Pułapka Pająka Co łączy zwykłych przestępców, służby, niektórych urzędników państwowych i polityków? To, że są jak „ręka w rękawiczce”. Z opisu globalnej mafii, ten wniosek Glenny jest nie do podważenia. Szczególnie, jeśli spojrzy się na ilość wywiadów (ponad 300) i literaturę, z jakiej korzystał, pisząc swoją książkę, wnioski, jakie wyciąga musza być dla czytelnika wiarygodne. Łączy ich także to, że” kupują, wymieniają różne rodzaje towarów, wiedząc, że poziom ich wzajemnego zaufania jest o wiele większy, niż przejściowe więzy zrywów narodowych. Starają się tez zaszczepić to przekonanie zwykłym obywatelom, po to by zamaskować własną żądzę pieniądza”. Struktury zwanej „Czerwoną Pajęczyną” nikomu przybliżać nie trzeba. Wróćmy na moment do Śledczej Komisji Bankowej z 2006 r. Raport, którym posiłkują się posłowie PiS z bankowej komisji jest bardzo niekorzystny dla środowiska bankowego. Autorzy sugerują, że bankowcy rekrutują się z byłych SB-ów, postkomunistów i że bardzo mało jest w bankowości specjalistów Raport, do którego dotarli dziennikarze, jest zbiorem informacji o przekształceniach w sektorze bankowym głównie w latach 90-tych.Raport wykazuje, skąd rekrutują się kadry bankowe: TAKŻE: Kwaśniewski, Urban, Olechowski na jednej liście „Z byłych polityków: premierów, ministrów finansów; byłych wysokich urzędników komunistycznych; byłych pracowników służb specjalnych; kadry akademickiej, menadżerów zagranicznych niepowiązanych z polskimi układami gospodarczo-politycznymi”. Jako przykład agentów umocowanych w bankowości podają nazwiska Andrzeja Olechowskiego i Gromosława Czempińskiego Raport wskazuje też, którzy posłowie obecnej kadencji są lub byli związani z bankami. Autorzy stwierdzają, że ”prym wiodą” parlamentarzyści PO i wymieniają nazwiska: Maria Pasło-Wiśniewska (wieloletnia prezes Pekao SA), Hanna Gronkiewicz-Waltz (była prezes NBP), Tadeusz Aziewicz (były członek rady nadzorczej Nordea Bank), Marek Rocki (członek rady nadzorczej Millenium Bank).” Czyż może dziwić, że Komisji Bankowej , omawiającej takie wydarzenia, pozwolić pracować się nie powinno? Lepsza jest Komisja ds. śmierci byłej Posłanki. Czy Nacisków na Prokuratorów ,żeby ci ostatni wiedzieli, że władza może ich przycisnąć jak potrzebuje. A już niekoniecznie trzeba intensywnie pracować w sprawie śmierci Krzysztofa Olewnika, bo tam może niepotrzebnie wyjść jakaś zbędna nitka czerwonej pajęczyny. Nie byliśmy samotni w tego typu zjawiskach. We wszystkich krajach postkomunistycznych mieliśmy do czynienia z podobnymi zdarzeniami. Najszybciej, dzięki powiązaniom pomiędzy służbami specjalnymi, globalizowały się metody, dzięki którym Czerwone Pająki wraz z łatwo nabytymi za udział w łupach, lub przymuszonym kompanami, mogły grabić resztki majątków narodowych
Pułapka Pająka W Bułgarii, do biura jednej z największych Hut stali, wszedł, Ilia Pawłow. w towarzystwie nijakiego Dimitra Iwanowa. Pawłow i Iwanow, którzy razem z Łukanowem i innymi przedstawicielami służb wojskowych i cywilnych planowali opanowanie bułgarskiej gospodarki. W przeciwieństwie do większości zatwardziałych komunistów ,Łukanow posiadał wiele uroku osobistego. Był doskonale wykształcony. Poliglota, świetny mówca , z doskonałymi koneksjami w Moskwie. Łukanow, jako pierwszy premier w „wolnej „Bułgarii opanował machinę polityczną, Iwanow budował sieć służby bezpieczeństwa (miał doskonałe doświadczenie w służbach komunistycznych) ,a Ilia zapewniał ochronę (tow. ubezpieczeniowe i firmy ochroniarskie) Weszli. Do sekretariatu dyrektora kombinatu i powiedzieli :”masz wybór, albo pracujesz z nami, albo ciebie zniszczymy.” A potem powiedzieli : „od tej chwili będziesz kupował surowiec nie bezpośrednio od Rosjan po cenie subsydiowanej, ale od jednej ze wskazanych przeze mnie spółek po cenie rynkowej. A potem, będziesz sprzedawał produkt końcowy nie do bezpośredniego konsumenta, ale od innej spółki, wskazanej przez nas. W ten sposób Pawłów i koledzy mieli pełną kontrole nad zakładem. Czyż nie przypomina nam to historii różnych spółek znikąd, które nagle stawały się potężnymi firmami w kilka miesięcy? A wiele zakładów, z którymi współpracowały, musiało być dotowanych przez państwo, bo miało marne wyniki finansowe? Rząd pod wodza Łukanowa nadal dotował kombinat, a kasa wpadała do kieszeni tych, którzy grabili bułgarska gospodarkę. Emil Kjurlew, jeden z najbogatszych bułgarskich bankierów, a który został zamordowany w 2005 r., powiedział tak: Przedsięwzięcie nie upada tak od razu....Wiesza się kozę na haku, a ona powoli umiera, wykrwawiając się. Ta agonia może trwać całe lata.” Takie spółki powstawały przy wszystkich przedsiębiorstwach bułgarskiej gospodarki. Z analizy wydarzeń w innych krajach, wynika, że bułgarska Pułapka Pająka była chyba franczyzną. Czy fakt, ze w polskich stoczniach, w latach po upadku komuny, namnożyło się spółek od wszystkiego, które prosperowały znakomicie i świetnie płaciły zatrudnionym przez siebie stoczniowcom, (co skutecznie mydliło im oczy,)a nie inwestowały -w odbudowę parku maszynowego, nie jest polskim odpowiednikiem efektów „Pułapki Pająka?. A także w innych firmach, które padały w latach dziewięćdziesiątych jak muchy. Czy takie wątpliwości i szukanie „układu” jest oszołomstwem, czy tylko próbą wyjaśnienia, dlaczego to, co miało racjonalne podstawy funkcjonowania, padło? Gdzie podziały się majątki FOZZ, jakie były losy dotacji Skarbu Państwa, co się przydarzyło polskim bankom, hutom, PZU i innym? Pewnie nie dowiemy się nigdy, bo lata płyną, dokumenty finansowe są niszczone.(lwia część zgodnie z przepisami zresztą·) A jak pięknie pasuje potem do politycznego marketingu i możliwości użycia chwytliwego dla narodu hasła „ państwowe padało, trzeba za grosz sprzedać, bo musieliśmy przez lata dotować. Z pieniędzy podatnika. Z waszych pieniędzy” Wszystkie cytaty z książki McMafia 1MAUD
Krwiożerczy kapitalizm. Zaorać rynek Wywiady z Geraldem Celeste, z Trends Research Institute, nazywanego amerykańskim Nostradamusem gospodarki, mogą euro entuzjastów doprowadzić do poważnego bólu głowy. Celeste, który przewidział załamanie rynków światowych z roku 2008/2009, nie zostawia również suchej nitki na pędzie do powszechnej globalizacji, uznając ją za jedną z przyczyn odchodzenia od zasad wolnego rynku.
Celeste o strefie euro: „ Czystrefie euro grozi rozpad? Trends Research Institute przewidział obecne kłopoty strefy euro, jeszcze zanim powstało euro. Kiedy tworzono wspólną europejską walutę, kierowano się nadziejami, jakie dawało zjawisko globalizacji. To wydawało się wówczas wspaniałym pomysłem. Ostrzegaliśmy wtedy jednak, że w trakcie kryzysu ta idea nie wypali. Państwa będą wówczas kierowały się jedynie swoim własnym interesem, co widzimy teraz. Unia Europejska prawdopodobnie będzie musiała zmodyfikować traktaty, by pomóc Grecji. Polityka „jeden rozmiar zadowala wszystkich”, (czyli wspólna waluta i bank centralny dla mocno różniących się gospodarczo państw – dop. red.) nie sprawdza się ani w przypadku unii walutowych, ani w przypadku ubrań.
Wiele krajów Europy Środkowo-Wschodniej chce jednak szybko przyjąć euro... A kim właściwie są ci politycy, ci „geniusze”, którzy chcą pozbyć się narodowych walut, mających długą tradycję, by wziąć udział w eksperymencie, trwającym zbyt krótko, by można było uznać go za sukces? Euro ma przecież jedynie nieco ponad 10 lat i nie dowiodło swej trwałości.” Potwierdzeniem diagnozy TRI jest stwierdzenie na łamach Parkietu Beaty Karbownik ”Autorka sugeruje, że ekonomiczne kłopoty Grecji, a także w pewnym sensie Portugalii czy Hiszpanii sprawią, że UE wypracuje w końcu skuteczne mechanizmy dyscyplinujące członków unii walutowej do utrzymywania w ryzach deficytu sektora finansów publicznych poniżej 3% PKB. Stwarza się też potrzeba przygotowania wspólnej polityki fiskalnej wszystkich państw w strefie euro.” Celeste, w jednym z wywiadów, postrzega niebezpieczeństwo w daleko idącej globalizacji, w niekontrolowanym wpływie korporacji na kształt polityki. Podobnie pisał Piotr Gilert w Rzepie” Ogromne sumy, jakie zebrał Obama, oznaczają śmierć dotychczasowego systemu finansowania publicznego, który miał ograniczyć wpływ wielkich pieniędzy na politykę, ale był obchodzony przez obie partie. Wcale nie świadczą jednak one o agonii demokracji w USA.”. Celeste, w przeciwieństwie do Gilerta, takie zagrożenie widzi. Nawet dla laika, musi stawać się jasne, że globalizacja prowadzi do koncentracji kapitału na niespotykaną skalę. Wraz z tą koncentracją, rośnie wpływ korporacji na decyzje polityków, nazywany neokorporatywizmem. Zgromadzenie kapitału w niewielu rękach, przy rozpasanej spekulacji, to ogromne niebezpieczeństwo realizacji celów niewielkiej stosunkowo grupy ludzi. Co gorsza, coraz bardziej tzw.. polityka korporacyjna zbliża się w swoich celach, do polityki doskonale znanej z praktyk komunistycznych, do sterowania rynkiem? Prym wiedzie UE, swoim system normatywnym, na wszystko, „co się rusza”. Nie tylko zresztą w dziedzinie gospodarczej, ale poprze próbę unifikacji społeczeństw. Załamanie rynkowe przełomu 2007/2008 nie zmieniło liczb w obrębie majątku zgromadzonego przez najbogatszych ludzi świata. Nastąpiły jedynie pewne przesunięcia. Doszło kilka nowych nazwisk. Nie ma to jednak nic wspólnego, z rosnącym popytem i wzrostem produkcji, dla jego zaspokojenia. Czyli pokryciem w realnej wartości rynkowej. Są prostą konsekwencją wywołania optymizmu rynkowego. Największe konsekwencje ponieśli ci, który za rozpasana spekulacją korporacyjna, muszą płacić. Czyli podatnicy, z których pieniędzy instytucje finansowe rządy wspierają. Dlaczego wierzę Celeste bardziej niż innym analitykom rynkowym? W odpowiedziach na komentarze, zarzucające mi, że w swoich nawet bardzo intymnych wspomnieniach, patrzę na świat poprzez jakieś odniesienia polityczne czy gospodarcze, odpowiadam zawsze:, że ja reprezentuje typ, który już tak ma. Inaczej nie potrafię postrzegać świata jak właśnie w korelacji z jakimiś własnymi doświadczeniami. Podzielę się kilkoma z nich.
Zaorać rynek Otwarcie polskiego rynku na inwestycje zagraniczne, w połączeniu z ogromnymi niedoborami towarów konsumpcyjnych, musiało przynieść efekt w postaci zarówno zwiększonego importu jak uruchamiania produkcji wielu artykułów na miejscu. Było też wiadomo, ze wielkie koncerny, które od lat doskonale funkcjonowały na rynkach kapitalistycznych, 40-milionowego rynku zbytu nie odpuszczą. Istniejące bariery celne na import wielu towarów, stwarzały często większą opłacalność w lokowaniu produkcji na miejscu. Koncerny nie czekały oczywiście na budowę własnych fabryk, tylko zaczynały od importu gotowych produktów, sprzedawanych w cenach poniżej cen europejskich, z myślą o wprowadzeniu przede wszystkim danej marki na rynek, zyskowność tych działań odsuwając w przyszłość. W okresie zajmowania rynku, koncerny akceptowały bardzo wysokie nakłady na koszty budowy sieci dystrybucyjnej. Przez pierwszych kilka lat zatrudniono rzesze sale representatives, czyli popularnych „repów”, tworząc bardzo rozbudowane i kosztowne systemy sprzedaży. Oferowano im służbowe samochody, telefony komórkowe, szkolenia i wizję ścieżek kariery. Zawsze odbiegały one od standardów zachodnich, ale były i tak kosztowne, a dla zatrudnianych na tych stanowiskach Polaków, stanowiły cel marzeń. A także iluzje trwałości zatrudnienia, uzależnionej od ich indywidualnych wyników. Praca trwała umowne 8 godzin:, czyli jak się z uśmiechem mówiło: „ od ósmej do ósmej”. W miarę osiągania celu, czyli osiągnięcia zamierzonego pułapu udziału danego produktu w rynku, następowała zmiana polityki zatrudnienia w sprzedaży. Cięto koszty jak się da. Powoli likwidowano liczbę zatrudnionych w systemach sprzedażowych, po to, aby zracjonalizować na koniec sprzedaż i oddać dystrybucję w ręce wielkich hurtowni. Tylko nieliczni rzeczywiście mogli realizować obiecane ścieżki kariery w firmie. Większość odchodziła ze zdobytym doświadczeniem do dystrybucji w innej firmie, na warunkach często dobiegających od czasów „zaorywania rynków” bez względu na koszty. W czasie „racjonalizowania kosztów” w pewnym koncernie, jako dyrektor od public relation, a równocześnie członek zarządu w fabryce, miałam „służbowe” spotkanie z dyrektorem finansowym koncernu podczas kolacji w hotelu Sobieski w Warszawie. Mieliśmy rozmawiać o kolejnym zarządzeniu z cyklu „tniemy koszty”. Kolacja była urokliwa, hotel i nocleg dobrej marki. Przez blisko trzy godziny rozmowy, racząc się wyszukanymi daniami i najlepszym winem (Paul był doskonałym znawcą), w tle rozmowy o historii i kulturze świata, usłyszałam, że koncern zdecydował, że likwiduje możliwość zakupu na rachunek firmy, śmietanki do kawy. Trzeba przyzwyczaić pracowników, że to jest luksus, który sami muszą sobie sfinansować. Zarządzenie dotyczyło pracowników biurowych i fizycznych, związanych z produkcją. Pracownicy sprzedaży, byli jeszcze pod ochroną. Za kolację, Paul zapłacił służbową kartą. Rachunek wyniósł –bagatelka, około 1 200 zł.Oszczędności nie dotyczyły zarządów, które ciężko pracowały na sukces finansowy koncernu. c.d.n. 1MAUD
SB. ZBRODNIE NIEPRZEDAWNIONE Polityka antykościelna komunistów zawsze była sterowana przez centralne władze partyjno-rządowe. Tak było za rządów Władysława Gomułki, Edwarda Gierka, jak i w czasach gen. Jaruzelskiego. Systematycznie rozbudowywanym pionem prowadzącym walkę z Kościołem był Departament IV Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Jego działania przeciwko Kościołowi były koordynowane z Urzędem ds. Wyznań. W 1973 r. obok dotychczasowych wydziałów Departamentu IV powstała nowa operacyjna Grupa "D" do specjalnych zadań dezintegracyjnych. W 1977 r. Grupa "D" została podniesiona do rangi osobnego Wydziału VI Departamentu IV, a do walki z Kościołem w kilku miastach powstały komórki "D". Praca funkcjonariuszy tej formacji była głęboko zakonspirowana. Planowane zadania do spełnienia wyznaczał im poufnie bezpośrednio sam dyrektor departamentu; nie prowadzono żadnej dokumentacji, od razu niszczono materiały operacyjne. O działaniach na bieżąco było informowane kierownictwo resortu, kilku najwyższych członków KC PZPR i szef Urzędu ds. Wyznań Adam Łopatka. Po raz pierwszy w III RP, próbę ujawnienia zbrodniczej działalności bezpieki podjęła w 1991 r. Komisja Nadzwyczajna do Zbadania Działalności Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w PRL, powołana przez Sejm X kadencji, pod przewodnictwem Jana Rokity. Komisja, zgodnie z poleceniem Komitetu Helsińskiego, miała zbadać przypadki niewyjaśnionych zgonów w czasie stanu wojennego. Istniało uzasadnione domniemanie, że ich sprawcami mogli być ludzie z kręgów podległych MSW. Mimo ogromnych utrudnień i ograniczeń tzw. Komisja Rokity w sprawozdaniu ze swoich badań uznała na 122 przebadane przypadki - aż 88 niewyjaśnionych zgonów zdecydowanie kwalifikujących się do wszczęcia postępowania karnego. W podanej liczbie 88 nie badano okoliczności zabójstwa księży: Jerzego Popiełuszki, Stefana Niedzielaka i Sylwestra Zycha, albowiem w ich sprawie prowadzono już postępowania prokuratorskie. Oprócz tych księży na liście niewyjaśnionych zgonów znalazły się nazwiska: ks. Stanisława Suchowolca, ks. Antoniego Kija, ks. Stanisława Kowalczyka i ks. Stanisława Palimąki. Kończąc pracę komisja skierowała do specjalnego Zespołu do spraw Nadzoru Szczególnego wnioski i zarzuty dotyczące poszczególnych, niedokończonych dochodzeń w sprawach niewyjaśnionych śmierci, porwań, podpaleń. W aktach większości z nich, powtarzały się te same sformułowania: "Nie można ustalić sprawcy oraz okoliczności zdarzenia, brak przesłanek, aby podjąć śledztwo na nowo, brak możliwości jednoznacznej oceny okoliczności śmierci". Istotna część Raportu komisji Rokity została utajniona w 1991 r. decyzją ministra spraw wewnętrznych Henryka Majewskiego, natomiast sam raport jest dostępny w Bibliotece Sejmowej. Prokurator Andrzej Witkowski, który w latach 90. prowadził śledztwo zmierzające do wykrycia mocodawców zabójstwa księdza Jerzego był zbulwersowany faktem utajnienia części dokumentu i twierdził, że decyzja ta służyła ochronie konkretnych osób, wcześniej pracujących w komórkach „D” MSW, a później w Urzędzie Ochrony Państwa. Znamy jednak nazwiska esbeków „pracujących” w komórkach „D”, a jednym z nielicznych, zachowanych śladów ich bandyckich działań jest lista duchownych archidiecezji warszawskiej z 25 września 1984 r., których „wrogą działalność” należało „przerwać”. Znajdują się na niej nazwiska: ks. Teofila Boguckiego, ks. Jerzego Popiełuszki, ks. Jana Sikorskiego, ks. Stanisława Małkowskiego, ks. Leona Kantorskiego. Wiemy dziś, że ksiądz Jerzy – nie był pierwszym, ani ostatnim kapłanem zamordowanym za wiarę. Jego beatyfikacja z pewnością sprawi, że stanie się symbolem kapłana – męczennika, uosobieniem tych wszystkich kapłanów, którzy przed Nim i po Nim ponieśli męczeńską śmierć z rąk komunistycznych oprawców. Większość tych zabójstw było zaplanowanych i bezpośrednio nadzorowanych przez funkcjonariuszy partii komunistycznej. Listy niewygodnych dla władz księży pojawiały się na biurkach przywódców partii co najmniej od 1948 r., a poszczególne przypadki omawiano na posiedzeniach partyjnych instancji do lat osiemdziesiątych. Wielokrotnie cytowałem na tym blogu cyniczne słowa gen. Jaruzelskiego z posiedzenia Rady Ministrów z listopada 1984 roku, wypowiedziane tuż po zabójstwie księdza Jerzego. W oczekiwaniu na beatyfikację Patrona „Solidarności”, warto dziś przypomnieć niektóre postaci kapłanów zamordowanych w okresie lat PRL-u. Poza powszechnie znanymi przypadkami księży: Suchowolca, Niedzielaka i Zycha, wiadomo o przynajmniej kilkudziesięciu zabójstwach księży za wiarę. Choć nie wszystkie dotyczą okresu działalności Grupy „D” – to każdy z nich jest dowodem nienawiści, z jaką zbrodnicze struktury komunistycznego państwa traktowały polski Kościół. Jako pierwszą, znaną ofiarę wymienia się kapelana ZWZ-AK, kapłana diecezji przemyskiej Michała Pilipca (1912–1944), zamordowanego przez funkcjonariuszy UB w grudniu 1944 r. Pewne okoliczności tej zbrodni znane są z relacji Stanisława Rybki, który był razem w celi z ks. Pilipcem i cudem uszedł śmierci z rąk oprawców: „Upłynęła prawie godzina czasu, gdy otworzono drzwi i do celi wepchnięto księdza Michała Pilipca. Znęcano się nad nim zajadle. Nie mógł stać o własnych siłach. Doskoczyłem do niego z Józefem Batorem i pomogliśmy mu podejść do siennika. Następnie położyliśmy go na nim. Był strasznie zmasakrowany. Sutanna jego była w wielu miejscach popękana. Na ciele miał wiele ran. Z pęknięć skóry na głowie sączyła się krew. Wił się z bólu”. Wkrótce odbył się doraźny „sąd” pod przewodnictwem wojewódzkiego komendanta MO w Rzeszowie, kpt. Zygmunta Bieszczanina, który skazał ks. Pilipca na śmierć. Po północy, z 7 na 8 grudnia 1944 r. ksiądz i inni skazańcy zostali wywiezieni do Lasów Głogowskich i zamordowani strzałem w tył głowy. Zwłoki, częściowo spalone, porzucono w lesie, nawet ich nie zakopując. Kolejną ofiarą komunistów był jezuita ks. Władysław Gurgacz (1914–1949) małopolski kapelan „Żandarmerii” - Polskiej Podziemnej Armii Niepodległościowej na Sądecczyźnie, skazany na śmierć w 1949 r.. Ksiądz Gurgacz dobrowolnie oddał się w ręce UB, nie chcąc opuścić aresztowanych towarzyszy broni. Wojskowy Sąd Rejonowy w Krakowie skazał go 13 sierpnia 1949 r. (przewodniczący składu, sędzia ppłk Władysław Stasica, prokurator Henryk Ligięza; Bolesław Bierut nie skorzystał z prawa łaski). Wyrok wykonano 14 września w krakowskim więzieniu na Montelupich. Ksiądz Lucjan Niedzielak (1904–1947), kuzyn zamordowanego w 1989 r. ks. Stefana Niedzielaka, - proboszcz w Huszlewie w diecezji siedleckiej, kapelan AK i WiN, zamordowany przez miejscowego pracownika UB. Scenariusz działań bezpieki, prowadzący do zgonu kapłana, był analogiczny jak te, które doprowadziły do zgonów księży w latach osiemdziesiątych, w tym jego kuzyna Stefana. Ksiądz skarżył się, że UB przez swoich konfidentów rozpuszcza plotki o planowanym zamachu WiN na jego życie i że nic dobrego to nie wróży. „Ja najprawdopodobniej zginę– mówił z przekonaniem.. Zamordował go 5 lutego 1947 r. Edmund Szczęśniak z PUBP w Radzyniu. Ubek, jeszcze w 1945 r. w radzyńskim areszcie śledczym PUBP namawiał torturowanego żołnierza AK „Urwisa”, by za cenę zwolnienia zamordował księdza Niedzielaka. Bezskutecznie. Sam mówił: „Księdza tyz spzątniem. I świnty krucyfiks nie pomoze!” Nieco bardziej znany jest przypadek księdza Jana Szczepańskiego(1890–1948) – ze względu na podobieństwo z zabójstwem księdza Jerzego, nazywanego „lubelskim Popiełuszką”. Duchowny „słynął z ostrych wystąpień antykomunistycznych”, za co był wielokrotnie napominany przez urzędników partyjnych oraz funkcjonariuszy UB i milicjantów z Lubartowa. W nocy z 22 na 23 sierpnia 1948 r. na plebani w Brzeźnicy Bychawskiej rozpoczął się dramat księdza. Napastnicy weszli przez okno do budynku, następnie dokonali pozorowanej rewizji, podczas której rozsypali pieniądze z tacy i rozrzucili różne osobiste rzeczy po mieszkaniu. Niczego nie zabrali z plebani, natomiast wypili kilka butelek wina mszalnego. Gospodynię proboszcza zamknęli w piwnicy. Księdza Szczepańskiego zmusili do założenia butów, płaszcza i kaszkietu, związali mu ręce i wyprowadzili na dwór. Następnie kazali położyć się na wozie i przykryli derką. Po dwóch tygodniach poszukiwań, 3 września, mieszkanka wsi Wola Skromowska zauważyła na Wieprzu zaczepione o korzenie ciało człowieka. W obecności rodziny księdza dokonano lekarskich oględzin zwłok – według opinii lekarza duchowny zginął trzeciego dnia po uprowadzeniu. Ciało nosiło ślady nieludzkich tortur – ręce były związane, twarz opuchnięta, liczne siniaki na plecach, paznokcie jednej ręki i nogi zerwane, oczy wydłubane, język i genitalia wycięte, bok głowy przestrzelony. Jednakże strzał w głowę nie stanowił bezpośredniej przyczyny śmierci. W płucach znajdowała się woda, co świadczyło, że powodem śmierci było utopienie. Po latach – dzięki śledztwu prowadzonemu przez lubelską Okręgową Komisję Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, okazało się, że mieszkańcy z okolicznej wsi widzieli morderców uprowadzających księdza. Jeden z nich na łożu śmierci przyznał się do zbrodni. Inicjatorem był lubartowski UB, gdzie sporządzono listę kilkudziesięciu osób przeznaczonych „do likwidacji”. Na liście widniało również nazwisko ks. Szczepańskiego Ksiądz Roch Łaski (1902–1949) był kapłanem diecezji łódzkiej. W latach 1941–1945 więzień obozu hitlerowskiego w Dachau, następnie jako major służył w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Kiedy w 1946 r. powrócił do Polski przez punkt repatriacyjny w Legnicy, miał na sobie mundur wojskowy z dystynkcjami i krzyżem w klapie. Zachowanie księdza drażniło ubowców. Wielokrotnie był szykanowany, wzywany na przesłuchania, a co jakiś czas wywlekano go do lasu i tam katowano. W Wielki Piątek 1949 r. księdza Łaskiego aresztowano przy ołtarzu i wywieziono na przesłuchanie, podczas którego był torturowany. Następnie przewieziono go na oddział neurologiczny szpitala w Łodzi. Tam powtórzył matce i siostrze, które uzyskały zgodę na odwiedziny, słowa jednego z ubeków: „Ksiądz mógł Dachau przeżyć, ale UB ma lepsze metody i tu ksiądz nie przeżyje”. Zmarł na skutek odniesionych obrażeń 13 maja 1949 r.. Ksiądz Roman Kotlarz (1928–1976) kapłan diecezji sandomierskiej. Szykanowany przez komunistów od końca lat pięćdziesiątych. Jednocześnie duchownego dręczyli uporczywie i regularnie funkcjonariusze SB. W tajemnicy, ale w istocie rzeczy na oczach parafian, umierał „na raty”. Na początku lat siedemdziesiątych był inwigilowany i wielokrotnie bity przez „nieznanych sprawców”. W 1976 r. brał udział w tzw. wypadkach radomskich: błogosławił manifestantów, mówił w kazaniach o buncie robotników z 1970 r. W lipcu i sierpniu 1976 r. esbecy wielokrotnie nachodzili księdza Kotlarza nocami. Świadkiem jednej z ich "wizyt" na plebani była Krystyna Stancel. Przygotowywała ks. Kotlarzowi posiłek, gdy usłyszała pukanie do drzwi. "Ja mówię: Proszę księdza, ktoś puka. - To otwórz. Ja pytam: Kto jest? - Koledzy księdza. Weszło trzech panów. No i ten pan do mnie: - Gdzie ksiądz? Ja mówię: W pokoiku. Zresztą sama otworzyłam drzwi i do księdza weszło dwóch panów, a trzeci został ze mną. (...) Przymknęli drzwi. Usłyszałam, jak ksiądz upadł na podłogę i zaczął jęczeć. Mówił: O Jezu, o Jezu! I zaczęłam krzyczeć. (...) Ksiądz mówi: Dziecko, uciekaj do dzieci! (...) Ja uciekłam". Wcześniej Krystyna Stancel została uderzona pałką w plecy. Ksiądz Kotlarz dostał takich ciosów zapewne o wiele więcej. Mechanizm bicia był najprawdopodobniej taki: jeden funkcjonariusz uderzał tak, aby ksiądz wpadł na drugiego, tamten zadawał kolejny cios i tak w kółko, aż uznali, że wystarczy. Gdy zależało im, aby nie było widocznych śladów na ciele, to zawijali księdza w dywan i tłukli drewnianą nogą od krzesła. Ostatni raz został pobity w sierpniu 1976 roku. Esbecy przyjechali w nocy i po wtargnięciu na plebanię odprawili opisany "rytuał". Gdy było po wszystkim, wyszli. Ich samochód nie chciał jednak ruszyć. Na swoje nieszczęście ksiądz zdołał się wyczołgać przed plebanię. Zauważył to jeden z esbeków i wrócił, żeby go uciszyć. Kapłan został skatowany po raz drugi. Tę historię funkcjonariusze SB opowiadali sobie później przy wódce. Ten, który jako ostatni miał pobić księdza, zapił się na śmierć, zmarł na nowotwór wątroby. Koledzy z pracy śmiali się, że to pewnie "za Kotlarza". Ksiądz po tym pobiciu stracił przytomność, podczas odprawiania mszy 15 sierpnia 1976 roku. Trzy dni później zmarł. Sprawę o morderstwo umorzono w 1991 r. Już w latach osiemdziesiątych, do głośniejszych należała śmierć ks. Stanisława Kowalczyka (1935–1983), o. Honoriusza, dominikanina z Poznania. Był znanym i cenionym duszpasterzem akademickim. Służył jako kapelan strajkującej młodzieży w 1981 r., odprawiał za ojczyznę, pomagał internowanym. SB przez wiele lat prowadziła jego inwigilację. Został śmiertelnie ranny 17 kwietnia 1983 r. w tajemniczym wypadku, uderzając na równej drodze samochodem w drzewo we wsi Wydartowo k. Mogilna. Zmarł 8 maja ,w wieku 48 lat. W podobnych okolicznościach zginął ksiądz Stanisław Palimąka (1933–1985) z diecezji kieleckiej, szykanowany przez komunistów od 1966 r. 27 lutego 1985 r. ks. proboszcz Palimąka zawiózł do punktu katechetycznego kleryka katechetę. W porze obiadowej siostra proboszcza, która pomagała bratu w prowadzeniu gospodarstwa, w oczekiwaniu na księdza wyszła przed garaż pod plebanią. Zobaczyła martwego kapłana przy jego samochodzie fiat 125, który zatrzymał się na drzwiach garażu. Deski z solidnie wykonanych drzwi zostały wybite z ram. Według oficjalnej wersji, auto - staczając się do garażu z podjazdu o długości 12 m i o nachyleniu 12 stopni - najechało na ks. Palimąkę, powodując jego śmierć. Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w Krakowie musiał się bardzo spieszyć z ustaleniem przyczyny zgonu kapłana, skoro już 30 marca 1985 r. umorzył dochodzenie, nie stwierdzając przestępstwa. Sekcja zwłok ks. Palimąki wykazała; złamanie podstawy czaszki, stłuczenie mózgu, krwiak podpajęczynkowy, rany tłuczone twarzy po stronie prawej i złamanie prawego uda. Sprawę zamknięto, uznając śmierć księdza za nieszczęśliwy wypadek. Osobnym sprawą są zabójstwa i próby zabójstw księży dokonane po 1989 r. W tajemniczym wypadku poniósł śmierć ks. Marian Rafała, pracujący w parafii NMP w Białymstoku razem z ks.Suchowolcem. Duchowny spał feralnej nocy w tym samym budynku plebani, w którym 30 stycznia 1989 r. zmarł na skutek zaczadzenia ks. Suchowolec. Następnie w mieszkaniu ks. Rafały dokonano włamania. Wieczorem 30 października 1995 r. odebrał telefon od osoby podającej się za księdza werbistę. Kilka godzin później, jadąc na spotkanie zginął koło wsi Radule, na trasie Białystok–Warszawa, w samochodzie, który wbił się w drzewo.W krwi zmarłego znaleziono ślady dużej dawki alkoholu, choć znajomi księdza twierdzili, że był abstynentem. IPN od kilku lat prowadzi śledztwo w sprawie tajnej grupy przestępczej, działającej w ramach departamentów IV i III MSW - jakim była Grupa „D". Nie bez powodu, esbeków z tej grupy kojarzy się z zabójstwem ks. Jerzego oraz przypisuje się im wiele innych morderstw i aktów terroru. Prokuratorzy IPN zamierzają rozpracować tę strukturę - ustalić nazwiska, metody i zebrać twarde dowody zbrodniczej działalności. A na koniec - doprowadzić winnych pod sąd Na przeszkodzie planom IPN może stanąć nowelizacja ustawy o Instytucie, forsowana przez polityków Platformy. Zakłada bowiem ona, że agenci i oficerowie służb PRL będą mogli dostawać z archiwum kopie wszelkich dokumentów na swój temat. Dziś osoby te nie mają dostępu do dokumentów wytworzonych przez nich w ramach działań w komunistycznych służbach. W uzasadnieniu zmian PO napisała, że „stało to w kolizji z prawem do obrony przez posądzonych o współpracę ze służbami PRL”. Z ustawy chce się również wykreślić artykuł o odmowie udostępniania akt służb PRL osobom, których służby te traktowały jako "tajnych informatorów lub pomocników przy operacyjnym zdobywaniu informacji". W praktyce – dostęp esbeków i donosicieli do akt IPN doprowadzi do zablokowania lub zafałszowania szeregu najważniejszych śledztw dotyczących zbrodni komunistycznych – w tym działań Grupy „D”. Podobne znaczenie dla wielu spraw, może mieć wykreślenie z listy komunistycznych organów bezpieczeństwa Urzędu do Spraw Wyznań, co ma związek z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego z maja 2007 roku. Dziś wielu esbeków, zrzeszonych w różnego typu organizacjach „kombatanckich” uważa się za poszkodowanych i prześladowanych politycznie, odbierając m.in. w tych kategoriach tzw. emerytalną ustawę deubekizacyjną. Powstaje nawet inicjatywa utworzenia "fundacji wsparcia poszkodowanych przez IV RP". Dość odwiedzić stronę internetową Związku Byłych Funkcjonariuszy Służb Ochrony Państwa – by zrozumieć, jaką nienawiścią kierują się ci ludzie i jaki mają stosunek do swojej „pracy”. Pomimo, iż znane są personalia funkcjonariuszy działających w Grupie „D”, żaden z nich nie poniósł dotąd kary za swoje czyny. W emitowanym przed kilkoma laty telewizyjnym dokumencie o prześladowaniu ks.Isakowicza - Zalewskiego przez bandytów z grupy „D", mogliśmy usłyszeć pełne chamstwa i buty wypowiedzi esbeków, nie kryjących nawet, że są dumni ze swojej działalności. Tekst poświęcony kapłanom zamordowanym przez zbirów policji politycznej, niech stanowi otwarcie cyklu, w którym spróbuję przedstawić działalność funkcjonariuszy bezpieki, w tym Grupy „D” ; wskazać, czym zajmowali się w czasach PRL-u i kim są dziś, w III RP. Dlaczego? Odpowiedzią będą słowa dzisiejszego posła Platformy Antoniego Mężydły, którego w 1984 roku porwali toruńscy esbecy. Po przewiezieniu do lasu, przykuli go do drzewa i udawali, że kopią mu grób. Potem przewieźli do budynku pod Toruniem i torturowali. Odtwarzali przy tym z taśmy głos jego narzeczonej, którą też porwali. Nie pytam – dlaczego dziś Mężydło należy do partii, która chce przed Polakami ukryć prawdę o zbrodniach bezpieki? „Organem, który łamał kręgosłupy, było SB” -mówił przed kilkoma laty Mężydło – „Dlatego uważam, że nazwiska pracowników SB powinny być publikowane. Społeczeństwo powinno znać prawdę”. Ścios
Morderca księdza Popiełuszki triumfuje Antykościelny tygodnik, w którym artykuły pisał zabójca księdza Jerzego Popiełuszki, z satysfakcją przyjął ostatnie rewelacje podważające datę i okoliczności śmierci kapłana. "Grzegorz Piotrowski: nie zabiłem Popiełuszki"- głosi wielki tytuł na okładce tygodnika "Fakty i Mity" opatrzony fotografią kapitana SB Piotrowskiego skazanego w procesie toruńskim za porwanie i zamordowanie kapelana "Solidarności" w 1984 r. "Po latach historycy i dziennikarze śledczy docierają do informacji, że ciało księdza wrzucono do zalewu nie 19, ale 25 października i zrobili to całkiem inni ludzie"- pisze tygodnik. Publikuje też fragment rozmowy z Piotrowskim i wywiad z anonimowym urzędnikiem peerelowskiego MSW. "O tym, że Popiełuszko został zamordowany przeze mnie i moich podwładnych, dowiedziałem się od osób trzecich" - mówi Piotrowski sugerując, że kiedyś ujawni "całą prawdę". A anonimowy urzędnik MSW dopowiada: "Piotrowski był ideowcem. Dostał rozkaz bycia ofiarą, to go wykonał". Rzekomo nowe informacje, o których piszą "FiM", podawał w ub. tygodniu dziennik "Polska" oraz "Superwizjer" TVN. Z materiałów publikowanych w "Polsce" ma wynikać, że ksiądz po tym, jak porwali go Piotrowski i dwaj inni funkcjonariusze SB, nie został zamordowany. Miała go przejąć "inna ekipa" (niezidentyfikowana), która torturowała księdza przez sześć dni i dopiero potem zabiła. Tymi "rewelacjami" - niepotwierdzonymi żadnymi twardymi dowodami - zaniepokojone są osoby, które dobrze znają przebieg procesu zabójców księdza. Na łamach "Gazety" mec. Krzysztof Piesiewicz (oskarżyciel posiłkowy w procesie) i prof. Witold Kulesza (b. szef pionu śledczego IPN) zwracali uwagę, że kwestionowanie daty śmierci duchownego leży w interesie skazanych za tę zbrodnię esbeków. Ogłaszane jako „nieznana prawda” informacje o innych, niż ustalono okolicznościach śmierci ks. Popiełuszki, pojawiają się w mediach od kilku lat. Już w 2004 r. prof. Krystyna Daszkiewicz (obserwatorka procesu toruńskiego i autorka licznych publikacji o tej sprawie) pisała: „Nowe kłamstwa na temat morderstwa ks. Jerzego Popiełuszki zaczęły napływać począwszy od 2002 r. Publikowano je, szeroko nagłaśniano w mediach, komentowano. U ich podstaw legło przede wszystkim założenie, że wszyscy wykonawcy tej zbrodni, skazani prawomocnymi wyrokami, są niewinni. Ksiądz Popiełuszko został bowiem zamordowany w okresie późniejszym, wówczas, kiedy oni przebywali już w zakładach karnych. Czytelny jest cel tych kłamstw. Skoro osoby » niewinne «odbywały długoterminowe kary pozbawienia wolności za czyn, którego nie popełniły, to wyłania się postulat wznowienia postępowań w ich sprawach, a w perspektywie należy też oczekiwać występowania przez tych » niewinnych «z finansowymi roszczeniami odszkodowawczymi”. Tygodnik "Fakty i Mity" ochoczo podejmuje sprawę rzekomej niewinności Piotrowskiego i jego ludzi, bo z mordercą księdza jest związany od momentu swojego powstania w 2000 r. Jego założyciel - były ksiądz - uznał, że osoba Piotrowskiego będzie świetnie promować wydawnictwo. Piotrowski, który był wtedy na przepustce z więzienia, wziął udział w konferencji prasowej na otwarcie "FiM". Potem pisywał tam pod pseudonimem. Jeszcze zanim wyszedł z więzienia w 2001 r., w wywiadzie dla TVP Piotrowski komentował decyzję sądu o odmowie skrócenia mu kary. Sędziów nazwał klaunami, a sąd cyrkiem. Został za to skazany na osiem miesięcy więzienia i grzywnę. W 2003 r. zastępca redaktora naczelnego "FiM" Marek Szenborn, gdy Piotrowski wyjeżdżał do Hamburga, kpił w rozmowie z dziennikarzem "Gazecie Polskiej": "Proszę się nie obawiać. Grzegorz żadnego księdza tam nie zabije". Wojciech Czuchnowski
Ks. Jerzy mógł być ofiarą walk służb specjalnych Kto 20 lat po śmierci ks. Popiełuszki grozi świadkom tej zbrodni? Dziennikarze "Superwizjera" TVN potwierdzają ustalenia dziennika "Polska" dotyczące przebiegu zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki. Ich ustalenia - podobnie jak przedstawione na naszych łamach - obalają oficjalną wersję wydarzeń. Reporterzy "Superwizjera" dotarli do pielęgniarki, która widziała księdza w szpitalu już po oficjalnej dacie jego śmierci. Rozmawiali też z mężczyzną, który widział moment wrzucenia zwłok księdza do Wisły 25 października. Mimo że od zbro-dni minęło prawie ćwierć wieku, świadków ciągle paraliżuje strach. Nie chcą mówić, choć ich zeznania mogłyby ostatecznie obalić wersję, którą przygotował gen. Kiszczak, a później przyjął sąd w Toruniu. - Bardzo trudno namówić ich na rozmowę. Nawet po latach docierali do nich ludzie, którzy im grozili. Tę sprawę ciągle ktoś zza kulis reżyseruje - mówi "Polsce" Przemysław Wojciechowski, współtwórca reportażu o zabójstwie księdza, który w poniedziałek wyemitował TVN. I choć kolejne dziennikarskie śledztwa ujawniają coraz więcej faktów, które udowadniają, że za zabójstwem księdza stali szefowie MSW, to jednak ciągle nie wiemy, kto wydał rozkaz. Nadal jesteśmy skazani na hipotezy. Część z nich znajdzie się w następnej części reportażu o tajemnicy śmierci ks. Jerzego. "Polska" jako pierwsza ujawnia ustalenia "Superwizjera". - Ksiądz Popiełuszko musiał zginąć. On idealnie nadawał się na męczennika. I dlatego padł ofiarą walki służb specjalnych - przekonuje Wojciechowski. Jego zdaniem jednoznaczne dowody nigdy się nie znajdą, ale za zbrodnią kryją się dwie osoby - ówczesny szef MSW gen. Czesław Kiszczak i jego poprzednik gen. Mieczysław Milewski. Pierwszy jako były szef WSW reprezentował interesy służb wojskowych, drugi za pomocą służb cywilnych realizował interesy Moskwy. - Wśród kilku innych możliwy jest taki przebieg wydarzeń: Porwanie księdza zleca Milewski, aby wprowadzić ferment w kraju i odsunąć od władzy idących w kierunku reform Jaruzelskiego i Kiszczaka. Kiszczak dowiaduje się o tym i wysyła wojskowych, którzy odbijają księdza z rąk Piotrowskiego. Później układa scenariusz, w którym trójka esbe-ków i ich zwierzchnik Adam Pietruszka biorą winę na siebie - tłumaczy Przemysław Wojciechowski. Tezy tej nie wyklucza również historyk prof. Antoni Dudek. Zastrzega jednak, że poruszamy się w sferze domysłów. - Nie był to spór o reformy w PZPR, ale o pozycję Milewskiego, człowieka niezwykle ambitnego. Walczył on wtedy o zachowanie wpływów po odkryciu afery Żelazo. Śmierć znanego księdza wywołałaby zamieszanie w kraju, za które Moskwa na pewno winiłaby Jaruzelskiego. Nie znaczy to jednak, że Moskwa za wszystkim stała, bo Milewski mógł działać sam - tłumaczy prof. Dudek. Obaj rozmówcy wątpią jednak, że nazwisko sprawcy kiedykolwiek wyjdzie na jaw. Takich rozkazów nikt nie wydawał przecież na piśmie. Marek Pielach
GRA ZBRODNIĄ - FAŁSZERZE Z WSI Przez 24 lata, na podstawie ustaleń procesu toruńskiego wmawiano opinii publicznej, że wszyscy winni zbrodni na księdzu Jerzym ponieśli już zasłużoną karę. Ówczesna władza stworzyła powtarzaną do dziś legendę o wyłącznej winie czterech funkcjonariuszy SB i zapewniała społeczeństwo o swojej woli wyjaśnienia, jak było naprawdę. Legendę tę uwiarygodnili sami funkcjonariusze policji politycznej, precyzyjnie odgrywając swoje role. Dzięki tej zbrodni władcy PRL-u realizowali swój plan, którego zwieńczeniem był okrągły stół i transformacja ustrojowa pozwalająca komunistom na zachowanie swoich przywilejów. W niezmienionej formie kłamstwo, narzucone siłą komunistycznej propagandy zostało przyjęte i zaakceptowane w III RP. Wszystkie środowiska uczestniczące w haniebnej zmowie z komunistami, stały się zakładnikami tego kłamstwa i przyjęły na siebie ciężar odpowiedzialności za ukrywanie prawdy o śmierci księdza Jerzego. Od 1984 roku wszelkie próby wyjaśnienia prawdziwych okoliczności tego mordu były i są skutecznie blokowane. Ludzi, którzy wykazali dość odwagi, by naruszyć tajemnicę bezpieki, nazwano szaleńcami i fantastami. Odmówiono im prawa do zajmowania się sprawą, przemilczano ich argumenty, szykanowano lub skazano na zapomnienie. Tak postąpiono z prokuratorem Andrzejem Witkowskim, tak również potraktowano Wojciecha Sumlińskiego. Z drugiej strony, nigdy nie brakowało chętnych, by podważyć wiarygodność prokuratorskiego śledztwa, i zdezawuować tezy zawarte w książce Wojciecha Sumlińskiego – „Kto naprawdę Go zabił?”. To jedna z tych publikacji, które w wolnej III RP zostały skazane na przemilcznie, a jej autor stał się obiektem zainteresowania służb specjalnych. Gdy w roku 2005 trafiła na półki, po szumnych zapowiedziach wytoczenia, co najmniej kilku głośnych procesów autorowi i wydawcy książki,– zapadło głuche milczenie. Wywody w publikacji są tak dobrze udokumentowane materiałami ze śledztw i procesów, dokumentami IPN, a także zeznaniami świadków zbrodni dokonanej na księdzu Popiełuszce, że nie da się z nimi wygrać. Z argumentacji przedstawionej przez dziennikarza wynika, że cała zbrodnia została w najdrobniejszych szczegółach wyreżyserowana przez kierownictwo MSW, zaakceptowana przez generała Kiszczaka, a wykonana za aprobatą Wojciecha Jaruzelskiego. Już w 1984 r. Jaruzelski i Kiszczak zrozumieli, iż rozmowy z opozycją i podzielenie się władzą z wybranymi opozycjonistami to ich jedyna szansa na przetrwanie. Ujawnienie prawdy o zbrodni mogłoby skompromitować wielu późniejszych uczestników "okrągłego stołu". Część opozycjonistów była zresztą szantażowana, że jeśli Jaruzelski i Kiszczak będą zagrożeni, mogą się pojawić esbeckie akta obciążające znane postacie opozycji. Dziennikarz odkrył zbrodnicze mechanizmy bezpieki, które towarzyszyły procesowi transformacji ustrojowej. Wspomina o osobach, które chciały poznać prawdę i ginęły w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach. Opisuje szokujące kariery ludzi, którzy do 1984 r. donosili SB na kapłana, a po 1989 r. robili błyskotliwe kariery. Dowody zebrane w IPN, przez zespół prok. Witkowskiego wskazywały wyraźnie, że mamy do czynienia z bardzo prawdopodobnym zarzutem mataczenia przez cały szereg osób, które uczestniczyły wokół tego śledztwa w różnych, „osłonowych operacjach". Działania te mogły dotyczyć nawet kilkuset osób, z których większość jest nadal obecna w życiu publicznym. Sens publikacji Wojciecha Sumlińskiego, ujawniającej rzeczywiste okoliczności śmierci księdza Jerzego i późniejszych, wieloletnich działań służących ukryciu prawdy, można zrozumieć wyłącznie z perspektywy polskiej transformacji ustrojowej. Logika tej koncepcji zakłada bowiem, że zabójstwo księdza Popiełuszki, a następnie włączenie w proces fałszowania zdarzeń części wyselekcjonowanej opozycji, otworzyło drogę do układu okrągłego stołu i dało podstawę do stworzenia „porządku” III RP. Myliłby się, kto sądziłby, że matactwa wokół tej sprawy skończyły się wraz z PRL. Przez ostatnie 19 lat, strażnicy komunistycznych zbrodni strzegli tajemnicy nadal, mając do swojej dyspozycji ogromny arsenał środków; poczynając od fizycznej eliminacji lub zastraszania niewygodnych świadków, poprzez tworzenie fałszywych tropów i dowodów, po medialne manipulacje. Dlatego z wielkim niepokojem patrzę od kilku dni, jak dziennikarze TVN, wspólnie z dziennikiem „Polska” próbują nagłaśniać rzekome efekty dziennikarskiego śledztwa, powołując się na dokumenty i świadków, którzy „przedstawili nową, inną od powszechnie znanej wersję porwania i śmierci ks. Popiełuszki.” Rewelacje, którymi dziennikarze TVN epatują odbiorców nie są niczym innym jak wybiórczym powtórzeniem hipotez pochodzących ze śledztwa, prowadzonego przez prok. Andrzeja Witkowskiego. Żaden z reporterów tej stacji nie uznał jednak za stosowne poinformowanie opinii publicznej, że „nowe okoliczności” zostały już dawno ujawnione przez Wojciecha Sumlińskiego, w pochodzącej z 2005 roku książce „Kto naprawdę Go zabił?” Nie mogę uwierzyć, by stacja Waltera i Wejherta, powołana ze środków wywiadu PRL stanęła nagle po stronie poszukujących prawdy o śmierci księdza Jerzego, a jej pracownicy zainteresowali się sprawą, wiedzeni nakazem dziennikarskiej rzetelności. Nie sposób dać wiarę, że ludzie dyspozycyjni wobec układu tworzącego III RP, wspierający od wielu miesięcy środowisko WSI, zakłamujący codziennie rzeczywistość kolejną porcją dezinformacji, stali się nagle odkrywcami tajemnic bezpieki. Czy nieetyczne, sprzeczne z zasadami dobrego dziennikarstwa, przemilczenie prawdziwych źródeł i autorów informacji, nie powinno wzbudzać podejrzeń, co do prawdziwych intencji tych działań? W żadnej publikacji dziennika „Polska” ani w ostatnich doniesieniach ONET-u lub TVN –u nie wspomniano o książce Wojciecha Sumlińskiego, nie ujawniono, że zawiera ona wszystkie, rzekomo nowe dowody, na które obecnie powołują się dziennikarze. Czy można to uznać za przypadek i złożyć wyłącznie na karb braku zawodowej rzetelności? Skąd, to nagłe zainteresowanie stacji tajemnicą komunistycznej zbrodni? Dlaczego uwydatnia się tylko niektóre z ustaleń śledztwa prokuratora Witkowskiego, a przemilcza wiele innych, równie istotnych? Odpowiedź wydaje się być zawarta w innej, środowiskowo identycznej publikacji – artykule Wojciecha Czuchnowskiego z „Gazety Wyborczej” - „Morderca księdza Popiełuszki triumfuje”. W myśl przedstawionej tam tezy, podważenie daty śmierci księdza Jerzego ma być okolicznością szczególnie korzystną dla zabójców, bowiem może doprowadzić do wznowienia procesu i uniewinnienia esbeków od zarzuty zabójstwa. Tezę tę popierają „mec. Krzysztof Piesiewicz (oskarżyciel posiłkowy w procesie) i prof. Witold Kulesza (b. szef pionu śledczego IPN), którzy zwracali uwagę, że kwestionowanie daty śmierci duchownego leży w interesie skazanych za tę zbrodnię esbeków.” Czy przez zapomnienie, wybitni prawnicy zapominają dodać, że ewentualne ustalenie sprawców zabójstwa, w żaden sposób nie podważa odpowiedzialności Piotrowskiego i spółki za porwanie, bicie i torturowanie księdza Jerzego, a także za matactwa w śledztwie i wprowadzenie w błąd sądu? Czy obawa, że ujawnieni zostaną mordercy - być może w mundurach LWP, a Piotrowski - wierny janczar sowieckiego systemu, okaże się esbecką kukłą, sterowaną przez Kiszczaka, ma prowadzić do zaniechania poszukiwań prawdy? Jak do oświadczeń zbulwersowanych prawników, mają się przepisy kodeksu postępowania karnego, przewidujące wznowienie postępowania, w przypadku pojawienia się nowych, istotnych dowodów? Warto zauważyć, że konsekwencją wypowiedzi Piesiewicza i Kuleszy byłoby podważenie zasadności wszelkich rewizji, zmierzających do ustalenia prawdy procesowej. Wiemy również, że wśród hierarchów Kościoła funkcjonuje niemal zgodny pogląd, jakoby podważenie daty śmierci księdza Jerzego powodowało komplikacje w procesie beatyfikacyjnym kapelana „Solidarności”. Nie wspomina się przy tym, że to właśnie wątpliwości, co do przebiegu zdarzeń z roku 1984 mogą stanowić przeszkodę w procesie i dopóki nie zostaną jednoznacznie wyjaśnione, temat się nie zakończy. Zupełnie zasadną jest również uwaga, że nie istnieje żadna przesłanka, która nakazywałaby pośpiech w tak ważnym i nieodwracalnym postępowaniu. Od dawna też pojawiają się wypowiedzi m.in. ludzi Kościoła, przypominające, że odstępstwa od wersji zdarzeń ustalonej podczas procesu toruńskiego, mogą być inspirowane przez środowiska wrogie Kościołowi. Na tym tle, warto wspomnieć niezwykle mądry i rzeczowy głos arcybiskupa Kazimierza Nycza, który odnosząc się do ostatnich doniesień prasowych na temat śmierci księdza Jerzego wyraził nadzieję, że Jego beatyfikacja będzie możliwa bez względu na to jaka data zgonu zostanie potwierdzona. Zauważył także, że część dokumentów jest w Moskwie, a zatem Kościół nie będzie czekał "aż komunizm w stolicy Rosji upadnie". Za kwestię najistotniejszą arcybiskup uznał fakt, że ksiądz Popiełuszko poniósł śmierć męczeńską za wiarę. Pojawia się natomiast pytanie - jeśli datę śmierci podważają ustalenia prok. Witkowskiego oraz dziennikarskie śledztwo Wojciecha Sumlińskiego, a obecnie dołącza do tych głosów stacja TVN – czy wolno sądzić, że są to ludzie stojący po tej samej stronie barykady i działający w imię prawdy? Niekoniecznie. Istnieje jak dotąd