potrzebna mi

twoja niewielka pomoc...

*

Peter Colton był swego rodzaju ewenementem. I to nawet w Ravenclawie, który wprost szczycił się

nagromadzeniem ekscentryków. Był wielkim wielbicielem numerologii i mugolskiej matematyki. Jak

sam twierdził, nic nie wpływa na człowieka tak dobrze, jak rozwiązywanie całek i zadań

różniczkowych. Uważał je za stokroć ciekawsze od ludzi, o których, co było najbardziej

nieprawdopodobne, wiedział każdy, nawet najdrobniejszy szczegół i sekrecik. Ciężko stwierdzić, jak

do tego doszło, bo Colton był samotnikiem i zwykł ignorować resztę świata, zwłaszcza tę

jazgoczącą mu nad uchem. Może działało to na zasadzie przeciwieństwa — im bardziej Peter dawał

znać, że nie interesują go inni, tym bardziej garnęli się do niego, by mu o sobie opowiedzieć.

Jakkolwiek by nie było, zdecydowanie ironia losu maczała w tym palce.

Branwen postanowiła nieco skorzystać z tej pokręconej sytuacji. I tak, po dostaniu się do wieży

Ravenclawu stanęła przed siedzącym jak zwykle na uboczu Coltonie.

— Mam do ciebie sprawę — przeszła od razu do rzeczy. Wiedziała, że lubi, gdy ludzie są

bezpośredni i jak najmniej zawracają mu głowę.

— Jaką? — zapytał ciężko, jak ktoś, kto próbuje pogodzić się z jakąś straszną katastrofą.

— Chcę, byś pomógł umówić Snape’a na randkę

Peter nie okazał zdziwienia ani tym bardziej się nie roześmiał, mówiąc, że szybciej piekło

zamarznie, niż do tego dojdzie. Po prostu wzruszył ramionami i powiedział:

— Nie.

Branwen nie spodziewała się innej odpowiedzi. Petera naprawdę nie interesowało, czy świat

zwariował czy nie. Tym bardziej nie widział powodu, by miał się w sprawy tego świata mieszać.

Trzeba było więc znaleźć odpowiednią zachętę.

— Dotarły do mnie ciekawe pogłoski — zaczęła, przyglądając się nieco końskiej twarzy chłopaka.

— Między innymi o twojej ostatniej konfrontacji z McGonagall...

Colton skrzywił się wyraźnie i opuszczając ze wstydem zielone oczy, zaczął zaplatać ze

zdenerwowaniem palce.

— To nie moja wina! — zapewnił gorączkowo. — Kociara jest potworem! Zabroniła mi wstępu do

biblioteki! Mnie! I to niby dlatego, że trzeci raz w ciągu dwóch tygodni zemdlałem na jej lekcjach z

przemęczenia. — Machnął ręką, jakby to był zupełnie nieważny drobiazg, który absolutnie nie był

współmierny do kary.

— Widzisz, możemy sobie pomóc — powiedziała spokojnie Branwen. — Mogę się postarać, by

dotarła do ciebie paczka z nowym wydaniem dwunastotomowego kompendium wiedzy

numerologicznej oraz szczegółowo przeanalizowane dzieła Carla F. Grassa.

Jego twarz się ożywiła, a oczy rozbłysły. Wyglądał jak narkoman na głodzie, któremu wręczono

klucze do magazynu wypełnionego najróżniejszymi używkami. Nie mógł odmówić; pierwotny zew

prawdziwego bibliofila wyjący od kilku dni czytać, czytać! absolutnie by mu na to nie pozwolił. Dla

samych uczuć malujących się na jego zwykle obojętnej twarzy warto było złożyć tę propozycję.

— To czego dokładnie potrzebujesz?... — zapytał, przełykając z trudem ślinę.

Branwen po prostu nie mogła się nie uśmiechnąć.

*

— I co teraz? — zapytał Sebastian, ostrożnie stawiając kroki na oblodzonej ścieżce.

— Czekamy. Peter powinien znaleźć nam coś, co nam pomoże.

Branwen głębiej nasunęła kaptur płaszcza, chroniąc się przed porywistym wiatrem, i oparła się o

mężczyznę, by nie upaść.

Profesor Flitwick wykazał pełne zrozumienie, a nawet poparł pomysł, by Malvern miała kogoś, kto

dbałby o jej bezpieczeństwo. Niestety rozkaz dyrektora był nadto jasny — żadnych obcych w

Hogwarcie. Branwen jako absolwentka szkoły mogła w niej przebywać, dopóki nie zapadł

zmierzch. Sebastian nie miał prawda wejścia do zamku. W tej sytuacji jedynym miejscem, w

którym mogli porozmawiać, były ośnieżone błonia.

— Ktoś tu idzie — powiedział nagle Sebastian.

Dziewczyna odwróciła się pospiesznie i zobaczyła jakąś postać ubraną w czarne, wydymające się

na wietrze szaty

— Najwyraźniej szykuje nam się urocze spotkanie — stwierdziła w końcu.

*

Nie bez powodu wszyscy, którzy znali Severusa choćby odrobinę, nazywali paranoikiem. Przy jego

trybie życia nie było to nic nadzwyczajnego; albo się nim było, albo było się martwym. Przy takiej

alternatywie pewne przewrażliwienie stawało się naprawdę mało istotnym drobiazgiem.

Wiedział, że coś się dzieje. Filius mógł go zapewniać, że Malvern przyjechała tu tylko po

dokumenty i teraz szuka sobie po prostu zajęcia, ale on wiedział swoje. Obserwował ją cały ranek

— oczywiście przypadkowo, bo przecież miał całą masę innych ważniejszych rzeczy do robienia.

Chodziła po Hogwarcie, jakby czegoś szukała. Raz czy dwa zanotowała coś sobie na skrawku

pergaminu, porozmawiała z kilkoma portretami i zachowywała się podejrzanie. Bardzo podejrzanie.

Aż, nie przyznałby się do tego za żadne skarby świata, rozbudziła w nim ciekawość. O co mogło jej

chodzi? Co planowała? I jak mógłby, nie posuwając się do ostatecznych środków, dowiedzieć się

tego?

Właśnie wracał od Pomony, gdy dostrzegł spacerującą po błoniach parę. Ruszył w jej kierunku,

kierowany jakimś niezidentyfikowanym impulsem.

— Malvern — powiedział mniej zdziwiony, niż mógłby sądzić.

— Profesorze Snape. — Skinęła lekko głową. — Czy zna pan profesor Sebastiana Webstona?

Mężczyźni wymienili spojrzenia. Znali się, oczywiście, że się znali. Obaj dorastali na Nokturnie i

wiedzieli, czego się po sobie spodziewać. Sebastian zrobił krok do przodu, tak, by zasłonić sobą

Branwen w razie niespodziewanego ataku; ukłonił się, przykładając dłoń do piersi w geście

powitania i dotykając schowanej za pazuchą różdżki. Choć jego zachowanie wydawało się

całkowicie naturalne, dziewczyna musiała domyślić się, o co chodziło, bo delikatnie dotknęła jego

ramienia, wysuwając się do przodu. Severus dostrzegł ten gest, tak jak fakt, że jeszcze chwilę

wcześniej Malvern opierała się o pana Webstona. Czyżby coś ich łączyło? Na ustach Mistrza

Eliksirów pojawił się wyjątkowo pogardliwy grymas.

— Czyżbyś się nudziła, Malvern? Czy może uznałaś, że to idealna pogoda na romantyczny spacer?

— Sam pan profesor zadbał, bym nie miała co robić.

— Takie są rozporządzenia regulaminu.

— Bardzo wygodny regulamin, którego pan profesor ma zamiar przestrzegać, choć nigdy wcześniej

tego nie robił.

Odrzuciła kaptur, tak że teraz mógł dostrzec jej zarumienione od mrozu policzki i błyszczące szare

oczy, które patrzyły na niego wyzywająco i wyraźnie go irytowały.

— Akurat ty, Malvern, jesteś ostatnią osobą, która ma prawo oceniać to, co robię.

— Tak jak pan profesor obrażać mnie i wyrażać opinie na temat, na który pan profesor nie ma

bladego pojęcia.

Severus zesztywniał. Przez chwilę stał wyprostowany, zerkając na nią z góry, a wiatr targał jego

czarne szaty i włosy. Po czym odwrócił się na pięcie i odszedł bez słowa.

— Na panienki miejscu uważałbym na tego człowieka — powiedział Webston. — Jest bardzo

niebezpieczny, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego przeszłość. Niektórzy twierdzą nawet, że służy

Czarnemu Panu.

— Bez obawy — odparła Branwen, odprowadzając wzrokiem Mistrza Eliksirów, którego czarna

szata unosiła się na wietrze, upodabniając go do wielkiego nietoperza. — Nawet gdyby szpiegował

dla Sam—Wiesz—Kogo, nie zrobi mi krzywdy. Nie tutaj i nie przy tobie. To kawał drania, ale

doskonale wie, jak daleko może się posunąć.

4

Peter spisał się na medal: niecałe dwie godziny po ich wspólnej rozmowie do rąk Branwen

trafił list. Odczytała krótką wiadomość od Coltona i uśmiechnęła się do siebie. Czekało ją

interesujące spotkanie.

*

Ściana, zasłaniająca wejście do Pokoju Wspólnego Slytherinu, odsunęła się bezszelestnie,

wpuszczając do środka Branwen. Wszyscy obecni w pomieszczeniu Ślizgoni porzucili to, czym się

zajmowali i w grobowym milczeniu obserwowali, jak panna Malvern mija ich i znika w dormitorium

dziewcząt.

Gdyby taka scena miała miejsce na przykład u Gryfonów, prawdopodobnie znalazłby się

ktoś, kto zacząłby zadawać pytania i się awanturować. Ślizgoni byli na to zbyt inteligentni.

Jeżeli Krukonka — absolwentka Hogwartu, której w ogóle nie powinno być w zamku —

wchodzi do chronionego hasłem Pokoju Wspólnego Slytherinu, ignorując fakt, że znajdujące się

tam osoby są spokrewnione lub mają ścisły kontakt ze śmieciożercami, to wniosek nasuwa się

tylko jeden — to nie ich sprawa i lepiej trzymać się od tego z daleka.

*

O Erisfani Sylwan można by wiele opowiedzieć. Jej życie kręciło się wokół dwóch spraw.

Pierwszą była pasja do komiksów z postaciami o większych oczach niż dłoniach, w których kobiety

od mężczyzn odróżniało się po piersiach, a i to nie zawsze. Potrafiła mówić o nich godzinami, całe

dormitorium wytapetowała najróżniejszymi rysunkami, a każdą osobę, jaka powiedziała choć jedno

niepochlebne słowo na ich temat nazywała „baka”, cokolwiek miałoby to znaczyć. Doszło nawet do

tego, że przefarbowała swojego szczura na żółto i uparcie twierdziła, że to jej chowaniec, który

kontaktuje się z innym wymiarem. Wszyscy zgodnie uznali, że lepiej tego tematu nie zgłębiać.

