15 lutego 2010 Abstrakcyjna ideologia sloganowa... Pan Lech Wałęsa w wywiadzie z panią Orianą Fallaci swojego czasu powiedział:„ Anioły nie istnieją i ja nie jestem aniołem. Jestem raczej szatanem. Ale chodzę do kościoła każdego ranka, przyjmuję co ranka komunię, a jeśli mam jakiś cięższy grzeszek na sumieniu spowiadam się, mówię tak, bo w sumie jestem porządnym człowiekiem, nie mam wielu win do odpuszczenia”(???)I to wszystko w jednym zdaniu.. Że anioły nie istnieją, a on jest szatanem i chodzi do kościoła, chyba do Kościoła Szatana i przyjmuje komunię, ale musi być po spowiedzi, bo jak ma cięższy grzeszek na sumieniu to musi się wyspowiadać i że jest porządnym człowiekiem, a w tej sprawie dr Cenckiewicz jest innego zdania, odgrzebując papiery” Bolka”.. No i nie ma wielu win, z czym nie zgadza się pani Anna Walentynowicz., publikując swojego czasu publicznie pytania do Lecha Wałęsy. Aniołów nie. ma? A Jurek Owsiak przebrany za anioła? Wśród” dobrych aniołów”? Ile można napaplać w tak krótkim zadaniu? Zapaplać każdą sprawę- jak to w demokracji paplającej . Bo pan Lech Wałesa: „demokratycznie, półdemokratycznie a nawet niedemokratycznie buduje demokrację”(Paweł Zyzak „Lech Wałęsa – Idea i historia- Biografia polityczna legendarnego przywódcy „ Solidarności” od 1988 roku.” A paplania w Komisji Hazardowej jest wiele. Paplają wszyscy; i pozwani i funkcjonalni, czytają nawet wiersze –jak poeta Stefaniuk z Polskiego Stronnictwa Ludowego. Nie papla jedynie pan Ryszard Sobiesiak. Twardy gość! Nic nie wie i nic sobie nie przypomina. Poustawiał dziennikarzy i wie, że koryto należy umyć po zjedzeniu świń. I wcale nie chodzi o to, żeby koryto świniom zabierać. Ale nadal wymieniać je przy korycie.
Kto za nim stoi, że taki chojrak? Służb specjalnych mamy w Polsce siedem: ostatnią powołał pan Donald Tusk w ramach walki z korupcją szerzącą się w demokracji, niczym pożar w lesie.. Ostatnio z korupcją walczył pan Kamiński, człowiek apolityczny Ligi Republikańskiej, potem związany z apolitycznym Prawem i Sprawiedliwością. Zaatakował ważnych członków Platformy Obywatelskiej, a wcześniej założył podsłuchy Samoobronie. Mówi się, że nie miał pozwolenia. Ale jakoś nikt się tym nie przejmuje. Był rozkaz wykończyć Samoobronę- wykończył. I jeszcze Andrzej Lepper mówił, że sfałszował papiery przeciw niemu. Ale tego chyba też nikt nie sprawdza- jak to w demokratycznym państwie bezprawia., realizującym zasady społecznej niesprawiedliwości. Wyroki już zapadły. Nikt nie będzie tego odkręcał. Zresztą rozkaz już padł.. Tak ja strzał z Aurory! Teraz kwas octowy można znaleźć jedynie w pocie czoła.. W Polsce tymczasem pojawili się prawdziwi antysemici . Jest to Związek Postępowych Gmin Żydowskich „ Beit Polska”, do którego należy” Beit Warszawa” który chce się zarejestrować w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji. Najbardziej Administracji.. Ale nie w smak to Związkowi Gmin Wyznaniowych Żydowskich w Polsce, który twierdzi, że Związek Postępowych Gmin Żydowskich” uzurpuje sobie prawo do funkcjonowania jako gmina żydowska”(???) Nie wiem jaką opinię ma na ten temat Związek Postępowych Gmin Żydowskich, bo on może uważać tak samo. Który z tych związków jest bardziej postępowy? I który ten właściwy? Tym bardziej, że zgodnie z tradycją żydowską, w danym mieście może działać tylko jedna gmina żydowska. Jak tolerancja będzie się pogłębiać, wkrótce w każdym mieście będą o siebie rywalizowały gminy żydowskie i te postępowe, i te postępowe jakby mniej.. A jak zrobi się tłok- będą rywalizowały nawet po trzy. Będzie się można przyłączyć, do tej, która zaoferuje najwięcej.. Wiatr wieje z tej strony.. Kto się zorientował już- zyska już; kto potem- zyska – potem; a kto straci? Zobaczymy! No i nie wiadomo kto zostanie okrzyknięty antysemitą.. Wiatr też wieje z Unii Europejskiej. Wiatr podwyżek. Właśnie czerwoni komisarze zadecydowali, że firmy ubezpieczeniowe muszą podnieść swój kapitał zakładowy o 30% w ciągu trzech najbliższych lat(???). Oznacza to podwyżkę składek ubezpieczeniowych i zbiednienie tych , co te składki płacą.. Czerwona Europa czerwienieje jeszcze bardziej. .Chyba już teraz – wyłącznie ze wstydu. Znowu im wzrośnie bezrobocie, a ONI będą z nim walczyć, powołując kolejne instytucje do walki z bezrobociem. Zanim jeszcze panowie Tusk i Sikorski wprowadzą nas do pierwszej ligi europejskiej.- co zapowiadają. Do pierwszej Ligii europejskiego bezrobocia.. Natomiast w Stanach Zjednoczonych dopiero co powiększali dług tzw. publiczny do 12, 4 biliona złotych. To było w styczniu, ale okazało się, że to za mało. Izba Reprezentantów zwiększyła dług do 14, 3 biliona dolarów(???). Wojny kosztują, szczególnie wojny w imię poszanowania demokracji, praw człowieka, tolerancji, a przeciwko- ksenofobii, antysemityzmowi i obskurantyzmowi.. I bezrobocie też będzie rosło! Życie na kredyt kosztuje… I pomyśleć, że jeszcze ileś lat temu, ludzie w Ameryce żyli z tego co wypracowali.. Jak to napisał jeden uczeń w wypracowaniu w państwowej szkole:” Roland był bardzo towarzyski. Nawet po śmierci towarzyszy znosił ich trupy z pola walki”(???) Ameryko! I wszystkie psy wojny! Nie idźcie tą drogą... Państwowa telewizja również nie powinna iść tą drogą, Drogą zadłużania się. Za ubiegły rok państwowy moloch wykazał 200 milionów złotych strat.(???). Mimo tylu reklam.. Nawet obniżenie pensji Wincentemu Kraśce, pardon- Piotrowi Kraśce – nic nie pomogło. Wincenty Kraśko to dziadek pana Piotra Krasko, prezentera telewizyjnego. Pan Wincenty to działacz Polskiej Partii Robotniczej, nawet naczelny „Słowa Ludu”, wychodzącego w Kielcach i Radomiu. Również kierownik Wydziału Kultury Komitetu Centralnego i sekretarz KC. Bardzo wprowadzający życiorys do wielkiej kariery w III Rzeczpospolitej.. Wystarczy obejrzeć w niedzielę nowy program pana redaktora Jacka Żakowskiego.. Obok pana Marka Ostrowskiego, z lewicowej ”Polityki ”, w której zresztą pracuje pana Jacek Żakowski, pani Katarzyna Nazarewicz, a obok niej pan dr Maciej Gdula. Z „Krytyki Politycznej” Pani Kasia, to córka pana Ryszarda Nazarewicza, szefa wywiadu GL-AL. w okręgu Częstochowa.., pozbawionego praw kombatanckich w 1953 roku. Pani Kasia robi wielką karierę.. A to w „ekspresie Wieczornym”, a to w „Premierach”, a to” Na żywo””, „ Naj”, „Playboy”, „Voyage”. I oczywiście TVP; i przy kawie, i przy herbacie.. Kobieta o lewicowych poglądach. Pan dr Gdula - pracuje w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego; w 2006 roku obronił doktorat poświęcony „dyskursom eksperckim o miłości”(??). Propaguje leninizm razem panem Sławomirem Sierakowskim w „Krytyce Politycznej”, która to Krytyka otrzymała cenny lokal w Warszawie na rogu Nowego Świata i Świętokrzyskiej, dzięki Platformie Obywatelskiej, i panu burmistrzowi Bartelskiemu- dawniej działaczu Unii Polityki Realnej. Wstyd! Tata pana Macieja Gduli- też był jakimś ważnym sekretarzem w poprzedniej komunie. Po co przypominam związki z przeszłością? Bo to nie jest przypadek moim zdaniem… Czas na zmianę pokoleniową. To znaczy miejsca ojców , zajmują dzieci.. Teraz to „Europejczycy..”- pełną gębą..- nami rządzą.. Władze państwowej telewizji, w związku z długami firmy , zobowiązały wszystkich pracowników do przedstawienia zaświadczenia o zapłaconym abonamencie(???) Obawiam się, że to może nie wystarczyć. Można- w ramach sąsiedzkiej pomocy- dołączyć do pomysłu , zaświadczenia o niezaleganiu z abonamentem pracowników poczty. Dlaczego poczty? Bo o poczcie ciepło wyrażał się sam Lenin, ten geniusz organizacji socjalizmu i komunizmu, duchowy przywódca rządzących Polską urwisów politycznych.. „Zorganizować całą gospodarkę na wzór funkcjonowania poczty, by z całego społeczeństwa zrobić jeden urząd i jedną fabrykę, zaś wszystkich obywateli przekształcić w najemnych pracowników państwa”(???). Czy to nie genialne? I czy wkrótce wszyscy nie będziemy najemnymi pracownikami państwa jeśli już nie jesteśmy? Niektórzy się nawet łudzą, że posiadają „prywatną własność”. .Okres leninowskiego NEP-u już się pomału kończy.. Czas na slogan” Grab. Zagrabione!”. Nie żyje wiecznie żywy Lenin! P.s. Do mauzoleum Lenina schował się nawet tow. Stalin, ten co usta słodsze miał od malin, jak pisała poetka Szybmorska -gdy Hitler podchodził w 1941 pod Moskwę. Jak socjalistyczna Wielka Trwoga- to do Wielkiego Lenina. Pod jego opiekuńcze skrzydła.. WJR
Nowy dowód życia nie ułatwi Wprowadzenie przez rząd premiera Donalda Tuska dowodów elektronicznych od roku 2011 na razie nie wzbudza w Polsce żadnych dyskusji, żadnych polemik w mediach, żadnego zainteresowania ani ze strony obywateli, ani instytucji, które z definicji powinny zajmować się funkcjonowaniem danych biometrycznych w administracji publicznej. I tak generalny inspektor ochrony danych osobowych nie zgłosił uwag ani do ustawy o paszportach biometrycznych, ani do ustawy o nowym dowodzie elektronicznym. Zachowanie GIODO może budzić zdziwienie z uwagi na debaty, jakie towarzyszyły podobnym aktom prawnym w innych krajach Unii Europejskiej, np. w Niemczech czy Wielkiej Brytanii. Tym bardziej że przetwarzanie danych biometrycznych budziło i nadal budzi wiele kontrowersji. Sporadyczne publikacje naukowe oraz wystąpienia konferencyjne poświęcone ochronie danych osobowych ukazują główne kierunki sporu pomiędzy zwolennikami a przeciwnikami wykorzystywania danych biometrycznych. Wśród głównych argumentów podnoszonych przez przeciwników identyfikacji biometrycznej możemy wyróżnić: ograniczenie prywatności poprzez kontrolę przemieszczania się obywateli, problem przechowywania danych biometrycznych, możliwość kontroli osoby bez jej wiedzy i zgody (współczesne technologie to umożliwiają), możliwość przechwytywania informacji, fakt, iż niektóre dane biometryczne mogą ujawniać dane o zdrowiu, czy też poczucie utraty wolności osobistej przez obywateli. Przeprowadzone badania opinii publicznej świadczą o tym, że polskie społeczeństwo jest podzielone w kwestii biometrii. Należy jednak podkreślić, że dotychczasowe badania były przeprowadzane przez pracowników naukowych zajmujących się biometrią, a nie przez wyspecjalizowane ośrodki badania opinii publicznej. Pracownicy Wojskowej Akademii Technicznej przeprowadzili badania naukowe pt. "Biometria w systemie bezpieczeństwa człowieka - moda czy konieczność" (Aneta Krysowaty, Ireneusz Krysowaty, Paweł Niedziejko, Nie bójmy się biometrii, "Zabezpieczenia", z 24 II 2008). Oprócz danych - zawartych na rysunku - z których wynika konieczność rozwoju biometrii, badania potwierdzają również, że społeczeństwo polskie obawia się upowszechnienia metod identyfikacji ludzi przy pomocy danych biometrycznych, np. linii papilarnych kciuka. Na podstawie tych samych badań stwierdzono jednak, że aż 58 proc. ankietowanych uważa, iż biometria doprowadzi do ograniczenia wolności i swobód obywatelskich, 36 proc. nie umiało jednoznacznie zająć stanowiska, a przeciwnego zdania było zaledwie 6 proc. badanych. 58 proc. ankietowanych obawia się również, że technologia biometryczna będzie niewłaściwie używana przez podmioty publiczne i mimo jasno sprecyzowanych celów pobierania danych biometrycznych będą one de facto wykorzystywane w innych celach. Podkreślam, że badania te były wykonane przez specjalistów od biometrii, a więc przez ludzi zainteresowanych jej rozwojem, co nie jest zgodne z postulatem naukowej obiektywności. Wydaje się, że takie sondaże powinny jak najszybciej przeprowadzić wyspecjalizowane ośrodki badań opinii publicznej. Jest to tym bardziej konieczne, że MSWiA - inicjator wydawania dowodów biometrycznych - nie przekazuje społeczeństwu żadnych informacji na temat tych dowodów. Nie stworzono - tak jak w innych państwach UE - portalu informacyjnego o dowodzie biometrycznym, urzędnicy nie odpowiadają obywatelom na pytania drogą elektroniczną. Jest to szokujące w epoce społeczeństwa informacyjnego. Dyskusja społeczna o dowodach biometrycznych jest koniecznością także dlatego, że nowa ustawa o dowodach osobistych nie bierze w ogóle pod uwagę podstawowych założeń dowodów elektronicznych wydawanych w krajach UE, które posiadają tzw. strefę MRZ (Machine Readable Zone). Jest to strefa czytana maszynowo, umożliwia ona zdalne odczytanie danych przez urządzenia do tego przeznaczone. Jej funkcjonowanie ściśle określają normy obowiązujące w UE. Jeżeli dowód elektroniczny nie posiada strefy MRZ, to nie może służyć jako dokument paszportowy w krajach strefy Schengen. W nowej ustawie o dowodach osobistych opracowanej w MSWiA nie ma o MRZ ani słowa! To uchybienie kompromituje nie tylko MSWiA, ale także inne ministerstwa, ponieważ ustawa jest już po tzw. uzgodnieniach międzyresortowych. Rząd chce zlikwidować - jako informację obowiązującą dotychczas w dowodzie osobistym - nie tylko miejsce zameldowania, ale nawet adres zamieszkania obywatela. Jakie będą tego konsekwencje? Trudno sobie w tej sytuacji wyobrazić np. procedurę odbierania listów w placówkach Poczty Polskiej. W dużych miastach w przypadku popularnych imion i nazwisk może pojawić się kilka osób o takim samym imieniu i nazwisku. Na jednym z portali społecznościowych dla hasła "Jan Kowalski, zamieszkały w Warszawie" otrzymano wynik 512 osób. Można sobie wyobrazić, że kilka osób o takim samym imieniu i nazwisku mieszka na jednym osiedlu i podlega pod ten sam urząd pocztowy. W przypadku odbierania listów, a tym bardziej przekazów pieniężnych (np. rent i emerytur!), na nazwisko Jan Kowalski może się po nie zgłosić kilka osób i trudno przewidzieć, w jaki sposób nastąpi identyfikacja osoby uprawnionej do odebrania konkretnej przesyłki. Z tego wynika, że obywatel będzie musiał najprawdopodobniej dysponować wydrukiem wydanym przez urząd gminy, który potwierdzi, że to właśnie on mieszka pod wskazanym adresem, czyli że po reformie premiera Tuska będziemy mieli nie jeden, a dwa dowody osobiste. W czyim interesie przeprowadza się tego typu reformy? Nie trudno zgadnąć: adres zamieszkania umieści się na kolejnej plastikowej karcie, którą jakaś firma informatyczna wyprodukuje. Zarobi firma - straci obywatel. Czyż nie lepiej - tak właśnie zaplanowano dowody biometryczne za rządów premiera Jarosława Kaczyńskiego - umieścić adres zamieszkania w elektronicznej części dowodu osobistego? Takie rozwiązanie umożliwiłoby sprawną identyfikację osób, a jednocześnie nie pociągałoby za sobą obowiązku wymiany dowodu w przypadku zmiany miejsca zamieszkania. Co więcej, Poczta Polska oraz banki zadeklarowały chęć zakupu odpowiednich czytników z własnych środków, co dodatkowo nie obciążałoby budżetu państwa. Zdumiewający jest przy tym fakt, że nowa ustawa o dowodach osobistych przechodziła procedurę uzgodnień międzyresortowych i Ministerstwo Infrastruktury, któremu podlega Poczta Polska odpowiedzialna za doręczenie listów poleconych, nie zgłosiło do ustawy o dowodach osobistych żadnych uwag! Na koniec konkluzja: podstawową zasadą rządu powinna być całkowita transparentność podejmowanych przez poszczególnych ministrów decyzji związanych z absorpcją środków unijnych. W szczególności dotyczy to projektów informatycznych finansowanych przez Unię Europejską. Rząd premiera Donalda Tuska działa według dokładnie odwrotnej zasady, decyzje podejmuje nie wiadomo kto, nie wiadomo w jakim trybie, nie wiadomo gdzie (na cmentarzu, w parku, na wczasach, w gabinetach?), a jeśli już ktoś ją podejmie, to bynajmniej nie fatyguje się, by poinformować o niej społeczeństwo. Piotr Piętak
Bezpieka Ludzie lubią takie słowa jak „Miłość” czy „Prawda” - dlatego w słynnej anty-utopii śp. Eryka Blaira (ps.”Jerzy Orwell"") „Rok 1984” ministerstwo spraw wewnętrznych, zajmujące się torturowaniem ludzi, nazywa się „Ministerstwem Miłości”, a urząd zajmujący się fałszowaniem historii nazywa się „Ministerstwem Prawdy”. Jak mawiali Rzymianie: „Populus vult decipi – ergo: decipiatur!”. L*d jest jak kobieta: ulega magii słów. Nie jest ważne, czy Władzuchna robi dla L**u dobrze – tylko: czy mówi, że „chce dla L**u dobrze?”. Zdecydowana większość kobiet woli mężczyznę, który ładnie bajeruje – od faceta, który rozumie miłość do niej w ten sposób, że troszczy się o jej przyszłość, zapewnia dom, pieniądze... Słowa są o wiele tańsze, niż pieniądze. O wiele łatwiej jest ogłosić 15 uchwał o „Jedności Ziem Odzyskanych z Macierzą” niż wybudować przyzwoitą drogę ekspresową do Wrocławia czy Szczecina. Łatwiej jest zapewniać, że „Dbamy o rozwój gospodarki” niż powiedzieć: „Chromolę Was, Polacy, mam Was głęboko w nosie, radźcie sobie jak umiecie, ja wyjeżdżam na dwa lata na Bora-Bora. Aha: przy okazji zawiadamiam, że likwiduję podatek dochodowy”. Taka nieludzka władza już po tygodniu nie miałaby do czego wracać. L*d wybrałby sobie lepszą Władzę, która by się o Niego zatroszczyła. Rzecz jasna, by się móc lepiej troszczyć, podniosłaby podatki o 2%. Takim hasłem, które uwielbia L*d jest „bezpieczeństwo”. Wychodząc naprzeciw temu zapotrzebowaniu każdy tyran izbę tortur nazywa przynajmniej „Ministerstwem Bezpieczeństwa Publicznego”. I już pod tym hasłem można wprowadzać najdziksze ograniczenia wolności. Można montować kamery inwigilujące nas na każdym kroku, jazdę na nartach w kaskach – a w przyszłości nawet w plastikowy pancerzach (o ile producenci pancerzy dadzą odpowiednią łapówkę Najjaśniejszemu Sejmowi; pięć lat temu potrzebne było 3,5 mln dolarów – teraz pewnie z 5 mln €urosów?). Mogą zakazywać palenia we własnych samochodach i mieszkaniach... Ostatnio w trosce o nasze bezpieczeństwo, minister spraw wewnętrznych i administracji w projekcie swojego rozporządzenia w sprawie ochrony przeciwpożarowej budynków, chce zakazać używania urządzeń do pieczenia (grilli, rożna) z otwartym paleniskiem na balkonach, loggiach, tarasach i dachach budynków mieszkalnych wielorodzinnych. Z tego by wynikało, że palenie grilla wewnątrz drewnianego domku nie jest zagrożeniem przeciwpożarowym – natomiast palenie na balkonie murowanego domu: jest! Oczywiście: osiedle może mieć w swojej konstytucji punkt, że nie wolno robić grilli – i wtedy co najwyżej nie kupię domu na takim osiedlu. Kupie na innym, gdzie wolno. Natomiast tu Władza działa niedopuszczalnie, bo pod jawnie fałszywym pretekstem... ale jakim ważnym: bezpieka über alles! JKM
NIEKOŃCZĄCE SIĘ KŁOPOTY GRZEGORZA BRAUNA Jutro o godz. 9 w Sądzie Rejonowym dla Wrocławia-Fabrycznej, ul Podwale 30 odbędzie się proces przeciwko Grzegorzowi Braunowi, twórcy takich filmów jak "Plusy dodatnie, plusy ujemne" i "Towarzysz generał". Reżyser został oskarżony o... pobicie kilku policjantów. W kwietniu 2008 r. we Wrocławiu Grzegorz Braun był świadkiem kończącej się już demonstracji mającej uczcić rocznicę zbrodni katyńskiej. Na ulicy Katedralnej, otoczeni przez policję uzbrojoną w broń długą i miotacze gazu łzawiącego, pozostali jedynie spokojnie zachowujący się nacjonaliści z NOP i ONR. Ze zdumieniem obserwując pokaz siły w wykonaniu policji, Braun zapytał dowódcę o zamiary wobec demonstrantów, a po krótkiej chwili sam został zaatakowany przez policjantów w cywilu: chwycili mnie już za ramiona i zaczęli ciągnąć „na stronę”. Zrobiło się ich więcej – może czterech, może sześciu. Trudno mi było liczyć, bo tymczasem ci pierwsi wykręcili mi już ręce – co w naturalny sposób zawęziło moje pole widzenia, jako że jednocześnie mój kark przygięty został do ziemi. Pamiętam, że kilkakrotnie wypowiedziałem słowa: „Nie stawiam oporu”. W odpowiedzi zostałem powalony na bruk – przy czym ktoś strącił mi okulary. Ręce wykręcone na plecy zostały skute kajdankami, które jeden z anonimowych napastników zacisnął jeszcze dodatkowo, by bardziej bolało. Owszem, bolało – ale nie to najbardziej. Bo zaraz potem któryś z dziarskich chłopców wyłamał mi palce. Reżyser został przewieziony na komisariat, gdzie spędził trzy godziny, w tym czasie sporządzono protokół z zatrzymania, którego jednak nie podpisał. Złożył natomiast zeznania: chciałem, by moja relacja natychmiast przyjęła formę urzędową. Co znamienne: na pytanie, w jakim charakterze mam być przesłuchany, kolejny funkcjonariusz (łącznie przewinęło się ich może ok. tuzina) oznajmił, że - w charakterze świadka”. Zapytany przeze mnie, odkąd to świadków sprowadza się w kajdankach i po uprzednim „rzuceniu na glebę”, wyjaśnił, że „nie ma informacji o jakichkolwiek podejrzeniach” i nie ma „podstaw do stawiania mi żadnych zarzutów”. Podyktowałem zatem do protokołu opis zdarzeń, których byłem „świadkiem” we własnej sprawie. Po zwolnieniu reżyser postanowił wnieść skargę na działanie policji i wyegzekwować wyjaśnienia, przeprosiny i obietnicę poprawy. Na złożoną skargę policja zareagowała wniesieniem doniesienia na Grzegorza Brauna, zarzucając mu pobicie kilku (sic!) policjantów i utrudnianie policyjnej interwencji. Proces przeciwko Braunowi rozpoczął się latem 2008 r., grozi mu 5 lat więzienia, do dnia dzisiejszego odbyło się kilka rozpraw, które za każdym razem były wyłączone z jawności. Jak stwierdza sam reżyser: „Oskarżono mnie o to, że poturbowałem kilku policjantów i usiłowałem ich nakłonić do zaniechania czynności służbowych. Sprawa byłaby tylko śmieszna, no bo w gruncie rzeczy powinienem być dumny z tego, że ktoś przedstawia mnie jako takiego człowieka, który jest na tyle energiczny i nielękliwy, że bije się z pół tuzinem policjantów, więc byłoby to śmieszne, gdyby nie to, że policja i prokuratura najwyraźniej dążą do tego, by posadzić mnie w więzieniu”.Najbliższa rozprawa odbędzie się 16 lutego o godz. 9, w Sądzie Rejonowym dla Wrocławia-Fabrycznej, ul Podwale 30.Po wyemitowaniu filmu Grzegorza Brauna „Towarzysz generał” przedstawiającego prawdę o W. Jaruzelskim można oczekiwać każdego wyroku, dlatego: Bądźmy świadkami w tej sprawie. Ryszard Kapuściński
Kto podnosi rękę na Wałęsę i Jaruzelskiego… Grzegorz Braun jest znanym reżyserem-dokumentalistą, autorem m.in. filmu o Lechu Wałęsie “Plusy dodatnie, plusy ujemne” oraz o Wojciechu Jaruzelskim “Towarzysz Generał”. Nie chcemy się za wiele domyślać, ale osoby jego pokroju muszą być porządnie znienawidzone przez byłą SB-cję i ich współpracowników, bo są dowodem, iż jeszcze nie wszystkich Polaków udało się przemienić w zastrachane gówienka albo zwykłe kurwy. Jutro przed Sądem Rejonowym we Wrocławiu rusza proces poturbowanego przez policjantów reżysera Grzegorza Brauna, współautora filmu “Towarzysz Generał”
Poskarżył się na policję, sam jest oskarżony Zatrzymany przez policję wiosną 2008 roku Grzegorz Braun – reżyser, scenarzysta i publicysta, broni swego dobrego imienia przed wrocławskim sądem. Choć bez powodu brutalnie powalono go na ziemię, skuto w kajdanki i poturbowano, to w reakcji na skargę sam został oskarżony o nakłanianie funkcjonariuszy do zaniechania czynności służbowych i pobicie jednego z nich. Proces na wniosek policjanta oskarżającego reżysera toczy się za zamkniętymi drzwiami. Grzegorz Braun, reżyser, scenarzysta i publicysta, został zatrzymany przez nieumundurowanych funkcjonariuszy policji w kwietniu 2008 roku, kiedy we Wrocławiu odbywała się demonstracja NOP i ONR, zorganizowana z okazji rocznicy mordu w Katyniu. Braun nie był uczestnikiem manifestacji, lecz jej obserwatorem. Kiedy reżyser dotarł na miejsce, demonstracja była już spacyfikowana przez policjantów uzbrojonych w broń długą i miotacze gazu łzawiącego. Mimo zapewnień, że nie stawia oporu, reżyser został powalony na bruk i skuty w kajdanki przez zabezpieczających akcję cywilnych funkcjonariuszy. - Ja tylko chciałem, by cywile się wylegitymowali. Jeżeli jakiś policjant traci panowanie nad sobą, kiedy się go prosi o tak prostą sprawę, to co zrobi, gdy znajdzie się w rzeczywiście trudnej sytuacji? – zauważa Braun. Chwilę później któryś z funkcjonariuszy wyłamał zatrzymanemu palce. Potem reżyser trafił na komisariat, gdzie był przetrzymywany przez trzy godziny. Sporządzono protokół z zatrzymania, którego Braun nie podpisał.- Złożyłem za to zeznania, bo chciałem, by moja relacja przyjęła formę urzędową. Co znamienne: na pytanie, w jakim charakterze mam być przesłuchany, funkcjonariusz oznajmił, że “w charakterze świadka”. Zapytałem go, odkąd świadków sprowadza się w kajdankach i “rzuca na glebę”. Wyjaśnił mi, że “nie ma informacji o jakichkolwiek podejrzeniach” i nie ma “podstaw do stawiania mi żadnych zarzutów” – relacjonuje reżyser. Po zajściu Braun złożył skargę na postępowanie policji we wrocławskim sądzie oraz na ręce miejscowego komendanta policji. Szczegółową relację Brauna opublikował w maju 2008 r. miesięcznik “Opcja Na Prawo”. - Komendant nie odpowiedział na moje pismo, tylko czekał na rozstrzygnięcie sądu. Ten jesienią 2008 roku oddalił moją skargę, nie przesłuchawszy żadnych świadków. Potem podobnie uczynił komendant – dodaje. W zamian wrocławska policja wszczęła dochodzenie wobec Brauna. Reżyser został wezwany na komisariat i był przesłuchiwany przez tego samego funkcjonariusza, który w czasie kwietniowego zajścia podkreślał, że reżyser występuje w charakterze świadka. Teraz Braunowi zarzucono “nakłanianie policjantów do zaniechania czynności służbowych” i poturbowanie jednego z nich. Sprawa trafiła na wokandę jesienią 2008 roku. Braunowi grozi kara do pięciu lat pozbawiania wolności. Już na pierwszej rozprawie na wniosek policjanta, głównego oskarżającego, sąd wykluczył możliwość udziału publiczności w kolejnych rozprawach. - Gdybym był istotnie winien tego, o co mnie oskarżają, to znaczyłoby to, że jestem perfidnym łobuzem, groźnym nie tylko dla otoczenia, ale i dla państwa, bo targnąłem się nie tylko na funkcjonariusza, ale jeszcze rozpowszechniam – z punktu widzenia policji i prokuratury – jakieś fałszywe informacje, wręcz oczerniam organa władzy państwowej. Należałoby więc nie utajniać rozprawy, ale pokazać mnie całemu światu i publicznie napiętnować – dodaje. W efekcie zarówno dziennikarze, jak i publiczność przestali pojawiać się w sądzie. Do tego w prasie ukazały się wzmianki opisujące zdarzenie na podstawie informacji uzyskanych od policji i prokuratury. - Żaden z tutejszych “dziennikarzy śledczych” nie trudził się, by uzyskać jakikolwiek mój komentarz. Sprawa trwa już półtora roku rok, a ja, nie licząc najbliższych i adwokata, zostałem sam wobec zmowy moich fałszywych oskarżycieli – dodaje Braun.
Obecnie trudno przewidzieć, jak długo sprawa będzie się toczyć przed sądem. Na rozprawy nie stawia się bowiem świadek powoływany przez Brauna, a sąd nie korzysta ze środków “zachęcających” do stawiennictwa. Ów świadek to zastępca szefa komisariatu, na który dowieziono reżysera w kwietniu 2008 roku. - Z mojej perspektywy jest to świadek ważny, bo wydaje mi się, że dwa lata temu miał on świadomość, iż jego koledzy “przedobrzyli”. Doprowadził do tego, że mogłem zadzwonić do bliskich i adwokata, co wcześniej mi uniemożliwiano, po czym grzecznie odprowadził mnie do drzwi komisariatu. Chciałbym go zapytać, czy to jest rutynowe postępowanie wobec przestępcy, który ośmielił się targnąć na nietykalność funkcjonariusza – dodaje. W ocenie reżysera, choć nie ma świadków w swojej obronie, to na jego korzyść przemawia dokumentacja policyjna. Niestety sąd oddala pytania reżysera zmierzające do ujawnienia sprzeczności w dokumentacji i zeznaniach policjantów. - Przeciwko mnie zmówiła się grupa policjantów, patronuje im prokuratura, a sądy przyklaskują. Ja nie mam nic w tej sprawie do ukrycia i bardzo chętnie odpowiadam na każde pytanie – dodaje Braun. Marcin Austyn
Wolny rynek i olimpiada Ile kosztuje podatnika utrzymanie polskich olimpijczyków zimowych? Nieco ponad 21 milionów zł rocznie. Czyli tzw. czteroletni cykl przygotowań olimpijskich to wydatek ok. 85 milionów – i to nie licząc kosztów infrastruktury, która w budżecie Ministerstwa Sportu figuruje w oddzielnych rubrykach kosztowych i ciężko jest oszacować, jaka część zawartych w nich sum przypada na olimpijczyków. A trzeba do tego dodać jeszcze kwoty, które wydaje Polski Komitet Olimpijski, chwalący się ostatnio ustami swego prezesa Piotra Nurowskiego, znanego w WSI pod pseudonimem „Tur”, że jest finansowany głównie przez duże spółki państwowe. Trzymajmy się jednak sumy 85 milionów. Co mamy w zamian? Dwóch, może trzech zawodników, którzy zdobywają medale raz na cztery lata. Tak więc wydatek na każdego z medalistów, to – w zależności od ostatecznych rezultatów olimpiady – od ponad 28 do ponad 40 milionów złotych. Ile rzeczywiście poszło na tych zwycięskich zawodników? Po kilkaset tysięcy złotych i to raczej ok. 300 tysięcy niż 500 tysięcy. Co się stało z resztą pieniędzy? Poszła na – jak to nazywa Wojciech Fortuna – „bulotłuków”, czyli np. kilku innych skoczków, którzy z zapałem godnym lepszej sprawy – choć może to nieprawda, bo przecież chodzi o pieniądze – spadają ze skoczni, oraz tłum cwaniaczków, którzy żyją z tego, że przygotowują na koszt państwa zawodników, którzy nigdy nie mają najmniejszych nawet szans na medal. Ile mielibyśmy medali, gdyby Ministerstwa Sportu w ogóle nie było i 85 milionów na przygotowania olimpijskie by nie wydano? Odważę się napisać, że mniej więcej tyle samo. Bo po prostu statystyka wskazuje, że nawet w Polsce od czasu do czasu musi się urodzić taki talent do skoków jak Adam Małysz czy taka biegaczka jak Justyna Kowalczyk. A ile mielibyśmy medali, gdyby zawodnicy rzeczywiście walczyli o te 85 milionów, które pod ich pretekstem wydarto z kieszeni podatników, ale z których tylko nędzny procent zobaczyli? Pewnie znacznie, znacznie więcej niż obecnie. Jaki z tego wniosek? Otóż taki, że trzeba jak najszybciej zlikwidować Ministerstwo Sportu, a sport po prostu urynkowić. Medali wtedy będzie tyle samo albo więcej, a za to różnych Mirów, Rychów, Zbychów i oczywiście „Turów” u koryta znacznie mniej. Ale oczywiście najzabawniejszy pożytek z olimpiady zrobili sobie Amerykanie. Śladem Gruzinów, którzy przy okazji olimpiady w Pekinie próbowali odbić Osetię, rozpoczęli małą wojenkę w Afganistanie… Tomasz Sommer
Poprę Kaczyńskiego Walentynki walentynkami, ale bez polityki przy wieczornej kolacji przy świecach z żoną się nie obeszło, ponieważ spieraliśmy się, czy warto ponownie zagłosować na L. Kaczyńskiego, czy nie (o ile on wystartuje, oczywiście, a na razie nic nie wskazuje na to, by miał nie startować). Najśmieszniejsze było to, że moja żona zgłaszała te wszystkie zarzuty, które ja kiedyś stawiałem (podpisanie „traktatu lizbońskiego”, spolegliwość wobec pro upowskich władz Ukrainy, dziwaczna postawa wobec Wołyniaków, niepublikowanie aneksu do raportu o likwidacji WSI itp.), dostało się nawet prezydentowej (pewnie i słusznie), za jej ukłony w stronę środowisk feministycznych. Trudno mi wobec tego było polemizować z tym, co sam kiedyś sformułowałem, ale starałem się jakoś sprostać zadaniu. Mówiłem, że jest to pierwszy prezydent bez agenturalnej przeszłości, to już jest coś. Żona machnęła ręką, twierdząc, że jest nijaki. Przekonywałem, że wygrana Jamajki to byłaby katastrofa, bo to zamknie proces rekomunizacji Polski po 1989 r., zważywszy na silne więzy Jamajki z komunistyczną wojskówką, która przecież kręci tym całym cyrkiem zwanym „sceną polityczną III RP”. Żona na to, że jeśli realna władza prezydencka jest dość ograniczona, to Jamajka niewiele zdziała. Ja na to jednak, że tu nawet nie chodzi o realną władzę, lecz o symboliczne zwycięstwo ludzi kultywujących Układ, po którym wprowadzony zostanie znowu zamordyzm i trzeba będzie zbrojnie walczyć o nową Polskę. Na co moja żona, że nie zgadza się na żadną walkę zbrojną, bo nie tylko kłóci się to z Dekalogiem, ale spowoduje, że znowu zginą ludzie najlepsi, jak w II wojnie światowej, a taka walka i tak jest skazana na niepowodzenie, ponieważ Polski naród ma od czasów wojny i komunizmu inną tkankę społeczną niż Polacy z II RP. Na co ja, że jedna osoba była w stanie obudzić Polaków ze śpiączki w 1979 r., to i na dzisiejszy naród nie można patrzeć nazbyt pesymistycznie, bo wciąż mogą tkwić w nim wielkie moce. I wtedy przeszedłem do kontrataku zgłaszając mój koronny argument za zagłosowaniem na Kaczyńskiego. Otóż powiedziałem, że wyłącznie dla widoku tych wszystkich, co dostają furii na sam dźwięk nazwiska obecnego prezydenta, wyłącznie dla usłyszenia tych potoków wściekłego ryku tych, co nienawidzą Kaczyńskiego, warto na niego zagłosować. Oczywiście znalazłoby się też trochę powodów pozytywnych, jak to, że uhonorował on środowiska antykomunistycznych kombatantów, że w Gruzji przypomniał o imperializmie Rosji itd. - ale samo to, że część ludzi dostałaby białej gorączki po ponownym zwycięstwie Kaczyńskiego, jest dla mnie dostatecznie mocnym argumentem za poparciem jego kandydatury (moja żona poprze M. Jurka). Piszę to w kontekście tego, co sugeruje K. Wyszkowski, który uważa, że należałoby wystawić M. Płażyńskiego i skoncentrować się na wykorzystaniu słabości peokratów przygniecionych własną aferalnością i w ten sposób utorować sobie drogę do przejęcia władzy. Kandydatura proponowana przez Wyszkowskiego nie jest najgorsza, ale problem w tym, że po pierwsze Płażyński zbyt wielkiej charyzmy nie ma, a po drugie, że jeśliby już myśleć o zmianie kandydata, to najwyżej na takiego, który jest w stanie faktycznie „przebić wszystkich”, a nie wiem, czy ktoś taki jest na prawicy. Wyszkowski zgłasza swoją propozycję w kontekście tego, kto stanąć miałby na czele rządu, gdyby w jakichś przyspieszonych wyborach parlamentarnych wygrał PiS, bo jeśliby został premierem J. Kaczyński, to – jeśli dobrze odczytuję myśli Wyszkowskiego - przy prezydenturze L. Kaczyńskiego czekałaby nas medialna powtórka z rozrywki, czyli gremialne darcie szat przez pożytecznych idiotów i innych bojowników o wolność i demokrację. Tego histerycznego zgiełku się nie da wykluczyć, zwłaszcza jeśli na wokandę wróci kwestia lustracji środowisk naukowych i medialnych, ale warto pamiętać, iż ten zgiełk mamy właściwie cały czas (!). Antykaczystowskie środowiska nie ustają w odprawianiu swoich obrzędów voodoo i rzucaniu zaklęć na braci Kaczyńskich. Chyba więc przyzwyczailiśmy się do tego, że ludzie komunistycznej „Polityki” czy Czerska Brothers trzęsą portkami na wieść, że widmo kaczyzmu wciąż krąży po Polsce. Zresztą premierem można uczynić np. Legutkę i już problem z głowy. Wyszkowski ma rację, nawołując do poważniejszej kontrofensywy w ramach kampanii „antykorupcyjnej i antymafijnej”, wydaje się jednak, że PiS przyjął taktykę polegającą na tym, iż pozwala ciemniakom samym się wystawiać na pośmiewisko, by wpasowali się w ten sposób w przesłanie ze słynnego spota „mordo ty moja”. Ta taktyka nie jest zła, ponieważ ciemniacy nie mają możliwości obarczać winą PiS za swoją aferalność. Na dodatek wujek Rysiek podczas swojego występu dał taki pokaz tego, kto w Polsce naprawdę rządzi, że było to lepsze niż występy Zbycha, Mira, Grzecha i Donka razem wziętych. FYM
Czy Polak rozumie, co to jest konflikt interesów? Pani Alicja Kornasiewicz jest nie byle kim. To jedna z najbardziej wpływowych kobiet w Polsce. Z ramienia partii żydowskiej mniejszości narodowej, czyli Unii Wolności, była wiceministrem skarbu państwa, współodpowiedzialnym za prywatyzację PZU i uczestniczyła w naradach z Eureko, w następstwie których konsorcjum uzyskało “wyłączność negocjacyjną” na prywatyzację PZU. O gigantycznym skandalu związanym z Eureko (a także przedziwnej “bezradności” władz polskich) nie ma co pisać, bo wszyscy go znają, a jak nie znają, to sobie łatwo znajdą. Pani Kornasiewicz “sprywatyzowała” również drugi co do wielkości polski bank, PeKao SA (“z żubrem”), oddając go w ręce starszych i mądrzejszych, tym razem występujących głównie w barwach Włoch. No i teraz okazuje się, że była wiceminister skarbu, która sprywatyzowała Pekao SA, zostanie prezesem tegoż sprywatyzowanego banku. Ściślej biorąc – p.o. prezesa, aż do czasu uzyskania zgody od Komisji Nadzoru Finansowego, co jest chyba tylko formalnością. Teraz, drodzy czytelnicy, zadajcie dziesięciu Polakom pytanie, czy w powyższym nie widać tzw. konfliktu interesów? Damy sobie urwać łeb, że dziewięciu z nich w ogóle nie zrozumie, o co nam chodzi - jaki znowu “konflikt interesów” i czy nie mamy nic lepszego do roboty, jak zawracać sobie i im d…ę. A dziesiąty stwierdzi, że żadnego konfliktu w tym nie ma. Pani Kornasiewicz, zdaniem portalu Wirtualna Polska (kobieta.wp.pl), należy do kobiet, jakie są mądre, energiczne, przedsiębiorcze, wrażliwe i piękne – jednym słowem do kobiet sukcesu. MARUCHA
Nie byłem sam, mówi Jaruzelski Film “Towarzysz generał”, który dzięki TVP 1 obejrzało w poniedziałek kilka milionów Polaków, jest wydarzeniem na miarę wyemitowanego parę lat temu dokumentu “Trzech kumpli”. Nie pozostawia co do tego wątpliwości temperatura dyskusji, jaką rozpoczął – dyskusji, niestety, nie o naszej historii, ale o tym, czy media publiczne miały prawo wyemitować dokument tak, zdaniem obrońców Jaruzelskiego, jednostronny. Zarzut ten jest obłudny, gdyż te same środowiska nie dostrzegały jednostronności wcześniejszych filmów, robionych w intencji rozgrzeszenia generała i wylansowania go, jeśli nie na bohatera, to co najmniej na postać tragiczną. Grzegorz Braun i Robert Kaczmarek postawili na prostą prezentację faktów, podanych w ostrym tonie emocjonalnym. Ten film jest swego rodzaju mową prokuratorską. Nie należy jej rozliczać z “uwzględniania niuansów”, tylko spytać, czy zarzuty, które stawia, są prawdziwe (a są niewątpliwie). Bez sformułowania oskarżenia nie ma mowy o sprawiedliwości. Tymczasem skutkiem okrągłostołowego pojednania bez prawdy i narzuconej przez “porozumienie elit” amnezji było to, że przez 20 lat wygłoszono wiele mów w obronie Jaruzelskiego, ale mowy oskarżenia wygłosić dotąd nie było można. Szkoda, że spór o ocenę skutków tego “pojednania bez prawdy” sprowadzony został do niemądrych pokrzykiwań o pisowskiej wersji historii. Istotę rzeczy stanowi argument, do jakiego publicznie odwołał się, protestując przeciwko emisji filmu, sam Jaruzelski: “Nie byłem przecież sam… Wojsko, partia, stronnictwa polityczne oraz lojalni wobec państwa bezpartyjni obywatele. To przez ponad cztery dziesięciolecia było wiele milionów. Autorzy filmu traktują ich jak bezwolne manekiny, którymi manipulował Jaruzelski”. Mnie osobiście poraża cynizm i niegodziwość tych słów. Tak, miliony Polaków współtworzyły PRL lub nie walczyły z nim. Z różnych przyczyn. Bo byli od dzieciństwa indoktrynowani, bo byli sterroryzowani, bo nie mieli nadziei na wolność, a musieli jakoś żyć, utrzymać rodziny. Tak, Polacy byli, nie ze swojej winy, bezwolni, a ściślej – zniewoleni. Gdy były dyktator, który dyrygował całym tym niewolącym ich aparatem indoktrynacji i przemocy dziś czyni ich współodpowiedzialnymi za swe łajdactwa, tak jakby wybrali go w wolnych, demokratycznych wyborach, nie można nie protestować – nawet jeśli wielu Polaków dało się mu przekonać, że kto wtedy nie podkładał bomb, ten i dziś nie ma prawa mordodzierżcy krytykować. Żadne państwo wychodzące z totalitaryzmu nie uniknęło sporu o zakres odpowiedzialności i uwikłania w reżim. Nie uniknie go i Polska, choć, podobnie jak w RFN, ta dyskusja staje się możliwa dopiero w następnym pokoleniu. A w środę wieczorem obejrzyjmy – również w TVP – film Jerzego Zalewskiego “Teatr wojny” o niesłusznie zapomnianym poecie stanu wojennego Stanisławie Brzozie. Los nieszczęsnego artysty, zgnojonego i wpędzonego w obłęd, jest doskonałym uzupełnieniem i pointą do filmu o karierze towarzysza generała.. Rafał A. Ziemkiewicz
Gen. Wojciech Jaruzelski odpowiada Rafałowi Ziemkiewiczowi W Rzeczpospolitej z 12.02.2010 r., w dziale Listy, ukazała się wersja skrócona listu Pana gen. Wojciecha Jaruzelskiego pt. „Generał Jaruzelski: nie pozuję na uciśnioną niewinność” która jest odpowiedzią na tekst red. Rafała Ziemkiewicza „Nie byłem sam, mówi Jaruzelski”. List generała Wojciecha Jaruzelskiego W dniu 3 bm. ukazał się na łamach „Rzeczpospolitej” tekst red. Rafała Ziemkiewicza pt. „Nie byłem sam, mówi Jaruzelski”. Podejmuje w nim temat filmu „Towarzysz generał”, broniąc jego intencji i treści, a także pośrednio atakując osoby, które wyraziły o filmie krytyczną opinię
Dość osobliwe jest przy tym stwierdzenie, iż dotychczas filmy i w ogóle media zmierzały do wylansowania mnie jeśli nie na bohatera, to co najmniej na postać tragiczną. Najistotniejszy jednak jest zarzut - jak red. Ziemkiewicz określa - cynizmu, o którym rzekomo świadczą słowa w moim liście do dyrektora I programu TVP SA: „Nie byłem przecież sam”. Już na wstępie manipulacja. Opuszczone zostało całe zdanie, którym poprzedziłem owo stwierdzenie, pisząc: „Nieustannie podkreślam - odpowiedzialność biorę na siebie”. Ponadto, powtarzam wciąż: „ubolewam, żałuję, przepraszam”. Nie jest to po prostu retoryka, słowa. Od 20 lat podlegam różnym formom tzw. rozliczania, zarówno w mediach, jak też w majestacie państwa prawnego. W latach 1991-1996, a więc przez 5 lat, Komisja Odpowiedzialności Konstytucji Sejmu rozpatrywała oskarżenie skierowane przeciwko mnie oraz kilku innym osobom, w związku z wprowadzeniem stanu wojennego. Komisja przesłuchała pod rygorem art. 247 kk kilkudziesięciu świadków, przestudiowała masę dokumentów i materiałów pochodzenia zarówno krajowego, jak i zagranicznego. W rezultacie wystąpiła z wnioskiem orzekającym, iż wprowadzenie stanu wojennego dyktowane było wyższą koniecznością. Sejm Rzeczypospolitej Polskiej ustawą z dnia 23 października 1996 roku wniosek ten usankcjonował i sprawę umorzył. Równolegle - w latach 90. toczyło się postępowanie prokuratorskie w sprawie wydarzeń Grudnia 70 na Wybrzeżu. Prokuratura przesłuchała aż 3516 świadków. Proces rozpoczął się w Gdańsku, a następnie kontynuowany jest w Warszawie. Po odczytaniu aktu oskarżenia, złożyłem w dniach 18 października i 8 listopada 2001 roku obszerne wyjaśnienie, które ze względów proceduralnych powtórzyłem w dniach 12-13 marca 2002 roku i jest ono zawarte w książce pt. „Przed sądem” (Wyd. Adam Marszałek - Toruń). Zeznawali pozostali oskarżeni (w międzyczasie niektórzy z nich zmarli). Przesłuchano dotychczas około 1000 świadków. Z przesłuchania, a właściwie odczytania zeznań pozostałych 2500 - sąd zrezygnował. Obecnie trwa odczytywanie materiałów dowodowych. Na długotrwałość procesu m.in. wpłynęły złożone, czasochłonne kwestie organizacyjno - formalne, ciężkie schorzenia sędziego oraz niektórych oskarżonych. Moje, usprawiedliwione zresztą, absencje były nieliczne. W sumie przesiedziałem na sali sądowej setki godzin, co w moim wieku (wkrótce 87 lat) oraz przy różnych dolegliwościach jest bardzo trudne.
