383

Tajne konta polityków Rozmowa z Januszem Kaczmarkiem, prokuratorem krajowym, zastępcą prokuratora generalnego

Jan Piński: - Czy polscy politycy mają tajne konta w Szwajcarii? Janusz Kaczmarek: - Nie tylko w Szwajcarii. Gdybyśmy o tym nie wiedzieli, nie wysyłalibyśmy w tej sprawie pytań do zagranicznych prokuratur. Takie zapytania skierowaliśmy m.in. do Liechtensteinu, Bahamów czy Libanu. Interesują nas jednak tylko te rachunki bankowe, które były wykorzystywane w działaniach przestępczych. Samo posiadanie konta za granicą przestępstwem nie jest. Inną sprawą jest uzyskanie pomocy prawnej z zagranicy. Po taką właśnie pomoc pojechaliśmy ostatnio do Szwajcarii. Tamtejsza prokuratura przygotowała dokumenty, o które prosiliśmy, i chce je nam przekazać. Oczywiście, zgodnie z prawem szwajcarskim każda osoba, której dotyczył nasz wniosek, może zaskarżyć decyzję o odtajnieniu danych dotyczących jej rachunków bankowych. Sąd pierwszej instancji ma trzy miesiące na rozpatrzenie takiego zażalenia, a sąd drugiej instancji - sześć miesięcy. Jednak szwajcarski sąd może odmówić przekazania dokumentów tylko w jednym wypadku: jeżeli uzna, że sprawa ma charakter polityczny. Naszych wniosków to nie dotyczy.

- Czyli o tym, którzy politycy brali łapówki i ile, dowiemy się dopiero za 10 miesięcy? - Być może znacznie wcześniej. W wypadku wniosku, który złożyła Finlandia, zgoda na przekazanie materiałów została wydana przez sądy przed upływem miesiąca mimo wykorzystania przez zainteresowanych dwóch instancji odwoławczych.
- Czy sprawa ułaskawienia przez Kwaśniewskiego Petera Vogla (czyli Piotra Filipczyńskiego), którego działalność była bezpośrednio związana z tajnymi kontami polskich polityków, została wyjaśniona? - Istnieją dowody na to, że Vogel, chociaż był poszukiwany listem gończym od 1987 r., w drugiej połowie lat 90. przebywał w Polsce i odwiedzał kancelarię prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, a także wiele osób ze świata polityki i biznesu. Te informacje muszą zostać zweryfikowane. Znaków zapytania jest więcej. W 1999 r. Vogla po jego zatrzymaniu przez Szwajcarów i przekazaniu stronie polskiej zwolniono. Rozpoczęto procedurę ułaskawienia, mimo że stanowisko prokuratora referenta było negatywne. Być może zadziałał ten sam mechanizm, który sprawił, że w 1983 r. mający przerwę w karze Filipczyński otrzymał paszport. W sprawie wydania mu paszportu interweniowało biuro studiów ówczesnej SB. Zapewne nie bez znaczenia był tutaj fakt, że Tadeusz Filipczyński, ojciec Petera Vogla, był współpracownikiem tajnych służb PRL.

- Kiedy dowiemy się, kto kierował mafią paliwową? - Z etapu badania przestępstw, których dopuszczały się bezimienne "słupy" i bezimienni funkcjonariusze policji i służb celnych zespół krakowskich prokuratorów przechodzi właśnie do badania działalności w tej branży osób o znanych nazwiskach.

- Ma pan na myśli polityków? - Na razie bez komentarza.
- Kiedy poznamy winnych niejasnej prywatyzacji PZU? - Śledztwo wchodzi w ostatnią fazę. Ustalane jest pochodzenie pieniędzy, którymi Eureko BV w 1999 r. zapłaciło za akcje PZU SA. Jedna z wersji śledztwa zakłada, że pieniądze wyłożył Banco Comercial Portugu?s - udziałowiec Eureko, co byłoby sprzeczne zarówno z polskim prawem, jak i z umową prywatyzacyjną, a także z oświadczeniami samego Eureko. W styczniu wyznaczono jedną z najbardziej renomowanych firm audytorskich, by zbadała wiarygodność Eureko w chwili przystępowania do prywatyzacji, a także oceniła prawidłowość postępowania doradcy prywatyzacyjnego i pracowników Ministerstwa Skarbu Państwa.
- Czy prawdą jest, że Holandia, gdzie zarejestrowane jest Eureko, gra na zwłokę i nie pomaga Polakom w prowadzeniu śledztwa? - W lipcu 2005 r. poprosiliśmy Holandię o 1wykonanie pewnych czynności w ramach międzynarodowej pomocy prawnej. Do dzisiaj, mimo ponagleń, nie otrzymaliśmy żadnych informacji.
- Co się stało z polską mafią, o której przez lata było głośno? - Mafia ogólnopolska zajmująca się pospolitą przestępczością już w naszym państwie nie istnieje. Co prawda, po rozbiciu "Pruszkowa" popełniono błędy, gdyż to miejsce natychmiast zajęła równie dobrze zorganizowana grupa mokotowska, ale po rozbiciu tej ostatniej gangsterzy nie zdołali utworzyć równie silnej struktury. Aby raz na zawsze położyć kres tego rodzaju przestępczości, będziemy pozbawiać kryminalistów majątków uzyskanych w drodze przestępstwa. W tym celu zwróciłem się do głównego inspektora kontroli skarbowej o konkretne działania. Czy pan wie, że zabezpieczony do tej pory majątek grupy pruszkowskiej to 600 zł?! Czas to zmienić. Chcę doprowadzić do powołania na szczeblu Ministerstwa Finansów zespołu roboczego, który będzie kontrolował współdziałanie organów skarbowych z prokuraturą warszawską w sprawie rozliczenia majątku "Pruszkowa". Oprócz więzienia najbardziej dotkliwą karą dla przestępcy jest właśnie pozbawienie majątku.

- Kiedy prokuratorzy rozprawią się tak z plagą przestępstw gospodarczych? - Dzisiaj prowadzenie postępowań, w których mamy do czynienia z prywatyzacją, transakcjami giełdowymi czy praniem brudnych pieniędzy, wymaga specjalistycznej wiedzy. Nie wszyscy prokuratorzy są do tego przygotowani. Zdarzyło się, że prokurator nie wiedział, jaka jest różnica między radą nadzorczą a zarządem spółki. To oczywiście przykład skrajny. Niektóre przestępstwa nie są więc ścigane nie tyle ze względu na brak woli organów ścigania, ile z powodu braku wiedzy prokuratorów. Od 1 września rusza krajowa szkoła dla sędziów i prokuratorów. Zmiany będą towarzyszyć również aplikacji prokuratorskiej. Więcej będzie praktyki, w tym symulacji prawdziwych rozpraw. Osobiście zainteresowałem się sprawą "spółdzielni", nazywanej także "grupą trzymającą władzę", działającej od kilku lat na warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych. Okazało się, że prokuratorzy, którzy badali tę sprawę, pracę nad nią i podobnymi przestępstwami traktowali jako swego rodzaju "zesłanie". By temu przeciwdziałać, zaproponowałem współpracę szefom Komisji Papierów Wartościowych i Giełd oraz Komisji Nadzoru Ubezpieczeń i Funduszy Emerytalnych. Wkrótce KPWiG rozpocznie szkolenie prokuratorów. Będą mieli możliwość wyjazdu na staż do USA.

- Ministerstwo Sprawiedliwości zajęło się zapomnianą już sprawą nadużyć w ministerstwie sportu kierowanym na przełomie lat 80. i 90. przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Czy zostaną wznowione też inne podobne sprawy? - To nie jest tak, że kierownictwo prokuratury sięga w ciemno w poszukiwaniu starych spraw. Mamy zalew pism wskazujących na nieprawidłowości w konkretnych postępowaniach po stronie policji bądź innych państwowych służb. Wnioski dotyczą nie tylko wielkich spraw, takich jak nieprawidłowości w ministerstwach czy przy procesach prywatyzacyjnych, ale też wypadków drogowych, w których uczestniczyły osoby z pierwszych stron gazet.
- Ostatnio mecenas Jan Widacki, któremu postawiono m.in. zarzuty nakłaniania do fałszywych zeznań, oskarżył prokuraturę o działanie pod naciskiem polityków. W poprzednich latach zdarzało się to często. Jak jest tym razem? - Prokuratura Apelacyjna w Białymstoku dysponuje poważnym materiałem procesowym, ale ciekawe w tej sprawie jest to, że już parę godzin po wręczeniu Janowi Widackiemu wezwania do stawienia się w prokuraturze rozdzwoniły się telefony od dziennikarzy. Interesowały ich zarzuty, które mają być przedstawione mecenasowi. Zachodzi obawa, że ktoś chciał się w ten sposób dowiedzieć, jakim materiałem dowodowym dysponuje prokuratura, a być może także wywrzeć presję na prowadzących sprawę. Istotą zawodu prokuratora jest jednak to, że nie może się on bać mediów ani przełożonych. W sprawach, które dotyczą dużego biznesu i choć jednego polityka, prokurator zawsze spotka się z zarzutem, że działa na polityczne zamówienie. Na dodatek ma pewność, że taką sprawę opiszą media. Jedne napiszą o działaniach śledczych prokuratury dobrze, drugie źle. Prawdopodobne są też interpelacje poselskie. Siłą rzeczy taką sprawą zainteresują się przełożeni prokuratora. Ważne jest, by w takiej sytuacji prowadzący sprawę nie zwracał uwagi na nic poza materiałem dowodowym. Takiej postawy oczekuję od każdego prokuratora. Jan Piński

Tak zabił Peter Vogel 2008-03-27

Jak to możliwe, by młodociany bandyta, który z zimną krwią zabił staruszkę, po krótkiej odsiadce uciekł z kraju i zrobił wielką karierę w bankowości? Czym się kierował w tej strasznej zbrodni? "Fakt" dotarł do ludzi znających historię tego potwornego morderstwa. Choć minęło od niego już 38 lat, ta opowieści nadal brzmi jak historia z filmu kryminalnego. I to filmu bez happy endu. Był spokojny, chłodny wieczór 1970 roku. Lekki śnieg zasypywał powoli ulice podwarszawskiego Komorowa. W oknach domów migotały lampki na świątecznych choinkach, bo były to ostatnie dni roku. Już po Bożym Narodzeniu, ale przed Nowym Rokiem. A ludzie przygotowywali się już do sylwestra. Nikt nawet nie przypuszczał - twierdzi "Fakt" - że jeszcze tej nocy dojdzie do straszliwej zbrodni.

Podpalił ciało i uciekł z pieniędzmi Zmierzchało. Pani Marynia, która opiekowała się jedną z miejscowych willi przy ul. Spacerowej, szykowała się już do snu. Zwykle chodziła spać wcześnie. Tak było i tym razem. Nagle usłyszała dzwonek do drzwi. "Maryniu, otwórz" - usłyszała starsza kobieta. Za oknem zobaczyła znajomego młodzieńca, który przyjaźnił się z synem jej pracodawcy. Nie przemknęło jej nawet przez głowę, jak straszny los ją czeka. Chłopcem za drzwiami był Piotr Filipczyński, znany później jako Peter V. Staruszka ufnie otworzyła drzwi. Chłopak wszedł i zatrzasnął je od środka. "Oddawaj pieniądze" - krzyknął. Wiedział, że kobieta oszczędzała je od dłuższego czasu. "Nic nie mam. Zresztą po co ci one" - odpowiedziała Marynia drżącym głosem. Wtedy zdenerwowany Filipczyński zamachnął się i potężnym uderzeniem tłuczkiem do mięsa powalił kobietę na ziemię. Pani Marynia jeszcze żyła. Brocząc krwią, próbowała powiedzieć coś do napastnika, lecz ten nie słuchał. Pochylił się nad nią i wycedził przez zęby. "Muszę kupić wino na sylwestra i wiem, że masz pieniądze". Zaciągnął konającą kobietę do piwnicy. Tam postanowił dokończyć okrutnego dzieła. Pani Marynia jeszcze żyła, gdy Filipczyński chwycił za ciężki baniak i roztrzaskał go na głowie staruszki. Potem próbował jeszcze spalić zwłoki w piwnicznym piecu. Ale ciało staruszki się do niego nie zmieściło, więc Filipczyński po prostu je podpalił. Potem dokładnie przeszukał mieszkanie. Dopiął swego. W sienniku znalazł 12 tys. zł, pisze bulwarówka.

Zawsze był dziwny Niedługo po tej zbrodni Leon Knobelsdorf odkupił od państwa Filipczyńskich dom, w którym wychował się zabójca. Do dziś drży, gdy przypomni sobie tę historię. "Rodzice Piotra nie chcieli uwierzyć w to, co zrobił. Nie mogli znieść tego brzemienia. Dlatego sprzedali mi dom i wynieśli się do Warszawy" - mówi "Faktowi" pan Leon. Jaki był młody Filipczyński? "Zawsze jakiś taki dziwny. Dziwnie się ubierał, miał długie włosy ciągle związane w kitę" - mówi Pan Leon. Pamięta, że z chłopakiem zawsze były problemy. "Wspinał się na drzewo i strzelał do ludzi ze śrutówki. Zresztą jego pokój na poddaszu był cały podziurawiony od tego. Sufit, ściany, wszystko było dziurawe" - wspomina. Filipczyński zrobił sobie pokój w... piwnicy. "Na ścianie była wymalowana postać szatana. Dopiero rok temu został zamalowany. Pamiętam, że po tej strasznej zbrodni chłopak po prostu zniknął i nigdy już go nie widziałem. Słyszałem jedynie, że został szybko złapany i osądzony" - dodaje bulwarówce pan Leon.

Czy odpowie za morderstwo? Rzeczywiście. Piotr Filipczyński został skazany na 25 lat więzienia. Jednak już po 2 latach Rada Państwa zmniejszyła ten wyrok do 15 lat. Po ośmiu latach odsiadki wyszedł na przepustkę i w dziwnych okolicznościach otrzymał paszport, po czym uciekł za granicę. A przypomnijmy, w PRL o paszport nie było wcale łatwo. Uczciwi ludzie czekali na ten dokument latami, a młody, zwolniony z celi zabójca dostał go błyskawicznie. To jedna z zagadek tej historii - pisze "Fakt". Najpierw Filipczyński wyjechał do Niemiec, gdzie zmienił nazwisko na Peter V., potem do Szwajcarii, gdzie zrobił wielką karierę jako bankier. W 2000 r. ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski zadecydował o jego ułaskawieniu. I tu kolejna zagadka - procedura ułaskawieniowa przebiegła niezwykle sprawnie. Przeszkód nie znaleźli ani opiniujący wniosek urzędnicy z prawicowego wówczas rządu, jak też i opanowane przez polityków SLD biuro prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Tak oto Peter V., który zakatował starszą kobietę, oczyścił się z tamtej zbrodni w majestacie prawa - ujawnia "Fakt". Mógł się cieszyć wolnością, humor psuły mu tylko ujawniane co pewien czas przez dociekliwych dziennikarzy szczegóły z jego życia. A także stawiane hipotezy, dotyczące jego związku z politykami. Dziennikarze, próbując rozwikłać cudowną przemianę bezwzględnego bandyty w dystyngowanego finansistę, przypuszczali, że był on łącznikiem pozwalającym ukrywać fortuny z łapówek na tajnych, szwajcarskich kontach. W zamian za to politycy mieli oferować mu rzecz najcenniejszą - bezkarność. Czy te hipotezy są prawdziwe? Jeszcze nie wiadomo. Wykaże to śledztwo, pisze bulwarówka. Bo kilka dni temu szczęśliwa karta Petera V. się odwróciła. W Wielkanoc, gdy V. przyjechał do Warszawy odwiedzić matkę, zatrzymało go CBŚ. Minister Sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski zapowiedział właśnie, że jeśli V. zostanie skazany za pranie brudnych pieniędzy (to zarzucili mu śledczy), to niewykluczone, że odsiedzi też resztę dawnej kary. Według ministra ułaskawienie można odwiesić, twierdzi Fakt". Źródło: Dziennik.p

Ułaskawienie "kasjera lewicy" - będzie śledztwo 2005-12-05 Prokuratura w Katowicach ma wyjaśnić, czy przy ułaskawieniu Petera Vogla, Polaka mieszkającego w Szwajcarii, w latach 70. skazanego za zamordowanie kobiety, nie naruszyła prawa minister sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka i jej zastępcy Taką decyzję podjął prokurator krajowy Janusz Kaczmarek. Sprawę 51-letniego dziś bankowca Vogla ujawniły wczoraj: "Życie Warszawy", "Super Ekspres" oraz tygodnik "Wprost". Z doniesień tych mediów wynika, że Vogel został skazany w 1972 r. za okrutne zabójstwo starszej kobiety na 25 lat więzienia. Miał wtedy 17 lat, nosił nazwisko Filipczyński. Odsiedział niespełna osiem lat, wyszedł z więzienia na tzw. przerwę w karze i wyjechał z kraju. W listopadzie 1983 r. Rada Państwa przychyliła się do jego pierwszego wniosku o ułaskawienie i zmniejszyła mu wyrok do 15 lat więzienia. Filipczyński był wtedy w Niemczech, potem w Argentynie, w końcu osiadł w Szwajcarii. Według anonimowych rozmówców "Życia" z ABW utrzymywał "zażyłe stosunki z politykami z PZPR, a potem SLD". Z jego późniejszej, drugiej już prośby o łaskę wynika co innego - twierdzi, że nie chciał wrócić do Polski po wybuchu stanu wojennego. Już jako Peter Vogel (przyjął nazwisko matki) w Szwajcarii skończył studia informatyczne i zaczął pracować dla koncernów telekomunikacyjnych, a następnie we własnej firmie "doradztwa strategicznego". W latach 90. mieszkał w Polsce i pojawiał się m.in. w Sejmie jako doradca. Interpol odnalazł Vogla dopiero gdy ten w 1998 r. wystąpił o szwajcarskie obywatelstwo. Został wydany Polsce w czerwcu 1999 r., by skończył odbywać zasądzoną karę. Jego obrońca natychmiast wystąpił o ułaskawienie. Zastępca prokuratora generalnego w rządzie Jerzego Buzka Stefan Śnieżko wszczął procedurę ułaskawieniową z urzędu, jednocześnie wydał nakaz zwolnienia Vogla z aresztu. Śnieżko argumenty miał trzy:

1.od zbrodni minęło 28 lat;

2.Vogel odsiedział połowę kary;

3.od 20 lat żył normalnie, robił karierę, miał żonę, dwójkę dzieci.
Prośbę o łaskę dla Vogla pozytywnie zaopiniowały warszawski sąd okręgowy i Sąd Najwyższy. Ale w dokumentach tej sprawy zachowała się też notatka prok. Jolanty Rucińskiej z Ministerstwa Sprawiedliwości. Wynika z niej, że otrzymała ona polecenie od drugiego zastępcy prokuratora generalnego Włodzimierza Wolnego, a ten od minister Hanny Suchockiej, by poprzeć wniosek o darowanie reszty kary. Pół roku później Aleksander Kwaśniewski ułaskawił Vogla - warunkowo (na pięć lat próby) darując wykonanie reszty kary. Po powrocie do Szwajcarii Vogel zatrudnił się w banku Coutts jako członek zarządu. Bank ten pojawia się w sprawie Marka Dochnala, lobbysty podejrzanego o skorumpowanie posła Andrzeja Pęczaka oraz pranie brudnych pieniędzy. Według "Życia Warszawy" Vogel - nazywany przez gazetę "kasjerem lewicy" - miał w banku Coutts obsługiwać konta osób związanych z Dochnalem. Prokurator Kaczmarek potwierdził wczoraj, że prokuratura ma informacje, że "politycy mogą mieć w tym banku konta". Nie ujawnił ani nazwisk, ani nazw partii. Dodał, że łódzka prokuratura bada "przestępcze przepływy między kontami, o których opowiada Dochnal". To w śledztwie dotyczącym lobbysty pojawić się miały wątpliwości dotyczące ułaskawienia Vogla. Dostęp do dokumentów ze śledztwa miała sejmowa komisja śledcza ds. Orlenu. Sam Dochnal też był przez komisję przesłuchiwany. Według prokuratora Kaczmarka podstawową wątpliwość budzi decyzja o natychmiastowym zwolnieniu Vogla z aresztu w lipcu 1999 r. nakazem zastępcy prokuratora generalnego. - Chcemy wiedzieć kto ją rzeczywiście podjął. Katowickie śledztwo będzie miało za zadanie odpowiedź - czy była to decyzja wydana z naruszeniem prawa - wyjaśnia Kaczmarek. Prokurator powiedział wczoraj Monice Olejnik w programie "Prosto w oczy", a potem w rozmowie z "Gazetą", że planowane jest przesłuchanie Hanny Suchockiej, jej zastępców i autorki notatki z 1999 r. Sprawę zbadać miała pod kątem "przekroczenia uprawnień" w październiku tego roku warszawska prokuratura okręgowa. Odmówiła jednak wszczęcia postępowania, ponieważ z akt wynikało, że wszystkie procedury zostały zachowane, a ewentualny zarzut przedawnił się. Wczoraj "Życie Warszawy" zasugerowało też korupcyjny wątek w tej sprawie. Prawnicy Vogla jakoby mieli się kontaktować z Ryszardem Kaliszem w Kancelarii Prezydenta. Jak ustaliśmy, prawnikiem Vogla był wówczas Andrzej Sandomierski. Z jego usług prezydent Kwaśniewski w tym samym czasie korzystał w sporze z redakcją "Życia". Mecenas musiał więc być w stałym kontakcie z Kancelarią. - Możemy mówić ewentualnie o poplecznictwie, albo o przekroczeniu uprawnień w celu osiągnięcia korzyści osobistych, ale przez pana Vogla, najpierw latami poszukiwanego, następnie błyskawicznie zwolnionego z aresztu ekstradycyjnego - wyjaśnia prokurator Kaczmarek. Polecił wczoraj zbadać sprawę jeszcze raz, w Katowicach. - Łączenie pana prezydenta z ułaskawieniem Vogla nie ma uzasadnienia - oświadczył wczoraj szef gabinetu prezydenta Waldemar Dubaniowski. Dodał, że przy pozytywnych opiniach sadów i prokuratora decyzja głowy państwa jest formalna. W tym roku Peter Vogel po raz trzeci wystąpił o ułaskawienie. Tym razem chodziło o zatarcie skazania. Oba sądy nie zgodziły się na to. Bogdan Wróblewski

Kasjer Vogel Numer: 1/2006 (1204) Ponad 50 mln franków szwajcarskich łapówek przepłynęło dla niektórych polskich polityków przez rachunki w Coutts Banku i EFG Banku w Zurychu Jaką rolę w polskiej polityce i biznesie odgrywał Peter Vogel? Jak Vogel, ułaskawiony przez Aleksandra Kwaśniewskiego sprawca mordu, później finansista w Szwajcarii, stał się jednym ze zworników polityczno-finansowego układu, który dominował w Polsce przez ostatnie dziesięć lat? Szwajcarscy śledczy potwierdzili istnienie około 30 rachunków w Coutts Banku i EFG Banku w Zurychu, przez które miały być transferowane łapówki, m.in. dla niektórych polskich polityków - łącznie ponad 50 mln franków szwajcarskich. Obecnie te konta - na wniosek szwajcarskiej prokuratury - zostały zablokowane. Tamtejsi śledczy weryfikują zeznania, które złożył aresztowany w 2004 r. biznesmen Marek Dochnal. Wśród prześwietlanych wątków znajduje się także ten dotyczący przelewów przez konta Dochnala łapówek, za które rosyjski koncern Łukoil miał zdobywać przychylność polskich polityków przy prywatyzacji Rafinerii Gdańskiej. - Na podstawie zeznań Marka Dochnala złożonych w Polsce odtwarzamy przepływy pieniędzy między zablokowanymi kontami w obu bankach - powiedział "Wprost" Peter Hźnig, prokurator z Zurychu. Konta są własnością firm należących do polskich obywateli.

Morderca szczególnej troski Peter Vogel vel Piotr Filipczyński urodził się w kwietniu 1954 r. Pod koniec 1971 r. trafił do więzienia z 25-letnim wyrokiem za brutalne zabójstwo, które popełnił jako nastolatek. Zabił guwernantkę kolegi ze szkoły. Mieszkający w podwarszawskim Komorowie znajomi Filipczyńskich długo nie mogli wyjść z szoku. Wstrząsająca zbrodnia na staruszce, której ciało Filipczyński podpalił, była w Komorowie szeroko komentowana. - To była spokojna, inteligencka rodzina. Długo nie mogliśmy uwierzyć w to, co się stało - wspominają ówcześni sąsiedzi Filipczyńskich. Filipczyński zabił, bo potrzebował pieniędzy na imprezę - skradł zamordowanej 12 tys. zł. Rada Państwa wyrok na Filipczyńskiego złagodziła do 15 lat więzienia. Nic dziwnego, ojciec młodocianego mordercy był wysoko postawionym PRL-owskim dyplomatą. Prawdopodobnie właśnie układy ojca zdecydowały o tym, że już we wrześniu 1979 r. Filipczyński - w ramach przerwy w odbywaniu kary - opuścił więzienie, a 18 lipca 1983 r. wyjechał z kraju. W tym czasie trwał stan wojenny i wyjazd za granicę dla normalnych obywateli był niemal niemożliwy. Cała sprawa nie mogła się więc odbyć bez wiedzy i przyzwolenia PRL-owskich tajnych służb. Filipczyński dostał paszport i mógł spokojnie opuścić Polskę. Według informacji, do których dotarli dziennikarze "Wprost", najprawdopodobniej pomogły mu w tym wojskowe tajne służby.

Azyl dla Kwaśniewskiej Jak ustalili dziennikarze "Wprost", tuż po wyjeździe z kraju Filipczyński bezskutecznie starał się w 1983 r. o azyl w Szwajcarii. Zapewne liczył na przychylność szwajcarskich władz, które w tym czasie, podobnie jak władze Austrii, chętnie udzielały azylu członkom PRL-owskiej nomenklatury partyjnej lub ich rodzinom. W 1983 r. azyl w Austrii dostał na przykład Jerzy Bahr, PRL-owski dyplomata, w latach 70. na placówce w Bukareszcie, a za prezydentury Kwaśniewskiego szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Azyl pozwolił mu na pracę w Szwajcarii, w Bernie. W tym samym czasie azyl w Szwajcarii uzyskała siostra Aleksandra Kwaśniewskiego Małgorzata Sylwia. Azyl w Szwajcarii dostał też Krzysztof Rogala, dziennikarz, były rzecznik PKN Orlen (za prezesury Zbigniewa Wróbla) i przyjaciel domu Kwaśniewskich. Tuż po wyjeździe Filipczyńskiego z Polski Interpol rozesłał za nim list gończy. Uciekinier jednak zacierał za sobą ślady. W 1988 r. przyjął nazwisko matki - Vogel. Osiadł w Szwajcarii (wówczas miał w kieszeni także paszport niemiecki - jego zdobycie ułatwiły mu niemieckie korzenie matki). Potwierdza to sam Vogel. Sugeruje też, że wyjazd z Polski ułatwiła mu pozycja ojca. - Byłem synem dyplomaty. Uwadze ślamazarnej machiny biurokratycznej nie uszłoby przecież tak łatwo, że byłem karany - mówi Vogel w rozmowie ze współpracującymi z "Wprost" dziennikarzami szwajcarskiego tygodnika "Facts". - Spekulacje, które się teraz pojawiły w Polsce, są bezpodstawne i wynikają z politycznych porachunków z ekipą prezydenta Kwaśniewskiego - dodaje.
Konta Vogla Do świata finansjery Vogel trafił we wrześniu 1998 r. Był wówczas jeszcze obywatelem Niemiec. Ze szwajcarskich rejestrów spółek wynika, że mieszkał w Glattfelden, niedaleko zuryskiego lotniska. W 1998 r. przeprowadził się do Niederhasli. W 2000 r. zamieszkał zaś w cichym miasteczku Winkel, na północ od Zurychu, gdzie decyzją lokalnych władz podatki są niskie. Został administratorem aktywów Coutts Banku. Szybko awansował, bo przyprowadził do banku klientów, których majątek wyceniano na miliony franków. Po odejściu z Coutts Vogel pełnił podobną funkcję w szwajcarskim EFG Banku. Pieniądze z Polski płynęły szerokim strumieniem. - Tylko z łapówek od Dochnala przez Szwajcarię były transferowane dziesiątki milionów franków - mówi "Wprost" prokurator Hźnig. Jak potwierdzili dziennikarzom "Facts" miejscowi przedsiębiorcy, Vogel w tamtym czasie miał nadzwyczaj dobre kontakty z polskimi elitami politycznymi i finansowymi. - Być może właśnie za tymi układami kryje się tajemnica tak szybkiego ułaskawienia Petera Vogla - ocenia Marek Biernacki, poseł PO, były minister spraw wewnętrznych i administracji. Sam Dochnal przez swoich adwokatów wysyła sygnały, że w zamian za złagodzenie kary ma zamiar wskazać, do jakich polityków należały konta obsługiwane przez Vogla. Informacje te potwierdza publicznie adwokat Dochnala mecenas Piotr Kruszyński. Obecnie Vogel przebywa w Szwajcarii. Do Polski nie zamierza w najbliższym czasie przyjeżdżać, bo jest pewien, że zostanie zatrzymany i osadzony w areszcie. Wcześniej jednak, choć był poszukiwany, w Polsce bywał wielokrotnie - jako przedstawiciel koncernów telekomunikacyjnych.

Sieć Vogla Vogel pracował dla holenderskiego telekomu KPN, który był zainteresowany udziałem w prywatyzacji Telekomunikacji Polskiej. W połowie lat 90. pojawiał się w towarzystwie członków sejmowej komisji pracującej nad nowelizacją ustawy o łączności i projektem prywatyzacji telekomunikacji. Spotykał się m.in. z Janem Królem i Karolem Działoszyńskim z Unii Wolności oraz Andrzejem Szarawarskim i Jackiem Piechotą z SLD. - To były okazjonalne kontakty - tłumaczy Jan Król. - Znam go oczywiście, poznaliśmy się w połowie lat 90., kiedy jako członkowie komisji pojechaliśmy do Holandii na zaproszenie tamtejszego telekomu. Potem regularnie spotykałem go na różnych imprezach, konferencjach, ale jego przeszłości nie znałem - mówi Jacek Piechota, były minister gospodarki. Także Andrzej Szarawarski, były wiceminister skarbu i śląski baron SLD, w rozmowie z "Wprost" przyznał, że zna Vogla. Vogel przez kilka lat był swego rodzaju skrzynką kontaktową dla firm chcących kupić akcje TP SA. Prowadził w tej sprawie nawet rozmowy ze Swisscomem. Był na tyle wiarygodnym partnerem w interesach, że z jego usług korzystali także zachodni menedżerowie. Achim Egner, obecnie prezes Rewe, a w latach 1995-1999 szef największego w Europie telekomunikacyjnego operatora wirtualnego Demitel, zatrudnił Vogla jako przedstawiciela na Polskę.
Sami swoi Katowiccy prokuratorzy wyjaśniają, jak to możliwe, że poszukiwany listem gończym Vogel bywał na przyjęciach z udziałem polskich policjantów i prokuratorów. Jak ustaliła prokuratura, jedno z takich spotkań zorganizowano w pubie na warszawskiej Starówce kilka miesięcy przed zatrzymaniem Vogla w Szwajcarii. Byli na tej imprezie wysocy rangą policjanci i prokuratorzy. Wielu z nich znało przeszłość Vogla, bo - jak twierdzą świadkowie - plotkowano o tym przy kieliszku. Vogel jest krewnym Ireny Popoff, byłej oficer wywiadu i rzecznik UOP w czasie, gdy kierowali nim Jerzy Konieczny i Gromosław Czempiński. Zna też dobrze byłego rzecznika warszawskiej prokuratury, dziś adwokata Ryszarda Kucińskiego. Gdy zaś Vogel starał się o prezydencką łaskę, jego adwokatem był Andrzej Sandomierski, nadworny prawnik Aleksandra Kwaśniewskiego. Jest mało prawdopodobne, by zeznania Vogla przed szwajcarskimi prokuratorami wyjaśniły, co kryje się za znajomościami i układami, w których był on ogniwem. Mogą jednak przynajmniej potwierdzić to, co zeznaje Marek Dochnal. A rozszyfrowanie, którzy polscy politycy korzystali z wpłat na konta obsługiwane przez Vogla, mogłoby stanowić wyłom w układzie, jaki reprezentował.