zasadnicza i niezwykle istotna różnica, która zdaje się wskazywać na sens i kierunek działań stacji TVN. Wszystkie ogłaszane ostatnio „rewelacje” są, bowiem elementami całości sprawy, wyrwanymi z kontekstu zdarzeń i przedstawianymi jako sensacyjne i odkrywcze. Wykorzystanie efektów śledztwa prokuratorskiego i dziennikarskiego, bez podania prawdziwych źródeł wiedzy, ma zapewnić wiarygodność tezom, głoszonym przez pracowników stacji TVN. Nagłośniono szczególnie dwie hipotezy – dotyczącą daty śmierci Kapłana oraz związaną z udziałem „drugiej ekipy”, składającej się prawdopodobnie z ludzi WSW. Postrzegam ten zabieg jako zamierzoną i niebezpieczną manipulację. O ile, bowiem efekty śledztwa Witkowskiego i publikacja Sumlińskiego zawierały całościową, logicznie skonstruowaną konkluzję, że zamordowanie kapelana "Solidarności" było cyniczną grą bezpieki, za którą stali bezpośredni inspiratorzy – Jaruzelski i Kiszczak, obliczoną na korzyści polityczne, która doprowadziły do podziału "Solidarności" i wyodrębnienia z niej frakcji skłonnej do negocjacji z władzą, o tyle efekty „śledztwa” TVN – u zdają się prowadzić do zupełnie innych wniosków. Zostały one ujawnione w artykule „Ks. Jerzy mógł być ofiarą walk służb specjalnych” i przedstawione przez Przemysława Wojciechowskiego – „Wśród kilku innych możliwy jest taki przebieg wydarzeń: Porwanie księdza zleca Milewski, aby wprowadzić ferment w kraju i odsunąć od władzy idących w kierunku reform Jaruzelskiego i Kiszczaka. Kiszczak dowiaduje się o tym i wysyła wojskowych, którzy odbijają księdza z rąk Piotrowskiego. Później układa scenariusz, w którym trójka esbeków i ich zwierzchnik Adam Pietruszka biorą winę na siebie”. Nagromadzenie w dwóch zdaniach, takiej ilości fałszywych twierdzeń nie byłoby dziwne w wypowiedzi dziennikarza TVN –u, gdyby nie wspierający je głos prof. Antoniego Dudka. Choćby z tego powodu, sprawa wygląda poważnie. Z łatwością można zauważyć, że z tak przedstawionego przebiegu zdarzeń wyłania się teza (wielokrotnie już w III RP narzucana), jakoby śmierć Kapłana była efektem wewnątrzpartyjnych walk frakcji „twardogłowych”, na czele z Milewskim, z „ugodowymi liberałami”, których mieliby uosabiać Kiszczak i Jaruzelski. Twierdzenie to funkcjonuje od 1984 roku i jak wiemy, stanowiło podstawę do podjęcia przez część opozycji rozmów z komunistami. Otóż oszustwo tej tezy musi być oczywiste dla każdego, kto posiada wiedzę o mechanizmach funkcjonowania Polski lat 80-tych oraz zna realne warunki działania policji politycznej PRL. Przypomnę na marginesie, że „wątkiem Milewskiego”, zawartym rzekomo w sensacyjnej notatce płk. Górnickiego, ujawnionej w październiku 2004 roku, posiłkowano się tuż przed odsunięciem od śledztwa prokuratora Andrzeja Witkowskiego. Nie można zapominać, że generał ludowej armii Czesław Kiszczak został w lipcu 1981 roku ministrem spraw wewnętrznych. Stało się tak, ponieważ kremlowscy władcy uznali za konieczne połączenie w jednym ręku rządu nad służbami wojskowymi i cywilnymi. Ścisła integracja tych służb była, według koncepcji przedstawionej przez Anatolija Golicyna, jednym z kroków na wieloletniej drodze systemu komunistycznego, zmierzającej do „transformacji ustrojowej”. Kiszczak wykonał swoje zadanie i doprowadził do ścisłej współpracy „wojskówki” ze Służbą Bezpieczeństwa. Było to o tyle łatwe, że obie służby łączył jeden, podstawowy cel – walka ze społeczeństwem w obronie dominacji sowieckiego okupanta. Wybór Kiszczaka – najwierniejszego z wiernych, stanowił dostatecznie mocne potwierdzenie, że był człowiekiem, którego Kreml obdarzał ogromnym zaufaniem. Ten funkcjonariusz zbrodniczego Głównego Zarządu Informacji, przeszedł wcześniej całą drogę kariery w kontrwywiadzie i wywiadzie wojskowym i podobnie jak Wojciech Jaruzelski był uważany za „człowieka Moskwy”. Na stanowisku ministra spraw wewnętrznych Kiszczak zastąpił właśnie Mirosława Milewskiego – topornego generała MO, którego liczne, przestępcze działania Sowieci akceptowali (afera „Żelazo”), dopóki był im potrzebny. W roku 1984 Milewski był członkiem Biura Politycznego i sekretarzem KC PZPR. W tym samym roku Kiszczak powołał tajną komisję MSW do zbadania sprawy „Żelaza”, na której czele stanął gen. Władysław Pożoga. Komisja miała zebrać dowody przeciwko Milewskiemu. Choć prowadziła dość rozległe śledztwo i dotknęła wielu finansowych przekrętów, jakich dopuszczali się rezydenci wywiadu PRL, to odsłonięto zaledwie wierzchołek góry lodowej, a Milewskiego nie spotkały żadne przykrości. Robiono to w taki sposób, by niczego nie wyjaśnić, ale przy okazji zebrać komprmateriały na konkurentów. Identycznie postąpiono po roku 84, gdy ten sam Pożoga otrzymał od Kiszczaka polecenie „wyjaśniania” spraw związanych z zabójstwem ks. Popiełuszki, ze wskazaniem wątków wiodących ewentualnie do Milewskiego. Byłoby rzeczą naiwną sądzić, że w roku 1984 Milewski, nad którym zawisła już sprawa „Żelaza” i odwróciła się łaska kremlowskich starców, miał pod bokiem wszechwładnego Kiszczaka dokonywać prowokacji z porwaniem i zabójstwem Kapłana. Owszem – Milewski nadawał się jak nikt inny na swoistego „kozła ofiarnego”, na którego szybko i chętnie wskazywano jako inspiratora rzekomej prowokacji, wykonując tym samym wytyczne towarzyszy radzieckich. Walka, jaka toczyła się wówczas wśród funkcjonariuszy PZPR, nie dzieliła ich na „twardogłowych” i „liberałów”, lecz związana była z wykonywaniem dyrektyw Moskwy, która chciała dokonać wymiany skompromitowanych (nawet jak na standardy sowieckie) działaczy, typu Milewskiego, na „postępowych” Jaruzelskich i Kiszczaków. W ramach tego procesu, którego gwarantami było dwóch, wojskowych namiestników sowieckich na Polskę, prowadzono grę przeciwko Milewskiemu, gromadząc m.in. obciążające go materiały. Operacja ta pozwoliła oczyścić MSW z ludzi niewygodnych dla rządzącej ekipy. Morderstwo na kapelanie „Solidarności” posłużyło Kiszczakowi by ustawić się w pozycji jedynego sprawiedliwego, uczciwego, szlachetnego, i pokrzywdzonego generała, który nie chce, ale musi dowodzić bandą łotrów pilnując, aby bezpieczniacka zgraja nie weszła w szkodę i nie narobiła jeszcze większych problemów. Jestem przekonany, że gdyby w roku 1984 rzeczywiście istniały przesłanki wskazujące na udział Milewskiego w zabójstwie księdza Jerzego, zostałyby przez ówczesną ekipę wykorzystane. Ponieważ takich nie było, wystarczył sam efekt propagandowy, właściwie odebrany zarówno przez część opozycji, jak i samego Milewskiego, który od tej pory nie odgrywał już żadnej znaczącej roli. Szczególnie fałszywa jest teza, jakoby w roku 1984 miało dojść do „wojny” służb cywilnych z wojskowymi, przy czym te ostatnie, miały rzekomo inwigilować ekipę Piotrowskiego i stać na straży interesów „liberalnego” skrzydła partii komunistycznej. Trudno o większą bzdurę. W PRL-u nie istniała przecież żadna struktura państwowa, którą można by posądzić o autonomiczne działanie. Jak każda organizacja przestępcza, tak również partia komunistyczna wymagała bezwzględnego posłuszeństwa i podległości. Tym bardziej, nie sposób sobie wyobrazić, by w ramach zbiurokratyzowanego i zmilitaryzowanego systemu represji i nadzoru nad społeczeństwem – jakiego częścią była policja polityczna, mogła zaistnieć i zostać przeprowadzona, poza wiedzą i zgodą najwyższych władz partii i resortu spraw wewnętrznych, tak skomplikowana kombinacja operacyjna, jaką było porwanie i zabójstwo księdza. Przeczy temu nie tylko wiedza, o mechanizmach zbrodniczego systemu totalitarnego, nie tylko zdrowy rozsądek, ale cały szereg dokumentów, wyprodukowanych przez ten system. Wyraźne ślady ścisłej współpracy Służby Bezpieczeństwa z kontrwywiadem i wywiadem wojskowym znajdujemy choćby w ostatniej „Instrukcji w sprawie szczegółowych zasad działalności operacyjnej Służby Bezpieczeństwa” stanowiącej Załącznik do Zarządzenia nr 00102 Ministra Spraw Wewnętrznych z dnia 09 grudnia 1989 r. W paragrafie 39 instrukcji zawarto jednoznacznie brzmiący zapis: „Służba Bezpieczeństwa, realizując zadania w ramach swojego zakresu działania, współdziała z właściwymi służbami Wojska Polskiego, a zwłaszcza z Wojskowa Służbą Wewnętrzna Ministerstwa Obrony Narodowej i Zarządem II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego.” Również „Instrukcja o pracy operacyjnej Zarządu II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego" z 15.12.1976r, podpisana przez Kiszczaka nie pozostawia wątpliwości, że istniało współdziałanie obu służb. W Rozdziale VI – Postanowieniach końcowych czytamy: „W zakresie działalności wywiadowczej Pion Operacyjny współpracuje i współdziała z niektórymi krajowymi instytucjami państwowymi, a przede wszystkim z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych (głównie z Departamentem I i II), Szefostwem Wojskowej Służby Wewnętrznej i jego terenowymi jednostkami operacyjnymi, Ministerstwem Spraw Zagranicznych, Ministerstwem Handlu Zagranicznego i GM i podległymi mu centralami oraz z innymi instytucjami wojskowymi i cywilnymi. Zakres i formy współpracy Zarządu II Sztabu Generalnego WP z odpowiednimi instytucjami państwowymi określają zawarte dwu stronne porozumienia w tym zakresie.” W latach 80 –tych, gdy generalski zamach na wolność, uczynił z Polski zmilitaryzowaną strukturę sowieckiego systemu, współpraca służb wojskowych z SB w zwalczaniu opozycji i walce z Kościołem musiała być niezwykle wszechstronna i w pełni współzależna. Znane są przykłady, choćby dotyczące działań skierowanych przeciwko „Solidarności Walczącej”, gdy WSW, wspólnie z SB prowadziła na szeroką skalę czynności operacyjne. Sugerowanie, że w roku 1984 mogło dojść do sytuacji, by bez wiedzy i zgody najwyższych władz, fanatycznie wierni funkcjonariusze SB mogli planować ważną operację – jest absurdem. Podobnej wartości są domniemania, jakoby służby wojskowe podległe Kiszczakowi (jakby SB nie było mu podległe) działały wbrew intencjom cywilnej bezpieki i miały podjąć akcję „odbicia” księdza Jerzego z rąk oprawców. Istnieje wiele poszlak wskazujących, że Piotrowski i reszta kontaktowali się z kimś, kto znajdował się w pobliżu esbeków. Fakt przekazania księdza innej grupie może jedynie świadczyć, że byli to ludzie współpracujący z porywaczami i wykonujący zadania w ramach tej samej kombinacji operacyjnej. Nie mogło być mowy o żadnej dowolności, autonomii działania bądź walce służb. Fałszywą tezę, której propagowanie zdaje się głównym celem „dziennikarskiego śledztwa” TVN –u należałoby, zatem wyrzucić na śmietnik i uznać za historyczny nonsens. Tytuł publikacji dziennika „Polska” powinien wówczas brzmieć: „Ks. Jerzy mógł być ofiarą współpracy służb specjalnych PRL”. Przebieg zdarzeń wskazuje, że wojskowi, przejmując Kapłana z rąk Piotrowskiego wykonywali dalszy ciąg dyrektyw zleconych przez Kiszczaka i Jaruzelskiego i operacja ta była przeprowadzana w ramach współpracy SB z WSW. Druga ekipa, złożona prawdopodobnie z ludzi wojskowych służb służyła „zabezpieczeniu” operacji, a w odpowiednim momencie przejęła inicjatywę. Trzeba to wyraźnie powiedzieć - jeżeli w dniu aresztowania porywaczy z SB, ksiądz Jerzy żył jeszcze, oznacza to, że był więziony, okrutnie torturowany i zamordowany przez katów spod znaku WSW. Ponieważ to te właśnie służby, zostały za zgodą uczestników „okrągłego stołu” przeniesione do III RP w niezmienionej formie, a za przyczyną ludzi takich, jak Bronisław Komorowski osiągnęły ogromne znaczenie i wpływy w wolnej Polsce - można zakładać, że za wieloletnim, często przestępczym procederem ukrywania prawdy o morderstwie, stoją kiszczakowskie WSW/WSI. To chronieni dziś i rehabilitowani przez rząd Platformy tzw. oficerowie byłych WSI mogą nadal prowadzić działania dezinformujące i wykorzystywać media do fałszowania rzeczywistości. Najwyższy czas, aby wielkie kłamstwo o tej zbrodni obalić. ONI wiedzą, że jeśli tak się stanie, złamana zostanie zmowa milczenia, także w sprawie innych zbrodni systemu. Ksiądz Jerzy Popiełuszko, podczas mszy za Ojczyznę 27 maja 1984 roku wygłosił kazanie, którego treść doprowadziła do wściekłości władców PRL-u. Powiedział wówczas m.in.: „W dużej mierze sami jesteśmy winni naszemu zniewoleniu, gdy ze strachu albo dla wygodnictwa akceptujemy zło, a nawet głosujemy na mechanizm jego działania. Jeżeli z wygodnictwa czy lęku poprzemy mechanizm działania zła, nie mamy wtedy prawa tego zła piętnować, bo my sami stajemy się jego twórcami i pomagamy je zalegalizować". Aleksander Ścios
III RP CZY „TRZECIA FAZA”? część 2 NA POCZĄTKU BYŁA ZBRODNIA Teza, iż porwanie i zabójstwo księdza Jerzego Popiełuszki było zdarzeniem zaplanowanym jako początek drogi do „okrągłego stołu”, może wydawać się karkołomna, jeśli w ocenie działań partii komunistycznej w Polsce nie uwzględni się, że były one pozbawione autonomii i poddane nakazom sowieckiego okupanta. Wszelkie wydarzenia, których zasięg obejmował całe społeczeństwo, a ich skutki mogły decydować o przyszłości Polski, – jeśli były efektem działań partii i służb komunistycznych, - musiały uwzględniać interes ZSRR i stanowiły część globalnej strategii sowieckiej. Bez zrozumienia mechanizmów tej zależności, nie sposób dokonać prawidłowej oceny rzeczywistości lat 80-tych. „Nasza jedyna obecnie strategia”, - mówił Lenin już w lipcu 1921 roku -, „to stać się silniejszym, a co za tym idzie, mądrzejszym, bardziej racjonalnym, bardziej oportunistycznym. Im bardziej będziemy oportunistyczni, tym szybciej zgromadzą się masy dookoła nas. Gdy zwyciężymy nad masami przez naszą racjonalną postawę, użyjemy wtedy ofensywnej taktyki, w najściślejszym znaczeniu tego słowa”. Anatolij Golicyn w rozdziale zatytułowanym „Nowa metodologia” przedstawia dwie metody analizowania zdarzeń w świecie komunizmu:
„Wedle konwencjonalnych poglądów, opartych na przestarzałej metodologii, każde z wydarzeń wskazujących na zmiany w reżimie komunistycznym było objawem spontanicznego wzrostu tendencji odśrodkowych wewnątrz międzynarodowego komunizmu. „Nowa metodologia” prowadzi do całkowicie odmiennego wniosku stwierdzającego, że wszystkie one tworzą część serii zazębiających się strategicznych operacji dezinformacyjnych, zaplanowanych na potrzeby wdrażania długoterminowej polityki Bloku i jej strategii. Istotą „nowej metodologii”, która odróżnia ją od starej, jest wzięcie pod uwagę nowej doktryny i uwzględnienie roli Dezinformacji.
Konwencjonalna metodologia często próbuje analizować i interpretować wydarzenia w świecie komunistycznym w oderwaniu, w systemie „rok po roku”; inicjatywy komunistów są traktowane jako spontaniczne działania na rzecz osiągnięcia celów krótkoterminowych.” Przedstawienie tej istotnej uwagi było konieczne, by spróbować spojrzeć na zabójstwo księdza Jerzego poprzez pryzmat planowanej przez władców Kremla „odnowy”, dostrzec w nim element dalekosiężnej strategii partii komunistycznej, w której dla Polski przewidziano rolę pola doświadczalnego. Tę fazę strategii Golicyn charakteryzuje następująco: „Dysponując wieloma partiami u władzy, ściśle powiązanymi ze sobą, które zawsze potrafią wykorzystywać okazje dla poszerzania swojej bazy i wykształcenia doświadczonych kadr, stratedzy komunistyczni są wyposażeni obecnie, przy realizowaniu swojej linii politycznej, w takie techniki i strategie gotowe do puszczenia w ruch, jakie byłyby w ogóle poza wyobraźnią Marksa, niedostępne do praktycznego użycia przez Lenina i nie do pomyślenia przez Stalina. Wśród takich, nierozpoznawalnych dawniej strategii, są: wprowadzenie fałszywej liberalizacji we Wschodniej Europie, a prawdopodobnie i w samym Związku Sowieckim, oraz wykorzystywanie fałszywej niezależności przez reżimy w Rumunii, Czechosłowacji i Polsce”. Z tego punku widzenia należy zdecydowanie odrzucić pogląd, jakoby zdarzenie to było efektem wewnątrzpartyjnych rozgrywek lub jakiejkolwiek samowoli. Istota funkcjonowania systemu komunistycznego, oparta na totalnym podporządkowaniu wszystkich struktur państwa, wyklucza taką możliwość. Oportunizm – zgodnie z leninowską dyrektywą, był sposobem działania jednostek i całych państw. Po skutecznym przeprowadzeniu polskiej „fazy drugiej”, czyli stanu wojennego, którego celem miało być wprowadzenie ruchu „Solidarności” pod ścisłą kontrolę oraz zapewnienie stanu politycznej konsolidacji, należało spodziewać się podjęcia działań zmierzających do „fazy trzeciej”. Od roku 1982, w sukcesji po Breżniewie na moskiewskim tronie zasiada wieloletni szef KGB Jurij Andropow. W opinii wielu historyków to on właśnie rozpoczął proces tzw. liberalizacji i odwilży w ZSRR. Po raz kolejny analiza Golicyna, sporządzona w początkach lat 80-tych wyda się profetyczną prognozą. Na stronie 511 swojej książki autor napisał: „Mianowanie byłego szefa KGB, który był odpowiedzialny za przygotowanie fałszywej strategii liberalizacji w ZSRR, informuje, że był to czynnik decydujący przy wyborze Andropowa, a także wskazuje na rychłe nadejście takiej „liberalizacji” w bliskiej przyszłości. [...] Mianowanie Andropowa, uwolnienie przywódcy „Solidarności” oraz zaproszenie przez polski rząd Papieża do odwiedzenia Polski, wszystko to wskazuje, że stratedzy komunistyczni prawdopodobnie planują ponowne pojawienie się „Solidarności” na scenie politycznej, oraz utworzenie na wpół demokratycznego rządu w Polsce (pomyślanego jako koalicja partii komunistycznej, związków zawodowych i Kościoła), następnie, poczynając od około roku 1984 pojawią się reformy polityczne i gospodarcze w ZSRR.” Krótki epizod rocznych rządów Konstantina Czernienki można uznać za potwierdzenie skuteczności strategii dezinformacji. Po „betonowym” starcu, rządy światowe z wielką ulgą (i nadzieją) odebrały dojście do władzy „reformatora” Gorbaczowa, szybko zapominając, że był protegowanym kagebisty Andropowa. Przy zachowaniu proponowanej powyżej optyki, w procesach zachodzących w Polsce można bez trudu dostrzec odbicie kremlowskiej strategii. Istnieją przecież jawne dowody, wskazujące, że zabójstwo księdza Jerzego było zewnętrznie inspirowane i wpisane w taktykę działań sowieckich. We wrześniu 1984 r. w centralnej prasie sowieckiej wydrukowano materiał o organizacji antykomunistycznej w kościele św. Stanisława Kostki. W praktyce bloku komunistycznego, publikacja „Izwiestii” była publicznym ponagleniem polskich towarzyszy, by jak najszybciej rozwiązali problem niewygodnego kapłana. Tezy zawarte w artykule zostały dokładnie powtórzone w "Pro memoria" skierowanym do Episkopatu Polski przez Urząd do spraw Wyznań. W części I cytowałem fragmenty tych publikacji i przedstawiłem kalendarium roku 1984 – zbrodniczą chronologię, prowadzącą do mordu na księdzu Jerzym. W kontekście planowanej „fazy trzeciej”, na uwagę zasługuje również przemówienie Jaruzelskiego wygłoszone 3 czerwca 1984 roku, na zakończenie XVI Plenum KC PZPR, w którym pada zapowiedź przejęcia kontroli nad „ludźmi pracy”: „Jak pamiętamy, miliony ludzi domagały się tak niedawno demokratyzacji, decentralizacji, samorządności. Poszliśmy daleko w tym kierunku. I spójrzcie - co się okazuje? Wykorzystanie stworzonych możliwości jest wysoce niepełne. Zwiększoną odpowiedzialność niezbyt chętnie bierze się na własne barki. Od okrzyku do okrzyku, od skrajności do skrajności — to jakże częsta u nas choroba. Dlatego zdarza się, że przegrywamy. Raz z autokratyzmem, drugi raz z żywiołem; raz — z konserwatywnym bezwładem, drugi — z nieokiełznaną demagogią. Jaki z tego wniosek? Nasza partia jest siłą w państwie kierowniczą i w społeczeństwie przewodnią.[...] Główne partyjne zadanie — to być ideowym przewodnikiem i organizatorem, wyrazicielem i wykonawcą robotniczej woli we wszystkich, wielkich i małych sprawach, siłą żywotnie ludziom pracy potrzebną. Walczyć z tym, co słusznie oburza — z niesprawiedliwością, z naruszaniem robotniczej godności, ze społecznym złem. Słowem — być wśród ludzi.[...] Mówiliśmy otwarcie o wielu ważnych dla Polski sprawach [...]. Bierzemy przeszkodę po przeszkodzie. Intensywnie pracujemy nad planem na przyszłe pięciolecie. Nad założeniami rozwojowymi do 1995 r. Wiążemy je ściśle z braterską współpracą ze Związkiem Radzieckim, z innymi państwami socjalistycznymi. Jutro jest, musi być naszą szansą. Aby się spełniła, partia musi być z robotnikami, robotnicy z partią”. Zwiastunem „nowego otwarcia” mogło być bezterminowe odroczenie procesu czterech działaczy KOR – (Michnika, Kuronia, Romaszewskiego, Wujca )oraz lipcowa powszechna amnestia. Dotarcie do robotników, do społeczeństwa wymagało przetarcia szlaków wiodących do przywódców opozycji, by z ich grona wyselekcjonować grupę gotową do podjęcia rozmów. Można i trzeba pytać, – po co partii komunistycznej potrzebne było zabójstwo Kapelana „Solidarności”? Jakie cele spodziewano się osiągnąć? Czy śmierć księdza Jerzego była, jak chcą niektórzy „wypadkiem przy pracy”, próbą zastraszenia społeczeństwa, aktem bezmyślnego okrucieństwa, uderzeniem w Kościół? Czy – jak twierdzą inni – prowokacją, wymierzoną w „Solidarność”, grą wewnątrz partii komunistycznej, efektem „wojny służb”? Nim spróbuję odpowiedzieć na to pytanie, zacytuję fragment skazanej na zapomnienie książki Wojciecha Sumlińskiego – Kto naprawdę Go zabił?, w której autor, w sposób spójny i rzetelny przedstawia prawdę o śmierci księdza Jerzego. Opisując realia roku 1984, Wojciech Sumliński trafnie kreśli obraz polskiego Kościoła i tak charakteryzuje stosunek komunistów do tego „problemu”: „W tym okresie prymas Józef Glemp oficjalnie stał na stanowisku, że najlepszym rozwiązaniem w relacjach z władzami PRL jest unikanie napięć, siłą rzeczy był więc zwolennikiem prowadzenia polityki kompromisu w kontaktach z władzami (aby zrozumieć tę postawę, należy pamiętać, iż będąc odpowiedzialnym na cały Kościół w Polsce, prymas nie mógł nie uwzględniać doświadczeń najczarniejszych dni okresu stalinowskiego i zakończonego właśnie stanu wojennego). Znaczna część duchowieństwa, działając zapewne z cichym przyzwoleniem księdza prymasa, otwarcie przeciwstawiała się reżimowi Jaruzelskiego i Kiszczaka – w efekcie Kościół stał się jedyną znaczącą działającą jawnie instytucją, która potrafiła dać odpór reżimowym władzom. Kościół był postrzegany przez kierownictwo MSW jako wróg numer jeden – zinstytucjonalizowany, mający oparcie w społeczeństwie, ideologicznie wrogi przeciwnik ustroju PRL. Innymi słowy – grupa Jaruzelskiego i Kiszczaka postrzegała Kościół jako zagrożenie. Postawę tę odzwierciedlają między innymi fragmenty wypowiedzi na forum Biura Politycznego KC PZPR (jesień 1984): „W dalszym ciągu Kościół toleruje podważanie ustroju socjalistycznego. Mimo oficjalnych zakazów praktycznie pozwala części kleru i działaczy opozycyjnych na wykorzystanie obiektów sakralnych do dyskredytowania socjalistycznego państwa i jego władz. Toleruje wywoływanie napięć na tle umieszczania krzyży w szkołach i obiektach użyteczności publicznej. Nie przeciwstawia się przejawom nietolerancji ze strony niektórych księży wobec ludzi wierzących, osłania działaczy antysocjalistycznych”.Niewątpliwie, ma rację autor, gdy twierdzi, że Kościół był wrogiem numer jeden, a partia komunistyczna dostrzegała w nim największe zagrożenie. Trzy lata po wprowadzeniu stanu wojennego, rozlicznych represjach, wytężonej „pracy” bandytów z Grupy „D” Departamentu IV MSW, wewnątrzkościelnych działaniach tajnych współpracowników i rzeszy agentury wpływu – Kościół nadal stanowił niezdobyty bastion, był suwerenną i autonomiczną strukturą wewnątrz sowieckiego dominium. Przede wszystkim – był w posiadaniu wartości, o której partia komunistyczna w Polsce mogła tylko marzyć - rządu dusz, autentycznego, nieprzymuszonego wpływu na polskie społeczeństwo, opartego na wierze i tradycji. Dla sowieckich strategów było