Znacznie większy kłopot stanowiła jej miłość do wywoływania wszelkiego nieporządku,

zamieszania i chaosu. Była tym typem człowieka, który, gdyby znalazł przycisk z napisem:

„Apokalipsa”, nacisnąłby go tylko po to, by zobaczyć co się stanie. No, ewentualnie, żeby

sprawdzić, co zrobią inni.

Zapobiegawczo trzymano się od Erisfani z daleka. Jej ojciec z ulgą powitał dzień odjazdu

córki do Hogwartu, a współlokatorki szybko znalazły sobie miejsce gdzie indziej, pozostawiając cały

pokój do jej dyspozycji.

Branwen ostrożnie uchyliła drzwi, spodziewając się strzału z kuszy na powitanie albo innych

uroczych zabaw, którym oddawała się panna Sylwan w wolnym czasie. Zamiast tego dostrzegła

niską dziewczynę ubraną w sięgająca ziemi tunikę w wielobarwne, kleksowate wzory, wycinającą

wzorki w dorodnym, czerwonym jabłku. Oddawała się temu zajęciu z taką maniakalną radością, że

człowiek odczuwał niepokój na sam widok. Musiała zauważyć obecności Malvern, bo przerwała

zajęcie i spojrzała na gościa. Jej oczy — prawe zielone, lewe niebieskie — niepokoiły. Kiedyś

tęczówki Erisfani były brązowe, ale ich właścicielka uznała, z nieznanych nikomu przyczyn, że taki

kolor jest „nieodpowiedni”.

— Cześć, Eris. — Zawsze zdrabniano jej imię. W sumie, jakby na to nie spojrzeć, nawet

adekwatnie.

— Chcesz poznać mojego nowego przyjaciela? To Djabłek — stwierdziła, wyciągając rękę z

owocem. Świetnie nadawał się do surrealistycznych koszmarów.

— Emm... uroczy... Mam do ciebie sprawę.

— Zawsze ktoś ma. „Gdzie zabrałaś mój zeszyt, Eris?”. „Czemu powiedziałaś jej, że on ją zdradza,

Eris?”. „Dlaczego rzuciłaś na niego tę klątwę, Eris?”. Ciągle. To się nudne robi.

— Gwarantuję, że ze mną nie będziesz się nudziła.

Sylwan nic nie powiedziała, zajęta wygryzaniem demonicznemu djabłkowi oka. Branwen

niezrażona ciągnęła dalej:

— Muszę umówić Snape’a na randkę.

Spodziewała się jakiegoś zdziwienia, ale zamiast tego Eris odgryzła z głośnym chrupnięciem

kolejny kawałek owocu i zapytała:

— Z tobą?

— Co?! Nie! Z Humbeliną. Ona jest...

— Znam osobę. Łazi za Batmanem od dłuższego czasu. Irytująca jak szlag.

— No tak... Więc muszę wymyślić, jak to zorganizować.

— Spiknąć Zgryźliwca z Puchonicą? Trudna rzecz.

— Może się udać, jeśli mi pomożesz. Wiąże się z tym pewne ryzyko. Trzeba będzie złamać

kilkanaście przepisów, narobić nieco zamieszania, możliwe, że zdobyć parę nielegalnych rzeczy, a w

przypadku przyłapania, szlaban to najmilsza ewentualność. Wchodzisz w to?

Erisfania roześmiała się, jakby właśnie usłyszała jakiś świetny żart.

— Jasssne— odparła, podrzucając z zadowoleniem nadgryzione jabłko.

*

Narada bojowa miała się odbyć niedaleko zamarzniętego jeziora. Eris wyjątkowo przypadł

do gustu ten pomysł: włożyła łyżwy i teraz sunęła zgrabnie po lodzie. Jako że nieco jej się nudziło,

sprawiła, że lepiony przez pierwszorocznych bałwan ożył. Ale śmiesznie piszczeli, kiedy potwór

otworzył śnieżną paszczę i zaczął sunąć w ich kierunku! Bawiła się niemal tak dobrze, jak wtedy,

gdy nastawiła przeciwko sobie dwie gryfońskie przyjaciółki, które wcześniej nie odstępowały się na

krok. Oglądanie ich pojedynku poprawiło humor Erisfani na długie godziny.

Zrobiła zgrabny piruet. Jej jasne włosy ozdobione koralikami, piórkami i wielobarwnymi

spinkami przecięły powietrze.

Z zamku szły dwie postacie otulone w czarne płaszcze. Podjechała w ich kierunku.

Nie mogła się doczekać aż w końcu wezmą się do roboty. To dopiero będzie niezła zabawa,

a nie jakieś drobne sztuczki!

Nie znała mężczyzny stojącego obok Malvern i z tym większą ciekawością zaczęła mu się

przyglądać. Przesunęła wzrokiem po jego czarnych, sięgających ramion włosach, brązowych

oczach, delikatnej, bladej twarzy i w końcu eleganckim ubraniu.

— Sebastian... — wyrwało się jej.

— Znasz mojego przyjaciela? — zdziwiła się Branwen.

Nim ktokolwiek się zorientował Sylwan już ściskała kolana mężczyzny.

— Rozumiesz coś z tego?

— Niestety nie, panienko — odparł wyraźnie zmieszany Webston, zerkając na ściskającą jego

kolana dziewczynę.

Malvern miała już interweniować, gdy dostrzegła drepczącego w ich kierunku Petera. Uznała, że jej

ochroniarz sobie poradzi, a sama podeszła do Coltona.

— Co tam piszesz? — zapytała, widząc plik papierów w jego rękach.

— Przeprowadzam analizę sił potrzebnych do wleczenia owiec po różnych podłożach*.

— Ciekawe.

— Tak. To może zrewolucjonizować mugolską gospodarkę. Jestem o krok od udowodnienia, że

najlepsze efekty otrzymuje się, kiedy się je toczy. Bo siła konieczna do przetoczenia walca wynosi...

— Intrygujące — przerwała mu Branwen, starając się nie zgłębiać tego dość drastycznego tematu.

Sebastian zdążył w tym czasie spacyfikować Eris i teraz stanowczo trzymał ją na odległość

wyciągniętej ręki, zupełnie ignorując wysyłane ku niemu pełne uwielbienia spojrzenia.

Skoro byli w komplecie, mogli przejść wreszcie do konkretów.

— Aretin złożyła mi propozycję, o której wam opowiadałam. Jakiś pomysł na wywiązanie się z

układu?

— Panienka pozwoli — zaczął jej ochroniarz — przeczuwam jednak, że baronowa kierowała się

ukrytymi motywami, składając tę propozycję. Uleganie jej namowom może okazać się

niekorzystne.

— Co się przejmujemy? — odezwała się Sylwan, która już oprzytomniała z pierwszego

niekontrolowanego zachwytu. — Jedno zaklęcie burzące i pięć minut zabawy wytrychem i mamy co

trzeba. Dla niepoznaki możemy podpalić północną wieżę

— Powoli — uspokoiła ich Malvern. — Po kolei. Po pierwsze, wiem, że Aretin nie robi tego z dobroci

serca i nawet nie biorę tego pod uwagę. Nie interesuje mnie jednak, co chce przez to osiągnąć.

Może to sposób na odegranie się na Snape’ie, może potrzebna jej do czegoś Humbelina. Pewnie

nawet gdybyśmy siedzieli tu cały dzień, nie domyślalibyśmy się, o co jej chodzi. I tu przechodzimy

do sprawy drugiej. Nie możemy się tam włamać — spojrzała na Eris. — Wszyscy od razu

zorientowaliby się, kto za tym stoi i to nie skończyłoby się przyjemnie. Musimy wejść do gabinetu

legalnie i to najlepiej nie my, a profesor Flitwick, żeby nie było żadnych wątpliwości, że wszystkie

procedury przekazania dokumentów zostały dokonane prawidłowo. Do tego zaś potrzebujemy

klucza.

— Ten ma dyrektor — wtrącił Peter.

— Tak. Profesor Flitwick zapewniał mnie, że dyrektor wróci w poniedziałek, ale to niemożliwe.

Popytałam nieco i wszyscy zgodnie twierdzą, że dotąd z żadnego ze swoich wyjazdów nie wrócił

wcześniej, jak po dwóch tygodniach, a wyjechał dopiero w środę. Niestety się spóźniłam —

skrzywiła się wyraźnie. Gdyby tak nie zwlekała, miałaby dokumenty w ręce. Z drugiej strony

doskonale wiedziała, dlaczego ciągle odkładała wizytę na zaś, aż zaczął ją gonić termin składania

papierów na Uniwersytet.

— Baronowa musi wiedzieć o zapasowym kluczu — domyślił się Sebastian.

— Nie wiadomo co się z nim stało. Znając Dumbledore’a, odłożył go gdzieś, a teraz nikt nie może

go znaleźć. Aretin wie o większości rzeczy, które dzieją się w zamku, więc o tym pewnie też.

Wierzcie mi, że zupełnie nie bawi mnie bycie marionetką w jej rękach, ale znacznie korzystniej jest

dostosować się do reguł jej gry. Jest szansa, że dyrektor przyjedzie jednak w poniedziałek, ale jeśli

nie, to siedzenie z założonymi rękami nic konkretnego nie wniesie.

Branwen spojrzała na trójkę. Wydawali się przekonani jej argumentacją.

— Zapytam więc jeszcze raz: jakieś pomysły, jak załatwić tę sprawę?

— Batmana się nie ruszy — stwierdziła Eris, rozwiązując powoli łyżwy. — Przekupić się nie da.

Amortencję wyniucha. Zaklęcie kontroli odbije. Imperius nie przejdzie. Nie da się.

— Ze Snape’em nic się nie zrobi. Trzeba by mu zmienić charakter, by zaczął współpracować —

uznał Peter.

— Zmienić charakter... — Malvern zaświtał pewien pomysł. — To może być to!

— To znaczy? — zapytał Sebastian, patrząc jak jego podopieczna zaczyna dreptać w tę i z

powrotem.

— Pamiętasz co mówiła Aretin: „rozwiązać problemy Humbeliny”. A Humbelina chce randki ze

Snape’em. My ją jej damy, ale to nie jest rozwiązanie!

— Nie łapię. Jak nie jest, jak jest? — wtrąciła się Eris, która ściągnęła łyżwy i już przebrana zaczęła

gryźć wyciągnięte nie wiadomo skąd jabłko.

— Chyba wiem, o co chodzi — powiedział Peter, uważnie przyglądając się Malvern. — Jeśli

zmusimy jakoś Snape’a, żeby był dla niej miły, to ona będzie chciała się z nim spotkać ponownie.