18 października 2004 roku zostało wszczęte śledztwo przez Prokuraturę IPN, w rezultacie którego powstał akt oskarżenia mnie oraz jeszcze kilku osób o „kierowanie (udział) w zorganizowanym związku przestępczym o charakterze zbrojnym” (art. 258 kk - stosowany wobec bossów bandyckich grup i mafii). Po wysłuchaniu aktu oskarżenia, złożyłem wyjaśnienia na rozprawach we wrześniu i październiku 2008 roku. Wyjaśnienia te zostały opublikowane w książce pt. „Być może to ostatnie słowo” (Wyd. Comandor). Proces trwa. Niezawisłe sądy, rozpatrujące bardzo wnikliwie i skrupulatnie wymienione sprawy, nie wydały jeszcze orzeczeń. Jednakże Sejm RP, ustawą z 23 stycznia 2009 roku, wymierzył mnie oraz nielicznym już członkom Wojskowej rady Ocalenia Narodowego faktycznie karę, ograniczającą uprawnienia emerytalne przysługujące wszystkim byłym żołnierzom zawodowym. Zarówno w czasie prac Sejmowej Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej, jak też w trakcie wspomnianych rozpraw sądowych często uczestniczyli, a następnie składali publiczne relacje przedstawiciele mediów. Dlatego też twierdzenie pana Rafała Ziemkiewicza „że przez 20 lat wygłoszono wiele mów w obronie Jaruzelskiego, ale mowy oskarżenia wygłosić dotąd nie było można” - jest po prostu niegodziwym nadużyciem. Tym bardziej, że „na pełnych obrotach” pracuje potężny IPN. Dociera szerokim frontem do mediów, szkół, bibliotek. Pojawiają się od lat liczne audycje, biuletyny, filmy, książki, publikacje, wystawy, itd., w tym „dyżurne" zdjęcia, przywoływane zwłaszcza wokół kolejnych rocznic. Tu jedynie wspomnę o corocznych demonstracjach przed moim domem w nocy 12/13 grudnia. Biorą w nich udział w zdecydowanej większości ludzie młodzi, wychowani już w demokratycznej Polsce, których w czasie stanu wojennego nie było jeszcze na świecie. Co więcej - w demonstracji grudniowej ub. roku po raz pierwszy pojawiło się hasło „A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści”. W 1981 roku brzmiało to groźnie - dziś nie wiem jak je nazwać. Tym bardziej, iż w tymże tłumie śpiewano również Rotę, a więc „tak nam dopomóż Bóg”. To haniebne zestawienie - Bóg miałby pomagać w wieszaniu komunistów. Wreszcie zamach, którego obiektem stałem się w październiku 1994 roku we Wrocławiu. Działacz „Solidarności” RI „wymierzył w ten sposób sprawiedliwość” na mojej osobie z powodu rzekomej niesprawiedliwości, która w latach 80. spotkała go ze strony naczelnika gminy. Zostałem poważnie ranny, było zagrożenie życia. Operacja trwała cztery godziny. W zeznaniu przed prokuratorem z Wrocławia, podejmującym śledztwo z urzędu, prosiłem o niewszczynanie sprawy, oświadczyłem, iż pretensji nie wnoszę, sprawcy wybaczam. Powtórzyłem to przed Prokuraturą w Warszawie. Wreszcie, o uniewinnienie apelowałem w sądzie. W rezultacie wyrok był symboliczny - w zawieszeniu. Piszę o tych sprawach, ażeby wykazać, iż wbrew temu co twierdzi Rafał Ziemkiewicz, a także różni politycy i publicyści, minione 20 lat nie było dla mnie okresem „rozgrzeszenia”. Nie pozuję przy tym na uciśnioną niewinność. Nie unikam samokrytycznych ocen, ale odrzucam kłamstwa, pomówienia i posądzenia, których w filmie „Towarzysz generał” jest pełno. Redaktor Rafał Ziemkiewicz pisze, iż autorzy filmu przedstawili fakty. Pamiętam takie żartobliwe powiedzenie „Cytatami z Biblii można napisać Manifest Komunistyczny”. Można też odpowiednio preparować fakty, przedstawić ich karykaturę. Film obfituje w ewidentne konfabulacje, a także fałszywe, często ignoranckie, infantylne interpretacje. Jaskrawie tendencyjny i selektywny jest dobór materiału filmowego. Oczywiste jego „wyczyszczenie” z jakichkolwiek okoliczności i faktów przemawiających na moją korzyść. W tym kontekście znamienne jest pominięcie relacji, licznych kontaktów z władzami Kościoła w staraniach na rzecz porozumienia narodowego, zarówno przed 13 grudnia 1981 roku, jak też do końca lat 80. Inspiratorzy i autorzy filmu sięgnęli też po „brudną broń”. Użyli jako swego rodzaju lidera wodzireja Lecha Kowalskiego. Jego negatywne, merytoryczne i etyczne kwalifikacje obnażam w 407 stronicowym (wraz z załącznikami) materiale, skierowanym w czerwcu 2003 roku do ówczesnego przewodniczącego Kolegium IPN, a także do wielu innych adresatów. Poruszane w filmie wątki były już nie raz wyjaśniane, zarówno w mediach, jak też w innych formach. Zostały kompetentnie merytorycznie naświetlone i ocenione różnego rodzaju okoliczności, a zwłaszcza historyczno - międzynarodowe uwarunkowania. Dla filmu istnieją one tylko w czarno - białym kolorze. Nagminne jest „odgrzewanie” w postaci zbitki, koncentratu oraz jadowitego komentarza - różnych znanych od dawna sytuacji i wydarzeń, rutynowych faktów, wynikających z realiów ówczesnego, podzielonego antagonistycznie świata. Film jest wręcz klinicznym przykładem tendencyjnej realizacji tzw. polityki historycznej, historii pisanej „toporem”. Jeśli mówię to ja, może pojawić się riposta - a jak było kiedyś w tej materii? Tak, było źle, nieraz nawet bardzo źle. Ale teraz miało być inaczej - przejście z krainy fałszu do krainy prawdy. Wolność słowa jest wielką, demokratyczną wartością. Jej koniunkturalne nadużywanie, w celach niegodziwych, jest tej wolności bezwstydną odwrotnością. Rafał Ziemkiewicz twierdzi, iż miliony Polaków były od dziesięcioleci indoktrynowane i sterroryzowane. Można więc odczytać, iż w rezultacie tej indoktrynacji oraz „terroru” stali się bezmyślni i bezwolni. Są to brednie. Naród, społeczeństwo - nie tylko zresztą nasze - było, jest i będzie zawsze w różny sposób podzielone. Chodzi jedynie o to, ażeby nie były to podziały antagonistyczne, a dziejące się w ramach reguł demokratycznego państwa. To właśnie wspólnymi siłami, zostało zainicjowane przy Okrągłym Stole i jest już przez 20 lat - z różnymi zresztą powodzeniem - realizowane. I tu puenta. Oczywiście ja jestem czołowym obiektem napaści, ale też bardziej lub mniej bezpośrednio dotyczy to bardzo wielu osób i środowisk, a zwłaszcza wojska, jego kadry. Dalekosiężnym jednak celem uderzenia autorów filmu oraz jego rzeczników jest droga kompromisu, porozumienia, w tym zasłużone postacie historycznej „Solidarności”. Jestem przekonany, iż nasze społeczeństwo ma wystarczająco wiele rozsądku, ażeby właściwie ocenić całą perfidię filmu oraz tych kręgów, które widzą w nim „amunicję” dla realizacji swych politycznych celów.
Szereg poruszonych w filmie wątków dotyczy różnych etapów mojego życia. Mówiłem, opisywałem je wielokrotnie. Większość z nich film podejmuje tendencyjnie, powierzchownie. Pełne, merytoryczne ustosunkowanie się w tym liście jest niemożliwe. Postaram się uczynić to odrębnie, w stosownym opracowaniu. Nie będzie to materiał przyjemny, a raczej wstydliwy dla twórców i sympatyków filmu. Szanowny Panie Redaktorze - napastliwy, brutalny ton artykułu redaktora Ziemkiewicza pozwala mi zwrócić się o zamieszczenie niniejszego listu na łamach „Rzeczpospolitej”. Jako od lat stały jej prenumerator i czytelnik, znam obecną linię gazety - stąd też spodziewam się decyzji odmownej. Jeśli takowa będzie, to proszę o możliwie szybkie poinformowanie, co pozwoli mi wykorzystać ten tekst w stosowny sposób.
Zamach na ucieleśnioną niewinność W piątkowym (12 lutego 2010) wydaniu "Rzeczpospolitej" ukazał się list gen. Wojciecha Jaruzelskiego, którego autor podejmuje polemikę z artykułem Rafała Ziemkiewicza ("Rz" z 3 lutego 2010) i filmem "Towarzysz generał" pokazanym w TVP1 w dniu 1 lutego br. Pełna wersja tego listu opublikowana została na internetowej stronie gazety. Generał zapewnia nas, że "nie pozuje na uciśnioną niewinność", ale w męskich, żołnierskich słowach, spokojnie ukazuje nam swoją udrękę, setki godzin spędzonych przed różnymi sądami na podstawie fałszywych oskarżeń. Fałszywość ich nie może ulegać wątpliwości, skoro pomimo przesłuchania ponad 1000 świadków (a ponad 2000 złożyło oświadczenia na piśmie) żaden sąd nie wydał wyroku skazującego. Mściwi i niegodziwi ludzie, nie zważając na jego podeszły wiek i zasługi dla kraju, ciągają go po sądach za rzekome krzywdy, jakie wyrządził Polakom, wprowadzając stan wojenny, za przypadkowe zabijanie stoczniowców Wybrzeża, za pozorne czystki antysemickie roku 1968 i temu podobne niby-winy. Natomiast krzywdy, jakie jemu się wyrządza, pomijając już upokarzające wezwania na rozprawy sądowe, są niewątpliwe: rok temu Sejm przyjął ustawę, która odebrała mu przywileje emerytalne, jakie przysługują wszystkim byłym żołnierzom zawodowym, pod jego domem co roku zbierają się grupy wyrostków, wykrzykujących obelgi i wygrażających jemu i jego rodzinie. Był nawet zamach na jego życie, o którym tak pisze: "Wreszcie zamach, którego obiektem stałem się w październiku 1994 roku we Wrocławiu. Działacz »Solidarności« RI »wymierzył w ten sposób sprawiedliwość« na mojej osobie z powodu rzekomej niesprawiedliwości, która w latach 80. spotkała go ze strony naczelnika gminy. Zostałem poważnie ranny, było zagrożenie życia. Operacja trwała cztery godziny. W zeznaniu przed prokuratorem z Wrocławia, podejmującym śledztwo z urzędu, prosiłem o niewszczynanie sprawy, oświadczyłem, iż pretensji nie wnoszę, sprawcy wybaczam. Powtórzyłem to przed Prokuraturą w Warszawie. Wreszcie, o uniewinnienie apelowałem w sądzie. W rezultacie wyrok był symboliczny - w zawieszeniu". Stan wojenny, masakra na Wybrzeżu, fala odgórnie zarządzonego antysemityzmu roku 1968, to są wielkie tematy historyczne i na ich temat powstały już, i nadal powstają, wielotomowe monografie naukowe, liczne dzieła artystyczne i dokumentalne. Inaczej przedstawia się sprawa "zamachu": jego sprawca już dawno nie żyje, zbrodniczy kamień został wyrokiem sądu zniszczony, a esbeckie archiwa gruntownie wyczyszczone. Robert Helski, badając akta IPN, dotarł do nazwiska funkcjonariusza SB w Ząbkowicach Śląskich, który jeszcze w roku 1995 (!) dostał polecenie spalenia akt jego ojca.
Przypomnijmy najważniejsze fakty: 17 maja 1982, na podstawie decyzji naczelnika gminy Ciepłowody, na pola Helskiego, w eskorcie milicyjnej, wjeżdża kilkanaście traktorów z pobliskiej Spółdzielni Produkcyjnej i obsiewa je jęczmieniem. Jest to wydarzenie wyjątkowe w historii PRL, pomijając już jego bezprawność. Ma charakter wyłącznie represyjny, ponieważ jest pozbawione jakiegokolwiek sensu ekonomicznego: jęczmień w drugiej połowie maja zasiany, po wszystkich terminach agrotechnicznych, plonu nie przyniesie. Dwa tygodnie później Stanisław Helski wyjeżdża na pole kultywatorem. Natychmiast pojawia się milicja, Helski zostaje aresztowany, obciążony kosztami tego "zagospodarowania", maszyny zajmuje komornik i licytuje. W więzieniu Stanisław Helski od pierwszego dnia podejmuje głodówkę protestacyjną. W owym czasie głodówki w więzieniach internowanych były bardzo modne i władze więzienne się nimi specjalnie nie przejmowały, bo nie powodowały one większych szkód. Inaczej z Helskim: to jest prawdziwa głodówka. Kiedy po 17 dniach władze więzienne zorientowały się, że to naprawdę, postanawiają upartego chłopa karmić przymusowo, jak jego pole. Ale z Helskim trudna sprawa: broniąc się przed gwałtem, rozwalił im całą izolatkę! Czterech oficerów SW bije go pałkami do utraty przytomności, przy okazji wybijając zęby. "A niech go naczelnik sam karmi!". Stanisława odwożą do szpitala więziennego. Sprawa stała się głośna, piszą o niej gazety stanu wojennego, interweniuje Kuria Biskupia. Helski zostaje zwolniony z aresztu, ale postawiony przed sądem karnym, prokurator domaga się sześciu lat więzienia. Sprawa ciągnie się latami, zapadają wyroki, Sąd Najwyższy uwalnia Helskiego od kary na mocy amnestii. Stanisław Helski zostaje sam z żoną i dziećmi, ze zrujnowanym gospodarstwem, pozbawiony środków jego restauracji, bez środków do życia. Nie wyciąga do nikogo ręki po pomoc: "na kawę i papierosy mi starczy" - podejmuje beznadziejną walkę prawno-sądową ze "sprawiedliwością Generała Jaruzelskiego". Jeszcze dwa lata przed "zamachem" osobiście wręcza swoje pismo Jaruzelskiemu. Ta walka kończy się niczym. Generał ma zawsze rację. Generał Jaruzelski trochę przesadza w opisie dramatyzmu zdarzenia w dniu 11 października 1994: Generałowi aż okulary spadły i się potłukły! Tam nie było możliwości do zamachu kamieniem: Generał był otoczony BOR-owcami, Helski stał w kolejce po autografy, zza pleców osoby przed nim stojącej wyjął z torebki na dokumenty kamień zawinięty w gazetę i pchnął spod pachy w twarz Generała. To nie było ani zagrożenie życia, ani powód do czterogodzinnej ciężkiej operacji. Był to gest prawdziwie symboliczny i symboliczne były, i są nadal, jego skutki. Ale nie spierajmy się o grozę zamachu, Stanisław Helski zwykł był mawiać "kogo nie boli, temu powoli" - to Generała ugodzono, to jego bolało i on ma prawo odczuwać to mocniej niż inni. Jednak ta napaść specjalnie nie odbiła się na jego zdrowiu, skoro po 17 latach nadal widzimy go pełnego sił i wigoru. Przestał tylko jeździć po Polsce na wieczory autorskie i rozdawać autografy. Pisze za to książkę za książką i tworzy historię tamtych lat. Nie przerażają go młodzi chłopcy, którzy pod jego oknami, w rocznicę Stanu Wojennego wykrzykują "Kryj się Jaruzelski, idzie pluton Helskich". Co innego w tym ostatnim liście Generała wymaga sprostowania. Chodzi o to, że on dzisiaj, tak jak wtedy, "wybacza" i pisze o "rzekomej niesprawiedliwości" wyrządzonej chłopu. Oznacza to bowiem, że Generał, jak długo żyje, ma zamiar fałszować i przeinaczać historię, z ofiar czynić przestępców, a z przestępców ofiary. Główną ofiarą jest, naturalnie, on sam. Ciekawe jest także, że w tym swoim liście Wojciech Jaruzelski wskazuje, jako na sprawcę "rzekomej krzywdy" Helskiego naczelnika gminy Ciepłowody! Ciemny i durny chłop, po prostu nie zrozumiał, że to nie on, szef WRON i dyktator państwa, w tej sprawie decydował, tylko urzędnik gminny!! Tak się składa, że jeszcze przed "kamieniem" byłem świadkiem spotkania owego naczelnika ze Stanisławem Helskim. Przyjechał on do Wrocławia z butelką koniaku, aby przeprosić Stanisława za swój udział w tamtych wydarzeniach. Prawie ze łzami w oczach tłumaczył, że nie mógł nic zrobić, że miał rozkaz wojewody itd., itp. Stanisław usiadł z nim przy stoliku, nie pobił, ani nie zrzucił ze schodów, napił się koniaku, porozmawiał spokojnie i uprzejmie. Jakoś w umyśle ciemnego chłopa skorumpowany gminny urzędas nie wyrósł na postać odpowiedzialną za krzywdy wyrządzone jemu i jego rodzinie. A generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu już sam odpowiedzieć nie jest w stanie. Jerzy Przystawa
Skandale wokół minionej 65. rocznicy "wyzwolenia" obozu. Auschwitz znowu podzielił. Szoah to żydowski wymysł. Pamięć o Holokauście wykorzystywana jest jako broń propagandowa i to w celu osiągnięcia nieuzasadnionych często korzyści. Te słowa bp Tadeusza Pieronka dla włoskiego portalu Pontifex.roma obiegły cały świat w wigilię 65. rocznicy "wyzwolenia" Auschwitz. Z historycznego punktu widzenia nie jest prawdą, że w obozach zginęli wyłącznie Żydzi, prawda ta jednak jest dziś niemal ignorowana. Niewątpliwie w obozach koncentracyjnych umierali w większości Żydzi, ale na liście są też Polacy, Cyganie, Włosi i katolicy - zwierzał się "pontifexowi" polski biskup, nieświadom najwyraźniej, jakie gromy na siebie ściągnie. - Nie wolno więc zawłaszczać tej tragedii, by uprawiać propagandę.
Kwestia nazewnictwa Dlaczego jednak dzieje się odwrotnie i tragedia Auschwitz jest zawłaszczana? Tadeusz Pieronek nie ma wątpliwości: - Żydzi mają dobrą prasę, ponieważ dysponują potężnymi środkami finansowymi, ogromną władzą i bezwarunkowym poparciem Stanów Zjednoczonych i to sprzyja swego rodzaju arogancji, arogancji, którą uważam za nie do zniesienia. A czy biskup zastanowił się, jak słowa te przyjąć mogą środowiska żydowskie? Toż to obraza, najczystszej wody antysemityzm w wykonaniu polskiej, czarnej, zaściankowej sotni. Ale biskup spod Wawelu brnął dalej. Na pytanie, czy sądzi, że pamięć o Holokauście jest instrumentalnie wykorzystywana, odpowiedział bez ogródek: - Oczywiście, że tak. Wykorzystywana jest jako broń propagandowa i to w celu osiągnięcia nieuzasadnionych często korzyści. A więc jednak. Przedsiębiorstwo Holokaust istnieje. I potwierdza to polski duchowny. Oj, nieładnie, księże biskupie. Trzeba natychmiast przeprosić! I Tadeusz Pieronek już nazajutrz przeprosił: - To nie są moje poglądy, dziennikarz dopowiedział sobie kilka rzeczy - twierdził w wywiadach dla polskich mediów. A tak w ogóle to wywiad nie był autoryzowany - ten argument miał przesądzić o niewinności biskupa. No tak, autoryzacja. Gdzieś ostatnio to słyszałem. A, na komisji śledczej. Taki sam argument podnosił "Zbychu" Chlebowski. Autoryzacja. Obca cywilizacji śródziemnomorskiej, przyjechała do nas ze Wschodu. A ostatnio najwyraźniej bardzo spodobała się polskim autorytetom. Zarówno świeckim, jak i tym w sutannach. Biskup odciął się od swoich słów, ale nie do końca. Potwierdził bowiem, że Szoah i Holokaust to żydowski wymysł, ale w sensie nazewnictwa - termin wymyślił Elie Wiesel, węgierski Żyd, urodzony w Rumunii, w czasie wojny więzień Auschwitz (dodajmy: znany z niewyparzonego języka i obarczania Polaków winą za Holokaust właśnie). Natomiast jako ludobójstwo, jako zamiar zgładzenia narodu żydowskiego, jest to autorskie dzieło Niemców hitlerowskich. Tadeusz Pieronek powtórzył również, że Szoah jest ideą, która ma integrować społeczność żydowską na świecie i można ją uznać za propagandę na rzecz narodu izraelskiego.
"Dabru emet" Słowa hierarchy wywołały burzę w... "Gazecie Wyborczej". Nawet te, bardziej uładzone, wypowiedzi uznała za język, który nie przystoi biskupowi. W domyśle: "język nienawiści", określenie jakże popularne, mające na celu wykluczenie wszystkich oponentów, w tym tych, którzy ośmielają się negować istnienie Przedsiębiorstwa Holokaust. Całe szczęście, "Wyborcza" nie jest monopolistą, jeśli chodzi o prawdę, również tą o Holokauście. Bolesław Szenicer, przewodniczący Gminy Wyznaniowej Starozakonnych w RP, były wieloletni dyrektor Cmentarza Żydowskiego w Warszawie, tak skomentował całą aferę w jednej z gazet: "Sprawa jest bardzo prosta. W materiale włoskich dziennikarzy powiedziane jest to, co powszechnie wiadomo. Wcześniej zostało to dokładnie wytłumaczone w książce księdza profesora Waldemara Chrostowskiego »Kościół, Żydzi, Polska«. Prawdą jest, że dziś lobby żydowskie na świecie wykorzystuje Holokaust dla swoich interesów. Żydzi chcą budować Przedsiębiorstwo Holokaust, wykorzystując tę straszliwą tragedię. Żadne uroczystości - w getcie, w Auschwitz - nie mogą zakazywać nam mówienia prawdy. Niezależnie od okoliczności musimy iść drogą wyznaczoną przez Biblię - »dabru emet«, czyli »mówcie prawdę«. Tego właśnie domagali się Żydzi od chrześcijan we wspólnym dialogu. Tylko że oni inaczej rozumieją tę prawdę".
Sowieci wkroczyli do opuszczonego obozu A teraz jeszcze o "wyzwoleniu" Auschwitz, które mieli przynieść żołnierze Armii Czerwonej 27 stycznia 1945 r. Ostatnie apele odbyły się w obozie dziesięć dni wcześniej - 17 stycznia. Następnego dnia rozpoczęła się ewakuacja więźniów pod eskortą załogi SS. Oddajmy głos Teresie Kuczyńskiej, więźniarce Auschwitz, a po latach dziennikarce: "18 stycznia 1945 r. Niemcy w pośpiechu wyprowadzili z Auschwitz-Birkenau (Oświęcimia-Brzezinki) ostatnie piesze kolumny ewakuacyjne więźniów, którzy przeżyli. Właściwie więźniarek, bo ich najwięcej pozostało w obozie. Większość mężczyzn ewakuowano do obozów w głębi Niemiec wcześniej, głównie pociągami. Dzień był piękny, słoneczny, ale bardzo mroźny, dochodziło do minus 20 stopni. Głęboki śnieg łagodził obozowy pejzaż. Przed blokami administracji obozowej drugi już dzień płonęły ogniska z dokumentów, list zmarłych, sprawozdań. Dopalało się ostatnie z pięciu krematoriów. Coraz głośniejszy stawał się huk armat nadchodzącej Armii Czerwonej". Wieczorem w obozie pozostały już tylko nieliczne ludzkie szkielety. One były wolne. Zanim do Auschwitz wkroczyły pierwsze oddziały Armii Czerwonej, minęło... dziewięć dni. SS-mani nie bronili się, bo po prostu ich już nie było. Sowieci wkroczyli do prawie pustego (z wyjątkiem tych nielicznych więźniów) obozu. Czy było to zatem wyzwolenie? Takie powtarzane od lat twierdzenia to trwała pozostałość po komunistycznej propagandzie. Podobnie, jak "wyzwolenie" Warszawy 17 stycznia, również przez Sowietów. Jeśli w ogóle używać tego zafałszowanego terminu - wyzwolili ruiny i zgliszcza.
"Oswobodzenie obozu, ale nie jego więźniów" Oddajmy jeszcze raz głos Teresie Kuczyńskiej: "Po parogodzinnym wyczekiwaniu na mrozie więźniarki Auschwitz-Birkenau otrzymują po bochenku gliniastego chleba i puszce konserwy mięsnej, i pada rozkaz wymarszu. W nieznane. Jestem wśród nich. W grupie kilkudziesięciu dziewczynek z Warszawy, przywiezionych w sierpniu do Auschwitz z Powstania Warszawskiego z rodzicami i rodzeństwem. Niemcy przywieźli tu wówczas kilkanaście tysięcy warszawiaków. (...) W ciągu całej tej drogi po ziemi górnośląskiej nie napotkaliśmy człowieka ani pojazdu. Wyizolowano nas. Trudno się dziwić, stanowiliśmy pochód szkieletów, powłóczących nogami, odzianych w łachmany, z czerwonym wielkim krzyżem, wymalowanym na plecach olejną farbą, to gdybyśmy chciały uciec, ogolone głowy miałyśmy okutane szmatami. Szkoda, że nikt tych marszów nie sfotografował wówczas, byłyby ciekawym uzupełnieniem planowanego Centrum Wypędzonych. (...) Po dwóch dniach jazdy jesteśmy u celu. To Ravensbrück, obóz koncentracyjny za Berlinem. Wysiadamy w niepełnym już składzie osobowym, z głodu i zimna. Ten nowy obóz nie był jednak dla nas ostatnim, w marcu wywieziono nas dalej, na północ Niemiec, do kolejnego obozu Rechlin. A stamtąd, kiedy liczyłyśmy na wyzwolenie, tym razem przez Amerykanów, pognali nas Niemcy pieszo jeszcze dalej, i tak wędrowałyśmy po drogach niemieckich, dzieci i kobiety z Auschwitz, dokładnie do ostatniego dnia wojny. I nawet nie wiemy, kto nas w końcu wyzwolił, bo w ostatnim naszym obozie spotkały się wreszcie wojska radzieckie z wojskami amerykańskimi. (...) Okrutne przeprowadzenie tej operacji w mroźne dni stycznia 1945 roku sprawiło, że przeszła ona do historii jako »marsze śmierci«. Uczestniczyło w nich 58 tysięcy więźniów - kobiet, mężczyzn i dzieci, głównie Polaków i Żydów. Żołnierze radzieccy, wkraczający do Auschwitz 27 stycznia, zastali tam już tylko 4 tysiące ciężko chorych więźniów i 180 małych dzieci. (...) To było tylko oswobodzenie obozu, ale nie jego więźniów". I jeszcze o "wyzwoleniu" przez Sowietów innych niemieckich obozów: "Według prof. Normana Finkelsteina ("Gorliwi kaci Hitlera"), z około 750 tysięcy więźniów, jacy przeżyli do stycznia 1945 roku i brali udział w tych przemieszczeniach, zginęła ich jedna trzecia. Z fizycznego wyniszczenia, chorób, zimna lub zastrzelonych".