oczywiste, że chcąc przeprowadzić w Polsce eksperyment „historycznego kompromisu” muszą brać pod uwagę zachowanie i postawę Kościoła Katolickiego. Ten czynnik wydawał się na tyle istotny, że od reakcji Kościoła mogło zależeć powodzenie lub klęska planowanej „odnowy”. W ramach tego założenia, pod nadzorem sekretarzy KC PZPR Świrgonia i Czyrka powstał projekt zatytułowany „Założenia polityki wyznaniowej państwa”, stanowiący kamień węgielny pod zaostrzenie kursu w stosunku do Kościoła. O protokole posiedzenia Biura Politycznego KC PZPR z 25 września 1984 roku, na którym dyskutowano ten projekt, wspomina w swojej książce Wojciech Sumliński. Można zastanawiać się, na ile ów dokument, ( o którym Kościół musiał przecież wiedzieć) zawierał realne dyrektywy, na ile zaś stanowił jeden z elementów strategii dezinformacji, mając za cel wymuszenie ugodowej postawy hierarchii kościelnej? Już w trakcie „fazy drugiej”, po wprowadzeniu stanu wojennego, wykorzystanego również jako test zachowań społecznych, komuniści mieli okazję przekonać się, że pragmatyczna i kompromisowa postawa Prymasa Polski może stanowić dla nich ważny atut w planowaniu kolejnych kroków. Czym innym jednak była polityka kompromisu, forsowana przez większość Episkopatu, wynikająca z wielowiekowej mądrości Kościoła, od akceptacji porozumienia z władzą komunistyczną i odegrania roli jednego ze wsporników tej ugody. By osiągnąć tak dalece korzystną konwersję postawy hierarchii kościelnej, nie ryzykując jednocześnie efektu radykalizacji, musiano zastosować środek adekwatny do zamierzonego celu.Porwanie i zabójstwo księdza Jerzego stanowiło decyzję perfekcyjnie zaplanowaną i niezwykle trafną – z punktu widzenia sowieckiej strategii. Zapewne nigdy nie dowiemy się, kto był autorem tego iście szatańskiego planu. Gdy spojrzeć, z perspektywy naszej dzisiejszej wiedzy, na sytuację istniejącą w roku 1984, nie sposób wskazać żadnego alternatywnego zdarzenia, które w podobny sposób mogło wywrzeć wpływ na sprawy polskie. Można wyróżnić trzy przyczyny, dla których ten mord stanowił zbrodniczo idealny środek do celu. W osobie księdza Jerzego „spotykają się” dwa, elementarne czynniki, decydujące wówczas o kształcie polskiej rzeczywistości – „Solidarność” i Kościół Katolicki. Jego kapłaństwo i patriotyzm, siła wiary i wierność ideałom „Solidarności”, wprost pretendują tego Kapłana do roli, jaką przeznaczyli Mu oprawcy. Jednocześnie, „Solidarność” i Kościół - to dwa największe zagrożenia, z którymi partia komunistyczna nie jest w stanie sobie poradzić, a które musi podporządkować swoim planom, jeśli chce zagwarantować swoje przetrwanie. Uderzenie właśnie w Niego, to cios w te dwa porządki – znienawidzone, lecz przecież potrzebne, by móc nadal sprawować władzę i zachować dotychczasowe zdobycze. Było to uderzenie nie tylko symboliczne, godzące w to wszystko, co dla Polaków miało największą wartość, lecz nade wszystko obliczone na wywołanie określonej reakcji przywódców Kościoła i opozycji. W roku 1984 nie było w Polsce innej osoby, która łączyłaby w swojej działalności te dwie, najważniejsze dla społeczeństwa wartości. Ksiądz Popiełuszko był dla Kościoła polskiego błogosławieństwem. Nie wolno jednak ukrywać, że Jego działalność stanowiła problem dla hierarchów, że była wykorzystywana przez władze komunistyczne jako argument przeciwko Kościołowi, dając asumpt do stosowania rozlicznych szykan i ograniczeń. Z zachowanych dokumentów i przekazów wiemy, że wśród wielu hierarchów i dygnitarzy kościelnych postawa Kapelana Solidarności spotykała się z krytyką i niechęcią. Również Prymas Polski nie był wolny od takich odczuć. Być może nadejdzie kiedyś czas, gdy poznamy rolę, jaką w tym procesie odegrała agentura ulokowana w Kościele i w otoczeniu księdza Jerzego – współodpowiedzialna za Jego męczeństwo i śmierć. Wojciech Sumliński pisze w swojej książce: „SB miało wśród kościelnych hierarchów wyrobić księdzu Popiełuszce opinię karierowicza. Funkcjonariusze realizowali to zadanie z właściwą dla SB perfidią i cynizmem”. Wolno w tej sytuacji powiedzieć, że zniknięcie Kapłana mogło zostać przez niektórych ludzi Kościoła odebrane jako „rozwiązanie problemu”, jako przywrócenie właściwych ( w ich rozumieniu) proporcji pomiędzy posługą kapłańską, a zaangażowaniem w kwestie polityczne, mogło przysporzyć im argumentów, przemawiających za prowadzeniem zachowawczej, ograniczonej działalności duszpasterskiej. W tym sensie, działalność Kapłana z Żoliborza, nie tylko dla władz komunistycznych była przeszkodą w procesie tzw. normalizacji stosunków państwo – Kościół, choć z pewnością nikt w polskim Kościele nie oczekiwał, że zakończona zostanie bandyckimi metodami. Wreszcie – zabójstwo Kapelana Solidarności było oczywistym ostrzeżeniem, aktem zastraszenia i wymuszenia posłuszeństwa. Precyzja uderzenia w postać bliską Kościołowi i „Solidarności” miała jednoznacznie wskazać, że władza nie cofnie się przed żadnymi środkami, by wyegzekwować posłuszeństwo. Zabójstwo Kapłana było czytelnym sygnałem dla Kościoła, że nie może dłużej liczyć na pobłażliwość partii komunistycznej i musi brać pod uwagę, że władza zastosuje metody z lat stalinowskich. Choć reakcje społeczne (choćby powołanie Komitetów Obywatelskich Przeciw Przemocy, działalność księży Suchowolca i Niedzielaka) zaprzeczały intencjom władz, nie można wykluczać, że wielu kapłanów i działaczy opozycyjnych poczuło się poważnie zagrożonych. Cele, jakie władze komunistyczne osiągnęły poprzez zabójstwo księdza Jerzego i sposób przeprowadzenia operacji, nakazują twierdzić, że mieliśmy do czynienia ze szczegółowo zaplanowaną, przeprowadzoną z żelazną konsekwencją wielowątkową kombinacją operacyjną, stanowiącą preludium „fazy trzeciej”. Myślę, że wszystkie elementy tej kombinacji zostały zrealizowane z premedytacją. Od początku zakładano, że ksiądz zostanie zamordowany w okrutny sposób, tak, by widok poddawanego torturom Kapłana wstrząsnął kościelnymi świadkami oględzin zwłok. Od początku zakładano, że ujawnieni i osądzeni zostaną funkcjonariusze odpowiedzialni za porwanie – co miało wskazać na determinację działań bezpieki, ale również zamknąć sprawę i uchronić od odpowiedzialności prawdziwych morderców i mocodawców zbrodni. Od początku zakładano, że w kolosalnej, rozpisanej na setki głosów i wiele lat operacji dezinformacyjnej wezmą udział wyselekcjonowani działacze opozycji i ludzie Kościoła. Ten aspekt sprawy wydaje się może najważniejszy, w kontekście przygotowań do „historycznego kompromisu”, bowiem władze komunistyczne „dzieląc się” prawdą o zabójstwie Kapłana, uczyniły z grupy opozycjonistów i kościelnych dygnitarzy, uczestniczących w kampanii dezinformacji faktycznych wspólników w zbrodni i zakładników swoich planów. Wiemy, że powstały wówczas układ i zmowa milczenia obowiązuje do dnia dzisiejszego, co pozwala nazwać zabójstwo księdza Jerzego mordem założycielskim III RP. W kolejnej części przedstawię reakcje wielu osób i środowisk, które zdają się potwierdzać, że współbrzmienie głosów części opozycji i władz komunistycznych nie było przypadkowe i stanowiło integralną część kombinacji, związanej z zabójstwem księdza Jerzego. Przywołam obecnie, jako przykład słowa Lecha Wałęsy z wywiadu, udzielonego „Tygodnikowi Mazowsze” 13 grudnia 1984r. Od zamordowania Kapelana „Solidarności” upłynęły niecałe dwa miesiące, gdy przewodniczący Związku mówi: „ […] Od początku, od Sierpnia wiedziałem, że ruch będzie etapowy, że wielkich rzeczy w pierwszym etapie osiągnąć nie będzie można. [...] Ruch „S” jest w moim odczuciu silniejszy, głębszy niż kiedykolwiek. [...] Polska jest szachownicą, na której my gramy w szachy, a partner w warcaby. Oni mówią o zwycięstwach, my też mówimy, że to jednak my zwyciężamy. A tu nikt nie może zwyciężyć, tu trzeba się umówić do jednej gry. Niezależnie od tego, jakie mamy poglądy, pracować musimy w jednym kierunku. A ten kierunek to jest nasz kraj, to jest Ojczyzna, którą trzeba robić. [...]
„BO ZŁYCH INACZEJ POKONAĆ NIE MOŻNA…” „Porwanie księdza Jerzego Popiełuszki – znanego kapłana w parafii św. Stanisława Kostki na Żoliborzu w Warszawie - budzi głęboki niepokój. Z jednej strony istnieje obawa o jego życie, z drugiej strony istnieje obawa, że porywanie pewnych osób może się stać w naszym kraju metodą rozgrywek politycznych. Posiadane dotychczas wiadomości o okolicznościach porwania, wskazują na to, że sprawcy działali z motywów politycznych. Każde porwanie człowieka spotyka się z potępieniem. Tym bardziej wymaga napiętnowania porwanie kapłana, który pełni służbę społeczeństwu”. – głosiło oświadczenie Episkopatu Polski z dn.22 października 1984 roku. Bardzo ważne oświadczenie. Przypominam te słowa, gdy pojawia się oczekiwana od dawna publikacja IPN-u - „Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1982–1984”, tom 1. Książka zawiera informacje powstałe w czasie śledztwa prowadzonego przez Prokuraturę Wojewódzką w Warszawie przeciwko ks. Jerzemu Popiełuszce. Ich uzupełnienie stanowią dokumenty wytworzone przez Urząd ds. Wyznań, notatki służbowe funkcjonariuszy SB, plany czynności operacyjno-śledczych oraz doniesienia tajnych współpracowników SB wykorzystywane przez komunistyczną policję polityczną do inwigilacji kapelana „Solidarności”. Gdy we wrześniu 1983 r. wszczęto śledztwo przeciwko księdzu, materiały zgromadzone przez SB - właśnie donosy, podsłuchy, nagrania z kazań, zdjęcia i inne - były wykorzystywane przez prokurator Annę Jackowską do postawienia mu zarzutów. W sposób zupełnie naturalny, uwagę mediów przykuwają te fragmenty publikacji, które dotyczą ujawnienia sieci agenturalnej działającej w otoczeniu księdza Jerzego. Dobrze się stało, że historycy IPN-u przecinają wszelkie wątpliwości, co do osoby księdza Henryka Jankowskiego, rozstrzygając, iż to on był kontaktem operacyjnym "Libella" vel "Delegat". Choć od czasu znanej publikacji Piotra Adamowicza i Andrzeja Kaczyńskiego w „Rzeczypospolitej”, można było z dużym prawdopodobieństwem zidentyfikować postać KO Delegat, obecne, oparte na mocnych, naukowych dowodach orzeczenie, stanowi ważny krok w ujawnianiu ponurej prawdy o polskiej rzeczywistości. Dobrze również, iż książka zawiera odtajnione dane personalne tajnych współpracowników bezpieki, w tym księdza Andrzeja Przekazińskiego (TW „Kustosz”), Tadeusza Stachnika ( TW „Tarcza”, „Miecz”),że ilustruje szczególnie podłe działania księdza Michała Czajkowskiego oraz wskazuje na współpracę hierarchów Kościoła – bp Kazimierza Romaniuka, bp. Alojzego Orszulika, abp Jerzego Dąbrowskiego (TW „Ignacy”) - z policją polityczną PRL. Nazwiska te – o czym nie należy zapominać - pojawiają się w kontekście kilkuletnich, wielowątkowych działań bezpieki, skierowanych przeciwko księdzu Jerzemu i są dowodem jak ważną rolę w prześladowaniach i represjach wobec kapelana Solidarności powierzono sieci tajnych współpracowników, w tym również agentury ulokowanej w Kościele. Ten aspekt publikacji IPN-u – w kilka tygodni po haniebnym „zamknięciu” lustracji przez polskich hierarchów – przypomina, że nawet skala systemowego fałszu IIIRP, podniesiona do racji stanu, nie może uchronić przed prawdą.
Myślę jednak, że stałoby się bardzo źle, gdyby temat IPN-owskiej publikacji został zdominowany przez medialny szum, wywołany ujawnionymi w niej nazwiskami współpracowników bezpieki. Zwykle bowiem ( a szczególnie w IIIRP) dzieje się tak, że przekaz medialny ma za zadanie przykryć, a nie ujawnić niewygodną dla państwa prawdę i bywa wykorzystywany do kanalizowania uwagi na ściśle określone, choć dalekie od istoty sprawy elementy. Książka „Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1982–1984” zawiera właśnie tego rodzaju przekaz, który wydaje się być wyjątkowo niewygodny dla elit IIIRP. Już tylko fakt, że tak słynące z poszanowania prawdy media, jak TVN, czy „Dziennik” oraz wielu publicystów zawodowo fałszujących polską rzeczywistość podejmują wyłącznie temat ujawnionych nazwisk konfidentów, roztrząsając przy tym rzeczy oczywiste, powinien skłaniać do głębszej refleksji nad publikacją IPN-u. Rozpoczynając ten tekst cytatem oświadczenia Episkopatu z roku 1984, podkreśliłem zdanie, którego sens już wówczas wywołał sprzeciw i wzburzenie wielu środowisk. Na tyle zdecydowany, że członkowie NZS-u planowali nawet zorganizowanie wiecu przed siedzibą prymasa, a dość powszechnie w kręgach opozycji niepodległościowej zaczęto oskarżać kardynała Glempa o „trzymanie z władzą, nie z narodem”. W oświadczeniu bowiem, powtarzano tezę PRL-owskiej propagandy, że ksiądz Jerzy był tak naprawdę działaczem politycznym, a jego porwanie stanowiło element walki politycznej. Dlaczego to właśnie zdanie z deklaracji polskich biskupów warte jest przypomnienia, w kontekście obecnej publikacji IPN-u? Ponieważ zawierało ono jedno z podstawowych kłamstw komunistycznej propagandy – nie tylko w stosunku do działalności księdza Jerzego – ale w stosunku do wszystkich działań represyjnych, jakich doświadczał polski Kościół w latach okupacji sowieckiej. Było identycznym kłamstwem, jak to twierdzenie propagandysty z PAP-u, który 27 października 1984 pisał, iż „porwanie księdza Popiełuszki było prowokacją polityczną. Obecnie montowana jest kolejna prowokacja, cała seria prowokacji”; jak stanowisko Rady Krajowej PRON, w którym mogliśmy przeczytać - „rzeczą smutną jest fakt, że są ludzie, którzy nie czekając na ostateczny wynik śledztwa, z góry przesądzili sprawę i zgodnie z celami prowokacji wzywają do wystąpień, do aktów nienawiści, do działań szkodzących krajowi, ukrywając swe intencje pozornym przyłączaniem się do modlitwy Kościoła i jego troski o porwanego”,; jak słowa z artykułu Jacka Kuronia, ze 107 numeru „Tygodnika Mazowsze” - „A więc gen. Jaruzelski rozpoczął walkę ze swoim aparatem. Żeby mógł ją skończyć i umocnić się, musi mieć spokój społeczny. Jeśli damy mu ten spokój nie żądając nic w zamian, to oczywiście nie będzie musiał nam nic dać. Dlatego trzeba naciskać na władzę, ale w taki sposób, aby nie stało się dla niej konieczne zastosowanie terroru.”. Było kłamstwem, ponieważ morderstwo na księdzu Jerzym nie miało niczego wspólnego z aktem politycznym. Nie wynikało z działalności politycznej kapłana, a sprawcy nie działali z żadnych„motywów politycznych”. Wiedział to Kościół, wiedziała ówczesna władza. Wie o tym dziś „elita” IIIRP. Nie można zapomnieć, że systemowa walka z Kościołem katolickim, a w szczególności z duchownymi, prowadzona była zawsze pod sztandarem zwalczania „rozpolitykowanego kleru”. I choć komuniści starali się przekonać społeczeństwo, że nie walczą z całym Kościołem, religią czy Bogiem, działalność duchowieństwa stanowiła dla nich zagrożenie ideologiczne, na tyle ważne, że w jednym z dokumentów SB księży nazwano wprost „nosicielami obcej nam ideologii”. Gdy, dbając o pozory legalizmu władza stawiała duchownych przed sądami, starała się zawsze pokazać społeczeństwu, że nie represjonuje księży za głoszone przez nich prawdy wiary, za wierność Ewangelii, za głoszenie słów prawdy - lecz rozprawia się z rzekomymi przestępcami, winnymi szpiegostwa, nadużyć finansowych, - ogólnie łamania obowiązującego w Polsce Ludowej prawa. Bardzo wyraźnie widać tutaj analogię do metody stosowanej w latach 30. przez nazistów, którzy walkę z Kościołem prowadzili w myśl hasła „Nie męczennicy, lecz przestępcy”. Tym samym celom służyło nagłośnienie pokazowych procesów „duchownych-przestępców” , które miało odsunąć niebezpieczeństwo przybierania przez Kościół szat męczeństwa. Obraz księdza – rozpolitykowanego agitatora, zaangażowanego w polityczne spory i podziały – służył komunistom jako doskonały pretekst do zwalczania Kościoła, do walki z wiarą i przesłaniem Ewangelii. Dokładnie ten sam obraz miał wyłonić się z akt śledztwa, prowadzonego przez Prokuraturę Wojewódzką w Warszawie w roku 1983 – którego dotyczy tom 1 publikacji historyków IPN-u. Gdy w grudniu 1983 r. ks. Jerzy został aresztowany, bezpośrednim powodem zastosowania tej sankcji były "antysocjalistyczne" i "wybuchowe" materiały znalezione w mieszkaniu przy ul. Chłodnej. Gdy 12 lipca 1984 r. skierowano przeciwko niemu akt oskarżenia, posłużono się artykułem 194 kodeksu karnego, który mówił o działaniu przeciwko porządkowi publicznemu. Włączone do akt donosy tajnych współpracowników bezpieki, przedstawiały księdza jako kapłana zaangażowanego politycznie, karierowicza, żądnego politycznego przywództwa, podkreślały jego antykomunizm, mówiły o „krnąbrności” wobec władz kościelnych i państwowych, wskazywały na wypowiedzi i działania o rzekomo politycznym kontekście. Ten obraz, wyłaniający się z meldunków TW i KO nie był tworzony na potrzeby propagandy komunistycznej, nie stanowił projekcji życzeń esbeków. Sądzę, że tak naprawdę myśleli, tak postrzegali księdza Jerzego ludzie współpracujący z policją polityczną, w tych kategoriach widzieli rzeczywistość i dzieło Kapelana Solidarności. "Z donosów wynika, że wielu duchownych nie było w stanie go zaakceptować, był dla nich chodzącym wyrzutem sumienia" – napisał we wstępie książki Jan Żaryn.Tak samo jak oni, opisywali żoliborskie msze za Ojczyznę funkcjonariusze komunistyczni - „Na spektakle te składają się spreparowane urywki poezji i prozy polskiej o wydźwięku politycznym”. Pieśni śpiewane w kościele, mają również charakter „polityczny i antypaństwowy. […] „Ks. J. Popiełuszko staje się inspiracją dla różnego rodzaju ekstremistów”.– pisał towarzysz Jerzy Śliwiński - dyrektor Wydziału ds. Wyznań przy Urzędzie Prezydenta Warszawy. Dla rzeszy donosicieli, oplatających zdradziecką siecią księdza Jerzego, jego rzekome „politykierstwo” i zaangażowanie w pomoc opozycji, miało usprawiedliwiać ich własną podłość, miało dawać alibi aktom pospolitej zdradyjtom ało ono jedno z podstawowych ch nazwisk konfodent. Było wyborem „dialogu” z władzą, prowadzenia z nią moralnie niepewnej, „dyplomatycznej gry”, świadczącej jakoby o politycznej dojrzałości i pragmatycznym nastawieniu, przedkładającej „dobro Kościoła” nad utopijne mrzonki. Był to w pełni świadomy wybór wizji świata, w którym wszystko ma wymiar względny, a dobro i zło nie istnieje. W tak zamkniętej rzeczywistości nie ma miejsca na świętość, a męczeństwo za wiarę zdaje się być wyborem szaleńca. Ksiądz Jerzy, podczas mszy za Ojczyznę 27 maja 1984 roku wygłosił kazanie, którego treść musiała doprowadzić do wściekłości władców PRL-u. Ale stokroć mocniej jego słowa obnażyły nędzę postaw tych wszystkich, którzy poszukiwali „kompromisu” z ówczesną władzą. Powiedział m.in.: „W dużej mierze sami jesteśmy winni naszemu zniewoleniu, gdy ze strachu albo dla wygodnictwa akceptujemy zło, a nawet głosujemy na mechanizm jego działania. Jeżeli z wygodnictwa czy lęku poprzemy mechanizm działania zła, nie mamy wtedy prawa tego zła piętnować, bo my sami stajemy się jego twórcami i pomagamy je zalegalizować". Nie przypadkiem, w procesie beatyfikacyjnym księdza Jerzego najwięcej wątpliwości budziło to, czy można go uznać za męczennika za wiarę. Część hierarchów, w tym prymas, skłaniała się początkowo do wersji, że zginął z przyczyn politycznych. Nie wiemy, czy tymi wątpliwościami należy tłumaczyć fakt, że prymas odmawiał złożenia zeznań w procesie. Warto natomiast przypomnieć, że ówczesna postawa kard.Glempa spotkała się z uznaniem władz partyjnych. Wynika to ze stenogramów XVII Plenarnego Posiedzenia KC PZPR, które miało miejsce cztery dni przed wyłowieniem zwłok księdza Jerzego. „Myślę, że (...) prymas potrafi współdziałać z nami, żeby w interesie ogólnym, w interesie narodu, nie dopuścić do nieobliczalnego biegu wydarzeń” – mówił wtedy gen. Wojciech Jaruzelski. Nie sposób nie dostrzec, jak słowa z komunikatu PAP-u z 27 października 1984 roku, zatytułowanego „Przeciw prowokacji”, sugerujące, iż w akcie porwania księdza Jerzego „chodzi o zburzenie spokoju w Polsce. Chodzi o przerwanie początków procesów normalizacji stosunków z Zachodem. Chodzi o skłócenie za wszelką cenę państwa i Kościoła, o wymuszenie konfliktu” – współbrzmią z ówczesną postawą wielu hierarchów Kościoła. Zatem, wszystko – byle nie męczeństwo, byle nie uznanie, że zginął męczennik za wiarę i prawdę, że doszło do starcia dobra ze złem, a czyn sprawców wynikał z najniższych, nienawistnych pobudek. Jeśli zginął - to dlatego, że „politykował”, że „nie zachował ostrożności”, „był nieposłusznym mitomanem”, który „konspirował dowartościowując jakiś manieryzm, który zawsze reprezentował”. Tak widzieli to donosiciele, tak postrzegali liczni biskupi, tak uzasadniała komunistyczna propaganda. Ten obraz, aż nadto wyraźnie wyłania się z treści ostatniej publikacji IPN-u. Dlatego zawsze, gdy słyszę w moim kraju tak chętnie formułowany pogląd, jakoby ten czy ów ksiądz zbytnio „wtrącał się do polityki”, a Kościół „powinien zajmować się modłami, nie zaś angażować w sprawy polityczne” – wiem, że mordercy księdza Jerzego pozostawili w umysłach moich rodaków haniebny testament swojej obecności. Wielu historyków zwracało uwagę, że relacje władz komunistycznych z Kościołem uległy zasadniczej zmianie po zabójstwie księdza Popiełuszki. Mimo, iż oświadczenia hierarchów z tego okresu wyrażają sprzeciw wobec zabójstwa kapłana, próżno poszukiwać w nich wskazania winnych zbrodni lub potępienia prawdziwych intencji inspiratorów. Można odnieść wrażenie, że z chwilą zabójstwa Kapelana „Solidarności” odblokowały się możliwości porozumienia, usunięta została przeszkoda oddzielająca od siebie dwie, przeciwstawne siły. Otworzyła się droga do „historycznego kompromisu”. Powstał nienazwany obszar, w którym mogło nastąpić przedziwne spotkanie katów i ofiar, gdzie zatarto różnicę między dobrem i złem, a nakazy moralne i etyczne sprowadzono do poziomu własnej miernoty, nieludzkiej pychy i kazuistycznego zaprzaństwa. Ten obszar, „płaszczyznę porozumienia” nazwano później IIIRP. Jest rzeczą niezwykle charakterystyczną, że niedawna decyzja biskupów polskich o zakończeniu nigdy niedokonanej lustracji wpisuje się w tę samą „filozofię” postrzegania rzeczywistości - w konformistycznych kategoriach korzyści i strat, poprzez wizję osiągnięcia pozornych efektów propagandowych, fałszywie pojmowanego realizmu, mającego uzasadnić antyewangeliczny lęk przed prawdą i świętością. Książka historyków IPN-u pokazuje, że ksiądz Jerzy zginął, ponieważ na drodze swojej świętości spotkał ludzi, którzy jego postawę wierności Ewangelii odebrali jako zagrożenie. Wielu z nich, w tym ludzie tego samego Kościoła, któremu służył kapłan z Żoliborza nie potrafiło, nie mogło zaakceptować takiej postawy. Woleli widzieć w nim zaangażowanego politycznie kapłana, niż dostrzec prawdziwą, przerastającą ich wielkość. Zbyt mocno obnażała ich własną nędzę, zbyt wyraziście kontrastowała z ich załganą, ograniczoną wizją świata. Wzbudzała nienawiść – jak zawsze, gdy zło czuje się zagrożone dobrem. Oni przegrali, nie rozumiejąc słów Juliusza Słowackiego – „Panie! Bo złych inaczej pokonać nie można, Tylko w śmierci godzinie miłością anioła”. Ich przyziemna, tchórzliwa logika, musiała przegrać z logiką wiary.„To nie jest książka o donosicielach, to książka o świętości ks. Jerzego” - określił publikację IPN-u abp Kazimierz Nycz. Jest w tym zdaniu zawarta głęboka mądrość, która nakazuje, by nie kończyć drogi na jednych słowach księdza Jerzego, zanotowanych po spotkaniu z prymasem Glempem - „Zarzuty mi postawione zwaliły mnie z nóg. SB na przesłuchaniach szanowała mnie bardziej”, lecz dostrzec następujący po tym zdaniu dopisek: „Nie jest to oskarżenie. Jest to ból, który uważam za łaskę Boga prowadzącą do lepszego oczyszczenia się”.Oni - chcąc budować własne państwo na zabójstwie Kapłana - przegrali i wciąż przegrywają ze świętością księdza Jerzego.