Balz Rigendinger, Grzegorz Indulski

Peter Vogel opowiedział o kulisach swojego ułaskawienia Za kilka dni do katowickiej prokuratury trafi tajny protokół z przesłuchania Petera Vogla – dowiedział się "Wprost". Jak ustaliliśmy, nazywany kasjerem lewicy Vogel opowiedział o okolicznościach ułaskawienia go przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Do przesłuchania Vogla doszło w Bratysławie, na terenie polskiego konsulatu. Mieszkającego na stałe w Szwajcarii mężczyznę przesłuchiwał konsul. Wszystko działo się w obecności prokuratora. Co powiedział Vogel? – Mogę tylko potwierdzić, że takie przesłuchanie miało miejsce – mówi "Wprost" prokurator Leszek Goławski, rzecznik katowickiej prokuratury apelacyjnej. Jak ustaliliśmy nieoficjalnie, Vogel był pytany o okoliczności w jakich został w 1999 r. ułaskawiony przez Aleksandra Kwaśniewskiego. Pytano go m.in. o to, czy kontaktował się w sprawie tej decyzji z urzędnikami Kancelarii Prezydenta lub samym Aleksandrem Kwaśniewskim. Jakie były szczegóły relacji Vogla? To na razie jest objęte tajemnicą.Vogel został w 1971 r., skazany za zabójstwo staruszki. Korzystając z przerwy w odbywaniu kary, uciekł z kraju. Zrobił karierę w szwajcarskim sektorze bankowym. Pracował m.in. w banku EFG i Coutts Banku. Według relacji świadków to właśnie on miał obsługiwać rzekome tajne konta polskich polityków lewicy. Na tę okoliczność polskim śledczym jednak nie udało się go przesłuchać. Vogla obowiązuje bowiem szwajcarska tajemnica bankowa. Peter Vogel zgodził się zeznawać w Bratysławie, bo – jak twierdzi – boi się przyjechać do Polski. Dorota Kania

"Kasjer lewicy" Peter V. tymczasowo aresztowany 2008-03-24 Zatrzymany przez Centralne Biuro Śledcze Peter V., został tymczasowo aresztowany - poinformował prokurator Leszek Goławski z katowickiego wydziału Prokuratury Krajowej. Peterowi V., przez media nazywanemu "kasjerem lewicy", postawiono zarzuty dotyczące pomocnictwa w przywłaszczaniu pieniędzy oraz prania brudnych pieniędzy. Grozi mu do 10 lat pozbawienia wolności. Peter V. został zatrzymany w niedzielę w Warszawie, a następnie przewieziony do Katowic, gdzie usłyszał prokuratorskie zarzuty. Sąd Rejonowy w Katowicach zdecydował o tymczasowym aresztowaniu go na trzy miesiące. Zatrzymanie Petera V. ma związek ze śledztwem prowadzonym przez katowicki wydział Prokuratury Krajowej, w którym podejrzanym o pranie brudnych pieniędzy jest również lobbysta Marek Dochnal. Prokuratura nie udziela w tej sprawie szczegółowych informacji.

Chodzi o wielomilionowe kwoty - powiedział jedynie prokurator Goławski. Według nieoficjalnych informacji chodzi o 70 mln zł. Aresztowany Peter V., zwany przez media "kasjerem lewicy", w latach 70. nazywał się Piotr Filipowski vel Filipczyński. Jako 17-letni chłopak brutalnie zamordował 75-letnią kobietę w celach rabunkowych. Skazano go na 25 lat więzienia. W 1979 r. miał przerwę w odbywaniu kary, a w 1983 r. w niewyjaśnionych okolicznościach dostał paszport i wyjechał do Szwajcarii. Według prasy, miał być zwerbowany przez służby specjalne PRL, które umożliwiły mu wyjazd. Podjął pracę w bankach szwajcarskich.
W 1998 r. polski wymiar sprawiedliwości uruchomił procedurę ekstradycyjną. Peter V. został zatrzymany w Szwajcarii i przekazany Polsce w celu odbycia reszty kary. Trafił do aresztu; jego prawnicy wnieśli o ułaskawienie. W grudniu 2005 r. "Życie Warszawy" podało, że prokurator z biura ułaskawień resortu sprawiedliwości wydał negatywną opinię w tej sprawie, jednak ówczesny zastępca prokuratora generalnego Stefan Śnieżko miał pozytywnie zaopiniować wniosek do prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego o ułaskawienie i nakazał zwolnienie Petera V. z aresztu. W lipcu 1999 r. wrócił on do Szwajcarii. Nazwisko Petera V. pojawiło się też w innych materiałach, jakimi dysponuje katowicka prokuratura. Marek Dochnal w złożonych w prokuraturze, a przytaczanych przez prasę, zeznaniach miał mówić o kontach, jakie czołowi politycy lewicy mieli posiadać w szwajcarskich bankach. Na te rachunki miały wpływać pieniądze z łapówek. Peter V., który po wyjeździe do Szwajcarii rozpoczął pracę w tamtejszym banku Coutts, miał obsługiwać te konta.
Peter V. został przesłuchany w sprawie ułaskawienia go przez Aleksandra Kwaśniewskiego, ale jako świadek. Złożył wówczas zeznania w konsulacie w Bratysławie. W sprawie tej katowicka prokuratura przesłuchała również Aleksandra Kwaśniewskiego. Śledztwo w sprawie ułaskawienia Petera V. prowadzone jest w Katowicach od grudnia 2005 r. Skierowała je tam Prokuratura Krajowa po tym, gdy w listopadzie Prokuratura Okręgowa w Warszawie odmówiła jego wszczęcia, uznając, że doszło do przedawnienia. Postępowanie ma ustalić ewentualnych winnych utrudnienia postępowania wykonawczego sądu (art. 239 Kodeksu Karnego) oraz wyjaśnić mechanizm, prowadzący do decyzji o ułaskawieniu. Oprócz Aleksandra Kwaśniewskiego dotychczas przesłuchano m.in. urzędników resortu sprawiedliwości (w tym byłą minister Hannę Suchocką), Kancelarii Prezydenta i innych instytucji w czasach, gdy trwała procedura ułaskawienia. (bart)

Peter Vogel rozpoczął swą karierę w Strzelcach 31 marzec, 2008 Sprawą matury „kasjera lewicy” - Petera Vogla Strzelec Opolski zajmował się już w 2005 roku. Dziś, dzięki staraniom emerytowanego nauczyciela, Jana Jachecia, światło dzienne ujrzały nowe fakty z tamtych wydarzeń Kariera Petera Vogla nie rozpoczęła się w szwajcarskich bankach przeznaczonych dla milionerów czy salonach politycznych Warszawy. Rozpoczęła się znacznie wcześniej w Strzelcach Opolskich. Człowiek, przez ręce którego przechodziły miliony, odsiadywał tutaj wyrok 25 lat więzienia za morderstwo dokonane ze szczególnym okrucieństwem. Nie był jednak traktowany jak zwykły kryminalista. Przyszły kasjer lewicy miał Tatusia. Na stanowisku rzecz jasna. Wszystko zaczęło się w pod koniec 1971 roku. Młody Piotr Filipczyński, bo tak się wtedy nazywał przyszły ulubieniec lewicy, nie zaliczył języka angielskiego i musiał powtarzać drugą klasę liceum. Na dodatek kilka dni przed końcem roku miał poważny wypadek samochodowy. W ramach kary ojciec odciął mu dopływ gotówki i młody człowiek nie miał za co zabawić się w sylwestra. Znalazł na to sposób. 30 grudnia 1971 roku Piotr Filipczyński zwabił do piwnicy 75-letnią staruszkę, która pracowała w domu kolegi jako gosposia i guwernantka. Być może wiedział, że nie wydawała zarobionych pieniędzy i odkładała je na czarną godzinę. W piwnicy zabił ją rozwalając czaszkę tłuczkiem do mięsa. Potem polał zwłoki rozpuszczalnikiem i podpalił. 12 tysięcy złotych, które zrabował, były równoważnością rocznej przeciętnej pensji. Nie zabawił się jednak za nie zbyt długo. Został aresztowany. Obrońca argumentował, że wstrząs mózgu, jakiego doznał podczas wypadku samochodowego, mógł spowodować ograniczenie poczytalności, lecz sąd nie miał wątpliwości. Skazał go na 25 lat więzienia w jednym z najcięższych zakładów w kraju. W Strzelcach Opolskich. I tutaj zaczyna się lista przedziwnych wypadków, które doprowadziły w końcu do powstania „Petera Vogla” i rzucają inne światło na jego dalszą karierę. A zaczęło się od matury. W roku 1973 ojciec naszego bohatera kieruje do Ministerstwa Oświaty prośbę o umożliwienie mu kontynuowania nauki podczas odbywania kary. Ojciec Piotra, Tadeusz Filipczyński, nie jest byle kim. Stanowisko wicedyrektora departamentu w Ministerstwie Przemysłu Lekkiego otwierało wiele drzwi. Jako, że przy strzeleckim więzieniu działa fabryka butów całkowicie zależna od tegoż ministerstwa, nie dziwi, że nasz młody bohater traktowany był w sposób szczególny. Piotr Filipczyński zostaje zapisany do liceum dla dorosłych w Warszawie przy ul. Klonowej, gdzie prowadzi naukę korespondencyjnie. Ponieważ liceum nie ma w swoim programie nauczania języka angielskiego, uznano awansem, że skończył drugą klasę i od razu rozpoczął trzeci rok nauki. Po dwóch latach ojciec zaczął starania o umożliwienie synowi zdawania egzaminu dojrzałości. Jan Jacheć, nauczyciel matematyki w strzeleckim liceum twierdzi, że Tadeusz Filipczyński trzykrotnie przyjeżdżał wtedy do opolskiego kuratora i naciskał na przeprowadzenie matury w liceum stacjonarnym. Kurator Pabliszyn z Opola odpowiedział mu wtedy, zgodnie z prawdą, że nie ma takiej prawnej możliwości, i że maturę może jak najbardziej zdawać, tylko że w szkole, w której pobierał nauki. Filipczyński miał jednak koneksje na samych szczytach władzy i nie dawał za wygraną. Prawdopodobnie w całym tym zamieszaniu chodziło o to, że inaczej wygląda w papierach matura zdana w liceum stacjonarnym. Skazani nie mieli wtedy takich możliwości i unikało się potem niewygodnych pytań. Na pewno przyczyną nie był koszt dojazdów egzaminatorów z liceum w Warszawie. Robili to już wcześniej podczas zaliczeń semestralnych. Wokół matury Piotra Filipczyńskiego zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Skoro kuratorium nie wyraziło zgody, pismo z poleceniem przeprowadzenia takiego egzaminu nadchodzi do dyrektora liceum bezpośrednio z Ministerstwa Oświaty z pominięciem oficjalnej drogi służbowej. To wydarzenie bez precedensu. Dyrektor placówki, B., rozpoczął przygotowania do egzaminu. Miał on wtedy powiedzieć, że „dla strzeleckiego liceum to wielki zaszczyt” i takim też argumentem przekonywał do swoich racji nauczycieli. Przed egzaminem pozostał do rozwiązania problem formalny. Do liceum w Warszawie skierowane zostało pismo z prośbą o przesłanie arkuszy ocen ucznia. Są one potrzebne, by ocenić jego postępy w nauce i absolutnie wymagane do przeprowadzenia egzaminu. Mimo ponawiania próśb, arkusze najprawdopodobniej nigdy nie dotarły do Strzelec. Bez nich nie wiadomo nawet, czy uczeń w ogóle ukończył klasę III i IV szkoły średniej. Mimo to liceum w Strzelcach uznaje przedmioty z warszawskiego liceum dla pracujących za zaliczone. 30 kwietnia 1975 r. odbywa się zebranie rady pedagogicznej, na której dyrektor B. skierował się do nauczycieli z „gorącą prośbą”, by podjęli uchwałę o przeprowadzeniu egzaminu maturalnego. Uchwała przeszła większością głosów - 9 do 6. Przygotowania do egzaminu ruszają pełną parą. W pierwszych dniach maja 1975 do kuratorium w Opolu zostaje wysłany list protestacyjny, podpisany przez pedagogów strzeleckiego liceum. Odpowiedź jest jednoznaczna – skoro Ministerstwo Oświaty zajęło się sprawą bezpośrednio – kuratorium nie może nic w tej sprawie zrobić. Roma locuta causa finita. W dniu, w którym miał odbyć się egzamin dojrzałości, nastąpiła katastrofa. Dla kuratora oświaty w Opolu nieprawidłowości nagromadziło się już za wiele. Na dwie godziny przed maturą Filipczyńskiego zatelefonował i zakomunikował dyrektorowi B., że egzamin odbyć się nie może. Dyrektor posłuchał i nauczyciele, którzy mieli o 1600 wybrać się na egzamin do zakładu karnego, pozostali tego dnia w liceum. Zgoda na odwołanie egzaminu Filipczyńskiego była dla dyrektora B. przedostatnią decyzją w jego dyrektorskiej karierze. Dyrektor B. zostaje natychmiast wezwany do siedziby partii. Wrócił stamtąd wzburzony. Ponieważ zawiódł Towarzyszy dano mu wybór – sam zrezygnuje ze stanowiska albo zostanie z niego usunięty. Tego samego dnia składa rezygnację. W kronikach szkolnych widnieje jedynie lakoniczny wpis mówiący o tym, że „z końcem roku szkolnego 1974/75 niespodziewanie odchodzi ze stanowiska dyrektor B.”. Niewiele osób znało całą prawdę o okolicznościach tamtej decyzji. Natychmiast jego miejsce zajmuje dyrektor G., nauczycielka szkoły w Grodzisku. Wśród nauczycieli wspominana jest jako „dyspozycyjna” i nie cieszy się dużym poważaniem. Niektórzy twierdzą, że nominacja ta odbyła się wbrew obowiązującym wtedy przepisom. Oczywiście pierwszą decyzją G. jest ponowne przeprowadzenie egzaminu, który już bez żadnych problemów odbywa się 10 i 11 czerwca 1975 r. Mimo że matura ta odbyła się już po wcześniejszych egzaminach, kuratorium nie dostarcza innych pytań, więc Piotr Filipczyński prawdopodobnie znał już tematy, na jakie pisał. Egzamin dojrzałości miał też inną wadę – był absolutnie bezprawny. Wciąż brakowało niezbędnych arkuszy ocen ucznia. Po rozwiązaniu poprzedniej komisji, dawna uchwała rady pedagogicznej utraciła ważność, a nowego głosowania nigdy nie przeprowadzono. Pedagog, który wcześniej przyjechał z liceum dla dorosłych w Warszawie, mógłby spokojnie pretendować do rekordu Guinnesa. Jak mówią dokumenty, sam jeden przepytuje Filipczyńskiego z 11 przedmiotów. Aby docenić ten fenomen, trzeba uświadomić sobie, że w pojedynkę potrafił przepytać i ocenić wiedzę ucznia z takich przedmiotów jak j. polski, j. rosyjski, matematyka, historia, biologia, geografia czy fizyka... Mimo że w programie nauczania strzeleckiego liceum są takie przedmioty jak j. angielski, wychowanie techniczne i przysposobienie obronne, nie są one podczas matury Filipczyńskiego brane pod uwagę.

Po tych wszystkich cudach nie należy się dziwić, że nasz bohater maturę zdaje bez problemu. Dyrektor G. osobiście dostarcza dyplom do strzeleckiego więzienia. Na świadectwie maturalnym (sygnowanym numerem 37/A) wypisane jest, jako miejsce ukończenia szkoły średniej, Liceum Ogólnokształcące im. Władysława Broniewskiego w Strzelcach Opolskich. A do tego dotychczasowa edukacja Piotra Filipczyńskiego nie dawała mu absolutnie prawa. Nie wszyscy nauczyciele zamierzali pogodzić się z tą farsą. Dwoje z nich pisze protesty, które odbijają się od ściany systemu jak piłeczka tenisowa. Protesty doszły w końcu do samej góry, lecz tak jak poprzednio, jedyną odpowiedzią było stwierdzenie, że podczas egzaminu maturalnego Piotra Filipczyńskiego nie było nieprawidłowości. Jeden z nauczycieli zdał sobie sprawę, że wychyla się niebezpiecznie i zamilkł. Drugi, Jan Jacheć, nie pogodził się z tym oszustwem do dziś i był wielokrotnie z tego powodu szykanowany. Dyrektorka G. po roku kierowania liceum przeszła na „wydłużony urlop” i w końcu opuściła placówkę. Maturzysta Filipczyński nie odsiedział całej kary. Decyzją Rady Państwa wyrok skrócono do 15 lat, a po 8 latach wzorowego sprawowania, w 1979 roku, został warunkowo zwolniony z więzienia. Wzorowe sprawowanie zresztą dość wątpliwe, gdyż są osoby określające go jako „niezłego grypsera”. Rozpoczął studia na Politechnice Warszawskiej. Ożenił się. Urodziła mu się córka. Jak sam twierdzi był nawet członkiem Solidarności. Tuż po zawieszeniu stanu wojennego otrzymuje, mimo wciąż obowiązującego go zawieszenia kary, paszport i wyjeżdża do rodziny w Szwajcarii, gdzie dostaje polityczny azyl. Kilka lat później, w 1999 roku, Interpol aresztuje szanowanego biznesmena – Petera Vogla. Nasz bohater przyjął wcześniej nazwisko matki i dorobił się sporych pieniędzy. Vogel sprowadzony zostaje do Polski i... ułaskawiony przez ówczesnego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Vogel bywał już w kraju wcześniej wielokrotnie, lecz nikomu nie przyszło do głowy, by niepokoić nietykalnego bankiera.

Peter Vogel został w marcu 2008 roku aresztowany po raz trzeci pod zarzutem prania brudnych pieniędzy. Siedzi w areszcie. Wcześniej, bo w kwietniu 2006 roku, na wniosek emerytowanego nauczyciela - Jana Jachecia, sprawą matury Filipczyńskiego zajęła się prokuratura w Katowicach. Nie wiadomo jak zakończyło się śledztwo. W roku 1981 działacze strzeleckiej Solidarności starali się dotrzeć do akt więźnia, które powinny znajdować się w zakładzie karnym nr.1. Akta były już wtedy niedostępne i przeniesione, najprawdopodobniej do Warszawy. Ze względu na ochronę danych osobowych, nie można zajrzeć do arkusza ocen naszego bohatera, które powinny znajdować się w strzeleckim liceum. Dyrekcja potwierdza tylko, że dokumenty o takim uczniu w ogóle istnieją. Rzecznik kuratorium oświaty w Opolu, Alicja Świątkowska-Podgórska: – Aby zweryfikować raz wydaną maturę musiałoby zostać przeprowadzone postępowanie wyjaśniające i w jego wyniku wykazane znamiona przestępstwa. Czysto hipotetycznie można rozważyć wtedy unieważnienie egzaminu dojrzałości. Nigdy jednak nie spotkałam się z takim przypadkiem. Romuald Kubik

"Kasjer lewicy" zaczął sypać 01.11.2009 KITTEL/JABRZYK PRZEDSTAWIAJĄ: NOWE TAJEMNICE VOGLA

Peter Vogel zdradza tajemnice. Zwany "kasjerem lewicy", ale mający szerokie znajomości również w centrum i po prawej stronie sceny politycznej Peter Vogel opowiada prokuraturze o okolicznościach wartego setki milionów złotych zakupu wagonów dla warszawskiego metra. Do tych informacji dotarli dziennikarze śledczy TVN. Z ustaleń dziennikarzy TVN wynika, że na podstawie informacji Vogla toczy się we wrocławskiej prokuraturze śledztwo dotyczące korupcji, do której miało dojść w czasie przetargu na zakup wagonów dla warszawskiego metra. Wart kilkaset milionów konkurs pod koniec lat 90. zorganizowały władze stolicy. — Vogel opowiadał mi, że została wypłacona łapówka, która następnie trafiła na konto w Coutts banku (mieści się w Zurychu, Vogel był tam członkiem zarządu) — opowiada przyjaciel i współpracownik Vogla. — Kiedy zaczęły się jego problemy w Polsce, odgrażał się, że wszystko ujawni. W marcu ubiegłego roku Vogel został aresztowany w związku ze sprawami związanymi z działalnością Marka Dochnala. Śledztwo w tej sprawie prowadzi prokuratura apelacyjna w Katowicach. Według dziennikarzy Vogel po prawie roku w areszcie postanowił sypać w zupełnie innej sprawie niż ta, w związku z którą został zatrzymany. - Zaczyna grać informacjami, które posiada. A zawsze uważał, że jest człowiekiem od załatwiania rzeczy ważnych, ale wrażliwych - podkreśla Kittel.

Vogel na wolności W efekcie Vogel wyszedł z aresztu, obecnie przebywa w swoim warszawskim apartamencie. Z dziennikarzami nie rozmawia. Śledczy też nabrali wody w usta. Prowadząca śledztwo wrocławska Prokuratura Apelacyjna nie ujawnia żadnych informacji na temat sprawy. Prokurator Jerzy Kasiura potwierdza tylko, że toczy się śledztwo, w którym świadkiem jest Peter Vogel. — Ale nie będę rozmawiał na temat tej sprawy, ponieważ mogłoby to zaszkodzić śledztwu — zastrzega Kasiura. Dodaje, że nie może nawet zdradzić czego ono dotyczy. — Od razu wskazałoby to, co jest przedmiotem naszego zainteresowania — tłumaczy.
Przetarg na 150 mln Rozstrzygnięty w lipcu 1998 roku przetarg na dostawę 108 wagonów metra wartych ponad 150 milionów dolarów był wówczas największym przetargiem w Polsce. Wygrała oferta najtańsza, ale za niewiele większe pieniądze można było dostać dużo nowocześniejsze wagony. Z ramienia władz miasta przetarg nadzorował ówczesny wiceprezydent Jerzy Lejk. Dziś jest on szefem warszawskiego metra, kilka dni temu w jego imieniu podpisał wartą ponad 4 mld złotych umowę na budowę drugiej linii metra. Lejk nie słyszał o śledztwie, zapewnia, że niczego się nie obawia. — W tamtym przetargu wszystko było w porządku — zapewnia Lejk. Dodaje, że nie zna osobiście Petera Vogla.

Kłopotliwa znajomość Nie on jeden. Politycy z prawa i lewa odżegnują się dziś od znajomości z bankierem. A w latach 90-tych jego wpływy były szerokie. Jednak przeszłość bankiera dyskwalifikuje go jako osobę, do przyjaźni z którą należy się przyznawać na salonach. W latach 70. był jeszcze Piotrem Filipczyńskim. W 1971 został skazany za morderstwo gosposi, którą zabił, bo nie miał na alkohol. Mimo długoletniego wyroku, w trakcie przerwy w odbywaniu kary Filipczyński wyjechał za granicę i zamieszkał w Szwajcarii. Udało mu się to pomimo obowiązywania w Polsce zaostrzonego prawa stanu wojennego.

Wyjechał z pomocą SB Do dziś nie udało się wyjaśnić, jakie były okoliczności wyjazdu skazańca, jednak ojciec Vogla, Tadeusz Filipczyński był tajnym współpracownikiem SB i miał liczne kontakty we władzach PRL. Prawdopodobnie dlatego Vogel otrzymał zgodę na przerwanie wykonywania kary w 1979, a wydanie paszportu dla Vogla w 1983 roku było poparte wnioskiem Biura Studiów SB. Następnie przez wiele lat Filipczyński robił wszystko żeby zatrzeć za sobą ślady. Oszukiwał najbliższych, okłamywał urzędy, mylił tropy. W latach 90-tych stał się wpływową postacią działającą na styku biznesu i polityki, bywał w Sejmie, bywał w pałacu prezydenckim, mimo że był poszukiwany listem gończym. Kasjer lewicy i nie tylko Od 1998 roku jako dyrektor szwajcarskiego banku Coutts prowadził m.in. rachunki bankowe lobbysty Marka Dochnala, oskarżonego o skorumpowanie posła Andrzeja Pęczaka. Na konta w Coutts banku miały trafiać też pieniądze pochodzące m.in. z afer gospodarczych oraz korupcji. Miał też prowadzić konta 30 polityków, głównie lewicy. W czasie dziennikarskiego śledztwa dziennikarze TVN odkryli, że fortuny z niejednej głośnej afery trafiły do bezpiecznego skarbca szwajcarskiego banku. W 1998 roku Vogel został aresztowany w Szwajcarii i trafił do polskiego aresztu. Ale wtedy jego sprawą zaczęli interesować się wpływowi politycy. Po miesiącu Vogel znalazł się na wolności i wyjechał do Szwajcarii, a niedługo potem został ułaskawiony przez prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Wniosek złożyła minister sprawiedliwości Hanna Suchocka z Unii Wolności.

"Nie będę na ten temat rozmawiał" Dlaczego w sprawie jego ułaskawienia interweniowali politycy różnych partii? — Nie będę na ten temat rozmawiał — mówi ówczesny wicemarszałek Sejmu Jan Król. Król był u Vogla zaraz po jego zwolnieniu w Szwajcarii. W 2006 polski prokurator złożył do Szwajcarii kilka wniosków o ujawnienie informacji o kontach, co do których istnieją podejrzenia, że były wykorzystywane do transferowania łapówek. Bertold Kittel, Jarosław Jabrzyk Ułaskawienie kasjera lewicy - mordercy Vogla, ułaskawienie mordercy Brylińskiego a szum wokół drobnego oszusta. Wielki szum w polskojęzycznych mediach. Tytuły się zmieniły - było "ułaskawiony gangster" teraz "cień na pamięci Lecha Kaczyńskiego".

Morderca szczególnej troski Peter Vogel vel Piotr Filipczyński urodził się w kwietniu 1954 r. Pod koniec 1971 r. trafił do więzienia z 25-letnim wyrokiem za brutalne zabójstwo, które popełnił jako nastolatek. Zabił guwernantkę kolegi ze szkoły. Mieszkający w podwarszawskim Komorowie znajomi Filipczyńskich długo nie mogli wyjść z szoku. Wstrząsająca zbrodnia na staruszce, której ciało Filipczyński podpalił, była w Komorowie szeroko komentowana. - To była spokojna, inteligencka rodzina. Długo nie mogliśmy uwierzyć w to, co się stało - wspominają ówcześni sąsiedzi Filipczyńskich. Filipczyński zabił, bo potrzebował pieniędzy na imprezę - skradł zamordowanej 12 tys. zł. Rada Państwa wyrok na Filipczyńskiego złagodziła do 15 lat więzienia. Nic dziwnego, ojciec młodocianego mordercy był wysoko postawionym PRL-owskim dyplomatą. Prawdopodobnie właśnie układy ojca zdecydowały o tym, że już we wrześniu 1979 r. Filipczyński - w ramach przerwy w odbywaniu kary - opuścił więzienie, a 18 lipca 1983 r. wyjechał z kraju. W tym czasie trwał stan wojenny i wyjazd za granicę dla normalnych obywateli był niemal niemożliwy. Cała sprawa nie mogła się więc odbyć bez wiedzy i przyzwolenia PRL-owskich tajnych służb. Filipczyński dostał paszport i mógł spokojnie opuścić Polskę. Według informacji, do których dotarli dziennikarze "Wprost", najprawdopodobniej pomogły mu w tym wojskowe tajne służby.

Wprost 24 - Kasjer Vogel Przypomnijmy ułaskawienia Kwaśniewskiego i Komorowskiego - obaj ułaskawili prawdziwych gangsterów i morderców.

Ułaskawienie 'kasjera lewicy' - będzie śledztwo 5 Gru 2005 ... Pół roku później Aleksander Kwaśniewski ułaskawił Vogla - warunkowo (na pięć lat próby) darując wykonanie reszty kary. ...

http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,53600,3048938.html

Wprost 24 - Peter Vogel opowiedział o kulisach swojego ułaskawienia 29 Maj 2007 ... Jak ustaliliśmy nieoficjalnie, Vogel był pytany o okoliczności w jakich został w 1999 r. ułaskawiony przez Aleksandra Kwaśniewskiego. ...

http://www.wprost.pl/ar/?O=107397

Komorowski ułaskawił bohatera filmu "Dług". Artur Bryliński ... Prezydent Bronisław Komorowski ułaskawił 13 osób, w tym Artura Brylińskiego - pierwowzoru jednego z bohaterów filmu "Dług" Krzysztofa ...

http://www.fakt.pl/Komorowski-ulaska…uot-Dlug-quot-,artykuly,9070...

 Prezydent ułaskawił 13 osób, w tym bohatera filmu "Dług" - Prawo i ... 16 Gru 2010 ... Prezydent ułaskawił 13 osób, w tym bohatera filmu "Dług". Prezydent Bronisław Komorowski ułaskawił 13 osób - poinformowała w czwartek ...

http://prawo.gazetaprawna.pl/artykul…_osob_w_tym_bohatera_filmu_d...

Były szef kancelarii Kaczyńskiego w spółce z gangsterem Nie tylko Marcin Dubieniecki, zięć Lecha Kaczyńskiego, prowadził interesy z Adamem S. Oprócz nich w dokumentach jednej ze spółek pojawia się także nazwisko Roberta Draby, byłego szefa kancelarii prezydenta Kaczyńskiego - podaje TVP Info. Skazany za wyłudzenie Adam S. założył w 2009 roku spółkę z Marcinem Dubienieckim. Kilkanaście dni później wspólnika męża Marty Kaczyńskiej ułaskawił prezydent Lech Kaczyński - ujawnił "Dziennik Bałtycki". Gazeta obszernie opisuje historię Adama S. Został on skazany w 2008 roku za to, że przez osiem lat oszukiwał Państwowy Fundusz Osób Niepełnosprawnych. Fikcyjnie poświadczał pracę niepełnosprawnych w swojej kwidzyńskiej firmie, wypłacał im po 100-200 złotych, a sam w ten sposób wzbogacił się o 120 tysięcy złotych. Dodatkowo skarb państwa stracił na tym procederze 30 tysięcy złotych. 5 lutego 2009 roku skazany przedsiębiorca złożył w Kancelarii Prezydenta wniosek o ułaskawienie. Decyzja zapadła 9 czerwca. Okres zawieszenia kary został skrócony do jednego roku, a skazanie zostało zatarte – napisał "Dziennik Bałtycki". "Gangster " - Fikcyjnie poświadczał pracę niepełnosprawnych w swojej kwidzyńskiej
firmie, wypłacał im po 100-200 złotych, a sam w ten sposób wzbogacił się o 120 tysięcy złotych. Dodatkowo skarb państwa stracił na tym procederze 30 tysięcy złotych. Okres zawieszenia kary został skrócony do jednego roku, a skazanie zostało zatarte.