Bez Pileckiego Podczas tegorocznych uroczystości rocznicowych w byłym niemieckim, nazistowskim obozie Auschwitz-Birkenau wszyscy oficjele mówili jednak o sowieckich wyzwoleniu. Prezydent Lech Kaczyński, premier Donald Tusk, premier Izraela Benjamin Netanjahu i szef PE Jerzy Buzek. Tak samo byli więźniowie: August Kowalczyk (aktor), Władysław Bartoszewski (profesor), Marian Turski (szef działu historia w tygodniku "Polityka"). Nad cierpieniem lat wojny i radością oswobodzenia pochylił się papież Benedykt XVI w przesłaniu i prezydent USA Barack Obama w liście. Była mowa o więźniach Polakach, więźniach innych narodowości, przede wszystkim o Żydach. Przypomniano piękną postać Jana Karskiego, który informował świat o tragedii obozów, ale ten świat pozostał obojętny, bo nie uwierzył. Ale o Auschwitz raportował także rotmistrz Witold Pilecki. A o nim nie było podczas uroczystości ani słowa. Czyżby dlatego, że potem stał się więźniem, a w końcu ofiarą komunistów, a o tym świat do dziś słyszeć nie chce? A o Pileckim w Auschwitz powinno być szczególnie głośno i to w pierwszej kolejności. To on dobrowolnie poszedł do obozu, aby organizować tam konspirację zbrojną, która miała odbić Auschwitz z rąk Niemców przy pomocy z zewnątrz. I mimo, że plan został uznany przez dowództwo Armii Krajowej za nierealny, to bohaterskiemu rotmistrzowi właśnie, dzięki świetnie zorganizowanemu systemowi pomocy, wielu więźniów - towarzyszy niedoli - zawdzięcza lepsze traktowanie, a nawet życie. To Pilecki chciał wyzwolić obóz, Armia Czerwona tylko do niego wkroczyła. A dziś wszyscy mówią o Sowietach, a o Pileckim nic. Nic również dziwnego, że taki nieistotny i nieznany człowiek przepadł w głosowaniu Parlamentu Europejskiego na bohatera Europy. Córka rotmistrza, Zofia Pilecka-Optułowicz: - Kilka dni temu słowo Auschwitz było na ustach całego świata. Jednak w oficjalnych przemówieniach nazwisko taty nie padło ani razu. Jest mi bardzo przykro z tego powodu. Ale już wcześniej Europa wyrzekła się go, w tym głosami polskich posłów. Tadeusz M. Płużański
16 lutego 2010 Prawda jest zgodnością z rzeczywistością.. tak uważał przynajmniej Arystoteles jeden z najtęższych umysłów naszej cywilizacji. W demokracji, prawdą jest to, co ogłosi Ministerstwo Prawdy i mniejsze departamenty prawdy, które stanowią część Ministerstwa Prawdy. Zresztą prawdę w demokracji można przegłosować większością, jak tylko zamarzy się demokratycznej władzy tę prawdę zweryfikować. Można też ogłosić inną prawdę dziś, a inną jutro. Tak było z socjalizmem. Przez pięćdziesiąt lat był on najlepszym ustrojem na świecie, dopóki nie zbankrutował. Teraz o socjalizmie mniej, ale za to więcej o demokracji, która jest synonimem socjalizmu, ściślej z demokracji wypływa socjalizm. A poddepartamenty prawdy na co dzień powtarzają bajki o demokracji, a socjalizm rośnie na naszych oczach. Prawie tak jak stadiony na Euro 2012, do których rozbierania trzeba przygotować plany już dziś. Właśnie do ich rozbierania przystąpiła Portugalia, która osiem lat temu utopiła ciężką forsę w ich budowaniu. Socjalizm stadionowy jest zły, jak każdy inny- bo marnotrawny. Beż żadnej analizy ekonomicznej, bo w socjalizmie prawa ekonomiczne nie są brane pod uwagę. Jest decyzja polityczna, żeby budować- to się buduje. Do ilu dochodzi już cena Stadionu Narodowego? Wstępnie było 300 mln złotych- teraz dochodzi już do 2 miliardów(!!!!) A jeszcze dwa lata do Wielkiej Marnotrawnej Hucpy!!! A ile będzie kosztowało demontowanie tego wariactwa, do którego zabraknie naszych pieniędzy, żeby dopłacać… Pamiętajcie państwo, że od początku pisałem, żeby za państwowe pieniądze nie kręcić lodów szaleństwa stadionowego. O orlikach nie wspominając.. Bo nie jest tak, że” potrzeby fizjologiczne u chorych w szpitalu załatwia salowa”(???). Potrzeby fizjologiczne pacjentów załatwiają sami pacjenci. Przy pomocy basenu i kaczki, z wydatną pomocą salowej. I zupełnie słusznie napisał pan Janusz Korwin – Mikke:” Byłoby znacznie taniej kupić każdemu z kibiców, dla których starczyłoby miejsc, bilet na stadion w Rzymie czy w Kijowie- i pokryć mu koszta dojazdu, a nawet hotelu…”(!!!!). Ale szaleńcy będą topić nasze pieniądze w socjalistycznych stadionach, które potem trzeba będzie utrzymywać… I tworzyć dodatkową biedę w kraju.. Co prawda niedawno pan premier Donald Tusk, wraz z naszym nowym prezydentem, bo jesteśmy członkiem Unii Europejskiej, panem Hermanem Van Rompuyem, ogłosili, że zamierzają „stworzyć” w Unii Europejskiej dodatkowo miliony miejsc pracy(???). Pan Herman Van Rompuy, jest w stanie tego dokonać, bo nie dość, że jest chrześcijańskim- demokratą, to jeszcze buddystą(??) Poprzez medytacje zapewne i demokrację, która jest nieodłącznym atrybutem chrześcijaństwa od zawsze, nawet od czasów katkumb. Bo albo się jest chrześcijaninem, albo demokratą. Albo się służy Bogu z ludem- albo ludowi, odwracając się tyłem do Boga! Tak jak podczas Mszy po Soborze Watykańskim II.. W szkole nauczycielka zwraca się do ucznia: - Jasiu, wymień jakiegoś ssaka łownego. - Ssaka, ssaka,ssaka… Na przykład myśliwy! No właśnie! Najlepszym myśliwym jest ssak, który ssie, tak jak biurokracja europejska – nas. Cztery miliony miejsc pracy „ stworzy” biurokracja.. A czy biurokracja” stworzyła” jakiekolwiek miejsca pracy, pomijając oczywiście te pasożytujące struktury, których wszędzie w demokracji pełno?.. Miejsca pracy tworzą przedsiębiorcy, a nie biurokracja.. Biurokracja je likwiduje. Samym swoim istnieniem, bo potrzeba pieniędzy na jej utrzymanie, a te pochodzą wyłącznie z sektora prywatnego, z którego biurokracja pieniądze wysysa, jak ssak. Można jeszcze tymczasowo zadłużyć prywatnych przedsiębiorców, i cały sektor prywatny, bez „ ich wiedzy i zgody” i jakiś czas przetrwać. Do czasu niespłacenia ostatniej raty kredytu.. Wtedy okazuje się jak demokratyczny król jest nagi.. Bo czy urzędniczy, demokratyczni dworzanie zniknęli odkąd Lud został Królem??? Wprost przeciwnie! Namnożyło się ich po wielokroć!.. A będzie jeszcze więcej, jak pan Donald Tusk, znany” liberał” przystąpi wraz z panem Hermanem Van Rompuyem do poszukiwania miejsc pracy w Unii Europejskiej. Biurokracja z pewnością wzrośnie, bo o obniżce podatków nie ma najmniejszej wzmianki.. To pan Donald Tusk, zaraz po wyborze niedemokratycznym, bo w określonych gremiach, pana Herman Van Rompuya, premiera Belgii powiedział:” To wybór mało ambitny, lecz bezpieczny”(???) Tak jak bezpieczny seks… Im go więcej- tym bezpieczniejszy.! Za to pan obecny prezydent Unii Europejskiej powiedział zaraz po niedemokratycznym wyborze:” Europa jest unią wartości i ciąży na niej odpowiedzialność by odgrywać ważną rolę w świecie”(!!!) Nie rozumiem po co ciążę mieszać do wartości, których w Europie socjalistycznej już dawno nie ma.?. O jakich- w ogóle- wartościach wspomina pan prezydent Herman Van Rompuy.? O demokracji, prawach człowieka, tolerancji? Toż to o nie są wartości europejskie! Wartości europejskie to : Bóg, monarchia, zasady, prawo rzymskie, piękno greckie, filozofia, rycerskość i prawdomówność. .I nie zabijanie nienarodzonych dzieci czy starszych ludzi; zabijanie zwane eutanazją. Nie wspominając już o „ związkach homoseksualnych”(???). Chrześcijański demokrata o duszy buddysty, po reinkarnacji- wszystko poplątał.. W chrześcijaństwie nie ma reinkarnacji. Każda dusza jest przypisana do jednego człowieka, a wędrówki dusz nie ma. .Choć dusza jest nieśmiertelna! Oczywiście każdemu wolno wierzyć w co chce.. Ale nie nazywać się chrześcijaninem, jak się jest buddystą? Powinno się na przykład nazywać-„demokratycznym buddystą”! To byłby bliższe prawdy, choć niezupełnie, bo buddyzm nie jest demokratyczny jako filozofia... Chociaż, jak zakłada wędrówkę dusz z jednego demokraty do innego.. – to kto wie? A w ogóle, czy demokrata ma duszę? To były następny przyczynek do dyskusji filozoficzno- teologicznej. No i czy demokratyczny- buddysta też duszę ma? Po V Soborze Powszechnym w Konstantynopolu w roku 553 ustalono ostatecznie, że coś takiego jak reinkarnacja w chrześcijaństwie nie istnieje.. W liście do Hebrajczyków napisano:” Ludzie muszą raz umrzeć, a potem następuje sąd”. A poza tym dusza pochodzi od Boga, który w narodzonego człowiek ją tchnął.. I jest to tylko wiara, a nie nauka! A o reinkarnacji można sobie poczytać w Dwunastu Ogniwach Współzależnego Powstawania.. Ale chrześcijanie nie mają tego problemu. Wierzą w Boga i jego przykazania i spostrzeżenia Ojców Kościoła. W każdym razie, pan Donald Tusk, już raz próbował „ stworzyć” milion nowych miejsc pracy. Będąc wtedy w Kongresie Liberalno- Demokratycznym.. Okazał się to Kongresem „ Aferałów” a nie „Liberałów”. Wydali najwięcej na kampanię, a uzyskali 4% demokratycznych głosów…. Teraz zrobią to samo! Wydadzą mnóstwo pieniędzy, ale wzrośnie jedynie biurokracja europejska.. Bo to socjaliści europejscy , zwani „liberałami ”potrafią robić najlepiej.. Pan prezydent Rompuy jest buddystycznym chrześcijańskim demokratą; pan Donald Tusk jest liberalnym demokratą, i do tego chrześcijańskim, przynajmniej od czasu jak wziął chrześcijański ślub podczas ostatniej kampanii prezydenckiej. W tej kampanii , na razie nie startuje.. Ale chrześcijańskim, demokratycznym liberałem pozostał.. Boże! Jak to wszystko jest pomieszane!. I jak tu dociec prawdy, która ma być zgodnością z rzeczywistością.. A może rację miał Lenin, twierdząc, że, jeśli fakty nie zgadzają z się z teorią, tym gorzej dla faktów. A jak rzeczywistość nie jest zgodna z prawdą, to tym gorzej dla prawdy.. Celowe, wielkiej materii pomieszanie!.. WJR
To Polska stworzyła Stepana Banderę Rozmowa ze Stepanem Banderą, mieszkającym w Kanadzie wnukiem przywódcy Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów. Rz: Jak ukraińska diaspora w Kanadzie zareagowała na zwycięstwo prorosyjskiego Wiktora Janukowycza i porażkę Wiktora Juszczenki, bohatera pomarańczowej rewolucji? Stepan Bandera: Nie najlepiej. Mieliśmy wielkie nadzieje i oczekiwania, związane z pomarańczową rewolucją, byliśmy zaangażowani w przebieg tego procesu. Nie robiłbym jednak wielkiej tragedii z powrotu Janukowycza. Jeśli Ukraińcy go wybrali, to znaczy, że na niego zasłużyli. Bohaterami Wiktora Janukowycza są weterani Armii Radzieckiej. Jedną z pierwszych decyzji, które podejmie na stanowisku prezydenta, może być podważenie dekretu Juszczenki o nadaniu pana dziadkowi Stepanowi Banderze tytułu Bohatera Ukrainy. Nie obawia się pan tego? Ukraina nie zna precedensu, by dekrety przywódców były podważane przez ich następców. Ale słyszałem, że Janukowycz może to zrobić. Podobno w tej sprawie mają mu doradzać deputowani rosyjskiej Dumy. Słyszałem również, że Janukowycz chce w ogóle odejść od praktyki nadawania pośmiertnie tytułów Bohatera Ukrainy. Chciałbym przypomnieć, że lider Partii Regionów zostanie prezydentem wszystkich Ukraińców, nie tylko tych 49 procent wyborców, którzy go poparli. A to oznacza, że będzie musiał liczyć się ze zdaniem całego narodu. Wiktor Juszczenko, honorując Stepana Banderę tytułem Bohatera Ukrainy, nie liczył się ze zdaniem mieszkańców obwodów wschodnich i Krymu, którzy o Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów mówią „zdrajcy i kolaboranci Hitlera”. Na wschodzie Ukrainy działalności OUN nie akceptują przede wszystkim politycy. Moi krewni w Kanadzie zlecili ukraińskiej fundacji Demokratyczne Inicjatywy, by zbadała postawę Ukraińców wobec idei przeniesienia szczątków dziadka (z Monachium, gdzie został zamordowany w 1959 r. przez sowieckiego agenta, na Ukrainę – red.). Okazało się, że ten pomysł ma więcej zwolenników niż idea członkostwa Ukrainy w NATO. Demonizacja Bandery to sprawka polityków. Jeśli na wschodzie kraju mimo wszystko ma on zwolenników, to znaczy, że idziemy w dobrym kierunku. Będziemy nadal badać nastroje społeczne, rozmawiać o OUN-UPA z ludźmi, organizować dyskusje o tamtym rozdziale historii.
Polska, która poparła Juszczenkę podczas pomarańczowej rewolucji, była bardzo zaniepokojona jego decyzją o nadaniu tytułu Bohatera Ukrainy Stepanowi Banderze. Ramieniem zbrojnym OUN była Ukraińska Powstańcza Armia, odpowiedzialna za eksterminację polskiej ludności cywilnej na Wołyniu i w Galicji Wschodniej w latach 40. ubiegłego wieku.Reakcja Polski bardzo mnie zaskoczyła. Chciałbym przypomnieć Polakom, że to oni stworzyli Stepana Banderę. Mój dziadek w wieku 18 lat, wraz ze swoim ojcem Andrijem, duchownym grekokatolickim, trafił do polskiego więzienia. Powodem była msza odprawiana w intencji Strzelców Siczowych. To Polacy pokazali młodemu Stepanowi Banderze, czym jest zniewaga, udowodnili, że za modlitwę można trafić za kratki. Mogę sobie jedynie wyobrazić, jak na decyzję Juszczenki zareagowała rodzina Bronisława Pierackiego (minister spraw wewnętrznych Polski, zastrzelony przez działacza OUN w 1934 r. – red.). Ale nie można obciążać mojego dziadka winą za śmierć Pierackiego. To nie było tak, że pewnego ranka obudził się i pomyślał: „Muszę zorganizować na niego zamach”. Mówimy o strategii OUN, skierowanej przeciwko polskiej pacyfikacji. Zamach na Pierackiego był pewnym zabiegiem chirurgicznym, ale to nie był terror z bombardowaniami, w których ginęła ludność cywilna. W tym czasie OUN chciała zwrócić uwagę świata także na inne problemy, na przykład tragedię Wielkiego Głodu na Ukrainie. Jeśli zaś chodzi o tragiczne wydarzenia na Wołyniu i w Galicji Wschodniej, mój dziadek nie brał w nich udziału, bo w tym czasie odsiadywał wyrok w niemieckim obozie w Sachsenhausen. Nie miał na to wpływu. Dla kombatantów UPA Stepan Bandera był przywódcą duchowym, natchnieniem. Walczyli z jego imieniem na ustach. Polacy to pamiętają. Ukraińcy pamiętają polską akcję przesiedleńczą Wisła w 1947 roku, która uderzyła w OUN-UPA. Jeśli będziemy rozgrzebywać rany historii, może się okazać, że każda ukraińska akcja spotykała się z bolesnym odwetem z polskiej strony, takim jak akcja Wisła. Nie chcę rozdrapywania ran, bo w ten sposób do niczego nie dojdziemy. Nie zgadza się pan z tezą, że Wiktor Juszczenko honoruje bohaterów, którzy mają na rękach krew wielu tysięcy niewinnych ofiar? Prezydent Juszczenko honoruje tych bohaterów, którzy stawiali ukraińską niepodległość ponad wszystkim. Czy oni mieli krew na rękach? Nie nam o tym sądzić. OUN-UPA broniła Ukraińców przed totalnym wyniszczeniem. Jeśli w tym czasie doszło do zbrodni wojennych, to powinny one zostać potępione. Chciałbym, aby Polacy i Ukraińcy doszli wreszcie do porozumienia i złożyli sobie obietnicę, że zrobią wszystko, by nigdy więcej w historii obu narodów nie doszło do powtórki tamtych tragicznych wydarzeń. Wnuk przywódcy Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), który odziedziczył imię po dziadku, urodził się w 1970 roku w Winnegam w Kanadzie. Przyjechał do Kijowa, by odebrać tytuł Bohatera Ukrainy nadany dziadkowi. Obserwował też wybory prezydenckie. Tatiana Serwetnyk
Y2K Wszystkim, którzy wątpią, że cała ta „walka z GLOBCIem” to humbug, chcę przypomnieć nie tylko „walkę z dziurą ozonową” (kosztowała ponad $100 mld...) ale i aferę z „pluskwą millenijną”. Było to 10 lat temu z hakiem – więc co młodsi mogą tej histerii i historii nie pamiętać. A było to tak: jacyś cwani faceci zaczęli straszyć, że 1-I-2000 (tak nawiasem: Nowe Millenium zaczynało się 1-I-2001* - ale przecież nie chodziło o prawdę, tylko o to, w co idioci uwierzą) wyskoczy ukryty w komputerach „wirus millenijny” nazwany Y2K (Year 2000) i wszystko zeżre. Dziennikarze, łasi na każdą sensację, natychmiast to rozdmuchali. Ludzie powydawali na ochronę przed tym wirusem sumy szacowane na paręset miliardów dolarów... i, oczywiście, żadnego wirusa nie było. Proszę sobie poczytać, jacy dziennikarze straszyli w roku 1999 wirusem Y2K – a jacy straszą obecnie GLOBCIem – i przekonacie się Państwo, że jest to ta sama horda i ta sama paczka. Jak pisał Arystoteles: „D***kracja to rządy osłów prowadzonych przez hieny”. Tyle, że tym razem chodzi o biliony dolarów. Jak ktoś nie wierzy, niech sobie policzy na palcach, kiedy zaczyna się druga DEKADA: rok 1, 2, 3, 4, 5, ,6, 7, 8, 9, 10... - i druga zaczyna się 1-I-11 roku! Jednak 99% ludzkości obchodziło Nadejście Nowego Millenium o rok wcześniej – bo sprzedawcy gadgetów przebierali już nogami, by zarobić. W d***kracji rządzi nie Prawda, lecz Opinia Większości – i dotyczy to, jak widać, nawet arytmetyki! PSA. Jakiś tłum komentarzy na temat roku 2000 - prawie wszystkie nie na temat. Ja przecież bynajmniej nie twierdziłem, że data działania "wirusa Y2K" została mylnie podana jako 1-I-2000!!! Ja tylko przy okazji podałem, że tzw. „Ludzkość” mylnie obchodziła początek Millenium – co z wirusem nie ma nic wspólnego (ku mojemu zdumieniu parę osób broniło 1-I-2000 jako właściwy początek!! III K). A „wirus” Y2K – czymkolwiek byłby - nie działał. Żaden z moich znajomych się nie „zabezpieczał” - i nikomu NIC się nie stało. Groziło co najwyżej mylne podawanie dat – ale to przecież pestka. JKM
Co tam z naszym pieścidełkiem? Jakiś rok temu z hakiem wyżywałem się na genialnym projekcie mającym służyć wyciągnięciu od podatników pieniędzy na „fundamentalne badania naukowe” - w tym stworzenie „boskiej cząsteczki” czyli bozonu Higgsa, który "w 10 sekund po Wielkim Wybuchu stworzył masę całego Wszechświata". Bardzo interesująca jest ta pewność siebie uczonych, którzy nie potrafią przewidzieć pogody w dniu jutrzejszym, ale precyzyjnie wiedzą, co się działo w której sekundzie 300 miliardów lat temu. Oczywiście „bozon Higgsa” podobnie jak „kwarki” to ciekawe hipotezy naukowe, porządkujące obszar cząstek elementarnych – jednak o ile tworzenie nowych pierwiastków układu Mendelejewa wydaje się być niegroźne, o tyle stworzenie takiej „boskiej cząstki” to już nie zabawa – bo jeśli przypadkiem te teorie są mniej-wiecej prawdziwe, to cały Układ Słoneczny może "nabrać masy" i zamienić się w Czarną Dziurę. Być może to jest właśnie wmontowany przez Pana Boga mechanizm zabezpieczający resztę Wszechświata przed nazbyt ciekawskimi cywilizacjami? Nie, żebym się tego specjalnie obawiał – bo, po pierwsze, swoje lata już mam, a ze świata zniknąłbym bezboleśnie (razem z Układem Słonecznym...) - a po drugie w te brednie fizyków po prostu nie wierzę. By dostać pieniądze na badania budują coraz bardziej fantastyczne teorie – a żaden z nich nie odważa się powiedzieć, że teorie konkurenta to bzdura, bo tamten mógłby się zrewanżować, i nici z grantów. Fizycy traktują się nawzajem z szacunkiem, jaki sto lat temu wśród uczonych nie istniał: przeciwnie, wyzywano się wzajemnie od nieuków, szarlatanów itd. Dziś się to nie zdarza. Dlatego właśnie im nie wierzę. Ale – mogę się mylić. No, więc LHC czyli Wielki Zderzacz Hadronów kosztował ok. 15 mld US$ (pomijam budowę LEP – liczę od roku 2000) - i kiedy wszyscy czekali na pojawienie się „bozonu Higgsa” 11-IX-2008 nawalił transformator. Obiecano, że naprawią go w trzy miesiące – niestety: próby wszczęto dopiero ma jesieni 2009. I kiedy już ponownie wypróbowywano ten LHC „3 listopada 2009 upuszczony przez ptaka kawałek bagietki trafił do zewnętrznych instalacji chłodzących, powodując przegrzanie olbrzymich, nadprzewodzących magnesów”. Być może Pan Bóg opóźnia w ten sposób zamianę nas w Czarną Dziurę? Co jest jednak ciekawe: PT Autorzy Wikipedii na stronie nawet nie wspominają o tym, ile ta zabaweczka kosztowała! A może Państwo wolą zajrzeć na stronę własną LHC? Na pewno się pochwalą: ...a, nie – też nic. Można się za to dowiedzieć, że LHC obejrzało już 38 Głów Państw. Bozon Higgsa (jeśli istnieje...) na pewno ugnie się pod tym argumentem – i się objawi! Banzai! PS. Jego Wielebność Pawła Chojeckiego pragnę zapewnić, że czasem danie komuś w mordę jest jedynym sposobem potraktowania go jak człowieka – a nie jak pluskwy !JKM
KOMOROWSKI O "AFERZE MARSZAŁKOWEJ" „Mamy głębokie przekonanie o tym, że była to akcja zmierzająca absolutnie nie do wyjaśnienia kwestii wadliwych powiązań między światem mediów a służbami specjalnymi, ale akcja zmierzająca do wystraszenia dziennikarzy, powstrzymania ich przed zajmowaniem się kwestiami niewygodnymi dla niektórych polityków. Problem polega na tym, że dzisiaj ci politycy zajmują bardzo ważne miejsca w hierarchii, w strukturze państwa polskiego. Stawiamy pytanie w związku z tym, o powołanie komisji nadzwyczajnej, która miałaby zbadać kwestie związane z tymi wydarzeniami. Zadajemy to pytanie w przekonaniu, że sprawa ta nie może pozostać ukryta, nie może być pod korcem, musi być wyjaśniona, jeśli chcemy uczciwie mówić o usunięciu z państwowego życia polskiego patologii. Bo patologią jest używanie przez wysokiej rangi urzędników państwowych podległych im instytucji do rozstrzygania kwestii, które ich osobiście bolą w relacjach z dziennikarzami. Zwracamy się z pytaniem, czy to nie jest najwyższa pora, aby powołać komisję nadzwyczajną i być może, aby pan premier w imię sanacji życia publicznego w Polsce podjął działania zmierzające do wyjaśnienia tej wstydliwej sprawy. „Wynika, że został uruchomiony na nieprawdopodobną skalę aparat ścigania i kontroli, były wszelkiego rodzaju przesłuchania, notatki, i jeszcze dodatkowe wątki gdzieś badane. Kilkadziesiąt osób przesłuchanych to jest naprawdę bardzo duża skala (…) dlatego moje dodatkowe pytanie jest takie: czy (…)wystarczającym uzasadnieniem dla uruchamiania tak dużego i tak kosztownego aparatu może być plotka dziennikarska - nawet gdyby była prawdziwa - że ktoś zamierza kogoś zdyskredytować przy użyciu prasy czy w polityce, to czy jest to wystarczające uzasadnienie dla uruchomienia aparatu ścigania na taką skalę?”„Jeśli chodzi o sprzedaż aneksu, to pewnie pan wie lepiej, bo wśród dziennikarzy krążyły różne informacje na ten temat. Ja sprawy nie znam, ale z ułomków informacji widać, że ewentualna korupcja dotyczy też zweryfikowania pozytywnego za pieniądze. Innymi słowy, próby (niewiadomo czy udanej) załatwienia sobie pracy w wywiadzie i w kontrwywiadzie, tworzonym przez Antoniego Macierewicza, za pieniądze. To jest zagrożenie dla interesów państwa. Bo za pieniądze może sobie załatwić coś zrozpaczony funkcjonariusz WSI, ale może i obcy wywiad może załatwić coś komuś, kto z frustracji związał się z obcymi wywiadami.” „Nie znam takiego przypadku, żeby ktoś potwierdził, że znał i się przyjaźnił z tego rodzaju postaciami. To właśnie prokuratura musi zbadać, czy był jakiś związek. Ale rozumiem, że jakieś podstawy do aresztowania tych dwóch panów są. I do przeszukania gdzie indziej. W imię interesu państwa nie powinno się krzyczeć, histeryzować wokół tej sprawy, tylko pozwolić prokuraturze dokonać wszystkich czynności śledczych i podjąć decyzję, czy występują do sądu o zatrzymanie, czy nie? Czy sprawa jest błaha, czy też śmiertelnie poważna? Na to nie wolno patrzeć z punktu widzenia jakiejś rozgrywki politycznej, bo to nie jest rozgrywka polityczna. Tylko trzeba na to patrzeć z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa.”
„Znam pana płk. Aleksandra Lichockiego.”„Śledztwo musi wykazać, czy pan Aleksander L. i ten dziennikarz mieli swoje kontakty w komisji weryfikacyjnej. Na czym te kontakty polegały? Co załatwiali, a co próbowali tylko załatwić? W związku z tym uważam, że nie wolno się śpieszyć z żadnymi wyrokami w tej kwestii.” „Pan gen.Buczyński poinformował mnie, że jest taki pan pułkownik, który może mieć istotne dla mnie informacje, także osobiście mnie dotyczące. Wymienił nazwisko pułkownika Lichockiego. Postanowiłem przyjąć go w swoim biurze poselskim przy ul.Krakowskie Przedmieście. Było to około 19 listopada 2007r. Lichocki przyszedł sam. W rozmowie z nim nikt więcej nie uczestniczył. Pan Lichocki w rozmowie ze mną sugerował możliwość dotarcia albo do tekstu, albo do treści całości lub fragmentu dotyczącego mojej osoby-aneksu do raportu WSI. (…) „Ja wyraziłem wstępnie zainteresowanie jego propozycją . Umówiliśmy się, że on odezwie się gdy będzie na pewno miał możliwość dotarcia do tych dokumentów. Miał się wtedy do mnie odezwać poprzez telefon mojego biura.”„Prokuratura była u mnie, składałem zeznania, w związku z tym, że wcześniej informowałem opinię publiczną o tym, że pan pułkownik Lichocki, jeszcze człowiek z dawnych służb peerelowskich, no, był u mnie z dosyć dziwną taką ofertą, którą trudno nazwać korupcyjną, ale niewątpliwie sugerował możliwość uzyskania przeze mnie wglądu w Aneks do raportu o likwidacji WSI, o czym powiadomiłem odpowiednie służby, no a teraz prokuratura chciała mnie na tę okoliczność przesłuchać.”„Podczas drugiej rozmowy Lichocki nie potwierdził ani nie zaprzeczył możliwości dotarcia do aneksu. Chwalił się natomiast, że on sporo wie, że ma szerokie kontakty. Odniosłem wrażenie jakby stawiał się do dyspozycji. Odpowiedziałem wymijająco, że w razie czego się odezwę. Więcej się z nim nie spotkałem.”- „Dlaczego pułkownik Lichocki przyszedł właśnie do pana?- Ja myślę, że prozaiczna sprawa – po pierwsze sądził, że ja jestem zainteresowany, bo jak pan Antoni Macierewicz publicznie mówił... moje nazwisko jest wymieniane w jego Aneksie tajnym, a po drugie nastąpiła zmiana władzy, ja już byłem marszałkiem Sejmu, więc mógł sądzić, że się „przeflancuję”, mówiąc takim językiem polityczno–ogrodniczym, na nową grządkę, na nowy układ sił politycznych. Wcześniej, jak odnoszę wrażenie, znakomicie funkcjonował w otoczeniu poprzedniej ekipy, PiS–owskiej ekipy władzy i próbował się „przeflancować” na drugą stronę. Taka jest moja ocena, ale to już prokuratorzy badają.”„Zdziwiła mnie inicjatywa pana Lichockiego co do mojej osoby – jednak w rozmowie ze mną nie wyrażał żadnych pretensji związanych z przeszłością i moją rolą w odejściu jego osoby ze służby.”„Po kilku dniach pani Jadwiga Zakrzewska, poseł PO, przekazała mi, że chce się ze mną spotkać pułkownik z WSI, który jest jej sąsiadem. Spotkanie odbyło się w moim biurze poselskim. Rozmówcą okazał się nieznany mi wcześniej pułkownik Leszek Tobiasz”„Pod koniec rozmowy z Tobiaszem powiedziałem mu, że do mnie próbował docierać płk. Lichocki. Od samego początku rola Lichockiego wydawała mi się dziwna tym bardziej zachowałem dużą ostrożność i przeciągałem w czasie drugie spotkanie z nim – Lichocki bowiem odzywał się do mnie poprzez gen. Buczyńskiego. Tobiasz chciał mi okazać zdobyte dowody w postaci nagrań i na kolejne spotkanie, 3 grudnia 2007 r. – przyniósł je.”„Tobiasz pytał się co ma z tym materiałem zrobić. Odpowiedziałem mu, że powinien to zabrać, a ja wyjaśnię to z odpowiednimi organami.”- " Jakie to były służby, panie marszałku?- No właśnie, ja myślę, że to zostawmy na razie. Wiadomo, że ich jest parę w Polsce, to są wojskowe, to są kontrwywiad...”„Nie, nie, nie, nie, właśnie to jest niezdrowa sugestia, że jakby to jest interes służb specjalnych. Otóż służby specjalne mogą być o tyle w sprawie, że korupcja, o którą jest podejrzany pan Sumliński, gdzieś się miała... mogła się toczyć w otoczeniu służb specjalnych. No ale proszę wybaczyć, to nie jest ani w spr... nie działają służby specjalne w sprawie Sumlińskiego, a sugerowanie tego jest według mnie mocno nie w porządku, no bo na razie sprawa jest w prokuraturze i sąd ocenia propozycje prokuratury, czy jest potrzebne izolowanie takiego pana, czy też nie. Jeżeli ocenia, że tak, no to wychodzi z założenia, że wchodzi w grę ryzyko matactwa. Ja uważam, że w takie delikatne sprawy, jak przebieg postępowania prokuratorskiego, absolutnie nie powinien Sejm ingerować, no bo Sejm nie ma wiedzy o tym, jaki jest pomysł na śledztwo, jakie są uwarunkowania tego śledztwa. No, próba ingerowania w to wszystko według mnie byłaby nadużyciem.” „Patologią jest używanie przez wysokiej rangi urzędników państwowych podległych im instytucji do rozstrzygania kwestii, które ich osobiście bolą w relacjach z dziennikarzami."„Właśnie mówimy o autorytecie parlamentu i marszałka. Marszałek jest drugą osobą w państwie po prezydencie, więc kwestia jego wiarygodności, jego słowa jest sprawą bardzo istotną.Oczywiście, z punktu widzenia prawnego nie musi tego zrobić, bo jest jeszcze druga instancja, są procedury sejmowe, ale jeżeli mówimy o autorytecie, no to od polityków odpowiedzialnych, którzy deklarują swoje propaństwowe myślenie należy oczekiwać trochę więcej niż takie pełne tylko i wyłącznie podporządkowanie się prawu. Tu chodzi o autorytet państwa, autorytet prawa, autorytet parlamentu również.”„Natomiast według mnie rolą marszałka jest jako właśnie drugiej osoby w państwie jednak tworzenie możliwości debaty publicznej w Parlamencie, bo inaczej jak tego nie ma, to się ona toczy na ulicach. Taka jest zawsze reguła.”„Przestępcami dzisiaj są ci, którzy korumpują w polityce, a korumpują przedstawiciele władzy, rządu. Przestępcami są ci, który dopuszczają się korupcji, oni mają tajne służby w rękach. Więc rozumiem, że przy stoliku zmienili się gracze i toczą swoją grę, a tylko próbują stworzyć wrażenie, że wspaniałemu, cudownemu, czystemu moralnie rządowi (…)zagrażają jacyś Marsjanie. Im zagraża własna nieodpowiedzialność, nieudacznictwo, także właśnie korupcja polityczna, którą uprawiają na dużą skalę. To im zagraża. Niestety, to samo grozi całej Polsce, bo Polską rządzą tacy ludzie.”„ Zwracamy się z pytaniem, czy to nie jest najwyższa pora, aby powołać komisję nadzwyczajną i być może, aby pan premier w imię sanacji życia publicznego w Polsce podjął działania zmierzające do wyjaśnienia tej wstydliwej sprawy”.„Jeśli ktoś skłamał i oszukał, własne środowisko polityczne także, no to musi ponieść tego konsekwencje. I Platforma na pewno nie będzie kombinowała, jak tutaj kogoś osłonić, (…). Dla takich osób w Platformie Obywatelskiej nie ma i nie będzie miejsca.”„Jeżeli ktoś skłamał w sposób tak drastyczny i w tak w sumie w brzydkiej sprawie, no to według mnie nie powinien w ogóle mieć odwagi stawania przed opinią publiczną. I uważam, że to jest w ogóle najłagodniejsza forma nawet nie tyle ukarania, pozbycia się pewnych ludzi z polityki właśnie.”Ścios
Wszyscy budowali nowy wyciąg Sobiesiaka Nie tylko leśnicy, ale także wpływowi politycy PO pomagali królowi hazardu w przyspieszaniu inwestycji. Dotarliśmy do analizy materiałów CBA sporządzonej dla wrocławskiej prokuratury, która bada okoliczności powstania w Zieleńcu wyciągu narciarskiego firmy Ryszarda Sobiesiaka – jednego z bohaterów afery hazardowej. Wyciąg zaczął działać w Wigilię 2008 r., choć według procedur o pozwolenie na budowę firma Winterpol, należąca do Sobiesiaka, mogła się ubiegać dopiero w marcu 2009 r. Tymczasem bez stosownych dokumentów wycięto blisko pół hektara państwowego lasu w obrębie chronionego krajobrazu i rozpoczęto budowę. Urzędnicy Lasów Państwowych, choć wiedzieli o nielegalnym wyrębie i samowoli budowlanej, nie powiadomili prokuratury. Zawarli z Sobiesiakiem „porozumienie o bezumownym korzystaniu z gruntów”. A Winterpol zapłacił karę za wycinkę. Jak wynika z nowych dokumentów w tej sprawie, do których dotarła „Rz”, Sobiesiakowi w tej sprawie pomagali nie tylko leśnicy, ale również samorządowcy i politycy. – My załatwiliśmy ci wycinkę, ale śniegu ci nie załatwimy – mówił w listopadzie 2008 r. Sobiesiakowi przez telefon Marcin Rosół, asystent ówczesnego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego. Tak tłumaczył, dlaczego wybrał się na narty do Austrii, a nie do Zieleńca.
Drzewiecki zapewnia, Rosół pyta o faks O ingerowaniu polityków w procedurę mającą na celu przyspieszenie bądź zalegalizowanie działań firmy Sobiesiaka w Zieleńcu mówił podczas przesłuchania przed sejmową komisją śledczą były szef CBA Mariusz Kamiński. Ujawnił, że kluczową dla inwestycji decyzję – zgodę Ministerstwa Środowiska na trwałe wylesienie – załatwił i przefaksował biznesmenowi Marcin Rosół. Jak wynika ze stenogramów rozmów nagranych przez CBA, na dzień przed wydaniem tej decyzji (22 września 2008 r.), Sobiesiak skarżył się telefonicznie Drzewieckiemu na temat swoich kłopotów. – No nie zrobię tego wyciągu na zimę jak k...! – denerwował się biznesmen. – Mirek, weź proszę cię dopilnuj to (...) Faksem potrzebuję to chociaż. Drzewiecki zadeklarował pomoc. Jeszcze 22 września Rosół, z którym Sobiesiak konferował w tej sprawie codziennie, poprosił biznesmena telefonicznie o numer faksu, na który ma wysłać ministerialną decyzję.Zgoda resortu na dokonanie zmian w planie zagospodarowania przestrzennego przez radę Dusznik-Zdroju (do tego kurortu należy administracyjnie Zieleniec) była tylko pierwszym elementem. Rada musiała zmienić plan, uchwała rady musiała zostać wydrukowana w dzienniku urzędowym wojewody. Wówczas Regionalna Dyrekcja Lasów Państwowych z Wrocławia mogła formalnie wylesić grunt i zawrzeć z Sobiesiakiem umowę dzierżawy. Dopiero z tymi dokumentami w ręku Sobiesiak mógłby rozpocząć w starostwie starania o pozwolenie na budowę. Ale biznesmen traktował ministerialną decyzję jak zielone światło dla budowy wyciągu. 29 września 2008 r. złożył do RDLP wniosek o wylesienie. Do niego dołączył uchwałę rady o stosownych zmianach w planie zagospodarowania, która zapadła tego samego dnia. 29 września Sobiesiak miał też na głowie kolejny problem do rozwiązania – musiał załatwić jak najszybszy termin publikacji uchwały. Bowiem dopiero miesiąc po opublikowaniu w Dzienniku Urzędowym Województwa Dolnośląskiego stawała się prawomocna. Tymczasem prace na stoku w Zieleńcu trwają od początku września 2008 r. Wtedy to miejscowy leśniczy po raz pierwszy stwierdza naruszenie własności Skarbu Państwa w postaci wycięcia drzew i wylania fundamentów pod słupy.
Schetyna i lotnisko 29 września Sobiesiak nie tylko zajmował się uchwałą, jej składaniem do RDLP i terminem publikacji. Tego dnia zabiegał też o spotkanie z ówczesnym wicepremierem Grzegorzem Schetyną. Gdy spotkanie w biurze poselskim okazało się niemożliwe, biznesmen gonił za politykiem na lotnisko. O czym rozmawiali? Nie wiadomo. Z analizy CBA wynika, że po tej rozmowie Sobiesiak dzwonił do Henryka Kalinowskiego, członka zarządu piłkarskiego Śląska, którego właścicielem był Sobiesiak, i kierownika Urzędu Stanu Cywilnego we Wrocławiu (już wcześniej, 11 września biznesmen prosił tego urzędnika o pomoc w załatwieniu decyzji środowiskowej w Urzędzie Wojewódzkim).Od Kalinowskiego Sobiesiak dowiedział się, że „lasy są do przełknięcia”. Biznesmen zapewniał, że następnego dnia dostarczy komplet dokumentów z tym związanych i że „Grzesio” powiedział mu „ty jesteś ku...s, zawsze na ostatnią chwilę”. Dzień później Sobiesiak pytał Kalinowskiego, jaka jest procedura wpisywania uchwał do dziennika urzędowego, bo chciałby to „pchnąć w tydzień”. Biznesmen szukał również dojść do urzędników Lasów Państwowych w innych źródłach. Nie ponawiał prób w stosunku do wicepremiera Schetyny.
„Załatwię sesję jutro lub pojutrze” 8 października 2008 r. Sobiesiak pięciokrotnie rozmawia z Kalinowskim. Ten najpierw uspokaja go, że z leśnikami „wszystko jest w porządku”, publikacja w dzienniku urzędowym zarezerwowana jest na 10 października i obiecuje, że będzie „bombardował, żeby w piątek wszystko zostało opublikowane”. Ale w ostatniej rozmowie Kalinowski ma hiobową wieść: – Sp... uchwałę, a najbliższa sesja rady gminy jest 21, muszą zmienić tę uchwałę. Biznesmen, któremu tak zależy na czasie, nie załamuje rąk. – Ja załatwię sesję jutro albo pojutrze – mówi Kalinowskiemu. By nie przepadł termin publikacji w dzienniku urzędowym, Sobiesiak naciska na burmistrza Dusznik Grzegorza Średzińskiego, by natychmiast zwołał sesję, „na jutro, na pojutrze”. Burmistrz twierdzi, że tak z dnia na dzień to się nie uda. Sobiesiak proponuje, żeby zwołał sesję nadzwyczajną, i oferuje, że jeśli będzie trzeba, sam pojedzie po radnych: – Zróbcie w piątek na rano, to jeszcze tego samego dnia zawiozę uchwałę do województwa – mówi. Ostatecznie rada Dusznik uchwala nowy plan zagospodarowania 13 października. W świetle ustawy o planowaniu przestrzennym procedurę należało powtórzyć od nowa, a w szczególności przeprowadzić społeczne konsultacje. To trwałoby 21 dni. Rada uznaje jednak konsultacje ze starego planu jako wiążące dla nowego. Tego błędu nie dostrzegają służby prawne wojewody, które powinny unieważnić plan.
Anonim krzyżuje plany 14 października uchwałę rady Dusznik Sobiesiak osobiście zawiózł do urzędu wojewódzkiego, o czym informował Kalinowskiego. Ten zapewnił, że nazajutrz zadzwoni do szefa radców prawnych. – On to bardzo szybko puści – uspokajał biznesmena. I rzeczywiście, uchwała pojawiła się w dzienniku urzędowym 22 października. Prawomocna stała się 21 listopada. Tego samego dnia, gdy Sobiesiak zawiózł uchwałę do urzędu wojewódzkiego, kontaktował się też z Andrzejem Bdzikotem. To szara eminencja we wrocławskiej Dyrekcji Lasów Państwowych, choć formalnie pełni wówczas funkcję kierownika kadr. Bdzikot przygotowuje grunt dla załatwienia sprawy Sobiesiaka, ale radzi poczekać do wejścia uchwały w życie. – Jak będziemy robić za dużo zamieszania, to może ktoś po złości się zainteresować – tłumaczył przedsiębiorcy. W połowie listopada 2008 r. Sobiesiak już wie, że ktoś złożył na niego donos. Jak wynika z ustaleń „Rz”, chodzi o anonim podpisany „Magda Mołek”. Ktoś poinformował nadleśnictwo, że wycinany jest las i że to skandal, że tacy jak Sobiesiak czują się bezkarni. Po tym donosie leśniczy stwierdził naruszenie własności i uruchomił procedury kontrolne, które pokrzyżowały szyki biznesmenowi. Regionalna Dyrekcja Lasów Państwowych postanawia wysłać na miejsce kontrolę. 19 listopada 2008 r. stwierdziła ona wycięcie blisko pół hektara lasu i zaawansowane prace budowlane.