Ksiądz Czajkowski zaprzecza i przeprasza W IPN znajdują się szokujące dokumenty. Wynika z nich, że ks. prof. Michał Czajkowski przez ponad 20 lat był agentem bezpieki. Ksiądz zaprzecza i przeprasza - pisze na pierwszej stronie Życie Warszawy opatrując tekst wielkim zdjęciem duchownego. Do dokumentów obciążających ks. Czajkowskiego dotarł w IPN dr Tadeusz Witkowski. Dziś w ŻW publikuje on porażające efekty swych badań. Wynika z nich, że jeden z najbardziej znanych polskich duchownych, obecnie współprzewodniczący Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów oraz współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, był w latach PRL jednym z najcenniejszych agentów SB. Akta dotyczące ks. Czajkowskiego znajdują się w IPN pod numerem 00169/83. Wynika z nich, że duchowny współpracował z SB w latach 1960-1984 pod pseudonimem Jankowski. Donosił m.in. na metropolitę wrocławskiego, abpa Bolesława Kominka, oraz twórców KOR-u Jacka Kuronia i Jana Józefa Lipskiego. Najbardziej bulwersujące są jednak szczegóły dotyczące donosów na ks. Jerzego Popiełuszkę. Od końca lat 70. oficerem prowadzącym ks. Czajkowskiego był Adam Pietruszka, który kierował późniejszą operacją zamordowania kapelana Solidarności. Co przekazywał mu ks. Czajkowski? Szczegółowe opisy planów ks. Popiełuszki, także planów działania na wypadek próby aresztowania przez SB. Ks. Michał Czajkowski zrezygnował ze współpracy zaraz po zamordowaniu ks. Popiełuszki przez bezpiekę. Z dokumentów wynika, że był wstrząśnięty zbrodnią. W rozmowie z ŻW ks. Czajkowski zaprzecza, że współpracował z SB. – Nigdy nie byłem tajnym współpracownikiem. Ale jeśli ktoś wykorzystał moją łatwowierność, bardzo przepraszam – mówi. Ze względu na wagę sprawy zamieszczamy w całości materiały opublikowane przez Życie Warszawy: Ksiądz Czajkowski agentem bezpieki Z akt IPN wynika, że znany duchowny donosił SB na ks. Popiełuszkę Nie zamierzałem zajmować się tym przypadkiem osobno, już w początkowej fazie lektury akt o sygnaturze IPN 00169/83 przechowywanych w Instytucie Pamięci Narodowej zrozumiałem jednak, że im dłużej dokumenty te pozostaną niezauważone i niedostępne dla ogółu czytelników, tym trudniejsza do oczyszczenia może okazać się cuchnąca rana, którą w sobie kryją. Rzecz dotyczy księdza Michała Czajkowskiego, osoby kreowanej przez część mediów na autorytet moralny, wielokrotnie nagradzanej i odznaczanej prestiżowymi wyróżnieniami, duszpasterza, wychowawcy kleryków i studentów, emerytowanego profesora uniwersytetu i asystenta kościelnego jednego z najważniejszych pism katolickich.
Sumienny agent Otóż z lektury tych akt wynika, że ks. Czajkowski był przez okres co najmniej dwudziestu czterech lat (1960–1984) niezwykle sumiennym, a więc bardzo groźnym agentem PRL-owskiej Służby Bezpieczeństwa. „Co najmniej”, gdyż najstarszy dokument z pierwszego tomu jego Teczki Pracy (w dokumentacji IPN jest ów tom nazwany teczką roboczą) pochodzi z czasów seminaryjnych i datowany jest 14 VII 1956 r. Sklasyfikowano go jako „Doniesienie Agenturalne (spisane ze słów informatora podczas werbunku)”, nie znalazłem jednak żadnego podpisanego nazwiskiem zobowiązania o współpracy ani dowodów, że jakakolwiek współpraca miała miejsce w ciągu kolejnych czterech lat. Kontakt ów mógł więc mieć charakter incydentalny. Trudno natomiast o wątpliwości po lekturze materiałów obejmujących okres studiów ks. Czajkowskiego na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim po 13 października 1960 roku i późniejsze lata. Jest tego sześć tomów. Cztery pierwsze zawierają doniesienia agenturalne tajnego współpracownika o pseudonimie Jankowski (pisane z reguły na maszynie lub spisywane „ze słów źródła”), oryginalne listy ks. Czajkowskiego z Rzymu i innych miast Zachodu, których część przesłana została na skrzynkę kontaktową i podpisana „Michał”, notatki służbowe funkcjonariuszy SB, stenogramy rozmów i informacji utrwalonych na taśmie magnetofonowej, komentowane dokumenty kościelne, raporty z biblistycznych konferencji naukowych, materiały dowodowe na działalność organizacji politycznych itp. W sumie około 440 stron formatu A4. Tomy piąty i szósty, opatrzone tytułem „Materiały Biura »W« do sprawy krypt. »Jankowski« to kserokopie oficjalnej i prywatnej korespondencji ks. Czajkowskiego z roku 1979. W odręcznej notatce z nagłówkiem „Ocena spotkania z TW ps. Jankowski z dn. 13 X 60 r.” podpisanej przez st. oficera operacyjnego Wydziału V, Departamentu III MSW [Mieczysława] Mrozowicza znajdują się między innymi takie oto zdania: „Spotkanie zgodnie z uprzednią umową wywołał listownie »Jankowski«. Odbyło się w Lublinie w hotelu Lublinianka. Na spotkanie t. wsp. stawił się punktualnie. Z zachowania jego wynika, że bardzo zależy mu na zachowaniu tajemnicy. Doręczył mi napisane na maszynie dwa doniesienia. […]»Jankowskiemu« bardzo zależy na wyjeździe na studia do Rzymu. […] W sprawie wyjazdu złożył wszystkie papiery wymagane przez B.P. Zagr. Prosiłby z naszej strony przyjść mu z pomocą. Odpowiedziałem, że nasza pomoc jest uzależniona od tego, na ile będzie w stosunkach z nami szczerze postępował”.
Niech będzie pochwalony Notatce towarzyszą dwie kartki maszynopisu w formacie A5 i odręczny liścik następującej treści: „Czekam u wyjścia z peronów dworca lubelskiego w czwartek 13 października o godz. 14.30. Jankowski”. Jedno z doniesień zawiera lapidarne charakterystyki kilku studiujących na KUL-u księży, ze szczególnym uwzględnieniem spraw natury obyczajowej wykorzystywanych z reguły przez SB jako materiał obciążający przy pozyskiwaniu współpracowników, drugie stanowi opis atmosfery „przygnębienia i niepewności” panującej na uczelni po usunięciu kilku profesorów teologii. W jakimś sensie była to więc klasyczna sytuacja „coś za coś”, która zaowocowała obietnicą współpracy z Departamentem I MSW, czyli z wywiadem, oraz doniesieniami zawierającymi informacje o profesorach, studentach i ich „uchybieniach moralnych”, tudzież szkic gabinetu rektora. Nagrodą był paszport. Wszystko w teczce „Jankowskiego” świadczy o tym, że młody, ambitny ksiądz solidnie się ze swoich obietnic wywiązywał. Zdecydowano, że podczas jego pobytu w Rzymie Dep. I przez okres około roku prowadził będzie z „Jankowskim” korespondencję na skrzynkę w kraju, po czym zgłosi się do niego z ustalonym hasłem pracownik Departamentu I i nawiąże kontakt operacyjny (z raportu M. Mrozowicza datowanego 30 listopada 1960 r.). Okres próby po wyjeździe na studia do Rzymu trwał, jak się okazało, dwa lata. „Jankowski” wysyłał w tym czasie „prywatne” listy na adres: Tomasz Stefański, Warszawa, Hoża 19 m. 70, z reguły zaczynające się pozdrowieniem chrześcijańskim „N.b.pochw. Jezus Chrystus” (w tym samym duchu i stylu utrzymane były odpowiedzi). Pisał w nich o studiach, profesorach i kolegach przybywających z różnych stron świata. 9 I 1963 r. prowadzący go Mieczysław Mrozowicz, już jako starszy oficer operacyjny Wydziału I, Departamentu IV (a więc po gomułkowskiej restrukturyzacji Służby Bezpieczeństwa i ustanowieniu specjalnego departamentu do rozpracowywania Kościoła), zanotował: „W dniu 8 I 63 r. omówiłem z tow. Ciszyńskim z Dep. I. MSW sprawę udzielenia odpowiedzi na list, jaki otrzymałem od ks. Czajkowskiego Michała z Rzymu. Czajkowskiemu odpisywał nie będę, a odpowiedzi udzieli mu obsługujący go pracownik i przekaże pozdrowienia od Tomasza Stefańskiego. Takie załatwienie sprawy ma na celu danie mu do zrozumienia, iż jego dotychczasowy kontakt korespondencyjny zostaje przerwany”. W ten sposób „Jankowski” przejęty został na kilka lat przez służby wywiadowcze PRL. Dokumentacji z tego okresu nie ma oczywiście wśród odtajnionych materiałów.
Radość pisania Tom drugi teczki pracy agenta noszącego pseudonim Jankowski jest zdecydowanie najgrubszy (jeśli policzyć również załączniki). Obejmuje okres trwający około dziesięć lat (1967–76), kiedy to po studiach w Rzymie i w Jerozolimie ks. Czajkowski podjął pracę jako wykładowca w Wyższym Seminarium Duchownym we Wrocławiu, po czym na skutek lokalnych konfliktów w Kurii Wrocławskiej został przeniesiony na parafię do Zgorzelca. Lektura tego tomu może być jednak dla wierzących katolików wyjątkowo dokuczliwa, mówi on bowiem głównie o wewnętrznych konfliktach w Kościele, o intrygach i walce o władzę. „Jankowski” był w tym czasie sukcesywnie prowadzony przez trzech różnych oficerów SB, którzy najwyraźniej nie znali zbyt dobrze jego wczesnych zasług. Wśród raportów majora Ludwika Dąbrowskiego z Wydz. I, Dep. IV MSW znajduje się na przykład notatka zawierająca takie zdania: „W dniu 25 IV br. dwukrotnie odbyłem na terenie Wrocławia spotkanie z t.w. »Jankowski«. Spotkanie odbyłem w hotelu Monopol i Grand. Konieczność dwóch spotkań wynikała z faktu przekazania mi przez t.w. »Jankowski« materiałów do wglądu i zwrotu. W czasie spotkania przekazałem »Jankowskiemu« 128 dolarów USD otrzymane z Dep. I, a należne mu z tytułu poprzedniej współpracy z zagranicą. Na przekazane dolary otrzymałem pokwitowanie podpisane pseudonimem, czego poprzednio »Jankowski« nie robił i jak twierdził poprzednio obsługujący go pracownik Dep. I, nie znał nawet swego pseudonimu”.
Talent literacki „Jankowskiego” Nie sądzę, że nowo włączeni do sprawy oficerowie byli również w stanie właściwie ocenić talent literacki tajnego współpracownika. Tym, co przede wszystkim uderza w materiałach z tego okresu, jest stylistyczny kontrast między raportami oficerów SB a produktami pióra „Jankowskiego”. Major Dąbrowski ma co prawda w tym czasie poważne zastrzeżenia co do jego konfliktogennego sposobu obcowania z innymi duchownymi i obawia się, że t.w. może stracić zaufanie arcybiskupa Kominka, walory literackie dostarczanych doniesień nie dadzą się jednak zakwestionować. Przy sumienności, która sprawia, że „Jankowski” posłusznie wykonuje wszystkie zlecone mu zadania, ma on duże poczucie humoru i potrafi zdobyć się na dystans wobec siebie samego. Pisze mianowicie (w trzeciej osobie) o ks. Czajkowskim: „[…] Plan rezydencji, który podałem, był trochę niedokładny. Arcybiskup śpi w małym pokoju przed tym, co w planie nazwałem jego sypialnią. Co do skrytki pod oknem w gabinecie, sprawdziłem ją, była niezamknięta, niczego wartościowego ani tajnego, nawet pieniędzy, w niej nie znalazłem. Pieniądze i ewent. dokumenty umieszcza w niej czasem tylko. Zamknięcie jest zwykłe, proste, choć skrytka jest niezauważalna. Uważam, że gra niewarta świeczki, że nie warto się do tej skrytki dobierać. W biurku też chyba nie trzyma niczego ważnego, bo szuflady pozostają otwarte, nawet gdy wyjeżdża. Przed laty, gdy obawiał się rewizji, dał różne papierzyska do przechowania swemu kapelanowi ks. Pikulowi na kapelanię (tam mieszka obecnie Czajkowski). Te papierzyska znajdują się nadal w przechowaniu u Czajkowskiego. Przypadkowo obejrzałem je – nie ma wśród nich żadnych dokumentów, tylko trochę broszur antykomunistycznych i wycinków z prasy polonijnej antykomunistycznej. Jeśli potrzeba, mógłbym to Czajkowskiemu podwędzić” (Ag. doniesienie z datą 8.09.63 r.). W prezentowanych portretach kolegów zdecydowanie dominuje czarny kolor. W autoportrecie wyłaniającym się z mozaiki trzecioosobowych uwag znacznie trudniej dostrzec czerń: „Czaja to dawny szpicel Latuska, ale nawrócony (bo i on dostał po głowie, gdy był jeszcze w Rzymie i Krucina obsmarował go u Kominka, że jeździ po świecie, nic nie robi), Kruciny nienawidzi, Latuska broni, choć mu nie donosi teraz i krytyczniej na niego patrzy; z innymi trzyma, ale bez zażyłości (z Rzymu donosił na Pazdura także, ale teraz jest między nimi pokój). Pęcherek trzyma z Przemyślakami (Puzio…), ale fantasta, w sprawach seminaryjnych nie ma orientacji, żyją muzyką i nerwami. O Czajkowskim już wiecie. Kogo opuściłem? Chyba to wszyscy…” (Doniesienie z datą 18 czerwca 1969 r.). „Czajkowski mógłby więcej zrobić, ale jemu chodzi o reformę, nie o władzę” (Doniesienie z datą 10 kwietnia 1971 r.). Jeśli w istocie chodziło wyłącznie o reformę, byłby to niezwykle ciekawy przypadek aktualizacji mitu Fausta: pakt z diabłem zawarty w celu realizacji uchwał Soboru Watykańskiego II. W takiej sytuacji trudno jednak nie zapytać o dodatkowe koszta. Informacje Jankowskiego przekazane Departamentowi IV MSW dotyczyły przecież nie tylko zwolenników konserwatywnego nurtu w Kościele polskim i nie tylko osób, których prywatnie nie lubił i które zwalczał. Uderzały one w Kościół jako taki. Nawet najbardziej pozytywna opinia może stać się w rękach diabła narzędziem zbrodni. A przecież wśród osób i instytucji występujących w doniesieniach księdza profesora znalazły się Kluby Inteligencji Katolickiej, Ruch Oaza, wspólnoty religijne, zgromadzenia zakonne (męskie i żeńskie), wykładowcy seminariów i uczelni katolickich, dostojnicy i osoby predysponowane do kierowania Kościołem z Karolem Wojtyłą włącznie. „Jankowski” był z całą pewnością jednym z najlepszych esbeckich ekspertów od spraw Biblii i teologii, ekumenizmu i stosunków między Kościołem polskim a niemieckim. Posiadał przy tym wiedzę, która pozwalała przewidywać nominacje na wysokie stanowiska w hierarchii kościelnej. Nawet z pozoru błahe informacje mogły mieć dla przeciwników Kościoła ogromne znaczenie operacyjne. Nikt przecież nie był w stanie przewidzieć, do jakich celów zostaną użyte. Po siedmiu latach pracy we Wrocławiu ks. Czajkowski został przeniesiony (karnie, jak sam przyznaje) na parafię do Zgorzelca. W rozmowie z Janem Turnauem („Nie wstydzę się Ewangelii”, Kraków 2004) twierdzi, iż „UB wyraźnie maczało w tym ręce”. Być może tak było, ale w teczce „Jankowskiego” nie znalazłem żadnego potwierdzenia tej tezy. Chyba że przyjmiemy, iż sprowokowano zesłanie tylko po to, aby przenieść podopiecznego tam, gdzie był bardziej potrzebny, to znaczy do centrum wydarzeń politycznych w Warszawie. Z notatki majora mgr. M[ariana] Bedki z 28 maja 1976 przepisałem jeden fragment: „Tajny współpracownik do współpracy z organami SB jest chętny. Z uwagi na miejsce jego pracy możliwości docierania do interesujących nas spraw są ograniczone. Przedsięwzięcie: – Wspólnie z Dep. IV spowodować zmianę miejsca pracy t.w. i jej charakteru, co spowoduje wzrost jego możliwości”. Jesienią tegoż roku ks. Michał Czajkowski zaczyna prowadzić zajęcia na ATK i instalować się w Warszawie.
Bunt Fausta Dokumenty dotyczące współpracy ks. Czajkowskiego z Departamentem IV MSW podczas jego pobytu w Warszawie znajdują się w tomach III i IV materiałów przejętych przez IPN. W odróżnieniu od tomów I i II nie ma tu wielu informacji przygotowanych przez „Jankowskiego” w formie pisemnej. Najczęściej są to informacje „ze słów źródła”, notatki ze spotkań i stenogramy zapisów magnetofonowych. Ciężar zainteresowania ze strony MSW przesuwa się tu wyraźnie w stronę opozycji politycznej poza Kościołem. Rok 1976 obfitował przecież w protesty robotnicze. We wrześniu zawiązał się Komitet Obrony Robotników. Jednym z zadań, które zlecił „Jankowskiemu” oficer prowadzący St[anisław] Nowak było zinfiltrowanie KOR-u. Poprzez środowisko Klubu Inteligencji Katolickiej i Lasek, w szczególności przez Lidię Wosiek, szybko udało się tajnemu współpracownikowi zbliżyć do rodziny Jacka Kuronia i Jana Józefa Lipskiego. Strzał był tak celny, że w niedługim czasie sprawą zainteresował się osobiście [wtedy jeszcze] major Adam Pietruszka i przejął tajnego współpracownika. Dzięki temu władze PRL dowiadywały się o kolejnych posunięciach Komitetu i środowisk opozycji skupionych wokół KIK co najmniej z kilkugodzinnym wyprzedzeniem. Nie znaczy to, że „Jankowski” zaniedbywał obowiązki duszpasterza i eksperta w kwestiach natury teologicznej. Przeciwnie. Nadal komentował najważniejsze wydarzenia z życia Kościoła w sobie właściwy sposób. 26 października 1978 r., a więc wkrótce po wyborze Karola Wojtyły na papieża, Adam Pietruszka zanotował: „T.w. ps. »Jankowski« telefonicznie przekazał mi wiadomość, że w środowisku kadry profesorskiej na ATK krąży dowcip związany w wyborem papieża z kraju socjalistycznego, oto jego treść: »Obecny papież Jan Paweł II ma powrócić do Polski za pięć lat, z chwilą jego przybycia powita go premier, mówiąc – dziękujemy Wam, kapitanie Wojtyła«. Powyższą wiadomość przekazałem do Wydz. IV i VI celem operacyjnego wykorzystania”. Gdy zestawia się oficjalne wypowiedzi ks. Czajkowskiego na temat strajków studenckich czy też stanu wojennego z tym, co zachowało się w teczce t.w. ps. Jankowski, sprawy zaczynają wyglądać mniej zabawnie. „[…] były to błogosławione tygodnie wędrówki: modlitwa, śpiew, spowiedzi, rozmowy, radość… Albo: strajki studenckie. We dnie byłem zapraszany na strajkujące uczelnie, w nocy siedzieliśmy z naszymi studentami ATK, głównie w kaplicy… No i stan wojenny. Tajne spotkania ze studentami i z działaczami opozycji”[…]. Powyższy fragment pochodzi z rozmowy z Janem Turnauem. A tak wygląda początek doniesienia t.w. „Jankowski” przyjętego przez Adama Pietruszkę 11 listopada 1980 r: „TW poinformował o zamiarze grupy studentów z ATK zorganizowania strajku okupacyjnego na terenie uczelni w dniach 12. 11. godz. 6 do dnia 14.11. włącznie. Dla zorganizowania strajku powołano komisję koordynacyjną spośród studentów, w skład której weszli…”. Tu następuje szereg nazwisk, wyszczególnienie haseł strajku i zadań dla tajnego współpracownika oraz przedsięwzięć dla organów SB. Nie zapomniał też ks. profesor o dołączeniu dowodu w postaci instrukcji strajkowej. Podobnie wyglądał jego udział w strajku studenckim w grudniu 1981 roku.
Przeciwko ks. Popiełuszce Najgorzej wygląda jednak sprawa roli, jaką odegrał „Jankowski” w działaniach podjętych przez SB przeciwko księdzu Popiełuszce. A śladów tych działań jest niemało. Odwiedzał księdza Jerzego i uzyskiwał jego „wynurzenia”, zapoznał SB z planem ucieczki „brata w kapłaństwie” na wypadek próby jego aresztowania. W spisanym [niechlujnie przez A.P.] doniesieniu z 30.11.82 r. meldował: „[…] chroniąc się przed aresztowaniem ma on zawsze podczas nabożeństwa zamówioną ze szpitala na Banacha karetkę pogotowia, stojącą obok kościoła. W przypadku próby aresztowania jego, ucieka on do karetki i będzie obłożnie chory, bezpieczny w klinice. Jestem zdania, że ks. Popiełuszko to typ mitomana widzącego więcej w wyobraźni niż w rzeczywistości. Jego konspiracja dowartościowuje jakiś manieryzm, który zawsze reprezentował”. Przy każdym spotkaniu otrzymywał nowe zadania: 30.11.1982 r.: „[…] utrzymywać kontakty z ks. Popiełuszką. Przy stosownej okazji zaoferować »pomoc« dla jego zakonspirowanej działalności”. 30.09.1983 r.: „[…] nadal przekazywać prymasowi opinie, które będą dyskredytowały ks. Popiełuszkę”. A wnioski, jakie wyciągał z tych kontaktów Adam Pietruszka, były jednoznaczne: „Daną informację wykorzystać w ramach prowadzonego śledztwa p-ko ks. Popiełuszce. Działaniami operacyjnymi spowodować podanie w wątpliwość przywiezionych przez bpa Kraszewskiego nakazów papieskich” (Notatka ze spotkania z TW ps. Jankowski w dniu 10.03.1984 r. odtworzona z taśmy). Czwarty tom dokumentów zamyka kserokopia notatki pułkownika Adama Pietruszki, z której wynika, że tajny współpracownik ps. Jankowski zerwał współpracę z komunistyczną SB po śmierci księdza Jerzego. Notatka datowana 28 października 1984 roku jest następującej treści: „W dniu dzisiejszym odbyłem z t.w. krótkie spotkanie w związku ze sprawą uprowadzenia ks. J. Popiełuszki. T.w. oświadczył, że spotykamy się tylko po to, aby mi powiedzieć, że za śmierć brata w kapłaństwie nie może być u niego żadnego wybaczenia. To jest zbrodnia kainowa, której kapłan rozgrzeszyć nie może. W tej sytuacji dla niego każdy pracownik Służby Bezpieczeństwa jest podobny. Nawet za cenę własnego grzechu każdy pracownik SB może się od niego spodziewać pogardy i wszystkiego najgorszego. Próby argumentacji, iż uogólnianie pojedynczych faktów nie jest metodą właściwą, zdecydowanie przerwał, prosząc o zakończenie spotkania i współpracy”. Czy trzeba było śmierci „brata w kapłaństwie”, by tajny współpracownik SB „Jankowski” zrozumiał, jakiej sprawie służył? Po przeszło dwudziestu latach, które upłynęły od tamtej daty, ksiądz profesor sprawia wrażenie osoby cierpiącej na selektywną amnezję. Książka „Nie wstydzę się Ewangelii” świadczy jednak, że nie ucierpiał w niczym jego temperament polemiczny i że nie opuściło go dobre samopoczucie. Autor jest doktorem filozofii. W okresie stanu wojennego był internowany, w 1983 r. wyjechał z Polski. Jest redaktorem naczelnym rocznika „Periphery: Journal of Polish Affairs” pod patronatem Piast Institute. O sprawie ks. prof. Czajkowskiego więcej w pracy badawczej dr. Witkowskiego, która ukaże się w formie książkowej TADEUSZ WITKOWSKI
Ktoś chce mnie wrobić Nigdy nie chciałem skrzywdzić Kościoła. Jeśli ktoś wykorzystał moją łatwowierność, bardzo przepraszam. Z ks. prof. Michałem Czajkowskim rozmawia Rafał Pasztelański
- Z dokumentów IPN wynika, że przez co najmniej 24 lata był Ksiądz tajnym współpracownikiem SB o pseudonimie „Jankowski”. Dał się Ksiądz złamać? - Nie dałem się złamać. Nigdy nie byłem tajnym współpracownikiem, nie znam pseudonimu „Jankowski”. Nie brałem też żadnych pieniędzy.