Ostrzeżenie Katona W dniu Święta Kobiet (którego osobiście oczywiście nie obchodzę - ale jako realista uznaje fakt, że obchodzą go inni!) chciałbym Paniom przedstawić wizję doli kobiety w kapitalizmie:

http://kobieta.gazeta.pl/kobieta/1,107881,9030859,Poradnik_dobrej_zony_z_1955_roku.html

(Na podstawie: "The Good Wife's Guide", 1955)

Oraz w socjalizmie:

http://herstoria.blox.pl/html/1310721,262146,21.html?530762

z tych samych lat - a podstawie „Ukrainśkiej Prawdy”:

http://www.istpravda.com.ua/research/2011/01/16/15369/

Proszę sobie obejrzeć – a potem powiedzieć, który opis wzbudził następujące komentarze Sieciarek: {jaffoo}: „ubawiłam się do łez!” {magdalenadolot}: „o mój Boże ... hihihihihi straszne rzeczy hihihihihi”. I komentarz, który zamieścił {nospeeding}: „Takie rzeczy to tylko w Ameryce - i też, niestety, już nie dzisiaj. Rodzina to była siła. Wszystko tak jak trzeba, a nie to co dzisiaj, czyli systematyczny rozkład podstawowej komórki społecznej w pogoni za kasą i ciągłym zaspokajaniem potrzeb materialnych. Jak się jeszcze dzieciaki napatoczą po drodze to wielce prawdopodobne, że zaniedbane emocjonalnie spłodzą i wykształcą kolejnych analfabetów emocjonalnych w przyszłości”. {nospeeding} nie ma racji: wtedy też goniono za kasą, może bardziej, niż dziś (a w każdym razie: efektywniej). Tylko na polowanie i bijatyki wyruszał mężczyzna. Kobieta siedziała bezpiecznie w domu - ale wiedziała, że musi dbać, by mąż nazajutrz był w formie do dalszych, udanych polowań! W środkowych stanach USA nadal to wiedzą... ŚP. Maria-Henryk Beyle (ps. „ Stendhal”) przypomniał, że któregoś dnia rzymskie kobiety odkryły, że są wyzyskiwane. Wtedy Katon wołał, że „Wszystko stracone”. Cywilizacja rzymska padła. Teraz padnie nasza. PS. Zastrzegłem wyraźnie, że nie zgadzam się, by podano moją wypowiedź bez wprowadzenia. Przybyła do mnie dziennikarka, przy której określiłem TVN jak dość wyjątkowo łajdacką telewizję dla ćwierćinteligentów, żerującą na trupach, ludzkim nieszczęściu i łajdaczeniu się - zapewniła, ze ona jest  z TVN24, która jest zupełnie inna. Jak widać - skłamała.

Coś o kobietach - i o Wolnym Rynku Święto Kobiet jest czymś krzepiącym. Jest przede wszystkim ważnym elementem walki z równouprawnieniem (bo Święta Mężczyzn, na szczęście, nie obchodzimy). Tym samym: kto obchodzi Święto Kobiet ten jest przeciwko równouprawnieniu. Tak jest - nawet feminazistki na swojej "manifie". A poza tym: nikomu nie przeszkadza... Aha: aż 3% mieszkańców Polski uwaźa, że kobiety są dyskryminowane. Jak im to wybić z głowy? PS. Nie chciałbym, by uszedł Państwa uwadze ten komentarz: "Zwolennicy Wolnego Rynku używają takich pojęć, jak "bezrobocie", "cykle koniunkturalne", "kapitalizm", "wydajność" itp. ... Innymi słowy CZYSTY MARKSIZM !!!
Komuniści uważają, że celem człowieka jest PRODUKCJA i to jak najbardziej efektywna (dlatego komunizm jest produkcyjnie nieefektywny). Wolnorynkowcy NIC NIE UWAŻAJĄ !!! Wolnorynkowcy mówią jedynie, ze NIE WIADOMO, co jest celem człowieka, a kwestie efektywności, wydajności, wielkości produkcji ich w ogóle nie interesują ... Dlatego Wolny Rynek jest efektywny produkcyjnie ... Tak więc w trakcie dyskusji z lewactwem nie podejmujcie się argumentowania, że Wolny Rynek pozwala na produkcję większej ilości kwintali pralek, lodówek i telewizorów z hektara !!!
Bo będziecie zaskoczeni, jak wam udowodnią że w obozie koncentracyjnym produkcja byłaby jeszcze bardziej efektywna !!! Jedyny argument, jaki wolno nam wykorzystywać, to: Wolnym Rynku najlepiej realizuje się Wolna Wola Człowieka ... " {LogikLogik} trochę przesadza w gorliwości - zwolennicy Wolnego Rynku w dyskusjach teoretycznych mogą uzywać w/w pojęć. Tyle, że nie są nam one do niczego praktycznego potrzebne. Ale rozumowanie jak najbardziej poprawne.

Przemądrzalcy Socjaliści są zawsze tacy sami. Jest wszystko jedno, czy są to socjaliści spod znaku Józefa Piłsudskiego, czy Adolfa Hitlera, Czy Aleksandra Kwaśniewskiego, czy Baraka Husseina Obamy, czy Jarosława Kaczyńskiego czy Władysława „Wiesława” Gomułki – zawsze, zawsze to samo! Socjaliści to ludzie nad podziw aktywni. Nic nie potrafią zostawić w spokoju. A to rzekę zawrócą, by płynęła w druga stronę, a to Globalne Ocieplenie chcą zamienić na Globalne Oziębienie, a to za „małżeństwo” uznają związek dwóch homosiów lub też chłopa z kozą, a to uznają, że dzieci rodzi się za mało, więc trzeba tę liczbę zwiększyć. Gdy liczba dzieci wzrośnie, zaczynają walczyć o to, by tę liczbę zmniejszyć – tylko po to, by odkryć, że ludzi jest za mało, a więc liczbę dzieci trzeba zwiększyć.... Gdyby w tej sprawie przez pół wieku nic nie zrobili, wszystko byłoby jak trzeba... no tak – ale co wtedy robiliby socjaliści? Z czego by żyli? Przecież swoje „walki” prowadza oni zawsze za pieniądze podatników, będąc na posadach państwowych...

I tak naprawdę to o to właśnie chodzi. By mieli POSADY. A z tych posad mogli RZĄDZIĆ. By nic nie było na Wolnym Rynku (bo wtedy wszystko by się działo samo – i socjaliści musieliby wziąć się do jakiejś uczciwej roboty!). Paręnaście lat temu euro-socjaliści odkryli, że w Polsce jest za dużo cukru. Z Brukseli przyszły dyrektywy, by likwidować cukrownie. ONI jeszcze do tego dokładali – by nam to osłodzić! Cóż... Skoro płacili – to ludzie zamykali. Niestety: teraz okazało się, że cukru jest za mało, więc drożeje. Co oznacza, że co biedniejsi ludzie będą musieli ten cukier dzieciom od ust odejmować... Najprawdopodobniej towarzysze euro-komisarze wydadzą teraz kolejną dyrektywę nakazującą nam zwiększać liczbę cukrowni. Dyrektywa będzie bezwzględnie obowiązująca, bo od 1 grudnia 2009 roku jesteśmy już w Unii Europejskiej, i te „dyrektywy” to już nie są jakieś-tam wskazówki czy przynaglenia – ale po prostu obowiązujące ustawy. Tym razem zapewne nie będą do tego dopłacać – bo już nie muszą nas zachęcać. Mogą nakazać. Za dziesięć lat znowuż będą nam nakazywać na gwałt likwidować cukrownie... Szczerze pisząc: w porównaniu z ta socjal-bandą przemądrzałych biurokratów z Brukseli nasza ”Banda Czworga” czasem wydaje mi się być całkiem znośna... Ale przecież dokładnie to samo było przed wojną!! Czerwona hołota (poprzebierana w mundury z pułkownikowskimi szlifami zdobytymi podczas napadów na pociągi!) rządząca wtedy Polską umyśliła sobie, że cukier to źródło cennych dewiz. Wówczas cukier eksportowano do Anglii po 15 groszy za kilo – a w Polsce ustalono cenę 1 zł!!! Niestety – ludzie nie bardzo chcieli po tej cenie kupować, więc reżym ogłosił konkurs na hasło mające skłonić ludzi, by wrzucali po te 85 groszy do kasy państwowej zarządzanej przez sanacyjnych złodziei. Wygrał śp. Melchior Wańkowicz – i otrzymał bodaj 400 zł (pensja urzędnika wynosiła wtedy ok.130 zł) za hasło „Cukier krzepi!”. Przedtem reżym wywieszał niezgrabne hasło: „Matko! Nie żałuj dziecku cukru!” I na tej chęci dania dziecku cukru bazowali przedwojenni socjaliści... Istnieją, jak wiadomo, cztery rodzaje „białej śmierci”: cukier, sól, kokaina i służba zdrowia. Ciekawe, że przy pomocy soli też zdzierano pieniądze poprzez ustanowienie monopolu na sól jeszcze w czasach przed-socjalistycznych.. Cena soli doszła do takich wyżyn, że dieta posła wynosiła pół beczki soli (tak - król płacił posłom w soli, bo kosztowało go to pięć razy taniej, niż wynosiła „rynkowa” cena soli!). Na kokainie robi się pieniądze zupełnie bezczelnie: w/g agencji Reutersa gangi narkotykowe płacą politykom 1,5 mld $ rocznie – za to, by nie znieśli zakazu handlu białą śmiercią – bo wtedy cena by spadła ponad 100-krotnie – i nikomu by się nie opłacało wciskać dzieciom tego szajsu, by je uzależnić od narkotyku. A na „służbie zdrowia” też robią kokosy. np. lekarstwa są SZEŚĆ razy droższe, niż byłyby, gdyby nie istniało MZiOS, NFZ i reszta tej „służby”! Jak długo będziemy tolerowali rządy tych czerwonych pijawek? JKM

Mały konspirator i leninowskie normy Ponieważ podczas pielgrzymki ad limina, jaką rząd premiera Tuska odbył do Izraela, a ściślej – do Jerozolimy, której większość państw świata – w tym również Polska – za stolicę Izraela nie uznaje – więc ponieważ podczas tej pielgrzymki Władysław Bartoszewski, nie wiedzieć czemu tytułowany „profesorem”, zdradził tajemnicę, że wszystkie cztery ugrupowania parlamentarne w Polsce wprost prześcigają się w okazywaniu bezcennemu Izraelowi przyjaźni – chwilowo nie było o co toczyć potępieńczych swarów - wydarzeniem tygodnia stało się wyjście posła Błaszczaka ze studia Radia Zet zanim jeszcze pani red. Monika Olejnik zakończyła przesłuchanie, nie wiedzieć czemu nazywane „audycją”. Taka samowola posła Błaszczaka wywoła oczywiście zgorszenie całego Salonu i niechybnie spotka go teraz z jego strony ostracyzm – ale to jeszcze nic w porównaniu z karą pieniężną, jaką za podobną demonstrację nałożył na mnie niezawisły sąd, kiedy samowolnie, to znaczy – bez pozwolenia, opuściłem gmach sądu. „Stąd nauka jest dla żuka” żeby od wszelkich funkcjonariuszy publicznych trzymać się jak najdalej tym bardziej, że wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, iż 20-letni okres pieriedyszki się kończy i powraca kolejne zlodowacenie. Trawestując popularną w swoich czasie piosenkę można by zaśpiewać, że „udało nam się raz złapać oddech, następna szansa będzie za sto lat!” Ja kiedyś też dostałem telefoniczne wezwanie na przesłuchanie do TVN i może siłą inercji bym poszedł, ale w samą porę przypomniałem sobie instrukcję „Mały Konspirator”, jaką jeszcze w latach 70-tych Czesław Bielecki opracowali dla potrzeb opozycjonistów. Radził im tam między innymi, żeby w razie telefonicznego wezwania na przesłuchanie domagali się formalnego wezwania na piśmie, z numerem sprawy, zaznaczeniem przepisu kodeksu karnego, osoby podejrzanej, no i oczywiście – w jakim charakterze wzywany jest wzywany – czy podejrzanego, czy świadka, czy kogoś jeszcze innego. Przestrzegał, by nie traktować serio świstków, na których milicja czy SB wpisywała, że wzywa „w sprawie urzędowej”, bo rzeczywiście – kodeks postępowania karnego, podobnie jak konstytucja ZSRR, nakazywał przestrzeganie tych wszystkich procedur, ale ani milicji, ani SB-kom, ani tym bardziej – obywatelom nie przychodziło do głowy, by traktować to serio. Toteż kiedy podjudzeni przez „Małego Konspiratora” opozycjoniści zaczęli domagać się przestrzegania procesur przewidzianych w kodeksie, zdziwienie SB-ków nie miało granic. Więc kiedy uprzejmy pan redaktor wezwał mnie przez telefon na przesłuchanie do TVN, odpowiedziałem mu, że oczywiście się stawię, wszelako pod warunkiem, że otrzymam formalne wezwanie na piśmie, z zaznaczeniem numeru sprawy, przepisu kodeksu, nazwiska głównej osoby podejrzanej, no i oczywiście – w jakim charakterze jestem wzywany – czy podejrzanego, czy świadka, słowem – postąpiłem zgodnie z instrukcją zawartą w „Małym Konspiratorze”. Pan redaktor był niezmiernie zdziwiony, podobnie jak przed 33 laty SB-cy – ale wyjaśniłem mu, że transformacja ustrojowa – transformacją, a porządek musi być. Od tamtej pory – a było to ładnych parę lat temu – już nigdy nie dostałem z TVN ani telefonicznego, ani formalnego wezwania. Dopiero ostatnio otrzymałem z niezawisłego sądu powiestkę i pozew o ochronę dóbr osobistych, jaki w imieniu TVN sporządził pan prof. Piotr Kruszyński i pani mec. Izabela Kruszyńska-Świątek. Nieomylny to znak, że co ma wisieć – nie utonie i że mimo upływu 33 lat surowa ręka sprawiedliwości ludowej znowu groźnie się nade mną wzniosła, by, wprawdzie z opóźnieniem spowodowanym pieriedyszką, niemniej jednak wroga ludu dosięgnąć, zgodnie z rotą ówczesnej przysięgi wojskowej: „a gdybym nie bacząc na tę uroczystą przysięgę obowiązek wierności wobec ojczyzny złamał, niechaj mnie dosięgnie surowa ręka sprawiedliwości ludowej”. A ja rzeczywiście złamałem, bo ośmieliłem się wystąpić zarówno przeciwko przewodniej roli Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, jak i sojuszowi ze Związkiem Radzieckim, który według spiżowych słów Mieczysława Moczara, „dla partyjniaków” zawsze był i pozostanie „prawdziwą ojczyzną”. Kto by pomyślał, że Nemezis dziejowa, w charakterze postillon d’amour przybierze sobie pana prof. Piotra Kruszyńskiego i panią mec. Izabelę Kruszyńską-Świątek? Mniejsza wreszcie o mnie, bo zachodzę w głowę, dlaczego właściwie nasi Umiłowani Przywódcy biegają w podskokach do tych wszystkich telewizji i poddają się przesłuchaniom. Jestem pewien, że nie dostają formalnych wezwań, zgodnych z wymaganiami odnotowanymi w „Małym Konspiratorze”, więc odmowa stawiennictwa nie pociągnęłaby dla nich żadnych prawnych konsekwencji. Być może obawiają się, że jeśli się nie stawią i nie pokażą w telewizji, to lud o nich zapomni, nie zostaną ponownie wybrani i przez następne 4 lata będą musieli wydłubywać kit z okien. Wszystko to oczywiście być może, ale gdyby tak przestali poddawać się przesłuchiwaniom, to telewizyjni funkcjonariusze musieliby onanizować się wzajemnie we własnym gronie – a wtedy nie jestem pewien, czy nawet „młodzi, wykształceni, z wielki miast”, chociaż mają strusie żołądki, chcieliby się katować takimi widowiskami. W tej sytuacji jedyna rzecz, jaka może ich skłaniać do szlajania się po tych wszystkich telewizjach, to pragnienie sprostania leninowskim normom życia partyjnego, zwłaszcza w zakresie utrzymywania więzi z masami. Jak wiadomo, odchodząc od nas nakazał nam towarzysz Lenin za wszelką cenę utrzymywać więź z masami, bo jak tylko partia zaczyna tracić więź z masami, to zaraz zaczynają się zgryzoty. Akurat wchodzi na ekrany film o Janku Wisniewskim, co to „padł”. No dobrze – ale dlaczego on „padł”? Ano dlatego, że w roku 1970 partia chwilowo utraciła więź z masami i dopiero Edward Gierek musiał zapytać: „pomożecie?”, na co Lech Wałęsa odpowiedział: „pomożemy!” i w ten sposób więź partii z masami ponownie została nawiązana. Cóż jednak z tego, skoro w roku 1980 partia ponownie utraciła więź z masami, aż zaczęła ją odzyskiwać w roku 1993, by ponownie ją odzyskać w roku 2001. Niestety Lew Rywin przyszedł do Adama Michnika i partia znowu utraciła więź z masami, by właśnie teraz, nie bez udziału niezawodnego Lecha Wałęsy, na naszych oczach ponownie ją odzyskiwać. Kiedy tak, to nie ma rady; każdy, kto chce pozostać Umiłowanym Przywódcą, musi poddawać się przesłuchaniom aż do samego końca – jakikolwiek by on nie był. SM

Nacjonalizowanie katastrofy?Tak wylazła z archanioła stara świnia reakcyjna: absolutnie apolityczna i zupełnie bezpartyjna” – natrząsał się poeta. A tu właśnie, już na miesiąc przed rocznicą katastrofy w Smoleńsku, obywatelami zgrupowanymi w „Zmowie Obywatelskiej”, którzy zawiązali ową zmowę gwoli krzewienia w naszym nieszczęśliwym kraju wszelakich cnót, a specjalnie – cnót obywatelskich – zatargał straszliwy niepokój. Do tego stopnia, że wystąpili z oświadczeniem nawołującym do odstąpienia od monopolizowania smoleńskiej katastrofy, stanowiącej dzisiaj własność całego udręczonego narodu. Znaczy - uważają, że katastrofa smoleńska została znacjonalizowana. Kiedy – tego nikt nie wie, podobnie jak nikt nie potrafił wskazać autora decyzji z 1988 roku o wprowadzeniu w naszym nieszczęśliwym kraju moratorium na wykonywanie kary śmierci. Indagowany na tę okoliczność minister Jaskiernia odpisał, że „nie można ustalić autora tej decyzji”, której mimo to posłusznie podporządkowały się wszystkie organy naszego państwa prawnego. Nic zatem dziwnego, że chociaż niepodobna ustalić ani tego, kiedy katastrofa smoleńska została znacjonalizowana, ani tego, kto właściwie ją znacjonalizował, obywatele pozostający w Zmowie uważają, że ten anonimowy dekret nacjonalizacyjny obowiązuje, „bo wszyscy tak mówią”. „Wszyscy” – to znaczy – obywatele pozostający w Zmowie. Bo rocznica katastrofy smoleńskiej będzie w naszym nieszczęśliwym kraju najważniejszym wydarzeniem politycznym, do którego wszyscy, oczywiście każdy na swój sposób, się przygotowują, by wyciągnąć z niego maksimum korzyści. I tak – część rodzin ofiar katastrofy uda się z pielgrzymką do Smoleńska, w pobliże lotniska Siewiernoje, gdzie pod przewodem pani Anny Komorowskiej będzie oddawała się rozpamiętywaniu. Druga część rodzin ani myśli o pielgrzymowaniu do Smoleńska, zwłaszcza pod przewodem pani Anny Komorowskiej, tylko odda się rozpamiętywaniu w zupełnie innym miejscu. Partia i rząd odda hołd ofiarom katastrofy w jednym, a pan prezes Jarosław Kaczyński w otoczeniu działaczy Prawa i Sprawiedliwości oraz licznych zwolenników – odda hołd ofiarom katastrofy w innym miejscu. Już z tego pobieżnego opisu widać wyraźnie, że nawet gdyby ktokolwiek chciał, to zmonopolizować smoleńskiej katastrofy nie byłby w stanie, jako że w bijących z niej dymach każdy będzie chciał uwędzić swoje polityczne półgęski. Skąd zatem wśród obywateli uczestniczących w Zmowie takie zaniepokojenie i taka obawa przed monopolizacją?

Trudno byłoby to pojąć, gdybyśmy deklaracje Zmowy Obywatelskiej traktowali serio, a przede wszystkim – literalnie. Tymczasem byłby to błąd niewybaczalny, bo deklaracja zaniepokojenia i obywatelskiej troski została zredagowana w języku dyplomatycznym, który, jak wiadomo, wcale nie służy do wyrażania myśli, tylko przeciwnie - do ich starannego ukrywania. Nie chodzi oczywiście o coraz częściej spotykane ukrywanie za zasłoną słowotoku kompletnego braku myśli, doskonałej umysłowej próżni. Podejrzewanie o coś takiego obywateli pozostających w Zmowie byłoby nietaktowne już choćby z uwagi na to, że jest wśród nich wielu profesorów habilitowanych. Jeśli zatem pod zasłoną dyplomatycznego języka ukrywają oni swoje prawdziwe myśli, to dlatego, że ich ujawnienie nie przyniosłoby im zaszczytu i w dodatku wszyscy oni świetnie zdają sobie z tego sprawę. Przypominają pod tym względem pewnego wybitnego profesora, który ostatnio sprawiał wrażenie posiadania wiedzy apriorycznej, ponieważ publicznie skrytykował pewną książkę której – jak się okazało - nie tylko nie przeczytał, ale nawet nie widział, bo jeszcze się nie ukazała. Obserwatorzy życia publicznego w naszym nieszczęśliwym kraju zachodzili w głowę, czy mamy oto do czynienia z niezwykłym fenomenem wiedzy apriorycznej, czy też taka krytyka książki miała jakąś inną przyczynę. Ja, ma się rozumieć, też tego do końca nie wiem, ale przypominam sobie, że w początkach stanu wojennego człowiek ten został przez reżymowych siepaczy przyłapany – ale niestety nie na czynnościach, które można by dzisiaj uznać za bohaterskie, tylko na zwyczajnym pędzeniu bimbru na potrzeby własne. O ile pamięć mnie nie myli, siepacze zachowali dyskrecję – ale trudno powiedzieć, czy ta okoliczność wywiera nadal wpływ na wydarzenia dnia dzisiejszego, czy też wpływ ten ustał wraz ze sławną transformacją ustrojową. Jaka zatem myśl jest przez obywateli pozostających w Zmowie starannie ukrywana za zasłoną dyplomatycznego języka? Ano, wszystko wskazuje na to, iż chodzi o pragnienie zmonopolizowania rocznicy katastrofy smoleńskiej na użytek własny, to znaczy – nie tyle „własny”, co na użytek tej siły politycznej, której Zmowa się wysługuje. Powiedzieć wprost tego ma się rozumieć, nie wypada, natomiast można próbować ustrajać pragnienie własnego monopolu w kostium walki z rzekomymi tendencjami monopolistycznymi u konkurencji. Najwyraźniej obywatelom pozostającym w Zmowie nie odpowiada sytuacja, w której rozkwita sto kwiatów i smoleńską liturgię każdy odprawia według własnego obrządku. Oni w ramach walki z monopolizacją chcieliby narzucić wszystkim obrządek jedynie słuszny, odpowiadający interesom zleceniodawcy. Jest to praktyka znana z czasów pierwszej komuny, kiedy jeszcze niektórzy uczestnicy, Zmowy Obywatelskiej, jak np. pan prof. Jerzy Jedlicki, byli żarliwymi czcicielami Ojca Narodów. Okazuje się, że czym skorupka w tamtych czasach dobrego fartu nasiąkła, tym dzisiaj trąci aż do nieba empirejskiego, przyprawiając nawet Najwyższego o odruchy wymiotne. Jak skomentowałby to poeta? Tak ci wylazł z demokraty stary upiór totalniacki; dialektycznie pokręcony, kto wie, czy nie bezpieczniacki? SM

Życie pozagrobowe istnieje! I jak tu nie wierzyć w życie pozagrobowe, kiedy świętej pamięci Rzecznik Praw Obywatelskich Janusz Kochanowski, który 10 kwietnia ubiegłego roku zginął w katastrofie smoleńskiej, zadał Trybunałowi Konstytucyjnemu zza grobu tak zwanego „śmiertelnego”? Warto przypomnieć, że pan dr Kochanowski już wcześniej krytykował Trybunał za dziwne orzeczenia – na przykład za „niespójny”, a nawet „najbardziej niespójny” wyrok uznający ustawę lustracyjną za częściowo niezgodną z konstytucją. Nawiasem mówiąc, w sprawach lustracyjnych Trybunałowi taka niespójność przytrafiała się często, a może nawet zawsze – poczynając od wyroku z roku 1992, uznającego za niezgodną z konstytucją uchwałę lustracyjną Sejmu. Trybunał w półtorej godziny po zakończeniu przewodu sądowego odczytał był wyrok, a następnie – chyba ze 30 stron maszynopisu uzasadnienia. Kto to uzasadnienie sporządził i dlaczego jeszcze przed wyrokiem – oto pytanie, które – chociaż pozostanie bez odpowiedzi – rzuca światło na przyczyny „niespójności” orzeczeń Trybunału w sprawach lustracyjnych. „Kiedy Padyszachowi wiozą zboże, kapitan nie troszczy się, jakie wygody mają myszy na statku” – zauważył Voltaire. Kto by się tam przejmował jakąś „niespójnością”, kiedy w Poczuciu Misji trzeba bronić Wyższych Racji? Żebyśmy mieli tylko takie zmartwienia – jak mawiano przed wojną w sferach kupieckich. Więc pan dr Kochanowski zza grobu zadał „śmiertelnego” Trybunałowi Konstytucyjnemu, posyłając mu, niczym pocałunek Almanzora, skargę na dekret Rady Państwa o stanie wojennym – że był on sprzeczny z konstytucją PRL. Sprawa wpłynęła już wcześniej, ale Trybunał wyznaczył sobie tempus deliberandi do 16 marca. Czy przed 16 marca ma się wydarzyć coś, co uwolni Trybunał od udręki towarzyszącej wydaniu tego orzeczenia – czy też po prostu musi do tego czasu wykombinować jakieś sofizmata – tego dowiemy się w stosownym czasie. Rzecz bowiem z tym, że cokolwiek Trybunał uczyni – będzie źle. Jeśli uzna dekret za sprzeczny z konstytucją, to może to stworzyć podstawę nie tylko do odszkodowań za stan wojenny, ale również – do postawienia generałów Jaruzelskiego, Kiszczaka i pozostałych pod sąd za spisek przeciwko państwu. Ajajajajajajaj! Czy Trybunał odważy się na takie zuchwalstwo, a nawet – świętokradztwo? Z drugiej strony, jeśli się nie odważy i uzna dekret za zgodny z konstytucją – skompromituje się do końca życia. I tak źle i tak niedobrze – a wszystko za sprawą dra Kochanowskiego, który zza grobu przyprawił Trybunał o takie zgryzoty. Więc jak tu nie wierzyć w życie pozagrobowe? SM

"Pościcie wśród waśni i sporów" Dzisiaj ważny dzień dla katolików - Środa Popielcowa, która rozpoczyna okres czterdziestodniowego przygotowania do Wielkanocy. Chrześcijanie już w II wieku dodali dwa dni postu przed Świętami Paschalnymi dla lepszego przygotowania do ich przeżycia. Można przeczytać o tym w pismach Tertuliana, a św. Ireneusz, który opisywał, że za jego czasów zwyczaj ten istniał w Galii. Poszczono w Wielki Piątek i w Wielką Sobotę ku czci 40-dniowego postu Pana Jezusa był post 40-godzinny. W III w. poszczono już cały tydzień. Wreszcie na początku wieku IV wprowadzono, obowiązujący do dziś, post 40-dniowy. W liście pasterskim z okazji Wielkanocy z 334 r. św. Atanazy z Aleksandrii wspomina o tym po raz pierwszy. Chodziło o to, aby jak najlepiej przygotować wiernych do świąt Wielkanocnych. Potwierdzają to też Egeria - chrześcijańska pątniczka z IV w. i św. Cyryl Jerozolimski. Na Wschodzie Wielki Post obchodzono przez 8 tygodni, a to dlatego, że soboty i niedziele były wolne od postu, więc przedłużono czas trwania, by uzupełnić go do pełnych 40 dni. W VI w. w Rzymie post rozpoczynał się 6 tygodni przed Wielkanocą. Jednak po odliczeniu niedzieli, w które nigdy nie poszczono, post trwał właściwie tylko 36 dni. Dlatego w VII w. dodano brakujące dni i wyznaczono jako początek Wielkiego Postu Środę Popielcową. Dlaczego Popielcowa, bo w tym dni kapłan posypuje wiernym głowy popiołem. Ten znak żałoby i pokuty był i jest znany w wielu kulturach i tradycjach, m.in. w starożytnym Egipcie, u Arabów i w Grecji. W liturgii pojawił się on w VIII w. Pierwsze świadectwa o święceniu popiołu pochodzą z X w, a papież Urban II wprowadził ten zwyczaj jako obowiązujący w całym Kościele w 1091 r. W tym też czasie ustalono, że popiół do posypywania głów wiernych ma pochodzić z palm poświęconych w Niedzielę Palmową poprzedniego roku. Warto też przypomnieć, że w Środę Popielcową obowiązuje wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych i post ścisły, czyli tylko trzy posiłki w ciągu dnia, w tym tylko jeden do syta. Nie jeść mięsa powinni wszyscy zdrowi katolicy powyżej 14 roku życia, ale ścisły post muszą zachować tylko ludzie, którzy nie przekroczyli 60 lat życia. Nie jest natomiast konieczna obecność w tym dniu w kościele, ale każdy praktykujący katolik stara się uczestniczyć we Mszy św. popielcowej, by dobrze rozpocząć Wielki Post. W czasach, gdy do Chrztu świętego przystępowali dorośli właśnie w okresie Wielkiego Postu odbywały się nauki, które dawał kandydatom sam miejscowy biskup i on przeprowadzał końcowy egzamin. Uroczystość udzielenia tego sakramentu odbywała się w noc Wielkanocną przed świtem pamiątki Zmartwychwstania Pańskiego wobec całej wspólnoty kościelnej i udzielał jej też biskup. Do dziś zaleca się, by chrzest osób dorosłych odbywał się właśnie w Wigilię Paschalną. Czym jest post w naszych czasach? Wszystkie wiodące religie mają swoją formę postu. Również laicki świat pości, ale post postowi nie równy. Z jakiego powodu poszczą, a raczej urządzają głodówki wyznawcy kultu ciała i urody, gdzie jedynym celem jest być pięknym i młodym? Często stosowane są drakońskie diety, by schudnąć, oczyścić cało z toksyn itp. Czy dbając tak o powlokę cielesną ludzie ci zastanawiają się, że jest to jedynie opakowanie dla duszy? Nie ma znaczenia, czy się wieży w Boga, czy nie, bo On istnieje, czy zatem u progu Wielkiego Postu nie przydałoby się zadbać i o duszę? Czym bowiem jest ten okres? Nie tylko czasem oczekiwania na kolejne święta, ale też czasem zastanowienia się nad sobą. Czasem przygotowania na Zmartwychwstanie. Post to nie tylko wstrzymywanie się od jedzenia mięsa, czy odmawianie sobie innych przyjemności. Ważne jest jak się pości. W Księdze proroka Izajasza czytamy: "Otóż w dzień waszego postu wy znajdujecie sobie zajęcie i uciskacie wszystkich waszych robotników. Otóż pościcie wśród waśni i sporów, i wśród bicia niegodziwą pięścią. Nie pośćcie tak, jak dziś czynicie, żeby się rozlegał zgiełk wasz na wysokości.