Chlebowski: wszystko będzie dobrze Mariusz Kamiński, były szef CBA, mówił przed komisją hazardową, że Sobiesiak negocjował z Lasami Państwowymi termin tej kontroli.– Tu chodzi o dwa dni, niech poczekają – mówił biznesmen Andrzejowi Bdzikotowi. Zabiegał o to, by nikt nie zgłaszał samowoli budowlanej i by w jakiś sposób zalegalizować wycinkę drzew. 15 listopada zapowiadał Bdzikotowi, że „ruszy, kogo trzeba”, żeby ten zadzwonił do Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych. A w dniu kontroli, że „na 100 procent poparcie z góry będzie”. Tym, kogo Sobiesiak „rusza”, okazuje się Zbigniew Chlebowski, ówczesny szef Klubu PO. 17 listopada zapewniał on biznesmena, że dobrze zna kogo trzeba w Dyrekcji Generalnej Lasów Państwowych. A w kolejnych rozmowach (24 listopada) – że spotkał się właśnie z dyrektorem we Wrocławiu. – Mówi, że jest problem – coś tam z wykonawcą, ale że on… sprawa jest delikatna. On nad tym pracuje i wszystko będzie dobrze – pocieszał Sobiesiaka Chlebowski. – Tam narozrabiane jest, ale dobrze, że się zainteresowałem sprawą (...). Melduje mi tu dyrektor na bieżąco wiesz… Z kolei Bdzikot rozmawiał z Sobiesiakiem na temat ewentualnej kary dla firmy. Twierdził, że „naczelnik jest przerażony, że w przypadku karnej decyzji jest to aż taka kwota”, a „Warszawa zapytała, czy gdyby coś tego, to Sobiesiak byłby gotów ponieść koszty”. – Ryzyko było duże i wyszło, jak wyszło – mówił leśnik. Dwa dni po interwencji Chlebowskiego leśnicy podpisali z Winterpolem porozumienie o bezumownym korzystaniu z gruntów leśnych. – Tam jest, że do czasu wydania decyzji nadleśnictwo użycza tam… człowiek, który to komponował, biegał za tym cały dzień – relacjonował Sobiesiakowi Bdzikot. Pozostaje jeszcze kwestia kary za bezprawne wejście na państwowy grunt i wycinkę drzew. W rozmowie z nieznanym CBA urzędnikiem Sobiesiak zapewniał go, że „burmistrz napisze nam na pewno, że wszedłem 1 listopada, mając świadomość, że ta decyzja za pierwszym razem by się uprawomocniła i wtedy można to zaliczyć na 10-procentowe, a nie na 200-procentowe”.Ostatecznie decyzją RDLP z 19 marca 2009 r. Winterpol musi zapłacić dwukrotną należność za nielegalne wyłączenie gruntów – blisko 221 tys. zł. Pieniądze wpłynęły na konto dopiero w przeddzień przesłuchania Mariusza Kamińskiego przed sejmową komisją. Ryszard Sobiesiak nie odpowiedział na naszą prośbę o rozmowę na temat kulis inwestycji w Zieleńcu.
Co łączy aferę wyciągową z aferą hazardową CBA wpadło na trop afery hazardowej, prowadząc inną operację o kryptonimie „Yeti”. Od lipca 2008 roku funkcjonariusze biura ścigali w jej ramach korupcję w dolnośląskich samorządach. Chodziło o wręczanie przez biznesmenów łapówek urzędnikom za pozytywne rozstrzygnięcia przy załatwianiu decyzji administracyjnych dotyczących zmiany przeznaczenia gruntów. Jedną z osób pojawiających się w tej sprawie był Ryszard Sobiesiak, biznesmen z branży hazardowej.
CBA podsłuchiwało jego rozmowy m.in. te dotyczące nowej inwestycji w Zieleńcu (dziś tę sprawę bada prokuratura).Właśnie wtedy CBA wpadło na trop afery hazardowej. Okazało się bowiem, że biznesmen bardzo często kontaktuje się z różnymi politykami Platformy (m.in. Zbigniewem Chlebowskim i Mirosławem Drzewieckim) i namawia ich do blokowania ustawy, która miała wprowadzić dodatkowe obciążenia dla branży hazardowej. CBA zdecydowało wówczas o rozpoczęciu operacji „Black Jack”. Okazało się, że lobbing Sobiesiaka jest skuteczny, gdyż niekorzystne dla branży hazardowej zapisy miały zniknąć z ustawy, do czego według biura przyczynili się Chlebowski i Drzewiecki. W połowie sierpnia o sprawie szef CBA Mariusz Kamiński powiadomił premiera Donalda Tuska. Dwa tygodnie później biuro zorientowało się, że doszło do przecieku. We wrześniu Kamiński wysłał materiały dotyczące tej sprawy do prezydenta, władz Sejmu i Senatu. Po ujawnieniu afery przez „Rz” Chlebowski zrezygnował z funkcji szefa Klubu PO. Do dymisji z funkcji ministra sportu podał się też Drzewiecki. Premier odwołał ze stanowiska jeszcze m.in. szefa MSWiA Grzegorza Schetynę. Od listopada 2009 r. aferę hazardową wyjaśnia sejmowa komisja śledcza. Jarosław Kałucki
Zeznania kontra podsłuchy Mirosław Drzewiecki i Zbigniew Chlebowski jednak pomagali biznesmenowi. Były minister sportu i były szef Klubu Parlamentarnego PO służyli pomocą dolnośląskiemu biznesmenowi Ryszardowi Sobiesiakowi w sprawie jego inwestycji w Zieleńcu – wynika z analizy materiałów CBA dla wrocławskiej prokuratury, do której dotarła „Rz”. Zawiera ona m.in. nowe, nieznane stenogramy podsłuchów z akcji biura o kryptonimie „Yeti” (to przy tej operacji funkcjonariusze wpadli na trop afery hazardowej). Dokumenty te przeczą zeznaniom obu polityków, którzy przed sejmową komisją śledczą twierdzili, że nie pomagali Sobiesiakowi w jego interesach.
Drzewiecki na telefon – Nasza znajomość, sądząc po stenogramach (z podsłuchów CBA – red.), mogła sprawiać wrażenie dużej zażyłości, w praktyce sprowadzała się jednak do spotkań na turniejach golfowych i innych imprezach sportowych (...). Nie rozmawialiśmy na temat jego interesów, także tych związanych z hazardem. Nie pomagałem mu w sprawach związanych z jego działalnością gospodarczą – zeznał Mirosław Drzewiecki. Jednak według dokumentów z akcji „Yeti” były minister był zorientowany w biznesowych problemach Sobiesiaka, któremu bardzo zależało na szybkim uruchomieniu wyciągu narciarskiego w Zieleńcu. Bez interwencji wysoko postawionych polityków nie otrzymałby tak szybko potrzebnej zgody resortu środowiska na wylesienie terenu. – Słuchaj, będę dzwonił, już zaraz się dowiem – zapewniał Drzewiecki biznesmena. Sprawę przekazał szefowi swojego gabinetu Marcinowi Rosołowi. Postąpił tu podobnie jak w innej kwestii wymagającej zaufania – sprawie pracy dla Magdaleny Sobiesiak. Jak wynika z dokumentów, Rosół interweniował w sprawie decyzji potrzebnej firmie Sobiesiaka w Ministerstwie Środowiska. W jakim charakterze: jako prywatny znajomy Sobiesiaka czy jako wpływowy pomocnik ważnego polityka? – to być może ustali komisja śledcza, przed którą Rosół ma się stawić w czwartek. Z zapisów CBA wiadomo, że ówczesny szef gabinetu Drzewieckiego rozmawiał z Sobiesiakiem o tej sprawie przynajmniej sześć razy. A w styczniu 2009 r. wypoczywał w ośrodku biznesmena w Zieleńcu (wyciąg był już wtedy gotowy). Za wypoczynek, jak twierdzi, zapłacił z własnej kieszeni. Pierwsza zarejestrowana rozmowa Rosoła z Sobiesiakiem miała miejsce 17 września 2008 r. Dwa dni wcześniej otwarty został Orlik w Gdowie, gdzie asystent był razem z Drzewieckim. Z obrad komisji hazardowej wiemy, że przyjechał tam także Sobiesiak. Według Drzewieckiego po to, by zobaczyć, jak wygląda takie boisko. Dokumenty z akcji „Yeti” są też dowodem na to, że Mirosław Drzewiecki znał się lepiej z biznesmenem, niż twierdził. Widać to już było wcześniej w sprawie próby zatrudnienia Magdaleny Sobiesiak w zarządzie Totalizatora Sportowego. Drzewiecki od momentu wybuchu afery hazardowej kilkakrotnie mówił co innego na ten temat – łącznie z tym, że nic nie wiedział i że była to samowolna inicjatywa Rosoła. Dziś wiemy, że Sobiesiakówna w czerwcu 2009 r. została zaprezentowana resortowi skarbu jako oficjalna kandydatka Ministerstwa Sportu. Drzewiecki mówił też przed komisją, że ostatni raz z Sobiesiakiem spotkał się 22 września 2009 r. w hotelu Radisson. Biznesmen zaś zeznał, że widział Drzewieckiego w październiku na Florydzie.
Chlebowski co tydzień i zagadka Schetyny Zbigniew Chlebowski, podobnie jak Drzewiecki, twierdził, że nie utrzymywał zażyłych kontaktów towarzyskich z Sobiesiakiem. Nie ukrywał za to, że były to częste spotkania i rozmowy. Jeśli do kalendarium jego kontaktów z Sobiesiakiem w sprawie ustawy hazardowej doda się te w sprawie inwestycji w Zieleńcu, to widać, że obaj panowie rozmawiali ze sobą prawie każdego tygodnia. W świetle nowych materiałów zastanawia postawa Grzegorza Schetyny. Były wicepremier spotkał się z Sobiesiakiem 29 września 2008 r. Schetyna twierdził, że rozmawiali wówczas o sprawach klubu Śląsk Wrocław. Dowodem miało być to, że Sobiesiak zadzwonił potem do Henryka Kalinowskiego, kierownika wrocławskiego Urzędu Stanu Cywilnego i jednocześnie działacza klubu, by zrelacjonować to spotkanie. Według CBA wszystkie liczne rozmowy Ryszarda Sobiesiaka z Kalinowskim dotyczyły wyciągu narciarskiego w Zieleńcu. Można podejrzewać, że biznesmen gonił za wicepremierem 29 września właśnie w sprawie swojej inwestycji. Dalsze jego ruchy wskazują, że wicepremier go spławił. Z materiałów biura wynika, że i Sobiesiak musiał szukać innych dojść. Dlaczego Schetyna nie pochwalił się tym przed komisją śledczą? Wczoraj nie udało nam się skontaktować z biznesmenem ani z politykami: Drzewieckim, Chlebowskim i Schetyną. Politycy Platformy rozmawiali o interesach Ryszarda Sobiesiaka (stenogramy CBA) Drzewiecki: Słuchaj, już będę dzwonił, zaraz się dowiem. Chlebowski: Melduje mi tu dyrektor na bieżąco
22 września 2008 r. – rozmowa Ryszarda Sobiesiaka z Mirosławem Drzewieckim
M.D.: Tak? R.S.: Dzień dobry, dalej zajęci? Sobiesiak się kłania.
M.D.: Cześć Rysia. R.S.: A cześć, panie ministrze. No to kurdemol ja już myślałem, że ty już kurna nie chcesz… to nie chcesz mi tu pomóc… nie zrobię tego wyciągu na zimę, no…
M.D.: Proszę? R.S.: No nie zrobię tego wyciągu na zimę jak k...!
M.D.: Słuchaj, już będę dzwonił, zaraz się dowiem, bo teraz przejeżdżam z jednego miejsca do drugiego. R.S.: Bo ja chciałem tam już, wiesz…
M.D.: Zaraz zadzwonię i oddzwonię do ciebie. R.S.: Proszę cię bardzo, bo ja już tu chciałem panu Reinertowi dać, żeby dzwonił, żeby dzwonił do ciebie, bo ty ode mnie nie odbierasz. Nic nie potrzebujesz od pana Alojzego?
M.D.: Na razie nie, ale będę potrzebował okna jeszcze. R.S.: Będziesz potrzebował jeszcze okna jeszcze…
M.D.: Duże takie jedno przesuwane, pięć metrów ponad. R.S.: Pięć metrów ponad będziesz potrzebował. Dobra, powiem mu. A powiedz mi, czy był z tobą jakiś gościu na olimpiadzie – pan Magiera?
M.D.: Był. R.S.: Leśniczy taki, co z urz… myśliwy, gdzieś tam razem polowali z panem…
M.D.: Tak, tak. R.S.: To dobra, to nie przeszkadzam, Mirek weź proszę cię dopilnuj to.
M.D.: Dobrze, dobrze. R.S.: Faksem potrzebuję to chociaż, no.
M.D.: Dobra, dobra. R.S.: Dziękuję ci serdecznie, no ciao.
17 listopada 2008 r. – rozmowa Ryszarda Sobiesiaka ze Zbigniewem Chlebowskim
R.S.: Powiedz mi tylko jeszcze jedno. Ty masz gdzieś tam w tych…, w tych… Lasy to nie są wasze rejony? Szefostwo lasów? Z.Ch.: Bardzo dobrze znam te Generalne Lasy. Przecież to wtedy, co tam chciałeś… Chłopaki ci obiecują, a ja później muszę szybko załatwiać…
R.S..: Ha ha ha! [...] Rozumiem, że ty jak tu byś był i mógłbyś [niezrozumiale] pogadać dwa słowa z tym naszym we Wrocławiu, to nie byłoby problemu?Z.Ch..: Nie, żadnego
24 listopada – rozmowa Ryszarda Sobiesiaka ze Zbigniewem Chlebowskim
Z.Ch.: Halo? R.S.: Tak?
Z.Ch.: Cześć Rysiu, Zbyszek się kłania. R.S.: Cześć Zbyszku.
Z.Ch.: No byłeś tam we Wrocławiu wiem, jutro masz być… Macie spisać wszystko, czyli pod kontrolą wszystko? R.S.: Tak, tak dziękuję, wszystko, no, byłem zaraz… Wszystko jest OK.
Z.Ch.: Melduje mi tu dyrektor na bieżąco wiesz…[…]R.S.: No tutaj musimy ponieść jakąś karę, ale wszystko jest OK, no…
Z.Ch.: A ty, nie masz pojęcia, że gdyby nie ten, to w ogóle by nie chciał gadać z wami. R.S.: No nie gadaj mi. Dziękuję ci serdecznie!
Z.Ch.: Pogadamy jak się spotkamy. R.S.: Cześć, dziękuję, pozdrawiam. Ciao, pa! Piotr Gursztyn
Floryda w stenogramach Jednak było spotkanie. Panie na shopping, panowie do restauracji. Zanim analiza stenogramów, które od kilku chwil są na stronach komisji, fragment przesłuchania Ryszarda Sobiesiaka, w którym mówi o okolicznościach spotkania z Mirosławem Drzewieckim na Florydzie, już po wybuchu afery. Mówi, że byli na siebie obrażeni. I że to on - telefonicznie - Drzewieckiego chyba szukał. W tym momencie - komentarz pełnomocnika Bedryja - nie jesteś pewien...
Poseł Bartosz Arłukowicz: A... kiedy pan rozmawiał z ministrem Drzewieckim, kiedy powiedział mu pan, że naopowiadał takich różnych rzeczy przed komisją. To... w Stanach rozmawialiście ,tak? Ostatni raz, kiedy pan rozmawiał z ministrem Drzewieckim? Pan Ryszard Sobiesiak: W Stanach, tak jak powiedziałem, w Stanach.
Poseł Bartosz Arłukowicz: Kiedy to było? Pan Ryszard Sobiesiak: No, mówię, listopad, grudzień, nie wiem, no. Już po, po tej aferze hazardowej.
Poseł Bartosz Arłukowicz: Ale jeszcze przed przesłuchaniem pana posła Drzewieckiego? Pan Ryszard Sobiesiak: No, przecież teraz był przesłuchiwany.
Poseł Bartosz Arłukowicz: No, właśnie, to było wcześniej. W tamtym roku jeszcze, tak? Pan Ryszard Sobiesiak: W tamtym roku, tak, w tamtym roku.
Poseł Bartosz Arłukowicz: Aha. I to pan do niego dzwonił czy on do pana? Pan Ryszard Sobiesiak:
W Stanach? Chyba ja jego szukałem. Pełnomocnik Świadka Ryszard Bedryj: ...nie jesteś pewien...Pan Ryszard Sobiesiak: Nie pamiętam, ale nie wiem. Chyba ja.
Poseł Bartosz Arłukowicz: I spotkaliście się?Pan Ryszard Sobiesiak: Nie, no, przecież spotkaliśmy się. No, widzisz, i to już znowu by było, ale kto w toto, kto w to uwierzy.
Poseł Bartosz Arłukowicz: No co? Pan Ryszard Sobiesiak: Siedzę na ławce, czytam gazetę, moja córka buszuje po jakimś shoppingu i...
Poseł Bartosz Arłukowicz: W Stanach, tak? Pan Ryszard Sobiesiak: W Stanach....podjeżdża pan Drzewiecki, widzę jak wysadza żonę i jedzie dalej. I nie widzi nawet mnie. I pani Nina idzie, więc witam się z nią. Nikt w to nie uwierzyłby i mieliśmy się chować, bo ja nawet się zastanawiam, czy my widzieliśmy się, czy nie. No, i przez panią Ninę się umówiłem. Miał tam przyjechać za, za 2 godziny czy za kiedyś, żeśmy, żeśmy się raz tam widzieli.
Poseł Bartosz Arłukowicz: I gdzie żeście się spotkali? Pan Ryszard Sobiesiak: W jakiejś tam restauracji czy pod, pod tym shoppingiem jest restaur... są restauracje.
Poseł Bartosz Arłukowicz: Czyli panie, panie na zakupach, a wy poszliście do restauracji po prostu, tak? Pan Ryszard Sobiesiak: Pani Nina doszła do nas też.
Poseł Bartosz Arłukowicz: I rozmawialiście o aferze? O aferze czy rozmawialiście? Pan Ryszard Sobiesiak: O aferze coś tam było... to była taka rozmowa, ja nie wiem, on był obrażony na mnie, ja na niego...
Poseł Bartosz Arłukowicz: Obrażony, obrażeni? Pan Ryszard Sobiesiak: Tak, no, ja, no, wie pan, no, facet stracił stanowisko, a, a ten, no, rozmawialiśmy, no, coś na, o aferze na pewno rozmawialiśmy, ale, nie, nie pamiętam, o czym.
Poseł Bartosz Arłukowicz: Mhm. I to była ostatnia wasza rozmowa? Pan Ryszard Sobiesiak: Chyba tak, nie pamiętam, ale raczej tak.
Poseł Bartosz Arłukowicz: A po przesłuchaniu albo w okolicach przesłuchania rozmawialiście, pana ministra Drzewieckiego? Pan Ryszard Sobiesiak: Nie, nie. Przed przesłuchaniem nic, nie. Brygida Grysiak
Radek-plakietka, czyli kariera Sikorskiego Jakież było zdziwienie Donalda Tuska, gdy zajrzał do programu uroczystości pogrzebowych Bronisława Geremka. Dowiedział się, że będzie przemawiał na cmentarzu, ale w katedrze głos zabierze jego minister Radosław Sikorski. Zdziwienie zmieniło się w złość, gdy okazało się na dodatek, że Sikorski sam prosił o przemówienie - pisze DZIENNIK. Sławomir Nowak natychmiast wysłał do ministra SMS-a o treści: "Nie występujesz w katedrze, to decyzja premiera". Sikorski odpisał, że ciężko pracuje nad trzecią wersją przemówienia. Ale Nowak powtórzył: "Nigdzie nie występujesz". Tak się też stało.
Melodramat czy thriller? W warszawskim hotelu Bristol, w restauracji na parterze, jest stolik. To przy nim Donald Tusk, lider idącej do wyborów po zwycięstwo Platformy Obywatelskiej, zaoferował miejsce w partii Radosławowi Sikorskiemu, wtedy wyrzuconemu za burtę przez braci Kaczyńskich. Dziś żaden nie żałuje tego kroku. Z pewnością nie Sikorski, nawet jeśli dużo młodszy szef gabinetu premiera sztorcuje go SMS-ami. Bo na co dzień jest ważnym i zwykle najlepiej ocenianym przez Polaków członkiem rządu. Tusk z kolei korzysta z talentów popularnego polityka - nie tylko w dziedzinie prowadzenia polityki zagranicznej, ale i denerwowania prezydenta Kaczyńskiego. Choć pewnie musi być ciekaw, jak się ten eksperyment skończy. Może to ciekawość podszyta niepokojem? Lider PO wziął do rządu człowieka odbieranego jako jego potencjalny konkurent. Ostatnio w sondażu CBOS ambitny minister przeskoczył premiera. Ciekawość co do dalszych losów Sikorskiego to zresztą uczucie naturalne. Jego życie to materiał na interesujący film fabularny. Może nawet na kilka filmów. Pierwszy byłby melodramatem z elementami kina akcji. Chłopak z Bydgoszczy, który dzięki świetnej znajomości angielskiego wyjeżdża do Londynu i dostaje się na Oxford. Którego od rodzinnego kraju oddziela stan wojenny. Potem korespondent wojenny prasy brytyjskiej w Afganistanie walczącym z sowieckimi okupantami. Tam traci przyjaciela, ale w następstwie tych doświadczeń pisze książkę. Mąż słynnej amerykańskiej dziennikarki Anne Applebaum, w której zakochał się przy właśnie burzonym berlińskim murze. Zdobywca amerykańskich salonów, który po powrocie do ojczyzny robi błyskotliwą karierę. Który posiada dworek i marzy, aby zostać sekretarzem generalnym NATO, co nie jest nieprawdopodobne. Który czaruje Polaków eleganckimi szelkami, nienaganną angielszczyzną, skokami ze spadochronem. Mógłby jednak powstać i drugi film - mroczny polityczny thriller. To byłaby historia, w której kulminacyjnym punkcie nielubiący bohatera prezydent, nie chcąc dopuścić do jego nominacji, rzuca na stół przed premierem bulwersującą sugestię. Jak ustaliliśmy, Lech Kaczyński zarzucił Sikorskiemu nie tylko konszachty z byłym szefem WSI generałem Markiem Dukaczewskim. Twierdził, że obecny szef MON, będąc jeszcze ministrem obrony, interweniował na rzecz białoruskiego szpiega zatrzymanego przez polskie i litewskie służby. Byłby tam ukazany dramat zderzenia dwóch nie pasujących do siebie osobowości. Całkiem niedawno podczas wspólnej wyprawy do Gruzji między prezydentem i szefem MZS doszło do awantury. "Nie jesteśmy na ty!" - krzyczał Sikorski na wspólnej kolacji. A podobno kiedyś jednak byli... I byłby to dramat człowieka ambitnego. Bliskiego władzy, której nie może jednak do końca uchwycić. Poczuć jej w rękach.
Radek-plakietka Gdy przywołać początek kariery Sikorskiego w Polsce, uderza rozbieżność między treścią i formą. Zaledwie 29-letni oksfordczyk z amerykańskimi koneksjami zostaje na kilka miesięcy wiceministrem obrony w antykomunistycznym rządzie Jana Olszewskiego. Jest w ówczesnych warunkach radykałem budzącym kontrowersje swoim brytyjskim paszportem. A równocześnie już wtedy próbuje przywieźć do Polski Zachód. Jako wiceszef MON chciał, aby oficerowie nosili plakietki ze swoim nazwiskiem. Nazwano go więc od razu " Radek-plakietka". Dziś takie plakietki w armii to oczywistość. Potem następuje ciąg paradoksów. Środowisko polityczne Olszewskiego i Macierewicza jest prozachodnie - ciągnie Polskę do NATO, lansuje takie nowinki jak cywilna kontrola nad armią. A równocześnie jest nieporadne, przaśne, zdominowane przez ludzi wyznających spiskowe teorie. Elegancki Anglo-Amerykanin pasuje do nich coraz gorzej. I sam zostaje z niego wypchnięty - intrygą wewnątrz Ruchu Odbudowy Polski. W roku 1997 związany z Macierewiczem konkurent przesunął go w ostatniej chwili na dalsze miejsce na bydgoskiej wyborczej liście do Sejmu. Dzięki temu trafia jednak do głównego nurtu polityki - AWS obsadza go na stanowisku wiceministra spraw zagranicznych przy boku Bronisława Geremka. Ówczesny Sikorski daje MZS-owskie pieniądze na Klub Atlantycki Olszewskiego i Macierewicza, ale na jego posiedzeniach broni Geremka. Który zresztą trzyma go na dystans. Jeździ z Wojciechem Cejrowskim na zloty Ciemnogrodu i lubi czasem zaszokować brutalnym językiem. Gdy na pewnym spotkaniu posłowie Mniejszości Niemieckiej sugerują przyznanie praw kombatanckich dawnym żołnierzom Wehrmachtu, Sikorski parska: "A może dawnym funkcjonariuszom SS i Gestapo też?". Ale w jego dworku w Chobielinie opatrzonym tablicą "strefa zdekomunizowana" skład gości na dorocznych imieninach zmienia się. W 1991 r. brylowali tam Olszewski, Moczulski, Korwin-Mikke. W 2004 r. gościem honorowym jest Leszek Balcerowicz.
Jednooki w krainie ślepców Kilkuletnie polityczne wygnanie, po tym jak w 2001 r. minister Cimoszewicz nie dopuścił do objęcia przez Sikorskiego stanowiska ambasadora w Belgii, dobrze mu robi. W Waszyngtonie jako autor opracowań neokonserwatywnej fundacji American Enterprise Institute nawiązuje kontakty, wyrabia umiejętności, Na długo przed wyborami 2005 r. mówi o sobie jako o przyszłym polskim ministrze spraw zagranicznych. Nadal jest importerem zachodnich obyczajów. Zawsze rozumiał pożytki z osobistego PR. Znajomych zasypywał e-mailami informującymi o każdym swoim przedsięwzięciu, a imieniny w Chobielinie, pośród oprawionych w ramki aktów nominacyjnych i dyplomów pochwalnych, traktował bardziej jako show niż prywatną imprezę. Z drugiej strony swój późniejszy antagonizm z Kaczyńskimi sprzedawał jako spór kogoś przywiązanego do standardów z ludźmi nieszanującymi procedur, gardzącymi internetem, wiecznie się spóźniającymi.
"Wydarzenia" Polsatu: Luksus dla Sikorskiego Jemu samemu wypominano z kolei przerost formy nad treścią. Pewien dziennikarz opowiada, jak był z lekka zszokowany wizytą u Sikorskiego, gdy nowy minister pomieszkiwał jeszcze po powrocie w hotelu rządowym. "Zobaczyłem w przedpokoju długie rzędy czarnych i brązowych butów typu Oxford, coś około 30 par" - wspomina. Ale nie tylko z powodu butów Sikorski był co najmniej "jednookim w krainie ślepców ". Jak ktoś o nim napisał, to jeden z niewielu Polaków, który dzwoniąc do prezesa Banku Światowego czy naczelnego "Washington Post", ma pewność, że ten odbierze słuchawkę.
Historia jego związków z obozem Kaczyńskich jest skomplikowana. W 2005 r. przed wyborami zaprosił do Waszyngtonu najpierw uważanego za przyszłego premiera Jana Rokitę, potem zmienił go na Jarosława Kaczyńskiego, wreszcie pojechał jednak Rokita. Ale z tej szarpaniny akurat trudno Sikorskiemu robić zarzut. Wielu ludzi obstawiało wtedy koalicję PO - PiS. Związany z Ameryką wolnorynkowy antykomunista pasował do tej układanki.
Agent Londynu czy Moskwy? Jako szefa MON w czysto PiS-owskim już rządzie przeforsował go nowy premier Kazimierz Marcinkiewicz. On sam zabiegał o MSZ. Tyle że od początku pojawiły się napięcia na linii on - obaj bracia Kaczyńscy. " Najpierw nie ufali mu jako człowiekowi Londynu i Waszyngtonu. Potem zaczęto o nim mówić na partyjnych zebraniach jako o <człowieku Moskwy >" - wspomina kolega z rządu. Nie przeszkodziło to bohaterowi tych dziwnych spekulacji zasiadać przez 15 miesięcy w rządzie PiS, ostatnie pół roku przy premierze Jarosławie Kaczyńskim. Zmógł go dopiero konflikt z prezydentem. Lech Kaczyński widział w nim młodego aroganta, który wprawdzie ostentacyjnie wstawał, gdy głowa państwa wchodziła do pokoju, ale każdym grymasem ust okazywał brak respektu, Sam Sikorski narzekał, że spotkania z prezydentem zabierają mnóstwo czasu, a nie kończą się konkluzją. Poległ na tym, że mianował zastępcę szefa sztabu bez konsultacji z pałacem. Miał do tego formalne prawo, ale w kategoriach politycznych był to błąd.
Po fakcie pojawiły się też zarzuty merytoryczne, choć artykułowane półgębkiem. Sikorski zapowiadał postawienie na młodszych oficerów nieumoczonych w komunizm - ba, kończących zachodnie uczelnie. W praktyce nie dokonał wielu zmian personalnych. To jego następca Aleksander Szczygło wymienił dowódców niemal wszystkich rodzajów sił zbrojnych, dywizji, brygad, nawet większości wojskowych komend uzupełnień. "Podczas pewnej kolacji uderzało mnie, jak mocno pan Sikorski jest zafascynowany starymi generałami " - opowiada jego kolega z rządu Ludwik Dorn. Bilansu Radka broni jego dawny szef Kazimierz Marcinkiewicz. "Jak mógł cokolwiek zmieniać, skoro każda decyzja personalna wywoływała ostry zatarg z prezydentem?" - pyta były premier.
Cień Dukaczewskiego Oliwy do ognia dolały kontrowersje wokół weryfikacji WSI. Sikorski bronił swojej kontroli nad służbami wojskowymi i miał pretensję o narzucenie sobie niechcianego podwładnego - Antoniego Macierewicza. Ale z kolei politycy PiS wyrzucali mu osłanianie wysokich oficerów rozwiązanych służb. "Dlaczego wysłał na roczne studia do Stanów ostatniego szefa WSI Janusza Bojarskiego, choć jechać miał ktoś inny? Czy nie po to, żeby generał uniknął weryfikacji" - pyta retorycznie współpracownik Szczygły. W tym kontekście zabiegi, aby umieścić Dukaczewskiego traktowanego przez PiS jako symbol dawnych chorych układów na placówce w Iraku czy w Chinach, zostały uznane za przyznanie się do winy. A po roku prezydent sięgnął w rozmowach z Tuskiem po tajemniczą historię interwencji na rzecz białoruskiego szpiega Siergieja Monicza. Ludzie z jego kancelarii przekonują, że minister działał w tej sprawie jako tuba wojskowych. Kwestię bliskich relacji Dukaczewskiego z Sikorskim wrzucił ostatnio do debaty jego zdymisjonowany zastępca Witold Waszczykowski. "Mógł szukać u niego wsparcia w rozgrywce z Macierewiczem, ale z pewnością nie działał na pasku WSI" - przekonuje polityk PO. Inny znajomy przypisuje te kontakty młodzieńczej fascynacji Radka służbami. Dukaczewski rewelacjom Waszczykowskiego zaprzecza: "Bywałem u niego w gabinecie rzadko, zawsze służbowo. Miło jest słyszeć, że ktoś mógłby być pod moim urokiem, ale to nieprawda." Ale zarzuty padają i z drugiej strony, także nie wprost. Wiadomo, że Macierewicz miał się interesować materiałami z inwigilacji Sikorskiego przez WSI z początku lat 90. Tymczasem jego przyjaciele idą dalej. Twierdzą, że po jego odejściu z MON kontrwywiad wojskowy miał gromadzić na niego materiały.
Kurs: pragmatyzm Sam Sikorski mógł imponować grobowym milczeniem przez kilka miesięcy pod dymisji, choć jego następca atakował go nieustannie. Odbił to sobie jednak, wchodząc do PO. "Ma za zadanie prowokować Lecha Kaczyńskiego " - twierdzi Michał Kamiński i przytacza długą listę przypadków, od niezbyt grzecznego spóźnienia na spotkanie w pałacu prezydenckim po unikanie konsultowania czegokolwiek. Można jednak odnieść wrażenie, że w relacjach obu polityków nie wszystko jest PR-em, także ze strony Sikorskiego. Wybuch na kolacji w Gruzji pokazuje, że eksponujący nienaganne maniery szef MSZ też traci panowanie nad sobą. Trudno się zresztą dziwić - zważywszy na przykład niecodzienną formę przesłuchania, jaką zafundował mu Lech Kaczyński w związku z kontrowersjami wokół tarczy antyrakietowej. Jego aktywność w roli szefa MSZ jest od pierwszej chwili przedmiotem ostrej kontrowersji z PiS i Pałacem Prezydenckim. Sikorski, wciąż mieszkaniec "strefy zdekomunizowanej", drażni opozycję pragmatyzmem. Owszem, w ostatnich latach sięgał jeszcze po dawny ostry język, jak wówczas, gdy nazwał projekt rosyjsko-niemieckiego gazociągu "paktem Ribbentrop - Mołotow". Ale to w coraz większym stopniu ornamentyka. "Zresztą uważam, że Pałac Kultury należy zburzyć " - tak zakończył swoje expose o polityce zagranicznej. Miało się wrażenie autoparodii. Gdy padają zarzuty nadmiernych złudzeń wobec Rosji i zaniedbania dobrych stosunków z państwami bałtyckimi czy Ukrainą, jakby dla dodatkowego podsycenia tej krytyki na kilka kluczowych stanowisk w resorcie mianuje absolwentów sowieckiej szkoły dyplomacji MGIMO. Jeden z nich, Jarosław Bratkiewicz, kieruje departamentem wschodnim. Inny - Cezary Król - jest szefem sekretariatu ministra. "Ci ludzie to często świetni specjaliści, ale podchodzą do tematyki wschodniej jednostronnie. Skłonni są podporządkować relacjom z Rosją nasze stosunki z innymi sąsiadami " - przekonuje Witold Waszczykowski, dziś w obozie prezydenta. Szczególnie tajemniczą rolę odegrał Sikorski w kontrowersjach wokół tarczy antyrakietowej. Politycy PiS chętnie dorabiają mu gębę złego ducha Tuska. "Gdy lider PO rozmawiał z prezydentem, znajdowali wspólny język w tej kwestii. Gdy pojawiał się Sikorski, wszystko się psuło" - mówi prezydencki minister. Jest i konkurencyjna wersja Waszczykowskiego, według której Sikorski jako człowiek bez politycznego zaplecza skłonny był się podporządkować interesowi partyjnemu Platformy. Najbardziej radykalni dawni koledzy doszukują się prorosyjskich uwikłań. Inni spekulują, że Sikorski opóźniał rokowania w sprawie tarczy, bo grał już na nową demokratyczną administrację. Więc już nie agent Moskwy, a co najwyżej Baracka Obamy, można by skwitować ironicznie. Ministra broni dawny polityk PiS i były szef komisji spraw zagranicznych Paweł Zalewski. " Myślę, że Sikorski zmierzał do porozumienia w sprawie tarczy. Nieprzypadkowo zakładałem się od początku z wieloma osobami, że wszystko skończy się dobrze. "
Rozstanie z Ameryką Zalewski wygrał koniak między innymi od Macierewicza. Ale problem zasadniczej przemiany Sikorskiego nie zniknął. W latach 90. uchodził za wyznawcę proamerykańskiej linii. Dziś zachowuje wobec Ameryki rezerwę. Skąd ta zmiana - kurs raczej na Unię Europejską niż USA? Przeciwnicy i znajomi chętnie odwołują się do psychologii. "Chce zetrzeć z siebie piętno człowieka Ameryki, na dokładkę męża swojej żony " - mówi dziennikarz obserwujący go jeszcze w Waszyngtonie. Politycy PiS kolportują inną wersję. Pod koniec 2005 r. Sikorski jak nowy szef MON spotkał się z amerykańskim sekretarzem obrony Donaldem Rumsfeldem. Od razu wyciągnął listę potrzeb polskiej armii, licząc na amerykańską pomoc. Rumsfeld, choć dawny znajomy z neokonserwatywnych paneli, potraktował go lodowato. Sikorskiego broni Marcinkiewicz. "Właśnie dlatego, że zna od podszewki amerykańską politykę, wie jak instrumentalnie traktowane są przez nią państwa Europy wschodniej. Musiał się kiedyś postawić " - ocenia były premier. Czy to efekt przeżutych upokorzeń, czy starannych przemyśleń, Sikorski jest dziś względnie konsekwentny. Kolegów z rządu Marcinkiewicza pytał retorycznie: kto nam daje więcej pieniędzy USA czy Niemcy? I zestawiał nikłą amerykańską pomoc z ogromnymi sumami, jakie uzyskujemy z brukselskiej centrali. Co nie oznacza, że Amerykanami nic go już nie łączy. W filmie brytyjskiej dziennikarki Evy Ewart drążącej sprawę więzień CIA w Polsce Sikorski jest jedynym polskim politykiem broniącym tezy: Polska jest ofiarą prowokacji. Trudniej odpowiedzieć na pytanie o jego sprawność i konsekwencję wykazywaną w roli ministra. "Inaczej niż przedstawicieli starszych pokoleń nikt nie musi go uczyć nowoczesnej dyplomacji opartej na osobistym kontakcie i na komórce. Świetnie to rozumie. Ale nie jestem pewien, czy zdaje egzamin najważniejszy dla każdego ministra: czy panuje nad resortem" - rozważa ekspert od spraw bezpieczeństwa Bartłomiej Sienkiewicz. W rozmowach z ludźmi MSZ i ekspertami można znaleźć odpowiedzi. "Nie buduje zespołu, gra na siebie, nawet nie zna wszystkich swoich dyrektorów" - narzeka czynny dyplomata. Inny specjalista od spraw zagranicznych zauważa: "Anna Fotyga ukuła teorię, że należy jak najmniej jeździć za granicę, żeby nie przesiąkać argumentami naszych partnerów. Sikorski zmienił to absurdalne nastawienie o 180 stopni. Ale jego aktywność jest często pusta. Prowadzi zdawkowe kurtuazyjne rozmowy, z których nic nie wynika." Obrony podejmuje się Paweł Zalewski: "W relacjach z USA tarcza jest w końcu sukcesem. W stosunkach z Rosją Sikorski próbuje mobilizować Zachód do wspólnych wystąpień i zrobił w tej dziedzinie chyba tyle, ile mógł. Słabością jest nieumiejętność budowania współpracy z państwami bałtyckimi, Czechami czy Ukrainą. Ale już pozyskanie Szwecji dla naszej polityki wschodniej to ewidentne osiągnięcie."
Na łasce Tuska Inny obrońca przekonuje nas, że za niektóre mielizny polityki zagranicznej tego rządu niekoniecznie należy obwiniać Sikorskiego. " To prawda, w kancelarii premiera nie powołano doradcy do spraw polityki zagranicznej, więc w teorii minister ma wolną rękę. Ale na przykład wizytę moskiewską Tusk szykował w oparciu o materiały zewnętrznych ekspertów. Ich stosunki były wtedy chłodne, a otoczenie premiera traktowało sprawy międzynarodowe w kategoriach marketingu. Dopiero od wiosny nabrali do siebie zaufania." Bo Waszczykowski w jednej sprawie ma rację: elokwentny minister pozbawiony politycznego zaplecza jest zdany na łaskę Tuska. Obecnemu premierowi potrzebny był przede wszystkim widowiskowy akces Sikorskiego do Platformy. Wolał jednak wepchnąć nowego kolegę do MON, gdzie nie miałby on takiej okazji do błyszczenia. Ministrem spraw zagranicznych miała być zaprzyjaźniona z gdańskimi liberałami dyplomatka Barbara Tuge-Erecińska. Sikorski się jednak postawił, pomogło mu mocne wsparcie Władysława Bartoszewskiego. Ale to chyba ostatnie ustępstwo Tuska. Oczywiście PO jako całość stoi murem za szefem MSZ, broniąc go czasem słowami, które parę lat temu by nie padły. Antoni Mężydło, który był z nim wcześniej i w ROP, i w obozie Kaczyńskiego, wysławia go jako nowoczesnego ministra, który miał dowieść odwagi, decydując się na polepszenie stosunków z Białorusią. A szef komisji spraw zagranicznych Krzysztof Lisek bagatelizuje problem absolwentów MGIMO. "Od kiedy oceniamy ludzi po ukończonych przez nich szkołach? Ta, nawiasem mówiąc, świetnie przygotowywała do roli dyplomaty. " Ale sam premier na początku nie zabierał go nawet zagranicę. Podrażniony jakimś pytaniem dziennikarzy o tematy międzynarodowe, Sikorski odburknął kiedyś: "Musicie pytać tych, którzy decydują". Potem faktycznie wzajemne stosunki się polepszyły. Ale historia z SMS-ami Nowaka pokazuje, że ceną była jednoznaczna hierarchia. Obrazuje to następująca anegdota. Gdy tylko Sikorski dowiedział się, że premier grywa w piłkę nożną z najbliższymi współpracownikami, przyjechał na stadion. Ale Tuska nie było, Sikorski pokręcił się, oznajmił, że jednak nie czuje się najlepiej i zniknął. Potem grał parę razy, ale bez entuzjazmu. Skończyło się kontuzją. Pytany, czy Tusk obawia się Sikorskiego, wpływowy polityk PO wybucha śmiechem. "On nie ma ludzi, nie ma pieniędzy na kampanię" - zauważa. Inny polityk Platformy tłumaczy, że Sikorski znalazł się w pułapce. Nie mając wpływów w partyjnym aparacie czy w terenie, jest zmuszony opatrywać każde wystąpienie laudacjami na cześć lidera. To nie buduje mu wizerunku niezależnego polityka. A na namaszczenie na następcę nie ma dziś szans. Może kiedyś jako rezerwowy kandydat na prezydenta. Może...