Wtedy wszystko wyjdzie na jaw i Snape naprawdę się wkurzy. I znajdzie tych, którzy byli za to

odpowiedzialni.

— Ma uznać go za chama, bo wtedy da se spokój?

— Dokładnie.

— Jak panienka chce tego dokonać? Jak zostało wspomniane, profesora Snape’a nie da się zmusić,

by stawił się na to spotkanie.

— To prawda, ale znam eliksir, który mógłby temu zaradzić. — Przypomniała sobie, jak kiedyś

rozmawiała o nim z Rufusem. — Mam nawet pomysł skąd go zdobyć. Będzie co prawda problem z

jego podaniem, ale tu pomogą skrzaty.

— Zakładając nawet, że mamy miksturę, która wpływa na Snape’a i mu ją podajemy, to co dalej?

— zapytał Peter, otulając się ciaśniej płaszczem, bo lodowaty wiatr był przenikliwy. — Musimy mieć

miejsce, gdzie ta randka się odbędzie. Gdzieś na uboczu, żeby nie było ryzyka, że ktoś się pojawi,

ale zarazem w takim miejscu, by Humbelina nie nabrała podejrzeń.

— Pomocnym okaże się postawienie barier ochronnych — wtrącił się Sebastian.

— W Hogwarcie? Niemożliwe.

— Możliwe, bo nie wpływa na strukturę magiczną zamku. Konieczne jest odpowiednie zaklęcie

sugestii. Coś takiego stosuje się w stosunku do mugoli. Ktokolwiek podejdzie, będzie miał

wrażenie, że musi iść gdzieś indziej.

— A co z tym biegającym za Puchonicą?

— Masz na myśli Martina? — odgadła Malvern, pocierając ręce. Było jej coraz zimniej.

— Ten mały może skapować, co się dzieje. Trzeba się go pozbyć — zawyrokowała Eris, odgryzając

kolejny kawałek jabłka.

— Ona ma rację — zgodził się Peter. — Lepiej nie ryzykować.

— Dobrze, wymyślimy coś, by trzymać go z daleka. Ach, zapomniałabym, musimy wyłączyć

kominki na ten czas. Stąd się nie da aportować, ale nie chcę ryzykować, że Snape mógłby użyć

kominka.

— Ja mogę to zrobić — stwierdziła Eris. W jej różnokolorowych oczach pojawiła się niepokojące

zadowolenie.

— Dobrze. Peter poszuka jakiegoś miejsca, a ja z Sebastianem zajmę się pacyfikowaniem Snape'a.

Spotkamy się tutaj z samego rana i omówimy szczegóły.

*

— Severusie, słuchasz mnie w ogóle? — zapytała Minerwa, zerkając na mężczyznę znad listy

eliksirów do przygotowania.

Snape, który stał przy oknie i obserwował znajdującą się na błoniach grupę, odwrócił się i spojrzał

na wicedyrektor siedzącą przy biurku.

— Dlaczego pozwoliłaś, by Malvern się tutaj pałętała? I to jeszcze z nim? — zirytowany

odpowiedział pytaniem.

Kobieta odłożyła pergamin.

— Nie było powodów, żebym nie pozwoliła. Nie robi nic podejrzanego. Zresztą Filius za nią

poręczył.

Mistrz Eliksirów prychnął pogardliwie.

— Severusie, wiem, że za nią nie przepadasz. Wszyscy doskonale o tym wiemy. To tylko kilka dni...

Snape odwrócił się do okna.

— Jeśli chodzi o eliksiry... — zaczęła Minerwa, chcąc sprowadzić rozmowę w bezpieczne rejony.

— Będą gotowe za trzy dni — odparł tonem aż nadto sugerującym, że ma na głowie poważniejsze

sprawy niż takie drobiazgi.

Wicedyrektorka westchnęła tylko, kiedy Severus, powiewając czarnymi szatami, gniewnie wyszedł

z gabinetu. Najwyraźniej to kilka dni miało być dłuższe, niż mogłoby się wydawać.

*

Branwen potarła sine z zimna dłonie. Czuła się, jakby zamieniono ją w kostkę lodu.

— Panienka musiała bardzo zmarznąć. Zabiorę panienkę na kwaterę — powiedział z troską

Sebastian, kiedy pożegnali już Petera i Erisfanię.

— Nie ma potrzeby. Masz — wręczyła mu list, który chwilę wcześniej pospiesznie napisała. —

Wyślij go jak najszybciej, jak najlepszą sową. Dobrze by było, gdyby wiadomość dotarła jeszcze

dzisiaj.

— A panienka?

— Ja rozgrzeję się w Hogwarcie i załatwię jeszcze jedną sprawę. Spotkamy się przed kolacją przy

wyjściu z zamku.

Sebastian ukłonił się i, brnąc w śnieżnych zaspach, podążył do Hogsmeade. Branwen zaś

uważając, by się nie pośliznąć na oblodzonych alejkach, zawróciła do szkoły.

*

Severusowi zabrakło skrzydeł muchy blaszkoskrzydłej. Akurat teraz, kiedy były mu tak

bardzo potrzebne. Już wysłał zamówienie i miał je dostać z samego rana, ale do tego czasu musiał

je zdobyć skądinąd. Jedyną osobą, która mogła go w nie zaopatrzyć, był profesor Slughorn.

Tak naprawdę to Horacy, jako nowy Mistrz Eliksirów Hogwartu, powinien wykonać

potrzebne eliksiry. Ale że, jak twierdził, „przez lata nieco zerdzewiał”, to praca przypadła

Severusowi. Nie przeszkadzało mu to. Produkowanie najróżniejszych mikstur uspokajało go, a tylko

jeden Merlin raczył wiedzieć, jak bardzo potrzebny był mu teraz spokój.

Kiedy stanął przy drzwiach gabinetu profesora Slughorna, usłyszał czyjś śmiech. Kobiecy,

jeśli się nie mylił. Zaintrygowany zapukał i wszedł do środka.

Kanapę zajmował zadowolony Horacy i opierał o zwalisty brzuch szklankę z miodem.

Naprzeciwko niego, w stojącym przy kominku fotelu, z podwiniętymi pod siebie stopami siedziała

Malvern. Twarz miała zaróżowioną od gorąca bijącego od ognia, a zmarznięte dłonie grzała na

kubku herbaty doprawionej rumem. Pewnie dlatego oczy błyszczały jej lekko, ale może sprawił to

tylko odblask płomieni. Branwen była zrelaksowana i najwyraźniej czymś rozbawiona. Snape

spojrzał na nią ze zdziwieniem. Nigdy jej takiej nie widział. Kiedy była jeszcze w szkole, wydawała

się emanować złością i frustracją, jak zwierzę zamknięte w kładce, które bezsilnie tłucze o pręty,

chcąc się uwolnić. A teraz nic jej nie ograniczało i w końcu mogła być tym, kim zawsze była. Jedno

potrafił stwierdzić z całą pewnością — ta dziewczyna miała niewiele wspólnego z rozchichotanymi

idiotkami, które musiał uczyć na co dzień.

— Och, Severusie, jak dobrze cię widzieć. Napijesz się z nami? Dostałem ostatnio butelkę

wyśmienitego miodu, koniecznie musisz spróbować. Z pewnością znasz pannę Malvern.

— Niestety.

— Usiądź; właśnie rozmawialiśmy o magii bezróżdżkowej i zastosowaniu zaklęcia decollatio.

Snape uniósł brew. Zaklęcie decollatio zostało zakazane bardzo dawno temu, jako należące do tej

najciemniejszej odmiany czarnej magii. To, że Branwen miała o nim jakiekolwiek pojęcie, już samo

w sobie było intrygujące.

— Nie jestem zainteresowany. Potrzebuję trochę skrzydeł muchy blaszkoskrzydełej do eliksiru, a

moje się skończyły.

— Już popatrzymy, czy coś mam. Powinna mi zostać jeszcze uncja czy dwie. Zaraz znajdę.

Sloughorn wstał z trudem i podszedł do szafki, w której trzymał składniki. Branwen w tym czasie

dopiła do końca napój i odstawiła kubek.

— Dziękuję za herbatę. I pożyczenie „Eliksirów i zaklęć niezwykłych”. Ta książka jest mi bardzo

potrzebna, ale ze względu na zakaz wstępu do biblioteki — przelotnie spojrzała na Severusa — nie

miałam do niej dostępu.

— Ależ żaden problem. To sama przyjemność pomóc tak utalentowanej młodej damie. Musiałaś

odziedziczyć to po ojcu. Zawsze byłem pod wrażeniem jego osiągnięć. Jaka szkoda, że umarł w tak

młodym wieku.

Branwen, która właśnie zakładała buty suszące się jeszcze przed chwilą przy kominku, zamarła na

chwilę. Zaraz jednak jej palce powróciły do wiązania sznurowadeł.

— To prawda — odparła w końcu dziewczyna, biorąc ze stojącego nieopodal stolika przygotowaną

już wcześniej dla niej książkę.

— O, mam! — ucieszył się Horacy. — Proszę Severusie, skrzydła muchy blaszkoskrzydłej w

doskonałym stanie.

Podał byłemu uczniowi paczuszkę, na co ten skinął zdawkowo głową.

— Pójdę już — powiedziała Branwen, zapinając płaszcz i zmierzając w stronę drzwi.

— Oboje wychodzicie? Jaka szkoda. Może znajdzie się jeszcze okazja, by razem pogawędzić.

— Z pewnością — rzuciła Malvern, po czym wyszła z gabinetu. Snape dołączył do niej chwilę

później.

— Zadziwiające, że gdzie się nie obejrzę, tam wszędzie cię pełno. Wydajesz się gorszą plagą niż

Potter — stwierdził zjadliwie były Mistrz Eliksirów.

— Proszę się nie obawiać. Żadne z nas planuje odebrać panu profesorowi najważniejszego tytułu.

Mamy zdecydowanie ciekawsze rzeczy na głowie. — Odwróciła się, chcąc odejść.

Jej spokojny ton i twarz niewyrażająca żadnych emocji, wyraźnie Severusa irytowała. Jakby

jego osoba nie miała dla niej żadnego znaczenia. Chciał zobaczyć pełne wściekłości spojrzenie i

znowu poczuć, że to on ma nad nią przewagę, a ona jest tylko zwykłą, choć denerwującą bardziej

niż inni, uczennicą.

— Wydaje ci się, Malvern, że tak dużo wiesz o świecie, a tak naprawdę niewiele trzeba, by

udowodnić ci, jak bardzo się mylisz.

Dzieliło ich z dobre pięć metrów, ale z nawet z tej odległości mógł zobaczyć jak zaciska

dłonie. Poczuł miłe ciepło rozlewające się we wnętrzu.