- Nie ma Ksiądz sobie nic do zarzucenia? - Nigdy nie chciałem skrzywdzić mojego Kościoła ani przyjaciół. Jeśli ktoś jednak wykorzystał moją łatwowierność, szczerość, nieostrożność czy zbytnią swobodę wypowiadania się, naprawdę bardzo przepraszam.
- Z dokumentów wynika, że wysyłał Ksiądz meldunki z Rzymu na adres Tomasza Stefańskiego.
- Ani z Rzymu, ani z innych miast nie wysyłałem żadnych donosów. Nigdy nie znałem Stefańskiego ani jego adresu przy Hożej. Nie rozumiem, jak można sugerować, ze pisałem takie judaszowe meldunki, w dodatku opatrywane pozdrowieniem „niech będzie pochwalny Jezus Chrystus”. Ktoś mnie próbuje wrobić!
- Według SB, motywem podjęcia współpracy była chęć uzyskania paszportu potrzebnego do studiowania w Rzymie... - Nigdy nie zabiegałem o paszport w inny sposób, niż pisząc oficjalne podanie do władz. Wiedziałem zresztą, że paszport otrzymam. Mój proboszcz ze Świdwina, prałat Eugeniusz Kłoskowski, załatwił mi to u swego szkolnego kolegi Bolesława Podedwornego, ówczesnego wiceprzewodniczącego Rady Państwa. Po powrocie do Polski wybrałem się nawet do Rady Państwa z podziękowaniem. W następnych latach zresztą wielokrotnie odmawiano mi paszportu.
- Nigdy nie podpisał Ksiądz niczego na SB? - W czerwcu 1956 r. jechałem na prymicję kolegi Witka Stroińskiego. Pociąg stanął przed Poznaniem, a konduktor powiedział, że w mieście rewolucja. Poszedłem tam torami. Widziałem strzelaniny i inne straszne rzeczy. Po jakimś czasie dostałem wezwanie na milicję. Ubek kazał mi się przyznać, że brałem udział w zajściach poznańskich. Zaprzeczyłem. Na koniec dali mi do podpisania zobowiązanie do milczenia na temat wizyty na UB. To wszystko.
- Z dokumentów SB wynika, że był Ksiądz agentem wyjątkowo gorliwym. - Jestem tym porażony i przerażony. Przecież nigdy nie byłem agentem! Nie miałem też kontaktów z wywiadem PRL. - A co z odnalezionymi w IPN raportami dotyczącymi mieszkania bp Kominka? - Nie mogą być prawdziwe, bo nigdy nie byłem w jego sypialni! Nie wiem też, po co miałbym się włamywać do jego skrytki czy szkicować plany mieszkania?!
- A donosy na Kluby Inteligencji Katolickiej i Oazy? - Te zarzuty są dla mnie tym bardziej krzywdzące, że do dziś jestem członkiem dwóch KIK-ów. Jeszcze bliższe były mi Oazy, zwłaszcza postać ich założyciela, ks. Franciszka Blachnickiego.
- W papierach pojawiają się też informacje o KOR... - To nawet teoretycznie byłoby trudne, bo o KOR-ze mało wiedziałem.
- Podobno miał Ksiądz infiltrować to środowisko przez Lidię Wosiek. - Pani Wosiek parokrotnie przekazałem prywatne pieniądze na KOR. Dzieliłem się też paczkami, które przychodziły na mój adres. To wszystko. O żadnych planach KOR nie byłem informowany. A nawet gdybym był, i tak bym tego nikomu nie zdradził.
- Ksiądz w ogóle zaprzecza, że miał kontakty z SB? - Świadomych nie miałem. Przychodzili do mnie jednak różni ludzie. Może byłem zbyt ufny i naiwny? Może nieraz nieświadomie przekazałem komuś jakieś wiadomości, ale na pewno nie takie, które szkodziły innym. Tym bardziej że żadnej tajnej wiedzy nie miałem. Byłem człowiekiem bardzo zajętym. Nigdzie nie węszyłem i nikogo nie śledziłem. Zresztą nigdy bym nie śmiał! Zawsze zależało mi na dobru Kościoła.
- Skąd w takim razie tak bogata dokumentacja Księdza współpracy? - Kompletnie nie wiem, o co chodzi! Moim zdaniem, to jakaś kompilacja informacji z podsłuchów, plotek i danych od innych osób. Pod koniec lat 80. znalazłem przecież w swoim mieszkaniu pluskwę. Wiem też z całą pewnością, że przechwytywano też moją prywatną korespondencję.
- A kontakty za granicą? - Kiedy byłem w Wiedniu u sióstr boromeuszek, zgłosił się do mnie mężczyzna podający się za byłego żołnierza Wehrmachtu. Po akcencie poznałem, że musi być Polakiem, a w każdym razie Słowianinem. Zostawił mi jakąś teczkę i powiedział, że poczeka na zewnątrz.
- Co to było? - Dokumentacja przeciwko abp. Ignacemu Tokarczukowi. Chciałem oddać tę teczkę, ale nieznajomy już zniknął. W tej sytuacji zabrałem to do Polski i przekazałem ks. Józefowi Glempowi, ówczesnemu sekretarzowi prymasa Stefana Wyszyńskiego. Powiedziałem, że to musi być esbecka prowokacja. Prymas Wyszyński mi dziękował. Teraz myślę, że ktoś chciał przy mojej pomocy zasiać w prymasie nieufność wobec abp. Tokarczuka. - W czasie strajku na ATK miał Ksiądz zdradzać studentów podając hasła kontaktowe, plany działań itp. - Nigdy nikomu z SB nie podawałem żadnych nazwisk, haseł czy instrukcji! Moją rolą było służenie studentom poradą duchową.
- Miał Ksiądz wtedy kontakty z Adamem Pietruszką? - Na dzień przed moim spotkaniem z jedną ze studentek przyjechał do mnie kiedyś pan, który przedstawił się jako Adam. Prosił, żebym wpłynął uspokajająco na studentów. Odpowiedziałem, że nie mogę spełnić jego żądań, bo nie mam tak bliskich kontaktów ze studentami. „Jak to? Przecież jutro ma ksiądz spotkanie że studentką” – odpowiedział. Zrozumiałem, że mam podsłuch. Kilka lat później zobaczyłem go w telewziji jako zabójcę ks. Jerzego. Dopiero wtedy się dowiedziałem, że to Pietruszka.
- Spośród materiałów IPN najbardziej obciążające Księdza są donosy na Jerzego Popiełuszkę. - To posądzenie jest dla mnie najbardziej przerażające i ohydne. Mój kontakt z ks. Popiełuszką ograniczał się do prowadzenia konferencji biblijnych dla pracowników służby zdrowia, których on był duszpasterzem.
- A opisane w papierach SB wizyty pod pretekstem odebrania leków dla rodziny? - Prosiłem go o leki dla ciotki, które po telefonie od ks. Jerzego załatwiała mi Anna Walentynowicz. Ks. Jerzy miał wielkie serce i chętnie pomagał. Ale zarzuty, że wykonywałem polecenia Pietruszki, który doprowadził do zabicia Popiełuszki? Absolutna bzdura! Nie udzielałem żadnych informacji o karetkach, ani nie robiłem żadnych innych donosów!
- A jątrzenie przeciwko ks. Popiełuszce u prymasa? - Nawet teoretycznie nie mogłem tego robić, bo do prymasa nie miałem dostępu. Zresztą zawsze wyrażałem się o ks. Jerzym z szacunkiem.
- Według SB, miał Ksiądz zerwać współpracę właśnie po zabójstwie Popiełuszki. - Nie było żadnej współpracy, więc nie było czego zrywać!
- Po co esbecy mieliby przez 24 lata fabrykować przeciwko Księdzu dowody? - Może myśleli, że zajmę jakąś funkcję w Kościele i chciano mnie rozpracować.
- Czy w tej sytuacji wystąpi Ksiądz do IPN o status pokrzywdzonego? - Proponowano mi to, ale szkoda mi było czasu. Teraz będę musiał to rozważyć.
- Jest ksiądz za lustracją? - Jeżeli chodzi o ludzi, którzy sprzedawali się i niszczyli innych, to – mimo współczucia – jestem za ujawnianiem prawdy. Ale tam, gdzie była rzeczywista zdrada, a nie nieostrożność czy gadulstwo. Życie Warszawy
Esbeckie gry wokół księdza Jerzego Popiełuszki W nowej książce IPN są nieznane dotąd donosy dwóch TW na kapelana „Solidarności”. Historycy ujawniają też, że słynny kontakt operacyjny „Libella” vel „Delegat” to ks. Henryk Jankowski. Publikację „Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1982 – 1984” historycy Instytutu Pamięci Narodowej zapowiadali od kilku miesięcy. Jest efektem szerokiej kwerendy na użytek śledztwa Instytutu w sprawie zabójstwa ks. Jerzego. Tom dokumentów, który IPN zaprezentuje dziś, ukazuje atmosferę narastającego napięcia wokół ks. Popiełuszki, czego finałem było porwanie i morderstwo kapłana 19 października 1984 r. Wśród materiałów największe emocje wzbudzają zapewne nieznane wcześniej raporty dwóch TW donoszących na ks. Jerzego. Dokumenty ułożono chronologicznie. Pierwszy z 22 lutego 1982 r. to relacja TW „Tarcza” ze spotkania z ks. Jerzym. Jednym z ostatnich jest szyfrogram dyrektora Departamentu IV MSW generała brygady Zenona Płatka zapowiadający spotkanie 25 września 1984 r., by w gronie „fachowców” opracować „plan konkretnych przedsięwzięć”, który miał przerwać „wrogą działalność” kilku księży. Na pierwszym miejscu wymieniony jest w nim ks. Popiełuszko. W tomie umieszczono też kilka dokumentów z inwigilacji ks. Jerzego. Chodzi o sprawę operacyjnego rozpoznania o kryptonimie „Popiel”, wszczętą kilka miesięcy po tym, jak kapłanem w kwietniu 1982 r. zainteresował się Wydział IV Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej. Akta „Popiela” się nie zachowały. Dokumenty odnaleziono w aktach innych spraw.
Donosił działacz KPN W książce zamieszczono kilka donosów na ks. Jerzego od tajnego współpracownika SB o pseudonimach Tarcza i Miecz (wcześniej „Tarnowski”). Z akt IPN wynika, że był nim nieżyjący już dziś działacz NZSS „Solidarność” Regionu Mazowsze i członek władz Konfederacji Polski Niepodległej Tadeusz Stachnik. Zachowało się 16 tomów jego teczki pracy. Stachnik zarejestrowany został w 1978 r. Mówił SB dużo, a jego informacje miały wartość operacyjną. O współpracy ks. Michała Czajkowskiego z SB (został zwerbowany w 1956 r. i po zerwaniu współpracy ponownie w 1960 r.) wiadomo od 2006 roku. Miesięcznik „Więź” opublikował raport na ten temat. W tomie IPN zamieszczono kilka notatek spisanych po rozmowie z ks. Czajkowskim, czyli TW „Jankowskim”, przez płk. Adama Pietruszkę – zastępcę dyrektora Departamentu IV MSW.
Przyjaciel TW „Kustosz” W lutym „Rz” ujawniła, że drugim duchownym, którego doniesienia umieszczono w tomie IPN, jest ks. Andrzej Przekaziński. To przyjaciel księdza Jerzego, dyrektor Muzeum Archidiecezjalnego Warszawskiego. 30 października 1984 r. to on poinformował zebranych w warszawskim kościele św. Stanisława Kostki, w którym posługiwał ks. Popiełuszko, że z Wisły wyłowiono zwłoki kapłana. Według zamieszczonych w książce źródeł MSW ks. Przekaziński został zarejestrowany we wrześniu 1979 r. jako kandydat na TW. W styczniu 1981 r. już jako TW „Kustosz”. Skreślono go z ewidencji w październiku 1985 r. Zachowała się jego teczka personalna i jedna teczka pracy TW. Do współpracy miał zostać zwerbowany „na zasadzie dobrowolności i korzyści materialnych”. Jego informacje miały wartość operacyjną, a dotyczyły muzeum, Akademii Teologii Katolickiej, środowiska literackiego oraz duchowieństwa. Historyk IPN dr hab. Jan Żaryn we wstępie do publikacji podkreśla, że doniesienia „Kustosza” nie mogły w pełni satysfakcjonować SB. Tajny współpracownik dowodził bowiem, że „nie robi on (ks. Popiełuszko – red.) nic, co by mogło szkodzić władzy, a organizowane przez niego msze dają upust niezadowoleniom społecznym”. Można dostrzec istotną różnicę między treścią a wydźwiękiem doniesień na temat ks. Jerzego spisanych przez płk. Pietruszkę po rozmowach z ks. Czajkowskim, a zapisanych przez kpt. Romana Dobrzyńskiego po spotkaniach z ks. Przekazińskim. „Doniesienia TW „Jankowskiego” miały wartość operacyjną, ponieważ w odróżnieniu od TW „Kustosza”, a zgodnie z linią interpretacyjną SB – wpisywał on czyny i słowa ks. Jerzego w kategorię „wystąpień politycznych”. Jednocześnie przypisywał – w wersji zapisanej przez płk. Pietruszkę – kapłanowi negatywne cechy osobowościowe” – twierdzi Żaryn.
Zarejestrowani biskupi Autorzy opracowania podają w przypisach biogramy wszystkich osób wymienionych w dokumentach – zarówno związanych z ks. Popiełuszką hierarchów Kościoła, jak i funkcjonariuszy aparatu władzy. Jest w nich wszystko, co na temat tych osób odnaleziono w IPN, niezależnie od tego, czy dotyczy to okresu 1982 – 1984, do którego odnosi się publikacja, czy innego. Te informacje zapewne wywołają duże poruszenie. Historycy IPN podają, że SB zarejestrowała jako osobowe źródła informacji biskupów (dziś emerytowanych): Kazimierza Romaniuka, byłego ordynariusza diecezji warszawsko-praskiej, oraz Alojzego Orszulika, byłego biskupa łowickiego. Ks. Romaniuk według zapisów ewidencyjnych SB został zarejestrowany w 1971 r. jako kandydat na TW, a w lipcu 1984 r. jako kontakt operacyjny (bez pseudonimu). W 1987 r. został wykreślony z ewidencji. W latach 1967 – 1980 odbył kilkanaście spotkań z funkcjonariuszami Wydziału IV KS MO. „W czasie rozmów miał przekazywać głównie informacje dotyczące funkcjonowania WSD (Wyższego Seminarium Duchownego – red.) w Warszawie” – czytamy w publikacji IPN. W styczniu 2009 r. bp Romaniuk napisał do Jana Żaryna: „Moje kontakty z funkcjonariuszem SB rozpoczęły się w roku 1970 lub 1971, gdy zostałem rektorem Metropolitalnego Seminarium Duchownego w Warszawie. Pewnego dnia zjawił się w seminarium pan – nie wiem, czy z Urzędu do spraw Wyznań czy z Urzędu Bezpieczeństwa – i oświadczył, że wszystkie seminaria duchowne pozostają w stałym kontakcie z władzami państwowymi poprzez kontakty wydelegowanych do tego urzędników. Właśnie jego wyznaczono do kontaktowania się z naszym seminarium”. Ks. Romaniuk poinformował funkcjonariusza SB, że musi powiadomić o tym prymasa. Prymas Józef Glemp nakazał mu roztropność i relacjonowanie spotkań. „Poleceń ks. prymasa starałem się z całą skrupulatnością przestrzegać” – stwierdził bp Romaniuk. Według niego rozmowy z esbekiem „dotyczyły najczęściej różnych pseudoprzestępstw kleryków – np. ktoś przekroczył nielegalnie w czasie wakacji granicę polsko-czeską, ktoś inny podobno był na tajnym zebraniu KOR (Komitetu Obrony Robotników – red.) itp.”. Bp Alojzy Orszulik, który od 1962 r. pracował w sekretariacie episkopatu Polski, w latach 1968 – 1993 był kierownikiem biura prasowego, uczestniczył w rozmowach o nawiązaniu stosunków dyplomatycznych między PRL a Stolicą Apostolską oraz w rozmowach Okrągłego Stołu. SB zarejestrowała go w 1977 r. Był kandydatem na TW, a w 1986 r. zmieniono kwalifikację na kontakt operacyjny (bez pseudonimu). W dzienniku rejestracyjnym MSW w listopadzie 1989 r. przy personaliach ks. Orszulika jako kontakt operacyjny (KO) wpisano: „rezygnacja”. „W związku ze zniszczeniem dokumentów nie można ocenić skali podjętej współpracy” – ocenia Jan Żaryn. Przed Kościelną Komisją Historyczną powołaną przez episkopat bp Orszulik tłumaczył, że spotykał się z funkcjonariuszami SB z tytułu pełnionego urzędu, a podczas pobytu za granicą odbywał kurtuazyjne wizyty w placówkach dyplomatycznych PRL. Według akt SB tajnym współpracownikiem był również nieżyjący już bp Jerzy Dąbrowski, zastępca sekretarza generalnego episkopatu Polski w latach 1982 – 1991. Informację o tym przed kilku laty opublikował tygodnik „Wprost”. Ks. Dąbrowski miał być pozyskany do współpracy w 1962 r. jako TW „Ignacy”. Do 1970 roku prowadzić miał go Departament I MSW, czyli wywiad.
Prałat agentem wpływu Jan Żaryn we wstępie do publikacji twierdzi, że KO „Libella” vel „Delegat” to ks. Henryk Jankowski. Tego typu sugestie pojawiły się już kilka lat temu (w tekstach opublikowanych w „Rz” przez Piotra Adamowicza i Andrzeja Kaczyńskiego), ale nikt do tej pory nie napisał o tym wprost. Identyfikacja tego KO jest trudna. Należał do osobowych źródeł informacji, które nie były rejestrowane. A jego materiały zostały „wybrakowane” w 1990 r. Z ustaleń historyków IPN wynika, że KO o tych pseudonimach był prowadzony przez Wydział IV KW MO w Gdańsku co najmniej od grudnia 1980 r. do maja 1982 r. Do tej pory odnaleziono kilkanaście meldunków sporządzonych z rozmów, jakie prowadził z nim zastępca naczelnika Wydziału IV KW MO w Gdańsku Ryszard Berdys.
Jak oceniono w publikacji IPN, „wynika z nich, że był uznany za wyjątkowo cennego agenta „wpływu”, wykorzystywanego do rozpracowania NSZZ „Solidarność” i Kościoła hierarchicznego, z racji jego kontaktów bezpośrednich z prymasem Polski (kardynałem Stefanem Wyszyńskim i jego następcą abp. Józefem Glempem) oraz Lechem Wałęsą”. Żaryn przypuszcza, że ks. Jankowski „nie miał świadomości, w jakim charakterze występuje podczas rozmów z oficerem prowadzącym. Wydaje się za to, że świadomie uczestniczył w grze politycznej, której celem – według niego – była próba ograniczenia wpływów KOR na politykę związku i zbliżenie stanowisk władz „S” do opinii wychodzących z ul. Miodowej (rezydencji prymasa – red.). SB – w koncepcji ks. Jankowskiego – miała stanowić narzędzie i swoisty pas transmisyjny wspierający „porozumienie” między władzą a hierarchią Kościoła katolickiego”. Celem SB w kontaktach z ks. Jankowskim „było wzmocnienie działań dezintegracyjnych skierowanych przeciwko „S” z wykorzystaniem wszelkich informacji świadczących o istnieniu konfliktów personalnych, ideowych i programowych w związku. (...) Data zakończenia współpracy z KO „Libellą” vel „Delegatem” stanowi cezurę czasową, od której SB podjęła intensywne środki inwigilacji zmierzające do zdeprecjonowania kapłana w oczach opinii społecznej i Kościoła hierarchicznego” – pisze Jan Żaryn. Według akt SB zarejestrowany jako TW „Paweł” miał być również warszawski duchowny ks. Mieczysław Nowak, znany z zaangażowania po stronie „S” (co było powodem decyzji prymasa o odwołaniu go z parafii w Ursusie). Został pozyskany „na zasadzie dobrowolności oraz patriotyzmu” w 1978 r. Wykreślony z ewidencji w lutym 1984 r. z „uwagi na odmowę dalszej współpracy”. Miesiąc wcześniej funkcjonariusz SB notował: „w okresie współpracy TW przekazywał istotne i obiektywne informacje dotyczące parafii Podkowa Leśna, Ursusa oraz księży zatrudnionych na tych parafiach, jak również szereg informacji istotnych dla naszej służby”. Z dokumentów wynika, że tajnym współpracownikiem był też ks. Jerzy Czarnota, ps. Poeta, wikariusz w parafii św. Stanisława Kostki w tym samym czasie, gdy rezydował w niej ks. Popiełuszko. W sierpniu 1980 r. odmówił pójścia do Huty Warszawa, by odprawić mszę św. Zrobił to ks. Jerzy i od tego momentu rozpoczęła się jego praca duszpasterska wśród hutników. Istnieje podejrzenie – któremu ks. Czarnota zaprzecza – że to on umożliwił SB założenie podsłuchu w mieszkaniu ks. Popiełuszki. Ks. Czarnota, obecnie duchowny diecezji łowickiej, został pozyskany do współpracy w 1964 r. i zarejestrowany jako TW „Rolando”. Ponownie pozyskany przez SB został w 1978 r. jako TW „Poeta”. Został wyrejestrowany w lutym 1990 r. „Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1982 – 1984”, tom I, wstęp Jan Żaryn, redakcja naukowa Jolanta Mysiakowska, wybór i opracowanie Jakub Gołębiewski, Jolanta Mysiakowska, Anna K. Piekarska, Warszawa 2009. Drugi tom ma się ukazać jesienią tego roku.
Jakie materiały ocalały w IPN Książka wydana przez Instytut Pamięci Narodowej zawiera 130 dokumentów. Są to materiały Urzędu do spraw Wyznań, Służby Bezpieczeństwa, Prokuratury Wojewódzkiej w Warszawie,a także dokumenty pochodzące z archiwum kurii warszawskiej. Kilkadziesiąt materiałów spośród zamieszczonych w książce „Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1982 – 1984“ dotyczy śledztwa prowadzonego od września 1983 do lipca 1984 roku przez Prokuraturę Wojewódzką w Warszawie przeciwko ks. Jerzemu Popiełuszce. Kapłana oskarżono wówczas o nadużywanie wolności sumienia i wyznania na szkodę interesów PRL. To protokoły z przesłuchań ks. Jerzego, świadków oraz notatki informacyjne prokuratury. W drugim rozdziale książki zamieszczono materiały MSW, które powstały między 20 października a 3 listopada 1984 roku, czyli między porwaniem a pogrzebem ks. Popiełuszki. Zawierają informacje o nastrojach społecznych. W aneksie umieszczono trzy dokumenty z 1995 roku. Dotyczą umorzenia przez Sąd Najwyższy postępowania karnego, które toczyło się przeciw ks. Jerzemuw latach 1983 – 1984. Ewa K. Czaczkowska
Raport "Delegata" W styczniu 1981 r. delegacja będącej na ustach całego wolnego świata "Solidarności" z Lechem Wałęsą na czele pojechała do papieża Polaka Jana Pawła II. Dzięki agenturze SB już w kilka dni po powrocie szczegółowy raport z wizyty trafił na najważniejsze biurka w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych W czasie sierpniowego strajku w 1980 roku, na słynnej bramie Stoczni Gdańskiej, obok obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej stoczniowcy umieścili portret Jana Pawła II. Pod koniec strajku ktoś wpadł na pomysł pielgrzymki do Rzymu, jeśli protest zakończy się sukcesem. Do jedynego wolnego związku zawodowego w bloku komunistycznym płynęły zaproszenia z całego świata. Uznano jednak, że pierwsza oficjalna delegacja kierownictwa "S" wyruszy do miejsca symbolicznego, ale zarazem politycznie neutralnego, czyli do papieża Polaka. Do Rzymu pojechało 18 osób, z Lechem Wałęsą na czele. Związkowa delegacja powróciła do kraju 19 stycznia. Już dwa dni później, 22 stycznia, powstał opisujący jej pobyt we Włoszech wielostronicowy meldunek do "Naczelnika Wydziału IV Departamentu IV Ministerstwa Spraw Wewnętrznych", podpisany przez podpułkownika Aleksandra Świerczyńskiego, naczelnika Wydziału IV Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Gdańsku.
Przytaczamy ten dokument niemal w całości z zachowaniem pisowni oryginalnej. Wydział IV MSW zajmował się Kościołami i związkami wyznaniowymi. Natomiast skrót k.o. oznaczał kontakt operacyjny, czyli jedno z osobowych źródeł informacji Służby Bezpieczeństwa. Meldunek zaczyna się tak: "Dnia 21 bm. uzyskano ze źródła k.o. "Delegat" następujące informacje na temat przebiegu wizyty NSZZ "Solidarność" w Rzymie i spraw z nią związanych".
Wizyta u prymasa "Dnia 11 i 12 stycznia br. Kapelan "S" ks. Henryk Jankowski przebywał na terenie Warszawy, gdzie wspólnie z Lechem Wałęsą przeprowadzili w Sekretariacie Episkopatu rozmowy i robocze ustalenia dot. wizyty we Włoszech i audiencji u Papieża" - donosił "Delegat". - "Bp Dąbrowski i ks. Orszulik przekazali Wałęsie niezbędne wytyczne i wskazówki odnośnie postawy, jaką winna zająć we Włoszech delegacja "S". Poinformowano Wałęsę, że jego najbliższymi doradcami będą doc. Kukołowicz oraz ks. Jankowski, z którymi ma konsultować wszystkie swoje działania. Poza tym ks. Jankowski i Wałęsa byli na rozmowie u Prymasa Wyszyńskiego (Wyszyński przebywał w tym czasie na wypoczynku pod Warszawą). Prymas udzielił Wałęsie rad odnośnie tego, jaki kierunek działalności winna przyjąć "S". Według Wyszyńskiego, nadrzędnym celem wszelkiej działalności winien być interes Ojczyzny i rzetelna praca dla wszystkich ludzi dla dobra Polski. Poza tym Wyszyński oświadczył Wałęsie, że przy "S" oraz przy jego osobie "kręcą się bardzo dziwni i nieciekawi ludzie", od których należy się uwolnić. Wałęsa zobowiązał się przestrzegać wszystkich ustalonych w Sekretariacie Episkopatu zasad wizyty i lojalności wobec doradców delegowanych przez Prymasa".