Polityk kontraktowy Tym jest to trudniejsze, że Sikorski stracił dawną wyniesioną z Ameryki zdolność kokietowania znajomych. Raczej gubi po drodze ludzi, niż pozyskuje nowych. "Zarozumiały, bez kontaktu - to najczęstsza opinia innych polityków. Już lepiej wychodzi mu gra z mediami. Na ile jednak może mu się to przydać?" "Radek to polityk pasujący do USA, kraju, gdzie można przeskoczyć partyjne struktury i zawędrować na szczyty na przykład dzięki mechanizmowi prawyborów. W Polsce może być całe życie politykiem kontraktowym, wynajmowanym do roli ministra. Nigdy nie stanie się przywódcą, bo jest typem solisty" - mówi dobrze go znający polityk partii Kaczyńskiego. Pozostaje kariera zagraniczna. Sikorskiemu i przyjaciele, i wrogowie przypisują ambicje objęcia posady sekretarza generalnego NATO. To misterna gra o to stanowisko miała go popychać do kokietowania amerykańskich Demokratów i szukania poparcia w stolicach europejskich. "Czy to możliwe? Jak wszyscy oksfordczycy jest ambitny" - prognozuje Marcinkiewicz.
W teorii nie jest bez szans, choć Europejczycy i Demokraci mogą go wciąż postrzegać jako zamaskowanego neokonserwatystę. Pytanie, czy ma odpowiedni format. Wrogowie z PiS chętnie przedstawiają go jako infantylnego chłopca, który podczas wizyty z prezydentem na Ukrainie zażądał od gospodarzy futrzanej czapki gwardzisty pilnującego pałacu prezydenckiego i potem paradował w niej na lotnisku. Podobne sygnały płyną i z otoczenia Tuska. Premier podobno aż za głowę się złapał, gdy usłyszał, jakie dowcipy opowiada jego minister dziennikarzom: Dlaczego Obama ma polskie korzenie? Bo jego przodek zjadł polskiego misjonarza. Ale w stosunkach oficjalnych bardzo się pilnuje, by nie popełnić gafy, a powitanie zafundowane w Chobielinie ministrowi spraw zagranicznych Niemiec Steinmeirowi świadczy o tym, że rzeczywiście rozumie naturę dyplomacji. Nawet jeśli jego polityka nie ma wyraźnych konturów, to go nie różni zbytnio od jego odpowiedników w innych krajach. Bywa też naprawdę dowcipny. Spytaliśmy go, czy chciałby porozmawiać o sobie samym. Odpowiedział SMS-em: "Nie zabiegam o reklamę". Piotr Zaremba, Luiza Zalewska
Groteska, czy komedia? Karnawał właśnie dobiega końca, ale zanim to nastąpi, wszyscy próbują się bawić, jak tam kto potrafi. Nawet za komuny, która niby to preferowała urawniłowkę, bawiono się rozmaicie – co zauważył i nawet opisał Ludwik Jerzy Kern: „idąc przodem przed narodem odbiliśmy mimochodem i przewagi mamy z milę, bo się masy wloką w tyle”. Przekładało się to na konkrety: „nam Iionesco nie nowina, ni koktajle, ni koniaki, u nich - ćwiartka i wędlina, a dla ducha – Matysiaki”. Na tym tle rodził się pewien jaskółczy niepokój, na który poeta zalecał krótki odpoczynek: „więc usiądźmy gdzieś na stronie, odetchnijmy małowiele, a jak naród nas dogoni, to staniemy znów na czele”. Dzisiaj wygląda to oczywiście inaczej; gdybyśmy popatrzyli na Polskę z wysokości przelotowej 11 kilometrów, to zobaczylibyśmy naród maszerujący ku Świetlanej Przyszłości, z Umiłowanymi Przywódcami na czele.
W tej sytuacji wypadałoby tylko wyjaśnić przyczynę, dla której Umiłowani Przywódcy znajdują się z przodu maszerującej narodowej kolumny. Czy są na przedzie dlatego, że wiedzą, gdzie jest Świetlana Przyszłość i którędy tam dojść, czy dlatego, że w panice uciekają przez narodem prosto przed siebie z obawy przed stratowaniem. Obawiam się, że ta druga możliwość jest znacznie bardziej prawdopodobna. A dlaczego uciekają? Bo się narodu boją. Taki Prymas Wyszyński przed nikim nie uciekał, bo nikogo, a już zwłaszcza narodu się nie bał. A dlaczego oni się obawiają? Bo przecież wiedzą, że zdradzili i boją się, co to będzie kiedy naród się zorientuje. Dlatego w politycznym demi-mondzie taka miłość do Unii Europejskiej, w której już po wszystkim można będzie znaleźć bezpieczne schronienie pod wysokim protektoratem Naszej Złotej Pani Anieli. Zanim jednak to się stanie, humory jeszcze dopisują i skoro mamy karnawał, to nie tylko ludowe masy, ale i wielkie państwo też się ładnie bawią. Oto w krakowskim teatrze „Groteska” odbyło się przedstawienie „Casino Polska 2010” z udziałem parlamentarzystów w charakterze wykonawców. Publiczność mogła podziwiać zarówno panią posłankę Beatę Kempę z Prawa i Sprawiedliwości, jak i posłankę Katarzynę Marię Piekarską, kiedyś z Unii Wolności, a obecnie z SLD, które zawsze stało tam, gdzie ZOMO. Mogła podziwiać europosła Jacka Kurskiego i europosłankę Joannę Senyszyn, nie mówiąc już o Zbigniewie Wassermannie, Marku Migalskim, Bartoszu Arłukowiczu, czy Joannie Musze z Lublina. Nie zabrakło też posłów pobożnych; Ireneusza Rasia z PO i Tadeusza Cymańskiego z PiS, bo Róża Maria grafinia von Thun und Hohenstein tylko pochodzi ze świętej rodziny, jako nee Woźniakowska. W imprezie wziął udział – jakże by inaczej! – reverendissimus Kazimierz Sowa – w przemyśle rozrywkowym grający role księdza bez przesądów. Słowem czy to „chata rozśpiewana” – jakby chciała Rachela, czy też raczej – jak postrzegał Ksiądz: „sami swoi, polska szopa”, czy zwłaszcza Stańczyk – „domek mały, chata skąpa (...) własne brudy, podłość kłam”? Co o tym sądził Dziennikarz? „Otóż właśnie polityków mam dość po uszy dzień cały”. Pewnie dlatego – jak zauważył Ojciec – „ot, pany się nudzą sami, to się pięknie bawią z nami”. Owszem, bawią się pięknie, ale jednak – na swój sposób, jak to przedstawił Poeta: „bawię panią galanterią przez pół drwiąco, przez pół serio; stąd się styl osobny stwarza: nikt nikogo nie dosięga, nikt nikogo nie obraża”. Obserwując ich za pośrednictwem telewizyjnej kamery w Sejmie można by odnieść wrażenie, że gdyby tylko mogli, to jeden drugiego utopiłby w łyżce wody. PO uważa PiS za „watahę”, którą należy „dorżnąć”, PiS uważa PO za zdrajców i zaprzańców, którym nie tylko nie można podać ręki, ale nawet nogi. Który obraz jest prawdziwy? Czy w krakowskiej „Grotesce”, czy w sejmowej komedii? Jak się właściwie „pany” bawią z nami? Odgrywają komedię straszliwego antagonizmu, żeby zarazić wszystkich polityczną wścieklizną w nadziei, że porażone tą przypadłością tłumy będą biegały z ich ulotkami, reklamującymi odwieczne łgarstwa i obietnice bez pokrycia? Że z powodu tej politycznej wścieklizny będą skakać sobie do oczu i zasmradzać internet tylko po to, by zgraja cynicznych filutów na kolejne cztery lata mogła na nich pasożytować za cenę zakadzenia niewyszukanymi pochlebstwami? Tymczasem w karnawale – proszę! „Nikt nikogo nie dosięga, nikt nikogo nie obraża” słowem – tak naprawdę wszyscy posłusznie akomodują się do ustanowionej w 1989 roku podstawowej konstytucyjnej zasady III Rzeczypospolitej: my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych. Jeśli ona jest respektowana, to śmiało można bawić się nawet w sejmowe komisje śledcze. Co to komu szkodzi zwłaszcza, gdy wszyscy aktorzy starannie się pilnują, by nie wyjść poza ramy nakreślone przez reżysera? Co tu dużo mówić – ten spektakl w „Grotesce” to prawdziwy dar niebios, zbawienna porcja soli trzeźwiących, szczepionka na polityczną wściekliznę. Mieliśmy okazję przekonać się na własne oczy, że te straszliwe antagonizmy między naszymi Umiłowanymi Przywódcami, ta zapieniona twarz pana wicemarszałka Niesiołowskiego, nastręczonego premieru Tusku na chłopaka do pyskowania, prostactwo posła Palikota, czy – jak się okazało - w gruncie rzeczy nieszkodliwa, ale spektakularna tropicielska zapamiętałość posła Ziobry, to nic innego, jak aktorskie emploi, które ma przykuć naszą uwagę – żebyśmy możliwie jak najpóźniej zorientowali się w naszym prawdziwym położeniu, dzięki czemu nasi zombies zdążą bezpiecznie wylądować w objęciach Naszej Złotej Pani Anieli. SM
Haki na Radka Sikorskiego Jeśli Donald Tusk postawi w wyborach prezydenckich na Radosława Sikorskiego, to będzie bardzo zabawnie — mówi „Newsweekowi” Jarosław Kaczyński. Czemu? Bo - jak twierdzi lider PiS - na Sikorskiego są haki. W pierwszym od wielu tygodni wywiadzie Jarosław Kaczyński zabrał głos na temat wyborów prezydenckich. W rozmowie z „Newsweekiem” lider PiS sprawia wrażenie zadowolonego, że Platforma stoi przed wyborem: Radek Sikorski czy Bronisław Komorowski. Kaczyński przypomina, że prezydent miał zatrzeżenia przed powołaniem Radka Sikorskiego na stanowisko ministra spraw zagranicznych w rządzie Platformy - Jest konkretna wiedza, czy też konkretne wydarzenie, które dyskredytuje Sikorskiego? - pytają dziennikarze „Newsweeka” Andrzej Stankiewicz i Piotr Śmiłowicz. - Tak - twierdzi Jarosław Kaczyński.
- Ale przecież on był ministrem obrony w rządach PiS. Dlaczego przed tamtą nominacją nie było zastrzeżeń? - Chodzi o wydarzenie późniejsze. - Z tego powodu Sikorski został zdymisjonowany w lutym 2007 r.? - Tak, choć do dymisji doszło z pewnym opóźnieniem - przekonuje lider PiS. Co to za haki? Jarosław Kaczyński zasłania się tajemnicą państwową. Twierdzi jednak, że o sprawie wie Donald Tusk. Premier miał zostać poinformowany przed powołaniem Sikorskiego na szefa MSZ w rządzie Platformy.
A jeśli kandydatem PO zostanie Bronisław Komorowski? Lider PiS nie chce jednoznacznie powiedzieć, czy może zostać ujawniony słynny aneks do raportu z likwidacji WSI, stworzony przez Antoniego Macierewicza. Jak wiadomo nieoficjalnie, dokument oczernia Komorowskiego.— W sprawie zawartości aneksu nie mogę się wypowiadać, bo to ścisła tajemnica. Nie wiem też, czy po wyroku Trybunału Konstytucyjnego możliwe jest jego opublikowanie przez prezydenta - mówi Jarosław Kaczyński. — Ale jeśli nie, to Komorowskiego i tak kompromituje obrona WSI►, które były prosta kontynuacją komunistycznych wojskowych specsłużb. Każdy Polak powinien się zastanowić, zanim będzie głosować na kogoś takiego. W rozmowie z „Newsweekiem” lider PiS mówi także o przyczynach rezygnacji Donalda Tuska z prezydentury, aferze hazardowej oraz współpracy z diabelską lewicą w TVP . Sikorski bronił białoruskiego szpiega? Radosław Sikorski jako minister obrony narodowej w rządzie PiS bronił białoruskiego szpiega, który próbował zwerbować byłego polskiego dyplomatę na Litwie. Prawdopodobnie do tego zdarzenia nawiązał Jarosław Kaczyński, sugerując możliwość pojawienia się doniesień podważających wiarygodność Sikorskiego - pisze "Polska the Times". Jak podaje dziennik, dwa niezależne źródła potwierdziły, że w 2007 roku Lech Kaczyński odradzał Donaldowi Tuskowi nominację Sikorskiego na szefa dyplomacji, ponieważ ten rok wcześniej zabiegał w pałacu prezydenckim o zwolnienie Siergieja Monicza - działającego na Litwie białoruskiego szpiega, aresztowanego podczas wspólnej akcji polskich i litewskich służb specjalnych. Interwencja nie odniosła skutku. Monicz został deportowany do Polski, a ostatnio skazany na pięć i pół roku więzienia. Jednak według "Polski" po zabiegach ówczesnego szefa MON na rzecz białoruskiego agenta bracia Kaczyńscy mogli dojść do wniosku, że minister dał się wciągnąć w niejasne gry wojskowych służb wywiadowczych i stracili do Sikorskiego zaufanie. Niedługo po tym zdarzeniu Radosław Sikorski odszedł z rządu Jarosława Kaczyńskiego. Donald Tusk, konsultując z prezydentem wejście Sikorskiego do rządu Platformy Obywatelskiej, nie przyjął zastrzeżeń dotyczących przeszłości kandydata na szefa polskiej dyplomacji, nie wiadomo jednak, jakich argumentów użył, aby przekonać Lecha Kaczyńskiego do akceptacji kandydatury Sikorskiego na ministra spraw zagranicznych. Z analiz publicystów wynika, że Sikorski, stając w obronie Monicza, mógł się kierować innymi motywami niż sugerowane przez braci Kaczyńskich. Istnieje możliwość, że ówczesny minister obrony próbował wykorzystać aresztowanie Białorusina do pozyskania go dla polskiego wywiadu. Część analityków wyraża pogląd, że jeżeli politycy pozostawią te doniesienia w sferze niejasności i insynuacji, może to w roku wyborczym zaszkodzić zarówno Kaczyńskim, jak i ministrowi Sikorskiemu. Polska the Times
Sprawę Sikorskiego trzeba ujawnić Piotr Zaremba w dzienniku „Polska” publikuje informacje na temat domniemanej sprawy, która miała – według Jarosława Kaczyńskiego – dyskredytować ministra Radosława Sikorskiego.
Jak twierdzi dziennikarz, w 2006 roku – za rządów PiS, ówczesny szef MON miał interweniować w sprawie pojmanego na Litwie biał ruskiego szpiega Siergieja Monicza. Dyplomata został zatrzymany dzięki współpracy polskich i litewskich służb specjalnych. „Według ludzi związanych z Pałacem Prezydenckim, Radosław Sikorski (…) dowiedziawszy się o tym przyszedł do prezydenta i prz konywał go, aby nie sprowadzać Monicza do Polski. Stało się inaczej. W styczniu podejrzewany o szpiegostwo Białorusin został deportowany z Litwy do naszego kraju, a ostatnio skazany na pięć i pól rok uwięzienia”. Zaremba zwraca uwagę, że nie wiemy „co tak naprawdę minister – mający przecież dostępu do tajnych informacji – wiedział o sprwie Monicza. Ani jakich argumentów użył wobec prezydenta. Był już w tamtym czasie zwolennikiem normalizacji stosunków polsko-białoruskich”. I stwierdza: „Oficjalnie nikt tej historii nie potwierdza. Staje się ona jednak tematem kampanii. Obie strony nie unikną teraz pytania, czy jej nie ujawnić”. Normalnie takie kwestie pozostają tajemnica państwową do końca. Ale dziś mamy inną sytuację. Obecny szef MSZ, a były szef MON, jest prawdopodobnym kandydatem na prezydenta. Były premier i jego zwierzchnik twierdzi, że to jest sprawa, która kompromituje Sikorskiego. Mówi, że o sprawie wiedzą trzy osoby w państwie. Niezależnie co myślimy o tym sposobie uprawiania polityki, jeśli Radosław Sikorski będzie kandydatem na prezydenta w takiej sytuacji trzeba ujawnić, jakimi motywami się kierował przekonując prezydenta, by nie deportować białoruskiego agenta. Jest bardzo prawdopodobne, że były to powody całkowicie racjonalne i że ówczesny minister obrony narodowej działał zgodnie z polską racja stanu. W sprawie szpiegów państwa prowadzą rozmaite gry. Ale zapewne padną zarzuty, że było inaczej, że przesłanki jego działania były wątpliwe. Dlatego sprawę trzeba w tej sytuacji ujawnić i wyjaśnić do końca. Janke
Manipulacja czy podkręcenie?
Gdy usłyszałem, co powiedział Jarosław Kaczyński w wywiadzie dla „Newsweeka” – na Sikorskiego są haki – pomyślałem: „Jaka piękna katastrofa!”. Inni komentatorzy mieli podobne wrażenia (patrz choćby komentarz Marka Magierowskiego z „Rzepy”). Prezes PiS poleciał jednym ze swoich markowych tekstów, przypominając natychmiast o wszystkich tych rzekomo strasznych sprawach, które tworzyły „duszną atmosferę” za czasów jego rządu (jak to uwielbiają określać publicyści w rodzaju Wojciecha Mazowieckiego czy Waldemara Kuczyńskiego). Natychmiast podniósł się raban, posypały się wyrazy potępienia i zaczął narastać medialny szum, jak zwykle w podobnych wypadkach. Powiedziałbym: prezes Kaczyński sam jest sobie winien. Nie powinien tego mówić, było to zbędne, niepotrzebne i głupie. Dziś spojrzałem do papierowego „Newsweeka” i nie mogę już tak jednoznacznie tego ująć. Co więcej, zastanawiam się, czy koledzy z „N” nie dokonali manipulacji, za którą skwapliwie poszli inni, jak to również zazwyczaj w takich razach bywa. Porównajmy, co można przeczytać w internetowym opisie wywiadu i w samym wywiadzie. Internet: Jeśli Donald Tusk postawi w wyborach prezydenckich na Radosława Sikorskiego, to będzie bardzo zabawnie — mówi „Newsweekowi” Jarosław Kaczyński. Czemu? Bo - jak twierdzi lider PiS - na Sikorskiego są haki. […] Kaczyński przypomina, że prezydent miał zastrzeżenia przed powołaniem Radka Sikorskiego na stanowisko ministra spraw zagranicznych w rządzie Platformy – przekonuje lider PiS. Co to za haki? Jarosław Kaczyński zasłania się tajemnicą państwową. Twierdzi jednak, że o sprawie wie Donald Tusk. Premier miał zostać poinformowany przed powołaniem Sikorskiego na szefa MSZ w rządzie Platformy. A teraz cały kluczowy passus z papierowego wydania: Widzimy Pana zadowolenie, że PO ma do wyboru Komorowskiego i Radosława Sikorskiego. Jeśli Tusk postawi na Sikorskiego, będzie się miał z pyszna. Tak, to byłoby bardzo zabawne. Prezydent, powołując Sikorskiego na szefa MSZ, miał wobec niego wątpliwości. Czemu? To jest objęte tajemnicą państwową. Gdyby obowiązywała konstytucja według projektu PiS, to nie ma wątpliwości, że prezydent odmówiłby jego powołania. Jest konkretna wiedza, czy też konkretne wydarzenie, które dyskredytuje Sikorskiego? Tak. Ale przecież on był ministrem obrony w rządach PiS. Dlaczego przed tamtą nominacją nie było zastrzeżeń? Chodzi o wydarzenie późniejsze. Z tego powodu Sikorski został zdymisjonowany w lutym 2007 r.? Tak, choć do dymisji doszło z pewnym opóźnieniem Użyje pan tego w kampanii wyborczej? W kampanii będzie przestrzegane prawo. To samo czy nie to samo? Można by na pierwszy rzut oka uznać, że sens jest przecież ten sam: JK mówi o jakiejś sprawie, objętej tajemnicą państwową, a tak poważnej, że kazała odwołać Sikorskiego ze stanowiska ministra obrony. A jednak streszczenie przekłamuje. Po pierwsze, poprzez użycie kluczowego w medialnej wrzawie słowa „haki”. JK nigdzie tego słowa nie używa, a to ono jest powtarzane w każdym przypadku w ostatnich dniach. Po drugie – wyznanie JK na temat RS jest wyciągnięte przez dziennikarzy. JK odpowiada na ich kluczowe pytania lakonicznie, indagowany, a nie sam z siebie roztacza wizję domniemanych haków. Po trzecie – streszczenie pomija ostatnie pytanie i odpowiedź z tego wątku, moim zdaniem bardzo istotne.
Nadal sądzę, że JK niepotrzebnie w ogóle do sprawy nawiązywał. Z drugiej strony wątek hakowy został sprowokowany pytaniem Śmiłowicza i Stankiewicza, nie wypłynął sam z siebie. Była manipulacja czy nie – sam nie potrafię jednoznacznie ocenić, choć skłaniam się ku temu, że było przynajmniej „podkręcenie”, częściowo przeinaczające sens wypowiedzi Kaczyńskiego. A że wszyscy psim swędem poszli tropem skrótu, nie czekając na sam wywiad, to świadectwo stanu naszych mediów. Warzycha
Coś o dyskryminacji A - bym nie zapomniał: jutro, tj. we środę, będę o 13.55 dyskutował w SUPERSTACJI - o parytecie... I właśnie na temat dyskryminacji słów kilka. Konstytucja w Art. 32 powiada:p. 2 Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny. Więc zamieściłem w "Dzienniku Polskim": Głos dyskryminowanego W boksie, w judo, w zapasach, w podnoszeniu ciężarów - są kategorie wagowe. Zawodnik lżejszy nie ma bowiem większych szans ze znacznie cięższym. By więc mogli uprawiać ten sport - tworzy im się osobne "kategorie". I mogą walczyć o medale. A ja? Złoty medal olimpijski byłby piękną ozdobą mojej kolekcji odznaczeń. Nas pewno byłbym mistrzem skoków narciarskich! Już widzę, jak lecę nad jakąś mamucią skocznią - i lecę, lecę... Właśnie: ważąc 96 kg takiemu p. Marcinowi Schmittowi (63 kg) czy p. Adamowi Małyszowi (53 kg) to mogę podskoczyć - na progu - ale daleko to (wbrew Galileuszowi) nie polecę. Nie ma siły. Dopóki więc jeszcze siły mi dopisują, a odwagi nie brakuje - to proszę Unię Europejską, Organizację Narodów prawie już Zjednoczonych, Rzecznika do Walki z Dyskryminacją i inne organizacje dbające o sprawiedliwość społeczną - by stworzyli osobną kategorię: dla tych powyżej 95 kg. I wtedy zobaczymy! JKM
Ile dawać na czystą naukę? Wielki sowiecki fizyk, śp. Piotr Kapica, w wywiadzie dla „Science & Vie” na pytanie: „Czy państwo powinno dawać uczonym każdą sumę, jakiej oni zażądają?” odparł: „Tak, każdą!”. „Nemo iudex in causa sua”. Gdyby spytać mrówkę, czy ludzkość powinna przeznaczać dowolnie wielką sumę na rozwój mrowisk – odparłaby, że oczywiście tak. Opinie Piotra Kapicy szanowałem w odniesieniu do elektronów, nieco mniej, gdy wypowiadał się n/t hokeja – natomiast tę mam głęboko w nosie: nie dlatego, że to człowiek głupi. Lecz dlatego, że zainteresowany osobiście. W sprawie wypowiedzenia wojny nie wolno pytać o opinię generałów, w sprawie poprowadzenia nowej linii kolejowej – kolejarzy, a w sprawie pieniędzy na naukę – uczonych. Choćby wszyscy mieli IQ 222. Więc ile dawać na czystą naukę? Tyle, ile ludzie chcą i mogą dawać. Gdyby w USA miliarderzy nie musieli swoich miliardów chować przed fiskusem, to byłoby ich z pewnością bardzo, bardzo dużo – i część z nich by coś ufundowała... Ale nawet teraz np. p. Warren Buffet podarował ostatnio $30 mld fundacji p. Wilusia Gatesa. Gdyby Go przekonać, że połowa potrzebna jest na budowę VLHC – to by pewno dał. Nie On – to kto inny. Byłyby to pieniądze podarowane dobrowolnie. I celowo. Przy okazji: księgowi p. Buffeta sprawdzaliby skrupulatnie, czy pieniądze nie są trwonione... Z różnym skutkiem – zapewne. Na naukę stosowaną dawaliby ci, którzy liczyliby na korzyści finansowe - i nie byłoby żadnego „problemu”: ile „społeczeństwo” ma dawać na naukę. Jak powiedział był śp. Stefan Kisielewski: "Socjalizm jest to ustrój, w którym bohatersko pokonuje się trudności... nie znane w żadnym innym ustroju" Pozwalam sobie przy okazji wyciągnąć na wierzch kilka ciekawych komentarzy: {Martinus}: W sumie to przez chwilę się zastanowiłem i doszedłem do wniosku, że spostrzeżenia pana JKM przemawiają za zachowaniem państwowej, dotowanej nauki i naukawców. Ten zderzacz nie działa, bo jest reżimowy i dlatego ziemia przetrwa, ponieważ tym naukawcom nic z tego nie wyjdzie, a prywatny geniusz mógłby znaleźć tę bonanzę Higginsa i BUM. Nieudolność państwowej nauki ocali nasz Świat :-) Hurra! {KelThuz}
Prywatny wynalazca, czy nawet zespół badawczy wielkiej korporacji, nie marnowałby czasu ani pieniędzy na szukanie bozonów - więc te obawy są bezpodstawne. {pprzes01}: Jakiś cwaniak z tytułem profesora fizyki przekonał to stado pajaców w Brukseli, że można udowodnić, że Boga nie ma - ale to będzie kosztowało sporo kasy. Na tak istotny ideologicznie cel każda kasa zawsze się znajdzie.
Czy można mieć pretensje do sprytnych "naukowców", że kombinują? Gdyby pieniądze nie zostały zmarnowane na Zderzacz Hadronów zapewne zostałyby zmarnowane inaczej - może nawet z większą szkodą. Ale wracając do Zderzacza - załóżmy, że uda się to uruchomić i jakieś hadriony się tam rzeczywiście zderzą. Coś tam zostanie zarejestrowane. Jednak nie należy spodziewać się jakiegoś spektakularnego efektu tego zderzenia jak np. czarna dziura. Natomiast dalszy ciąg zdarzeń da się łatwo przewidzieć:
1. Nie będzie zgody co do interpretacji tego, co zarejestrowano.
2. Na bazie interpretacji (choć niejednoznacznych) powstanie nowa teoria.
3. Do rozstrzygnięcia tej nowej teorii potrzebny będzie nowy, dużo większy Zderzacz.
4. Na osłodę, pojawi się obietnica, że teraz to już na pewno będzie dowód, że Boga nie ma.
5. W budżecie Unii Europejskiej pojawi się fundusz budowy Nowego Wielkiego Zderzacza. Rozpoczną się prace ... JKM
Epitafium „pomarańczowej rewolucji” Wybory prezydenckie na Ukrainie zakończyły się zwycięstwem Wiktora Janukowycza, - według Julii Tymoszenko – „kryminalisty”. Inna sprawa, że i Julia Tymoszenko też nie jest bez grzechu i to nawet nie dlatego, że zaczynała od wypożyczalni pornograficznych kaset, ale przede wszystkim dlatego, że współpracując z wsadzonym później „za defraudację” do amerykańskiego kryminału ukraińskim premierem i szefem partii Horomada Pawłem Łazarenką zobaczyła pierwsze duże pieniądze jako właścicielka Ukraińskiej Benzyny, przekształconej później w Zjednoczone Systemy Energetyczne Ukrainy, które uzyskały monopol na obrót rosyjskim gazem. Ponieważ każde dziecko wie, że obrót gazem jest w Rosji monopolem „organów”, to obdarowanie pięknej Julii, która w międzyczasie została też – podobnie jak Andrzej Lepper, tyle, że on „honoris causa” - doktorem ekonomii i autorką – jakże by inaczej! - kilkudziesięciu rozpraw naukowych, takim lukratywnym przywilejem, mogłoby wzbudzić wzruszające wątpliwości. W Polsce jednak najmniejszych wątpliwości nie wzbudziło, pewnie dlatego, że jeśli nawet Julia Tymoszenko miała na sumieniu jakieś grzechy, to zostały jej one wybaczone z góry – jak to praktykowane jest w przypadku tzw. „naszych sukinsynów”. Julia Tymoszenko została zaś drugim „naszym sukinsynem” to znaczy – nie tyle może „naszym”, co amerykańskim w momencie, gdy dogadała się z finansującym „pomarańczową rewolucję” na Ukrainie „filantropem”, czyli Jerzym Sorosem. Jerzy Soros, któremu zimny rosyjski czekista Putin nie tylko podstępnie odebrał sowite ruskie alimenty, nie tylko rozebrał mu do naga żydowskich grandziarzy, tzw. „oligarchów” w rodzaju Borysa Abramowicza Bieriezowskiego, Włodzimierza Gusińskiego, czy Michała Chodorkowskiego, ale w dodatku sprawił, że nie wolno im jęknąć nawet z zagranicy, rozglądał się, czym by tu obetrzeć sobie łzy po tych stratach i stąd pojawił się pomysł kolorowych rewolucji, zarówno w Gruzji, jak i na Ukrainie. Na Ukrainie, wg. brytyjskiego „Guardiana” kosztowało go to 20 milionów dolarów, co wydaje się suma niewielką gdy się zważy, że po udanym zakończeniu „pomarańczowej rewolucji” cała Ukraina leżała przed nim z rozłożonymi nogami, a wysłany na zwiady Borys Abramowicz Bieriezowski wybierał dla niego co lepsze rzeczy, niczym smakołyki ze szwedzkiego stołu. Ale to by jeszcze nie tłumaczyło do końca miłości, jaką do Juliii Tymoszenko zapałali wszyscy polscy mężykowie stanu, m.in. z Aleksandrem Kwaśniewskim, Lechem Wałęsą, Lechem Kaczyńskim, Bronisławem Komorowskim, Józefem Oleksym, a nawet - z dobrze odżywionym panem posłem Michałem Kamińskim. Jak wspomniałem, została ona uznana za drugiego po Wiktorze Juszczence „naszego sukinsyna” również przez Amerykanów, a to z powodów następujących. Po utracie ruskich alimentów, rozpędzeniu przez zimnego ruskiego czekistę Putina moskiewskiej Fundacji Sorosa, przedtem stopniowo naszpikowanej agentami KGB, którzy pewnej nocy, jako „nieznani sprawcy” ukradli twarde dyski ze wszystkich komputerów, wskutek czego cała struktura „społeczeństwa otwartego” w Rosji dostała się na biurko Putina oraz przepędzeniu „oligarchów” - Jerzy Soros, który w latach 80-tych wyciągnął z finansowych tarapatów późniejszego prezydenta USA, ale wtedy jeszcze pijanicę i lekkoducha Jerzego Busha juniora i nawet dał mu posadę za 100 tysięcy dolarów, poprosił go o interwencję i Putina. Prezydent Jerzy Bush junior, który uważał, że za wcześniejsze dobrodziejstwa Soros został już spłacony przez ojca, poprzez dostarczenie mu wartościowych informacji w przededniu „Pustynnej Burzy” przeciwko złowrogiemu Saddamowi Husajnowi, miał mu podobno wtedy dać do zrozumienia, że dla paru żydowskich grandziarzy nie będzie narażał na szwank stosunków z Rosją. „Filantropa” tak ta niewdzięczność rozgniewała, że wyłożył forsę, żeby Busha rozetrzeć na podłodze. Dzięki temu świat wzbogacił się o takie utwory, jak m.in. film „Farenheit 9.11” Michała Moore’a. Prezydent Bush zorientował się wówczas, że palnął głupstwo, że lepiej „Filantropa” jakoś udobruchać i w ten sposób narodziła się idea „kolorowych rewolucji”, które, nawiasem mówiąc rzeczywiście odpowiadały interesom Cesarstwa Amerykańskiego, polegającym, jak wiadomo, na wzniecaniu zarzewia konfliktu między Cesarstwem Europejskim, a Cesarstwem Rosyjskim. W polityce bowiem często tak bywa, że wielkie łączy się z nikczemym. Wymagało to wszelako zaangażowania różnych dywersantów, na których wytypowano Gruzję, Ukrainę i Polskę, która zresztą – nawiasem mówiąc, też w zasadzie zgodnie ze swoim interesem państwowym – sama się zgłosiła. W ten sposób Julia Tymoszenko została – obok Wiktora Juszczenki – zarówno amerykańskim „naszym sukinsynem”, jak i naszą, to znaczy polskich mężyków stanu „duszeńką”. Niestety okazało się, że na skutek karygodnych zaniedbań ze strony naszych mężyków stanu, Polska z podjęcia się roli dywersanta nie wyniosła najmniejszej korzyści. Przeciwnie – w milczeniu przyglądała się, jak nie tylko na Ukrainie, ale i w Polsce coraz bardziej panoszą się banderowcy, stanowiący trzon zaplecza politycznego zarówno Wiktora Juszczenki, jak i Julii Tymoszenko. A pozycja banderowców, zarówno w USA i Kanadzie, jak i na Ukrainie wzięła się stąd, że po II wojnie światowej, kiedy to Amerykanie potrzebowali jakichś agentów znających sowieckie realia, puścili banderowcom w niepamięć kolaborację z Hitlerem. Trzeba przyznać, że wykorzystali oni tę szansę w stu, a nawet więcej procentach, opanowując wszystkie liczące się w USA i Kanadzie ośrodki ukraińskiej diaspory. Dzięki temu, kiedy po rozwiązaniu ZSRR Ukraina ogłosiła niepodległość, banderowcy, poza komunistami, byli jedyną siłą, która miała zarówno pieniądze, jak i przede wszystkim – rozbudowane kontrakty na Zachodzie, zwłaszcza w CIA i razwiedce niemieckiej, która – jak pamiętamy – narodziła się z organizacji Reinhardta Gehlena „Fremde Heere Ost”, czyli Obce Armie Wschód jeszcze w czasach II wojny. Na domiar złego okazało się, że wbrew oczekiwaniom administracji prezydenta Busha, stanowiące fundament europejskiej polityki strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, znakomicie wytrzymuje wszystkie próby niszczące, jakim poddawali je amerykańscy dywersanci. A ponieważ „Filantrop” już na Ukrainie umoczył paszczę w melasie, zaś Izrael coraz bardziej naciskał, żeby „coś” zrobić z Iranem, prezydent Bush zrozumiał, że nec Hercules i w grudniu 2008 roku Kondoliza ogłosiła iż USA nie będą już forsowały przyjęcia Gruzji i Ukrainy do NATO, a tylko koncentrowały się na „umacnianiu demokracji” w obydwu tych państwach – co w przełożeniu na język ludzki oznaczało skierowaną do Rosji prośbę-ostrzeżenie, by nie próbowała wysadzić ich faworytów w powietrze. Ale w międzyczasie wybory prezydenckie w USA wygrał Barack Obama, który nie tylko został obstawiony przez odpowiednich ludzi, ale w dodatku – chyba skutecznie nastraszony możliwością odnalezienia się prawdziwego oryginału jego aktu urodzenia i dlatego jest prezydentem w stu procentach, jak to się mówi – „przewidywalnym”. Więc po różnych rozmowach z ruskimi szachistami, 17 września ubiegłego roku prezydent Obama ogłosił, że na razie żadnych dywersantów już nie potrzebuje i tak oto nie tylko zakończyła się epopeja „jagiellońska” w wykonaniu naszych mężyków stanu, ale i dla Ukraińców wysłany został czytelny sygnał „point de reveries”. W tych okolicznościach katastrofalny wynik wyborczy prezydenta Wiktora Juszczenki był nieunikniony, natomiast stosunkowo niewielka przewaga, jaką w II turze wyborów uzyskał Wiktor Janukowycz nad Julią Tymoszenko pokazuje, że ruscy szachiści też nie chcą stawiać wszystkiego na jedną kartę i biorą pod uwagę różne możliwości, scenariusza rozbiorowego, tj. podziału Ukrainy na wschodnią – z okręgami przemysłowymi i Półwyspem Krymskim – oraz zachodnią, która bez zewnętrznej np. niemieckiej kroplówki miałaby nieustanne trudności – nie wyłączając. SM
Sprawa Grzegorza Brauna Rok 2008, Wrocław. Kończy się manifestacja z okazji rocznicy zbrodni katyńskiej. Grupkę demonstrantów z NOP i ONR otacza policja. Obserwujący to reżyser Grzegorz Braun pyta dowódcę o zamiary. Zostaje powalony na bruk i mimo że nie stawia oporu, skuty. Funkcjonariusze wyłamują mu palce. Na komisariacie poinformowany zostaje, że “przesłuchiwany jest w charakterze świadka” i nie ma “podstaw do stawiania mu żadnych zarzutów”. Po zwolnieniu wnosi skargę na działanie policji. Zostaje ona oddalona, a on sam oskarżony o pobicie kilku policjantów. Braunowi grozi pięć lat więzienia, odbyło się już kilka rozpraw, za każdym razem utajnionych. Mówi Braun: “Oskarżono mnie o to, że poturbowałem kilku policjantów i usiłowałem ich nakłonić do zaniechania czynności służbowych. Sprawa byłaby tylko śmieszna (…), gdyby nie to, że policja i prokuratura najwyraźniej dążą do tego, by posadzić mnie w więzieniu”. Braun to autor demaskatorskich dokumentów, m.in.: “Plusy dodatnie, plusy ujemne” czy ostatnio (wspólnie z Robertem Kaczmarkiem) “Towarzysz generał”. Lech Wałęsa pomówił go o działanie na zamówienie. Sąd oddalił oskarżenie Brauna w tej sprawie, dając do zrozumienia, że były lider “Solidarności” ma szczególne prawa. Natomiast reżyser skazany został za podanie informacji o współpracy prof. Jana Miodka z SB. Za swoje działania Braun traci możliwości pracy (w Radiu Wrocław i na Uniwersytecie Wrocławskim), a także możliwości robienia filmów. A jednym z “argumentów”, których używali dziennikarscy funkcjonariusze dla dezawuowania filmu “Towarzysz generał”, była osoba jego współautora. Można założyć, że ostatnie działania wymiaru sprawiedliwości wobec Brauna nie mają związku z tymi sprawami. Można? Wildstein
Dworacy w obłędzie Dziennikarska odnoga „salonu" zawsze miała inklinacje do mentalności sienkiewiczowskiego Kalego, ale w chwilach zaostrzania się walki politycznej jej dwulicowość przekracza granice śmieszności – pisze publicysta „Rzeczpospolitej". Kilka oczywistych uwag na temat dziennikarstwa dworskiego, rzuconych na papier przez mojego redakcyjnego kolegę Igora Janke 3 lutego, wywołało pomruki oburzenia wymienionych przez niego redaktorów. Rafał Kalukin z "Gazety Wyborczej" wytłumaczył , że jego komentarz, rozpoczęty wyznaniem, iż "tak po ludzku" Donald Tusk mu zaimponował, był w istocie głęboko zdystansowany do premiera i obiektywny, a nawet krytyczny. Również Mariusz Janicki z "Polityki" zapewnił, że wraz z Wiesławem Władyką i całą redakcją "patrzą władzy na ręce". A to, że przy okazji ją po tych rękach gorliwie całują, wynika tylko z faktu, że rachunek jej zalet i wad "wciąż jest zdecydowanie na plus".