Branwen odwróciła się powoli. Korytarz był słabo oświetlony i szaty Snape'a zlewały się z

otoczeniem, przez co Severus zdawał się wyłaniać z ciemności.

— Nocturn to nie jedyne miejsce, w którym można dowiedzieć się czegoś o świecie, panie

profesorze. Jestem pewna, że pan Malfoy, który zawsze dba, by wytknąć mi moje pochodzenie,

dokładnie to panu wytłumaczy. — Jej głos był chłodny i niewzruszony. — Czekają na mnie.

Dobranoc.

Po czym odeszła, zostawiając Severusa samego z jej słowami.

*

Dzień zaczął się od lawiny listów. Sowy, które je przyniosły, nie dawały Branwen spokoju,

dopóki nie zwlekła się z łóżka i nie otworzyła okna, wpuszczając je wraz z zimnym podmuchem

powietrza. Wciąż jeszcze nie do końca przytomna, rozczesując palcami splątane włosy, podeszła do

pozostawionego na łóżku stosu kopert. Sięgnęła po pierwszą z nich: „Magiczne zabawki. Zabaw się

najlepiej na świecie!”. Następną: „Masz problem z wampirami? Akcesoria antywampirze. Do

każdego tuzina kołków czosnek gratis”. I kolejną: „Tylko u nas poznasz prawdziwą magię ogrodu!

Przybądź koniecznie!”. Merlinie, ten magiczny spam stał się naprawdę nieznośny, pomyślała

przelotnie. Wiadomość, na którą czekała, znajdowała się na samym końcu. Wszędzie rozpoznałaby

ten charakter pisma. Litery były okrągłe, starannie wykończone i gdyby piszący bardziej się

postarał lub może nie pisał w pośpiechu, byłby to przykład całkiem ładnej kaligrafii. Branwen

uśmiechnęła się do siebie. Jej notatki wyglądały zwykle jak ślad po tangu dwóch pająków i

naprawdę trudno było coś z nich odczytać. Eleganckie zapiski Rufusa zawsze wywoływały u niej

dziwnego typu zazdrość. Musiała jednak przyznać, że idealnie pasowały do jego osoby. Jakoś nie

była w stanie sobie wyobrazić, by mógł bazgrać jak kura pazurem, mając dłonie całe poplamione

atramentem, jak jej się to czasem zdarzało.

Droga Branwen!

Nie będę ukrywał, że Twój ostatni list bardzo mnie zaskoczył. Wszystko wskazuje, że spełnienie

wymogu baronowej von Aretin będzie mocno kłopotliwe. Szczerzę żałuję, że nie mogę

przyjechać i jakoś Ci pomóc. Przesyłam jednak eliksiry, o które mnie prosiłaś — na szczęście

miałem ich niewielki zapas. Mam nadzieję, że Ci się przydadzą i szybko uporasz się z wszelkimi

trudnościami.

Pozdrawiam

Rufus Wells

P.S. Liczę, że przy następnym spotkaniu wszystko mi opowiesz.

Branwen złożyła list na pół i zajrzała do paczuszki. W środku znajdowały się dwie niewielkie

buteleczki. I coś jeszcze...

Na wierzchu leżała gałązka zasuszonego wrzosu. Malvern ujęła ją delikatnie, bojąc się, że w

każdej chwili może się rozpaść. Uśmiechnęła się. Branwen uwielbiała wrzosy. Ich delikatny,

uspokajający zapach; fakturę tych drobnych kwiatuszków, ale przede wszystkim fioletową barwę.

Żadna krwista róża, ani najbielsza lilia nie mogła równać się z surowym pięknem kwitnącego

wrzosowiska. Skąd Rufus wiedział, że właśnie te kwiaty uwielbiała najbardziej ze wszystkich?

Ciężko powiedzieć, ale niezbyt ją to dziwiło. Rufus nieraz zaskakiwał ją swoją domyślnością.

Czasami miała wręcz wrażenie, że czyta jej w myślach. Jaka szkoda, że nie widziała go od czerwca.

Na początku miała się z nim zobaczyć na corocznym przyjęciu charytatywnym, ale niestety dopadła

go smocza grypa — mało groźna, jednak bardzo osłabiająca i zakaźna choroba. Kiedy Rufus już się

wykurował, ona przebywała z babcią w Irlandii. Teraz zaś Wells wyjechał do Francji, gdzie

wizytował kuzyna i uczestniczył w odbywającym się sympozjum. Na szczęście zostały im jeszcze

listy, które wysyłali do siebie regularnie, czasem nawet dwa razy dziennie. Odwróciła łodyżkę w

palcach. Sama nie wiedziała, kiedy ich pełna dystansu relacja zyskała na serdeczności. Rufus stał

się dla Branwen przyjacielem na miarę Fiony, wręcz...

Pukanie do drzwi przerwało jej rozmyślania.

— Czy panienka jest już gotowa? — zapytał Sebastian zza drzwi. — Niebawem nadejdzie pora

naszego spotkania.

— Zaraz będę. Momencik.

Zaczęła się pospiesznie przebierać i przygotowywać do wyjścia. Złapała jeszcze pospiesznie

pakunek od Rufusa i rozejrzawszy się, czy ma wszystko, czego potrzebuje, niemal wybiegła z

pokoju. Porzucony wrzos upadł na podłogę samotny i zapomniany.

5

Miejsce, które wybrał Peter, znajdowało się na czwartym piętrze i była to stara, nieużywana już od

jakiegoś czasu klasa. Na pierwszy rzut oka nie różniła się niczym od innych pomieszczeń w zamku:

identycznie równo poustawiane ławki, wysoka katedra, na której nauczyciele wygłaszali wykład, i

zielona tablica z białymi smugami nie do końca startej kredy. Jedyną różnicą były drugie drzwi.

— Zaplecze? — spytała zaciekawiona Branwen.

— Tak. Trzymano tam pewnie pomoce naukowe, kiedy jeszcze używano tej sali — zgodził się Peter.

Czasy się zmieniały i Hogwart również to odczuwał. Przez ostatnie stulecie liczba uczniów

stopniowo malała, a w ciągu ostatnich kilku lat doszło do drastycznego spadku. Rodzice zabierali

dzieci do siebie albo, jeśli było ich stać, wysyłali do szkól za granicą. Wiszące w powietrzu napięcie

wyraźnie dawało znać, że zbliżała się wojna i to najgorsza ze wszystkich, bo wojna domowa.

— Tamten pokój — zaczął Peter — udekorujemy na coś przypominającego salon, żeby wyglądało

jak miejsce, w którym Snape lubi spędzać czas z dala od innych ludzi. Tutaj zaś postawimy

magiczną blokadę, która uaktywni się wraz z pojawieniem się Humbeliny. W ten sposób, żeby

przeszkodzić randce, trzeba będzie nas minąć.

— Pomysłowe — przyznała Branwen — choć, nie licząc Anne, nikt nie nabrałby się, że Snape lubi

przesiadywać sobie w jakimś innym miejscu, niż jego zimne, zawilgocone lochy. Tak czy inaczej,

mamy idealne miejsce na spotkanie. Teraz trzeba będzie tylko odpowiednio je umeblować. A co z

kominkami? Jak Eris sobie radzi?

— Całkiem dobrze. Możesz sama zobaczyć, jest obok.

W byłym składziku Eris pilnie nad czymś pracowała. Wykonywała różdżką zawiłe gesty, szepcząc

jakieś niezrozumiałe zaklęcia nad znajdującą się przed nią glinianą miseczką. Żółty proszek, który

ją wypełniał, wyglądał niepozornie — jak wypłukany przez morze piasek — i patrząc na niego,

ciężko było uwierzyć, że po jego użyciu uzyska się jakikolwiek efekt, o wyłączeniu sieci Fiuu w

całym zamku nie mówiąc.

— Działa? — zapytała niepewnie Branwen.

— Jasssne.

Eris postawiła na stole kamienną misę, w której z wprawą zapaliła magiczny ogień, a następnie

wzięła garść proszku i sypnęła w płomienie. Po zetknięciu z nim substancja rozbłysła jasno,

rozsypując wielobarwne iskry, po czym gwałtownie zgasła. Nie trwało to dłużej niż kilka sekund.

— Fajowe, nie?

— Robi wrażenie.

— Zrobimy małe bombki, umieścimy tu i tam, a potem zaklęcie aktywujące i... ŁUBUDU! — Na

twarzy Erisfanii pojawił się wyraz radości, a różnokolorowe oczy lśniły niepokojąco.

Najwyraźniej należało dopisać do kolekcji jej odchyleń jeszcze zapędy piromańskie. Malvern

zaczynała współczuć osobie, której Sylwan chciałaby pokazać pełnię swoich możliwości.

— Na ile to wyłączy sieć Fiuu?

— Z godzinkę. Jak chcesz, mogę naprawdę się zabawić...

— Nie trzeba! Naprawdę! Godzina nam wystarczy. Został jeszcze Snape.

Branwen wyjaśniła szybko, co zamierza zrobić.

— Sprytne, choć ryzykowne — stwierdził Peter.

— Eliksir fantazji wywoła dezorientację i oszołomienie, więc jakiekolwiek próby określenia sprawcy

się nie powiodą.

— Jak dojdzie do zamieszania, to komuś może stać się krzywda.

— Od czego mamy Expelliarmus? — odparła gładko Malvern. — Tylko Eris musi odciągnąć Martina,

by się nie plątał pod nogami.

— Zajmę się tą ptaszyną. — Sylwan uśmiechnęła się słodko. Zdecydowanie należało jej unikać,

kiedy znajdowała się w swoim żywiole.

— Ty natomiast pomożesz mi po wszystkim. Będę potrzebowała ubezpieczenia, by nikt nas nie

zobaczył. W porządku — dodała Branwen. — Przygotujcie tu wszystko, a ja zaniosę Humbelinie

radosną nowinę, że może zacząć się stroić.

*

Humbelina od dobrej chwili mozolnie pisała w swoim ukochanym notatniku ze szkielecikiem kotka,

plamiąc sobie palce czarnym atramentem.

Drogi pamiętniczku

Stało się! Będę mieć randkę z Seviczkiem! Supcio!

Na początku było okropnie, bo myślałam, że Brania chce mi go zabrać i nawet nawet

miałam z Darknusiem pomysł, żeby zrobić jej niefajne rzeczy, ale potem wszystko się

posypało, a Brania powiedziała, że wszystko przygotuje i zobaczę się z moim Mrocznym

Księciem. Nie mogę się doczekać!

Kiedy przypomnę sobie, jaki był wspaniały i władczy, kiedy przyszedł mnie ratować, chociaż

przed Branią udawał takiego złego i strasznego. Mówię Ci, to M—I—Ł— ♥ — Ś—Ć!