Czyż to jest post, jaki Ja uznaję, dzień, w którym się człowiek umartwia? Czy zwieszanie głowy jak sitowie i użycie woru z popiołem za posłanie - czyż to nazwiesz postem i dniem miłym Panu? Czyż nie jest raczej ten post, który wybieram: rozerwać kajdany zła, rozwiązać więzy niewoli, wypuścić wolno uciśnionych i wszelkie jarzmo połamać; dzielić swój chleb z głodnym, wprowadzić w dom biednych tułaczy, nagiego, którego ujrzysz, przyodziać i nie odwrócić się od współziomków." Może zatem warto właśnie ten Wielki Post wypadający dodatkowo w okresie oczekiwania na beatyfikację Jana Pawła II wykorzystać na pracę nad sobą i nad dobrem naszej Ojczyzny? Zastanówmy się nad tym, co możemy zrobić dobrego dla innych i dla siebie w tym szczególnym okresie, by stał się on okresem odnowy. Byśmy sami zmartwychwstali z naszych grzechów, a Polska wreszcie naprawdę rozkwitła – „zmartwychwstała” tej wiosny.

źródło - wiadomości KAI i ILG

O beatyfikacjach i kanonizacjach Chrystus wymaga od swego Kościoła świętości. Powiedział wyraźnie: “Wy więc bądźcie doskonali, jako i Ojciec wasz niebieski doskonały jest” (Mt 5, 48). Chrystus “wydał samego siebie za niego [Kościół], aby go uświęcić, oczyściwszy go obmyciem wody w słowie życia” (Ef 5, 25-26). Świętość to doskonałość! Używając formuły negatywnej, można powiedzieć, że świętość jest wolnością od grzechu. W sen­sie orzeczenia pozytywnego świętość ozna­cza doskonałe dobro. W postępowaniu ludz­kim świętość wyraża się w trwałej i pełnej sprawności do czynienia dobra. Tę sprawność nazywamy cnotą. Doskonałość tej sprawności oznacza czynienie dobra (prak­tykowanie cnoty) nie tylko w sposób zwy­kły, lecz także – jeśli trzeba – heroiczny, do końca możliwości. Święty to ten, kto w pewnym momencie swego życia zerwał wszelkie przywiązanie do grzechu, nawet powszedniego, i prak­tykował cnoty boskie – wiarę, nadzieję i miłość – w sposób nadzwyczajny, czyli heroiczny. Najczęściej doskonałość prakty­kowania tych cnót jest dla zewnętrznego świata ukryta, dlatego ogromna większość świętych w niebie jest nam nieznana. Cza­sem jednak doskonałość wychodzi na jaw. Bóg chce w ten sposób ukazać wiernym ideał i wzór do naśladowania. Ostatecznie ta ujawniona doskonałość znajduje swój wyraz w akcie beatyfikacji lub kanonizacji. Jeśli osoba wynoszona na ołtarze sprawowa­ła jakąś funkcję w Kościele, to beatyfikacja lub kanonizacja ukazuje wiernym nie tylko wartość cnót tej osoby, lecz także wzór ideal­nego sprawowania pełnionej przez nią funk­cji. Na przykład kanonizacja św. Jana Marii Vianneya jest nie tylko ukazaniem jego życia w heroicznym umartwieniu i w doskonałej miłości do Boga, lecz także heroicznej reali­zacji ideału kapłaństwa. Kanonizacja św. Piusa X nie tylko wychwala jego wielkie cno­ty – pokorę, miłosierdzie i miłość do dusz – lecz również przedstawia doskonałą reali­zację ideału najwyższego urzędu w Kościele. Święty papież to święty pasterz prowadzący trzodę do gorliwego i świątobliwego życia, heroiczny stróż i obrońca wiary katolickiej, sługa sług Bożych, który – służąc najwier­niej Boskiemu Mistrzowi – rozpowszechnia Jego królestwo po całej ziemi. Beatyfikacja lub kanonizacja nie jest wyrazem jakichś emocji, lecz obiektywnym, chłodnym orzeczeniem sądowym. Dlatego Kościół przeprowadza proces, podczas któ­rego bada, czy dana osoba rzeczywiście osią­gnęła na ziemi świętość (wolność od grze­chu, heroiczność cnót). Wymagany jest rów­nież cud dokonany za wstawiennictwem tej osoby. Tak jak w każdym procesie, przesłu­chuje się świadków, zbiera się świadectwa, dokładnie analizuje się wszystkie dokumen­ty, słowa i pisma danej osoby. Orzeczenie musi być maksymalnie obiektywne, czyli oparte na faktach, nigdy zaś na sympatii lub fascynacji. Powtórzmy – doskonałość ozna­cza pełnię dobra. Jeśli więc stwierdzono by istnienie jakichś uszczerbków, to wtedy nie ma pełni, nie ma doskonałości i proces musi się zakończyć werdyktem negatywnym. Jeśli na przykład w cnotliwym życiu kan­dydata na ołtarze, który był kapłanem, zna­leziono by jakieś zaniedbania w pełnieniu przez niego obowiązków duszpasterskich, nie może być mowy o jego beatyfikacji czy kanonizacji. 2 kwietnia 2005 roku, po jednym z naj­dłuższych pontyfikatów w historii, zmarł papież Jan Paweł II. Wszyscy kapłani i wier­ni Bractwa modlili się na całym świecie w intencji zbawienia jego duszy. W ciągu swego długiego pontyfikatu papież wygłosił ponad 20 tysięcy przemówień, opublikował 14 encyklik i setki innych dokumentów pon­tyfikalnych, odwiedził 130 krajów, udzielił około 3000 audiencji, podczas których przy­jął około 20 milionów ludzi. Przyjął bisku­pów z całego świata na około 10 tysiącach audiencji. Rozmawiał z więcej niż tysiącem ważnych osobistości – polityków, dyploma­tów itd. To bogactwo wydarzeń uświadamia istnienie pierwszego problemu: otóż proces beatyfikacji wymaga dogłębnego zbadania wszystkich zewnętrznych działań kandy­data. Potrzeba sporo czasu nie tylko na ich analizę, lecz także na zbadanie ich bezpo­średnich skutków. W procesie beatyfikacyjnym Jana Pawła II pominięto funkcję advocatus diaboli. Solidni historycy zazwyczaj nie rozpoczy­nają pisania biografii osoby, zanim nie minie dłuższy czas od jej śmierci. Jak formułować oceny dotyczące świętości czyjegoś życia, jeśli mimo śmierci danej osoby jej wpływ jeszcze trwa w postaci otwartych spraw, nie­zakończonych przedsięwzięć niewygasłych emocji? Oprócz tego proces beatyfikacyjny czy kanonizacyjny winien dotyczyć całego życia danej osoby; w przypadku Jana Paw­ła II należy więc też badać jego życie przed wstąpieniem na Stolicę Piotrową. Otóż licz­ne archiwa dotyczące powojennej historii Polski zostały otwarte wtedy, gdy proces die­cezjalny zmarłego papieża był już zamknię­ty. Jak tu mówić o obiektywnym rozpatrze­niu historycznych faktów? Kilka tygodni temu odkryto w polskich archiwach obszer­ne zbiory akt dotyczących zmarłego papieża. Będą je czytać historycy, ale nie sędziowie prowadzący proces beatyfikacyjny, bowiem oni swoją pracę uznali już za zakończo­ną. Czy pośpiech w tak ważnej sprawie jak beatyfikacja nie zawiera ogromnego ryzyka pochopnego potraktowania tej sprawy? Drugi, jeszcze poważniejszy problem pole­ga na braku obiektywizmu w przebiegu pro­cesu. Zgodnie z obowiązującym prawem pro­cesowym powinny zostać przeanalizowane wszystkie przedstawione Kongregacji do Spraw Kanonizacji świadectwa. Otóż korzy­stając z możliwości przewidzianej prawem kanonicznym, przedstawiciele Bractwa Świę­tego Piusa X wysłali obszerny dokument różnym osobom odpowiedzialnym za pro­ces informacyjny na szczeblu diecezjalnym. Zgodnie z prawem instancja sądowa na tym szczeblu powinna ten dokument dołączyć do całej zebranej przez siebie dokumentacji oraz przeanalizować go tak jak wszystkie inne świadectwa. Otóż w sposób niewyjaśniony nasz dokument został zlekceważony. Dłu­go leżał zapomniany w najniższej szufladzie jakiegoś kurialnego biurka. Otrzymaliśmy informację, iż został on w końcu wyciągnię­ty – dopiero dzień po zamknięciu procesu diecezjalnego, a więc już za późno, aby mógł być rozpatrzony. Dlatego nie ma go wśród 10 tysięcy świadectw przekazanych Kongre­gacji Spraw Kanonizacyjnych. Przedstawiciele Bractwa starali się inter­weniować w jeszcze inny sposób. Otóż wysła­li ten dokument bezpośrednio do Rzymu, do właściwych dykasterii Stolicy Apostolskiej – niestety, nie dostali żadnej odpowiedzi. Dokument nasz został opracowany wyłącz­nie na podstawie faktów. Każdy przywołany fakt został opatrzony przypisami, w których dokładnie wyjaśniono, kiedy i gdzie papież coś zrobił albo kiedy i komu coś powiedział. Przywołane i udokumentowane fakty świad­czą jednoznacznie, że cnoty papieża nie osią­gnęły stopnia heroiczności. Jego wiara, nadzieja i miłość nie wspięły się na poziom, który uzasadniałby beatyfikację. Co więcej, pewne publiczne czyny i słowa Jana Pawła II nie licowały z godnością urzędu papieskie­go. To się w historii Kościoła czasem nieste­ty zdarzało. W procesie beatyfikacyjnym Jana Pawła II pominięto funkcję advocatus diaboli. Przy­pomnijmy, że tym mianem Kościół określał duchownego, który miał obowiązek gorli­wie szukać argumentów świadczących prze­ciw świętości danego kandydata na ołtarze. Przede wszystkim miał badać, czy z powodu wyniesienia danej osoby na ołtarze mogło­by wystąpić jakiekolwiek niebezpieczeństwo dla wiary. Niestety, zmiany w procedurze beatyfikacyjnej wyeliminowały ten urząd, a w ten sposób całemu procesowi grozi nie­bezpieczeństwo braku obiektywizmu. Jed­nak i obecnie odpowiedzialni za prowadze­nie procesu są zobowiązani słuchać głosu każdego, kto w tej sprawie ma do przekaza­nia informacje lub świadectwa. Zresztą nawet bez głębokich analiz, czy kandydat osiągnął cnoty w stopniu hero­icznym czy też nie, każdy katolik wie, że aby podobać się Bogu, trzeba wypełniać Jego przykazania. Otóż pierwsze i najważniejsze z nich uczy nas, abyśmy czcili tyl­ko Boga Jedynego w Trójcy Świętej i tylko Jemu oddawali cześć. Z fałszywymi kulta­mi, z wymyślonymi przez ludzi bożkami czy z pogańskimi obrzędami katolik nie może mieć nic wspólnego. Trzeba to wszystko stanowczo odrzucić – albo łamie się pierw­sze przykazanie. Papież wykonywał gesty i wypowiadał deklaracje, które nie dadzą się pogodzić z pierwszym przykazaniem Deka­logu. Tylko Bóg wie, co papież miał wte­dy na myśli i jakie kierowały nim intencje, ale widoczne czyny i słyszalne słowa papie­ża stoją w sprzeczności z pierwszym przy­kazaniem. Są także przyczyną zamiesza­nia i dezorientacji wśród wiernych, którzy patrząc na papieża przestali rozumieć, co należy, a czego nie należy czynić. Nie wiemy, z jakich powodów papież całował Koran, ale jego czyn, rozpatrywany obiektywnie, stano­wił hołd wobec treści zawartych w tej księ­dze, a treści te stoją w sprzeczności z pierw­szym przykazaniem Dekalogu. Całuje się jakiś przedmiot, by wyrazić uznanie dla wartości przezeń symbolizowanych. Dokład­nie z tych względów każdy kapłan (łącz­nie z papieżem) na każdej Mszy św. (nawet odprawianej według “nowego porządku”) całuje mszał lub księgę z tekstem Ewangelii. Gdyby jakiś wysoki duchowny muzułmański ucałował publicznie Ewangelię, mielibyśmy prawo potraktować ten gest jako hołd złożo­ny jej treści. Gest papieża stał się przyczyną strasznej dezorientacji. Jedni byli zgorszeni, inni zdumieni, a jeszcze inni doszli do wnio­sku (i takich pewnie – o zgrozo! – było najwięcej, że Koran to Słowo Boże podobne do Ewangelii, a islam to alternatywna wobec chrześcijaństwa droga do zbawienia, obojęt­ne więc, czy się jest katolikiem, czy muzuł­maninem. Oto przykłady takiego myślenia. Zmar­ły niedawno polski hierarcha twierdził, że “różne religie są jak przybliżone rozwiąza­nia tego samego równania matematyczne­go. Stosując różne techniki matematyczne, możemy w mniejszym lub większym stopniu przybliżać się do prawdy” (“Uważam Rze” nr 2 z 14-20 lutego 2011, s. 23). Inny biskup oświadczył, że pocałowanie przez papieża Koranu to drobiazg bez znaczenia, natomiast dyskusję na ten temat określił jako “kolo­salną bzdurę bez wartości”. Pewien teolog napisał z aplauzem: “Myśl Jana Pawła II nie była wolna od pewnych niejednoznaczności i napięć. Momentami szedł on dalej, prze­kraczał tradycyjne stanowisko. Nie wahał się widzieć innych religii jako czegoś więcej niż dzieła tylko ludzkiej mądrości i przyjmo­wał, że uobecnia się w nich Duch Święty, czy­li zbawcza łaska” (“TP” nr 27 z 6 lipca 2008, s. 7). Dodajmy, że papież nigdy nie wytłu­maczył Kościołowi sensu swego pocałunku złożonego na Koranie. Umarł bez wyjaśnień, choć, jeśli miał dobre intencje, tym bardziej powinien był tych wyjaśnień udzielić. A jak wyjaśnić papieską modlitwę do św. Jana Chrzciciela, by ten bronił islamu? Jak rozumieć papieskie słowa wypowiedziane do muzułmanów w Casablance: “Wierzymy w tego samego Boga, Boga jedynego, Boga Żyjącego, Boga, który stwarza wszechświat i swoje stworzenia doprowadza do doskona­łości”? Konwertyta z islamu Magdi Cristia­no Allam, ochrzczony w 2008 roku przez papieża Benedykta XVI, powiedział zdumio­nemu redaktorowi naczelnemu “Tygodnika Powszechnego”: “To prawda, że jest jedyny Bóg, ale nieprawda, że wszyscy wierzymy w tego samego Boga, bo Bóg islamu nie ma nic wspólnego z Jezusem” (“TP”, nr 27 z 6 lipca 2008, s. 6). Dlaczego nigdy nie usłysze­liśmy takich słów z ust papieża? Jak w końcu rozumieć czynne uczestnic­two Jana Pawła II w kultach animistycz­nych w “świętym gaju” w Togo? Jeszcze nie­dawno, według norm prawa kanonicznego, takie gesty wystarczyłyby, aby postawić oso­bie, która je wykonała, zarzut herezji. Jak to możliwe, że dziś takie gesty nagle sta­ły się znakami cnoty wiary praktykowanej w stopniu heroicznym? Pierwszym obowiąz­kiem papieża jest “strzec depozytu wiary”, bronić go i starać się o nawrócenie wszystkich innowierców. Czy liczne spotkania i nabożeństwa ekumeniczne oraz międzyre­ligijne (jak choćby te w Asyżu) doprowadzi­ły jakichś innowierców na łono Kościoła? Można śmiało twierdzić, że przeciwnie ­utwierdziły ich w pogaństwie i w herezjach. Sam będąc w Afryce podczas pierwszego spotkania w Asyżu wielokrotnie słyszałem z ust tamtejszych katolików opinie, że teraz już mogą wrócić do swych starych wierzeń i kultów animistycznych, sam papież spo­tkał się bowiem przywódcami tych religii i nawet uczestniczył w ich rytach. Z tych samych powodów mówili, że teraz już obo­jętne, czy się jest katolikiem, czy wyznawcą wudu. Księża soborowego ducha nazywają to “inkulturacją” czyli “afrykańskim ekume­nizmem”, który chce traktować kulturę Afry­kańczyków jako równorzędną europejskiej. W rzeczywistości na tę kulturę czarnej Afry­ki składają się w znacznym stopniu zabobo­ny, animizm, totemy, talizmany, czary, samo­okaleczenia, niemoralne kultowe praktyki, w życiu rodzinnym wielożeństwo, a w życiu kapłańskim odrzucenie czystości i negacja celibatu. Wielu katolików w Afryce doszło do wniosku, że to wszystko “teraz wolno robić, skoro sam papież…”. Abp Marceli Lefebvre jeszcze przed pierwszym spotkaniem w Asy­żu pisał do ośmiu kardynałów: “Wypowiedzi i gesty Jana Pawła II poczynione w Togo, w Maroku, w Indiach oraz w rzymskiej syna­godze wzbudzają w naszych sercach świę­te oburzenie. Co sądzą o tych postępkach wszyscy święci Starego i Nowego Testa­mentu?! Co uczyniłaby Święta Inkwizycja, gdyby wciąż istniała?” oraz “Czy Jan Paweł II będzie nadal publicznie niszczyć kato­licką wiarę, zwłaszcza w Asyżu, na ulicach miasta św. Franciszka – jak zaplanowano – w otoczeniu przedstawicieli innych reli­gii? A ci przedstawiciele zostaną rozloko­wani w kaplicach bazyliki, aby tam sprawo­wać swoje ceremonie...” (Marcel Lefebvre. Życie, s. 694). Natomiast krótko po pierwszym spotkaniu w Asyżu abp Lefebvre mówił z rozdartym sercem: “Rzym jest pogrążony w ciemnościach, w ciemnościach błędu. Nie możemy przejść nad tym do porządku dzien­nego, to niemożliwe. Jakże mamy patrzeć naszymi katolickimi oczami, a w dodatku naszymi kapłańskimi oczami na to, co się stało w Asyżu, w kościele pw. Świętego Pio­tra, który został oddany do dyspozycji bud­dystów, aby mogli uprawiać swój pogański kult” (Kazania, s. 197). O wszystkich, godnych ubolewania wyda­rzeniach minionego pontyfikatu, napisano we wspomnianym wyżej dokumencie Brac­twa. Odmowa rozpatrzenia zawartych tam argumentów i pozostawienie ich bez odpo­wiedzi stawia pod znakiem zapytania rze­telność procesu już na szczeblu diecezjal­nym, a co za tym idzie – również końco­wą decyzję o beatyfikacji. Nie możemy się zgadzać na zamazywanie granicy między tym, co prawdziwe i fałszywe, dobre i złe. Nie sposób pozostawiać wiernych w stanie dezorientacji. Dlatego wyżej wspomniany dokument, dotychczas znany tylko hierar­chii Kościoła, zostanie opublikowany. Skła­dają się na niego główne racje, dla których beatyfikacja Jana Pawła II nie powinna się nigdy odbyć. Pozostaje jeszcze pytanie: co Bractwo uczyni, gdy zakończą się uroczystości beatyfikacyjne w dniu 1 maja 2011 roku? U schył­ku ubiegłego roku pewna dziennikarka “Rzeczpospolitej” zapytała bp. Bernarda Tis­siera de Mallerais’go: “A czy bractwo uzna Jana Pawła II – gdy zakończy się jego pro­ces – za błogosławionego? (…) Czy mimo to bractwo uzna beatyfikację Jana Pawła II?”. Ksiądz Biskup udzielił wówczas odpowie­dzi, która jest odpowiedzią nas wszystkich: “Z naszej strony będzie całkowite milcze­nie. Tak samo reagowaliśmy na beatyfikację Jana XXIII”. Tak, mówiliśmy, gdy był choćby cień nadziei, że ktoś nas usłyszy i zareaguje. Gdy jednak nasz głos został zlekceważony i stanie się rzecz, która stać się nie powinna, tym gorliwiej będziemy występować przeciw błędowi fałszywego ekumenizmu i innym błędom ostatniego soboru. Ω ks. Karol Stehlin, FSSPX

Warzecha dla wPolityce.pl: Posłowie PO–dziękuję! "Jakim dopalaczem napędza się Niesiołowski?".

„Newsweek" spytał polityków głównych partii, których dziennikarzy i publicystów najbardziej nie lubią. W opinii polityków Platformy Obywatelskiej zająłem zaszczytne drugie miejsce, za Rafałem Ziemkiewiczem. Uzasadnienia – pod nazwiskiem, w przeciwieństwie do polityków innych ugrupowań – dostarczył niezawodny Stefan Niesiołowski: Ja się kiedyś zastanawiałem, jak było możliwe, że ludzie wykształceni w czasach stalinowskich pisali wiersze i panegiryki na cześć Stalina, Bieruta. Jak czytam Wildsteina, Ziemkiewicza czy Warzechę, to już rozumiem. Wielu uchodzących za dziennikarzy to według mnie jedynie pisowscy propagandyści. Od dawna pytam, jakim dopalaczem napędza się poseł Niesiołowski i apeluję – jak dotąd, bezskutecznie niestety – do Donalda Tuska, aby odbył z panem posłem wychowawczą rozmowę i uświadomił mu niebezpieczeństwa, wynikające z długotrwałego zażywania substancji stymulujących. Zwłaszcza silnych, bo że substancja zażywana przez pana posła musi być silna, to widać po stopniu oderwania od rzeczywistości. Zaś w sprawie zrozumienia, jak można było wychwalać Stalina, polecam Stefanowi Niesiołowskiemu, aby skontaktował się ze świeżo upieczoną laureatką Orderu Orła Białego, panią Wisławą Szymborską, która powinna udzielić wyczerpujących wyjaśnień w tej kwestii. Nie o tym jednak chciałem pisać. Chcę po prostu bardzo serdecznie podziękować wszystkim politykom PO, którzy wskazali mnie lub wskazaliby, gdyby ich spytać, jako najbardziej nielubianego przez nich publicystę. Poczytuję sobie za wielki zaszczyt bycie nielubianym przez partię sprawującą władzę. Znaczy to, że moja krytyka jej politykom doskwiera, że jest celna, że ich uwiera i boli. Prawdopodobnie również dlatego, że często przybiera formę satyry, a dla każdej nadętej władzy – ta zaś jest nadęta ponad wszelkie rozmiary, mimo pozorów luzu – satyra jest najgroźniejsza. Wielokrotnie tłumaczyłem już – a także pisałem, również na wPolityce – że nie mam żadnych partyjnych lojalności. Jestem tylko wierny swoim poglądom. Te kazały mi bardzo krytycznie patrzeć na rządy PiS, a także na wiele działań tej partii w opozycji, ale każą mi również – i przede wszystkim, bo ważniejsi są aktualnie sprawujący władzę – radykalnie krytykować rząd Platformy Obywatelskiej, który dzisiaj już bez żadnych wahań mogę nazwać jednym z najgorszych, a może wręcz najgorszym po 1989 r. Naprawdę zmartwiłbym się, gdyby politycy formacji sprawującej władzę wychwalali mnie jako dziennikarza „obiektywnego", skoro – zdaniem Niesiołowskiego – obiektywni są Żakowski czy Wroński. Otrzymać taką pochwałę od rządu, który bezpardonowo walczy o wykasowanie z obiegu publicznego swoich krytyków – to by dopiero była porażka! Szczęśliwie zamiast porażki jest sukces. Obiecuję więc solennie Stefanowi Niesiołowskiemu i innym politykom PO: nie spocznę i będę nadal robił swoje. Będę dla was jak – tu użyję angielskiego zwrotu – pain in the ass. Macie to u mnie. Łukasz Warzecha

Dlaczego obóz władzy zrobi wiele, by udowodnić, że winę za Smoleńsk ponosi śp. prezydent Kaczyński lub jego ludzie Wracam znów do niesławnej pamięci policzka Anodiny, ponieważ wydaje mi się on kulminacyjnym punktem obecnego czterolecia. Tamten dzień, gdy generałowa Anodina pokazała Polakom swój szeroki uśmiech i swoje bystre oczy, to był dokładnie ten moment, w którym dzbanek powodzenia premiera Donalda Tuska stłukł się, i rozpadł się na wiele części. Być może da się go skleić, ale ślady po kleju będą widoczne, a opukany dzbanek wyda inny dźwięk niż dawniej - bardziej matowy, płaski, nie tak czysty. Polsko-rosyjską rozgrywkę wokół raportu MAK premier przegrał tak, jak niezwykle rzadko przegrywa się w polityce: jawnie, publicznie, zerojedynkowo, bez cienia wątpliwości. Zazwyczaj polityk w trudnej sytuacji zachowuje choć małą furteczkę, przez którą może się wymsknąć, by ogłosić remis, albo zapowiedzieć dogrywkę. W tym wypadku za premierem nie było nic, tylko ściana, żadnej furteczki. Porażka tak jednoznaczna, jak oblany egzamin na studia. Niby to się zdarza wielu, ale ci, co nie zdali, siłą rzeczy wątpią w siebie. To właśnie przydarzyło się premierowi: po policzku Anodiny musiał zwątpić w siebie, tym bardziej, że to on sam ściągnął na siebie kłopoty, inni szatani nie byli tam czynni. Dziś niby wciąż jest taki sam, ale czujemy, że dawna pewność siebie, poczucie, że prowadzi go szczęśliwa gwiazda - wyparowały. Rzuca się w oczy raczej nieufność wobec świata i poczucie krzywdy, które tak często dotyka upadłych szczęściarzy. I to jest największy problem obecnej władzy: samozwątpienie. Bez pewności siebie nie ma polityka. Bez pewności siebie nie można się samooszukiwać, która to umiejętność jest w dużej mierze istotą polityki jako takiej. To dlatego rozmawiając z politykami mamy tak często wrażenie, że to inni ludzie; inni, bo posiedli obcą zwykłym śmiertelnikom umiejętność zmieniania punktów widzenia zależnie od bieżących potrzeb, przy zachowaniu nienaruszonego własnego "ja". Dziś premier Tusk widzi, albo przeczuwa (nie musi tego robić świadomie), że z tej pułapki ma tylko jedno wyjście: udowodnić, że to Lech Kaczyński lub ktoś z jego otoczenia odpowiada za katastrofę. Jednoznaczne wskazanie winy śp. prezydenta zmyje z szefa rządu hańbę MAK-owską, jak by to okrutnie nie brzmiało. Tak, wiem, nie ma racjonalnego iunctim pomiędzy rzekomą (i już wykluczoną) winą śp. prezydenta a "oczyszczeniem" premiera. Ale jest iunctim psychologiczne. "Skazanie" - choćby medialne - Lecha Kaczyńskiego - nada postawie premiera wręcz wymiar "szlachetny". Premier okaże się wojownikiem, który co prawda z Rosjanami sromotnie przegrał, ale przegrał walcząc w niesłusznej sprawie. Stanie się postacią tragiczną, a tragizm wygląda znacznie lepiej niż banalna nieudolność. To właśnie dlatego polscy śledczy wkładają tyle wysiłku w badanie rzekomej kłótni pomiędzy gen. Błasikiem a kpt. Protasiukiem, a ich ustalenia błyskawicznie lądują na antenie zaprzyjaźnionej telewizji. To także dlatego media III RP tak zaciekle prześwietlają męża Marty Kaczyńskiej, dostrzegając nagle, że polski biznes ma brzydszą twarz, i nie składa się ze szlachetnych herosów. Takich rewelacji będzie więcej. Stawka jest naprawdę wysoka. Jacek Karnowski

POZEW ZBIOROWY PRZECIWKO PODATNIKOM Jednak nie wszystkie triki obrońców OFE przewidziałem w poprzednim wpisie. Krzysiek Rybiński wymyślił jeszcze pozew zbiorowy. Będzie zbierał chętnych do wniesienia pozwów przeciwko rządowi. O co? O zamiany w OFE. Wyobraźmy sobie przez chwilkę, że wygra (aczkolwiek na 100% nie wygra). Kto zapłaciłby odszkodowania? Rząd! Skąd wziąłby na owe odszkodowania? Z podatków! Co jest namacalnym dowodem na to skąd się biorą emerytury. Z podatków się biorą! Ale ustawa z dnia 17 grudnia 2009 roku o dochodzeniu roszczeń w postępowaniu grupowym „normuje sądowe postępowanie cywilne w sprawach, w których są dochodzone roszczenia jednego rodzaju, co najmniej 10 osób, oparte na tej samej lub takiej samej podstawie faktycznej (postępowanie grupowe). Ustawa ma zastosowanie w sprawach o roszczenia o ochronę konsumentów, z tytułu odpowiedzialności za szkodę wyrządzoną przez produkt niebezpieczny oraz z tytułu czynów niedozwolonych, z wyjątkiem roszczeń o ochronę dóbr osobistych.” Art. 2 ust. 1 ustawy przewiduje, że „postępowanie grupowe w sprawach o roszczenia pieniężne jest dopuszczalne tylko wtedy, gdy wysokość roszczenia każdego członka grupy została ujednolicona przy uwzględnieniu wspólnych okoliczności sprawy”. Żeby roszczenie móc ujednolicić, to trzeba je najpierw wyliczyć!