Czy Tusk nadal musi? Cóż, gładkie słowa, łatwiej by je było puścić mimo uszu, gdyby Janicki nie posunął się do deklaracji: "Mamy do Platformy na pewno bardziej krytyczny stosunek niż kiedyś publicyści IV RP wobec Kaczyńskiego, kiedy ten był u władzy. Nie podzielamy choćby obecnego ostatnio patetycznego tonu w rodzaju: premier Tusk kandydował – świetnie, nie kandyduje – genialnie".
Czyżby? W sierpniu ubiegłego roku Janicki i Wiesław Władyka zamieścili tekst pod znamiennym tytułem "Tusk nadal musi", w którym dowodzili, jak bardzo konieczne jest, aby obecny premier stanął do wyborów prezydenckich i je wygrał. Czy widzieli państwo, by ostatnio tę tezę podtrzymywali? A może milczenie wynika z faktu, że współautor politycznych wstępniaków tygodnika Wiesław Władyka został brutalnie, choć może niechcący, zlustrowany przez swego redakcyjnego kolegę Jacka Żakowskiego? W telewizyjnej dyskusji po filmie "Towarzysz generał" Żakowski odmówił prawa głosu śp. profesorowi Wieczorkiewiczowi, gdyż w latach 80. zamieścił był on kilka artykułów w tygodniku "Tu i teraz", który – cytuję Żakowskiego z pamięci – utworzony został po to, żeby "spacyfikować inteligencję". To zabawne, ale w tygodniku owym, kierowanym przez Kazimierza Koźniewskiego, bardzo ważną postać dla "Polityki" (jak dziś wiadomo, także wieloletniego, cennego tajnego współpracownika SB), Władyka nie tylko publikował, ale bodaj wręcz tam pracował. Ciekawe, jak Żakowski godzi swe obrzydzenie dla śp. Wieczorkiewicza z zapraszaniem człowieka, który "pacyfikował" polską inteligencję, co piątek do swego programu radiowego?
Czy Wałęsa był antysemitą? Wyciągam te drobiazgi dlatego, że są charakterystyczne. Dziennikarska odnoga "salonu" zawsze miała silne inklinacje do mentalności sienkiewiczowskiego Kalego, ale w chwilach zaostrzania się walki politycznej jej dwulicowość przekracza granice śmieszności. Środowiska, które pouczały, jak niegodną rzeczą jest "lustrowanie" życiorysów osób publicznych, nagle same sięgają po argument z życiorysów i niegdysiejszej przynależności do PZPR. Szczytem wszystkiego było zachowanie we wspomnianej dyskusji redaktora Wojciecha Mazowieckiego, który chcąc bronić Jaruzelskiego za wszelką cenę, zapędził się w relatywizowanie antysemickich czystek, jakich w tzw. ludowym wojsku dokonywał towarzysz generał. Mazowiecki się upierał, że ich zakres wcale nie był taki wielki, a wielu z usuniętych pod pretekstem "odżydzania" w istocie wcale Żydami nie było. Odkładając na bok pytanie, dlaczego niby miałoby to umniejszać winę Jaruzelskiego, odnotujmy, że nawet grzech antysemityzmu, wydawałoby się, stanowiący szczególną obsesję michnikowszczyzny, może być przez nią wyrozumiale rozgrzeszany, jeśli dotyczy swoich. Co do generała zresztą, nie jest to wielka nowość. Jeśli publicyści tak niezwykle wyczuleni na najlżejsze nawet sympatie "endeckie" udali, że nie zauważyli wywiadu, w którym Jaruzelski opowiadał "Myśli Polskiej" o noszonym za młodu mieczyku Chrobrego i o swym podziwie dla Romana Dmowskiego, to znaczy, że szef WRON jest dla nich ponad wszelką krytyką. Jaruzelski nie jest tu wyjątkiem. Tropiciele antysemityzmu nie chcą dziś pamiętać, jak u zarania III RP pracowicie kolekcjonowali dowody antysemityzmu Wałęsy, jak demaskowali, iż środowisko Geremka – Michnika – Kuronia nazywa on "żydostwem", i alarmowali świat, że po władzę sięga ksenofob, który mówi o sobie, że jest "stuprocentowym Polakiem". Zagorzali demaskatorzy "homofobii" nie pamiętają mu z kolei, jak publicznie zapraszał "Lecha Kaczyńskiego z żoną i Jarosława Kaczyńskiego z mężem". Nie budzi też ich sprzeciwu, gdy Janusz Palikot pisze o pośladkach Zbigniewa Ziobry i imputuje mu homoseksualizm, choć, jak sam przyznaje, nie udało mu się na to znaleźć żadnych dowodów. Podobnie jak swego czasu nie spotkał się z żadnym sprzeciwem opublikowany w "Gazecie Wyborczej" obrzydliwy tekst Kazimierza Kutza "demaskujący" Ziobrę i Kaczyńskiego jako parę homoseksualnych kochanków. Oburzenie obrońców kobiet kierowane jest także nieodmiennie tylko przeciwko politycznym przeciwnikom establishmentu. Stwierdzenie, że minister nie powinna się w sejmowej debacie zasłaniać podwładną w zaawansowanej ciąży, wywołało – kto jeszcze pamięta? – niewiarygodną burzę. Ale sugestia Palikota, że Anne Applebaum powinna jako żona ministra siedzieć w domu przy garach, zamiast pracować w swym zawodzie, przejdzie na pewno niezauważona, jak przeszły inne jego – by użyć postępowej nowomowy – "seksistowskie" wybryki w rodzaju zapraszania dziennikarek na wywiad "nago i po trzech butelkach wina".
Czy Merkel prosiła premiera? Powie ktoś, że to problem, który mają ze swym sumieniem propagandyści jedynie słusznej władzy. Odpowiem: wiarygodność mediów, poziom publicznej debaty to jeden z parametrów wyznaczających jakość demokracji. Żywiołowa krucjata – czy raczej antykrucjata – establishmentowych mediów przeciwko szeroko rozumianej opozycji, w której wszystko, co pozostaje poza jedynie słusznym towarzystwem, miało zostać napiętnowane jako "pisowskie", a potem wypalone do gruntu, przyniosła polskiej demokracji ogromne, wymierne szkody. Te szkody wyrażają się nie tylko rozpanoszeniem w mediach, pragnących uchodzić za opiniotwórcze, propagandy i manipulacji. Z jednej strony mamy dziennikarstwo polegające na zapraszaniu prominentnych postaci establishmentu po to, aby im na oczach widzów kadzić i broń Boże nie dopuścić do konfrontacji z ich krytykami ani nie zadać jakiegokolwiek trudnego pytania. Z drugiej – medialne nagonki na ludzi establishmentowi wrogich, z zastosowaniem wszystkich znanych sposobów zohydzania i poniżania. W zaangażowaniu licznych mediów za władzą, a przeciwko opozycji – wykraczającym poza bieżącą politykę, bo idzie tu też o narzucenie jedynie słusznej ideologii i wizji historii – podważone zostały nawet oczywiste fakty. A ściślej, nie tyle podważone, ile zrelatywizowane. Nie chodzi mi tu nawet o prostą obłudę komentarzy, w których, na przykład, raz decyzje prokuratury – gdy, powiedzmy, postawi ona jakieś zarzuty CBA – są wyroczniami obiektywnej prawdy, a dwa dni później, gdy umorzy ona postępowanie w sprawie rzekomych "nacisków" PiS, okazuje się, że "sądy sądami", ale musi być po naszemu. Rzecz idzie dalej. Fakt, jak w powieści Orwella, nie ma znaczenia. Ważne jest, kto go zauważa i z jakich pozycji. Przykładem służy ten sam numer "Polityki", w którym wspomniany już Janicki zapewnia, iż nie jest dworskim dziennikarzem Tuska. W rubryce "Polityka i obyczaje", na ostatniej stronie, gdzie przedstawia się rozmaite absurdy i kurioza, umieszcza redakcja cytat z wypowiedzi profesor Jadwigi Staniszkis, która mówi, że, być może, do rezygnacji z udziału w wyborach prezydenckich namawiali Tuska jacyś przywódcy europejscy. Gdy taką myśl wyraziła profesor Staniszkis, pracownicy "Polityki" potraktowali ją jako niedorzeczną i wartą umieszczenia wśród nonsensów. Ale prawie to samo, powołując się na "dobre źródła", napisała "Gazeta Wyborcza". I tam informacja, że o pozostanie premierem prosiła jakoby Tuska "od wielu miesięcy" Angela Merkel, już nie jest absurdem, przeciwnie – dowodem na to, jak bardzo nasz ukochany przywódca jest ceniony przez unijnych wielkich!
Czy Jaruzelski wybronił Kuronia? Takich przykładów jest więcej. Obrońcom Jaruzelskiego wolno opowiadać, że Jaruzelski osobiście wybronił Kuronia przed służbą wojskową, bo w ich ustach jest to dowód, że Jaruzelski jest i zawsze był super. Ale ten sam fakt przywołany przez Radio Maryja wywołał kiedyś wściekłość, bo jak można sugerować, że między komunistami a ich późniejszymi partnerami od Okrągłego Stołu była od zawsze jakaś więź?! Jeśli nawet fakty wolno przywoływać tylko niektórym, a inni za to samo są atakowani, to trudno o bardziej dobitny dowód, do czego doszły media, których głównym i jedynym celem jest tępienie wrogów środowisk, które się w III RP dobrze ustawiły. I dlatego, proszę wybaczyć, uważam, że warto wciąż o tym pisać, choć wskazywanie kolejnych kłamstw i manipulacji wydawać się może robotą nudną i niewdzięczną. Rafał A. Ziemkiewicz
Rząd gorączkuje się z tłoczeniem Składowanie pod ziemią dwutlenku węgla może zablokować rozwój geotermii i geotermiki. Mimo braku jednoznacznych danych na temat bezpieczeństwa podziemnego składowania skroplonego dwutlenku węgla, Polska rozpoczęła przygotowania do uruchomienia w 2015 roku pierwszej tego typu instalacji na skalę przemysłową. Do projektu wskazano zlokalizowane w woj. łódzkim miejscowości: Lutomiersk, Tuszyn, Budziszewice, Pabianice, Zgierz, które z geologicznego punktu widzenia mogą nadawać się do składowania CO2. Dodatkowy atut to także bliskość elektrowni Bełchatów, jednego z największych dostawców energii elektrycznej w kraju, bazującym na węglu brunatnym. Polska chce przecierać w Europie szlaki w podziemnym składowaniu skroplonego dwutlenku węgla. Wprawdzie do projektu zgłosiły się także Niemcy, Wielka Brytania, Francja, Hiszpania i Włochy, ale poważne przygotowania ruszyły tylko u nas. Taka inwestycja ma do 2015 roku zostać zrealizowana w woj. łódzkim. Problem w tym, że dziś nikt nie ma pewności co do bezpieczeństwa podziemnego składowania CO2. Jakby tego było mało, wraz z rozpoczęciem tłoczenia tego gazu pod ziemię zapalimy czerwone światło dla inwestycji geotermalnych i geotermicznych. Na ich potrzeby już zmieniane jest prawo górnicze i geologiczne, a pod szyldem liberalizacji próbuje się odebrać społeczeństwu i samorządom prawo do decydowania o własnych losach. W ocenie prof. dr. hab. Ryszarda H. Kozłowskiego z Politechniki Krakowskiej, takich lokalizacji jest więcej, to np. okolice Płocka, Torunia czy Warszawy, a możliwości składowania CO2 określono m.in. w utworach permo-mezozoiku w obrębie Niżu Polskiego czy pokładach węgla kamiennego. Z wyliczeń wynika, że do poziomów wodonośnych w całym Niżu Polskim gdzie jest kilka głównych basenów wód geotermalnych w utworach dolnej kredy, jury, dolnego triasu można wtłoczyć 29 tys. Mt (megaton) skroplonego CO2. Gaz mógłby być składowany też w pustkach po złożach ropy i gazu (570 Mt) oraz w powstałych po wydobyciu węgla kamiennego wyrobiskach (470 Mt). - To oznacza blokadę rozwoju w Polsce nie tylko geotermii, ale geotermiki. Dla mnie jest to niezrozumiałe, bo w Niemczech już kilkalat temu odpowiednik Polskiej Geotermalnej Asocjacji zgłosił protest do rządu i wystąpił o zakaz składowania CO2 na obszarze Niemiec. Skoro więc w ramach projektów unijnych w Polsce mają powstać takie przedsięwzięcia, to widać, że ktoś przewiduje, iż to nasz kraj stanie się śmietniskiem, gdzie będzie składowało się dwutlenek węgla z całej UE - podkreślił prof. Kozłowski. Warto zwrócić tu uwagę, że tylko w woj. łódzkim działają już dwa zakłady geotermalne: w Uniejowie i Kleszczowie.
Pieniądze na pocieszenie Mimo braku racjonalnych podstaw, instalacje CCS (Carbon Capture and Storage) mają szanse poparcia przez samorządy. Ich włodarze mogą zostać skuszeni profitami płynącymi z faktu, że inwestycje są realizowane w gminie. Chodzi o dodatkowe 3-6 mln zł rocznie, co w perspektywie 30-letniej - bo tyle ma trwać tłoczenie CO2 - daje ogromne pieniądze m.in. na dodatkowe inwestycje. W Łódzkiem dwutlenek węgla ma być transportowany z Bełchatowa rurociągiem zakopanym pod ziemią. Według przyjętego harmonogramu tłoczenie ma zacząć się z początkiem 2015 roku. Do tego czasu zmienione zostanie prawo górnicze (Sejm już pracuje nad ustawą), jednak zmiany zminimalizują udział lokalnych samorządów w decydowaniu o tego typu inwestycjach. To jednak nie jedyny problem. W ocenie Piotra Cybulskiego, posła PiS pracującego w sejmowej podkomisji nadzwyczajnej do rozpatrzenia rządowego projektu ustawy Prawo geologiczne i górnicze, projektodawca dąży do obejścia Konstytucji RP i chce kuchennymi drzwiami wejść w zasoby naturalne, które przynależą do całego narodu, i udostępnić je bliżej nieokreślonym podmiotom. Wszystko to odbywa się pod sztandarem liberalizacji prawa. Podkomisja w marcu zakończy prace nad projektem, który trafi do sejmowej Komisji Gospodarki. Jak zauważył poseł, w kolejnych wprowadzanych regulacjach rola samorządów jest ograniczana, a zmieniane prawo górnicze wpisuje się w ten nurt. W efekcie lokalne władze będą musiały zgadzać się na wszelkiego typu inwestycje. Jak przypomniał, podobny zapis został przyjęty w ustawie o gospodarce nieruchomościami. W przypadku realizowania inwestycji wymagających wysiedleń, starostowie zostali zobligowani do pomocy inwestorowi. Co stanie się, gdy przyjdzie czas sięgnąć po zasoby węgla brunatnego pod Legnicą czy Lubinem? Eksploatacją takich złóż są zainteresowane chociażby państwowe spółki ze Szwecji czy Niemiec. - Przegłosowaliśmy prawo, które mówi (jeżeli chodzi o wywłaszczenie), że obligatoryjnie, z urzędu starosta pomoże inwestorowi i nada sprawie klauzulę natychmiastowej wykonalności. Ktoś czuwa nad tym, żeby samorząd, obywatele nie mieli nic do powiedzenia, by rządził wszechwładny pieniądz bliżej nieokreślonego pochodzenia - dodał poseł. Dodatkowo tego typu regulacje spotykają się z biernością rządu w polityce rozwoju alternatywnych źródeł energii i promowania czystych technologii spalania węgla. Tymczasem w Polsce są poważne opracowania pozwalające na czyste spalanie węgla w złożu czy wykorzystywanie potencjału gorących skał.
Niezbadane i niebezpieczne - Wtłaczanie CO2 to nie tylko niebezpieczeństwo jego wydostawania się, to także blokada korzystania z geotermii, z energii gorących skał i z naszych zasobów przyrodniczych - podkreślił prof. Kozłowski. Jak zaznaczył, w Uniejowie używa się wody geotermalnej do celów spożywczych, więc wtłaczanie CO2 jest realnym zagrożeniem. - Nie jesteśmy w stanie wprowadzić do ziemi czystego dwutlenku węgla, on będzie zanieczyszczony. W procesie spalania węgla powstają chociażby związki rtęci. Widzę tu duże niebezpieczeństwo zatrucia wód geotermalnych, które mają zastosowanie także w balneologii - dodał. Zagrożeń jest więcej. Nadmierne sprężenie może spowodować eksplozję - takie zjawiska w naturalnych zbiornikach CO2 się już zdarzały. Co więcej, w Stanach Zjednoczonych odnotowano przypadek, że zatłoczony CO2 wydostawał się na powierzchnię, co kończyło się śmiercią ludzi. - Nawet specjaliści mają obawy. Nie wiemy, gdzie i w jaki sposób składowany pod ziemią dwutlenek węgla będzie się przemieszczał. Jedno jest pewne: nie wiemy, jakie będą konsekwencje tego typu doświadczeń. One mogą być bardzo groźne, dlatego trzeba je najpierw dokładnie zbadać - ocenił o. Tadeusz Rydzyk CSsR, dyrektor Radia Maryja. Przytoczył też przykład Niemiec, gdzie w sztolni składowano odpady radioaktywne, a teraz trzeba je wydobywać, bo dostaje się do nich woda. - Jakie będą konsekwencje w przypadku podziemnego składowania dwutlenku węgla? Nie wiemy. Pytam więc, gdzie są ekolodzy? Byli aktywni np. w sprawie Rospudy, a tu nie ma nawet pytań, nie ma dyskusji, nie ma mediów i na pierwszy rzut znowu idzie Polska. Brakuje merytorycznej dyskusji, odpowiedzi na ważne pytania, jest tylko pośpiech, by w Polsce to zrobić, rzekomo na polecenie UE - dodał o. Rydzyk. Jak zauważył dr inż. Adam Wójcicki z Zakładu Kartografii Geologicznej Struktur Wgłębnych Państwowego Instytutu Geologicznego w Warszawie, składowanie dwutlenku węgla w głębokich strukturach geologicznych nie jest niczym nowym. Stosuje się je od dziesiątków lat do wspomagania wydobycia ropy. Jest jednak różnica między dotychczasowymi praktykami, a pomysłem stosowania geologicznej sekwestracji CO2 na skalę przemysłową. Chodzi o ilość CO2 przewidzianego do zatłaczania. Jak podaje PIG, "elektrownie węglowe o mocy kilkuset MW (megawatów) emitują kilka milionów ton dwutlenku węgla rocznie, co daje sumaryczną emisję w okresie eksploatacji instalacji wynoszącą 100-200 mln ton CO2. Tego rzędu pojemnością (albo nawet większą) powinny charakteryzować się potencjalne składowiska". Według dr. Wójcickiego, CO2 występuje pod ziemią także w sposób naturalny, a co za tym idzie, mają miejsce też wycieki tego gazu. - Takie wycieki, a mówimy o tysiącach ton rocznie, nie są niczym nadzwyczajnym. Jeśli więc dojdzie do tego, że ułamek procenta CO2 zatłoczonego przez człowieka wydostanie się, to nie będzie to nic innego, jak to, co występuje w przyrodzie - ocenił. Dodał, że z punktu widzenia geologicznego nie ma niebezpieczeństwa - chyba że dojdzie do awarii. Jak zaznaczył dr Wójcicki, najbezpieczniejsze są złoża węglowodorów, które zostały w znacznym stopniu wyczerpane. - Wówczas zatłaczamy CO2 w pułapkę, która została zastawiona przez naturę i istniała przez miliony lat. Istniała, bo inaczej nie byłoby tam żadnych złóż - dodał. Tu jednak decydują kwestie związane z ingerencją człowieka. Jeśli złoże zostało rozwiercone dużą ilością otworów, to jest niebezpieczeństwo, że CO2 przedostanie się ze złoża do wód podziemnych i na powierzchnię. Decydująca jest więc jakość materiałów zastosowanych do likwidacji takiego odwiertu. Jeśli jednak zatłaczanie CO2 ma odbywać się na skalę przemysłową, to najbezpieczniejsze zbiorniki, z których wydobyto ropę lub gaz, są zbyt małe. Pozostają więc poziomy solankowe. - Kontakt CO2 z solankami powoduje jego rozpuszczenie. W ciągu dziesiątek, setek lat CO2 rozprzestrzenia się na dużym obszarze i jego stężenie spada do poziomu tła - wyjaśnił. Dwutlenek węgla wiąże się też ze skałami i wchodzi w reakcje z minerałami. - Po setkach, może tysiącach lat z tego sztucznego składowiska praktycznie nie pozostaje żaden ślad - dodał. Wójcicki zapytany o obecność związków rtęci w CO2 wytworzonym podczas konwencjonalnego spalania węgla potwierdził, że jest to problem i istnieje potrzeba określenia, na ile czyste powinno być zatłaczane medium. - W polskim prawie geologicznym jest zapis, że nie ma możliwości zatłaczania substancji, które mogłyby oddziaływać na górotwór, jeśli mają własności żrące czy zawierają trucizny. Ogólnie rzecz ujmując, działając w zgodzie z obowiązującym prawem, nie powinno być zezwolenia, na wtłaczanie medium zawierającego takie domieszki. To wynika z prawa górniczego i geologicznego - dodał. Na projekt podziemnego składowania CO2 nieprzychylnie patrzą władze samorządowe. - Złożyliśmy negatywną opinię o tego typu zamierzeniach ze względu na nasze plany dotyczące eksploatacji wód geotermalnych. Nie dość, że rurociągi biegłyby przez powiat łódzki wschodni, to jedno ze wskazywanych składowisk jest planowane w bliskiej lokalizacji Lutomiersk - Tuszyn. Wiadomo, że podziemne zbiorniki nie są kwestią jednego miejsca, bo CO2 pod ziemią szeroko się rozlewa - podkreślił Marek Jarzębski, wicestarosta powiatu łódzkiego wschodniego. Jak zauważył, zwolennicy podziemnego składowania CO2 dostrzegają bogactwo złóż geotermalnych, ale widzą w nich potencjał jako zbiornikach na CO2. Tymczasem na terenie powiatu łódzkiego wschodniego w gminie Koluszki znajduje się odwiert, który w przyszłości może być wykorzystany w balneologii. Dla takiej gminy byłby on wielką szansą. - Jeśli tłoczenie CO2 powodowałoby wyłączenie zasobów geotermalnych, to geotermalne plany gminy zostałyby przekreślone - dodał. Jarzębski stwierdził, że dyskusję nad składowaniem CO2 powinno się rozpocząć od nowa, rozstrzygając, czy rzeczywiście ten gaz jest powodem globalnego ocieplenia, bo owa teza w ostatnim czasie została mocno podważona. Marcin Austyn
Czy Polsce potrzebna jest doktryna prawna? Wnoszone do polskich sądów pozwy o odszkodowania lub zwrot majątku pozostawionego przez tzw. późnych przesiedleńców coraz częściej rozstrzygane są na niekorzyść państwa polskiego. Potwierdza to przypadek Agnes Trawny, której sąd nakazał zwrócić Skarbowi Państwa nieruchomość, mimo że już wcześniej był on wpisany jako właściciel do księgi wieczystej. Tymczasem takie instytucje jak Prokuratoria Generalna Skarbu Państwa, Krajowa Rada Sądownictwa czy Ministerstwo Sprawiedliwości albo nie są zainteresowane próbami załatwienia tego problemu, albo nie czują się powołane do inicjowania jego rozwiązania. Maria Twaróg, dyrektor Departamentu Zastępstwa Procesowego I Prokuratorii Generalnej Skarbu Państwa, przyznaje, że zauważalny jest wzrost tego typu spraw w polskich sądach. Potwierdza również, że dostrzega istniejące luki w polskim prawie. Jednocześnie z rezerwą odnosi się do pomysłów trwałego rozwiązania problemu np. w postaci stworzenia polskiej doktryny prawnej, która pomagałaby sędziom w interpretowaniu przepisów i uwzględniała racje zainteresowanych stron, a przede wszystkim interes państwa polskiego. - Jeśli chodzi o inicjatywy zmierzające do uporządkowania stanu prawnego, nasza działalność jako PGSP jest ograniczona. Występujemy tylko jako instytucjonalny zastępca procesowy - tłumaczy dyrektor Twaróg. Takimi inicjatywami nie jest też zainteresowane Ministerstwo Sprawiedliwości. Dlaczego? - To byłoby wkraczanie w sferę niezawisłości sędziowskiej - uważa Joanna Maciejowska, naczelnik Wydziału Prawno-Traktatowego MS. Dlatego - jak mówi - resort ogranicza się do podsuwania pewnych trudnych tematów, związanych np. z prawem międzynarodowym, szkole sędziowskiej [Krajowej Szkole Sądownictwa i Prokuratury - red.]. - Ale takie szkolenia sędziów powinny mieć charakter informacyjny, dlatego że nie można w ten sposób narzucać im jednej interpretacji przepisów - zastrzega. Opinię tę podziela także Stanisław Dąbrowski, przewodniczący Krajowej Rady Sądownictwa. - Doktryna prawna zawsze ma wpływ na orzecznictwo, ale przy opracowywaniu doktryny nie można zostawiać furtek dla pewnych grup - tłumaczy. Według niego, tworzenie doktryny prawnej mogłoby spowodować zupełnie niepotrzebne nagłośnienie wspomnianych problemów, niekoniecznie korzystne dla państwa polskiego. - Problem jest trudny - zaznacza, zwracając uwagę, że w okresie PRL zbyt małą wagę przywiązywano do uprawnień, uznawanych obecnie jako prawa człowieka, przy uchwalaniu wielu ustaw i praw normatywnych. - Dlatego zastrzeżenie mogą budzić takie rozstrzygnięcia nie tylko wobec tzw. późnych przesiedleńców. Sytuacja tych osób jest zróżnicowana, bo różnie z nimi postępowano - podkreśla. Jego zdaniem, problem mógłby być teoretycznie rozwiązany także poprzez oddzielną ustawę, np. reprywatyzacyjną, choć - jak przznaje - tu również sprawa nie jest łatwa. Dlaczego? - Ponieważ trudno byłoby wykluczyć z uprawnień do odszkodowań niektóre grupy, którym z różnych powodów one nie powinny przysługiwać - wyjaśnia. Chodzi np. o niemieckich przesiedleńców po II wojnie światowej. Prezes KRS nie widzi też powodów, by rada zajęła się uszczelnianiem polskiego prawa. - Jako przewodniczący KRS nie mogę autorytatywnie wypowiadać się na temat orzecznictwa sądowego, bo celem rady jest ochrona niezależności sądów. Jednolitość orzecznictwa jest dużą wartością, ale jej przestrzegania pilnuje raczej Sąd Najwyższy - tłumaczy. Problem w tym, że także jego orzeczenia nie były jednolite w sprawach roszczeń późnych przesiedleńców. Kto w takim razie będzie stał na straży stabilności stosunków własnościowych na Ziemiach Odzyskanych? - Osobiście uważam, że nie ma co dramatyzować - uważa Stanisław Dąbrowski. Z jednej strony przyznaje, że potencjalnie problem dotyczy kilkuset tysięcy ludzi, którzy wyjechali do Niemiec głównie w okresie gierkowskim. - Ale nie wszyscy będą żądali zwrotu majątku. Ponadto jeśli nie Skarb Państwa, to osoby fizyczne nabyły już prawa rzeczowe - tłumaczy, uważając, że będą one respektowane. Jednak co innego pokazuje przypadek Agnes Trawny, której sąd nakazał Skarbowi Państwa zwrócić nieruchomość, mimo że już wcześniej był on wpisany jako właściciel do księgi wieczystej. Jak w takim razie zostanie w praktyce rozwiązany problem roszczeń późnych przesiedleńców i składanych przez nich pozwów w polskich sądach? - Z praktycznego punktu widzenia indywidualne sprawy najlepiej pozostawić indywidualnemu orzecznictwu sądów, które biorą pod uwagę stan faktyczny w konkretnej sprawie. Dlatego myślę, że jeśli kilka czy kilkadziesiąt osób uzyska odszkodowania czy utracony majątek, to nie będzie z tego powodu tragedii narodowej - uważa przewodniczący Dąbrowski. Wypowiedzi przedstawicieli instytucji państwowych wskazują, że mają podobne opinie w tej sprawie. - To smutne, że instytucje publiczne nie chcą zająć się problemem roszczeń późnych przesiedleńców - ocenia mecenas Lech Obara, prowadzący wiele spraw Polaków, którym groziła eksmisja z mieszkań, których zwrotu domagają się Niemcy. - Wyroki sądów mają przecież realizować w państwie prawa zasadę sprawiedliwości społecznej - podkreśla. Dlatego nie należy pozostawiać pojedynczych sędziów samym sobie, tylko trzeba pomóc im w interpretacji skomplikowanych przepisów w takich często skomplikowanych sprawach. Problem w tym, że już obecnie znamy co najmniej kilka wyroków uznających zasadność roszczeń późnych przesiedleńców, a zdaniem części prawników po dotychczasowych orzeczeniach polskich sądów takich rozstrzygnięć może być znacznie więcej. Problem więc nie rozwiąże się sam, a my możemy się już wkrótce o tym przekonać kosztem odszkodowań idących w miliony złotych. Mariusz Bober
Jakie jest prawo, każdy widzi Z Marią Twaróg, dyrektorem Departamentu Zastępstwa Procesowego I Prokuratorii Generalnej Skarbu Państwa, rozmawia Mariusz Bober Reprezentuje Pani PGSP w procesach dotyczących zwrotu majątku na Ziemiach Odzyskanych, które są wnoszone do polskich sądów przez obywateli niemieckich... - Reprezentujemy Skarb Państwa w sytuacjach, gdy to on jest pozwany w sądzie. Jednak bardzo często to gminy stają się adresatami wskazanych roszczeń. Sprawy często dotyczą bowiem majątku Skarbu Państwa, który został skomunalizowany i przeszedł na własność gmin. Dlatego to przeciwko miastom lub gminom często kierowane są tego typu roszczenia.
Czy gminy, zmagając się z owymi roszczeniami, nie napotykają większych trudności niż Prokuratoria Generalna? - Urzędy miast i gmin także dysponują obsługą prawną i mają takie same kompetencje, jak Skarb Państwa. Natomiast PGSP na pewno posiada dokładne rozeznanie na temat stanu spraw, w których występujemy. Mamy więc szersze informacje, ponadto zawsze możemy sprawdzić, co aktualnie dzieje się w każdym z prowadzonych postępowań.
Do tej pory sądzono, że największym problemem na Ziemiach Odzyskanych jest nieuregulowana sytuacja prawna wielu nieruchomości i brak odpowiednich wpisów w księgach wieczystych. Jednak proces Agnes Trawny pokazał, że można uzyskać odszkodowanie za nieruchomości, których księgi wieczyste zawierały zapisy o tym, że należą one do Skarbu Państwa...- W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że Skarb Państwa występował w dwóch sprawach, które wszczęła w polskich sądach Agnes Trawny. Prócz tego wszczęła ona jeszcze trzecie postępowanie dotyczące eksmisji mieszkańców nieruchomości w Nartach, której zwrotu domagała się obywatelka Niemiec. Jest to pochodna pierwszej sprawy, w której sąd uzgodnił księgi wieczyste w ten sposób, że jako właściciela nieruchomości zamiast Skarbu Państwa wpisał Agnes Trawny. W skład nieruchomości wchodziły budynki należące wcześniej do Nadleśnictwa Szczytno. Natomiast w drugiej sprawie sąd zasądził na rzecz obywatelki Niemiec zwrot kwoty, o którą bezpodstawnie wzbogacił się Skarb Państwa. Po wydaniu wyroku przez Sąd Najwyższy sprawa wróciła ponownie do sądu pierwszej instancji, od którego decyzji złożyliśmy apelację.
Na czym opierają Państwo argumentację prawną w takich sytuacjach?- Jeżeli zostały założone księgi wieczyste, w których Skarb Państwa został wpisany jako właściciel, a nieruchomość nie została w tym czasie sprzedana, to osoba, która osiedliła się w innym kraju, może żądać stwierdzenia nieważności aktu, na podstawie którego Skarb Państwa nabył sporną nieruchomość. Jeżeli uda jej się uzyskać taką decyzję, zostaje wpisana ponownie do księgi wieczystej nieruchomości jako właściciel. Zwykle podstawą prawną nabycia nieruchomości przez SP w takich przypadkach był art. 38 ustawy z 1961 r. o gospodarce terenami w miastach i osiedlach. Ustawa zawierała 3 przesłanki, których spełnienie powodowało, że nieruchomości osób, które wyjeżdżały na stałe do Niemiec i uzyskiwały obywatelstwo tego kraju, przechodziły na własność Skarbu Państwa. Ale jeżeli sąd uzna, że wymienione w ustawie przesłanki nie zostały spełnione, wydaje decyzję, że nie było podstaw, by sporna nieruchomość przeszła na własność Skarbu Państwa. W efekcie jest ona zwracana poprzednim właścicielom. Jeśli natomiast nieruchomość nabył SP, a następnie sprzedał ją osobom fizycznym, które działały w oparciu o zaufanie do ksiąg wieczystych, osoby takie chroni rękojmia wiary publicznej ksiąg wieczystych. Zatem osoby te nie mogą utracić nabytej nieruchomości. W takich przypadkach Skarb Państwa obciążany jest wypłatą odszkodowań za utracone nieruchomości przez tzw. późnych przesiedleńców, oczywiście jeśli wykażą, że nie zostały spełnione przesłanki wynikające ze wspomnianej ustawy.
Niektórzy prawnicy, m.in. prof. Aurelia Nowicka, nie zgadzają się z interpretacją prawa, którą zastosowały polskie sądy przy orzekaniu m.in. w sprawie Agnes Trawny... - Można tylko odpowiedzieć: jakie polskie prawo jest, każdy widzi. My jako PGSP przedstawiamy w sądach tylko interpretację stanu prawnego w odniesieniu do spornych nieruchomości, która uwzględnia stan prawa oraz interesy Skarbu Państwa. Jednak ostatecznie to sądy wydają wyroki. Gdy nie zgadzamy się z wyrokami, wykorzystujemy dostępne drogi odwoławcze lub skargi kasacyjne. Czasem udaje nam się "wywalczyć" korzystne dla SP decyzje sądów.
Część prawników zwraca uwagę na niekonsekwencję nawet w wyrokach Sądu Najwyższego. Wskazują oni na potrzebę opracowania polskiej doktryny prawnej, która pomagałaby w interpretacji przepisów i usuwała istniejące luki. Podziela Pani ten pogląd?- Procesy tzw. późnych przesiedleńców rozpoczęły się stosunkowo niedawno. Dlatego praktyka orzecznicza jeszcze się kształtuje. To, jaki będzie jej ostateczny wygląd, zależy w dużej mierze od nas - pełnomocników reprezentujących w tych sprawach Skarb Państwa lub gminy. Natomiast jeśli chodzi o inicjatywy zmierzające do uporządkowania stanu prawnego, nasza działalność jako PGSP jest ograniczona. Występujemy tylko jako instytucjonalny zastępca procesowy.
Nie popierają Państwo inicjatyw zmierzających do uporządkowania systemu prawnego traktującego o nieruchomościach na Ziemiach Odzyskanych?- Popieramy wszystko, co jest zgodne z prawem i służy interesom Skarbu Państwa. My również prowadziliśmy dyskusje na ten temat, także z udziałem ekspertów, m.in. prof. Aurelii Nowickiej. Popieramy wszelkie inicjatywy zmierzające do uporządkowania stanu prawnego w omawianych sprawach. To, co możemy zrobić, to przeprowadzać analizy prawne, i to właśnie robimy, przekazując np. wojewodom czy starostom opinie na temat korzystnych dla SP działań, czyli argumentację prawną, którą można wykorzystać do celów procesowych. W taki pośredni sposób wpływamy na wypracowywanie orzecznictwa uwzględniającego interesy SP. Kierowaliśmy też pisma do starostów i wojewodów, oferując pomoc przy uporządkowywaniu ksiąg wieczystych wielu nieruchomości. Podsuwaliśmy różne rozwiązania, które pozwalają na uregulowanie sytuacji prawnej nieruchomości mogących być przedmiotem sporu, np. wpisanie jako właściciela Skarbu Państwa lub samorządu na zasadzie zasiedzenia w sytuacjach, w których jest to możliwe.
Wyroki polskich sądów pokazują jednak, że dotychczasowe działania nie wystarczają. Kto w takim razie powinien "uszczelnić" polskie prawo w tym zakresie?- Jedynym uprawnionym do "uszczelnienia" polskiego prawa jest ustawodawca. Dziękuję za rozmowę.
Została tylko Borys Jeśli macie Państwo jeszcze siłę czytać o tych wałach, którzy odpowiadają za “polską politykę zagraniczną”, to zapraszam. Ja zapodaję fakty już tylko z obowiązku kronikarza czasów, które przejdą do historii jako Epoka Szubrawstwa. Konflikt na Białorusi, sztucznie podtrzymywany przez nieliczną grupę Andżeliki Borys (mylnie określaną przez media mianem „polskiej mniejszości”) – jest okazją dla prezydenta RP i dla PiS, ale także dla premiera na odrobienie strat poniesionych na Ukrainie. Obóz prezydenta Lecha Kaczyńskiego wysoko podniósł bojowy topór, chcąc zatrzeć nieprzyjemne wrażenie, kiedy milczał całymi latami tolerując antypolskie wyskoki administracji prezydenta Wiktora Juszczenki oraz realizowaną na zimno politykę zwalczania polskości na Litwie. Obecna gorliwość i radykalizm brzmią więc nie tylko fałszywie, ale i obłudnie. Żal słuchać wypowiedzi przybocznych pana prezydenta, prześcigających się w radykalnych pomysłach zaradzenia powstałej sytuacji. Wypowiedzi te kompromitują wypowiadających je, ale co gorsza opinie wygłaszane w mediach przez przedstawicieli innych sił politycznych nie są wcale mądrzejsze. To co w nich uderza, to kompletna ignorancja, nieznajomości realiów życia Polaków na Białorusi i obrzydliwy serwilizm wobec mediów, które praktycznie w 100 procentach grają „na Andżelikę”. Prym w judzeniu wiedzie rzecz jasna „Gazeta Wyborcza”, a w ogonie tego peletonu wlecze się też – niestety – „Nasz Dziennik”, choć powinien, jako gazeta katolicka, być bardziej obiektywny, zważywszy na stanowisko Stolicy Apostolskiej i Kościoła katolickiego na Białorusi. Wrzawa wokół „prześladowań” grupy Borys jest nieproporcjonalna w stosunku do rangi problemu. Nasi wielcy stratedzy polityki mesjanistycznej i mocarstwowej doznali sromotnej klęski na Ukrainie i zamiast wyciągnąć wnioski próbują to zakrzyczeć radykalizmem antybiałoruskim. Przypomina to scenę z filmu „Ogniomistrz Kaleń”, kiedy podczas rozmów oddziału „Żubryda” z dowództwem sotni UPA, dochodzi do sporu i poirytowany polski dowódca rzuca w kierunku upowców takie słowa: „Dali wam w d… na Ukrainie, to żeście się tutaj przenieśli”. Tak jest i teraz – awanturnictwo grupy Borys to ostatni „bastion” tzw. polskiej polityki wschodniej. Bastion ten jest słabiutki, ale ma za to niezłe nagłośnienie medialne.