Jesteśmy sobie przeznaczeni!

O drugiej mam spotkanie z Seviczkiem w jego Sekretnym Miejscu, o którym nikt poza nim

nie wie i gdzie Brania ma mnie zaprowadzić. Zostało tak niewiele czasu, a ja zupełnie nie

wiem, w co się ubrać ! Przecież nie założę zwykłych czarnych szat! Muszę znaleźć coś

specjalnego...

*

Peter rysował z uwagą krąg na podłodze, a kreda brudziła mu palce.

Dla kogoś innego te mistycznie znaki mogły się wydawać poustawiane zupełnie chaotycznie, ale

Colton dostrzegał w tym ukryty wzór. Spirale, okręgi przecięte dwoma siecznymi, romby wpisane w

prostokąty — wszystko miało swoje określone miejsce, trzeba było tylko spojrzeć z szerszej

perspektywy. Wtedy dostrzegało się, że te prymitywne symbole kryły matematyczną doskonałość.

Śmiano się z niego, gdy mówił, że to najpiękniejsza ze wszystkich nauk, ale on mógł tylko

współczuć tym ignorantom, którzy wybierali ulotny, materialny wdzięk nad perfekcją niezmiennych

praw rządzących wszechświatem. Każdy, kto naprawdę poznał matematykę, po prostu musiał się w

niej zakochać.

Peter rysował krąg, wsłuchując się melodię liczb.

*

Martin z niepokojem, ale i fascynacją przyglądał się, jak Eris montuje małą paczuszkę w kolejnym

kominku i rzuca jakieś nieznane mu zaklęcie. Malvern kazała mu iść z Sylwan, twierdząc, że musi

jej pomóc. Polecenie było dziwne, bo zdecydowanie nie wyglądało na to, by Erisfania potrzebowała

jakiejkolwiek wsparcia.

— Może ja pójdę do Anne — zaczął, chcąc się ulotnić pod byle pretekstem. — Pewnie się

denerwuje i w ogóle...

— Nigdzie nie idziesz — stwierdziła, czyszcząc dłonie z sadzy.

— Ale... — próbował zaprotestować, jednak skapitulował, gdy dostrzegł, w jaki sposób patrzyły na

niego jej różnokolorowe oczy. Puchon wycofał się ostrożnie, uznając, że lepiej nie drażnić tej

nieprzewidywalnej, jadowitej kobry.

— W sumie mogę się jeszcze przejść...

— I dobrze. Masz. — Sylwan zarzuciła mu swoją torbę na ramię, pod ciężarem której ugięły mu się

nieco nogi.

— Jasne — zgodził się, po czym grzecznie podreptał za nią, grzechocząc cicho biżuterią.

*

Humbelina jazgotała przez całą drogę, ale Branwen nie starała się jej słuchać, czy nawet udawać,

że słucha. Zamiast tego, w skupieniu rozglądała się dookoła, sprawdzając, czy nigdzie w okolicy nie

ma Snape’a. Gdyby się teraz na niego natknęli, wszystko skończyłoby się katastrofą. Anne nie

potrafiłaby utrzymać języka za zębami, a profesor wszystkiego by się domyślił.

Zostały im tylko dwa piętra... jedno... no, w końcu byli na miejscu.

— Jestem taka zdenerwowana! Jak wyglądam? Spodobam się Seviczkowi?

Branwen zerknęła przelotnie na czarny gorset zgniatający jej piersi, krótką spódniczkę sterczącą za

sprawą tiulu jak u baletnicy i wysokie buty z olbrzymimi koturnami. Humbelinie brakowało tylko

pastorału, by wyglądała jak mroczna pastereczka, zajmująca się demonicznymi owieczkami. Istne

marzenie fetyszysty.

— Myślę, że zrobisz na nim... wrażenie — odparła wymijająco Branwen. — Wiesz, zaraz przyjdzie i

lepiej, żeby mnie tu nie było.

Anne pokiwała głową i posłusznie weszła do środka. Kiedy drzwi się za nią zamknęły, Malvern

odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę schodów. Zostało jej niewiele czasu.

*

Monstrualne wahadło hogwarckiego zegara wychyliło się po raz kolejny. Większa wskazówka

przesunęła się odrobinę, zatrzymując na dwunastce i wskazując dokładnie trzecią po południu.

Spiżowy dzwon zakołysał się, rozbrzmiewając głośno i wyraźnie...

Raz

Peter upewnił się, że niczego nie przeoczył ani nie pomylił, ale wszystko było w należytym

porządku. Wystarczyło jedynie wprowadzić do kręgu odpowiednie zaklęcie, a zapewni się jego

stabilność. Przez godzinę, zanim krąg osłabnie, a czar się rozwieje, każdy, kto będzie chciał przejść

korytarzem odczuje potrzebę, by jak najszybciej powrócić do swojego dormitorium.

Usłyszał nagle znajomy dźwięk. Wyciągnął różdżkę i wyszeptał zaklęcie, a wyrysowane na

podłodze znaki rozjarzyły się na złoto. Zadowolony wyszedł, zamykając za sobą starannie drzwi.

Dwa

Darkness paplał nieustannie, jakby zacięła mu się płyta i nie mógł się wyłączyć. Eris miała ochotę

rzucić na niego jeden z tych ciekawszych czarów, ale Malvern wyraźnie zaznaczyła, że nie wolno jej

stosować na nim żadnych zaklęć. Żałowała, bo miała kilka pomysłów jak się z nim, czy też nim,

pobawić...

Zamarła nagle, nasłuchując. Już czas. Wyciągnęła różdżkę, chcąc rzucić odpowiednie zaklęcie, ale

Martin swoim trajkotaniem strasznie ją rozpraszał. Żadnych zaklęć, rozkaz był aż za dokładny.

Niech jej będzie, pomyślała Erisfania, po czym złapała zdezorientowanego Puchona za szatę,

przyciągnęła i pocałowała, a właściwie wbiła mu się w wargi, aż ten stracił dech. Kiedy go puściła,

patrzył na nią skołowany i nie mógł wykrztusić słowa. Zadowolona z efektu Sylwan użyła

odpowiedniego czaru, sprawiając, że kominki w całym zamku eksplodowały feerią barw, a

następnie zgasły.

Darknessowi przyszło do głowy, że w sumie bycie hetero nie jest takie złe.

Trzy

Branwen stała za jedną z licznych w zamku zbroi, ostrożnie obserwując okolicę. To była idealna

lokalizacja na zasadzkę. Nieopodal znajdowało się rozwidlenie korytarzy, prowadzące do dwóch

różnych skrzydeł zamku, a kawałek dalej ruchome schody. Miejsce ruchliwe i, co najważniejsze,

najprostsza droga prowadząca do gabinetu Snape'a, z której Mistrz Eliksirów z pewnością

skorzysta.

Teraz konieczna była precyzja. Za kilka minut Klub Gargulkowy kończy cotygodniowe spotkanie i

część jego członków będzie tędy przechodzić. Kiedy tylko się zbliżą, rozbije eliksir fantazji, który

przysłał jej Rufus. Mikstura w kontakcie z powietrzem natychmiast się ulatniała i wystarczyło wziąć

głęboki oddech, by odczuć jej działanie. To powinno zająć Snape'a, zwłaszcza, że Madame Pomfrey

wyjechała, bo musiała udać się po coś do Św. Munga.

Nie było to czyste zagranie, z pewnością, ale efektywne. A czasem efektywność jest wszystkim,

czego się oczekuje. Branwen zastanawiała się, jak na pomysł zareagują Peter i Erisfania. Tak jak

się spodziewała, ze spokojem przyjęli, że ofiarą może zostać ktoś z ich Domu — dla Coltona nie

miało to znaczenia, a Sylwan zwyczajnie bawiło.

Dźwięk zegara dał jej znać, że nadeszła pora.

Chwilę później usłyszała rozmowę i uczniów, który najwyraźniej szli w jej kierunku. Musiała

poczekać, aż będą tuż za zakrętem; wtedy nadejdzie odpowiedni moment. W innym przypadku

albo ją zauważą i zaczną się bronić, albo mikstura się rozwieje i nie zadziała.

Czekała, nasłuchując kroków. Palce pociły się jej na flakoniku z przeźroczystym eliksirem. Byli już

tak blisko, że mogła zrozumieć, co mówią. Jeszcze troszkę, jeszcze odrobinę... Teraz, lepszego

momentu nie będzie!

Buteleczka upadła na kamienną posadzkę i rozbiła się z cichym trzaskiem.

— Słyszałeś coś? — zapytał kobiecy głos.

— Nie, wydaje ci się. Chodźmy już. Obiecałem partyjkę Tomowi.

— Czekaj. Chyba zostawiłam notatnik w sali. Muszę po niego wrócić.

— Teraz? — jęknął potępieńczo chłopak.

— Jak nie chcesz iść, to nie.

— No dobra, dobra już idę.

Nie! — krzyknęła w myślach Branwen. Nie, do diabła nie teraz! Wyszła pospiesznie z wnęki i

chciała ich zawołać, albo w jakikolwiek inny sposób zatrzymać. Wzburzona zaczerpnęła

powietrza... i to był błąd.

Przerażona uświadomiła sobie, co właśnie zrobiła, ale było już za późno. Poczuła, jak zaczyna jej

wirować w głowie, a następnie świadomość rozpłynęła się w białej mgle.

*

Humbelina musiała przyznać, że sekretne miejsce Severusa wyglądało niemal tak, jak sobie je

wyobrażała. Pomieszczenie było niewielkie i mroczne. Jednym źródłem światła był kominek i

stojący na nim żeliwny świecznik, który oświetlał tarczę herbową z wijącym się wężem i wystające

spod niej dwa skrzyżowane miecze. Na samym środku stał szezlong o szkarłatnej tapicerce, a obok

niego niziutki stoliczek, na którym leżały jakieś oprawione w skórę tomy. Humbelina

zapobiegawczo ich nie dotykała. Ogólnie kierowała się myślą, że w szkole byłoby lepiej, gdyby było

„mniej książków, więcej zabawy”1. Zresztą, co tam książki mogły wiedzieć o życiu i uczuciach?

Puchonka obdarzyła większym zainteresowaniem stojący w rogu barek. Sugerował on alkohol, czyli

najbardziej pożądaną substancję w miejscu zamieszkałym przez nastolatków pragnących poznać

nieco dorosłości. Z tego, na ile zdołała się zorientować, miała do wyboru kilka rodzajów

czerwonego wina. Nie bardzo potrafiła stwierdzić, czym się od siebie różnią, więc kwestię wyboru

rozwiązała prosto — chlapnęła do kieliszka każdego po trochu. Spróbowała odrobinę. Było lekko

kwaskowate w smaku, ale zdecydowanie alkoholowe.