Pozew grupowy powinien czynić zadość warunkom określonym w ustawie z dnia 17 listopada 1964 r. - Kodeks postępowania cywilnego, a ponadto zawierać:

1) wniosek o rozpoznanie sprawy w postępowaniu grupowym;

2) wskazanie okoliczności, o których mowa w art. 1 ust. 1, a w przypadku roszczeń pieniężnych także zasad ujednolicenia wysokości roszczeń członków grupy lub podgrup;

3) w przypadku roszczeń pieniężnych określenie wysokości roszczenia każdego z członków grupy lub podgrup. Ciekawe czy Krzysiek już wie jaką będzie miał w OFE emeryturę, że potrafi wyliczyć „szkodę”??? Jak umie to policzyć to dostanie nie tylko Nobla z ekonomii, ale może i prezesurę w Goldman Sachs. Wielka Kapitałowa Reforma Emerytalna oparta jest o zasadę zdefiniowanej składki (!!!) a nie zdefiniowanego świadczenia! Pozew grupowy może rządowi wytoczyć co najwyżej 14 OFE. Bo ich stratę to się akurat da łatwo wyliczyć. Może, co prawda, powstać zagadnienie prawne, czy OFE są „konsumentami”? Ale przecież są. „Konsumują” naszą składkę! Jak niższe będą składki, OFE będą mniej „konsumować”. Szkodę rząd wyrządził im ewidentną. Gwiazdowski

Co się śni prezydentowi Bronisław Komorowski całkiem nieźle wspomina początek lat 90. i już testuje, jak wzorem Wałęsy poszerzyć swoje pole działania – pisze publicysta „Rzeczpospolitej" Sprawy Polski idą w dobrą stronę" – ogłosił Bronisław Komorowski w wywiadzie dla tygodnika "Newsweek". Istotnie prezydent ma powody do zadowolenia. Wiele na to wskazuje, że kończy się epoka hegemonii Donalda Tuska w Platformie Obywatelskiej. Kończą się też rządy dwupartyjnej koalicji PO – PSL. Część obserwatorów uważa nawet, że na wyczerpaniu jest atrakcyjność sporu politycznego, który od kilku lat do białości rozgrzewa PO – PiS. Jeśli na dodatek dojdzie do "spłaszczenia" wyborczych wyników wszystkich partii, to w nowym Sejmie pojawi się cztery, góra pięć ugrupowań średniej wielkości, które będą zmuszone budować koalicję. A jeśli tak się stanie, wtedy prezydent Komorowski może sięgnąć po rolę silnego arbitra polskiej sceny politycznej.

Powtórka z Wałęsy? Sejmowe koalicje "piątek" czy "siódemek"? Prezydent rozgrywający ambitnych liderów małych partyjek? Czy czegoś to państwu nie przypomina? Tak, to początek lat 90., epoka prezydenta Lecha Wałęsy, który umiejętnie wykorzystywał rozdrobnienie pierwszych dwóch Sejmów po1989 roku. Komorowski całkiem nieźle wspomina tamte czasy i już testuje, jak wzorem Wałęsy poszerzyć swoje pole działania. Zaczęło się od deklaracji, że po wyborach misję tworzenia rządu może powierzyć komuś, kogo uzna za najbardziej odpowiedniego kandydata i wcale nie musi to być lider ugrupowania, które zdobędzie najwięcej głosów. Kto prezydentowi podsunął takie pomysły? Na politycznego doradcę nr 1 kreuje się dziś minister Tomasz Nałęcz. Czy inspiracją dla niego nie jest przypadkiem nieżyjący już Lech Falandysz? Urzędnik niesłychanie sprawny w odczytywaniu konstytucji na nowo, który znajdował coraz to nowe haczyki i kruczki prawne, które poszerzały władzę prezydenta Lecha Wałęsy. Dziś to Bronisław Komorowski jest wyraźnie popychany w kierunku falandyzacji prawa. Wróćmy do wspomnianego wyżej wywiadu. Prezydent podkreśla w nim, że misję tworzenia rządu będzie mógł powierzyć jedynie "zwolennikom modernizacji, ale i zdrowego rozsądku". I dodaje: "Mam suwerenne prawo wybrać kandydata na premiera. Lider zwycięskiej partii ma największe szanse, ale nie ma gwarancji". Pytany o to, co zrobi, gdy wygra PiS, prosi o zwolnienie z odpowiedzi. Istotnie, w konstytucji z 1997 roku nie zapisano wymogu mianowania kandydata ze zwycięskiej partii, ale w ciągu 20 ostatnich lat taki ustalił się zwyczaj i taka był praktyka. To dlatego w 1991 roku misję tworzenia rządu od Lecha Wałęsy otrzymał Bronisław Geremek, a w 2007 roku Lech Kaczyński praktykę tę uszanował, zlecając to zadanie Donaldowi Tuskowi. Dziś pan prezydent zapowiada, że jeśli nawet PiS wygra wybory, to nie jest wcale pewne, czy zaproponuje tworzenie rządu Jarosławowi Kaczyńskiemu. I że to on, Bronisław Komorowski, będzie decydował, czy ktoś jest zwolennikiem modernizacji i zdrowego rozsądku.

Zebrać oklaski salonu A to już wyraźna sugestia, że PiS jest ugrupowaniem antysystemowym, które nie może ponownie dojść do władzy niezależnie od decyzji wyborców. Komorowski sięga tu po wzory francuskie. We Francji lewica i gaulliści w lokalnych wyborach tworzyli nieformalny front republikański, by utrzymać w izolacji Front Narodowy Jean Marie Le Pena. Rzecz w tym, że Front Narodowy jest partią nacjonalistyczną i skrajną. A PiS – pomimo wielu starań – zarzucić tego nie sposób. Tomasz Nałęcz nie ustaje jednak w wysiłkach, by taki właśnie obraz Prawa i Sprawiedliwości utrwalić. Tłumacząc słowa prezydenta w Radiu Zet, przypominał, że w II RP kolejni prezydenci rzekomo robili wszystko, by do władzy nie doszła Narodowa Demokracja. Co nawet tradycyjnie antypisowski komentator "Gazety Wyborczej" Paweł Wroński skomentował: "tak skutecznie, że fałszowano wybory, a opozycję umieszczano w obozach".

Komorowski aż tak zdeterminowany oczywiście nie jest. Chce po prostu zebrać oklaski salonu za blokowanie PiS i patronowanie koalicji mądrych reform, najlepiej na linii PO – SLD – PSL. Błogosławić temu zbożnemu celowi będą zapewne doradcy prezydenta z dawnej Unii Wolności: Tadeusz Mazowiecki czy Jan Lityński. Słowem klimat z nocnej zmiany z 1992 roku.

Belweder nie do ominięcia? Prezydent, owszem, chce zablokować PiS, ale też niecierpliwie czeka na moment, gdy skończy się dominacja Donalda Tuska. Bo oprócz ostrza antypisowskiego deklaracja Komorowskiego jest sygnałem, że w razie wygranej PO rząd może zacząć tworzyć np. Grzegorz Schetyna. Rzecz jasna rola akuszera nowej koalicji będzie dla prezydenta testem, czy posiadł dar przekonywania i łączenia środowisk. SLD będzie wtedy zapewne szantażowane moralnie: albo proeuropejska koalicja z PO, albo hańba współpracy z PiS jako mordercami Barbary Blidy. PSL będzie uspokajany gwarancją utrzymania poziomu politycznych łupów. A gdyby do Sejmu jakimś cudem wszedł jeszcze PJN, wtedy pojawiłby się zapewne argument, że tylko ich udział w nowej koalicji zrównoważy wpływy postkomunistów. Dodatkowo Komorowski może przybrać rolę miłośnika historii i kupić PJN paroma gestami z dziedziny polityki historycznej. Teraz Komorowski musi tylko trzymać kciuki, aby PO nie straciła za wiele, aby mógł występować w roli dobrego wujka. A Tusk? Zawsze można wypchnąć go na jakieś wysokie unijne stanowisko.

Najgorszy scenariusz: Orbanowa wygrana PiS Jaki scenariusz z punktu widzenia Bronisława Komorowskiego byłby idealny? Wygrana PiS z ok. 33 proc. i dalej ok. 27 proc. dla PO, ok. 20 proc. dla SLD oraz 7 proc. dla PSL. Nieduże zwycięstwo Jarosława Kaczyńskiego ułatwiłoby stworzenie aury zagrożenia powrotem IV RP. W tym wypadku premierowska nominacja dla Grzegorza Schetyny mogłaby być potraktowana jako wyjście ratunkowe dla ładu liberalnego. Tę miłą wizję psują jednak trzy inne możliwe wersje zdarzeń. Przede wszystkim bardzo wysoka – taka jak Viktora Orbana na Węgrzech – wygrana PiS. Ale to na razie jawi się jako złoty sen Jarosława Kaczyńskiego. Bardziej realne wydaje się natomiast wyborcze zwycięstwo SLD. Zwycięstwo lewicy znacznie osłabiłoby możliwość gry "pisowskim zagrożeniem". Na dodatek Grzegorz Napieralski mógłby zażądać teki premiera. I nie musiałby mieć ochoty na związek z poszarzałą i "obciachową" Platformą. Pytanie, czy Napieralski będzie na tyle zdeterminowany, aby odciąć PO od udziału we władzy, czy też ulegnie chórowi polskich publicystów (ale i być może także zachodnich dyplomatów), którzy już dziś marzą o koalicji spokoju SLD – PO – PSL. Poza tym dla PO taka wielka koalicja to jedyna szansa ocalenia choćby części z wielkiej armii urzędników i członków rad nadzorczych spółek Skarbu Państwa. Prezydenta Komorowskiego może dręczyć jeszcze gorszy sen – koalicja SLD – PSL, po cichu żyrowana przez Jarosława Kaczyńskiego, pod warunkiem że lewica ujawni wszystkie dokumenty z Kancelarii Premiera i MSZ w celu wyjaśnienia, czy była jakaś gra na linii Tusk – Putin w okresie przygotowań do wizyty w Katyniu w 2010 roku. Przeciwko takiej możliwości cała Platforma i Bronisław Komorowski będą jednak zgodnie walczyć do upadłego.

Mała stabilizacja Na koniec wypada jednak zapytać, czy SLD w ogóle opłacałoby się reanimować koalicję z udziałem PO wyczerpanej czterema latami rządów? Ostateczna decyzja zależeć będzie zapewne od skali spadku notowań PO i wysokości skoku w górę SLD. Sojusz, podobnie zresztą jak PiS, pozuje dziś na ugrupowanie pewne swego. Pozostali boją się nadchodzącej kampanii. W Platformie nikt się nawet nie pali, by ją prowadzić. Zwłaszcza że brakuje nie tylko nowych haseł, ale i emocji. Projekt IV RP doszczętnie ośmieszono, a wizja nowej Irlandii rozwiała się u progu kryzysu.

W tym wszystkim prezydent Bronisław Komorowski najwyraźniej chce być patronem nowej politycznej małej stabilizacji. I niestety, wiele na to wskazuje, że w polskiej polityce na dłużej zagoszczą sprawy małe i niezbyt ambitne.

Piotr Semka

ŚWIĘTY – UMORZONY Katowicki IPN od kwietnia 2006 roku prowadzi śledztwo w sprawie zamachu na Jana Pawła II. Dochodzenie miało ustalić, czy istniał spisek komunistycznych służb specjalnych zmierzający do zgładzenia Papieża oraz czy i jaki udział miały w ewentualnym spisku tajne służby PRL. Śledztwo od początku spotykało się z żywym zainteresowaniem i krytyką niektórych środowisk. Najczęściej używanym argumentem był klasyczny zarzut o marnotrawieniu publicznych pieniędzy, choć zdarzały się też bardzie kuriozalne wymysły, jak np. wypowiedź wiceprzewodniczącego PO, który twierdził, że IPN nie powinien zajmować się zamachem na Papieża, ponieważ „sprawa nie dotyczy terytorium Rzeczypospolitej”. Polityk z grupy rządzącej najwyraźniej zapomniał, że, Jan Paweł II, czyli Karol Wojtyła, do śmierci miał polskie obywatelstwo, polski paszport i był zameldowany przy ul. Kanoniczej w Krakowie. Ataki na katowicki IPN nasiliły się, gdy Instytut dostał dokumenty włoskiej komisji parlamentarnej, tzw. Komisji Mitrochina, oraz protokoły z przesłuchań Alego Agcy. Prokuratorzy dotarli również do akt niemieckiej i czeskiej bezpieki, poszukując w nich śladów nt. zamachu.. Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Do dziś na stronie internetowej esbeckiego Związku Byłych Funkcjonariuszy Służb Ochrony Państwa widnieje artykuł – paszkwil Gazety Wyborczej „IPN z Archiwum X”, w którym dwie pracownice tego pisma w niewybredny sposób atakują prokuratorów z katowickiego oddziału Instytutu. Przed kilkoma dniami GW epatowała czytelników informacją, że śledztwo w sprawie zamachu na Jana Pawła II kosztowało IPN prawie 330 tys. złotych. Ten sam argument – prowadzenie zbyt kosztownych śledztw, był podnoszony w związku z wnioskiem Prokuratora Generalnego o odwołanie szefa pionu śledczego IPN Dariusza Gabrela.

Podobnie, jak sprawa zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki, tak śledztwo dotyczące zamachu z 13 maja 1981 roku nie przypadkiem wzbudza niechętne reakcje niektórych środowisk. Z jednej strony są to funkcjonariusze sowieckiej policji politycznej PRL, zainteresowani ukryciem swojej roli w zbrodniach reżimu, z drugiej – ich okrągłostołowi partnerzy z kręgów koncesjonowanej opozycji, chwalcy narodowej amnezji, rozliczni agenci i tajni współpracownicy bezpieki. Od 20 lat ten „klub strażników tajemnic” dba, by prawda o zbrodniczym charakterze władzy Kiszczaka i Jaruzelskiego nie dotarła do Polaków. Dotyczy to szczególnie tych obszarów funkcjonowania państwa komunistycznego, gdzie dochodziło do współdziałania sowieckich służb z agenturą ulokowaną w Kościele. Bez tej współpracy nie byłby możliwy mord na księdzu Jerzym i trwające do dziś kłamstwo procesu toruńskiego. Tym bardziej – nie byłby możliwy zamach w Watykanie. Nadal niespełniony pozostaje testament Jana Pawła II, który w słowach z 27 listopada 1984 roku „Kościół nie może dopuścić, by zleceniodawcy zabójstwa księdza pozostali nieznani" – zobowiązał polski Kościół do wyjaśnienia całej prawdy o śmierci księdza Jerzego. Od chwili wyboru Jana Pawła II, Watykan był w ścisłej czołówce państw, którymi interesował się wywiad komunistyczny. Sam zaś Karol Wojtyła podlegał obserwacji bezpieki już od 1949 r., a jego późniejszą inwigilacją zajmowała się armia esbeków, wśród nich m.in. Grzegorz Piotrowski, późniejszy zabójca księdza Jerzego. Dokumenty wytworzone w związku z pracą rzymskiej rezydentury wywiadu PRL, noszącej kryptonim „Baszta”, nie pozostawiają wątpliwości, że celem tych działań była walka z Kościołem i Papieżem zarówno w relacjach z władzami PRL, jak i na płaszczyźnie międzynarodowej.  Zdobywane tą drogą informacje, były wykorzystywane dla globalnych celów polityki Związku Sowieckiego. Instrukcja pracy tzw. wywiadu PRL, przygotowana przez KGB w 1980 r., dobitnie świadczy, że był on ogniwem  megasłużb sowieckich. Zgodnie z tą instrukcją, KGB i SB prowadziły wspólnie długofalowe działania operacyjne w celu: „wywierania wpływu na papieża, pogłębiania różnic poglądów między Watykanem a Stanami Zjednoczonymi, pogłębiania wewnętrznych różnic w Watykanie, analizowania, planowania i prowadzenia działań operacyjnych szkodzących watykańskim planom umocnienia kościołów i rozwoju nauki religii w krajach socjalistycznych, wykrywania kanałów, którymi Kościół katolicki w Polsce zwiększa swe wpływy i podsyca działalność Kościoła w Związku Sowieckim”. Jednym z priorytetów operacji zagranicznych Departamentu I SB MSW w czasie pontyfikatu Jana Pawła II stało się rozbudowywanie agentury wśród Polaków w Rzymie i w Watykanie. Znamy dziś nazwiska oficerów kierujących rzymską rezydenturą, pseudonimy agentów: „Prorok”, „Konrado”, „Potenza”, czy „Russo” oraz kilka nazwisk księży – tajnych współpracowników. Zdemaskowanie agenta-jezuity, Tomasza Turowskiego znacząco poszerza wiedzę o działaniu tej rezydentury i metodach, jakimi posługiwano się, by dotrzeć w pobliże Jana Pawła II.  „Każda informacja, którą przekazywał tajny współpracownik, miała znaczenie. Teraz uspokajają oni swoje sumienie, powtarzając jak mantrę, że nie mówili nic istotnego. To iluzja. Kwestionariusz pytań dotyczących kardynała Wojtyły, które SB zadawała swoim tajnym współpracownikom, był niezwykle wyczerpujący. Niektóre są oczywiste - jaki jest jego stosunek do ZSRR. Ale pojawiały się też takie, których sens jest zagadkowy - jakiej marki żyletek używa Wojtyła? […] Pozornie błahe informacje układały się jak puzzle. Powstawał portret figuranta. Otwierały się możliwości operacyjne - szantażu, a niekiedy nawet fizycznego unicestwienia niepokornego księdza” – przypominał przed laty historyk IPN Marek Lasota. Nie trzeba przekonywać, że informacje uzyskane przez wywiad PRL musiały być niezwykle przydatne w planowaniu zamachu na Ojca Świętego. Nie bez powodu w strukturze megasłużb sowieckich Departament I, a w szczególności jego wydział III, prowadzący działania na terenie Watykanu, cieszył się uznaniem moskiewskich zwierzchników. Jeśli dziś historycy i dziennikarze badający akta bezpieki napotykają wyraźną lukę w materiałach z okresu zamachu, może to świadczyć, że zadbano o dokładne „wyczyszczenie” archiwów. Przed kilkoma miesiącami prokurator Ewa Koj z katowickiego IPN-u oświadczyła, że z dotychczasowego przebiegu śledztwa wynika, że nie było tzw. polskiego śladu w sprawie zamachu. „Mówię to na podstawie tego, co udało nam się znaleźć w archiwach w zbiorze zastrzeżonym, związanym z wywiadem wojskowym i z wywiadem cywilnym. Tam nie ma żadnych śladów, które by wskazywały, że wywiad polski był w jakiś sposób zaangażowany w zamach. Niewątpliwie służby specjalne innych krajów korzystały z materiałów informacyjnych o Janie Pawle II, które zbierały nasze służby, ale nic nie wskazuje, że nasze służby wiedziały o planowanym zamachu na życie papieża” - stwierdziła prok. Koj. Według jej słów, śledztwo zakończy się umorzeniem, a uzasadnienie decyzji o umorzeniu wraz ze streszczeniem protokołów z przesłuchania Ali Agcy zostanie wydane w formie publikacji prawdopodobnie na początku maja br., tuż po beatyfikacji Jana Pawła II. Można oczywiście zwrócić uwagę na mocno niefortunne sformułowania zawarte w oświadczeniu pani prokurator. Trudno przecież organy komunistycznej bezpieki nazwać „wywiadem polskim” i określać je mianem „nasze służby”. Nie to jednak wydaje się najważniejsze. Jeśli śledztwo w sprawie zamachu na polskiego Papieża zostanie umorzone, a nad sprawą zapadnie urzędowa zasłona milczenia, nigdy nie zostaną wyjaśnione przynajmniej dwa istotne wątki. Pierwszy dotyczy wiedzy zgromadzonej w archiwach watykańskich, głównie ustaleń watykańskiego „łowcy szpiegów” jezuity Roberta Grahama. Na dokumenty te powoływał się John Koehler - oficer wojskowego wywiadu USA, był doradca prezydenta Reagana, gdy w wywiadzie dla dziennika "La Stampa" stwierdził, że w zamach zamieszani byli także polscy duchowni. Koehler twierdził również, że stosowano skomplikowaną, okrężną drogę zadaniowania agentów, by zwieść wywiady zachodnie. Zadania dla polskiej agentury miały przechodzić przez niemiecką Stasi, a kopie tych operacji trafiły do archiwów służb węgierskich. Wydaje się, że ten ważny trop nie był przedmiotem badań IPN i nawet nie próbowano prowadzić poszukiwań w watykańskich czy węgierskich archiwach. Druga sprawa jest bardziej szokująca. Z ujawnionego przez IPN  dokumentu "Wyjazdy i przyjazdy za lata 1971-1989 Departamentu IV" wynika, że wraz z grupą polskich pielgrzymów udających się na inaugurację pontyfikatu Jana Pawła II jechało trzech oficerów SB: Adam Pietruszka, Zenon Chmielewski i Jan Zacherowski. Wszyscy oni byli w tłumie wiernych podczas mszy intronizacyjnej 22 października 1978 r. Od tej pory, podczas wystąpień papieskich na Placu św. Piotra zawsze był obecny funkcjonariusz MSW. Jednak tylko raz zdarzyło się, że przed bazyliką watykańską czekało aż trzech oficerów peerelowskiej bezpieki. Na podstawie badania akt paszportowych funkcjonariuszy IV Departamentu, IPN ustalił, że stało się to podczas audiencji generalnej w dniu 13 maja 1981 roku. Jeśli zatem śledztwo zostanie umorzone, bo „nic nie wskazuje, że nasze służby wiedziały o planowanym zamachu na życie papieża” – trzeba będzie wyjaśnić niezwykłe zdolności antycypacji zdarzeń przez wywiad PRL. Gdy dziś jesteśmy świadkami propagandowych gier, związanych z obecnością „elit” III RP na uroczystościach beatyfikacyjnych Jana Pawła II, warto pamiętać, że są wśród nich ludzie, którzy nadal ukrywają prawdę o zamachu na Świętego. Aleksander Ścios

Czy Polacy wyjdą na ulice? Pytanie „czy Polacy wyjdą na ulice?” jest pytaniem o to, czy w Polsce dojdzie do masowych protestów społecznych zdolnych zagrozić, a nawet rozbić politycznie, uformowanej w trakcie ostatnich 20 lat panującej i rządzącej oligarchicznej sieci sił społecznych i politycznych.Takie pytanie nie tylko nie pojawia się w polskich mediach lecz pewnie nie jest nawet do pomyślenia przez polskich dziennikarzy, publicystów czy establishment nauk społecznych i samych polityków. Co najwyżej mogą oni rozważać czy Rosjanie wyjdą na ulice i za premierem i prezydentem Rosji, którzy sami sobie takie pytanie postawili, odpowiedzieć, iż mimo rosnącego niezadowolenia sytuacją socjalną scenariusz egipskiej i tunezyjskiej rewolucji ich krajowi nie grozi.

Czy Polacy mogą mieć powody by się buntować i wyjść na ulice w masowych protestach przeciw czemuś i za czymś? Sądzę, że tak. Polacy mogą mieć takie powody w przeciągu najbliższych kilku lat. Będą to powody zarówno ekonomiczne, jak i społeczne oraz polityczne.

Skutki polityki zarządzania slumsem i II Wieka Depresja Sytuacja ekonomiczna Polski będzie się w przeciągu kilku najbliższych lat pogarszać i po 2013 roku ulegnie raptownemu załamaniu. Będzie to wynikiem jednoczesnego skumulowania się większości negatywnych skutków gospodarczych tzw. transformacji ustrojowej oraz narastania skutków największej od lat 30. XX wieku światowej depresji gospodarczej. Przez ostatnich ponad 20 lat tzw. transformacji ustrojowej prowadzono politykę gospodarczą, którą w 1995 roku nazwałem publicznie polityką zarządcy slumsu. Zarządca slumsu ściąga maksimum opłat od mieszkańców i w nic nie inwestuje, a budynki i infrastruktura ulegają powolnemu zużyciu, a następnie degradacji. Taka polityka III Rzeczypospolitej polegała na braku inwestycji w infrastrukturę gospodarczą oraz braku wsparcia dla krajowych inwestycji przemysłowych, nie mówiąc o braku samych inwestycji. Równocześnie prowadzono politykę neokolonialnej prywatyzacji państwowego majątku gospodarczego w postaci wyprzedaży za 4 do 6 procent wartości odtworzeniowej, a często za dopłatą, najbardziej rentownej i relatywnie najnowocześniejszej części przemysłu przetwórczego. Tak sprzedano w ręce zagranicznego kapitału najbardziej wartościowe jego ekonomicznie części, od przemysłu rolno-spożywczego, przez przemysł metalurgiczny i metalowy, aż po przemysł lotniczy. Sprywatyzowano w ten sposób również 80% polskiego kapitału bankowego. Efektem tego jest obecny drenaż ekonomiczny krajowej gospodarki i ludności. Jednym z jego przejawów jest coroczny oficjalny transfer z Polski czterdziestu kilku miliardów złotych w formie zysków, dochodów i wynagrodzeń zagranicznego kapitału, a nieoficjalny, w formie cen transferowych krajowych przedsiębiorstw zagranicznych, co najmniej dodatkowo jeszcze około osiemdziesiąt miliardów złotych. Rocznie co najmniej 120 i kilka miliardów złotych jest z  Polski w sposób jawny i ukryty transferowanych do krajów kapitalistycznego centrum i semiperyferii z tytułu zysków i dochodów. Jest to równowartość połowy dochodów budżetu polskiego państwa w 2010 roku. Ta wyprzedaż, a de facto rozbiór gospodarczy Polski, umożliwiała wypełnianie corocznych gigantycznych deficytów w handlu zagranicznym wpływami walut obcych ze sprzedawanego majątku państwowego i równoczesne finansowanie z niego wydatków budżetowych, czyli przejadanie wpływów z prywatyzacji. Istniała sytuacji niczym ze sławnego dowcipu z lat PRL-u o tym, jak to Misza z Wanią zaginęli z cysterną spirytusu kołchozowego. Gdy ich odnaleziono po kilku dniach byli skacowani, a cysterna była pusta. – Gdzie spirit? – My sprzedali. – A gdzie diengi? – My przepili. Gdzie jest polski majątek gospodarczy? Sprzedany. A są gdzie pieniądze ze sprzedaży? Przejedzone.

Kula śnieżna zadłużenia zagranicznego Nie przeszkodziło to wszakże narastaniu zadłużenia zagranicznego Polski, które przekroczyło już wielkość 230 mld euro i nadal rośnie. Równocześnie wartość złotego w stosunku do walut obcych, w których polski dług zagraniczny jest nominowany, czyli przede wszystkim euro i dolarze, jest wyraźnie przeszacowana. Obecnie to przeszacowanie (3,9 zł za 1 euro) jest jeszcze podtrzymywane resztkami stale trwającej wyprzedaży państwowego majątku narodowego, a nade wszystko napływem unijnej pomocy nominowanej w euro na poziomie około 10 mld euro rocznie, a w całym okresie obecnego budżetu Unii Europejskiej wyniesie do 67 mld euro. Ta pomoc od 2013 roku będzie wygasać i zaczną się ujawniać skutki ekonomiczne rzeczywistego stanu finansowego państwa i stanu polskiej gospodarki. Sądzę, iż gwałtowne załamanie gospodarcze III Rzeczypospolitej po 2013 roku zostanie wywołane bezpośrednio spadkiem wartości obecnie przeszacowanego złotego, co skokowo podniesie realną wartość zadłużenia nominowanego w euro i dolarach. Powstaną zasadnicze trudności nie tylko w obsłudze zadłużenia lecz również w finansowaniu w walutach obcych zagranicznej wymiany handlowej. Może nawet powstać spirala deflacyjna, w której spadek wartości złotego zwiększa realny dług zagraniczny, a trudności w pozyskiwaniu walut obcych przyczyniają się ponownie do dalszego spadku wartości złotego. Ponieważ przez ostatnie 20 lat nie rozbudowywano mocy przetwórczych polskiego przemysłu krajowego, zwłaszcza tego najbardziej innowacyjnego, nie będzie możliwości znaczącego zwiększenia eksportu mimo silnego spadku wartości złotego. A nie będzie już co prywatyzować czyli ustanie jeszcze napływ walut obcych z tego tytułu, który do tej pory polepszał bilans płatniczy w stosunku do stale ujemnych wyników bilansu handlowego.

Suplement górniczy Dodatkowo część mocy wytwórczych polskiej gospodarki została celowo zniszczona w interesie gospodarek państw kapitalistycznego centrum i semiperyferii, czego najbardziej jaskrawym przypadkiem jest polskie górnictwo węgla kamiennego. Z wielkiego światowego i europejskiego eksportera węgla kamiennego rzędu powyżej 30 mln ton rocznie z początkiem lat 90., Polska stała się ostatecznie po 2008 roku importerem węgla netto rzędu obecnych 10 mln ton rocznie. I to węgla droższego niż krajowy. I zamiast uzyskiwać z eksportu 2,5 do 3 mld euro rocznie, Polska wydaje na import blisko 1 mld euro. Pod oficjalnymi bowiem hasłami likwidacji „trwale” nierentownych kopalń, przeprowadzono faktyczną likwidację fizycznego dostępu do złóż węgla, a nie czasowego ograniczanie wydobycia przez zatapianie. Polegało to na rabunkowej metodzie likwidacji kopalń mogących nadal prowadzić eksploatację i bezpowrotnej straty milionów ton zainwestowanego już do wydobycia węgla w zamykanych, a ściślej likwidowanych fizycznie i technicznie kopalniach oraz poszczególnych oddziałach wydobywczych. Istotą tego „ograniczanie wydobycia” było bowiem fizyczne likwidowanie dostępu do złóż poprzez fizyczno-techniczną likwidację kopalń, zamulanie i zasypywanie już udostępnionych złóż, chodników i wyrobisk, aż po zasypywanie i wysadzanie materiałami wybuchowymi szybów wydobywczych. Była to celowa polityka trwałej likwidacji mocy wydobywczych polskiego górnictwa poprzez fizyczną likwidację zainwestowanej infrastruktury wydobycia. Szczególne „zasługi” ma tu solidarnościowy rząd Akcji Wyborczej „Solidarność” profesora Politechniki Śląskiej w Gliwicach Jerzego Buzka, z jego „autorskim” programem Andrzeja Karbownika i Janusza Steinhoffa z lat 1998 – 2001. Realizowano tu program restrukturyzacji polskiego podsektora węgla kamiennego Banku Światowego ze stycznia 1991 roku, którego celem była likwidacja polskiego eksportu węgla głownie na rynki europejskie, w interesie zamorskich konkurentów – USA, Australii, Kanady i RPA. Rząd wielkości strat bezpośrednich i pośrednich w wyniku realizacji tego programu w latach 1990 – 2003 szacuję na kilkaset mld zł.

Blokada polityczna Gwałtowne załamanie gospodarcze po 2013 roku nie jest przy tym nieuchronne, choć już nieuchronne jest zasadnicze pogorszenie sytuacji gospodarczej Polski. Przy podjęciu jeszcze w tym roku polityki radykalnego zwrotu gospodarczego, załamanie można zredukować do poziomu kontrolowanej bardzo głębokiej depresji gospodarczej. Tylko jakie siły polityczne w III RP miałyby to przeprowadzić? Za załamaniem finansowym pójdzie załamanie gospodarcze i socjalne, które silnie obniży poziom życia zdecydowanej większości społeczeństwa. Uderzy również w polskie klasy średnie, żyjące obecnie ponad stan polskiej gospodarki i na koszt klas pracowniczych. Klasy średnie stanowią stale silny bufor bezpieczeństwa społecznego i politycznego grup rządzących i panujących społecznie. Skokowy zaś wzrost bezrobocia nie będzie można w takiej skali jak obecnie rozładowywać jego eksportem zarobkowym do krajów rdzenia UE, ze względu na trwającą przyszłą wieloletnią światową recesję gospodarczą. W krajach, w których istnieje demokracja polityczna, nawet płytka, obywatele kartką wyborczą wyrzucają za burtę władzy politycznej te partie, te elity polityczne i tych polityków, którzy nie poradzili sobie z sytuacją lub do niej doprowadzili. Tak się stało kilka dni temu w Irlandii, gdzie rządząca od dziesięcioleci partia Żołnierzy Przeznaczenia (Fianna Fail) poniosła druzgocącą porażkę wobec partii Narodu Celtyckiego (Fine Gael) i irlandzkiej Partii Pracy. Zapłaciła tą porażką przede wszystkim za decyzje o ratowaniu prywatnych banków, a de facto głównie brytyjskiego kapitału finansowego, publicznymi pieniędzmi, co postawiło Irlandię na progu bankructwa. W Polsce takie rozładowanie polityczne nie będzie możliwe, ze względu na fasadową demokrację w postaci ustroju politycznego wyborczej oligarchii. Ten ustrój wyborczej oligarchii nie tylko uniemożliwia odsunięcie od władzy politycznej partii, elit i polityków odpowiedzialnych za obecny stan państwa i gospodarki, ale przekreśla stworzenie dla nich alternatywy politycznej. Tegoroczne wybory będą o tyle ważne, że po raz kolejny potwierdzą nieusuwalność okrągłostołowej klasy politycznej, jej elit i liderów w ramach wyborczej oligarchii i niemożliwość wyłonienia w jej ramach alternatywnych sił politycznych i politycznych rozwiązań programowych.