Paradoks polega na tym, że Białoruś jest jedynym krajem za naszą wschodnią granicą, który nie próbuje zacierać śladów polskiej kultury i dziedzictwa. Odbudowuje się wielkim nakładem środków Zamek Radziwiłłów w Nieświeżu (z Muzeum Narodowego w Warszawie ściągnięto tam już kopie wszystkich portretów Radziwiłłów), pięknie utrzymane jest Muzeum Adama Mickiewicza w Nowogródku, zrekonstruowano dworek Tadeusza Kościuszki. Władze białoruskie zabiegają o bardzo dobre stosunki z Kościołem katolickim, pielgrzymka Benedykta XVI na Białorusi jest tuż tuż. Tymczasem w Warszawie w ogóle się tego nie zauważa, podtrzymuje się realizację planu politycznego rodem z okresu rządów Georga Busha, która to amerykańska administracja, władczym głosem Condoleezy Rice, nakazała nam „walkę o demokrację” na Białorusi. Wtedy to – wychodząc temu poleceniu naprzeciw – uznano, że neutralności polityczna Związku Polaków na Białorusi jest nie do przyjęcia, bo ZPB powinna wesprzeć rachityczną i nie mającą żadnego wpływu białoruską „opozycję demokratyczną”. Aby ten plan zrealizować, należało doprowadzić do usunięcia władz ZPB – zadanie to wykonała grupa Borys. I od tej pory nie zajmuje się prawie niczym tylko jątrzeniem, dzieleniem, zastraszaniem Polaków nie mających ochoty na taką „politykę”. Czuje się pewna, bo zapewniono jej „wkład finansowy” (sprawa ta objęta jest ścisłą tajemnicą, nikt nie wie, ile i w jakim trybie jest to realizowane). Ma też potężny bat na Polaków – ona ustala, kto z Polaków znajdzie się „czarnej liście” osób nie wpuszczanych do Polski, mimo że ona sama wyjeżdża z Białorusi kiedy chce i wraca kiedy chce. To wyjątkowa podłość. Efekt – ogromna większość Polaków nie chce mieć nic wspólnego ani z legalnym ZPB Siemaszki, ani z grupą Borys. Prości ludzie nie chcą, by uniemożliwiono im wjazd do ojczystego kraju, by np. odwiedzić bliskich (a takiej możliwości pozbawiano grupę ok. 200 działaczy legalnego ZPB – nikt nie zna na jakiej podstawie i jakim trybem tę listę utworzono). Władzom Białorusi dziwić się raczej nie należy – w Mińsku nie rządzą idioci, wiedzą, jak doszło do kryzysu, jakie były cele tej operacji (i jakie instytucje ze strony polskiej to realizowały) i co tak naprawdę ma za zadanie robić grupa Borys. Mińsk wie też doskonale, że 90 proc. Polaków głosuje na Łukaszenkę i grupa Borys nie ma żadnego realnego poparcia. Można jednak domniemywać, że dla niektórych ośrodków władzy w Mińsku działalność grupy Borys jest na rękę, bo praktycznie osłabia znaczenie polskiej mniejszości i paraliżuje działalność ZPB (tego legalnego). Wskazywać na to może wyjątkowa tolerancja dla samej Borys, która nawet po występach w Strasburgu, gdzie jako obywatelka Białorusi oskarżała jej władze o wszystko co najgorsze – swobodnie wróciła do kraju i nadal prowadziła swoją rozrabiacką aktywność. A przecież Mińsk mógł powiedzieć tak – Warszawa bezprawnie nie wpuszcza na swoje terytorium naszych obywateli polskiego pochodzenia, więc my zakazujemy wjazdu pani Borys. Nic takiego nie miało miejsca. Jest pewne, że grupa Borys to relikt postzimnowojennej polityki „neokonów” w USA. Łatwo było w to wejść, ale bardzo trudno się z tego wygrzebać. Miał pomysł rok temu Radosław Sikorski, który zaproponował jednoczesne ustąpienie Józefa Łucznika z legalnego ZPB i pani Borys z ZPB nielegalnego. Taka opcja zerowa miała doprowadzić do wyboru na szefa zjednoczonego ZPB kogoś strawnego zarówno dla Mińsk, jak i dla Warszawy. Plan był dobry, ale larum podniosła Borys i premier, bojąc się utarty kilku punktów procentowych i gniewu mediów – nakazał wstrzymać realizację planu. Dzisiaj mamy tego gorzkie owoce, a Sikorski stał się celem ataku zarówno prezydenta i PiS, jak i części PO. To takie harce przed wyborami prezydenckimi. Skandaliczne jest w tym to, że Polacy na Białorusi są tylko i wyłącznie pionkiem w tej politykierskiej gierce. Przypadek ten jest również dowodem na to, jak w niby pluralistycznym i demokratycznym kraju można manipulować opinią publiczną i kłamać na potęgę. Optymistyczne jest tylko to, że coraz większa liczba Polaków w to już nie wierzy, wystarczy poczytać internetowe fora. Jan Engelgard
Gdzie jest głos drugiej strony? S. Remuszko: sytuacja na Białorusi – gdzie jest głos drugiej strony? Jednostronność prezentowania przez media sytuacji na Białorusi, budzi coraz większe zdumienie w oczach szeroko rozumianej opinii publicznej. Świadczą o tym głosy w dyskusjach na wielu forach internetowych. Jednym z takich wystąpień jest głos red. Stanisława Remuszki, znanego z niezależnego myślenia publicysty, który w tej sprawie wypowiedział się na stronie internetowej dziennika „Rzeczpospolita”. Cytujemy ten głos w całości: Przez ostatnie parę lat wstrzymywałem się z komentarzem. Ale teraz widzę już taką histerię, która grozi wojną. Nie zimną, lecz gorącą. Więc, póki jeszcze ona nie wybuchła, spytam o rzecz PODSTAWOWĄ: o głos drugiej strony. Przypuszczam, po pierwsze, że prócz pani Andżelyny i jej kilku przyjaciół (ciągle te same nazwiska – to nie zarzut, tylko liczba) żyje jeszcze kilkanaście (kilkadziesiąt, kilkaset – niepotrzebne skreślić) TYSIĘCY Polaków na Białorusi. Pytam: dlaczego nic nie wiemy o tym, co oni myślą, co czują, co wiedzą? Gdzie są ich opinie? Gdzie jest ich głos? Czy oni kryją się w ziemiankach i w lasach przed prześladowaniami białoruskiego KGB? Dlaczego tych zastraszonych rodaków nie pokazuje dzielna telewizja Biełsat z pania Agnieszką Romaszewską na czele?
Po drugie: gdzie jest “oficjalne stanowisko” REŻIMOWEGO (to nie moje określenie) Związku Polaków na Białorusi? Czy to są ludzie/obywatele drugiej kategorii? Bez prawa głosu? Bezrozumne dzieci, nieświadome istoty rzeczy? Po trzecie: mamy do czynienia z oczywistym fenomenem postkomunizmu. Białorusini (w tym Polacy białoruscy) masowo KOCHAJĄ Łukaszenkę – w tym przynajmniej sensie, iż dają mu demokratyczną legitymację wyborczą, co potwierdzają gremialnie (choć niechętnie) obserwatorzy z samej Unii Europejskiej. Skoro tak, to my, Polacy znad Wisły, obywatele wolnej demokratycznej Polski, z tak ogromną historyczną tradycją szacunku dla wolności innych narodów, NIE MAMY ŻADNEGO, ale to absolutnie żadnego prawa, moralnego ani patriotycznego, aby żądać od tych głupich i tępych braci zza Buga, aby porzucili swoje przekonania i przyjęli nasz polityczny punkt widzenia. Nasz model. Chcą co chcą – to i maja co chcą. NIE WOLNO nam się temu przeciwstawiać w ten sposób, na litość boską! Przecież ci ludzie nie są przedmiotami, przecież mają swoją godność! Chętnie pojadę na Białoruś po to, żeby w sposób nieskrępowany porozmawiać ze WSZYSTKIMI, żeby przypatrzeć się tym strasznym represjom, żeby dać potem świadectwo PRAWDZIE w wolnych mediach wolnej Polski. Czekam na zaproszenie, choćby od Czerwonego Diabła! Ludzi rozumnych i dobrych pozdrawiam serdecznie i z respektem : – )
Stanisław Remuszko
Wielkie firmy wcale nie są za kapitalizmem! Dziwne rzeczy dzieją się w Polsce. Np. p. Janusz Kochanowski oskarża JE Ewę Kopacz, że nie zapewniła Mu szczepionki przeciwko „świńskiej grypie”. Czyni to niepomny tego, że w całej Europie ci, którzy za spore niewątpliwie łapówki zakupili tę szczepionkę, starają się, jak mogą, odsprzedać ten szajs. A trzeba wiedzieć, że łapówki były tak duże, że w niektórych krajach zakupiono po… kilka porcji na głowę! Czcigodnemu Rzecznikowi Praw Obywatelskich chyba się ta świńska grypa rzuciła na mózg, bo nie jest w stanie zrozumieć, że to nie p. Ministerka, lecz firmy farmaceutyczne kategorycznie żądały, by ta szczepionka nie znalazła się w aptekach! Wiedziały bowiem, że w takim przypadku zakupi ją może 2% ludzi. Firmy chciały, by to „Rząd” zakupił od nich szczepionkę – a potem to już może ją sobie wylać do Wisły, by zaszczepić raki. Firmy już zgarnęły swój zysk. To po raz kolejny ilustruje to, o czym wiele razy pisałem: wielkie firmy prywatne wcale nie są za kapitalizmem! Za kapitalizmem jest tylko część firm naprawdę prywatnych, czyli mających jednego właściciela. Natomiast spółki akcyjne to nie żadne „firmy prywatne”, tylko takie PRLe. Z tą różnicą, że z PRLu nie można było wyjechać – a kiedy już było można, to swój udział w majątku narodowym trzeba było zostawić – natomiast akcje spółki można po prostu sprzedać. I dlatego spółka trochę bardziej liczy się z akcjonariuszami niż PRL ze swoimi „obywatelami”. („Obywatel” to ten, co bez wszystkiego musi się obywać.) Wielkie Firmy chcą robić interesy z rządami, a nie z ludźmi. Bo taki pojedynczy klient to kaprysi, trzeba o jego względy się ubiegać – a w socjalizmie wystarczy dać jakiemuś ministrowi czy dyrektorowi departamentu w łapę (czasem nawet można jakiegoś frajera po prostu przekonać!) – i on już kupi. Oczywiście zapłaci odpowiednio drożej – bo nie płaci ze swojej kieszeni, tylko z cudzej, z naszej! Co więcej p. Ministerka wymagała, by te firmy wzięły na siebie odpowiedzialność za działanie tej szczepionki. A firmy wcale nie miały na to ochoty – bo to, istotnie, ryzykowne: szczepionka świeża, w pośpiechu badana… Firmy chciały, by ryzyko wziął na siebie „Rząd” III RP – co już jest skandalem kompletnym. W kapitalizmie bowiem kapitalista zarabia – ale właśnie za to zarabia więcej, niż przeciętnie, że bierze na siebie całe ryzyko! Dlaczego za utratę zdrowia w wyniku powikłań po szczepieniu miałby płacić „Rząd”, który szczepionki ani nie produkował, ani nawet nie miał czasu, by ją przebadać? Dlaczego? Dlatego, że urzędnik wziął łapówkę. Tymczasem p. Kopacz najwyraźniej nie wzięła, łamiąc tym uświęcone tradycje Platformy. W każdym razie proszę to sobie dobrze zapamiętać: „Rząd” PO, jeśli czegoś NIE robił – np. słabo walczył z rzekomym kryzysem, wymigiwał się od walki z GLOBCIem, nie kupił szczepionki – czyli: jeśli zachował się jak liberałom przystało – to było dobrze. Jak tylko coś zaczynał robić – to ciemna mogiła! Ujmijmy to może tak: gdy władzę obejmował PiS, to w gospodarce miała nastąpić tragedia. Tymczasem było źle – ale tragedii nie było. Były nawet jasne promyczki – jak np. zniesienie podatku od spadków. Gdy natomiast do władzy doszła PO, to gospodarka miała ruszyć w górę jak rakieta… ale zrobiło się równie źle, jak za PiSu! Jest obojętne, czy rządzi PiS, PO, PSL czy SLD; cała ta Banda Czworga po prostu wykonuje dyrektywy z Mos… pardon: z Brukseli. Z drobnymi odchyleniami. Różnica jest więc tylko taka, że za PiS ludzie oczekiwali katastrofy, więc odetchnęli z ulgą – a za PO oczekiwali El Dorado i czują się oszukani, bo dostali w łeb. Chińczycy zlikwidowali swoją Bandę Czworga 33 lata temu… JKM
Brat to osobisty pech Drzewieckiego Kiedy Mirosław Drzewiecki zostawał ministrem, tygodnik "Polityka" napisał: "Ma pecha do ludzi. W cokolwiek się zaangażował, zawsze w jego najbliższym otoczeniu znalazł się ktoś, kto ściągał na siebie i na niego jakieś kłopoty". Osobisty pech ministra Drzewieckiego to młodszy brat, Dariusz. Kim jest człowiek, który austriackiej firmie proponował rządowe kontrakty za ciężkie pieniądze? Jego biografia obfituje w niespodziewane zwroty i całkiem spodziewane tarapaty. A przecież to wciąż ten sam, dobrze znany w Łodzi restaurator. Nawet z przyjaciółmi Dariusza Drzewieckiego jest kłopot. Ci, którzy jeszcze latem popijali z nim przy jednym stoliku przy Piotrkowskiej, dziś mówią: "Nie odbiera komórki. Nie widzieliśmy się. Nie wiem, gdzie go szukać. Do widzenia". Z sąsiadami z ulicy Jaracza to samo. Zrujnowana kamienica, krata przed wejściem, domofon z wizytówkami pożółkłymi ze starości. Niby wszystko się zgadza - "Tu się zameldował, o tam, na drugim piętrze kamienicy, w mieszkaniu matki". "Dawno go pani widziała?". Wzruszenie ramion. "Bywa tu?". "Kto go tam wie". Od dawna, czyli od czasów, gdy przestał prowadzić dyskotekę Studio, Dariusz Drzewiecki nie pcha się przed obiektywy. Unika publicznych imprez. Kiedy pytam kilku łódzkich fotografów o jego zdjęcia, słyszę ten sam tekst: ciężka sprawa. Dariusz Drzewiecki zostawia po sobie inne ślady: rozproszone po szafach sądów i prokuratur zeznania, dziesiątki stron akt, w których pojawia się jako świadek, podejrzany lub oskarżony.
Gastronomia i tańce Lata 90., Łódź. Mirosław Drzewiecki, z wykształcenia prawnik, z przekonań liberał, zarabia poważne pieniądze.
Rok 1995. O restauracji Wiedeńska huczy cała Łódź. Knajpę w dobrym punkcie przy Piotrkowskiej, visa-vis Grand Hotelu, prowadzi Nina, żona Mirosława. Prasa donosi, że gośćmi bywają bandyci, w tym "Tato" i "Gruby Irek". Władze miasta kręcą nosem, a Drzewieccy likwidują lokal z powodu niebezpiecznych klientów. Mirosław Drzewiecki zbija majątek na szyciu ubrań, produkuje guziki, sprowadza tkaniny z Azji, kupuje lokalną gazetę. W najlepszych latach jego firmy zatrudniają kilkuset pracowników. Jest zamożny, znany i ma brata, któremu brakuje tych przymiotów. Dariusz, młodszy o sześć lat, prowadzi dyskotekę Studio. Idzie mu tak sobie. Właściwie beznadziejnie. "Mirek zawsze pomagał bratu, wyciągał go z kłopotów, pożyczał pieniądze, spłacał długi. Jak trzeba było wejść w interes, Mirek go wspierał" - opowiada jeden z najbliższych współpracowników Jerzego Kropiwnickiego, byłego już prezydenta Łodzi. "Darek jest z innej planety. Nawet studiów nie skończył". Spotykam się z drobnym biznesmenem, który zetknął się z Drzewieckimi w burzliwych latach 90. ("Pan mnie nie cytuje pod nazwiskiem, oni wciąż są mocni"): "Widywali się po kilkanaście razy dziennie. Darek był facetem od czarnej roboty, a Mirek nigdy nie chciał być oficjalnie zamieszany w to, co robi młodszy brat. Choć bywało różnie. W pewnym momencie Mirek zorganizował prezentację w Teatrze Muzycznym w Łodzi i nie zapłacił za salę. Teatr zaczyna go ścigać i co się okazuje? Imprezę formalnie organizował Darek, a od niego wyciągnąć pieniądze to już sztuka". Darek działa też na własną rękę. Promuje dyskotekę, jak umie, co miesiąc organizuje wybory miss mokrego podkoszulka. Po Łodzi krąży opowieść, że ma problem z narkotykami. "Darek bał się żony. Nie wierzę w te opowieści o narkotykach. Na własne oczy widziałem, jak wpadła na niego w knajpie: <Mówiłam ci: dwóch rzeczy, bójek i prochów, ma tu nie być! Zrób z tym porządek>. I Darek potulnie człapie wyprosić dilera" - opowiada jeden z byłych działaczy "Solidarności".
Drzewiecki przedstawia "Tatę" Pod koniec czerwca 1999 roku komisarz Andrzej Szczepański z Biura do Walki z Przestępczością Zorganizowaną Komendy Głównej Policji przesłuchuje 38-letniego Pawła Jankowskiego. Za dwa lata, w procesie łódzkiej ośmiornicy, Jankowski będzie jednym z najważniejszych świadków: pokrzywdzonym i oskarżycielem posiłkowym w procesie ośmiornicy. Na razie Jankowski opowiada, w jaki sposób stał się znajomym gangsterów i jak popadł w długi. W latach 90. prowadzi dyskotekę Studio razem z Dariuszem Drzewieckim, który postanawia wyremontować lokal za pożyczone 30 tys. marek. Pieniądze pożycza Tadeusz Matera "Tato", jeden z bossów ośmiornicy. Z zeznania Jankowskiego: "Drzewiecki przedstawił mi Tadeusza Materę jako znanego w Łodzi biznesmena, który dysponuje dużą gotówką i może być potencjalnym inwestorem, ewentualnie udziałowcem czy pożyczkodawcą na wyremontowanie. Drzewiecki po prostu podjął decyzję o remoncie, a mówiąc krótko, zmusił mnie do tej decyzji i ja na nią przystałem, nie chcąc konfliktować się ze wspólnikiem". Potem za 100 tys. dolarów "Tato" odkupuje udziały od Drzewieckiego i staje się cichym wspólnikiem dyskoteki. Jankowski nie chce ani pożyczki, ani nowego wspólnika. Wpada w tarapaty, bo żołnierze bossa chcą, by to on spłacał wysoko oprocentowaną pożyczkę. Jankowski spłaca, ale gangsterom wciąż jest mało. Biznesmen zaczyna się ukrywać. Z zeznań Jankowskiego: "Jak wiem od Drzewieckiego, on o wszystkich przedsięwzięciach informował swojego brata Mirosława Drzewieckiego, który, jak mi jest wiadomo, zna bardzo dobrze Tadeusza Materę. Ja mówię tutaj o Mirosławie Drzewieckim dlatego, ponieważ mój wspólnik Dariusz Drzewiecki, gdy nie chciałem wyrazić zgody na proponowane przez niego przedsięwzięcia, cały czas straszył mnie, że wykorzysta możliwości i znajomości swojego brata do tego, aby zmusić mnie do tego, abym robił tak, jak on chce. Jak się później okazało, te obietnice mojego byłego wspólnika musiały być chyba zrealizowane, gdyż w późniejszym okresie, już po naszym rozstaniu, miałem wiele różnych kłopotów ze strony organów skarbowych, które były wywołane według mojej oceny interwencją Mirosława Drzewieckiego, wykorzystującego w tych sytuacjach zajmowaną pozycję polityczną". W 2001 r., dwa lata po przesłuchaniu przez policjanta z KGP, Paweł Jankowski niemal dosłownie to samo powtarza na procesie. Mówi powoli, głośno i dobitnie. Lokalna Gazeta Wyborcza odnotuje, że nie spuszcza wzroku z ławy oskarżonych - tak jakby chciał pokazać, że się nie boi. Zza szyby pancernej przyglądają mu się ci, o których opowiada. Uśmiechają się. Po remoncie dyskoteki Studio, który na kilka lat wpędzi w kłopoty Pawła Jankowskiego, Dariusz Drzewiecki wychodzi z interesu. Wtedy na Piotrkowskiej powstaje restauracja Marhaba: arabska kuchnia, falafel i kofta, ale bez tłustego smrodu, w jakim gotują się zwykłe kebaby. Pomysł chwyta. Wkrótce w całej Polsce powstanie kilka lokali o tej samej nazwie. Spółkę oficjalnie zakładają nastoletni syn Mirosława Mateusz (jeszcze przed maturą) i Dariusz. Do tego uruchamiają popularną w Łodzi knajpę Madero. Jak pisze tygodnik Polityka, to Mirosław Drzewiecki namówił syna do założenia spółki z bratem, chciał w ten sposób mu pomóc. Potem jeszcze kilkakrotnie spłacał długi po różnych biznesach. "Ponieważ raz, drugi, trzeci nie przyniosło to skutku i popełniał te same błędy, zrezygnowałem z tej formy ratowania go" - zapewniał minister. Dziś gastronomiczną spółkę prowadzi syn ministra Drzewieckiego. Oficjalnie Dariusz nie ma z nią nic wspólnego. Wciąż jednak ciągnie go do egzotycznej kuchni. Kiedy za kilka lat będzie go szukała policja i wynajęci detektywi, pół Łodzi będzie plotkować, że Darek przeczekuje zły czas przy Piotrkowskiej w arabskiej knajpie przyjaciela Azada Hamada. Jedyny ślad tego, że Dariusz Drzewiecki miał w ciągu ośmiu ostatnich lat związki z czymkolwiek, co rejestruje się i składa sprawozdania finansowe, to akta łódzkiej spółki W&J. Zakłada ją w 2002 roku razem z Jerzym Idczakiem, znanym dilerem samochodowym (rodzina Idczaków m.in. sponsoruje piłkarski klub ŁKS). Mają handlować samochodami i prowadzić "pożyczki poza systemem bankowym". Darek sprzedaje udziały po dwóch miesiącach.
Sprzedał, choć nie miał Grudzień 2008 roku. Policja poszukuje Dariusza Drzewieckiego, porozmawiać z nim chciałoby co najmniej trzech łódzkich prokuratorów. Każdy w innej sprawie. "Darek po prostu ma taki styl" - mówi łódzki biznesmen, który zna obu Drzewieckich jeszcze z lat 80. "Nawet średnio rozgarnięty nastolatek wie, że numery, które wycina, mają krótkie nogi. Darek wymyślił, że będzie sprzedawał samochody już wzięte w leasing." Zaczęło się jesienią 2004 r. od śledztwa w sprawie sprzedawania przez Dariusza Drzewieckiego leasingowanych samochodów. Policja podejrzewa, że sprzedał trzy auta, których nie miał, w sumie za ok. 70 tys. zł. Jak donosiła lokalna prasa, sprawa wyszła na jaw, gdy kupcy pojechali do Katowic odebrać auta. Aut nie było. Komisariat policji w Ozorkowie szuka brata ministra. "Miejsce jego pobytu nie jest znane. Zachodzi zatem uzasadnione przypuszczenie, iż ukrywa się przed organami ścigania celem uniknięcia odpowiedzialności prawnej" - pisze w 2005 r. policja w postanowieniu o zawieszeniu śledztwa. Wkrótce policja w całym kraju, na polecenie łódzkiej prokuratury, zaczyna jednak poszukiwać Dariusza. Tęskni za nim też prokuratura w Zgierzu, bo podając się za pełnomocnika firmy swojej żony, w 2004 r. sprzedał za 63 tys. zł znanemu dilerowi samochodów dwa auta wzięte w leasing. Policja nie spieszy się z ustaleniem miejsca pobytu brata ministra sportu. Dariusz Drzewiecki paraduje po Piotrkowskiej. Diler do odzyskania pieniędzy wynajmuje więc detektywa Krzysztofa Rutkowskiego. Ten 30 grudnia 2008 r. w asyście policji prawie go dopada w Wiśle w hotelu Gołębiewski. Drzewieckiemu udaje się uciec kuchennymi drzwiami, ale czuje, że pętla się zaciska. Za pośrednictwem adwokata zwraca dilerowi pieniądze, prokuratura umarza śledztwo. Z kolejnego śledztwa brat ministra też wychodzi obronną ręką. Prokuratura Łódź-Widzew stawia mu zarzuty przywłaszczenia wyleasingowanych urządzeń do wentylacji w knajpie w Kaliszu. Ktoś jednak postanawia spłacić jego długi. Wtedy prokuratura w sierpniu 2009 r. umarza sprawę. Jako podstawę decyzji wskazuje "niepopełnienie przez podejrzanego zarzuconego mu przestępstwa". W styczniu 2009 r. jedna z łódzkich prokuratur kieruje jednak do sądu akt oskarżenia. Drzewieckiemu zarzuca cztery przestępstwa: trzy oszustwa (sprzedaż trzech samochodów, których nie miał) i sfałszowanie faktury. Krzysztof Kopania, rzecznik Prokuratury Okręgowej w Łodzi: "Ponieważ Dariusz D. zadeklarował chęć dobrowolnego poddania się karze, wraz z aktem oskarżenia skierowany został wniosek o wydanie wyroku skazującego i kary łącznej 1 roku 6 miesięcy pozbawienia wolności z warunkowym zawieszeniem wykonania na okres 3 lat". W lutym tego roku Dariusz Drzewiecki zostaje skazany. W zawieszeniu na 3 lata. Wojciech Cieśla
Brat Mira Drzewieckiego pożyczał pieniądze od mafii Jeszcze niedawno Mirosław "Miro" Drzewiecki (54 l.), były minister sportu, był na samym szczycie. Po wybuchu afery hazardowej spadł z niego błyskawicznie. Teraz idzie na dno. Ciągnie go też rodzony brat Dariusz (49 l.), który pożyczał pieniądze od łódzkiej "ośmiornicy". Mirosław Drzewiecki miał stawić się w piątek przed posłami z Sejmowej Komisji Śledczej i wytłumaczyć swój udział w aferze. Były minister jednak zaniemógł. Ponoć zachorował na gardło. Jego niedyspozycja zbiegła się w czasie z ujawnieniem przez "Dziennik Gazetę Prawną" informacji o tym, że rodzony brat ministra, Dariusz, miał oferować austriackiej firmie Alpine Bau załatwienie rządowych kontraktów na wybudowanie stadionów na EURO 2012, odcinka autostrady i sztandarowego projektu Mirosława - orlików. Drzewiecki spotkał się z Austriakami w Grand Hotelu przy ulicy Piotrkowskiej w Łodzi 8 kwietnia 2009 roku. Po kilkunastu minutach mężczyźni przenieśli się do położonej vis-á-vis restauracji z tradycyjnym polskim jedzeniem. "Super Express" dotarł do jednego z uczestników tajnego spotkania. Austriak opowiada, że gospodarz wywarł na swoich gościach fatalne wrażenie. - Przyjął nas w knajpie, a nie w biurze. Wyglądał na człowieka, który często zagląda do kieliszka. Zachowywał się grubiańsko. Taki "burak man". Proponowaliśmy, żeby spotkanie przenieść do jego biura. Nie chciał o tym słyszeć. Nawet nie dał nam żadnej wizytówki. Byliśmy mocno zniesmaczeni tą rozmową - opowiada jeden z uczestników spotkania. Kulisy rozmów Drzewieckiego z przedstawicielami Alpine Bau bada już łódzka prokuratura. Sam brat ministra zaprzecza, że do takich rozmów w ogóle doszło. "Nigdy nie brałem udziału w spotkaniach z przedstawicielami Alpine Bau w Polsce" - napisał w oświadczeniu.
Zemsta zza grobu? Co innego twierdzą jednak szefowie austriackiej firmy. Jeden z menedżerów Alpine Bau, Uwe Meyer, tak wspominał wizytę w Łodzi: - Nie znałem wcześniej Drzewieckiego, nie wiedziałem, kim jest. I to on nas zaprosił. Zaproponowano nam - Alpine - współpracę przy budowie stadionów na EURO 2012 oraz odcinka autostrady A2. Odmówiliśmy, bo ten człowiek sprawiał wrażenie kompletnie niewiarygodnego. W grudniu ubiegłego roku Alpine Bau straciło kontrakt na wybudowanie odcinka autostrady A1. Oficjalnie z powodu opóźnień, ale w firmie nie wykluczają, że to zemsta zza politycznego grobu Mirosława Drzewieckiego.
Pożyczka od "ośmiornicy" Bracia Drzewieccy wychowywali się w kamienicy przy ul. Stefana Jaracza, dokładnie naprzeciwko teatru imienia tegoż aktora. Kiedy założyli własne rodziny, w kamienicy pozostała ich matka, zmarła kilka miesięcy temu Maria Drzewiecka (80 l.). Po jej śmierci mieszkanie stało puste. - Teraz ponoć Darek znów ma się tu wprowadzić - mówią sąsiedzi. Na początku lat 90. Dariusz Drzewiecki prowadził znaną w Łodzi dyskotekę Studio. Wtedy - jak twierdzi łódzka prokuratura - nawiązał kontakt z członkami słynnej "ośmiornicy". Jego ówczesny wspólnik Paweł J. (49 l.) zeznał, że Dariusz Drzewiecki, by zdobyć pieniądze na remont lokalu, pożyczył kilkadziesiąt tysięcy marek od bossa mafii - Tadeusza M. pseud. Tata. Później odsprzedał mu udziały w dyskotece, doprowadzając do ruiny finansowej swojego wspólnika, który musiał płacić gangsterom gigantyczne odsetki od udzielonej pożyczki na remont lokalu.
Został restauratorem W połowie lat 90. Dariusz Drzewiecki wspólnie z synem Mirosława, Mateuszem, otworzył przy ulicy Piotrkowskiej pierwszą w Łodzi restaurację z arabskim jedzeniem, dając początek sieci Marhaba. Z zeznań Dariusza Drzewieckiego, do których dotarł "Super Express", wynika, że w maju 1999 roku pożyczył 400 milionów starych złotych od innego członka "ośmiornicy" - Andrzeja M., pseud. Mikser, na budowę restauracji "Marhaba" w Zduńskiej Woli. Dług spłacił po 10 dniach. Dziś brat byłego ministra sportu nie ma już udziałów w tej firmie. Mniej więcej w tym samym czasie żona Mirosława Drzewieckiego, Janina (46 l.), niemal po sąsiedzku prowadziła ekskluzywną kawiarnię "Wiedeńska", którą upodobali sobie łódzcy gangsterzy. Członkowie słynnej "ośmiornicy" przesiadywali tam całymi dniami, obmyślali kolejne interesy, szykowali się do następnych skoków. Kiedy lokalna prasa zaczęła o tym pisać, Drzewieccy postanowili zamknąć lokal. Dziś dokładnie w tym samym miejscu jest knajpa, do której Dariusz Drzewiecki zaprosił swoich gości z Austrii. Przypadek? Łódź aż huczy od plotek o braciach Drzewieckich. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że "Miro" często ratował brata z finansowych tarapatów, regulując jego zobowiązania. Sporo emocji wywołuje również wyrok sądowy, który ciąży na Dariuszu. W lutym został skazany na półtora roku więzienia w zawieszeniu na trzy lata za oszustwa i posługiwanie się sfałszowanymi dokumentami. Czy spotkanie z Alpine Bau było kolejną próbą naciągnięcia, tym razem Austriaków? Czy Mirosław Drzewiecki wiedział, co robi jego brat? Na te pytania odpowie łódzka prokuratura. Dariusz Kucharski
BRAT "MIRA" W OPAŁACH Prokuratura w Łodzi wszczęła śledztwo w sprawie płatnej protekcji, którą proponować miał biznesmenom z Austrii brat Mirosława Drzewieckiego - Dariusz. Sprawę opisał "Dziennik Gazeta Prawna". Gazeta ustaliła, że wiosną 2009 r. do szefostwa austriackiej firmy Alpine Bau zgłosiło się dwóch pośredników, którzy proponowali pomoc w interesach w Polsce we współpracy z bratem ministra Drzewieckiego. Doszło do spotkania, na którym Drzewiecki powoływał się na swoje wpływy w urzędach. Obiecał załatwić kontrakty na budowę orlików, stadionów i autostrady A2. Warunek: Alpine zawiąże z nim spółkę. Firma nie chciała współpracy z bratem ministra. Do powstania spółki ostatecznie nie doszło - pisał "Dziennik". Kim jest brat Mirosława Drzewieckiego? "Dziennik" ujawnił, że jeszcze pół roku przed spotkaniem z przedstawicielami spółki Alpine Dariusz Drzewiecki ukrywał się przed wierzycielami, a w lutym 2009 r. został skazany na półtora roku w zawieszeniu za cztery przestępstwa (trzy oszustwa i jedno podrobienie dokumentu). W kwietniu 2009 r. miał też status podejrzanego o przywłaszczenie maszyn, które wziął w leasing dla swojej restauracji. Kilka lat wcześniej nazwisko Dariusza Drzewieckiego pojawiło się w zeznaniach świadków w sprawie tzw. łódzkiej ośmiornicy. Pod koniec lat 90. miał załatwiać pożyczki od bossów gangu. Równie ciekawe informacje na temat brata byłego ministra ujawnił "SuperExpress". Według tabloidu - gdy na początku lat 90. Dariusz Drzewiecki prowadził znaną w Łodzi dyskotekę Studio, nawiązał kontakt z członkami słynnej "ośmiornicy". Jego ówczesny wspólnik Paweł J. zeznał, że Dariusz Drzewiecki, by zdobyć pieniądze na remont lokalu, pożyczył kilkadziesiąt tysięcy marek od bossa mafii - Tadeusza M. pseud. "Tata". Później odsprzedał mu udziały w dyskotece, doprowadzając do ruiny finansowej swojego wspólnika, który musiał płacić gangsterom gigantyczne odsetki od udzielonej pożyczki na remont lokalu. Z zeznań Dariusza Drzewieckiego, do których dotarł "Super Express", wynika z kolei, że w maju 1999 roku pożyczył 400 milionów starych złotych od innego członka "ośmiornicy" - Andrzeja M., pseud. Mikser, na budowę restauracji "Marhaba" w Zduńskiej Woli. Dług spłacił po 10 dniach. Mniej więcej w tym samym czasie żona Mirosława Drzewieckiego, Janina, niemal po sąsiedzku prowadziła ekskluzywną kawiarnię "Wiedeńska", którą upodobali sobie łódzcy gangsterzy - pisał "Super Express".
Nie wiedziała o CBA? Ryszard Sobiesiak za pośrednictwem pełnomocnika Ryszarda Bedryja przeprosił komisję hazardową i dziennikarzy za swoje zachowanie. Magdalena Sobiesiak, córka przedsiębiorcy branży hazardowej Ryszarda Sobiesiaka, oświadczyła przed hazardową komisją śledczą, że nic nie wiedziała na temat akcji Centralnego Biura Antykorupcyjnego wobec jej ojca. Nie uczestniczyła więc w żadnym przecieku informacji. Zeznała, że z ubiegania się o stanowisko w zarządzie Totalizatora Sportowego zrezygnowała z powodu zagrożenia, że gdy zostanie wybrana do zarządu państwowej spółki, rozpętana zostanie negatywna kampania medialna wobec jej rodziny. To właśnie Magdalena Sobiesiak miała, według stanowiska prezentowanego przez byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego, ostrzec ojca - Ryszarda Sobiesiaka, że CBA depcze mu po piętach. Zeznając przed hazardową komisją śledczą, Sobiesiak zaprzeczyła jednak, by cokolwiek wiedziała o akcji. Według Mariusza Kamińskiego, o działaniach CBA miała się dowiedzieć 24 sierpnia ubiegłego roku, podczas spotkania z Marcinem Rosołem, szefem gabinetu politycznego ministra sportu Mirosława Drzewieckiego w lokalu "Pędzący Królik". Sobiesiak stwierdziła, że do ich spotkania, które trwało tak krótko, że nie zdołała dopić szklanki wody, rzeczywiście wtedy doszło. Na spotkanie z Rosołem miał umówić ją jej ojciec. Jednakże Rosół wcale nie informował jej o działaniach Centralnego Biura Antykorupcyjnego, lecz dał jej pod rozwagę ewentualne wycofanie się z ubiegania się o pracę w Totalizatorze. Co też uczyniła. Wyjaśniała, że swoją sugestię Rosół miał motywować groźbą pojawienia się donosów na Ryszarda Sobiesiaka i rozpętaniem w mediach negatywnej kampanii, gdyby weszła w skład zarządu Totalizatora. Zaznaczyła, że Rosół wcale nie żądał od niej wycofania się z konkursu. - Nie było żadnej rozmowy o akcji CBA czy ostrzeżeń o podsłuchach - zapewniała Sobiesiak. Jeszcze tego samego wieczoru po spotkaniu z Rosołem widziała się z ojcem. W tej sytuacji można zadać pytanie, czy Rosół nie mógł o swoich wątpliwościach poinformować córki przedsiębiorcy telefonicznie, lecz musiał się z nią spotkać osobiście, jakby chodziło o sprawę najwyższej wagi. Spotkanie wiązało się z jej przyjazdem do Warszawy. Sobiesiak wyjaśniała, że być może Rosół nie wiedział, iż nie ma jej w stolicy. Już jednak od 20 sierpnia ubiegłego roku, czyli jeszcze przed spotkaniem z Magdaleną Sobiesiak, a dzień po spotkaniu premiera Donalda Tuska z Mirosławem Drzewieckim, Rosół wydzwaniał do wiceministra skarbu Adama Leszkiewicza, do którego już wcześniej wysłał aplikację Magdaleny Sobiesiak do Totalizatora. Leszkiewicz telefonu nie odbierał, gdyż przebywał na wakacjach. Spotkali się dopiero 25 sierpnia. Wtedy też Rosół miał poinformować wiceministra, że Magdalena Sobiesiak wycofuje swoją aplikację. To mogłoby wskazywać, że Rosół i Drzewiecki mogli mieć informacje, iż wejście Sobiesiak w skład zarządu Totalizatora jest z jakichś względów, np. akcji CBA, niewskazane. Mirosław Drzewiecki zeznał przed komisją, iż to on sam zablokował kandydaturę Sobiesiak. Gdy od Rosoła dowiedział się, iż Sobiesiak złożyła aplikację w konkursie Totalizatora Sportowego, stwierdził, że to jest głupi pomysł. Po zeznaniach Magdaleny Sobiesiak pozostają wątpliwości nie tylko co do tego, o czym naprawdę rozmawiała w "Pędzącym Króliku" z Marcinem Rosołem, lecz także w jaki sposób stała się kandydatem do zarządu Totalizatora Sportowego. Podczas swojej swobodnej wypowiedzi dała do zrozumienia, że o wolnym stanowisku w zarządzie Totalizatora Sportowego dowiedziała się 23 lipca 2009 roku z ogłoszenia w gazecie i uznała, iż to stanowisko może spełniać jej oczekiwania. Beata Kempa (PiS) zwróciła jednak uwagę, iż już 26 czerwca 2009 roku Marcin Rosół przesłał do wiceministra Leszkiewicza e-mail, zgłaszając jej kandydaturę do zarządu Totalizatora, zaznaczając, iż ma ona poparcie ministerstwa sportu. Wiadomość dotarła do wiceministra skarbu, jeszcze zanim Leszkiewicz zwolnił członka zarządu Totalizatora, którego miejsce mogła zająć Sobiesiak. Decyzję o wszczęciu postępowania rekrutacyjnego na członka zarządu rada nadzorcza Totalizatora podjęła natomiast dopiero 21 lipca 2009 roku. Po dalszych pytaniach Bartosza Arłukowicza (Lewica) Sobiesiak musiała już przyznać, że o wolnym stanowisku w Totalizatorze mogła słyszeć, jeszcze zanim ogłoszenie w tej sprawie pojawiło się w prasie. Nie potrafiła jednak sobie przypomnieć, kiedy i od kogo dowiedziała się, że będzie wolne miejsce w zarządzie Totalizatora. W swojej wcześniejszej wypowiedzi w tej sprawie miała na myśli jedynie to, iż przeczytała ogłoszenie w gazecie, a nie to, że wtedy dowiedziała się o wakacie w Totalizatorze. Zbigniew Wassermann (PiS) próbował dociekać kompetencji Magdaleny Sobiesiak do zajmowania stanowiska w zarządzie Totalizatora. A to zapewne w kontekście zeznań Kamińskiego, sugerujących, że Sobiesiak miała być jedynie podstawioną osobą, która mogłaby działać na rzecz prywatnej części branży hazardowej reprezentowanej np. przez Ryszarda Sobiesiaka. Na szczegółowe pytania dotyczące strategii dla Totalizatora, jaką przygotowała na rozmowę kwalifikacyjną, poseł PiS odpowiedzi jednak nie usłyszał. Sobiesiak przyznała, że do rozmowy kwalifikacyjnej przygotowywał ją znajomy jej ojca Sławomir Sykucki - były prezes Totalizatora Sportowego. Według zeznań Mariusza Kamińskiego, Sykucki w jednej z podsłuchanych przez CBA rozmów Ryszarda Sobiesiaka, mówiąc w kontekście pracy Magdaleny Sobiesiak, stwierdził: "Można tak podzielić rynek, że Totalizator będzie miał pieniądze i wszyscy prywatni będą mieli, Magda tylko się musi trochę słuchać". Kamiński snuł domysły, że umieszczenie Sobiesiak w Totalizatorze mogło mieć na celu próbę podziału rynku hazardowego. Po przesłuchaniu Magdaleny Sobiesiak pełnomocnik jej oraz Ryszarda Sobiesiaka Ryszard Bedryj w imieniu przedsiębiorcy przeprosił za zachowanie Sobiesiaka, jeżeli zostało ono odebrane jako obraźliwe bądź aroganckie. Przeprosiny kierował zarówno do członków komisji, jak i mediów. Zaznaczył jednak, że zachowania Sobiesiaka nie tłumaczy nawet to, iż jest on "zaszczuty i codziennie przez media znieważany". Na stronie internetowej komisji śledczej pojawił się wczoraj stenogram z zamkniętego przesłuchania Ryszarda Sobiesiaka. Przedsiębiorca przyznał, że z Mirosławem Drzewieckim spotkał się już po wybuchu afery hazardowej. A do spotkania miało dojść w listopadzie bądź w grudniu na Florydzie, gdzie obaj mają domy. Gdy Bartosz Arłukowicz dopytywał Ryszarda Sobiesiaka o to, czy to on pierwszy zwrócił się do Drzewieckiego o rozmowę, czy Drzewiecki do niego, Sobiesiak odparł: "W Stanach? Chyba ja go szukałem". Po tej odpowiedzi do biznesmena odzywa się jego pełnomocnik: - Nie jesteś pewien... - mówi do Sobiesiaka. Po podpowiedzi prawnika Sobiesiak poprawia swoją odpowiedź na pytanie Arłukowicza: - Nie pamiętam, ale nie wiem. Chyba ja - stwierdza biznesmen. Ciekawie opisuje okoliczności spotkania z Drzewieckim. - Siedzę na ławce, czytam gazetę, moja córka buszuje po jakimś shoppingu i... podjeżdża pan Drzewiecki. Widzę, jak wysadza żonę i jedzie dalej. I nie widzi nawet mnie. I pani Nina [żona Drzewieckiego - przyp. red.] idzie, więc witam się z nią. Nikt w to nie uwierzyłby i mieliśmy się chować, bo ja nawet się zastanawiam, czy my widzieliśmy się, czy nie. No i przez panią Ninę się umówiłem. Miał tam przyjechać za 2 godziny czy za kiedyś; żeśmy się raz tam widzieli - zeznawał przed komisją Sobiesiak. O czym rozmawiał z byłym ministrem sportu - nie pamięta. - O aferze coś tam było... to była taka rozmowa, ja nie wiem, on był obrażony na mnie, ja na niego - mówił przedsiębiorca. Mirosław Drzewiecki zeznał przed komisją pod przysięgą, że ostatni raz widział się z Ryszardem Sobiesiakiem 22 września 2009 roku w Warszawie, w hotelu Radisson. Artur Kowalski
POLITYCZNA RULETKA Pani z ogłoszenia? Magdalena Sobiesiak nie wiedziała, że w zdobyciu posady w Totalizatorze Sportowym, mimo, że miała świetne papiery, pomagali jej „wszyscy święci”. Pomagał tata, który prosił ministra sportu, który z kolei prosił szefa swojego gabinetu politycznego, który pisał maila do wiceministra skarbu. Pomagał też były prezes Totalizatora. Łatwego zadania dziś nie miała. Nie mówiła o obcym człowieku. Mówiła o swoim tacie. Mogła tak naprawdę zakończyć na oświadczeniu. Ale nie zakończyła. I to był jej błąd. Odpowiedzi na pytania posłów musiały obudzić wątpliwości.