Nie mając, co robić, rozłożyła się na szezlongu w odpowiednio poetyckiej pozie i zaczęła siorbać

wino. Nie trwało to długo. Nagle jedna ze ścian zafalowała, następnie wyłonił się z niej Severus. Z

wrażenia Humbelina wylała na siebie całą zawartość kieliszka. Przez chwilę jeszcze nie dowierzała,

ale wystarczyło jedno spojrzenie na te czarne szaty, sięgające ramion włosy, wydatny nos i te

czarne, bezdenne oczy, aby wszelkie wątpliwości zniknęły.

— Anne, dobrze, że jesteś. Pragnę z tobą porozmawiać... — powiedział Snape tym swoim

niezwykłym głosem.

Zachwycona dziewczyna uznała, że właśnie znalazła się w raju.

*

Severus szedł do lochów po skończonym obchodzie zamku. W gabinecie czekał na niego stos prac

z OPCM-u do ocenienia, co, delikatnie mówiąc, nie napawało go radością. Znów będzie musiał

czytać te brednie bandy idiotów, która nie tylko nie rozumiała najprostszych rzeczy, ale jeszcze

podchodziła do zajęć ze skandalicznym wprost lekceważeniem. Jakby magia nie miała dla nich

znaczenia; była wygodnym narzędziem, które przynosi doraźne korzyści. Snape czuł do takich ludzi

tylko pogardę. Kochał magię, zwłaszcza jej mroczną odmianę, ale nie za to, co dawała. Czuł wobec

niej szacunek i podziw. Była niebezpieczna, potężna i podstępna. Mogła dać ci odrobinę, by

odebrać wszystko, szeptać sny o potędze, by opętać myśli, niszczyć i tworzyć, leczyć i ranić, dać ci

władzę i uczynić bezradnym. Mogła wszystko i tylko idioci wierzyli, że są w stanie ją sobie

podporządkować. Ale jak te matoły, których musiał uczyć, miałyby to niby zrozumieć? Czy już

naprawdę nie było nikogo, kto choć w części podzielał jego fascynację?

Nagle rozmyślania Severusa przerwał jakiś hałas. Usłyszał dźwięk rozbijanego szkła i czyjeś

oddalające się kroki. Kaszel, a następnie głośny jęk. Kto to mógł być? Tutaj, o tej porze? Wyciągnął

różdżkę i trzymając ją tak, by nie można jej było zauważyć w fałdach szat, skręcił za róg, gdzie

miało miejsce całe zamieszanie.

Dostrzegł klęczącą na podłodze dziewczynę, która kiwała się w przód i w tył, mówiąc do siebie. Nie

widział jej twarzy, bo zasłaniały ją czarne włosy. Wokół walały się odłamki rozbitej butelki. Severus

pociągnął nosem — zapach trawy cytrusowej i pieprzu. Eliksir fantazji?, zdziwił się. Podszedł dwa

kroki, a fragmenty szkła chrzęściły pod obcasami jego butów. Dziewczyna musiała go usłyszeć, bo

podniosła głowę. Malvern, pomyślał, patrząc na jej bladą twarz.

— Widzisz? — szepnęła. — Widzisz?

Nic — tylko płacz i żal i mrok i niewiadomość i zatrata!

Takiż to świat! Niedobry świat! Czemuż innego nie ma świata? 2

Opuściła głowę i rysowała palcami fale w potłuczonym szkle.

— Ach, myśli opętane, bezładne, bezradne!

Ach, słowa niepojęte twardego wyroku!

Przez wicher się przedzieram, wśród wichru upadnę,

Jak wicher huczy we mnie bezdenny niepokój… 3

Cóż jestem? Liść tylko, liść co z drzewa leci.

Com uczyniła — wszystko było pisane na wodzie,

Liść jestem co spadł z drzewa w dalekim ogrodzie.

Wiatr niesie go aleją, w której księżyc świeci 4.

Ku własnemu zaskoczeniu Severus nie wiedział, co powiedzieć. Zwykłe złośliwości jakoś nie chciały

przejść mu przez gardło.

— Nie ma znaków! Od dawna już się rozwiały!

Nie ma żadnych upewnień! Nikt nie wierzy w nas!...

Zamilkły śmiechy w ciemnościach i płacze ustały.

W pajęczynie po kątach zagnieździł się — czas... 5

— Malvern. — Severus chwycił ją za rękę, zanim zdążyła się poważnie skaleczyć. Spojrzała na jego

dłoń, a później z trudem na nim skupiła wzrok i przez chwilę miał wrażenie, że doszła a siebie, ale

potem uśmiechnęła się smutno i westchnęła:

— Tak pozostałam samotna bez rady;

Na moje smutki i tęsknoty moje:

Przebiegam myślą chwil minionych ślady,

Nad zwiędłą różą zadumana stoję...

I w niebo wzrok mój wysyłam na zwiady,

Lecz o przyszłości pomyśleć się boję.

Na taką przyszłość, co mgłę ołowianą,

Rozpostrzeć może na błękitnym niebie,

Na taką przyszłość, ciemną i stroskaną,

Co ból i miłość zarówno pogrzebie...

Niechaj te słowa pamiątką zostaną,

I niech przeżyją razem mnie i Ciebie!6

Poklepała go po ręce, jakby chciała go pocieszyć, po czym znów zaczęła coś bezładnie mamrotać

pod nosem. Severus przez chwilę patrzył na nią w milczeniu, a następnie zmusił ją, by wstała.

Najwyraźniej konieczne było antidotum.

6

Peter obserwował całe zdarzenie skryty w cieniu. Zgodnie z ustaleniami przyszedł pomóc Malvern i

kiedy dotarł na miejsce, widział, jak ta łapie się za głowę i upada na kolana. Zrobił krok w jej

kierunku, chcąc ją stąd zabrać, ale wtedy pojawił się Snape. Colton cofnął się. Lepiej, żeby

profesor go nie widział. Mistrz Eliksirów zacząłby zadawać pytania i zrobiłby się podejrzliwy. Peter

przyglądał się, jak nauczyciel zmusza Branwen do wstania, a następnie gdzieś ją prowadzi,

prawdopodobnie do lochów. Kiedy tylko oddalili się na tyle, by nie mogli go zobaczyć, ruszył

poszukać profesora Flitwicka. Jeśli ktoś mógł tu pomóc, to tylko on.

*

Severus i wciąż mokra i nieco ociekająca od wina Humbelina zasiedli na szezlongu. Przez długą

chwilę panowała niezręczna cisza. Anne była podekscytowana — nie mogła uwierzyć, że jej

marzenie w końcu się ziściło. Wyobrażała sobie tę scenę tyle razy... Pomimo wielkiej radości czuła

się speszona. Co innego, fantazjować sobie o kimś i wizualizować różne... ciekawe sceny, a co

innego stanąć twarzą w twarz z obiektem swojego uwielbienia. W efekcie Humbelina wpatrywała

sięw Snape’a z zachwytem , nie mogąc wydusić z siebie słowa.

— Humbelino, od dawna chciałem z tobą porozmawiać — powiedział Severus.

— Naprawdę?!

— Tak, od dłuższego czasu pragnąłem ci wyznać moje uczucie. Nie mogę przestać o tobie myśleć,

od kiedy tylko cię ujrzałem. Jesteś mi najdroższą istotną na świecie. Kocham cię, Humbelino!

— Naprawdę?!!!

— Jednak pomimo moich uczuć do ciebie, nie możemy być razem.

— Naprawdę?... Znaczy, czemu?!

Westchnął ciężko, przysłaniając twarz dłonią i zamierając w pozie sugerującej głębokie duchowe

cierpienie.

— W mej młodości popełniłem straszne błędy, których piętno prześladuje mnie do dziś dnia. Przez

długi czas ukrywałem się i z konieczności zajmowałem czarną magią, choć ma dusza wzdragała się

na samą myśl o tym. Lecz wszystko na nic! — jęknął przeciągle. — Moi wrogowie odnaleźli mnie i

gdyby dowiedzieli się o moim uczucie do ciebie... Nie! Nie chcę nawet o tym myśleć! Nie mógłbym

żyć, wiedząc, że ktoś mógłby cię skrzywdzić i to jeszcze z mego powodu!

— Och... — westchnęła Anne z zachwytu. Jakiż on był wspaniały!

— Lecz nawet gdyby nie te tragiczne wydarzenia, nie śmiałbym marzyć o życiu u twego boku.

Kimże jestem przy takiej doskonałości jak ty? Gdzie mi ze swoimi żółtymi zębami, tłustymi włosami

i wyglądem ożywionego trupa do twoich oczu, twych włosów, twych warg, z których pragnąłbym

spijać nektar życia. Muszę odejść.

— Nie!

— Tak, to jedynie rozwiązanie. Tylko w ten sposób odnajdziesz kogoś godnego twojej miłości,

kogoś, kto przyniesie ci szczęście.

— Ale ja cię kocham! — zakrzyknęła Anne. Gotowa była na wszelkie poświęcenia, o ile nie wiązały

się one z robieniem niemiłych rzeczy.

— Zapomnij o tym! Zapomnij! Ja jestem stracony. Nade mną wiszą czarne chmury zguby. Wolę

odejść i rozpaczać, wylewając gorzkie łzy cierpienia, niż patrzeć na twój smutek.

— Nie! Ja cię uratuję!

— Humbelino — odsunął ją ostrożnie. — To koniec.

— Nieprawda!

— Niestety tak.

— Tak nie może być!

— Może

— Ja się nie zgadzam!

— Trudno.

— Ale czemu?

Mistrz Eliksirów westchnął ciężko i zrobił zbolałą minę, którą każdy bardziej spostrzegawczy niż

Humbelina odczytałaby jako: „Do diabła, tłumaczę ci już od kwadransa!”.

— Nic nie możemy poradzić na okrutny wyrok losu. Rozdziela nas przepaść.

— Nie zostawię cię!

— Musisz, tylko w ten sposób będę mógł wypełnić mą misję, od której zależy przyszłość nas

wszystkich. Nasze rozstanie to konieczność!

— Och, Severusie — zawołała Humbelina, niespodziewanie rzucając mu się na szyję. Dzięki temu

nie zauważyła, jak ten przewraca oczami.

— Tak, tak. — Poklepał ja mechanicznie po ramieniu. — Proszę, idź już. Nie zniosę dłużej tej

udręki. Myśl, że tak kończy się nasze uczucie... To straszne!

— Nigdy o tobie nie zapomnę. Nigdy! — Popatrzyła na niego szklącymi oczami.

— Wiem, wiem — powiedział łagodnie, robiąc przy tym minę, jakby prosił samego Merlina o siłę i

cierpliwość.