Prawo Fredericka Forsytha i wyborcza oligarchia Same powody ekonomiczne, nawet w postaci drastycznego spadku stopy życiowej, nie są wystarczające by masowo wychodzić na ulice. Jak dowodził tego Mistrz Ryszard Kapuściński, aby ludzie się masowo buntowali muszą istnieć również powody społeczne. Takie, które poruszą masowe emocje. Przypuszczam, że takim powodem społecznym będzie stale narastająca w aparatach władzy publicznej państwa III Rzeczypospolitej codzienna arogancja wobec obywateli, a od któregoś momentu aż po praktyki politycznego łupiestwa. Będzie to wynikiem działania prawidłowości społecznej nazwanej przeze mnie prawem Fredericka Forsytha.

Nazwałem to sformułowane przeze mnie prawo jego nazwiskiem, gdyż to właśnie F. Forsyth pierwszy zauważył związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy brakiem bezpośredniej zależności polityka od wyborcy, a arogancją i korupcją władzy politycznej. Jak dowodził tego F. Forsyth komentując w 2000 roku tzw. aferę Kohla w Niemczech, to właśnie brak bezpośredniej zależności polityka od wyborcy rodzi poczucie wyższości, a w konsekwencji również arogancję i poczucie bezkarności, aż wreszcie skutkuje korupcją. Brak demokracji politycznej w Polsce dzięki ordynacji proporcjonalnej w wyborach do Sejmu, tworzy brak bezpośredniej zależności całej klasy politycznej, a pośrednio aparatów państwa, od obywateli. W polskim ustroju wyborczej oligarchii ustrukturyzowanej proporcjonalną ordynacją wyborczą, a wzmacnianą 5 procentowym progiem i sposobem finansowania partii politycznych z budżetu państwa, partie, elity polityczne i poszczególni politycy od wyborców nie są bezpośrednio zależni. I brak bezpośredniej zależności polityka od wyborcy, a szerzej osób sprawujących władzę od obywateli i otoczenia społecznego, rodzi poczucie wyższości w stosunku do tychże obywateli i tego otoczenia, a w konsekwencji i całego społeczeństwa. Poczucie wyższości utrzymywane przez dłuższy okres czasu rodzi arogancję i poczucie bezkarności osób sprawujących władzę – od parlamentu po sądownictwo. Długotrwałe i potwierdzane codzienną praktyką sprawowania władzy poczucie bezkarności prowadzi do korupcji i bezprawia i nieudolności, jako stałego elementu praktyki sprawowania władzy . I tak też działa prawo Fredericka Forsytha w Polsce, tworząc i odtwarzając dzięki proporcjonalnej ordynacji wyborczej silnie skorumpowane, mocno nieudolne i nisko praworządne miękkie państwo III RP. Każda władza korumpuje dlatego, że posiadanie władzy, tak wykonawczej, jak i ustawodawczej, ale też i sądowniczej, w sytuacji braku bezpośredniego podporządkowania i zależności od wyborców, obywateli, a najszerzej społeczeństwa, rodzi sytuację poczucia wyższości i bezkarności, co prowadzi do nasilenia zjawisk korupcji, bezprawia i nieudolności. W sytuacji pogarszających się warunków ekonomicznych rozwiązywanie problemów gospodarczych będzie w coraz większym stopniu polegało na przerzucaniu ich na grupy i klasy najsłabsze. Przewiduję wręcz silne zjawisko łupiestwa politycznego, połączonego z narastającym poczuciem bezkarności i arogancji. Już dziś to widać, gdy rząd z jednej strony podnosi podatek VAT uderzając ekonomicznie w najsłabsze grupy i klasy społeczne, a z drugiej przyzwalając na gigantyczny rozrost administracji publicznej, która w ciągu dwóch ostatnich lat zwiększyła się o 17 procent. A dotyczyć to będzie każdej formy władzy nad obywatelem.

Suplement osobisty Kilka dni temu media ogłosiły o zmianie przepisów, które pozwalają kontrolerom biletów na użycie siły wobec pasażera jadącego bez biletu, a nie chcącego się wylegitymować. Kilka zaś tygodni temu mojej żonie, wsiadającej do autobusu miejskiego, wypadł z ręki bilet, gdy próbowała go włożyć do kasownika. Gdy go podniosła, wyrosło przed nią dwóch kontrolerów oświadczając, że nie ma ważnego biletu i wręcz wypchnęło ją z autobusu. W ciągu kilku minut zjawił się policyjny patrol, który spisał protokół poświadczając ich wersję. Każdy kto zna szybkość policyjnych interwencji w moim mieście wie, że w tym przypadku ta szybkość nie była przypadkowa. Patrol musiał być w zmowie z kontrolerami, którzy urządzają „polowania” na mandaty. Oczywiście tylko w stosunku do najsłabszych. A mieszkam w dużym mieście przemysłowym, a nie miasteczku rządzonym przez „krewnych i znajomych królika”. I teraz tymże osobnikom już formalnie dano prawo użycia siły. I takie „polowania”, jak i inne formy „łupiestwa” władzy w stosunku do obywateli i to przez tych posiadających nawet odrobinę władzy, będą się upowszechniać i nasilać. I dawać efekt coraz powszechniejszych negatywnych emocji społecznych w stosunku do każdej władzy.

Polityczna wizja przyszłości To nasilanie się zjawisk korupcji, bezprawia i nieudolności państwa III Rzeczypospolitej też nie jest nieuchronne. Wystarczy zmienić ordynację wyborczą do Sejmu wprowadzając wyborczą demokrację i podporządkowując bezpośrednio polityków wyborcom w ramach systemu wyborczego jednomandatowych okręgów wyborczych. To wystarczy by uruchomić w ten sposób proces naprawy państwa. Tylko jakie siły polityczne w III RP miałyby to uczynić? Te dwa prawdopodobne powody wyjścia Polaków na ulice nie są wszakże wystarczające. Musi jeszcze zaistnieć trzeci czynnik czyli nadzieja na poprawę sytuacji i swojego losu. Taka nadzieję tworzy się budując polityczną perspektywę przyszłości kraju, narodu i państwa. A czy taka wizja polityczna powstanie? Tego nie da się przewidzieć. To trzeba zrobić. Wojciech Błasiak

10 marca 2011 "Blogi internetowe zagrażają demokracji".. - powiedział jakiś czas temu prezydent Stanów Zjednoczonych, Barack Hussain Obama. Który nie potrafi się okazać aktem urodzenia. Gdzieś taki akt zaginął?  Bo, że się urodził- to na pewno. Zresztą widać w telewizji. I nie można go znaleźć.. Bo jakby go znaleziono, i okazałoby się, że nie urodził się w Stanach Zjednoczonych - nie mógłby pełnić funkcji prezydenta Stanów Zjednoczonych. To byłby dopiero skandal na miarę podatku dochodowego, który Amerykanie płacą, ale….. nie wiedzą na jakiej podstawie prawnej (????) I tak już od roku 1913..(?????) Naprawdę! A ja uważam, że demokracja totalna zagraża nam- ludziom, którzy chcieliby sobie popracować i pożyć normalnie, a tu wszędzie demokracja, czyli chaos, propaganda, głupota i codzienny trockim w przepisach, czyli permanentna rewolucja. Ile normalny człowiek może wytrzymać tych przegłosowywanych i wprowadzanych w życie głupstw? Ile może wytrzymać wypowiadanych przez demokratów  demagogicznych fraz? Ile może się napatrzeć na tych samych kręcących się przy demokratycznym korycie twarzy? Ile razy może być oszukiwany i mataczony? Ile razy wpuszczany w maliny demokratycznego nonsensu opartego na kłamstwie  i demagogii w demokratycznym państwie prawnym? No ile? Przecież do każdego naczynia można tylko nalać  tyle wody, ile może do niego  wejść.. I ani kropli więcej.. Nawet kropli goryczy..I musi przyjść taki moment, że woda się wyleje.. To jest zjawisko nieuchronne. I taki moment przyjdzie na pewno. Nie wiadomo tylko  kiedy, ale na pewno .Bo ucisk fiskalny, bo nacisk propagandy, bo rewolucja kulturalna, bo beznadzieja ludzi, zwanych w demokracji” obywatelami”, tak naprawdę traktowanymi jak bydło.  A  wtedy – jak zwykle w tłumie- zaroi się od agentów służb specjalnych, którzy będą chcieli mieć kontrolę nad buntującym się tłumem.. I ma rację pan Panasewicz z Lady Pank, oczywiście wtedy jak nie rzuca butelkami na koncercie, śpiewając piosenkę „Strach się bać”, a w niej frazę: „Bo przed demokracją nie ma gdzie zwiać”. No nie ma, tym bardziej, że demokracji na całym świecie pilnują strażnicy demokracji, czyli Stany Zjednoczone   Demokracji ze swojego Białego Domu, zwanego obecnie Barakiem Obamy. 600 baz woskowych  na całym świecie, i popatrzcie państwo, żeby pilnować najlepszego ustroju  na świecie, a tak naprawdę chaosu, idiotycznych wyborów  analfabetów w  każdej dziedzinie przez analfabetów podsuwanych im przez spec-służby i znoszenia tyranii przepisów uchwalanych demokratycznie i większościowo. Ofiary demokracji  wybierają sobie swoich nadzorców.. To tak jakby więźniowie wybierali sobie naczelnika więzienia.. Co prawda, my „ obywatele” nie jesteśmy  w  więzieniu..(????) Mamy prawa człowieka., i żyjemy w demokratycznym państwie prawnym- a jakże- urzeczywistniającym zasady społecznej sprawiedliwości.. Ale trzeba przyznać, że czasami w demokratycznym więzieniu jest operetkowo i luzacko.. Można się trochę pośmiać, oczywiście jeśli jeszcze ktoś zachował poczucie humoru, i potrafi się śmiać przez łzy, wobec rządzących ludzi bez jakiegokolwiek honoru . W demokracji honor nie jest potrzebny , tak jak prawda. W demokracji potrzebne jest kłamstwo i bajanie nas.. Codziennie demokraci bujają nas i las.. Las się nie daje, a niektórzy” obywatele’- jak najbardziej. Właśnie wybierają się  na demokratyczne bachanalia i znowu chcą głosować na te same  blade twarze.. Blade z nerwów, żeby znowu być przy demokratycznym  korycie i uchwalać..  Bo do chaosu i wariactwa potrzebne są tylko trzy rzeczy: uchwalanie, uchwalanie i jeszcze raz uchwalanie.. Jak można być takim głupim, żeby dać się nabierać przez dwadzieścia  z Górą lat? Przepraszam pana profesora Górę,  współautora wiekopomnej „ reformy” emerytalnej, wykonanej przez rząd pana profesora Jerzego Buzka, a która skończy się grzebaniem po śmietnikach przyszłych emerytów. Oczywiście jak dla wszystkich wystarczy śmietników.. A jednak.. Rację miał narodowy w formie i socjalistyczny w treści przywódca Narodowo- Socjalistycznej Partii Robotniczej Niemiec:” Masy nie mają pamięci”(!!!) - twierdził. A co mają? I dlatego demokratycznie urwis doszedł do władzy.. Demagogia, demagogia, demagogia.. Każdy Niemiec miał mieć volkswagena, a każda dziewczyna chłopaka.. Każdy miał  za to- wojnę. No, ale gdyby wygrał.? Dlatego demokraci dochodzą do władzy na fali demagogii. Mają dzisiaj wielkie pole do popisu. Maja technikę medialną i  opanowali wyrafinowane sposoby manipulacji... Są Górą! Znowu przepraszam pana profesora Marka Górę, za reformę  emerytalna, którą zrobił.. Dlaczego napisałem powyżej, że można się naprawdę pośmiać? Bo w ramach promocji Ministerstwa Gospodarki, niepotrzebnego  w gospodarce rynkowej, a potrzebnego biurokratom w gospodarce planowanej w jakiej żyjemy,( bo albo gospodarka wolnorynkowa, albo Ministerstwo Gospodarki) i promocji unijnego Programu Operacyjnego Infrastruktura i Środowisko oraz Innowacyjna Gospodarka, pan wicepremier Waldemar Pawlak -minister Gospodarki z Polskiego Stronnictwa , jak najbardziej Ludowego i folklorystycznego, pierwszy premier po” Nocnej Zmianie” w 1992 roku, za 350 000 złotych(!!!) zakupił – jak donosi prasa rozrywkowa i brukowa- następujące gadżety: latające talerze w ilości sztuk 250(!!!), miętówki w metalowym pudełku w ilości sztuk 500(!!!), poncza przeciwdeszczowe w ilości sztuk 100(!!!), parawany plażowe w ilości sztuk- 200(!!!), zestawy śrubokrętów-  w ilości sztuk-250(!!!), ołówki elastyczne – w ilość sztuk-500(!!!), scyzoryki drewniane- 150 sztuk, zegary na wodę- 100 sztuk, latawce- 200 sztuk, joja- sztuk- 200, latarki LED- sztuk 200, wiatraki solarne- stuk 50, klepsydry- sztuk 50, kredki- sztuk 200, ręczniki plażowe- sztuk 200, piłki plażowe- sztuk 250 i portfele wodoodporne na szyję w ilości sztuk- 250(!!!) Wygląda na to, że urzędnicy niepotrzebnego Ministerstwa Gospodarki wzięli sobie do serca słowa pana Jarosław Kaczńskiego o tym, jak to miliony Polaków będą spędzać wakacje w Egipcie  i zakupili potrzebne  im gadżety.. Na razie ONI będą spędzać.! Bo po co kupili dla potrzeb Ministerstwa Gospodarki w ramach  promocji  gigasterstwa i unijnego Programu Operacyjnego Infrastruktura i Środowisko oraz Innowacyjna Gospodarka, takie ilości ręczników plażowych, parawanów plażowych, latawców( latawce- wiatr!), jojo i latających talerzy? No, rozumiem- ołówki elastyczne i scyzoryki drewniane.. Żeby było śmieszniej.. Ale miętówki w metalowych pudełkach- to skandal! Można się przecież skaleczyć! Nie wiem czy chodzi o zegary na wodę, czy zegary wodoszczelne, co to woda wleci , ale nie wyleci.. Ważne, żeby wskazywał prawidłową godzinę! Tak jak kot- nieważne czy biały czy czarny, ważne, żeby łowił myszy.. Przynajmniej do czasu jak  walczący o prawa kotów nie zlikwidują tego kociego nawyku o łapaniu myszy.. Bo swoją drogą, jak można robić krzywdę takim biednym i miłym , czarującym myszkom..? Ciekawy jestem czy te zakupy zatwierdził tzw. rząd? Na posiedzeniu gabinetu, całego gabinetu, chyba, że wcześnie członkowie rządu pękali ze  śmiechu i na posiedzenie nie przyszli.. Rozmawia wnuczek z dziadkiem: - Kiedy byłem młody, chciałem zmienić świat - mówi dziadek. - A teraz dziadku”- pyta wnuczek - Dziś jestem zadowolony, gdy się schylę i uda mi się zmienić skarpetki. Problem polega na tym, że świat jest jaki jest.. Ale są tacy, którym normalny świat się nie podobał.. I postanowili go zmienić demokratycznie.. I stąd te jaja.. „Demokracja jest zagrożona” - twierdził pan Jarosław Kaczyński. Jeszcze raz powtarzam: to MY jesteśmy zagrożeni przez demokrację! WJR

Strach ma wilcze oczy Zabić prawdę o Smoleńsku. Wyeliminować PiS jako opozycję nie przebierając w środkach. Oto w pigułce polityka Platformy Obywatelskiej, która tak się brzydzi Łukaszenką i standardami białoruskimi. Propagandzie rządowej nie wystarcza powielanie zarzutów rosyjskiego MAK jakoby dowódca sil powietrznych gen. Andrzej Błasik był pijany i wywierał nacisk na kapitana Protasiuka, by ten lądował za wszelką cenę na lotnisku Siewiernyj w Smoleńsku. Kłamstwo komisji Anodiny było szyte już tak grubymi nićmi, że nawet tzw. strona polska – mimo całkowitego podporządkowania się Putinowi – zaczęła się dystansować od twierdzeń o „pijanym generale”, czego nie można już powiedzieć o powielaniu insynuacji jakoby generał Błasik był apodyktycznym tyranem, terroryzującym swoich podwładnych, kapitana załogi tupolewa 101 mjr. Arkadiusza Protasiuka nie wyłączając. Minister spraw wewnętrznych i administracji Jerzy Miller do dziś nie potrafi odpowiedzieć na pytanie pos. Jolanty Szczypińskiej, o której tupolew wystartował 10 kwietnia z Okęcia. Uznaje jednak za dowód materiał przedstawiony przez TVN24, o tym że tuż przed odlotem miała miejsce kłótnia pomiędzy gen. Błasikiem a mjr. Protasiukiem, który ponoć z uwagi na warunki pogodowe w Smoleńsku nie chciał wylecieć z Warszawy. Co prawda na materiale wideo nie ma dźwięku a sam obraz jest niewyraźny, ale TVN24 przecież wie lepiej, że gen. Błasik zbeształ Protasiuka używając słów uznanych powszechnie za obraźliwe. A skoro wie TVN to i prokuratura bada ten wątek, podczas gdy jednocześnie dostaje amnezji co do wniosków rodzin o ekshumację zwłok. Jeśli bada – coś jest na rzeczy i taki sygnał ma pójść do opinii publicznej. Ponieważ w Polsce prokuratura jest niezależna tylko z nazwy, to komisja rządowa ministra Jerzego Millera pewnie wątek rzekomych nacisków na załogę gen. Błasika potraktuje priorytetowo. I całkiem prawdopodobne, że w swoim raporcie (o ile on w ogóle powstanie) presję generała wskaże, jako jedną z głównych obok winy pilotów przyczynę tragedii smoleńskiej. Szef rządowej komisji badającej katastrofę już zapowiedział, że „prawda w sprawie katastrofy będzie bolesna dla Polski, a nie dla konkretnej osoby”. Oznacza to, że oszczerstwa Kremla nie tylko nie zostaną obalone, ale przeciwnie – ich nagromadzenie może być jeszcze większe niż w raporcie MAK. Wiadomo więc już, że gen. Błasik to „notoryczny pijak”. To jednak za mało dla speców od znieważania zmarłych. Okazuje się, że mjr Arkadiusz Protasiuk to nie żaden doskonały pilot a wyłącznie „szalony aferzysta”. Jeden z ogólnopolskich tygodników przygotowuje właśnie publikację, która ma dowieść, że Protasiuk w 36. specpułku był członkiem tzw. grupy fałszerzy faktur. Mimo, że nie ma żadnych dowodów na to, by Protasiuk w ogóle w tym procederze uczestniczył, a wyroki, jakie zapadły zostały w większości uchylone. To nie przypadek, że kwestię fałszowania faktur na światło dzienne wydobywa minister obrony narodowej Bogdan Klich gdy rząd już dochodzi do ściany w mataczeniu na temat Smoleńska, a jego notowania po opublikowaniu raportu MAK lecą w dół. Trzeba więc za wszelką cenę odwrócić uwagę od odpowiedzialności politycznej rządu i jego ministrów za katastrofę z 10 kwietnia. Protasiuk zginął, więc można go bezkarnie oczerniać, że jako zdesperowany pilot chciał dowieść swoich umiejętności w pilotażu(„Tak lądują debeściaki”), ryzykując lądowanie w skrajnie trudnych warunkach. Manewr miałby zostać doceniony przez dowódcę Sił Powietrznych, co z kolei miałoby zapewnić mu jego wstawiennictwo w sprawie anulowania wyroku. Szargana jest godność prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Nagonka w mediach prowadzona przez polityków PO i SLD ma wbić w podświadomość ludzi, że Lech Kaczyński nie był, wbrew temu co mówi PiS, wzorem patriotyzmu, ale postacią dwuznaczną moralnie. Ułaskawił przecież wspólnika swojego zięcia, by ten mógł spokojnie prowadzić ciemne interesy! Owszem, ułaskawienie miało miejsce, podobnie jak odznaczenie gen. Wojciecha Jaruzelskiego Krzyżem Sybiraka. Czy jednak nie była to krecia robota kogoś z otoczenia prezydenta? Lech Kaczyński miał się przecież ubiegać o reelekcję i wyciągniecie sprawy ułaskawienia szemranego biznesmena byłoby jak znalazł dla przeciwników politycznych w kampanii wyborczej. Jakże łatwo, przy nieustającym ostrzale mediów, byłoby go na dobre zdyskredytować. Dzisiaj się to robi pośmiertnie w ramach niszczenia opozycji. Kaczyński staje się „prezydentem ułaskawień” podczas gdy fakty mówią co innego. Według danych zamieszczonych na stronie prezydent.pl Bronisław Komorowski między październikiem a grudniem 2010 r. ułaskawił więcej osób niż Lech Kaczyński w całym 2006 roku. Wśród 52 osób są przestępcy skazani m.in. za zabójstwo, znęcający się nad rodziną, uchylający się od płacenia alimentów, oszuści kapitałowi, skazani za kradzieże, fałszowanie dokumentów i groźby karalne. Wśród ułaskawionych są skazani zarówno przez sądy cywilne jak i wojskowe. O tym cicho, podobnie jak o wyczynach innych lokatorów Pałacu Namiestnikowskiego. Kwaśniewski podczas pierwszej kadencji ułaskawił 3295 osób, Lech Wałęsa - 3454. A Lech Kaczyński do 10 kwietnia 2010 r. skorzystał z prawa łaski niewiele ponad dwieście razy, odmawiając 913 osobom. Te liczby mówią same za siebie. Lech Kaczyński ułaskawił wspomnianego Adama S. i nikt temu nie przeczy. Chodzi jednak o ciężar gatunkowy sprawy. Adam S. przez niemal 8 lat oszukiwał Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych oraz urząd skarbowy. W zamian za podpisywanie się pod fikcyjnymi listami obecności, wypłacał kilku niepełnosprawnym po 100-200 zł. W ten sposób poświadczał ich rzekomą pracę w jednej z jego firm w Kwidzynie. Dzięki procederowi wyłudził z PFRON ponad 120 tys. zł, a Skarb Państwa naraził na stratę co najmniej 30 tys. zł. Adam S. już na pierwszej i zarazem ostatniej rozprawie przyznał się do zarzucanych mu czynów i zaproponował dla siebie wymiar kary. Wobec braku sprzeciwu pozostałych stron sąd ogłosił wyrok - 1 rok i 10 miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu na 3 lata oraz nakazał przedsiębiorcy zapłatę 30 tys. zł grzywny oraz wpłacenie ponad 120 tys. zł na konto PFRON, z czego Adam S. się wywiązał. Jednak „w papierach” wciąż miał kłopotliwy zapis, z którego wynikało, że jest osobą karaną i dlatego wystąpił z prośbą o ułaskawienie, czyli w tym przypadku jedynie o zatarcie wykonanego przez niego wyroku z akt, a nie np. o wypuszczenie z więzienia podczas odbywania kary za zabójstwo. Te same media, które robią czołówki i tematy dnia z insynuacji wobec nieżyjącego prezydenta jakoby kierował się prywatą w działalności publicznej i ułaskawił Bóg wie jakiego zbrodniarza, nabierały wody w usta, gdy Lech Wałęsa ułaskawiał bossa mafii pruszkowskiej – Andrzeja Zielińskiego ps. „Słowik” – jednego z najgroźniejszych gangsterów III RP. Ten sam mainstream robi dziś nieporównanie więcej szumu niż wtedy, gdy prezydent Aleksander Kwaśniewski zastosował prawo łaski wobec Petera Vogla, skazanego na 25 lat więzienia za zabójstwo, który po ucieczce z Polski znalazł pracę w renomowanym szwajcarskim banku Coutts. Jako kasjer polskiej lewicy prał jej pieniądze pochodzące z nielegalnych dochodów. Chodziło o 130 milionów dolarów wyprowadzonych z Polski, jak informował lobbysta Marek Dochnal, przez Bank Turystyczny na przełomie lat 80 i 90. Podobnie Kwaśniewski postąpił z czerwonym baronem Zbigniewem Sobotką, uczestnikiem tzw. afery starachowickiej z czasów SLD, ułaskawionym na zwieńczenie drugiej kadencji. Motywy platformerskiej nagonki na PiS i ofiary 10 kwietnia mogą być dwa. Z jednej strony rząd Tuska robi wszystko, by opinia publiczna kłamstwo smoleńskie „kupiła” choć w części, uznając winę polskich pilotów oraz naciski ze strony generała Błasika i prezydenta Kaczyńskiego za prawdopodobne. Pozostaje też sprawa wyborów i przygotowywanie gruntu pod kampanię polityczną. Jeśli Lech Kaczyński nie był kryształowy, to jaki może być jego brat stojący na czele opozycji? A poza tym na czym ten PiS buduje swój program i autorytet polityczny, skoro ma takie ikony jak aferzysta Protasiuk, pijany generał Błasik, czy uprawiający prywatę Lech Kaczyński. Chodzi o to, by ludzie przestali się Smoleńskiem interesować. Przecież sam Władysław Bartoszewski na wieść o katastrofie stwierdził, że nic się nie stało. Roman Giertych, pełnomocnik rodziny jednego z funkcjonariuszy BOR, nagłaśnia w mediach zawartą ugodę ze Skarbem Państwa na kwotę 250 tysięcy złotych. Wychodzi na to, że rząd jest cacy, a rodzinom chodzi tylko o pieniądze. Cel zabiegów propagandowych rządu, tych wszystkich ataków na poległych pod Smoleńskiem, jest jasny: katastrofa musi ludzi podzielić, a nie złączyć w walce o prawdę tak jak to stało się po 10 kwietnia. I rozmyć kwestię bezspornej politycznej odpowiedzialności rządu Donalda Tuska za śmierć 96 osób. To nie jest jednak szczyt możliwości reżimowych mediów i polityków obozu moskiewskiego. Im bliżej 10 kwietnia i wyborów tym więcej pojawi się „haków” i faktów prasowych. Strach ma wielkie oczy i obecna władza pójdzie na całość w eliminowaniu opozycji by ta „wyginęła jak dinozaury” (etapem był Smoleńsk). Obrzydliwe te standardy białoruskie, ale jakie użyteczne! Tylko w ten sposób Tusk i jego otoczenie, jako współwinni tragedii smoleńskiej, mogą nie dopuścić do ewentualnego takiego zwycięstwa PiS, które będzie umożliwiało mu samodzielne rządzenie, a tym samym doprowadzi do ujawnienia prawdy o przyczynach śmierci polskiej elity dowódczej i politycznej z prezydentem RP. Granicą nie jest przyzwoitość i prawda, ale jedynie skuteczność czarnego pijaru, tego na ile można sobie pozwolić w niszczeniu wroga. Na przykład jak daleko można pójść w scedowaniu winy za katastrofę smoleńską na polskich pilotów, by skutek nie był odwrotny od zamierzonego. Czy te wahania nie są powodem zwlekania z publikacją tzw. raportu Millera? Tłumaczenia a to o awarii sprzętu, a to o braku wyszkolonej załogi są tak prawdziwe jak to, że Donald Tusk jest demokratą. Piotr Jakucki

Błasik & Protasiuk – o dwóch takich co się „pokłócili” Czternastodniowa kumulacja informacji. Końcem lutego bieżącego roku w śledztwie smoleńskim pojawił się nowy wątek. Jest nim nagranie video z kamery przemysłowej. Na nagraniu tym widać gestykulujące dwie postaci gen. Andrzeja Błasika oraz mjr Arkadiusza Protasiuka. Nagranie to nie ma ścieżki audio.

24 luty 2011 Ukazała się informacja że Prokuratorzy posiadają nagranie z kamery przemysłowej z lotniska Okęcie z dnia 10 kwietnia 2010. Tą informację potwierdził rzecznik prasowy Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Zbigniew Rzepa. Na tym nagraniu widać emocjonalną rozmowę gen. Andrzeja Błasika i kpt (mjr) Arkadiusza Protasiuka przed wylotem do Smoleńska. Nagranie to pochodzi z kamery przemysłowej niestety zawiera tylko obraz. Dlaczego informacja o nagraniu pochodzącym z kamery przemysłowej zainstalowanej na lotnisku Okęcie została ujawniona / nagłośniona przeszło 10 miesięcy po katastrofie TU-154M?

26 luty 2011 Został ustalony świadek rozmowy gen. Andrzeja Błasika oraz mjr Arkadiusza Protasiuka

28 luty 2011 Film który zarejestrowała kamera przemysłowa ma być zbadany przez ekspertów od czytania z ruchu warg

2 marca 2011 Prokuratura ustaliła świadków rozmowy generała Andrzeja Błasika z kapitanem Arkadiuszem Protasiukiem, do której doszło na płycie lotniska Okęcie. Chodzi o kilku oficerów Biura Ochrony Rządu, a także pracowników służby meto lotniska wojskowego.

7 marca 2011 MSWiA wciąż nie znalazło eksperta, który z ruchu warg odtworzy słowa pilota Tu-154 i generała Błasika podczas kłótni 10 kwietnia

9 marca 2011 Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie nie prowadzi żadnych badań nad materiałem z monitoringu lotniska Okęcie, na którym 10 kwietnia 2010 r. miała zostać zarejestrowana rzekoma sprzeczka gen. Andrzeja Błasika i mjr. Arkadiusza Protasiuka.

10 marca 2011 Do wczoraj nie natrafiono na obraz zawierający kadr z rozmową gen. Błasika z płk. Protasiukiem. Z informacji przedstawionych przez świadka, generał chciał porozmawiać z pilotem. Nie wiemy jednak, czy do rozmowy doszło" - powiedział gość Kontrwywiadu RMF FM Andrzej Seremet

Podsumowanie Pisząc językiem znanego podróżnika, prześmiewcy i dobrego tekściarza Wojciecha Cejrowskiego: Mamy nagrany film, ale to film z cyklu „w starym kinie”. Widać, ale nie słychać. Co widać widzą wszyscy, ale słabo, gdyż film marnej jakości w dodatku bez dźwięku. Oczywiście możemy zapytać świadka który słyszał, ale lepiej jak zapytamy świadków którzy widzieli... Być może powiedzą nam to czego my nie słyszeliśmy ale możemy zobaczyć na filmie. Może poszukamy eksperta od czytania z ruchu warg, ale chyba go nie znajdziemy gdyż go nie mamy. A w ogóle po co nam ekspert skoro mamy świadków? O co ten cały medialny szum? Przecież nie prowadzimy prac nad tym filmem gdyż film ten jest w innym resorcie. Do cholewki, kto na tym Okęciu montuje kamery przemysłowe bez fonii? Przecież można by nagrywać szum odlatujących samolotów...