PRZYGODA Z TOTALIZATOREM W mowie wstępnej Magdalena Sobiesiak przekonywała posłów, że o wakacie w Totalizatorze przeczytała w gazecie: Prawdą jest, że czytając ogłoszenie o organizowanym przez Totalizator Sportowy konkursie mającym wyłonić członka Zarządu Spółki odpowiedzialnego za marketing i sprzedaż uznałam, iż może to być dla mnie szansa i możliwość wykorzystania zdobytego wykształcenia i doświadczenia zawodowego. Uważam, że moje kompetencje są na tyle wysokie, aby podjąć skuteczną próbę udziału w konkursie na równi z pozostałymi kandydatami. Chyba nikt dzisiaj kompetencji Magdaleny Sobiesiak nie podważa. Wielu pyta za to i słusznie (i to było pierwsze pytanie, jakie padło z komisji): jak to możliwe, że ogłoszenie pojawia się w prasie 23 lipca 2009, a już miesiąc wcześniej, bo 26 czerwca, maila w jej sprawie do wiceministra skarbu – Adama Leszkiewicza pisze Marcin Rosół? Odpowiedź Magdaleny Sobiesiak jest prosta: nie zdawała sobie z tego sprawy. Ani z tego, że Rosół takiego maila do Leszkiewicza wysłał, ani z tego, że napisał w nim, iż jest ona osobą, którą Ministerstwo Sportu rekomenduje do zarządu Totalizatora Sportowego. Nie wiem, czy nikt nie przygotował Magdaleny Sobiesiak na to pytanie? Czy myślał, że po takim stwierdzeniu w słowie wstępnym nikt o to już nie dopyta? Sama Sobiesiak próbowała potem tłumaczyć, że nie twierdziła, iż o pracy dowiedziała się z prasy, a że jedynie o niej czytała. Przekaz był jednak dość oczywisty. Po kolejnych pytaniach Sobiesiak przyznała: Nie wykluczam, że o ogłoszeniu o pracy i o tym, że na takie stanowisko w Totalizatorze Sportowym będzie wakat - jak najbardziej nie wykluczam - mogłam mieć informacje wcześniej. Ogloszenie w "Rzeczpospolitej" (bo tam miała je przeczytać) ukazało się 23 lipca. Rada Nadzorcza Totalizatora Sportowego podjęła decyzję o wszczęciu postępowania rekrutacyjnego na członka zarządu 21 lipca 2009 roku. Kiedy i od kogo mogła słyszeć o wakacie w Totalizatorze? Tego nie umiała sobie przypomnieć. Nie wykluczyła jednak, że przed 23 lipca rozmawiała na ten temat z ojcem. A plan mógł – poza nią – pisać się dużo wcześniej. Bo w stenogramach CBA jest zapis rozmowy, w której Marcin Rosół mówi Ryszardowi Sobiesiakowi, że ma już pomysł, Mirek musi mu to przyklepać. Jest 9 maja 2009. Z analizy CBA wynika, że w kolejnych rozmowach Sobiesiaka ze Sławomirem Sykuckim (byłym szefem TS) pojawia się pomysł z Totalizatorem. W kolejnych jest mowa o tym, że Magdalena Sobiesiak powinna pozbyć się udziałów w spółce Golden Play i przestać być wiceprezesem Casino Polonia. Jak ją wybiorą 2 września, to lepiej, żeby nie miała udziałów w firmach, które są konkurencją dla Totalizatora – mówi Rosół. Posłanka Kempa dopytywała Magdalenę Sobiesiak o jeszcze inną kwestię, która może świadczyć o tym, że Sobiesiak wiedziała wcześniej o wakacie w Totalizatorze. Dopytywała, dlaczego ze stanowiska wiceprezesa Casino Polonia zrezygnowała w połowie lipca, skoro ogłoszenie ukazało się dopiero 23 lipca. I usłyszała: Taki był zamiar, taki był plan. Moja rezygnacja nie miała nic wspólnego z ubieganiem się o stanowisko w Totalizatorze Sportowym. O szczegółach tego zamiaru, planu mówić nie chciała.
„MAGDA TYLKO MUSI SIĘ TROCHĘ SŁUCHAĆ” W materiałach CBA jest stenogram z rozmowy, podczas której Sykucki mówi do Sobiesiaka tak: Można tak podzielić rynek, że Totalizator będzie miał pieniądze i wszyscy prywatni będą mieli, Magda tylko się musi trochę słuchać. Magdalena Sobiesiak mówiła przed komisją, że jej starania o pracę w Totalizatorze Sportowym nie miały na celu budowy tajemniczej sfery wpływów: Odnoszę wrażenie, śledząc obrady komisji, że część jej członków przychyla się do tezy, że moje ewentualne pojawienie się w zarządzie Totalizatora oznaczałoby zbudowanie jakiejś tajemniczej sfery wpływów dla niejasnych interesów, że - jak powiedział pan Mariusz Kamiński - miało nastąpić wrogie przejęcie Totalizatora przez ludzi z firm konkurencyjnych. Takie insynuacje obrażają mnie. Rzeczywiście, Mariusz Kamiński zeznał, że to mógł być sabotaż. Mówił też o wrogim przejęciu. Nie bardzo wiem, kto i jak chciałby i mógłby tą spółkę przejąć (spółka w 100% państwowa, bez zamiarów odsprzedania się komukolwiek). Ale naiwnym byłoby chyba myślenie, że to była po prostu dobra oferta, która Magdalenę Sobiesiak po prostu skusiła. Sobiesiak przekonywała, że taką pracę chciała podjąć sama, bo była dobrze przygotowana, a poza tym, dla niej liczą się wyzwania. Posiadane przeze mnie wykształcenie i doświadczenie pozwoliły mi stanąć do konkursu i ubiegać się o stanowisko. Poza ukończeniem studiów prawniczych, skończyłam MBA w USA – mówiła. W ogłoszeniu dotyczącym konkursu na stanowisko członka zarządu TS znajomość sektora gier losowych i zakładów wzajemnych była określona jako dodatkowy atut. Posłowie dopytywali o firmę Novomatic, której przedstawicielem na Polskę jest Jan Kosek. Magdalena Sobiesiak konsekwentnie odpowiadała: nie mam wiedzy na ten temat. Pytanie, czy firma Novomatic może być odpowiedzią na pytanie, dlaczego Magdalena Sobiesiak miała pracować w Totalizatorze? Pisała o tym już w październiku ubiegłego roku nie tylko „Polityka”:(Przedsiębiorcy z branży hazardowej Gracze w grach Nazwano ich gangsterami, ludźmi, których nie należy zapraszać do domu. Sami o sobie mówią: jesteśmy biznesmenami, którzy płacą podatki. Kto tworzy rynek hazardowy, kto rozdaje karty, kto trzyma bank? Rychu i Janek – podsłuchiwani przeklinają, załatwiają, nachalnie naciskają na polityków. Walczą jak lwy, aby z nowelizacji ustawy hazardowej znikły niewygodne dla nich przepisy. To słynny art. 47 – każdy gracz w ruletkę, Black Jacka czy na jednorękim bandycie musiałby zapłacić z góry swoistą akcyzę wynoszącą 10 proc., a właściciele kasyn musieliby ją oddać do budżetu państwa. Rychu to, jak wiadomo, Ryszard Sobiesiak, były piłkarz, obrońca Śląska Wrocław. Po zakończeniu kariery zainwestował w hazard, chociaż sam nigdy hazardzistą nie był. Jest udziałowcem m.in. Casino Polonia. Janek to Jan Kosek, doktor nauk rolniczych ze smykałką do interesów. Współwłaściciel firmy Filmotechnika, działającej w branży hazardowej. Pojawia się jeszcze Sławek, czyli Sławomir Sykucki; za czasów PRL był działaczem ZSMP, lewica wciąż uważa go za swojego. Ale on jest pragmatyczny, prezesem Totalizatora został za czasów SdRP i przetrwał prawie cały okres rządów AWS. Potem związał swoje losy zawodowe z Zygmuntem Solorzem. Uchodzi za eksperta rynku gier, po konsultacje przychodzą do niego funkcjonariusze ABW.
W hazardzie są rekiny i płotki. Rysiek, Janek i Sławek to już nie płotki, ale jeszcze nie rekiny. Tak naprawdę rekiny są dwa. Pierwszy – państwowy, zwany Totalizatorem Sportowym, słabnie w oczach. W 2000 r. TS posiadał ok. 57 proc. rynku hazardowego, dzisiaj – około 17 proc. Drugi rekin – prywatny, to Zbigniew Benbenek, szef ZPR SA (dawniej Zjednoczone Przedsiębiorstwa Rozrywkowe i wydawca m.in. „Super Expressu”, właściciel sieci rozgłośni Eska, Vox, Wawa). Jego spółka – jak sama podaje – ma 20 proc. rynku: 130 kasyn i salonów gry oraz 1200 punktów gier tzw. niskiego hazardu. Na początku lat 90. ZPR był obok Totalizatora monopolistą na hazardowym rynku. Z prezesem Benbenkiem konsultowano przygotowywane ustawy i ich nowelizacje. Teraz, jak pokazują wydarzenia, grono konsultantów znacznie się rozszerzyło.
Trzej przyjaciele z kasyna Kiedy „Rzeczpospolita” ujawniła stenogramy z podsłuchów Ryszarda Sobiesiaka, opinia publiczna mogła odnieść wrażenie, że to Dolny Śląsk jest polskim centrum hazardu. Sobiesiak działa we Wrocławiu, ale nie tylko. Firma Casino Polonia ma siedem kasyn: we Wrocławiu, Warszawie, Szczecinie i Gorzowie. Inna firma związana z Sobiesiakiem – Golden Play, ma ponad setkę tzw. lokalizacji na automaty niskich wygranych i cztery salony gry. Oficjalnie Golden Play i Golden Play Bis to interesy innego wrocławskiego biznesmena Zbigniewa Pawlińskiego (znany w środowisku jako Pawlina) i jego rodziny. – Mają nieformalny podział – mówi bliski znajomy Pawlińskiego i Sobiesiaka. – Pawlina zajmuje się automatami niskich wygranych, a Rychu salonami.To Pawliński uczył Sobiesiaka reguł branży. Sam, jak wspominają przyjaciele, był zapalonym hazardzistą. Grał we wszystko i o wszystko. Ryzykant, był gotów zakładać się z kolegami o drobne sumy, bo nieustannie potrzebował adrenaliny. W 1984 r. otworzył we Wrocławiu własny salon gry na fliperach. Pieniądze na inwestycję dostał od mieszkającej w Niemczech matki. Potem założył Golden Play. To on wraz z Andrzejem Sattlerem był we Wrocławiu pionierem branży hazardowej. Po Sattlerze pozostało już tylko wspomnienie i udziały w spółkach hazardowych, zapisane na członków jego rodziny. On sam od lat mieszka ponoć w RPA. Szefem ochrony we wrocławskich kasynach należących do Sobiesiaka, Pawlińskiego i Sattlera był Leszek Cz., zwany Czarnym. Swego czasu nominowano go na głównego bossa dolnośląskiego świata przestępczego. Ten były bokser budził we Wrocławiu lęk. Młodzi gangsterzy powoływali się na jego nazwisko, kiedy obkładali haraczami wrocławskie knajpy. Leszkowi Cz. postawiono zarzuty i go osądzono, ale wyrok nie satysfakcjonował prokuratury. Żądała 15 lat więzienia, ale sąd zakwestionował wartość dowodową zeznań kilku świadków koronnych. Kiedy Czarny po 2 latach wyszedł na wolność, otworzył hurtownię sprowadzanych z Niemiec drzwi. Ma też kilka lokali z automatami do gry o niskich wygranych, ale – jak uważają jego znajomi – traktuje ten biznes raczej hobbystycznie. Do branży hazardowej od zawsze lgnął świat przestępczy. Jeżeli amerykańska mafia nadzorowała Las Vegas, to dlaczego polska mafia na własnym podwórku miała być gorsza. Zeznania świadka koronnego Jarosława S. ps. Masa poza opowieściami o łapówkach dla polityków SLD (Masa mówił o „wiedzy zasłyszanej”) pełne są szczegółów o hazardowych strefach wpływów gangów, o haraczach, jakimi obkładano salony gry w zamian za tzw. ochronę. Bez dwóch zdań, biznesmeni z tej branży musieli dobrze żyć z gangsterami, bo inaczej wypadali z gry.
Dzisiaj ten rynek ucywilizował się. Firmy działają w miarę transparentnie, każdy może sprawdzić dane o ich kapitałach zawarte w KRS. Jeszcze w latach 2000–2003 nie było to możliwe, w hazardzie rządziła szara strefa organizująca ukrytą grę na pieniądze na automatach nazwanych zręcznościowymi (nie wymagano na nie zezwoleń). Szara strefa wybieliła się po nowelizacji ustawy o grach z 2003 r. Wtedy zręcznościówki przemianowano na automaty o niskich wygranych.
Hazard polski Uporządkujmy zatem, jak to wygląda w oficjalnej nomenklaturze. Hazard w Polsce to gry losowe (gry liczbowe, czyli totalizator, bingo, poker, ruletka, gra w kości) i zakłady wzajemne (typowanie wyników wyścigów zwierząt, zawodów sportowych). Ustawa jako osobną kategorię traktuje grę na automatach (jednorękich bandytach). Dzieli je na automaty zwykłe i o niskich wygranych. Te pierwsze mogą stać wyłącznie w salonach gry, na prowadzenie których wymagana jest koncesja (obowiązują limity lokalizacyjne, np. w mieście do 100 tys. mieszkańców może działać tylko jeden taki salon). Automaty o niskich wygranych mogą być używane w lokalach gastronomicznych, handlowych i usługowych, ale wolno wstawić nie więcej niż trzy maszyny do jednej sali. Dowcip polega na tym, że w gruncie rzeczy zwykłe automaty i te o niskich wygranych technicznie niczym się nie różnią. W ustawie określono więc różnicę: w maszynie o niskich wygranych na jedną grę można przeznaczyć równowartość 7 eurocentów, a wygrana wynosi maksymalnie 15 euro. Nie określono jednak limitu gier przewidzianych na jednego gracza, a to oznacza, że niska wygrana może po zsumowaniu okazać się całkiem pokaźna. Wprowadzenie dopłat dotyczy wszystkich podmiotów poza Totalizatorem, który od dawna jest nimi obciążony. Przypomnijmy, to nie właściciele kasyn i automatów mieliby dopłacać 10 proc., ale ich klienci. Panika branży wynika z analizy. Eksperci z gdańskiego Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową przewidują, że po wprowadzeniu dopłat liczba grających spadnie, a dochody branży i, co za tym idzie, budżetu drastycznie się obniżą. Z szacunków wynika, że wpływy z podatku od gier i dochodowego w sektorze niskich wygranych obniżą się w latach 2010–2014 o 1,7 mld zł, a z całej branży o ponad 2,3 mld zł.
Rzecz jasna, właścicielom kasyn to nie stan budżetu państwa spędza sen z powiek, ale obawy o własne dochody. Argumentują, że w żadnym kraju europejskim dopłat nie wprowadzono. Twierdzą, że w Polsce próbuje się to uczynić łamiąc konstytucję, bo dopłaty to ukryta, nielegalna forma podatku. – Jeżeli państwo chce z hazardu wyciągać więcej, niech podniesie ryczałt od automatów albo wyżej opodatkuje wygrane – mówi Sławomir Janowicz, doradca zarządu firmy Fortuna (ok. 17 proc. rynku automatów o niskich wygranych). – Teraz ryczałt od jednej maszyny wynosi 180 euro miesięcznie. Zamiast dopłat mogliby to podnieść do ponad 200 euro, branża by to przyjęła.
Strach przed video loterią W sprawie hazardu lobbują wszyscy gracze na tym rynku, nie tylko Rychu i Janek. Zachowała się bogata korespondencja między Stowarzyszeniem Menedżerów Firm Działających w Zakresie Gier Losowych a resortem finansów w okresie rządów PiS. Stowarzyszenie krytycznie opiniowało przygotowywaną nowelizację ustawy, podsuwało własne projekty, było wręcz natarczywe. W końcu PiS ustawy nie zmienił. Pisma w imieniu Stowarzyszenia podpisywał prezes zarządu Zbigniew Benbenek. Mistrzem lobbingu okazała się amerykańska firma GTech i jej polska filia Grytek. Została wyłącznym dostarczycielem i operatorem maszyn używanych w kolekturach Totalizatora Sportowego. Wybuchł skandal, kiedy ujawniono, że jej pełnomocnik na Polskę Józef Blass dostał bajońskie honorarium 20 mln dol. za m.in. „monitorowanie polskiego rządu” w związku z renegocjacją kontraktu z GTech w 2001 r., rozstrzygniętą na korzyść amerykańskiej firmy. Blass to emigrant z Polski z marca 1968 r., zięć Adama Schaffa, niegdyś szefa szkolenia działaczy PZPR, głównego ideologa partii do połowy lat 60. Media ujawniły bliskie relacje łączące Józefa Blassa z wieloma polskimi politykami. Spotykał się z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim, ale także z Lechem Kaczyńskim. Podejrzewano, że GTech zdobył kontrakt za pomocą łapówki, prokuratura badała ten wątek, ale bez efektów. GTech, jak twierdzą wtajemniczeni, został największym beneficjentem pewnego zapisu w nowelizacji ustawy o grach z 2003 r. Wprowadzono tam możliwość organizowania tzw. videoloterii. Organizatorem tej gry może być wyłącznie Totalizator Sportowy. Nie wprowadzono limitu punktów, w których gra mogłaby się toczyć, ani stawek wygranych. Videoloteria działa w systemie online, każda maszyna losująca jest połączona z centralą. Po wejściu w życie nowelizacji stało się jasne, że gdyby Totalizator zdecydował się na wprowadzenie videoloterii, to GTech zawiadywałby systemem online i dostarczał urządzenia. Na szczęście dla konkurencji podatki, jakimi obłożono videoloterię, są za wysokie (45 proc. od różnicy między wpłatami a wypłatami), powodują nieopłacalność całego pomysłu. Ale podatki wprowadza resort finansów, raz może je zwiększać, raz zmniejszać. Tego właśnie boją się właściciele automatów do gry, bo to oni straciliby najwięcej. Niektórzy biznesmeni z tej branży wolą dmuchać na zimne, szukają swojego miejsca na przyszłej mapie rynku zdominowanego przez videoloterię.
Jak na tym zarobić Ryszard Sobiesiak ma już tylko 20 proc. udziałów w spółce Casino Polonia, 80 proc. sprzedał inwestorom spoza Polski, w tym największy pakiet firmie estońskiej. Estończycy blisko współpracują z austriackim potentatem na rynku automatów do gry, firmą Novomatic. – To jasne, że Rysiek gra dla Novomatic – mówi nasz informator. – A Novomatic ma chrapkę na videoloterię, liczy na dogadanie się z GTech. Przedstawicielem Novomatic na Polskę jest dr Jan Kosek, rozmówca Sobiesiaka podsłuchiwany przez CBA. Prawdopodobnie nie bez powodu Sobiesiakowi zależało, aby jego córka weszła do zarządu Totalizatora Sportowego. Miałby za jej pośrednictwem wpływ na podejmowane tam decyzje w sprawie videoloterii. Córka Sobiesiaka miała wystartować w konkursie na to stanowisko. W tym czasie bywała gościem w biurze Sławomira Sykuckiego. – Znam Rysia, szanuję go – wyjaśnia Sykucki. – Na jego prośbę przygotowywałem jego córkę do konkursu. W końcu kto zna się lepiej ode mnie na Totalizatorze? Według byłego prezesa Totalizatora, jej wycofanie się z konkursu nie miało nic wspólnego z rzekomym przeciekiem. Twierdzi, że centralę TS od lat penetrują służby specjalne. Nie bez kozery poprzedni prezes (za czasów PiS) wywodził się z UOP. – Proszę zauważyć, co dokładnie powiedział Sobiesiak – mówi Sławomir Sykucki. Fragment stenogramu: „R.S.: Wycofałem Magdę (z konkursu – przyp.), bo tam KGB, CBA – jak się spotkamy, to ci powiem – donosów było tyle, że k... wiesz... ze względu na mnie oczywiście”. – To rozmowa nie o przecieku, ale o atmosferze panującej w centrali Totalizatora. To chyba jasne? – interpretuje Sykucki. Ale w branży hazardowej jasne nie jest nic. Nawet szacunki dotyczące skali hazardu. Oficjalnie podaje się, że w Polsce działa ok. 47 tys. automatów o niskich wygranych. Ale nie wszystkie są zgłoszone do opodatkowania, a wiele było nielegalnie przerabianych. Nie wiadomo też, ile ich właściciele zarabiają. Sławomir Janowicz z Fortuny (ok. 7 tys. automatów) szacuje, że średnio jedna maszyna zarabia ok. 3,5 tys. zł miesięcznie. Z tego po zapłaceniu ryczałtu i podatków, pensji pracownikom zostaje około 800 zł. od sztuki. – Ale to też nie jest czysty zysk – mówi Janowicz. – Przecież trzeba inwestować.
Jednoręcy królowie Rocznie na hazard wydajemy, według oficjalnych wyliczeń, ponad 17 mld zł (z czego 12 mld zł wraca do graczy w formie wygranych). Nieoficjalnie hazardowe obroty są większe, bo nikt nie policzył dokładnie, ile pieniędzy przepływa przez internetowe kasyna (których status jest niejasny) ani szarą strefę. Państwo ma z hazardem podobny problem jak z alkoholem - stara się go kontrolować i ograniczać, ale przy okazji wyciągać tak wiele pieniędzy, ile się da. W ubiegłym roku z podatków od gier i zakładów wzajemnych zainkasowało 1,43 mld zł, o 29 proc. więcej niż przed rokiem. Królem hazardu są automaty o niskich wygranych, zwane też jednorękimi bandytami. W ciągu pięciu lat, od czasu, kiedy dzięki nowelizacji ustawy w 2003 r. zalegalizowano te maszyny, ich liczba wzrosła z 4 tys. do prawie 50 tys. W ubiegłym roku przez automaty o niskich wygranych przepłynęło ponad 8,5 mld zł. To połowa pieniędzy, jakie Polacy wydali na hazard. Piotr Pytlakowski). Sławomir Sykucki będzie zeznawał w piątek. Znam takich, którzy twierdzą, że to on jest kluczowym świadkiem w sprawie. Bo wie najwięcej. I o samej sprawie. I o rynku. Być może wie także, kto dwadzieścia lat temu pokazał Sobiesiakowi umowę, która wiązała Totalizator Sportowy z firmą Gtech. I po co mu ją pokazał? Czy już wtedy chodziło o firmę Novomatic? Magdalena Sobiesiak przyznała, że Novomatic był jednym z dostawców automatów do ich salonów. Może to bez związku ze sprawą. A może nie.
TATA TYLKO PRZEKAZAŁ CV Wszystko działo się zgodnie z prawem, legalnie: Nie doszło do nielegalnego załatwiania mi pracy w Totalizatorze Sportowym. A na pewno o niczym takim nie wiem. To nawet bardzo prawdopodobne. Magdalena Sobiesiak mogła nie wiedzieć o wielu rzeczach. Mimo to zapewniała, że tata jedynie przekazał jej CV kilku znajomym i umówił ją z Marcinem Rosołem. To wszystko. Nie było – jak mówiła - załatwiania jej czegokolwiek z kimkolwiek. Magdalena Sobiesiak chyba nie czytała stenogramów, w których czytamy, jak jej ojciec mówi Marcinowi Rosołowi, że Mirek proponował coś poza resortem. Wcześniej jest mowa o Centralnym Ośrodku Sportu i o tym, że mogłaby zarządzać bazą noclegową na terenie całego kraju. To jeszcze zanim pojawia się propozycja Totalizatora Sportowego. A potem – w analizie CBA czytamy, jak Sławomir Sykucki monitoruje sytuację, a Mirosław Drzewiecki (to jest opis, nie cytat) zapewnia Ryszarda Sobiesiaka, że pilotuje sprawę i że wszystko powinno iść po ich myśli.
ROZMOWY O STRATEGII Magdalena Sobiesiak zeznała, że rozmawiała kilkakrotnie z byłym prezesem TS Sławomirem Sykuckim. Skontaktował ją ojciec: Czy jest coś złego w rozmowie z osobą mającą doświadczenie i uzyskaniu ważnych i pomocnych informacji na temat pracy, o którą się zabiega? Oczywiście, że nie ma. Jeśli jednak – znowu - wziąć pod uwagę stenogramy, merytoryczne rozmowy ze Sławomirem Sykuckim nabierają większego dla sprawy znaczenia. Sobiesiak mówiła, że rozmowy dotyczyły m.in. strategii, jaką przygotowała dla TS: To były pytania z tym związane, w którą stronę ja idę, jego pogląd, ewentualna opinia, która była dla mnie bardzo cenna. (...) Przekazywał informacje, rozmawialiśmy, ja się dzieliłam wątpliwościami, nie oceniał ani nie opiniował mojej strategii. To wygłaszał ewentualne opinie, czy nie opiniował strategii? Magdalena Sobiesiak wyraźnie broniła się przed wrażeniem, że Sykucki był strategiem. Jeśli był. Nie chciała mówić także o szczegółach strategii, którą chciała zaproponować w konkursie. Zapewniła jednak, że o firmach Novomatic oraz Gtech mowy tam nie było. Że skupiła się na zupełnie innych elementach. Sobiesiak tłumaczyła komisji, że w przypadku Totalizatora każda decyzja członka zarządu, której realizacja przekracza większe kwoty, wymaga zgody ministra finansów czy rady nadzorczej: Po co więc formułować podejrzenia, że Sobiesiakówna miała pójść do Totalizatora załatwiać interesy swojego ojca? Takie wypowiedzi są wynikiem albo niewiedzy i nieznajomości przepisów, albo złej woli (…) samodzielnie pojedyncza osoba nie ma możliwości wpłynąć na strategiczne kierunki działań podejmowane przez spółkę. Pytanie, czy naprawdę byłaby tam sama? I czy jej głos naprawdę nie miałby żadnego znaczenia? Córka Ryszarda Sobiesiaka zeznała, że firmy jej ojca nie mogły być uznane za realną konkurencję dla Totalizatora Sportowego. Poinformowała komisję, że jej rodzina ma 1/3 udziałów w firmie Golden Play, która prowadzi salony gry i posiada też automaty o niskich wygranych oraz 1/5 udziałów w Casino Polonia.
SPOTKANIE W „PĘDZĄCYM KRÓLIKU” 24 sierpnia 2009. Tam miało dojść do przecieku. Według CBA. Magdalena Sobiesiak stanowczo zaprzecza. I mówi: rozmawialiśmy o moim CV, a nie o CBA. Była mowa także, jak się okazuje, o donosach. Ale nie – jak mówił dziennikarzom swego czasu Marcin Rosół – tych, które już nastąpiły, ale tych, które mogą dopiero nastąpić: Podczas tego spotkania, Pan Marcin Rosół poinformował mnie, że moje kandydowanie może uruchomić kampanię negatywną i donosy. Także w mediach. Pan Rosół przywołał nazwisko Pana Przybyłowicza, twierdząc, że jest to osoba, która nie cofnie się przed zapowiedzianymi atakami, bo już kilkakrotnie wysyłał pisma do różnych instytucji w sprawach związanych z Totalizatorem. Sobiesiak złożyła aplikację do Totalizatora 18 sierpnia 2009 roku. Przeszła pierwszy etap rekrutacji. Ale po tej rozmowie z Marcinem Rosołem, dwa dni przed decydującą rozmową z radą nadzorczą, zrezygnowała. Jak twierdzi, była to jej decyzja, którą jej ojciec uszanował. Rosół miał jej powiedzieć, że bez względu na jej kwalifikacje, były doradca Totalizatora Sportowego i były szef Wyścigów Konnych Marek Przybyłowicz zrobi wszystko, żeby podważyć jej kandydaturę do objęcia posady w zarządzie TS (…) Pan Rosół przekazał mi tę informację o zagrożeniach i prosił, żebym podjęła decyzję o ewentualnym wycofaniu się. Sobisiak zapewnia jednak, że Rosół nie żądał od niej wycofania się z konkursu. I tak Magdalena Sobiesiak się z konkursu wycofała: To była moja świadoma, samodzielna, niezależna decyzja. Powód? Troska o siebie i swoją rodzinę.
ZE STENOGRAMÓW: 25.08.2009 - 8:40 – Ryszard Sobiesiak mówi Sławomirowi Sykuckiemu, że zmieniła się koncepcja. I że Magda rezygnuje. I że za chwilę zadzwoni z innego telefonu.
13:26 – Sobiesiak rozmawia z Ryszardem Bedryjem, adwokatem z Wrocławia. Stwierdza: z tym rozmawiałem telefonicznie… Wcześniejsze rozmowy mają sugerować, że chodzi o Zbigniewa Chlebowskiego. Po chwili dodaje, że Magda wycofała się z projektu po wczorajszym spotkaniu. Miała najlepsze papiery, ale tatusia niedobrego…
26.08.2009 – Ryszard Sobiesiak mówi do kogoś: kartę PLAY kupisz. Te wszystkie abonamenty można wyrzucić… Potem rozmawia z Lechem Janczym (tym od sprawy czorsztyńskiej) i mówi mu, że ma zakaz dzwonienia, bo tam jakieś sprawy załatwialiśmy i nie chcę dzwonić, żeby nas ku… nie kojarzyli
27.08.2009 – w rozmowie z Janem Koskiem mówi: wycofałem Magdę, bo tam KGB, CBA…
28.08.2009 – w rozmowie z Ryszardem Preschem (znajomy biznesmen zajmujący się hazardem) mówi: Wycofałem Magdę, ale jak się spotkamy, to ci powiem, dlaczego. Tam się już jaja zaczęły dziać. Już donosy, ale ten… nie na telefon rozmowa…
29.08.2009 – Stoch pyta o spotkanie Drzewieckiego z Chlebowskim (w sprawie małopolskiej Platformy), a Sobiesiak mówi: Z Magdą miałem w Warszawie gdzieś tam ją włożyć, nie chciałem do nich ku… dzwonić, bo zaczęli gdzieś pisać, gadać głupoty… Pytanie więc, czyj to był plan i czyja decyzja o wycofaniu się z tego planu? Magdalena Sobiesiak przekonywała komisję, że planu nie było, a decyzja była jej decyzją. Niezależną. Posłowie próbowali dopytywać. Ale bez skutku. Co takiego miał i mógł zrobić Przybyłowicz. Wcześniej w żadnych jego donosach nazwisko Sobiesiak się nie pojawiło. Wcześniej żadne donosy – jak widać – nikogo nie zniechęciły. Może Marcin Rosół wytłumaczy w czwartek śledczym, o jakie donosy mu chodziło… I skąd to nagłe przejęcie osobą Przybyłowicza, który – choć pisał do różnych instytucji i urzędników od lat (także do ministerstwa sportu), wielkich reakcji w tych instytucjach i u tych urzędników nie obudził. Czyżby tym razem miał wystąpić w roli alibi? Magdalena Sobiesiak zeznała, że nie wyklucza, iż inicjatorem tego spotkania był jej ojciec. Miejsce i czas – niewykluczone, że wyznaczył Rosół. Jak mówiła, z tego, co pamięta, pierwotnie miejscem spotkania miała być nie restauracja "Pędzący Królik", ale ministerstwo sportu. I jeszcze jedna deklaracja. O akcji CBA – jak prawie wszyscy przesłuchiwani świadkowie – dowiedziała się z mediów. Z Rosołem spotkała się jeszcze dwa razy. Na początku roku – w Zieleńcu. Wymienili wtedy tylko kilka zdawkowych zdań. O pracy nie rozmawiali. Potem – już w lipcu – spotkali się w resorcie sportu - w celu sprawdzenia formalnej, a nie merytorycznej, poprawności jej aplikacji na członka zarządu Totalizatora Sportowego. Spotkanie miało trwać zaledwie kilka minut: Rosół miał ocenić, że aplikacja jest poprawna, a wszystkie wymagane dokumenty są dołączone. Sobiesiak tłumaczyła, że po raz pierwszy starała się o pracę w dużej, państwowej firmie, dlatego każda pomoc była dla niej przydatna.
CO POWIEDZIAŁA OJCU? Nowością było to, że 24 sierpnia 2009 roku, po spotkaniu z Marcinem Rosołem, Magdalena Sobiesiak jedzie na spotkanie z ojcem. Nie pamięta, czy rozmawiali wtedy telefonicznie, ale spotkali się osobiście w restauracji: Odebrałam tatę z hotelu i pojechaliśmy do restauracji, której nazwy nie chciałabym wymieniać, gdzie podobno mają dobrą zupę pomidorową. To spotkanie może być zaskoczeniem, bo z analizy CBA wynika, że Sobiesiak umówił się z córką na telefon po spotkaniu w „Pędzącym króliku”, ale telefon Sobiesiaka tego wieczoru milczy. CBA nie rejestruje żadnej rozmowy. Dopiero rano. Jest informacja, że Magdalena Sobiesiak jedzie do ojca do hotelu. Zeznała, że zjedli razem śniadanie. Podczas tych spotkań nie było mowy o akcji CBA. Nie było więc – jak mówi Magdalena Sobiesiak – żadnego przecieku. Pytanie, jak Magdalena Sobiesiak umówiła się z ojcem na to spotkanie? Dlaczego nie zadzwoniła na telefon, na który dzwoniła wcześniej? Może po prostu pojechała do hotelu. Sama mówi, że nie pamięta…
I INNE … Kiedy poseł Arłukowicz dopytywał o to, czy poza Totalizatorem wysyłała jeszcze gdzieś aplikacje, najpierw mówiła, że korzystała z firmy pośredniczącej, sugerując, że nie wysyłała, po czym stwierdziła, że takich firm było jednak kilka. Kiedy była pytana, czy wiedziała o spotkaniach ojca z Mirosławem Drzewieckim w Stanach Zjednoczonych albo czy brała w nich udział, odpowiedziała, że nie. Po czym – dopytywana – przypomniała sobie o shoppingu, przy okazji którego – już po wybuchu afery – jej ojciec spotkał się z byłym ministrem sportu. Ona sama nie brała w tym spotkaniu udziału. Rozmawiała z żoną ministra. O tym spotkaniu zapomniał też Mirosław Drzewiecki. Nie zapomniał o nim za to Ryszard Sobiesiak. I jeszcze – zanim szerzej o stenogramach z zamkniętego posiedzenia z Ryszardem Sobiesiakiem w roli głównej, Ryszard Sobiesiak o spotkaniu z córką, po spotkaniu z Marcinem Rosołem: Pan Ryszard Sobiesiak: Ja przecież, ja widzę tylko córkę, jak idzie po spotkaniu i ma ładne ząbki, i się cieszy. I to już wiedziałem, że ona się cieszy, to ja się cieszyłem. Powiedziała do mnie: co ja o tym myślę, że ona chce zrezygnować. Ale pan prokurator mojej córce nie wiem, czy to jest, czy może tego nie można podawać... panie przewodniczący, nie zapisać tego może – pan prokurator po przesłuchaniu mojej córki powiedział, że szkoda, że się nie dostała na to stanowisko. Bo moja córka to jest osoba, która miała 7 lat i ja ją wiozłem pod Bibliotekę Ossolineum, gdzie ja nigdy nie byłem tam. Ona jest tak przygotowana. I ona już się przygotowała tak do tego, żeby na sto procent to wygrała, bo była najlepsza z nich wszystkich. Ale tylko przez to, że gdzieś coś na mnie... to, co chyba, panie pośle, to co ten zły tatuś czy coś to przecież, proszę zapytać ministra, tam leży chyba taki stek tych papierów na mnie, na mnie: bandyta, złodziej i jeszcze. A ja mam taki stek papierów, gdzie ciągle mnie sprawdzają służby i jestem czysty. No więc jak usłyszałem, że jakieś donosy czy coś były na mnie, no, to ja to tak zrozumiałem, że donosy znowuż na mnie i przez to, że złego ma tatusia i ma, nie ma, z tego, co ja kojarzę słowa mojej córki, ona lepiej to pamięta, bo jak mi wtedy powiedziała, że inaczej zeznawałem u prokuratora niż ona. Bo co, byliśmy trzy miesiące razem, nie mogliśmy się namówić? Ona miała inne zeznania niż ja w prokuraturze. Bo ja to zrozumiałem, że tak zostało to przekazane i nie ma o czym rozmawiać. Ona się cieszyła z tego, bo też coś jej tam w głowie świtało. To jest niezależna dziewczyna i bardzo mądra, zresztą zobaczycie. Więc nie wiem, o co to chodzi. Czy się cieszyła, bo już jej coś w głowie świtało, posłowie nie zapytali. Stenogramy przyszły w trakcie przesłuchania. Brygida Grysiak