Nagle Anne oderwała się od niego i zalewając się łzami, wybiegła z pokoju. Severus poczekał

chwilę, po czym spokojnie wstał. Rozruszał sztywne mięśnie i nalał sobie nieco wina. W ogóle nie

widać było po nim niedawnego uniesienia czy poetyckiej emfazy, która przed chwilą była tak

wyraźna. Jego rysy również się zmieniły — metamorfoza była powolna, ale zauważalna. Nos się

zmniejszył i wyprostował, wargi się uwydatniły, policzki nabrały koloru, a oczy straciły swą

intensywną czarną barwę na rzecz koloru gorzkiej czekolady.

Sebastian odstawił pusty kieliszek i wyszedł zadowolony z dobrze wykonanej misji.

*

Opiekuna Ravenclawu nie było ani w gabinecie, ani w pokoju nauczycielskim, ani w Wielkiej Sali.

Peter znalazł go w końcu w sowiarni, gdzie wysyłał list.

— Coś się stało, mój chłopce? — spytał, widząc poruszonego Krukona.

— Panie profesorze, mamy poważny problem...

*

Severus wprowadził Malvern do gabinetu, a sam skierował się do schowka ze składnikami. Będzie

potrzebna kora wierzby, dziurawiec, zmielony smoczy pazur, wymieniał w myślach, gdy tymczasem

zdezorientowana dziewczyna rozglądała się po pomieszczeniu. Nagle Branwen podeszła do niego.

Miała błyszczące oczy i tak zwężone źrenice, że niemal nie było ich widać. Severus patrzył na nią

uważnie, zastanawiając się, co planuje zrobić. Osoby pod wpływem eliksiru fantazji bywały

nieobliczalne i trzeba było uważać, by nie zrobiły sobie krzywdy. Zbliżyła się jeszcze krok, a

następnie położyła dłoń na jego ramieniu.

— Co ty tu robisz? Dlaczego?... — zamilkła, jakby jakaś myśl przyszła jej do głowy. — Zostajesz?

Ja wciąż nie potrafię zdecydować. Wszyscy mówią, żebym wyjechała. Tak byłoby najrozsądniej, ale

czy najlepiej? — Uniosła głowę i spojrzała w czarne oczy mężczyzny. — Chciałabym być tak pewna

tego, co robię. — Nagle, ku nieprawdopodobnemu zaskoczeniu Severusa, objęła go. — Cokolwiek

się nie stanie, pamiętaj, że jesteś moim przyjacielem... Vail...

Oczy uciekły jej w głąb czaszki, kolana się pod nią ugięły i gdyby Snape jej nie złapał, upadłaby na

podłogę. Severus usadził bezwładną Malvern w fotelu, a sam ruszył przygotowywać miksturę.

*

Branwen jęknęła przeciągle, gdy odzyskała przytomność i złapała się za głowę. Miała wrażenie,

jakby ktoś zgniatał jej czaszkę, przyglądając się, czy już mózg wypływa jej uszami, czy jeszcze nie.

A ten smak. Ohyda! Jakby włożono jej do ust zdechłego kreta.

Jęknęła ponownie, próbując zapanować nad żołądkiem, któremu nagle wzięło się na tańczenie

salsy.

— Wypij to — powiedział czyjś głos, wręczając jej fiolkę czegoś dziwnie pachnącego. Wypiła, nie

zastanawiając się, co to może być. Zupełnie jej to nie obchodziło — byleby pozbyć się tego

paskudztwa z ust.

Chwilę później doszła już do siebie na tyle, by wykazać zainteresowanie światem zewnętrznym. Ku

własnemu skrajnemu niezadowoleniu uświadomiła sobie, że znajduje się w gabinecie Snape’a, a

on sam siedzi naprzeciw niej i bacznie ją obserwuje. Pewnie teraz Mistrz Eliksirów obmyślał jakąś

na wskroś złośliwą uwagę, którą miał skomentować jej fatalny stan. Trzeba było zapobiec wszelkim

możliwym nieprzyjemnościom i jak najszybciej się ulotnić.

Spróbowała się podnieść, ale zakręciło jej się w głowie.

— Siedź. Nie mam zamiaru zbierać cię z podłogi.

Nie pozostało jej nic innego, jak posłuchać.

— Od kiedy urozmaicasz sobie czas, zamieniając się w ćpunkę? — spytał Snape tym swoim

zwykłym pogardliwym tonem.

— Dla profesora wiadomości, to był wypadek. Mam wystarczająco dużo problemów, by nie szukać

sobie nowych — odparła zirytowana Branwen, masując skronie.

Zdecydowanie nie miała cierpliwości ani nastroju na jego złośliwości.

Severus milczał przez dłuższa chwilę, lustrując ją bardzo uważnie, jakby się nad czymś dogłębnie

zastanawiał.

— Chcesz studiować u Zimmermana we Włoszech? — spytał niespodziewanie.

Nawet ból głowy stracił nagle znaczenie. Snape wypytujący się o czyjeś życie osobiste? To dopiero

niespodzianka! Do czego mógł tego potrzebować?

— Tak..

— To, co ty tu jeszcze robisz? Czy nie powinnaś od miesiąca zawracać mu głowy i włóczyć się za

nim jak pies?

— Czyżby pan profesor nie pamiętał, po co tu przejechałam? — zapytała ironicznie.

— Malvern, nie udawaj idiotki, bo ci to nie wychodzi. Doskonale wiesz, do czego zmierzam.

Nie, zdecydowanie coś tu było nie w porządku. Może wciąż była odurzona eliksirem, bo to

wydawało się niemożliwe.

— Ja... ja jeszcze nie zdecydowałam, czy chcę wyjeżdżać.

— Wolisz bezsensownie zginąć?

— Mogłabym zostać i jakoś pomóc...

— Niby jak? Nie nadajesz się na wojownika; zabiją cię przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nie

masz pojęcia o zaklęciach leczniczych. A że ponieważ wszyscy wiedzą, kim jesteś, nie możesz

nawet zbierać informacji. Nie mówiąc już o tym, że twoje pochodzenie stwarza zagrożenie dla

ciebie i innych.

— Mam po prostu wyjechać? Udać, że nic się tu nie dzieje?!

— Jak chcesz się bawić w pomoc, to zrób to przynajmniej tam, gdzie masz na to szansę.

— Jeśli to takie cudowne rozwiązanie, to czemu pan profesor też nie wyjedzie? — zapytała

zaczepnie, dając upust swojej irytacji.

— Bo ja, Malvern, nie mam wyboru.

Branwen nie wiedziała, co powiedzieć. Ta rozmowa była zupełnie inna od wszystkich. Które

wcześniej prowadzili. Nie miała pojęcia, jak ma się zachować teraz, kiedy Snape zaczął jej się

pokazywać ze strony, której dotąd nie znała.

— Dlaczego tak pana interesuje, co zamierzam zrobić?

Snape nagle cały się spiął. Wyglądał, jak ktoś, komu zasugerowano, że zrobił coś w jego

mniemaniu niedopuszczalnego.

— Nie interesuje. To twoja sprawa. Jak masz ochotę zdechnąć gdzieś pod płotem, to proszę

bardzo.

Cisza, która zapadła w gabinecie, była ciężka jak ołów. Wybawieniem okazało się pukanie do

drzwi.

— Tutaj jesteś, Branwen. Martwiliśmy się. Nie wiedzieliśmy, co się z tobą stało — powiedział

wyraźnie zatroskany profesor Flitwick. — Dobrze się czujesz? Wyglądasz strasznie blado.

— Tak, tak, wszystko dobrze. Zrobiło mi się słabo, ale profesor Snape przyrządził mi już

odpowiednie lekarstwo i teraz wszystko dobrze — odparła dziewczyna, wstając nieco chwiejnie z

fotela.

Opiekun Ravenclawu spojrzał podejrzliwie na młodszego kolegę. Wierzył, że walczy on po dobrej

stronie, ale jeśli chodziło o to, czy Severus nie podał czegoś byłej i irytującej go uczennicy, co

zlikwidowałoby jego „problem”, tego już Filius nie był taki pewien.

— Chodź, Branwen, twój opiekun już na ciebie czeka — powiedział troskliwie profesor Flitwick,

kierując ją w stronę drzwi.

Dziewczyna spojrzała jeszcze na Mistrza Eliksirów, ale ten zdawał się być pochłonięty swoimi

myślami, więc starając się zachować równowagę, wyszła z lochów.

*

Filius odprowadził wciąż nieco oszołomioną Branwen do wyjścia, gdzie czekał już na nią Webston.

Zapytał z tysiąc razy, czy na pewno dobrze się czuje i po tysiącu zapewnień, że tak, w końcu się

oddalił. Sebastian milczał, czekając, aż zostaną sami. Najwyraźniej bardzo się spieszył, bo wciąż

miał czarne szaty, które miały go upodobnić do Snape’a.

— Dobrze się panienka czuje? Panna Erisfania, powiadomiła mnie, że doszło do wypadku. Pani

Malvern z pewnością nie będzie zadowolona z zaistniałej sytuacji. Gdyby panience coś się stało...

— Sebastianie, błagam. Wystarczy, że muszę wysłuchiwać takich kazań od ciotki. Nic mi nie jest.

Powiedz lepiej, jak ci poszło?

Przez chwilę mężczyzna wydawał się urażony takim beztroskim nastawieniem.

— Eliksir wielosokowy zadziałał doskonale. Panna Humbelina nie miała żadnych podejrzeń; była

przekonana, że spotkała Severusa Snape’a.

Branwen wpadła na pomysł użycia wielosoku, kiedy zaczęła analizować problem. Wiedziała, że

Snape spotka się z Anne dopiero, jeśli jakoś wpłynie się na jego osobowość, bo przekonanie go do

tego pomysłu można było od razu sobie odpuścić. Ale po głębszym zastanowieniu, to zmiana

osobowości oznaczała, że miało się do czynienia z kimś innym. Łatwiejsze było więc podstawienie

sobowtóra Snape’a, który robiłby dokładnie to, co się od niego wymagało, niż opornego oryginału.

Szczegóły pomogła Branwen dopracować pożyczona od profesora Slughorna książka.

— Udało ci się przekonać ją, by dała spokój Snape’owi?

— Zgodnie z sugestiami panienki, przekonywałem pannę Humbelinę, by pozwoliła profesorowi

zająć się jego ważną misją.

— Wystarczyło?

— Byłem... przekonujący. Dzieła mistrza Geothego posłużyły mi za pewną inspirację.

— Werter? — domyśliła się od razu.

— Istotnie.

Branwen uśmiechnęła się z zadowoleniem, rozmasowując skronie. Znała Sebastiana na tyle

dobrze, by wiedzieć, że dla niego zwiedzenie kogoś takiego jak Anne, choćby miał udawać

bełkoczącą romantyczne bzdury mękołę, nie pretendowało nawet do roli wyzwania. Czasem łapała

się na tym, że chciała zobaczyć jak Sebastian pokazuje pełnię swoich możliwości, choć z drugiej

strony, wolała nie myśleć, co musiałoby się stać, by do tego doszło.