A tak na poważnie... Dlaczego nowy wątek dotyczący nagrania z kamery przemysłowej pojawił się w śledztwie smoleńskim dopiero 10 miesięcy od katastrofy TU-154M? Pluszak's blog

Oko żaby 4 O ile pierwszym Polakiem na Księżycu był moonwalker S. Wiśniewski, o tyle pierwszym Polakiem na okołoksiężycowej orbicie był P. Kraśko, autor, było nie było, pierwszej polskiej książki pt. „Smoleńsk – 10 kwietnia 2010”. Jej recenzję już swego czasu zamieściłem

(http://freeyourmind.salon24.pl/209287,smolensk-w-wersji-dla-idiotow),

więc do całości tym razem nie mam zamiaru wracać, chodzi mi wyłącznie o odtworzenie „piórem Kraśki”, tego, co się działo w pierwszych „czarnych godzinach” 10 Kwietnia (oczywiście z perspektywy Kraśki właśnie). Jest bowiem kilka intrygujących fragmentów zasługujących na uwagę, a poza tym uzyskujemy w ten sposób widok uzupełniający to, co opowiedział nam moonwalker

(http://freeyourmind.salon24.pl/281797,oko-zaby-3).

Książka się zaczyna trochę w reporterskim stylu, choć, niestety, żadnych precyzyjnych godzin wydarzeń autor nie podaje. Nie wiem, czy przez niedbalstwo, czy z przezorności, a przecież tu liczyły się nie tylko godziny, ale i minuty. Być może w telewizji pracują ci szczęśliwcy, co czasu nie muszą liczyć lub też ludzie, co spoglądają na zegarek tylko przed snem: „Wozy strażackie. Stare, wielkie, zakurzone i ubłocone wozy strażackie. To dla mnie początek wszystkiego, co stało się 10 kwietnia. Przy tej drodze nie było krawężnika ani chodnika, tylko pas ubitej ziemi. I to po nim jechali strażacy, żeby przebić się przez korek, a ich wozy wzbijały tumany kurzu. Nie miałem wtedy pojęcia, dokąd jadą. Pomyślałem, że był jakiś wielki karambol. Ta droga nie prowadziła na lotnisko, tylko do naszego hotelu. Wracaliśmy z centrum miasta. Gdy zobaczyłem sznur samochodów, przyśpieszyłem: „Jeśli są takie korki i coś się stało, lepiej wcześniej wyjechać do Katynia. A najlepiej od razu.”” Zwracam uwagę, że Kraśko jest na mieście tego feralnego przedpołudnia, lecz nic nie wie (znikąd) o tym, co i kiedy się stało (nie wspomina zrazu o żadnej straszliwej mgle). Nie dowiaduje się nawet w recepcji hotelu, gdzie od paru dni mieszkają polscy dziennikarze i inni pracownicy telewizji. „(...) wszedłem do pokoju Alicji Daniluk-Jankowskiej, która tego dnia była wydawcą programu, właśnie do niej ktoś dzwonił: - Coś się stało z samolotem, awaria. Z góry zobaczyliśmy więcej. Wozy strażackie skręcały pod stację benzynową i płot z tyłu lotniska.Do pasa startowego był stąd kilometr, do głównej bramy następne dwa. Dlaczego przyjechała tu straż? Zobaczyliśmy limuzyny, które miały przewieźć delegację spod samolotu do Katynia. Też skręciły pod płot, po czym zawróciły w stronę centrum miasta. Pobiegliśmy do wyjścia. W ostatniej chwili ktoś jeszcze krzyknął, że przyszła depesza o ofiarach, mogą być ranni.” Jest to arcyciekawa sytuacja. Na pobliskim lotnisku doszło rzekomo do wielkiej katastrofy lotniczej „prezydenckiej maszyny”, ale osoby mieszkające w tymże hotelu muszą się o tym, co się stało, dowiadywać z depesz agencyjnych i jakichś telefonów. Można więc podejrzewać 1) albo, że niczego niepokojącego (rumor, huk, trzęsienie ziemi, eksplozja itd.) nikt nie słyszał ani nie widział (w przeciwieństwie do moonwalkera SW, który miał słynne widzenie orzącego skrzydła w rozwiewce mgielnej), albo, że 2) nikogo z ludzi z TVP poza SW nie było wtedy w hotelu, o czym pod koniec mojego posta. „Przy płocie i przy wozach strażackich było już pełno ludzi: strażacy, milicjanci, ci, którzy pracowali albo mieszkali obok. Nie było jednak żadnej z naszych ekip, żadnej z naszych kamer.” Przypominam, że to materiały operatora Kraśki poprzedziły w TVP (koło 10.20) emisję materiałów z lądowania pierwszego Polaka na Księżycu. Pamiętajmy jednak cały czas o tym, że ani Kraśko, ani jego operator nic nie widział, a wiedzę o tym, co się stało nabył z opowieści innych osób. „Wszyscy byli już albo w Katyniu, albo przy filharmonii w Smoleńsku, gdzie miał być później prezydent. Zobaczyłem reporterów z innych stacji, ale wszyscy wiedzieli tyle samo: - Samolot skrzydłem zawadził o drzewo. Pewnie po lądowaniu zjechał z pasa i w nie uderzył. Każdy z nas leciał kiedyś tym samolotem i zdarzały się różne lądowania, lecz coś takiego?” I teraz proszę o uwagę, bo historia (zapewne przypadkowo, ale wygląda ta koincydencja dość zabawnie) powtarza się tak jak z moonwalkerem: „Z Warszawy dostałem sms-a już nie o rannych, ale zabitych. Jeszcze bez żadnych liczb.” Gość jest na miejscu, na lotnisku, gdzie wszystko zaszło, a o tym, CO się stało, dowiaduje się z sms-a z Polski. Czy to jest normalne? Tak czy tak chłopaki ruszają do akcji: „Niemożliwe, komuś puściły nerwy i podaje niesprawdzone informacje. Po paru minutach przyjechał pierwszy z samochodów Telewizji Polskiej. To Radek Sęp, doświadczony operator (…). Nic nie mówiąc do siebie, zaczynamy biec. (…) Obok jest też nasz producent Marek Czunkiewicz. Przed nami stoi zwarty kordon milicjantów, skutecznie powstrzymuje wszystkich, którzy chcą zobaczyć, co się stało. Gdybyśmy zatrzymali się i zaczęli przekonywać, by nas puścili, nic by z tego nie wyszło, Marek jeszcze w biegu krzyknął: - Ja się na nich rzucę, a wy biegnijcie dalej. Nie bardzo wiedziałem, co miał na myśli, ale z Radkiem po prostu przyśpieszyliśmy. Marek rzeczywiście rzucił się na milicjantów. Skoczył, przewrócił chyba trzech, jak się potem okazało, dwóch pułkowników. W różnych miejscach świata widziałem przepychanki reporterów z policją i sam w nich brałem udział, ale pierwszy raz byłem świadkiem czegoś takiego. Chyba nawet Marek nie spodziewał się tego po sobie, a już na pewno nie przewidzieli tego milicjanci. Jednak nie mieli żalu. Przyznali potem, że na naszym miejscu zrobiliby to samo.” Czyli, jak to się mówi, rozeszło się po kościach – przewróceni pułkownicy (stojący w ruskich kordonach, nawiasem mówiąc, bo na wartach to już ustawiają się generałowie) się otrzepali i ze zrozumieniem pokiwali głowami, no ale to nie koniec przygód naszych dzielnych pracowników TVP. „Ktoś jeszcze, biegnąc obok, próbował złapać mnie za ramię, ale się wywrócił. Milicjanci szybko uzupełnili wyrwę, jakiej Marek dokonał w kordonie, i nikomu więcej nie udało się przejść. Byliśmy już kilkadziesiąt metrów dalej. Nie dało się biec bardzo szybko, bo zapadaliśmy się w błocie. Dopiero potem sobie uświadomiliśmy, że jeśli my wpadaliśmy w nie w biegu, to jak głęboko siła uderzenia musiała wbić w błoto szczątki samolotu.” No i faktycznie, wbiła tak głęboko, że nawet dołu nie można było znaleźć. Zwróćmy jednak uwagę na to, co się teraz, tj. w zamieszczonych poniżej fragmentach, dzieje. Kraśko dobiega w okolice znanego nam strażackiego „woza” (pamiętamy migawki z Kraśką użerającym się z jakimś mundurowym) i...? „Gdy zobaczyli nas milicjanci, którzy byli przy samym wraku, rzucili się w naszą stronę. Zostaliśmy zatrzymani 100 metrów wcześniej.” Ciekawe dlaczego ruscy milicjanci reagują jak dzikie zwierza na zwykłych polskich ludzi mediów. Pewnie nie chcieli, by dziennikarze widzieli coś przerażającego, bo mogłoby się to odbić na ich psychice. Niezawodna na szczęście okazuje się nowoczesna technologia: „Dostałem sms-a od kogoś z redakcji Wiadomości: - Według naszego MSZ ekipy ratownicze próbują wydobywać pasażerów.” Domyślamy się więc, że redakcja „Wiadomości” wie lepiej, co się dzieje na Siewiernym, niż stojący tam Kraśko. Tak zresztą było i z historią moonwalkera, jak wiemy – inni wiedzieli o wiele lepiej od niego, co on widział, spacerując po księżycowej ziemi pośród niezidentyfikowanych obiektów (nielatających). „Krzyczeliśmy, że to polski samolot, tam są nasi ludzie, nasz prezydent, ale to nic nie dawało. Milicjanci obiecywali, że jak przyjdzie dowódca, to zdecyduje, czy można przepuścić nas dalej. (…) Co jakiś czas przebiegali obok oficerowie, ale wszyscy twierdzili, że to nie oni dowodzą. Przede wszystkimnie chcieli powiedzieć, co się stało.” Przypominam, stoją ludzie z TVP jakieś 100 m od „miejsca zdarzenia”. Co wiedzą i co widzą? W końcu się dowiadują: „Jeden tylko odwrócił się i zupełnie spokojnie oznajmił: - Roztrzaskał się, kompletnie się roztrzaskał. Przez drzewa widzieliśmy coś białego. Nie wiedzieliśmy jeszcze co. Byliśmy 100 metrów od miejsca katastrofy. Wciąż nie wierzyliśmy, że może być aż tyle ofiar.

Ile? Przecież Kraśko nie podał w tekście do tej pory żadnej liczby. Teraz następuje ciekawa refleksja: „Myśleliśmy, że nawet, jeśli samolot się rozbił, to większość ludzi się uratowała. Przecież to wielki samolot. (…) Jeśli ten oficer miał rację, „roztrzaskał się” znaczy, że część samolotu jest zgnieciona, ale w kadłubie wciąż są ludzie przypięci pasami.” Z tego fragmentu można więc wyciągnąć wniosek, że to, co widzieli ze swojej perspektywy nie wyglądało tak poważnie. Nie wyglądało tak zaś zapewne z tego powodu, że nie było żadnego pożaru. Jak czytaliśmy wyżej, MSZ podawał newsa o „wydobywaniu pasażerów”, a co się działo wtedy na Siewiernym?: „Przy szczątkach widzieliśmy wielu strażaków, milicjantów, ludzi z OMON-u, lecz nikogo w białych kitlach. Z boku stało pięć czy sześć karetek pogotowia, nikt jednak nie biegał z noszami. Wszystkie wozy ratownicze miały włączone sygnały, karetki nie. Dziwne. Nie szukają rannych. Zmroziło nas. Potem obaj mieliśmy podobne skojarzenia. Tak samo było 11 września po zamachu w Nowym Jorku. Lekarze i sanitariusze stali na Manhattanie przed szpitalami, czekając na rannych, ale ich nie było. Byli tylko ci, którzy zdążyli uciec, i ciała tych, którzy zginęli.”

Tylko że na ruskim lotnisku sytuacja trochę inaczej wyglądała niż w Nowym Jorku (jeśli chodzi o akcję ratowniczą), no ale nieważne. W końcu Kraśko z kolegą jakoś docierają na okołoksiężycową orbitę. I zaczyna się wnioskowanie „ze śladów”, tzn. odtwarzanie tego, co się mogło stać, skoro tak a tak wyglądają szczątki. „Przepychając się z milicjantami, którzy trzymali nas za ręce i co jakiś czas zasłaniali Radkowi obiektyw kamery, przesunęliśmy się kilka metrów w bok. Zobaczyliśmy skrzydło. Urwane skrzydło, odwrócone, z kołami w górze. Radek zrobił zdjęcia, które potem widziałem w serwisach informacyjnych na całym świecie. Dopiero wtedy dotarło do nas, jak jest źle. Jeśli tak leży skrzydło, to nie była awaria, ani wypadek nie zdarzył się po lądowaniu.” Jak widzimy, Kraśko już wie, że o zamachu nawet nie można myśleć, a jedynie o skali nieszczęścia. Ale dorzuca jakieś nowe, zapewne zasłyszane (bo przecież nie chodził i nie sprawdzał), „okoliczności”: „Zrozumieliśmy, że to „coś białego”, co widzieliśmy między drzewami, to resztki Tu-154. Z tego miejsca widzieliśmy pas do lądowania. Od skrzydła nie był dalej niż 300-400 metrów. Jak mało zabrakło. Dosłownie sekundy i mogliby się uratować – myśleliśmy. Mgła nie była już tak gęsta, ale chmury wisiały tuż nad głową, wciąż były bardzo, bardzo nisko. Tragedia jednak zaczęła się 800 metrów dalej, po drugiej stronie szosy: gdy samolot ściął fragment wieży obserwacyjnej, piloci próbowali go jeszcze poderwać.” Jakąż to wieżę obserwacyjną miał ściąć Tupolew? Leśną? Zaczyna się wtedy łączenie „z krajem” i mediami, bo Kraśko stopniowo zamienia się przecież w „naocznego świadka” (dokładnie tak jak moonwalker

http://freeyourmind.salon24.pl/284554,historia-lunochoda):

Chcieliśmy biec, ale nie było o tym mowy. Radek miał cały czas włączoną kamerę i filmował wszystko, co mógł. Zadzwonił telefon. To był Jacek Gasiński (…). Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, zacząłem mu bezładnie opowiadać, co się dzieje. Jacek chciał tylko zapytać, czy jesteśmy cali, bo obawiał się, że skoro mieliśmy być tego dnia w Katyniu, byliśmy na pokładzie. Niezwykłym zbiegiem okoliczności tak nie było. Media niemal zawsze lecą. Tym razem zabrakło dla nas miejsca, bo zaproszono wielu członków delegacji. Redakcje wysłały więc swoich ludzi pociągiem, tak jak nas, albo samochodami. Niektórzy przylecieli Jakiem-40 godzinę wcześniej.” Godzinę wcześniej? Jak-40 ląduje o 7.15, a do katastrofy miało dojść przecież o 8.56 wedle oficjalnych danych. I teraz kolejna istotna uwaga:

Kiedy do Polski dotarły pierwsze informacje o wypadku samolotu, sądzono, że mowa właśnie o Jaku i zginęli dziennikarze. To, że mógł rozbić się potężny, prezydencki Tu-154 wydawało się po prostu nieprawdopodobne.” To bardzo zastanawiające, skoro przecież jak-40 z dziennikarzami spokojnie wylądował i informacja o tym MUSIAŁA dotrzeć do Polski. Czy nikt z dziennikarzy nie wysłał sms-a po wylądowaniu? Ba, czy nikt z nich po przesiadce na Okęciu nie zawiadomił nikogo przed wylotem, że zaszła zmiana planów i nie lecą Tupolewem? I za chwilę spotkamy dobrze nam znanego Igora (autora tzw. 3. filmu z Siewiernego), który podaje się za autora filmiku Koli: „Z daleka widzieliśmy, że coraz więcej reporterów chciało dotrzeć chociaż tu, gdzie byliśmy, i przepychanki z milicjantami były coraz bardziej gwałtowne. Nic nie dały. Marek Pyza ze swoją ekipą wszedł na dach stojącego obok stacji benzynowej salonu Kia. Ściągała ich stamtąd milicja, a po chwili właściciel wpuszczał z powrotem. To ten człowiek nakręcił komórką jeden z filmów, które pokazywano potem w telewizji. - Byłem tam, nim ogrodzono teren. Uwierzcie, po prostu szczątki porozrzucało w promieniu 150 metrów, może nawet więcej. Nie było nawet wybuchu, tylko wielka chmura pyłu – opowiadał Igor.” No kto by pomyślał, tylko pył. I tu Kraśko nieco koryguje relację Igora, żeby nie wyglądała zbyt podejrzanie: „Powierzchnia, na której leżały fragmenty samolotu, była o wiele większa, lecz nikt tego jeszcze nie wiedział.” Nikt nie wiedział, ale potem już eksperci MAK-u ustalili. Kordony milicjantów i innych mundurowych były potrzebne, zdaniem Kraśki, gdyż lotnisko wojskowe było... nieogrodzone. To też wyjaśniałoby bezproblemowe wtargnięcie moonwalkera do ruskiej zony. Kraśko tak rekonstruuje sytuację z krążeniem wczesnych informacji o tragedii:

„(...) Kilkadziesiąt minut wcześniej (niestety, nie podaje w stosunku do jakiej godziny – przyp. F.Y.M.) Radosław Sikorski odebrał telefon od przedstawiciela MSZ, który czekał na delegację na płycie lotniska. Pierwsza informacja donosiła o wypadku, ale nie o ofiarach.” Skąd wiedziano o wypadku, skoro nic nie słyszano ani nie widziano? Tu już Kraśko ma wiadomości z drugiej ręki, jak można sądzić: „Gdy straż wyjechała w stronę wraku (skąd wiedziano, gdzie jest wrak? - przyp. F.Y.M.), pojechał za nią ambasador Jerzy Bahr. Na miejscu zobaczył skalę tragedii i wysłał sms-a do ministra Sikorskiego, że jest niemożliwe, by ktoś mógł przeżyć. (…) - Nikt nie przeżył – półtorej godziny po katastrofie poinformował już oficjalnie gubernator obwodu smoleńskiego. Po kilku minutach potwierdziła to rosyjska prokuratura, dodając, że „samolot rozbił się w gęstej mgle przy podchodzeniu do lądowania”. Pięć minut później rzecznik polskiego MSZ, nadal nie dowierzając albo nie chcąc uwierzyć w rozmiary tragedii, oświadczył: - Najprawdopodobniej nikt nie przeżył katastrofy...” Sam Kraśko wraca do chwili „uprzytomnienia sobie, co się stało”. Jest to równie zagmatwany moment jego historii, jak u moonwalkera. Temu ostatniemu, jak pamiętamy, najpierw w paradę weszli blacharze, potem jednak szczęśliwie dokonała się rozwiewka mgły, która pozwoliła mu uzyskać wgląd w rzeczywistość, mimo że „o dwie minuty za wcześnie” wyłączył kamerę, co filmowała mgłę przez parę godzin. Kraśko też ma niesamowite perypetie w „chwili zero” (dosłownie „cały wiruje ten świat”), choć zaczyna skromnie i sentencjonalnie: „Często pyta się reporterów, co czuli, gdy byli w miejscu tragicznych wydarzeń. Prawda jest taka, że na ogół czuje się niewiele.” I teraz: „Za dużo rzeczy dzieje się jednocześnie. Ktoś cię szarpie, ktoś dzwoni, gdzieś biegniesz, myślisz, na co patrzy operator, odbierasz sms-a, coś widzisz niewyraźnie z daleka, zastanawiasz się, co zrobić, żeby być bliżej. Teraz widzieliśmy strzępy metalu i strzaskane konary drzew. Dopiero po jakimś czasie ktoś przytomnie zauważył, że samolot musiał je połamać, spadając.” Jak dobrze więc, że tylu przytomnych ludzi było w okolicy. Kraśko przywołuje jeszcze jedną zupełnie zaskakującą wiadomość, która dotarła do dziennikarzy w Katyniu niedługo po newsie o awarii: „Anna Hałas-Michalska pędziła samochodem z Katynia, gdzie była od paru godzin z rodzinami(katyńskimi – przyp. F.Y.M.) (...). Gdy ktoś powiedział, że „tutka” miała awarię, nie wierzyła, jak my w Smoleńsku, że to coś poważnego. Wokół niej rozdzwoniły się telefony. Kolejna informacja: - Samolot się rozbił, ale wszyscy żyją.” Wspomniałem na początku o hotelu i SW. Kraśko nawiązuje także do materiału i postaci moonwalkera znowu w intrygujący sposób (czy ustalał tę wersję z SW? chyba musiał z nim rozmawiać po całym zdarzeniu): „Jako jedyny tamtego dnia rano miał zostać w hotelu. Czekał na ekipy, które przyjadą ze zdjęć, by zmontować ich materiał. Miał dużo czasu, wyszedł więc ze swoją prywatną, małą kamerą przed hotel, by sfilmować przylot prezydenta. Była mgła, chmury, nic nie widział, tylko słyszał nad sobą silniki samolotu. W końcu zobaczył nad drogą za bardzo przechylone skrzydło, a potem usłyszał huk i dostrzegł dym. Pobiegł. Nie był pewny, że to ten samolot. Cały czas miał włączoną kamerę. Patrzyłem na to samo (podczas emisji w TVP? W wozie transmisyjnym? – przyp. F.Y.M.) co on kilkadziesiąt minut wcześniej, nim służby otoczyły teren. Pożar wywołany uderzeniem samolotu nie był duży.” To jednak nie dziwi Kraśki, tak jak i fakt, że pokazana jest jedna z czarnych skrzynek w jednym z pierwszych kadrów księżycowej relacji SW: „Parę godzin później, gdy usłyszeliśmy oficjalny komunikat, że skrzynek jeszcze nie odnaleziono, wiedzieliśmy, że zlokalizowanie przynajmniej jednej z nich trudne nie będzie.” I jeszcze jedna myśl trochę podobna do refleksji SW: „Chociaż staliśmy teraz 200 metrów od szczątków samolotu, wątpię, że od razu do nas dotarło, co się stało, nawet jeśli wszyscy znaliśmy te same fakty.” I finał: „O 12.46 agencja ITAR-TASS podała informację, że załoga samolotu była uprzedzona przez białoruskich kontrolerów lotu o złych warunkach pogodowych i otrzymała propozycję lądowania w Mińsku lub Moskwie(nieprawda – przyp. F.Y.M.). Trzy minuty później zastępca biura prasowego gubernatora obwodu smoleńskiego oznajmił, że to piloci Tu-154 podjęli decyzję o lądowaniu (nieprawda – przyp. F.Y.M.). Obsługa lotniska radziła lecieć do Mińska (nieprawda – przyp. F.Y.M.). Telewizja Wiesti-24 mówiła nawet o czterech próbach podejścia do lądowania(nieprawda – przyp. F.Y.M.), co oznaczałoby złamanie przyjętych w lotnictwie procedur. Kolejne godziny i dni korygowały jednak wiele z pierwszych doniesień, począwszy od godziny katastrofy. „8.56” stała się jej symbolem, ale teraz wiemy, że to tylko chwila, gdy na lotnisku zawyły syreny.” Problem tylko w tym, że na filmie moonwalkera, tym samym filmie, który na własne oczy widział sam Kraśko, a który to film kręcony miał być także o 8.56, żadnej syreny z lotniska nie słychać. Ale to zrozumiałe, bo na Księżycu w ogóle słabo słychać także inne syreny (http://freeyourmind.salon24.pl/284175,dark-side-of-the-moon-2).

Pocieszające jest natomiast to, że przynajmniej śpiew ptaków się niesie nad księżycowym krajobrazem (http://freeyourmind.salon24.pl/280500,telefony).

(wszystkie fragmenty ze stron 8-33 książki Kraśki) FYM

Notatka na zamówienie Klicha Kapitan Grzegorz Pietruczuk nie sporządził notatki bezpośrednio po przylocie z misji gruzińskiej. "Gazeta Wyborcza" dopuściła się mistyfikacji, "antydatując" dokument Notatka kpt. Grzegorza Pietruczuka na temat tzw. incydentu gruzińskiego powstała dopiero w lutym tego roku, a nie tuż po nim. Informację tę zmuszony był potwierdzić po zapytaniu "Naszego Dziennika" resort obrony narodowej. Pilotowi z 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego polecił ją sporządzić szef wydziału kadr. Dziwnym trafem notatka nader szybko "wyciekła" do "Gazety Wyborczej". - Notatka w tej sprawie została sporządzona w lutym bieżącego roku po licznych prośbach dziennikarzy, którzy pytali o szczegóły tzw. incydentu. Kapitan Pietruczuk sporządził ją po rozmowie z gen. A. Kołosowskim, szefem Departamentu Kadr, który w sierpniu 2008 roku był szefem sekretariatu MON - przyznaje Janusz Sejmej, rzecznik resortu, dopytywany w tej sprawie przez "Nasz Dziennik". Sam pilot, kpt. Grzegorz Pietruczuk nie chce już komentować sprawy i odsyła do służb prasowych. Z odpowiedzi wynika, że notatka miała wewnątrzresortowy charakter. Ale błyskawicznie wyciekła do mediów i kilka dni temu stała się tematem "Gazety Wyborczej". Dla mnie to, co robią niektóre media, to nie jest próba dotarcia do prawdy, to jest dalszy ciąg nagonki medialnej i robienia z tego zdarzenia jakiejś afery. Jak tylko brakuje oliwy, to się ją dolewa do ognia, żeby cały czas był ten temat w mediach - ocenia w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" wysoki rangą przedstawiciel Sił Powietrznych. Zaskoczony trybem powstania notatki jest mec. Bartosz Kownacki, reprezentujący kilka rodzin smoleńskich, m.in. wdowę po gen. Andrzeju Błasiku, Ewę Błasik. - Dlaczego po takim czasie, po ponad dwóch latach od zdarzenia, ta notatka została sporządzona? - zastanawia się adwokat. Kownacki uważa, że publikowane artykuły o tzw. incydencie gruzińskim, gdzie jest mowa o naciskach na pilotów, aby lądowali w Tbilisi, a nie na lotnisku w Azerbejdżanie, odnosi się do katastrofy smoleńskiej. - Te artykuły pojawiają się w określonym kontekście odnoszącym się nie tylko, ale w szczególności, do gen. Andrzeja Błasika, pośrednio miałyby też uderzać w prezydenta - uważa. - Tak to odbieram, dla mnie nie ma uzasadnienia sporządzanie dokumentu po dwóch latach. Wpisuje się to w sekwencję takich informacji, za pomocą których próbuje się obarczyć odpowiedzialnością osoby, które się nie mogą już bronić - dodaje adwokat. Również poseł Karol Karski (PiS), który skierował swego czasu zawiadomienie do prokuratury w sprawie lądowania w Gandżi, uważa, że tego typu artykuły pojawiają się w kontekście katastrofy smoleńskiej. - Jest to oczywiście kształtowanie pewnej tezy, i to dosyć aktywne, trzeba pamiętać, że obie sprawy są zupełnie nieporównywalne - podkreślił poseł. Według informacji podawanych przez MON "bezpośrednio" po zdarzeniu, które miało miejsce w sierpniu 2008 r., kpt. Grzegorz Pietruczuk, dowódca rządowego tupolewa, sporządził nie notatkę, lecz "meldunek". - Tuż po incydencie gruzińskim kpt. Grzegorz Pietruczuk sporządził meldunek do szefa MON opisujący tamte wydarzenia - stwierdza Sejmej. Według ppłk. Roberta Kupracza, rzecznika Dowództwa Sił Powietrznych, jest to standardowa procedura. - Jeżeli zdarzają się jakieś zdarzenia, to w wojsku sporządza się meldunki - stwierdza oficer. Meldunek ten widział swego czasu gen. Anatol Czaban, ówczesny szef szkolenia Sił Powietrznych. - Tak, widziałem ten dokument. Nie pamiętam, czy to był meldunek, czy to była notatka, ale na pewno szło to przez Dowództwo Sił - mówi generał.
Pytaliśmy resort, czy rzeczywiście - jak mówi notatka - gen. Krzysztof Załęski, zastępca dowódcy Sił Powietrznych, dzwonił do załogi rządowego samolotu Tu-154. Odpowiedziano nam jedynie, że "z notatki wynika, że taka rozmowa się odbyła". Generał Artur Kołosowski, który po ponad dwóch latach po zdarzeniu polecił kpt. Pietruczukowi je opisać, to ta sama osoba, która w "GW" scharakteryzowała pilota jako "rozbitego emocjonalnie i w złym stanie". "Wyraźnie obawiał się o przyszłość w wojsku. Zapewniłem go, że postąpił bardzo odpowiedzialnie i że na pewno włos mu z głowy nie spadnie". Pytanie tylko, kiedy to ostatnie zapewnienie padło: dwa lata temu czy przed tygodniem.
Zenon Baranowski

Co znaczy “zrzut zakończyłem” Komisja Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego kwestionuje prawidłowość odczytu przez MAK wielu fraz zarejestrowanych na VCR Tupolewa, który rozbił się pod Smoleńskiem – ustalił “Nasz Dziennik” “Zrzut zakończyłem” (ros. zakoncził wybrosku) to jedno z najbardziej tajemniczych słów zapisanych przez rejestrator pokładowy Tu-154M podczas ostatnich minut tragicznego lotu do Smoleńska. Podpisany jedynie słowem “bort” (załoga, lot, dosł. pokład) nadawca komunikatu pozostaje niezidentyfikowany. Rosyjscy specjaliści z MAK w żaden sposób nie wyjaśnili znaczenia tego określenia w swoim raporcie. Słowa zostały zapisane o godz. 8.28 czasu warszawskiego. Polski Tupolew jest od około pięciu minut nad terytorium Federacji Rosyjskiej, znajduje się już w obszarze kontroli lotniska Siewiernyj występującego w łączności wojskowej pod kryptonimem “Korsarz” na wysokości 1500 m i ma radiostację ustawioną na częstotliwości 124 MHz. Ktoś z załogi jakiegoś samolotu zawiadamia, że zakończył zrzut. Następnie padają słowa “zniżanie na wschód”. Frazy te z pewnością nie należą do prowadzonej w tym samym czasie rozmowy drugiego pilota, ppłk. Roberta Grzywny z załogą polskiego Jaka-40, znajdującego się już na ziemi. Nie mają również sensu w kontekście korespondencji z kierownikiem lotów w Smoleńsku. Według ekspertów, z którymi rozmawialiśmy, rosyjskie określenie “wybroska” dotyczy wyłącznie zrzutu ludzi (desant) lub towarów (tara). Nie ma mowy o zrzucie paliwa, na co rosyjska terminologia lotnictwa wojskowego ma inne wyrażenie “sbros topliwa” lub “sbros goriucziego”. Nie wiemy oczywiście, co konkretnie zostało zrzucone i z jakiego samolotu. W transkrypcji głosów nagranych przez rejestrator jest wiele fragmentów korespondencji różnych statków powietrznych, które najczęściej, zgodnie z prawidłami łączności radiowej, same się przedstawiają, podając numery lotów. Eksperci MAK przygotowujący transkrypcję umieścili te numery w kolumnie, w której wskazany jest autor wypowiedzi. Słowa “zrzut zakończyłem, zniżanie na wschód” podpisano ogólnikowym “bort”, oznaczającym dosłownie “pokład”, a w szerszym znaczeniu załogę samolotu lub sam samolot. Ten sam “bort” mówi jeszcze po kilku sekundach “Pozwolili” (ros. razrieszczili) i więcej już się nie odzywa.