Przemówienie dla Wałęsy "Na lotnisku delegację witali przedstawiciele trzech central związkowych. Już podczas powitania określili się oni jako rywalizujące między sobą grupy. W imieniu Stolicy Apostolskiej witał abp Copa, którego związkowcy włoscy popchnęli na plan dalszy, aby samemu odgrywać główną rolę". Później w dokumencie pojawia się szczegółowa informacja o tym, że część delegacji mieszkała osobno, a także, kto z ramienia Kościoła współdziałał z przedstawicielami prymasa. "Delegat" zauważył też w Rzymie "bardzo dużo różnych przedstawicieli prasowo-telewizyjnych z RWE i "Kulturą Paryską" włącznie". Autor donosu odnotował, że kilku z nich przedstawiało się nazwiskiem "Morawski" i "wszyscy oni się znali ze sobą". "Ponieważ Lech Wałęsa źle czyta opracowano mu na piśmie wystąpienia, ks. Jankowski i doc. Kukołowicz przygotowali go do wystąpienia na audiencji u Papieża w ten sposób, że pouczyli go co ma powiedzieć, pozostawiając mu swobodę w wyborze własnej formy przekazania tych ustalonych treści". "Audiencja rozpoczęła się w dniu 15 bm. od osobistej rozmowy Papieża z Wałęsą w apartamentach papieskich. Następnie Jan Paweł II przyjął żonę Wałęsy i jego ojczyma, który przyleciał z USA. Po tym Papież spotkał się z całą delegacją "S" w składzie... ". Tu padają nazwiska członków delegacji oraz "towarzyszących ekspertów Prymasa Polski". "Spotkanie Papieża z delegacją miało bardzo kurtuazyjny charakter. Po wstępnych powitaniach Papież podchodził kolejno do każdej osoby, a ta przedstawiała się imieniem i nazwiskiem, podając przy tym skąd pochodzi oraz co sobą reprezentuje".
Podarunki dla papieża Zaplanowana na godz. 11 audiencja generalna w Sali Konsystorza opóźniła się prawie o godzinę. "Delegat" wylicza, kto był na niej obecny. "Przemówienie Wałęsy na tej audiencji było krótkie i uwzględniało tylko te treści, które zostały uzgodnione z doradcami. Wskazał on na apolityczny charakter "S", podkreślając że mają one ochraniać jedynie interes ludzi pracy i ich prawa obywatelskie. Wałęsa nadmienił również, że "S" swoich działań nie będzie wypełniać akcjami kościelnymi lecz będzie bronić interesów Kościoła, jeżeli zaistnieje taka potrzeba. Papież odpowiedział na to przemówieniem, którego treść jest powszechnie znana.
Delegacja przekazała Papieżowi swoje upominki i pamiątki z Polski - ziemię ze Stutthofu, Westerplatte, miejsca gdzie w 1970 zginęli robotnicy, model pomnika Poległych Stoczniowców, album ze zdjęciami z obchodów X rocznicy grudnia, model polskiego promu morskiego budowanego w Szczecinie, dwa blakiery gdańskie i inne. Ks. Jankowski przekazał od siebie Papieżowi krzyż z bursztynu, a ks. Goździewski kombatanckie symbole i znaki z okresu II wojny światowej umocowane na dużym kawałku kory. Papież okazał największe zadowolenie i satysfakcję z otrzymania urny, która zawierała ziemię z miejsc pamięci narodowej i zamierza ten dar umieścić na eksponowanym miejscu".
Nieuzgodnione działanie "Podczas audiencji u Papieża ob. Bożena Rybicka pozwoliła sobie na nieuzgodnione działanie, które wywołało pewien niesmak. Przy powitaniu chciała ona przypiąć Papieżowi znaczek Ruchu Młodej Polski (Jan Paweł II miał w tym czasie przypięty przez Wałęsę znaczek "S"), lecz została przez niego odsunięta z tym znaczkiem. Papież znalazł takie wyjście z sytuacji, że kazał Rybickiej położyć ten znaczek na stole pomiędzy innymi, osobistymi prezentami. Pod wpływem sugestii ks. Jankowskiego, po audiencji doszło do ostrej rozmowy Wałęsy z Rybicką. Została ostrzeżona, że jeżeli raz jeszcze pozwoli sobie na samowolę, to wyłączy ją ze składu delegacji". Informując o licznych artykułach prasy włoskiej na temat wizyty, "Delegat" zauważył, że "były również oceny przedstawiające w zdeformowanej formie stosunki polskie i fakt audiencji "S" u Papieża. Ukazała się np. karykatura, jak Jan Paweł II jedzie na Wałęsie, trzymając go za wąsy". "Zanotowano również inny incydent prasowy: zmęczony Wałęsa usiadł dla odpoczynku w recepcji Hotelu Victoria i podparł głowę ręką, co wykorzystano do wykonania zdjęć. Następnego dnia zamieszczono to zdjęcie w prasie opatrzone podpisem, że tak wygląda pijany Wałęsa. Fakty te przekonały Wałęsę, że prasa zachodnia w pogoni za sensacją nie przebiera w środkach i przyznał rację kapelanowi "S", jego ostrzeżenia w tym zakresie były słuszne".
Redaktor Mazowiecki prowadzi destrukcję "Taktykę postępowania Wałęsy i delegacji "S" ustalano codziennie wieczorem na każdy dzień następny" - relacjonował dalej "Delegat". - "Robione to było w oparciu o serwis prasy włoskiej, którą dostarczał ks. Sokołowski i o. Przydatek. Koncepcje te opracowywał doc. Kukołowicz i kapelan "S" i wg tego programowano postępowanie Lecha Wałęsy. Ks. Sokołowski i o. Przydatek robili dużo dobrej roboty na rzecz pozytywnego rezonansu spraw polskich w środowisku włoskim. Na czas spotkań "S" ze związkowcami włoskimi delegacja przeniosła się do rzymskiego Hotelu Victoria. Od tego czasu red. Mazowiecki, Bohdan Cywiński, Karol Modzelewski i Andrzej Celiński zaczęli prowadzić swoją destrukcyjną politykę, zmierzającą do oderwania delegacji od wpływów doradców kościelnych i narzucenia jej swoich koncepcji. Łamiąc ustalenia przyjęte przez Rząd i Episkopat dążyli oni do otwarcia delegacji "S" dla zachodnich ośrodków publicystyczno-propagandowych. Mieli oni jakieś własne kontakty w tych środowiskach i chcieli doprowadzić do penetracji grupy "S" przez ośrodki propagandowe. Bohdan Cywiński mieszkał poza miejscem pobytu delegacji i załatwiał sobie tylko znane sprawy. Podobnie niejasne sprawy załatwiali Mazowiecki, Modzelewski i Celiński". "Widząc tę sytuację doc. Kukołowicz pilnował Wałęsy, aby nie dał się on sprowokować (Kukołowicz zajął pokój hotelowy w bezpośrednim sąsiedztwie pokoju Wałęsy). Pomagał mu w tym ks. Jankowski, który dojeżdżał do hotelu z swego mieszkania w Corda Cordi. Następnie zdecydowano, że drugie spotkanie "S" z Papieżem (msza i śniadanie z Papieżem w dniu 18 stycznia br.) jest pretekstem do tego, aby przeprowadzić Wałęsę i całą delegację z Hotelu Victoria do domu im. Jana Pawła, a tym samym zneutralizować tendencje Mazowieckiego, Cywińskiego i Modzelewskiego. Plan ten spotkał się z dużym sprzeciwem Mazowieckiego, lecz ks. Jankowski i doc. Kukołowicz przeprowadzili Wałęsę do domu Jana Pawła".
Wpływy ks. Jankowskiego "Na mszy i śniadaniu u Papieża bardzo źle zaprezentowała się Bożena Rybicka i ... (personaliów tej osoby nie ujawniamy, gdyż mieszka za granicą i nie udało nam się z nią skontaktować - P.A., A.K.). Bożena Rybicka przyszła sfatygowana po nieprzespanej nocy, uzewnętrzniając swoje zmęczenie i senność. Podobnie zmęczony przyszedł na mszę ... i usypiał podczas tego kameralnego nabożeństwa. Na śniadaniu u Papieża zachowywał się jak człowiek bardzo prymitywny. Wykazując duże łakomstwo nabierał na swój talerz duże ilości jedzenia, które następnie pozostawiał nie mogąc go zjeść. Opierał się o stół i prezentował niską kulturę". Wg k.o. "Delegat" Lech Wałęsa z wizyty we Włoszech wyniósł dużo konstruktywnych poglądów i dostrzegł, że w jego otoczeniu znajdują się ludzie nieodpowiedzialni i należy zrobić czystkę w "S". "Po powrocie do kraju - czytamy w meldunku - ks. Jankowski zdał relację Prymasowi z przebiegu wizyty, przekazując swoje opinie i spostrzeżenia na temat poszczególnych osób. Podobną relację przekazał w Sekretariacie Episkopatu. Można prognozować, że Prymas zajmie określone stanowisko wobec Mazowieckiego i Cywińskiego. Wprowadzenie przez bpa Kaczmarka do składu grupy "S" bpa Kluza, ks. Goździewskiego, a głównie ks. Dułaka jest próbą ograniczania wpływów ks. Jankowskiego w tym środowisku związkowym. Bp Kluz i ks. Goździewski nie odegrali w Rzymie żadnej roli i byli tylko tłem całej imprezy. Nie można wykluczyć tego, że bp Kaczmarek zlecił ks. Dułakowi, aby wykorzystał okazję do nawiązania, poza ks. Jankowskim, bezpośrednich kontaktów z działaczami "S", z perspektywą przyszłościowego eliminowania ks. Jankowskiego. Takie spostrzeżenia na ten temat zostały przekazane Prymasowi przez ks. Jankowskiego. Prymas miał go zapewnić, że jest on i pozostanie jego delegatem do "S" i nie musi się przejmować poczynaniami bpa Kaczmarka".
Grzywaczewska: To żałosne - Wtedy, 25 lat temu, nawet przez myśl by mi nie przeszło, że do papieża jedzie z nami ktoś, kto zda raport! - mówi dziś Bożena Grzywaczewska, z domu Rybicka. - Byłam naiwna. Całość jest żałosna. Do Rzymu, specjalnie, żeby się z nami spotkać, zjechało wielu Polaków z emigracji. Wszyscy spotykali się ze wszystkimi. Nocą, bo tylko wtedy był czas, do 3 czy 4 rano chodziliśmy po Rzymie. Na mszę św. u papieża musieliśmy wstać o 5.30. Taka była przyczyna mojego "sfatygowania", jak to określił "Delegat". Zresztą mimo niewyspania płynnie przeczytałam podczas mszy pierwszą lekcję. Żadnej awantury z Wałęsą w sprawie znaczka nie pamiętam. W czasie spotkania z papieżem przedstawiał mnie właśnie Wałęsa. Wyjaśnił, że jestem z Ruchu Młodej Polski, a w czasie strajku byłam jedną z dziewczyn prowadzących codzienne modlitwy w intencji jego powodzenia. Znaczek RMP chciałam przekazać papieżowi jako pamiątkę i tyle.
Wałęsa: Takie szczegóły! - Nieprawdopodobne! - mówi Lech Wałęsa. - Nawet tam u Ojca Świętego musieli kogoś mieć lub musiał im ktoś opowiedzieć! No, bo przecież nie z podsłuchu. Tak bym powiedział wtedy w 1981 r., dziś, po tych 25 latach różnych doświadczeń, powiem inaczej: nie jestem zdziwiony, bo oni musieli mieć te informacje. W moim mieszkaniu w latach 80. był zainstalowany podsłuch. Wiedziałem, że mam podsłuch, ale nie likwidowałem, bo i tak założyliby nowy. Lech Wałęsa ponownie zaczyna czytać meldunek "Delegata". I nagle mówi: - No nie. Takie szczegóły! To jednak nieprawdopodobne!
Mazowiecki: To raczej wykluczone - Ależ z Bożeną Rybicką było wprost przeciwnie - mówi Tadeusz Mazowiecki. - Papież okazywał Bożence wielką serdeczność. Nie przypominam sobie żadnego takiego incydentu, żeby ją odtrącał albo odsuwał od siebie. Myślę, że zbliżyła się do Ojca Świętego z pamiątkami i ktoś, prawdopodobnie ks. Dziwisz, wskazał jej miejsce, gdzie ma je złożyć. Oboje wychodziliśmy z audiencji jako ostatni i na pożegnanie papież jeszcze Rybicką otoczył ramieniem i przygarnął do siebie. Powiedziałbym, że serdecznym stosunkiem wyróżniał ją spośród delegatów. - Źródło tej relacji zadeklarowało bardzo wyraźnie swoją opcję polityczną. Widać, że na tym mu szczególnie zależało - ocenia Mazowiecki. O fragmencie, że Kukołowicz i ks. Jankowski dyktowali Wałęsie sens przemówienia do papieża i podpowiadali, co ma mówić w wywiadach, ironizuje: - No to bardzo ważną rolę odegrali w Watykanie ci dwaj panowie. O kontaktach ze związkowcami włoskimi mówi: - To było w ogóle nie do pomyślenia - delegacja związku zawodowego "S" pierwszy raz wyjeżdża za granicę i unika spotkania z tamtejszymi związkowcami. To dopiero byłoby kompletnie niezrozumiałe na Zachodzie. Albo że zacznie rozróżniać: z chadekami się przywitamy, a z socjalistami już nie. Czy prymas Wyszyński mógł taką sugestię przedstawić Wałęsie lub zlecić podobną misję swoim zaufanym ludziom? - pytamy. Dawny redaktor naczelny "Tygodnika Solidarność" odpowiada: - Nie byłem przy tym, ale nie sądzę... To raczej wykluczone. Prymas mógł dać ogólną wskazówkę, żeby zachować ostrożność w nawiązywaniu kontaktów, prezentować się godnie, miarkować się politycznie itp. Ale radzić związkowcom, żeby uciekali przed związkowcami? - to by mu chyba przez myśl nie przeszło. Kto mógł być "Delegatem", Mazowiecki nie chciał zgadywać. Zamyślił się. - Pewnie niektórzy ludzie uważali, że z SB muszą się spotykać. Na przykład proboszczowie.
Celiński: Niesmak - Witały nas trzy centrale: chadecka, socjalistyczna i komunistyczna, które na co dzień konkurowały, lecz spotkanie z "S" wszystkie potraktowały jako wspólne związkowe święto i dziękowały, że dzięki nam są razem - wspomina Andrzej Celiński, wtedy sekretarz Krajowej Komisji Porozumiewawczej "S". - To nie papież podchodził do członków delegacji, lecz oni zbliżali się do niego - mówi Celiński. - Wałęsa wszystkich kolejno przedstawiał. Nie przypominam sobie niczego drastycznego ze znaczkiem. Z audiencji wychodziłem jako jeden z ostatnich. Szło się do wyjścia tyłem lub bokiem, z głową zwróconą w stronę Jana Pawła II, który stał i za nami patrzył. W pewnej chwili Bożenka zawróciła od drzwi i podbiegła do papieża, a on też ruszył w jej stronę - tak, że to nie było wymuszone przez nią - i ją przygarnął do siebie, a ona położyła mu głowę na ramieniu. Arturo Mari zrobił im zdjęcie i Bożena je ma, bo raz mi je pokazała. Nigdy się nim nie chwaliła, a tym bardziej go nie publikowała, bo każdy z nas zdawał sobie sprawę, a także zostaliśmy o tym pouczeni, że to audiencja prywatna i zdjęcia z niej nie są dla mediów. - Niesmak za to wzbudził ks. Jankowski ze swoim podarkiem - ciągnie Celiński - bo to był krzyż złoty, a nie bursztynowy. Owszem, zdobiony bursztynem - okazały złoty krzyż, odbiegający charakterem od pozostałych darów "S". "Niejasne sprawy", jakie według "Delegata" załatwialiśmy, to był np. obiad z Janem Kułakowskim, chadeckim działaczem związkowym, podówczas sekretarzem generalnym Światowej Konfederacji Pracy, a po 1990 roku przedstawicielem RP przy UE w Brukseli. Cywiński rzeczywiście gdzieś znikał i bardzo mnie to intrygowało. Któregoś razu powiedział mi - nie wymieniając nazwiska - że był z Janem Pawłem II na tarasie i on mu powiedział: "Pode mną miasto i świat, a nade mną już tylko Pan Bóg..." Cywiński należał do tej grupy ludzi, która mówiła do papieża "Wujku" i po prostu co wieczór wymykał się do Watykanu...
Kukołowicz: Nie mam zastrzeżeń Były rzecznik episkopatu ks. bp Alojzy Orszulik nie pamięta okoliczności pierwszego wyjazdu delegacji "Solidarności" do Rzymu. Wskazuje na prymasa Wyszyńskiego. Współorganizatorem wyjazdu z ramienia prymasa był prof. Romuald Kukołowicz. Pokazany przez nas meldunek profesor czyta bardzo uważnie i ocenia: - Nie mogę wnieść żadnych zasadniczych zastrzeżeń. Z tym przypinaniem znaczka było inaczej. Ona chciała być blisko przy papieżu. Nie mogła. Znalazła pretekst i podeszła ze znaczkiem. Ale jest to prawie wierna relacja z pobytu w Rzymie. To może być ktoś z uczestników. Ale niekoniecznie. Relację musiał dyktować ktoś, kto miał bardzo dokładne wiadomości od wielu osób. Ja również nie wszystkie rzeczy pamiętam, bo nie wszędzie byłem. Tu nie ma nic o konferencji prasowej. Trzeba by się zastanowić, kto nie przyszedł na konferencję.
Ks. Jankowski: Nie słyszałem o "Delegacie" Zapytaliśmy księdza prałata Henryka Jankowskiego, czy wśród dokumentów na jego temat, udostępnionych mu przez Instytut Pamięci Narodowej, znajduje się relacja "Delegata" z pielgrzymki do Watykanu. Prałat odparł, że takiego dokumentu sobie nie przypomina. - A czy w aktach z IPN spotkał ksiądz taki pseudonim informatora SB: Delegat? - Nie. Nie znam takiego pseudonimu. - A jak ksiądz skomentuje taki fakt, że wśród członków delegacji "Solidarności" znalazła się osoba, która w dwa dni po powrocie z wizyty u Ojca Świętego opowiedziała szczegółowo o tej pielgrzymce funkcjonariuszowi SB?
- To poruszające - pada odpowiedź. - To świadczy o tym, jak głęboko sięgały macki bezpieki - dodaje po chwili ksiądz Jankowski.
Rozmowy z esbekami Aby zweryfikować nasze informacje i wnioski, nawiązaliśmy kontakt z wysokiej rangi oficerami dawnej MSW. Idąc na spotkanie z nimi, mieliśmy własne przemyślenia, kim może być "Delegat", wzbogacone o przypuszczenia uczestników rzymskiej wizyty z 1981 roku. Nie były to łatwe rozmowy. A wtedy, gdy płynęły opowieści o pobudkach i postawie niektórych osób współpracujących z SB - wręcz nieprzyjemne. Po kilku godzinach rozmów pokazujemy rzymski meldunek. Zaraz po lekturze pierwszej strony pada pytanie: - Skąd to macie, przecież w Gdańsku powinno być wszystko zniszczone! - Widać coś zostało - odpowiadamy.
Po lekturze drugiej strony, bez zapoznania się z całością, pojawia się uśmiech i pada nazwisko funkcjonariusza SB, który meldunek opracowywał. Przechodzimy do ostatniej strony, gdzie jest odpowiednia adnotacja. Zgadza się! Kilkusekundowe wahanie i pytanie: - Wiecie, kim był "Delegat"? - Mamy wytypowany pewien krąg - odpowiadamy. Znów krótkie wahanie, a po nim decyzja: - Dobrze, szkoda czasu na grę. Pada nazwisko "Delegata", które odpowiada naszym przypuszczeniom. Dowiadujemy się o okolicznościach podjęcia współpracy i różnych jej szczegółach.
IPN: Niewątpliwie agentura O raporcie rzymskim i "Delegacie" rozmawiamy niezależnie z dwoma historykami IPN: dr. hab. Janem Żarynem, znawcą stosunków między państwem a Kościołem w PRL, i Grzegorzem Majchrzakiem, który przygotowuje doktorat o rozpracowaniu władz pierwszej "S" przez SB. Ich oceny są niemal identyczne. Twierdzą, że jest to ciekawy i ważny dokument świadczący o działalności agenturalnej "Delegata". Mimo że nie pochodzi on od tajnego współpracownika, lecz od kontaktu operacyjnego, to jednak ze względu na charakter zawartych tam informacji można śmiało powiedzieć, że mamy do czynienia z działalnością agenturalną. Być może samemu "Delegatowi" wydawało się, iż bierze udział w negocjacjach politycznych z SB - przedstawicielami władzy. Podstawowe pytanie brzmi bowiem tak: czy mamy do czynienia ze świadomą współpracą, czy też nieprzemyślanym gadulstwem? Trzeba jednak pamiętać, że rozmowy z funkcjonariuszami SB nie były bezkarne, gdyż nie interesował ich polityczny dialog z przedstawicielem Kościoła, a jedynie pozyskanie cennych informacji służących rozpracowaniu "Solidarności" i Kościoła katolickiego. Jakiś pozornie mało znaczący szczegół mógł zatem być istotniejszy dla SB niż długi wywód polityczny "Delegata". Bo dla Służby Bezpieczeństwa nie było informacji nieważnych, były jedynie mniej lub bardziej przydatne. Na przykład negatywne charakterystyki mogły być później wykorzystane w celu dyskredytowania niektórych osób. - Jest to informacja bardzo cenna, gdyż mamy do czynienia z wyjazdem zagranicznym ograniczonej liczby osób, podczas którego nie można zastosować techniki operacyjnej, czyli podsłuchu. Relację, czyli meldunek sporządzono na podstawie rozmowy lub pisemnego doniesienia - ocenia Grzegorz Majchrzak. Podobnego zdania jest Jan Żaryn.
Nie tylko Rzym W archiwum Instytutu Pamięci Narodowej są też inne dokumenty dotyczące "Delegata". Pochodzą z okresu bardzo ważnego - i dla niezależnego związku, i dla komunistycznej władzy - wydarzenia, jakim był I zjazd "S", przeprowadzony we wrześniu i październiku 1981 r. "Delegata" wymienia m.in. "Plan działań operacyjnych Wydziału IV SB KW MO w Gdańsku w odniesieniu do I Krajowego Zjazdu NSZZ "Solidarność"", zatwierdzony 31 sierpnia 1981 r. przez szefa gdańskiej SB płk. Sylwestra Paszkiewicza.
Przygotowując się do zjazdu, SB zaplanowała użycie sieci agentury w celu "inspirowania delegatów do zajmowania postaw politycznie korzystnych, neutralizacji i dezaprobaty w stosunku do elementów ekstremalnych". Wykorzystać w tym celu zamierzała przede wszystkim "k.o. ps. Delegat, który użyty będzie także do przekazywania prymasowi J. Glempowi odpowiednich opinii i sugestii na temat środowisk "S" i występujących tam tendencji". W innym dokumencie, planie dalszych działań operacyjnych związanych ze zjazdem, podpisanym przez płk. Władysława Kucę, naczelnika Wydziału III Departamentu III "A" MSW, SB chwali się: "Podejmowano działania ofensywne polegające na wzmocnieniu pozycji Lecha Wałęsy i ograniczeniu wpływu ekstremistów na przebieg zjazdu. M.in. poprzez wytypowanego do tego celu t.w. ps. Delegat, informowano Wałęsę o zamiarach wobec jego osoby działaczy ekstremistycznych i grup antypaństwowych". Porównując oba dokumenty, warto zwrócić uwagę na jedną drobną, ale ważną różnicę. "Delegat" raz jest kwalifikowany jako k.o. (kontakt operacyjny), innym razem jako t.w. (tajny współpracownik). Może osoba kryjąca się pod tym pseudonimem została przekwalifikowana z "kontaktu" na "współpracownika", ale może to być jedynie błąd oficera przygotowującego materiały dla pułkownika Kucy.
Zadanie operacyjne - Z punktu widzenia SB jest to osoba szalenie interesująca, ponieważ ma dostęp do prymasa Glempa i najprawdopodobniej także do Lecha Wałęsy. Ma wpływać na Glempa, na jego spojrzenie na "Solidarność", odpowiednio nastawiać prymasa. Równocześnie ma wpływać na Lecha Wałęsę w celu wzmocnienia jego pozycji w związku - mówi Grzegorz Majchrzak. - Ma za zadanie dostarczenie Wałęsie informacji o działaniach przeciwko niemu, podejmowanych przez jego konkurentów i przeciwników w związku. Na zjeździe "Solidarności" SB miała kilkudziesięciu tajnych współpracowników, ale wybiera do wykonania tego zadania kontakt operacyjny. Jakiej rangi musiał to być k.o., skoro wybrano właśnie jego, a nie t.w.? - zastanawia się Majchrzak. I dodaje, że jeśli był to tylko k.o., to niewątpliwie mamy do czynienia ze świadomą współpracą, ponieważ "Delegat" przyjmuje do wykonania zadania operacyjne. Jak zauważa autor głośnej książki "Oczami bezpieki" dr Sławomir Cenckiewicz, po otrzymaniu informacji o "spiskowcach" Wałęsa podjął pewną kontrakcję. - W tej grze SB na zjeździe chodziło o to, żeby Wałęsa został wybrany ponownie na przewodniczącego. Cała zabawa polegała na tym, żeby został wybrany, ale niewielką przewagą głosów. W myśl zasady, że lepszy umiarkowany Wałęsa niż któryś z jego przeciwników, ekstremistów, z punktu widzenia władzy - dodaje Majchrzak.
Kto był "Delegatem"? - Na podstawie dokumentów można stwierdzić, że mamy do czynienia z osobą pochodzącą z Gdańska, gdyż jest prowadzona przez gdańską SB. Osobą wywodzącą się z szeroko rozumianych kręgów kościelnych, gdyż prowadzi ją Wydział IV - ocenia Majchrzak. Z jego oceną zgadza się Jan Żaryn. Domyślamy się, kto mógł być "Delegatem". Wielotygodniowa praca, liczne rozmowy i wywiady, analizy źródeł, uzyskana w ich trakcie wiedza sprawia, że nasze wnioski graniczą z pewnością. Taką na 90 procent. Zwykle w trudnych sprawach wystarczy przekonanie stuprocentowe. Ale naszym zdaniem w sprawach działalności SB i jej ludzi przekonanie musi być znacznie większe. Dlatego nie publikujemy imienia i nazwiska "Delegata". Może sam opowie, jak było? A może za kilka miesięcy czy za kilka lat światło dzienne ujrzą nowe dokumenty związane z jego działalnością? I wtedy już z pełną odpowiedzialnością będzie można ujawnić, kim był "Delegat". Ale może być i tak, że jego nazwisko nigdy nie ujrzy światła dziennego.