— Dobrze. Pójdę teraz porozmawiać z baronową, a później z Peterem i Erisfanią. I nie, nic mi nie

jest — stwierdziła przewidująco, domyślając się, że Sebastian będzie chciał zaprotestować. —

Poczekaj tu na mnie. Wrócę najszybciej, jak będę mogła.

*

Spotkanie z Matildą von Aretin było krótkie i odbyło się bez zbędnych konwenansów. Kiedy

Branwen przemierzała korytarze Hogwartu, baronowa pojawiła się na jednym z obrazów,

powiedziała jej, gdzie znajduje się klucz, po czym zniknęła, nie dając szansy zadania żadnego

pytania, które mogłoby wyjaśnić, po co były jej te wszystkie podchody. Jednakże nawet gdyby taka

możliwość zaistniała, Matilda nie udzieliłaby odpowiedzi. Jeśli chodzi o Petera i Erisfanię, to czekali

na nią w sali na czwartym piętrze. Colton zajęty był zapisywaniem, skreślaniem, poprawianiem i

ponownym zapisywaniem jakichś skomplikowanych obliczeń, Sylwan chrupała z uciechą jabłko,

dzieląc się nim co jakiś czas ze swoim żółtym szczurem — widać było, że każde z nichpogrążyło się

we własnych myślach.

— Załatwione — oświadczyła Malvern, kiedy dostrzegli jej przybycie. — Wiem, gdzie jest klucz i za

chwilę mnie tu nie będzie. Wszystko uprzątnięte?

— Nie ma śladu — odparł Peter.

— Świetnie. Czy Martin albo Anne coś podejrzewają?

— Nic a nic — stwierdziła Eris, oblizując wargi z soku.

— I ma tak zostać.

Pokiwali głowami.

— Mogę zatrzymać małego? — zapytała nagle panna Sylwan.

— „Małego”? Masz na myśli Martina?

— Zabawny jest. Chcę go — powiedziała to takim tonem, jakby był zabawką, a nie żywym

człowiekiem.

— Ja nie mam nic przeciwko.

Branwen wolała nie wnikać, co ona planuje z nim zrobić. Choć z drugiej strony związek puchońskoślizgoński

pomiędzy kimś takim jak Eris i Darkness mógłby stanowić ciekawe zjawisko.

— Oczywiście, wy o niczym nie wiecie — dodała Malvern.

Przytaknęli. Nie potrzebowała więcej zapewnień. Peter, nawet gdyby miał zamiar uciąć sobie z kimś

pogawędkę, a nie miał tego w zwyczaju, z pewnością wolałaby podyskutować o czymś, jego

zdaniem, ciekawszym. Jeśli chodzi o Erisfanię, to była zbyt zajęta wypatrywaniem kolejnej

awantury, niż skupianiem się na minionej. Nie mieli żadnych korzyści ani powodu, by ją wydać. I

tak nic to nie zmieniało, ale wolała zatrzymać sekret dla siebie.

— Cóż — stwierdziła na koniec Branwen. — Świetnie robi się z wami interesy.

*

Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie. Filius odnalazł zapasowe klucze do gabinetu dyrektora,

po czym, nie kryjąc swojego zadowolenia, wręczył Branwen potrzebne dokumenty. Dziewczyna

poczuła ulgę. W końcu, po wszystkich wysiłkach i staraniach udało jej się to, do czego dążyła.

Podziękowała gorąco i pożegnała się z profesorem Flitwickiem i wicedyrektorką, zapewniając

Opiekuna Ravenclawu, że odwiedzi go, gdy tylko nadarzy się okazja. Zamierzała wyjść z pokoju

nauczycielskiego, kiedy dostrzegła Snape’a. Stał nieopodal drzwi i uważnie się jej przyglądał. Nie

zauważyła jego wejścia, a on w żaden sposób nie dał znać o swojej obecności.

— Mam dla pana profesora dobą wiadomość — powiedziała, sama nie wiedząc czemu. Nic jej tu

nie trzymało; mogła spokojnie wyjechać, nie ryzykując, że spotkają ją kolejne nieprzyjemności. A

jednak... — Profesor Flitwick zdobył dla mnie papiery. Już nie będzie musiał pan profesor znosić

mojej obecności.

— W końcu.

— W takim razie do widzenia, profesorze Snape.

— „Żegnam”, nie „do widzenia”, panno Malvern. Więcej się nie spotkamy.

Nie skomentowała tego. Skinąwszy głową, wyszła nieco zirytowana, że nie mógł odpuścić sobie

złośliwości nawet na koniec.

Musiało upłynąć parę lat zanim Branwen zrozumiała, co Severus miał wtedy na myśli.

*

Sebastian, który czekał na Malvern przy wejściu do Hogwartu, dostrzegł swoją podopieczną, jak

schodziła powoli po olbrzymich, kamiennych schodach. Była wyraźnie zamyślona i nadzwyczaj

poważna. Powinna tryskać energią i radością, ale najwyraźniej coś ją martwiło. Czyżby coś się

stało?

— Panienko? — zwrócił się do niej. — Wszystko w porządku?

— Tak. Mam wszystko. — Pokazała białą teczkę, jakby w ramach potwierdzenia słów. Wydawała

się zupełnie nieobecna.

— Czy panienka pragnie, bym dostarczył dokumenty na miejsce? — zapytał, otwierając ciężkie

drzwi wyjściowe.

Zamyśliła się przez chwilę.

— Nie, sama to załatwię. Myślę, że od dawno powinnam to zrobić — odparła w końcu.

*

Trzy tygodnie później

Jak zwykle po powrocie profesor Dumbledore przez kilka pierwszych dni nie miał nawet chwili dla

siebie. Musiał przejść spowalniającą działanie klątwy „kurację” u Severusa, nadrobić dyrektorskie

obowiązki, a w końcu wysłuchać długiej tyrady Minerwy na temat swojego wieku, zdrowia i

konieczności, by zaczął się oszczędzać. Po tym wszystkim mógł zająć się przyjemniejszymi

sprawami. Na początek kazał przygotować sobie herbatę, po czym wygodnie rozsiadł się w fotelu.

— Jak podróż, Albusie? — zapytała baronowa von Aretin, zjawiając się w jednym z obrazów byłych

dyrektorów.

— Niestety bezowocna. Udało mi się jednak uzyskać kilka pomocnych wskazówek. A ty, jak się

miewasz, droga Matyldo? Działo się coś ciekawego?

Wiele osób zastanawiało się, jak to możliwe, że profesor Dumbledore tak wiele wie o sytuacji w

szkole, mimo licznych obowiązków. Odpowiedź była prosta — obrazy. Portrety spędzały całe dnie,

przyglądając się mieszkańcom zamku, i wiedziały o nich często więcej, niż niejedna osoba mogłaby

sobie życzyć. Baronowa, jedna z nielicznych, które interesowały się czymś więcej niż

międzyobrazowym życiem, potrafiła te informacje wykorzystać. Dyrektor zaś w zamian za

tolerowanie różnych przedsięwzięć Matyldy, miał dostęp do jej pokaźniej wiedzy.

— Mieliśmy tu wspaniałe widowisko. Niejaka Branwen Malvern przyjechała w odwiedziny.

— Hmm... Zgaduję, że Severus nie był zachwycony.

— Zdecydowanie.

Opowiedziała ze szczegółami, co działo się dalej.

— Zastanawia mnie, co sprawiło, że poświęciłaś im tyle uwagi.

— Zwykła nuda.

— Zbyt dobrze się znamy, bym uwierzył, że to jedynie nuda.

Uśmiechnęła się figlarnie i otworzyła z trzaskiem wachlarz.

— Narzekałeś, że Humbelina przeszkadza i dekoncentruje twojego szpiega. Jeżeli nie liczyć

pogłosek o romantycznej duszy profesora Snape’a głęboko skrywanej pod maską oziębłego drania,

to pełen sukces.

— Matyldo...

— Oglądanie tych dwojga to czysta przyjemność — przyznała w końcu. — Rzucają się sobie do

gardeł, biją po głowach i toczą niekończący się pojedynek, a żadnemu przez myśli nawet nie

przyjdzie, jak bardzo są do siebie podobni i że mogliby się porozumieć, gdyby przestali się na

każdym kroku obrażać. Poza tym, są jeszcze inne powody, których nie zrozumiesz.

— Skąd ta pewność? — Albus pogładził białą brodę.

— Bo jesteś Gryfonem. Tylko Gryfon może sądzić, że twoja ostatnia prośba — jej wzrok spoczął

przez sekundę na uschniętej ręce dyrektora — w żaden sposób nie wpłynęła na Severusa.

Potrzebował popchnięcia we właściwą stronę. Zresztą, oboje potrzebowali.

— To dlatego poleciłaś skrzatom schować zapasowy klucz do mojego gabinetu? Jestem pod

wrażeniem — przyznał dyrektor, na co baronowa uśmiechnęła się wdzięcznie.

Dzieliło ich praktycznie wszystko: ona była obrazem młodej niemieckiej baronowej żyjącej w XVIII

wieku, która za zdradę swego męża została wygnana i osiadła w Anglii. On był wiekowym starcem,

którego rodzina należała do klasy średniej i który miał upodobanie do mężczyzn. Gdyby zdarzyło

się coś, co zniosłoby te wszystkie przeszkody, byliby najlepszą i najniebezpieczniejszą parą, na jaką

można trafić. Dwoje urodzonych manipulatorów o burzliwym życiu i nie lada intelekcie.

— Czy działo się jeszcze coś ciekawego? — zapytał, popijając herbatę.

Zapowiadało się urocze popołudnie.

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
C 02 Wniosek o system weekendowy
I W Hogwarcie kryteria
Droga do Hogwartu, METODYKA, ZABAWY TEMATYCZNE
poprawa kolokwium IV [[...]], Medycyna, Biochemia (HogwartZabrze)
weekend w paryżu opis
Poświęć weekend na specjalną dietę
Jod
Weekend z Hemi Sync Tuczno do wysy éki
Ostatnie tango w Hogwarcie, Fanfiction, Harry Potter, ss hg
08 - 2000 - Jod, Biochemia
My weekend
jod metoda podział1
Nihongo gramatyka, 55, Jodōshi -[U]/-YŌ
Spotkanie weekendowe z KSM 29.02-02.03.2008, „Spotkanie weekendowe z KSM'em”
Nihongo gramatyka, 51, Jodōshi -SŌ DA
Nihongo gramatyka, 53, Jodōshi -TAI
Odchudzanie weekendowe wg?rdadyna

więcej podobnych podstron