Która maszyna? Można wykluczyć, by coś podobnego powiedział ktoś z załogi polskiego samolotu. Tu-154M nie nadaje się do zrzutów. Natomiast wykonuje się je z licznych, innych samolotów rosyjskich. Maszyny przeznaczone do zrzutów mają specjalne rampy z transporterami, z których wyrzuca się zasobniki z ładunkiem. Może to być broń, amunicja, a nawet odpowiednio zabezpieczone pojazdy. Rampy lub drzwi desantowe dla spadochroniarzy posiadają odpowiednie wersje samolotów dużych rosyjskich samolotów transportowych, odrzutowego Iła-76, turbośmigłowego An-22 oraz mniejszych transportowców An-12 i An-26. Zrzutów ładunków dokonywać można również z bombowców, takich jak Tu-95 czy Tu-160, w którego lukach bombowych zamiast bomb mogą znajdować się inne pojemniki z innym ładunkiem. Samolotem, który przychodzi na myśl, jest Ił-76 pułku transportowego z Taganrogu, który niecałą godzinę wcześniej próbował wylądować w Smoleńsku. Jednak miał on odlecieć do Moskwy i jeżeli tak się rzeczywiście stało, to nie wchodzi on w grę. Jak wynika z transkrypcji, żaden samolot cywilny nie prowadził wówczas korespondencji na częstotliwości 124 MHz. Radiostacja, z której padły słowa o zrzucie, musiała zatem wejść na to pasmo tylko na chwilę, być może przez pomyłkę, a przez cały czas kontaktować się ze swoimi przełożonymi na zupełnie innej częstotliwości, na przykład wojskowej. Słów “zrzut zakończyłem” nie zarejestrowała radiostacja lotniska Siewiernyj, co świadczy o tym, że pochodzą one z maszyny znajdującej się nieco dalej. W grę wchodzą odległości nawet przekraczające 100 kilometrów. Jednak MAK, gdyby chciał, może z łatwością ustalić, czy np. odbywały się jakieś ćwiczenia wojskowe na okolicznych lotniskach lub poligonach, w których uczestniczyli spadochroniarze, lub prowadzono inny desant powietrzny. Odpowiednio przygotowany zrzut może odbywać się z miejsc znacznie oddalonych od miejsca przeznaczenia. Znając wysokość, prędkość i kurs samolotu, a także wiedząc, jak szybko i w którą stronę wieje wiatr, można tak zaplanować zrzut, aby ładunek wylądował nawet kilkadziesiąt kilometrów dalej, a przy tym wyznaczyć punkt docelowy dość precyzyjnie. Dotyczy to również desantu siły żywej. W tym celu zaopatruje się żołnierzy wojsk powietrzno-desantowych w specjalne spadochrony, kombinezony i maski tlenowe. Takie zrzuty wykonuje się w wojskach na całym świecie w ramach ćwiczeń, ale także operacji specjalnych, o których przebiegu i celach opinia publiczna nigdy się nie dowiaduje.

Błędy w stenogramie Sens prawie wszystkich pozostałych wypowiedzi załóg innych samolotów, zapisanych przez rejestrator głosu Tu-154M, wydaje się zrozumiały. Zgłaszają się one do kontroli lotów, podają swoje numery, wysokości, a dyspozytorzy przekazują im standardowe polecenia. Słowa, które padły na częstotliwości lotniska, nad którym nie powinno być żadnego innego samolotu, zastanawiają. Oprócz szeregu innych hipotez należy wziąć pod uwagę także możliwość zupełnie błędnego odczytania tych słów przez MAK. Jak się dowiedzieliśmy ze źródeł zbliżonych do polskiej komisji badającej przyczyny katastrofy, dotyczy to bardzo wielu fraz. Komisja korzysta z pomocy ekspertów fonoskopii Centralnego Laboratorium Kryminalistyki Komendy Głównej Policji. Z kolei na zlecenie prokuratury pracuje Instytut Ekspertyz Sądowych w Krakowie, którego specjaliści również odczytali z zapisów więcej zdań niż Rosjanie, a wiele z nich zinterpretowali zupełnie inaczej. Jak nas poinformował kpt. Marcin Maksjan z Naczelnej Prokuratury Wojskowej, do zakończenia badań fonoskopijnych prokuratura nie zajmuje się zapisami rejestratora dźwiękowego.
Przykładem odmiennego odczytania zapisu dźwiękowego są słowa dowódcy załogi mjr. Arkadiusza Protasiuka do dyrektora protokołu dyplomatycznego MSZ Mariusza Kazany, które według MAK brzmią “Jak się okaże, to co będziemy robili?”, co Polacy odczytali jako “Tak że proszę pomyśleć nad decyzją, co będziemy robili”. W pewnym momencie padają słowa niezidentyfikowanej osoby “Tutaj jest pięknie z tej strony”. W transkrypcji MAK w miejscu tego zdania znajduje się tylko “z boku” i informacja, że reszta wypowiedzi jest niezrozumiała. Bywa też odwrotnie. Słów “wkurzy się jeśli…”, wpisanych przez MAK do swojego stenogramu nie ma w polskiej dokumentacji. Również stwierdzenia przypisywanego przez Rosjan gen. Andrzejowi Błasikowi “mechanizacja skrzydeł przeznaczona jest do…” nie wykryli nasi specjaliści. Są jedynie słowa “mechanizacja skrzydeł” powtarzane przez nawigatora i drugiego pilota w ramach odczytywania listy czynności przed lądowaniem. Zaskakuje brak zainteresowania tym tematem. Nie tylko MAK nie skomentował zdania o zrzucie – a przecież padło ono na krótko przed katastrofą, również strona polska nie domagała się wyjaśnienia tej kwestii. Wśród około dwustu pytań i wniosków, jakie Polska skierowała do MAK po katastrofie do 7 października 2010 r., nie ma pytania o zagadkowy “zrzut”. Piotr Falkowski

Mamy prawo i obowiązek pytać! W kółko, wręcz do znudzenia, słuchamy o upolitycznianiu tragedii smoleńskiej. Jest to zarzut kierowany najczęściej do opozycji. To absurd. Taki sam zresztą, jakim była rzekomo "niepolityczna" kampania Tuska pt. "Nie róbmy polityki, budujmy mosty, drogi" itd. Zarówno partia rządząca, jak i wszystkie partie polityczne robią politykę, bo od tego są. Czynienie politykowi zarzutu, że "robi politykę", to jeden z wielu PR-owskich idiotyzmów mających na celu odwrócenie uwagi społeczeństwa od spraw najważniejszych. To po prostu robienie z ludzi głupków. Jak głośno PO protestowała przeciwko upolitycznieniu mediów publicznych. Nagle, gdy partia rządząca przejęła w mediach władzę, problem przestał być polityczny. Opozycja ma prawo i obowiązek patrzeć na ręce władzy. Ten sam obowiązek mają dziennikarze i każdy z obywateli naszego wolnego kraju, zainteresowany rzetelnym wyjaśnieniem katastrofy pod Smoleńskiem. Czy taką postawę można nazywać polityczną? A może nie żyjemy już w wolnym kraju? Pytanie adresuję do partii, która w swej nazwie odwołuje się do obywatelskości. Ostatnio dowiedzieliśmy się, że niestosowne, żenujące i oczywiście ze wszech miar polityczne jest prowadzenie przez panią Martę Kaczyńską swojego bloga w internecie. A niby dlaczego? Czy straciła swoje prawa obywatelskie? Czy tak trudno pojąć, że Marta Kaczyńska jest wolnym człowiekiem i może robić to, co chce? Po jedenastu miesiącach od największej polskiej tragedii narodowej pytań na temat jej przyczyn jest więcej niż odpowiedzi. Pytań przybyło szczególnie po raporcie komisji MAK, która niczego nie wyjaśniła, powtarzając propagandowe kłamstwa z pierwszych godzin po katastrofie. Gdyby nie komisja sejmowa Antoniego Macierewicza, gdyby nie aktywność rodzin ofiar, gdyby nie wciąż silne zainteresowanie opinii publicznej i niektórych patriotycznych mediów i gdyby nie godna postawa obywateli na forach internetowych, bylibyśmy skazani na powolne, jałowe, zakryte mgłą śledztwo. A tak państwowe organa muszą działać pod silną presją społeczną, bo społeczeństwo, które płaci za prowadzenie tego śledztwa, ma prawo oczekiwać konkretnych, efektywnych wyników. Nikt tu nikomu nie robi łaski. Prokuratury nie utrzymuje rząd, ale polscy obywatele - podatnicy. Każdy nowy trop, każda nowa sugestia na temat katastrofy smoleńskiej nie mogą być przez organa prokuratorskie zlekceważone. I nie mogą być ośmieszane przez polityków i media. Myślę tu o tych "politykach" i "dziennikarzach", którzy od samego początku jako "orkiestra" nawołują do "ciszy nad tymi trumnami". Nawet pobieżna lektura raportu MAK, i nie trzeba tu być żadnym specjalistą, bo wystarczy tylko pomyśleć logicznie, odsłania fakty, które budzą wątpliwości. Potwierdza to sondaż po opublikowaniu raportu. 55 procent badanych uważa, że przyczyny wskazane przez MAK są nieprzekonujące, 42 proc. było odmiennego zdania, a tylko 3 proc. nie miało własnego zdania. Nic dziwnego, gdyż raport MAK bardziej akcentuje te elementy śledztwa, które chciano chyba ukryć, niż te, które mogłyby coś wyjaśnić. Oto jeden tylko z wielu przykładów, na który zwróciłem uwagę. Jak wiadomo, jako godzinę katastrofy przyjmuje się oficjalnie 10.41 czasu miejscowego (8.41 czasu polskiego). Potwierdza to raport MAK i uzupełnia, że o 10.42 nastąpiła utrata łączności radiowej z samolotem. O 10.43 ogłoszono alarm i wydano rozkaz do wyjazdu wozom strażackim. O 10.46 wyjechał pierwszy wóz oddziału pożarniczego jednostki wojskowej. Drugi samochód wyrusza o 10.48. O 10.55 (cały czas powołuję się na raport MAK) pierwszy wóz strażacki zaczyna gasić ogień, który zostaje ugaszony o 10.59. Montażysta TVP Sławomir Wiśniewski, który jako pierwszy znalazł się z kamerą na miejscu katastrofy, widział gaszących wrak samolotu strażaków już o 10.49, a więc po 3 minutach od wyjazdu pierwszego wozu. Zakładając, że mógł się pomylić, zatrzymajmy się tylko na tempie działania rosyjskich służb pożarniczych według MAK. Pierwszy wóz wyjeżdża 3 minuty po ogłoszeniu alarmu. To pierwszy rekord. Rekord drugi. Od rozkazu wyjazdu do pierwszego podania piany na miejscu katastrofy mija 12 minut! Rekord trzeci - od chwili wyjazdu pierwszego wozu strażackiego do likwidacji ognia (samolot miał 11 ton paliwa) mija 13 minut. Podobne tempo charakteryzowało działania sił UWD (wydziału spraw wewnętrznych) okręgu smoleńskiego i FSO (federalnej służby ochrony), które dokonały - cytuję - "zabezpieczenia miejsca upadku samolotu w promieniu 500 metrów siłą 80 ludzi i 16 jednostek samochodowych" już o godzinie 10.54, a więc w ciągu 11 minut (!) od ogłoszenia alarmu. Nie trzeba być strażakiem ani funkcjonariuszem służb, by postawić sobie pytanie, czy podane "osiągi" są w ogóle możliwe. Oczekuję, że zainteresują się tymi rekordami polscy strażacy na lotniskach, a wraz z nimi polska prokuratura. Niech potwierdzą, czy to tempo, ta wyjątkowa sprawność organizacyjna są w ogóle możliwe, biorąc pod uwagę fakt, że samolot rozbił się ok. 400 metrów od progu pasa startowego w gęstwinie drzew i na podmokłym gruncie. Jakie są normy czasowe dla tego typu akcji i czy (ale to już osobne pytanie) to ekspresowe tempo jest możliwe w rosyjskich warunkach, gdy oczywisty jest przecież fakt, że nikt nic nie wiedział o tym, że za chwilę rozbije się jakiś samolot. Chciałbym wiedzieć, czy strażacy po usłyszeniu alarmu ubierali się dopiero w swój ekwipunek, czy już siedzieli w swoich samochodach, a może już jechali. Nie wiem. Ale jako obywatel wiem na pewno, że mam prawo pytać polskie władze o wyjaśnienie tej sprawy i mam prawo domagać się odpowiedzi, i nie jest to przejaw żadnej politycznej aktywności. Wojciech Reszczyński

Nieudacznictwo rządu Tuska będzie nas kosztować znacznie więcej

1. We wczorajszym wydaniu Rzeczpospolitej znalazło się kilka tekstów o kosztach jakie poniesie przeciętny polski podatnik w związku z programem podwyżki podatków i cięć wydatków jakie zaproponował Minister Rostowski w liście, który wysłał na początku marca do Komisji Europejskiej. Koszty te zostały oszacowane przez dziennikarzy Rzeczpospolitej na 3 tys. zł na każdego podatnika do końca roku 2012. Policzyli oni, że podwyżka VAT będzie każdego podatnika kosztowała 230 zł, zamrożenie progów podatkowych w PIT 60 zł, zmniejszenie wydatków z funduszu z Funduszu Pracy 170 zł, ograniczenie wydatków budżetowych (tzw. reguła wydatkowa) 703 zł, wreszcie łączne takie posunięcia jak zmniejszenie składek przekazywanych do OFE, ograniczenie pomostówek, obniżenie zasiłku pogrzebowego, zniesienie ulgi w akcyzie na biokomponenty itp. 1680 zł. Jak widać wyliczenia są bardzo precyzyjne i dotyczą każdego posunięcia jakie do rządowego programu podwyżki podatków i ograniczeń wydatków wpisał Minister Rostowski, obawiam się jednak, że są one daleko zaniżone i nie zawierają wszystkich konsekwencji jakie przyniosą ostatecznie posunięcia rządu.

2. Dziennikarze zapomnieli umieścić w tych wyliczeniach ważnego posunięcia jakie rząd juz przeprowadził przez Sejm, i które jest już zawarte w uchwalonych zmianach w ustawie o finansach publicznych. Chodzi o kolejną podwyżkę stawek VAT do poziomu odpowiednio 7%,10% i 25% wprawdzie po przekroczeniu przez dług publiczny poziomu 55% PKB, co jak twierdzi wielu ekonomistów stanie się juz w roku 2011. Przeprowadzenie tej operacji będzie oznaczało wprawdzie wzrost dochodów budżetowych z tytułu VAT o przynajmniej 11 mld zł, a co oznacza zwiększenie wydatków wszystkich nas o kolejne 500 zł rocznie. Będzie ono jednak skutkowało wyższym poziomem inflacji i prawdopodobnie zmniejszeniem tempa wzrostu PKB co niesie za sobą negatywne skutki dla gospodarki i społeczeństwa, trudne do oszacowania. Nie uwzględniono również negatywnego wpływu na rozwój gospodarczy obligatoryjnego obniżenia deficytów budżetowych jednostek samorządu terytorialnego do 4 % planowanych dochodów juz w roku 2012, 3% w roku 2013, 2% w roku 2014 i 1% w roku 2015%. Tak drastyczne zmniejszenie deficytów budżetów samorządowych, będzie oznaczało zahamowanie realizowania inwestycji szczególnie tych z udziałem środków unijnych. A przecież właśnie w 2015 roku mija okres rozliczenia projektów unijnych z obecnej perspektywy finansowej UE.

3. Tylko nie oszacowanie skutków tych dwóch wyżej omówionych posunięć, może przynieść koszty, przy których te policzone przez Rzeczpospolitą mogą być tzw. małym Pikusiem. Takim kosztami, które gwałtownie rosną podczas rządów Platformy, są koszty obsługi długu publicznego. Rządy Tuska to wzrost tego długu o ponad 250 mld zł, a to niesie za sobą wzrost kosztów obsługi długu publicznego w ciągu ostatnich 3 lat aż o kilkanaście miliardów złotych (w roku 2011 wynoszą już prawie 40 mld zł i stanowią dwie trzecie wydatków na ochronę zdrowia w Polsce). I to są te ogromne dodatkowe koszty nieudacznictwa rządu Tuska. Zbigniew Kuźmiuk

Dwie godziny! "Klasa Polityczna” chce koniecznie, by jak najwięcej osób oddało głos w wyborach. Czy chce, by babcia spod Mławy rządziła Polską? Nie – IM chodzi o to, że gdy człowiek odda głos, to już czuje się odpowiedzialny za wszystkie złodziejstwa i głupoty popełniane na Wiejskiej – "bo przecież ja ich wybrałem”. Liczą, że wskutek tego unikną więzień za to, co z nami robili przez ostatnie 85 lat. Chodzi tylko o pic – bo gdyby wybory mogły naprawdę coś zmienić, na pewno zostałyby zakazane. Jeśli jednak ktoś serio chciałby podnieść jakość wyborów, to na pytanie, czy powinny trwać jeden czy dwa dni – odpowiadam:"DWIE GODZINY!" W tym czasie PolSat powinien puszczać "Daleko od noszy” i "Hotel 52”, TVN "Usta–usta” i "Prosto w serce”, TVP1 "Modę na sukces” i "Klan”, TVP2 "M jak miłość” i "Rodzinkę”. Do tego jeszcze występy pp.Adama Małysza i Roberta Kubicy… Ponieważ zaś na Ich start w październiku nie można liczyć, nie warto wyborów organizować. JKM

W kryzysie trudno o solidarność Jak już dawno zauważył Józef Stalin, w miarę postępów socjalizmu zaostrza się walka klasowa. I rzeczywiście - w ostatnią niedzielę ulicami Warszawy przeszła manifestacja rozmaitych kobiet, nazywana nowocześnie "manifą", której tegorocznym hasłem było: "Dość wyzysku! Wymawiamy służbę!" Chodziło o to, że kobiety mniej zarabiają, a muszą "służyć" nie tylko w pracy, ale i w domu. Oczywiście to był tylko główny nurt, bo w manifestacji ujawniły się też nurty oboczne. Na przykład jedna z uczestniczek niosła transparent z napisem, którego pierwsza część wyrażała niezadowolenie z pocałunków w rączkę, a druga propozycję pocałowania - ach, muszę tu użyć cytatu z przedwojennej piosenki: "bo ty masz serce tam, gdzie wstydzę się powiedzieć sam!". Generalnie jednak tegoroczna "manifa" miała wyrażać kobieca solidarność w obliczu wyzysku ze strony ohydnych kapitalistów rodzaju męskiego. Ale solidarność - solidarnością, jednak każdy ruch społeczny powinien wyłonić z siebie Umiłowanych Przywódców. Staje się to szczególnie aktualne zwłaszcza w miarę postępów socjalizmu i nie mogę oprzeć się pokusie przypomnienia sceny, jak do protestujących przed Sejmem bezrobotnych, czy z innego powodu nieszczęśliwych kobiet, wyszła posłanka Izabela Sierakowska w eleganckim futrze do kostek. To futro, to na pewno ze społecznej wrażliwości - bo cóż hojniej wynagradzać w tym zepsutym i samolubnym świecie, niż społeczną wrażliwość i kobiecą solidarność?Więc chyba oczywiste, że solidarność - solidarnością - ale Umiłowani Przywódcy, a zwłaszcza - Umiłowane Przywódczynie powinny być trochę równiejsze od innych. Tym bardziej, że socjalizm uczynił już takie postępy, że doszło do kryzysu. A w kryzysie, jak to w kryzysie - każda posada liczy się na wagę złota. Toteż nikogo chyba nie zaskoczyła petycja, z jaką do premiera Tuska wystąpiła wiceprzewodnicząca Sojuszu Lewicy Demokratycznej, pani Katarzyna Maria Piekarska - żeby zrobił kobietom z okazji Dnia Kobiet prezent, w postaci wyrzucenia pani Elżbiety Radziszewskiej z operetkowej posady pełnomocnika rządu do równego traktowania. Posada pani minister Radziszewskiej może jest i operetkowa, ale za to pieniądze związane z tą posadą są już całkiem konkretne. Pani Katarzyna Maria Piekarska twierdzi, że chodzi o milion złotych rocznie. Jeśli tak, to rzeczywiście warto się po takie pieniądze schylić, nawet przechodząc do porządku nad sławną solidarnością uciśnionych kobiet. Bo nie tylko pani Piekarska skrytykowała panią minister Radziszewską. Surowej krytyce poddała ją również pani Izabela Stawicka z Partii Kobiet - tej samej, której aktywistki fotografowały się na golasa - że to niby nie maja nic do ukrycia przed wyborcami. A przecież i pani Stawicka nie jest w swojej krytyce odosobniona. Pani minister Radziszewskiej nie szczędzi gorzkich słów również pani filozofowa Magdalena Środa. Pani filozofowa sama piastowała kiedyś tę operetkową posadę, więc trudno się dziwić jej niechęci do pani minister Radziszewskiej, skoro właśnie przez nią utraciła takie alimenty. Już te trzy przykłady pokazują, że kiedy chodzi o dobrą posadę, trudno liczyć na solidarność nawet w gronie kobiet tak szalenie postępowych, jak wymieniona wyżej trójka, a cóż dopiero - wśród proletariuszek wyprowadzonych na ulicę gwoli zasilenia "manify"?
Bo niezależnie od tego, która z naszych Umiłowanych Przywódczyń otrzyma w końcu operetkową posadę po pani minister Radziszewskiej i za milion złotych rocznie obsprawi się - od bielizny aż do futra - to sama "manifa" miała pokazać, że w naszym nieszczęśliwym kraju nie tylko Żydom - o czym informuje świat "światowej sławy historyk" - nie tylko sodomitom i gomorytkom żyje się źle, ale również - zwykłym kobietom, które jęczą w okowach kapitalistów znienawidzonego rodzaju męskiego. Cóż można w tej sytuacji powiedzieć o naszym nieszczęśliwym kraju? Czy zasługuje jeszcze na dalsze istnienie, czy też europejsy powinny jak najszybciej zetrzeć tę plamę na ciele ludzkości?

SM

"Gen. Błasik chciał porozmawiać z kpt. Protasiukiem" Konrad Piasecki: Czy w ułaskawieniu Adama S. przez prezydenta Kaczyńskiego widzi pan jakąś zagadkę, którą powinna wyjaśnić prokuratura? Andrzej Seremet: - Ja osobiście nie widzę potrzeby interwencji ze strony prokuratury w to zdarzenie, co oczywiście nie oznacza, że w dalszym rozwoju zdarzeń nie pojawi się taka konieczność. Ale decyzja zawsze będzie należeć do właściwego prokuratora.

Dziś pojawiają się sugestie o wprowadzeniu prezydenta Kaczyńskiego w błąd, o możliwym sfałszowaniu podpisu. Rozumiem, że prokuratura na razie żadnego takiego wątku nie bada. - Nie, prokuratura nie zajmuje się tym.

A pan uważa, że to ułaskawienie - znając praktykę ułaskawień prezydenckich - na tle innych było szczególne, dziwne, zaskakujące? - Prezydent skorzystał z przysługujących mu uprawnień, była to decyzja, która należy do jego prerogatyw. Oprócz tego ułaskawienia dotyczącego tego człowieka, o którym mówimy, prezydent Kaczyński podjął wobec 17 osób podobną decyzję.

Ale czy było coś, co było wspólnym mianownikiem dla tych wszystkich ułaskawień, coś, co wiązałoby to z innymi ułaskawieniami? - Ja nie dostrzegam takich uwarunkowań. Przejrzałem informacje dotyczące tych osób i tych wydarzeń, wobec których takie decyzje podjęto. Żebyśmy byli precyzyjni - chodzi także o te sytuacje, w których prezydent podjął decyzję o ułaskawieniu osób, zwracając się wcześniej do prokuratora generalnego z postanowieniem o zainicjowanie takiego postępowania z urzędu, bez sięgania do opinii sądów. To również należy do uprawnień prezydenta i w tych 17 przypadkach dotyczyło to zdarzeń, które w moim przekonaniu nie należały do jakiś spektakularnych wydarzeń. Wobec czego nie widzę tutaj nic nadzwyczajnego.

Nie jest tak, że to ułaskawienie powinno skłonić i pana i nas wszystkich do myślenia o sensowności tej instytucji - instytucji ułaskawienia prezydenckiego? - To, że w kilku przypadkach podjęto decyzje, które zostały ocenione jako decyzje kontrowersyjne, w moim przekonaniu nie powinno prowadzić do konkluzji, że instytucja ta powinna być wykluczona z polskiego kodeksu postępowania karnego. Ona ma swoją wieloletnią tradycję i jest przejawem tych prerogatyw przysługujących głowie państwa, a także pewnego rodzaju ostatecznym wyjściem wobec pojawienia się już po skazaniu takich okoliczności, takich zdarzeń, których sądy nie mogły brać pod uwagę, a które nakazują z powodów humanitarnych ułaskawienie człowieka skazanego.

Panie prokuratorze, czy pańscy ludzie mają dowody na naciski na pilotów Tu-154 przed albo w trakcie lotu 10 kwietnia? - Nie, nie ma takich dowodów.

Film z Okęcia - on rzeczywiście dowodzi kłótni generała Błasika z kapitanem Protasiukiem? Ten film jest przedmiotem analiz prokuratorów, którzy klatka po klatce przeglądają ten film, a liczy on około 90 godzin. Na dodatek jest czterokrotnie multiplikowany, w związku z podziałem ekranu na cztery części. Prokuratorzy ten film uważnie klatka po klatce przeglądają. Jak dotąd - według informacji "na wczoraj" - prokuratorzy nie natrafili na obraz, który zawierałby kadr, dokumentujący takie zdarzenie. Zdarzenie, w którym te dwie osoby, o których mowa, przynajmniej stałyby naprzeciwko siebie i rozmawiały.

Ale są jakieś informacje, jakieś dowody w tym śledztwie, że rzeczywiście doszło do jakiegoś spotkania, starcia, kłótni, dyskusji? - Tak. Z informacji, które przedstawił jeden ze świadków, wynika, że generał Błasik chciał porozmawiać z pilotem Protasiukiem, ale to jest tylko ten wstępny etap, który był obserwowany przez świadka. Dalszego przebiegu zdarzeń świadek nie podał.

Wiemy, że chciał, nie wiemy, czy do tej rozmowy doszło. - Tak jest.

A czy w przesłuchaniach rosyjskich kontrolerów pojawiło się coś, co zmieniło nasz obraz ich zachowania? - Tzn. czyjego zachowania?

Zachowania kontrolerów lotu z 10 kwietnia. Czy jest coś takiego, co weryfikuje ich zeznania z czasów po katastrofie. - Ja bym chciał, żeby ten temat można było rozwijać dopiero po przysłaniu przez stronę rosyjską protokołów z przesłuchań kontrolerów.

Ale czy w ogóle jest tak, że bierzemy pod uwagę postawienie im zarzutów? - Jest zdecydowanie za wcześnie, żeby ten wątek rozwijać. Dopiero po zgromadzeniu tego materiału, a właściwie po przesłaniu, po otrzymaniu ich, a także przede wszystkim, o czym już wielokrotnie mówiłem, po tym, jak otrzymamy dokumentację dotyczącą zakresu obowiązków i uprawnień oraz charakteru czy statusu prawnego tego lotniska, będzie można mówić o tym zagadnieniu.

Chciałem teraz pana zapytać o to, co mówi pełnomocnik Jarosława Kaczyńskiego, mecenas Rogalski. On twierdzi, że prokuratura bada sprawę sekcji zwłok i pochówku Lecha Kaczyńskiego. Rzeczywiście ten wątek jest badany? - Nie, nie jest badany i ja bym wolał, żeby ten wątek został zamknięty, bo nie ma tu niczego sensacyjnego i nie ma powodów, żeby go rozwijać w przestrzeni publicznej.

Żadnego powodu niepokoju, żadnych podejrzeń nie budzi ta sprawa? - Żadnych podejrzeń ta sprawa nie budzi.

Patrząc na całość tego śledztwa smoleńskiego, czy śledztw smoleńskich, jak blisko one są ostatecznego zakończenia? Kiedy będziemy mogli mówić o wieńczeniu ich stawianiem zarzutów albo umarzaniem? - Prokuratorzy oczekują na możliwość zdynamizowania tego śledztwa, co jest zależne od trzech elementów. Po pierwsze od odpowiedzi strony rosyjskiej na postulaty strony polskiej, które polegały na prośbie dopuszczenia polskich specjalistów do badania oryginału rejestratora, który jest w tej chwili w dyspozycji komitetu śledczego. Po drugie na możliwości dopuszczenia polskich specjalistów do badania wraku samolotu przez specjalistów rosyjskich, ale przy udziale polskich specjalistów. I trzeci element to jest kwestia zakończenia eksperymentu, do którego polscy prokuratorzy i polscy specjaliści z Instytutu Ekspertyz Sądowych, są już przygotowani.

Czyli tego eksperymentu z drugim Tupolewem. - Tak jest. Jeżeli te trzy elementy zostaną zrealizowane, wówczas nie będzie przeszkód do wydania opinii ze strony Instytutu Ekspertyz Sądowych, a ona w znakomity sposób dostarczy materiału do kolejnych czynności i jednocześnie będzie tak wartościowym elementem materiału dowodowego, że przybliży nas do rozstrzygnięcia końcowego.

A który wątek jest dzisiaj najbliższy zakończenia? - Ja sądzę, że najbliższy zakończenia jest wątek organizacyjny, ponieważ tutaj nie zawsze i nie wszędzie wchodzi element takich skomplikowanych badań technicznych. On ma dwa aspekty, jak już mówiłem, ten aspekt wojskowy, jeśli można tak umownie to nazwać, i aspekt cywilny, którym zajmują się w tej chwili prokuratorzy z Prokuratury Okręgowej w Warszawie, czytający te akta, które są aktami śledztwa Wojskowej Prokuratury Okręgowej w Warszawie.

Ale czy to jest tak, że zbliżamy się już do postawienia komuś zarzutów? - Nie, na to jest zdecydowanie za wcześnie, będzie to decyzja tych prokuratorów, natomiast jest to wątek, w którym niewykluczone są zarzuty. Tak, jak wielokrotnie mówiłem, one mogą, ale nie muszą się wiązać bezpośrednio z katastrofą, mogą być związane z  zachowaniami, które w żaden sposób się z nią nie wiązały, ale stanowiły naruszenia prawa, które mogą powodować czy uzasadniać postawienie zarzutów. RMF


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
383
383
383
383
383 , Rodzina jest małą, naturalną grupą społeczną, w której centralnymi rolami są role matki i ojca
382 383
383
MPLP 382;383 23.08.;04.09.2013
383 Manuskrypt przetrwania
383 387
383
383
383 6QXTI4CKGK2GRYPHLHFWUF56H7PALZJZDADALZI
383
383
383

więcej podobnych podstron