PIOTR ADAMOWICZ, ANDRZEJ KACZYŃSKI
Tajemnice Oddziału „Y” Komórkę wywiadu wojskowego PRL prowadzącą nielegalne operacje finansowe nadzorowali oficerowie, którzy później stali się elitą WSI. W okresie dyktatury Wojciecha Jaruzelskiego wojskowe służby specjalne zaczęły odgrywać kluczową rolę w całym obszarze bezpieczeństwa PRL. Szczególna rola przypadła wówczas wywiadowi wojskowemu (Zarząd II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego), który, począwszy od 1944 r., pozostawał głównym pasem transmisyjnym sowieckich wpływów i kontroli nad Polską. Jeszcze w połowie lat 80. na zamkniętych akademiach dowództwo ludowego Wojska Polskiego z dumą podkreślało fakt, że „oficerowie radzieccy bezpośrednio brali udział w organizowaniu polskiego wywiadu wojskowego” i że „w zasadzie wszyscy oficerowie pełniący kierownicze funkcje w Zarządzie II przeszli przeszkolenie w Związku Radzieckim”.To właśnie w porozumieniu z Sowietami w listopadzie 1983 r. w Zarządzie II powstał Oddział „Y”, którego elitę stanowili oficerowie przeszkoleni na kursach GRU w Moskwie. Rola tej komórki w strukturze wywiadu wojskowego PRL była szczególna. Poprzez stworzenie sieci przedsiębiorstw i wykorzystanie spółek polonijnych Oddział „Y” przerzucił na Zachód wielu współpracowników, rozbudowując przy tym tzw. zagraniczny aparat wywiadowczy. Dzięki temu w całej dekadzie lat 80. zrealizowano szereg nielegalnych operacji finansowych, których celem było lokowanie pozabudżetowych środków dewizowych w celu powiększenia zysków oraz swobodne i niekonwencjonalne wykorzystanie operacyjne tych funduszy. Jak ustaliła Komisja Weryfikacyjna WSI w 2007 r., dochody były uzyskiwane z „dodatkowych prowizji, darowizn i dodatkowych zarobków uzyskiwanych przez oficerów pod przykryciem i współpracowników działających w firmach zagranicznych oraz z wpływów z operacji bankowych i nielegalnego przejęcia spadków zagranicznych”. To właśnie mechanizmy wypracowane w Oddziale „Y” stworzyły w dużej mierze aferę FOZZ i wiele pomniejszych patologii. I choć kwestia nielegalnego przejmowania spadków po osobach bezpotomnie zmarłych była przez długie lata przedmiotem zainteresowania przede wszystkim wywiadu cywilnego współpracującego w tej sprawie z Ministerstwem Spraw Zagranicznych, to w latach 80. w proceder ten zaangażował się także wywiad wojskowy. Regulowała to specjalna instrukcja szefa Zarządu II z kwietnia 1985 r. o przejmowaniu przez Oddział „Y” „bezdziedzicznych spadków zagranicznych”. Kulisy takich działań wywiadu wojskowego ukazuje przykład Tadeusza Mrówczyńskiego, który od 1982 r. współpracował z Oddziałem „Y” jako „Laufer”.
Życie z bezpieką Urodzony w 1942 r. Tadeusz Mrówczyński to wypróbowany współpracownik tajnych służb PRL. Mając zaledwie 20 lat, został zwerbowany przez pion kontrwywiadowczy SB w Łodzi. TW ps. Szabo i Komorski szybko zyskał uznanie w oczach ludzi służb. W 1969 r. otrzymał nawet „zadania ofensywne” zatwierdzone przez kierownictwo Departamentu II MSW. Realizował zadania na terenie RFN i Holandii. „Przekazywane przez TW informacje były obiektywne i prawdziwe. Do współpracy chętny i zdyscyplinowany. Przejawiał wiele własnej inicjatywy. W toku współpracy nie stwierdzono faktów podważających prawdziwość jego informacji” – pisano w agenturalnej charakterystyce z 1971 r. Ofensywność Mrówczyńskiego sprawiała czasem pewne kłopoty. W 1978 r. został skazany na pięć lat więzienia w NRD „za próbę wywozu większej ilości znaczków pocztowych”, które były „własnością dwóch kobiet”. Ponadto stracił swojego mercedesa i twardą walutę, którą obracał w czasie swojej eskapady na Zachód. To, co opiekunowie konfidenta nazwali eufemistycznie próbą wywozu znaczków, było zapewne próbą zwykłego rabunku. W dokumentacji operacyjnej pojawiają się na ten temat sprzeczne informacje. W każdym razie w latach 1978 – 1980 Mrówczyński przebywał w więzieniu w Bautzen, po czym na mocy amnestii przekazano go w ręce wymiaru sprawiedliwości PRL. W 1982 r. Prokuratura Rejonowa w Łodzi ostatecznie umorzyła śledztwo w sprawie Mrówczyńskiego, nie znajdując „dostatecznych dowodów przestępstwa” popełnionego w 1978 r. Prawdopodobnie było to związane z nowymi zadaniami, jakie postawiła przed nim bezpieka.
Werbownik Malejczyk Jesienią 1982 r. kontrwywiad SB podjął decyzję o przerzuceniu Mrówczyńskiego do RFN, gdzie w okolicach Stuttgartu zamieszkiwała jego bliska rodzina. Jak pisał w notatce por. Jan Górski z Wydziału II SB w Łodzi, rodzina Mrówczyńskiego „to byli volksdeutsche, którzy w 1942 r. wyjechali z Łodzi”. W Niemczech mieli prowadzić firmę odzieżową, która miała obsługiwać Bundeswehrę. Podczas jednej z wizyt rodzinnych w Niemczech, jeszcze w latach 70., Mrówczyński był indagowany przez funkcjonariuszy Federalnej Służby Wywiadowczej (BND). Dla bezpieki była to dobra „legenda”, by podjąć grę wywiadowczą z Niemcami. Chodziło zapewne o „wystawienie” Mrówczyńskiego do werbunku przez BND w celu uzyskania informacji na temat kierunków zachodnioniemieckiej działalności wywiadowczej wobec PRL. W związku z tym został on ponownie wciągnięty do aktywnej sieci agenturalnej, tym razem jako TW „Emil”. Jednak te ambitne plany pokrzyżowała decyzja naczelnika Wydziału II w Łodzi płk. Stefana Grandysa, który uznał, że przerzut „Emila” na Zachód w warunkach obowiązywania stanu wojennego wzbudziłby podejrzenia ze strony zachodnich służb. Dlatego też postanowił odłożyć decyzję w tej sprawie do czasu odwołania dekretu o stanie wojennym. W międzyczasie, ze względu na koncentrację uwagi na tematyce stricte krajowej, kierownictwo SB w Łodzi podjęło próbę zainteresowania „Emilem” wywiadu wojskowego PRL. Z ramienia Zarządu II opiekę nad Mrówczyńskim przejął mjr Konstanty Malejczyk, który w tym czasie pracował na kierunku niemieckim w Oddziale „Y” (w latach 1994 – 1996 był szefem Wojskowych Służb Informacyjnych). Malejczyk, który oficjalnie występował jako Grzegorz Malewski, był pod wrażeniem spotkania z Mrówczyńskim 28 grudnia 1982 r. W notatce napisał później, że jego rozmówca „okazał się inteligentnym i zrównoważonym mężczyzną. W wypowiedziach jest powściągliwy, wyczerpująco jednak odpowiada na stawiane pytania. Posiada doskonałą znajomość języka niemieckiego łącznie z dialektem rejonu Turyngii. Jak na nasze warunki jest bardzo dobrze sytuowany – w posiadanej przez siebie szklarni hoduje tylko bardzo drogie kwiaty, jak storczyki i frezje. W trakcie rozmowy potwierdził informację, iż jego ciotka jest współwłaścicielką fabryki, w której produkowany jest materiał na mundury wojskowe”. Mrówczyński na tyle uwiódł Malejczyka, że już kilka dni później przeprowadził on rozmowę w Biurze Paszportowym MSW, w wyniku której wydano „Emilowi” paszport na wyjazd do Holandii. Ojczyzna van Gogha i kwiaciarniane interesy „Emila” były doskonałą przykrywką dla realizacji zadań wywiadowczych. W styczniu 1983 r. mjr Malejczyk proponował centrali Zarządu II wykorzystanie Mrówczyńskiego w charakterze „łącznika” („współpracownik wykonujący zadania w zakresie pośredniczenia w kontaktach pomiędzy ogniwami wywiadowczymi”) lub „nielegalnego kuriera” („współpracownik wykonujący zadania z zakresu łączności wywiadowczej za granicą”). Po przejściu skomplikowanej, ponadrocznej procedury sprawdzającej został „nielegalnym kurierem” wywiadu wojskowego o ps. Laufer. 7 września 1984 r. w restauracji Grand w Łodzi formalnego werbunku Mrówczyńskiego dokonał osobiście Malejczyk. „Laufer” podpisał deklarację o współpracy z Zarządem II, oferując ponadto „swój czas i samochód”. Ustalono także system łączności kuriera z centralą wywiadu (wymieniono hasła, numery telefonów i miejsca spotkań). „Laufer” otrzymał również paszport turystyczny i fałszywy paszport austriacki.
Opiekun „Horna” Zanim „Laufer” otrzymał do realizacji pierwsze zadanie, przeszedł w Warszawie podstawowe szkolenie wywiadowcze w zakresie konspiracji, zasad prowadzenia obserwacji, kanałów łączności, kamuflażu oraz organizacji i działalności służb specjalnych RFN. Na początku listopada 1984 r. z pierwszą misją Oddziału „Y” „Laufer” udał się do Holandii i RFN. Od tej pory zadaniem „nielegalnego kuriera” było utrzymywanie regularnych kontaktów z Rolfem Schauerem z Ortenbergu, którego Oddział „Y” wytypował do werbunku (kandydat na agenta ps. Horn). Schauer utrzymywał bliskie kontakty z ludźmi niemieckiego kompleksu militarnego i w zamian za korzyści materialne sukcesywnie przekazywał zdobyte informacje, dokumenty i elementy uzbrojenia wywiadowi wojskowemu PRL. W operacjach tych pośredniczył „Laufer” wspierany przez agenturę w biurze Polskich Linii Lotniczych LOT we Frankfurcie oraz rezydentury wywiadowcze w RFN, Austrii i Jugosławii. Oddziałowi „Y” zależało szczególnie na zdobyciu instrukcji obsługi lub wręcz sprzętu wojskowego, m.in. radiostacji typu Sincgars, wyposażenia płetwonurków wojskowych, ręcznych karabinów G-11, amunicji bezłuskowej, miotaczy ognia, wykrywaczy min, siatek maskujących, sygnalizatorów skażeń chemicznych itp. Interesujące, że niemiecki partner deklarował chęć świadomej współpracy z Zarządem II, ale jej zakres ograniczył do zdobywania informacji i sprzętu będącego wyłącznie na wyposażeniu armii amerykańskiej, nie zaś Bundeswehry. I chociaż misje „Laufera” w latach 1984 – 1986 praktycznie zawsze kończyły się sukcesem, to nie do końca był on usatysfakcjonowany z przydzielanych mu zadań związanych z „Hornem”, na co skarżył się podczas jednej z rozmów z samym szefem Oddziału „Y” płk. Henrykiem Dunalem.
Dubler W tym samym czasie „Horn” i jego wspólnicy zostali poddani wzmożonej kontroli ze strony niemieckich służb. W związku z tym, ze względu na bezpieczeństwo obu stron, w połowie 1986 r. współpraca z „Hornem” została zawieszona na dwa lata. Ale „Laufer” nie narzekał na brak pracy – przy okazji podróży biznesowych na Zachód lojalnie realizował zadania na terenie RFN, Austrii, Holandii, Francji i Hiszpanii. Na przełomie lat 1985 – 1986 r. Oddział „Y” uzyskał informację o możliwości nielegalnego przejęcia spadku po byłej obywatelce polskiej żydowskiego pochodzenia Arii Lipszyc, która bezpotomnie zmarła w Kanadzie. W styczniu 1986 r. płk Dunal po raz pierwszy poinformował „Laufera” o koncepcji „wykorzystania go w roli dublera w przejęciu spadku z Kanady”. „Kurier wyraził zgodę i prosił o udzielenie mu wytycznych w przypadku zgłoszenia się kogoś z rodziny spadkodawcy. (…) Reasumując, należy stwierdzić, że »Laufer« odpowiada kryteriom zarówno zewnętrznym, jak i psychicznym, aby podjąć się roli dublera spadkobiercy” – napisał szef Oddziału „Y”. Sprawę pilotował Zarząd II we współpracy z Wydziałem Spadków MSZ i Konsulatem Generalnym PRL w Toronto. W 1987 r. podjęto działania operacyjne, które w oczach władz kanadyjskich miały potwierdzić rzekome pokrewieństwo Tadeusza Mrówczyńskiego z Arią Lipszyc, która pochodziła prawdopodobnie z Łodzi.
Eliasz „Laufer” Wywiadowcy z Oddziału „Y” Zarządu II zadbali o szczegóły związane z przejęciem spadku. W Łodzi „wyszukano i przygotowano świadka”, który przed sądem potwierdził pokrewieństwo Mrówczyńskiego z Lipszyc. Podstawiony spadkobierca „Laufer” otrzymał cały zestaw wyrobionych na tę okazję „dokumentów legalizacyjnych”, które pośrednio lub bezpośrednio wiązały go rzekomo z rodem Lipszyców. Tadeusz Mrówczyński miał odtąd nowy dowód osobisty, prawo jazdy, akt ślubu rodziców i akt zgonu matki. Do nowych dokumentów wpisano m.in. fałszywą datę urodzenia – 26 listopada 1939 r. (w rzeczywistości Mrówczyński urodził się 23 maja 1942 r.). Zamieniono także imię ojca – Tadeusza zastąpił Henryk. W księgach meldunkowych dokonano odpowiednich „zaktualizowanych” wpisów. Nagle Mrówczyński zaczął się posługiwać „drugim imieniem” – Eliasz. Sugerować to miało zapewne jego żydowskie korzenie, co zważywszy na jego niemieckie pochodzenie i losy rodziny podczas wojny (podpisanie volkslisty, służbę w Wehrmachcie, wyjazd na stałe do Rzeszy) było szczególnym rodzajem cynizmu. „Dowody” wyrobione w Oddziale „Y” były na tyle mocne i przekonywające, że nawet pojawienie się w trakcie procesu sądowego w Toronto autentycznego spadkobiercy nie przekreśliło szans „Laufera” na przejęcie spadku. Ostateczna realizacja skomplikowanej operacji spadkowej z wykorzystaniem fikcyjnego krewnego Arii Lipszyc przypadła na okres budowy wolnej Polski. Latem 1990 r. doszło do ugody pomiędzy fikcyjnym i autentycznym spadkobiercą. Na mocy tego porozumienia Tadeuszowi Eliaszowi Mrówczyńskiemu przyznano spadek w wysokości 135 811 tys. dolarów kanadyjskich i 30 tys. dolarów USA. 16 sierpnia 1990 r. Bank Pekao SA zawiadomił Mrówczyńskiego, że wpłynął na jego konto przekaz na sumę 189 tys. dolarów kanadyjskich z tytułu spadku po Arii Lipszyc z Kanady. „Biorąc powyższe pod uwagę, a również i takie czynniki, jak niewątpliwie stresogenny charakter tej sprawy oraz poświęcenie jej ogromnej ilości czasu własnego, proponuję udzielić współpracownikowi »Laufer« nagrody pieniężnej w wysokości 5 proc. od otrzymanego spadku, tj. 8 tys. dolarów” – pisał płk Zdzisław Żyłowski w notatce podsumowującej sprawę w październiku 1990 r. Jego wniosek zyskał aprobatę płk. Henryka Michalskiego z centrali wywiadu, choć kwotę wynagrodzenia zmniejszono do 7 tys. dolarów. W grudniu 1990 r. płk Konstanty Malejczyk spotkał się z Mrówczyńskim. W imieniu służby wręczył mu 7 tys. dolarów za zrealizowanie trudnej operacji spadkowej. Zadowolony „Laufer” nie krył jednak pewnego zaniepokojenia groźbą wznowienia procesu sądowego w Toronto na skutek możliwości pojawienia się kolejnych autentycznych spadkobierców. Płk Malejczyk uspokajał „Laufera”. Relacjonował to później w notatce służbowej: „W odpowiedzi poinformowałem go, że nie ma możliwości wznowienia tej sprawy, gdyż nie ma innych pretendentów do tego spadku. Poleciłem mu także, aby w przypadku, gdyby ktokolwiek próbował z nim rozmawiać na ten temat, wyparł się wszystkiego i zameldował o takim przypadku”.
Dalej w służbie RP Nie wiemy, jak potoczyły się później losy Tadeusza Mrówczyńskiego. Ciąg odtajnionych niedawno w IPN dokumentów urywa się na grudniu 1990 r., choć na okładce teczki opatrzonej adnotacją „Zeszyt kandydata na kuriera Laufer” widnieje konkretna data zakończenia sprawy – 25 marca 1991 r. Już te fakty świadczą o tym, że „Laufer” mógł być wykorzystywany przez wywiad wojskowy w wolnej Polsce. Poza przestępczym charakterem działań związanych z bezprawnym przejęciem spadku po Arii Lipszyc wspomniany tu przykład „Laufera” każe postawić nam fundamentalne pytanie o genezę wojskowych służb specjalnych wolnej Polski. Jest bowiem faktem, że w opisany powyżej proceder zaangażowana była wierchuszka późniejszych Wojskowych Służb Informacyjnych. Niepodległa Rzeczpospolita obdarowała Konstantego Malejczyka szlifami generalskimi i powierzyła stanowisko szefa WSI. Nadzorujący sprawę „Laufera” oficerowie Oddziału „Y” – płk Krzysztof Łada, płk Henryk Michalski, płk Henryk Dunal i płk Zdzisław Żyłowski – również stali się elitą WSI. Ich szczególne zasługi dla Polski Ludowej i postkomunizmu opisano w raporcie z weryfikacji WSI w 2007 r. Pewnie dlatego przez długie lata WSI ukrywały niewygodną prawdę o swoim sowieckim i przestępczym pochodzeniu. Niegroźny wydawał się im także IPN, gdyż w zbiorze zastrzeżonym i za klauzulami tajności ukryto historyczną prawdę, zastrzegając służbom decyzje w sprawie korzystania z tych akt. Po części zmieniło się to w ostatnich latach. Sławomir Cenckiewicz
"Historyk" TAK BYŁO "Historyk" Andrzej Micewski usiłował pogodzić role nie do pogodzenia - chciał zostać redaktorem naczelnym "Tygodnika Solidarność" poleconym przez Kościół, mianowanym przez Lecha Wałęsę i zatwierdzonym przez Służbę Bezpieczeństwa Czy Micewski zamierzał być łącznikiem między władzą a Kościołem? U boku nowego prymasa rola ta była bardziej realna. Od lewej: spotkanie Gierka z kard. Wyszyńskim, Rzym 1977 r. Kard. Glemp wchodzi do katedry warszawskiej, Boże Narodzenie 1981 r. (c) FORUM Andrzej Micewski w swoim mieszkaniu, lata 90. (c) TOMASZ WIERZEJSKI/FOTO NOVA/REPORTER Prawie dopiął swego. 6 grudnia 1980 roku Lech Wałęsa podpisał i wręczył mu nominację na organizatora oraz szefa związkowego tygodnika i wydawnictwa, połączoną z pełnomocnictwem do uzyskania od władz koncesji na czasopismo i wydawnictwo, lokalu, przydziału papieru i miejsca w drukarni. Jeszcze tego samego dnia Andrzej Micewski pochwalił się nominacją generałowi SB Konradowi Straszewskiemu, dyrektorowi IV Departamentu MSW zajmującego się inwigilacją Kościoła. Opowiedział też, jak do niej doszło i jak sobie wyobraża jej następstwa. Generałowi nominacja też się najwidoczniej spodobała, bo skrupulatnie odpisał sobie treść upoważnienia, włącznie z pewnym błędem, po czym dodał: "Pismo podpisał Wałęsa z wszystkimi tytułami". Nazajutrz, 7 grudnia 1980 roku, streszczenie rozmowy z Micewskim generał Straszewski utrwalił w postaci notatki "tajnej spec. znaczenia". Nawet maszynistka z MSW, której Straszewski dyktował, nie mogła poznać nazwiska jego rozmówcy. Generał dopisał je później odręcznie. Kamuflaż był zresztą dosyć nieudolny, bo z treści notatki wynika bezspornie, że informatorem był Micewski. W dokumencie przy jego nazwisku nie ma adnotacji, jaki stosunek łączy go z SB - czy jest tajnym współpracownikiem, kontaktem operacyjnym czy źródłem informacji jeszcze innej kategorii, ani też, czy ma pseudonim. Niezależnie jednak od formalnego statusu sam przebieg tej rozmowy wystawia Andrzejowi Micewskiemu fatalne świadectwo. Trzeba to jasno i dobitnie powiedzieć: jest to relacja, którą zaufany człowiek Kościoła, polecony Wałęsie, składa szefowi departamentu SB trudniącego się kontrolowaniem i zwalczaniem Kościoła. "Wałęsa coraz bardziej obawia się, że "Solidarność" może zostać zdominowana przez Kuronia i jego ludzi - mówił Micewski generałowi Straszewskiemu. - A to grozi pchaniem do konfrontacji z władzami.W tej sytuacji [Wałęsa] stara się coraz bardziej zbliżyć do kierownictwa Kościoła katolickiego." Micewski zwrócił się także o pomoc w zorganizowaniu redakcji naczelnej czasopism i wydawnictw NSZZ oraz redakcji ds. radia i telewizji.
Spotkanie, którego nie było Nowo mianowany redaktor najważniejszego pisma "Solidarności" poprosił też swojego rozmówcę z SB o rekomendowanie ludzi, do których miałby zaufanie. "Wałęsa poinformował, że Kuroń już skompletował redakcję tygodnika, ale on się nie zgadza na przedstawione kandydatury" - wyjaśniał. Następnie Andrzej Micewski zrelacjonował generałowi SB przebieg pewnego spotkania, na którym sekretarz episkopatu biskup Bronisław Dąbrowski oraz dyrektor Biura Prasowego Episkopatu ks. Alojzy Orszulik podejmowali Lecha Wałęsę oraz doradców "Solidarności" - Tadeusza Mazowieckiego i Andrzeja Wielowieyskiego. Piątym uczestnikiem tej rozmowy miał być Micewski. Według niego księża poinformowali Wałęsę, że Kościół postanowił rekomendować Andrzeja Micewskiego na redaktora naczelnego tygodnika, a Andrzeja Wielowieyskiego na szefa związkowej redakcji ds. radia i telewizji. Obu tym kandydaturom miał się zdecydowanie przeciwstawiać Mazowiecki. W rozmowie z nami Tadeusz Mazowiecki mówi, że nie przypomina sobie takiego spotkania. Biskup Alojzy Orszulik także zapewnia nas, że nie było takiej narady. Okoliczności, w których Micewski otrzymał propozycję objęcia "Tygodnika Solidarność", zupełnie inaczej on sam opisał w autobiograficznej książce "Dziennik idącego samotnie". "Było to przed samym Bożym Narodzeniem. Zadzwonił do mnie (...) ks. Alojzy Orszulik i zaprosił na rozmowę. Poszedłem do Orszulika, który urzędował wtedy w budynku dzisiejszej Nuncjatury Apostolskiej. Wszedłem do pokoju gościnnego i zastałem tam obok gospodarza pana Lecha Wałęsę, którego dopiero wtedy poznałem. Wałęsa powiedział mi, że kardynał Wyszyński zaproponował mu mnie na redaktora "Tygodnika Solidarność". Odpowiedziałem, że jestem zaskoczony, ale jeśli prymas sobie tego życzy, to naturalnie wyrażam zgodę". W tym opisie nieścisła jest data nominacji. Ale spotkanie, o którym Micewski opowiedział Straszewskiemu, było najprawdopodobniej czystą konfabulacją, której celem nie mogło być nic innego niż napuszczenie przez "Michalskiego" SB na Tadeusza Mazowieckiego.
Warunki czy oferta Najbardziej bulwersującym fragmentem notatki generała Straszewskiego jest lista warunków, pod którymi Micewski zamierzał podjąć się obowiązków redaktora "Tygodnika Solidarność". Zdecyduje się na to, zanotował generał, jeżeli:
a) zapewnimy, że w czasie likwidacji NSZZ nie zostanie on aresztowany (uważa, że kiedyś do tego musi dojść);
b) będzie wiedział, że jest polityczna decyzja na wydawnictwo i czasopismo;
c) będzie miał kontakt z kompetentnym człowiekiem z KC lub urzędu ds. związków zawodowych, z którym będzie mógł merytorycznie konsultować kierunek pisma;
d) będzie miał zgodę na zaangażowanie w redakcji kogoś z KOR (boi się, że całkowite wyeliminowanie KOR spowoduje, że będą go rozrabiali na Zachodzie);
e) pismo nie będzie miało charakteru chadeckiego (wyraźnie powiedział o tym Dąbrowskiemu i Orszulikowi);
f) resort MSW udzieli mu pomocy w doborze ludzi (ostrzec przed niebezpiecznymi ludźmi, chciałby uzgadniać z nami angażowanych ludzi)". Na tej długiej liście są w istocie tylko trzy warunki. Jeden adresowany do Kościoła: że tygodnik nie będzie chadecki. Drugi do partii: że zgodzi się spełnić wydawnicze postulaty "Solidarności". Trzeci wprostdo SB: że nie wsadzi go do więzienia. Trzy pozostałe punkty to niedwuznaczne zobowiązanie do agenturalnej współpracy: świadomej, tajnej, zdradzieckiej i szkodliwej. Na zakończenie rozmowy Micewski jeszcze raz ponowił ofertę i zadeklarował pełne oddanie SB. Straszewski ujął ją w trzech zdaniach. "Zasugerował, by dać [do redakcji] kogoś partyjnego, ukrywając, że jest członkiem partii. Wyszedł z propozycją, by dać jakiegoś pracownika [SB] znającego się na dziennikarstwie, o którym nie jest wiadome, że to pracownik [MSW]. Micewski wyraził gotowość ścisłej współpracy z naszą służbą na tym odcinku" - zanotował generał.
Wałęsa: - Agent?! - Micewskiego wcześniej nie znałem. Na 100 procent musiał go polecić Kościół. Prymas? Ktoś od prymasa? - zastanawia się w rozmowie z nami Lech Wałęsa. - Nie mogłem nikogo zaakceptować, kto nie miał poparcia prymasa. Dlaczego Micewski? Bo miał poparcie Kościoła, a ja chciałem mieć przeciwwagę dla wpływów KOR - wyjaśnia Wałęsa. Gdy mówimy, że Micewski współpracował z SB, Wałęsa nie kryje zakłopotania: - Agent?! Nic nie wiedziałem... Ale agent agentowi nierówny. Jakim sposobem go dorwali? Ważne, jakich informacji udzielał. Jeśli poszedł na walkę z Kościołem, to paskudztwo. Tylko jak on mógł być tak wysoko u prymasa? Z drugiej strony kardynał Wyszyński nie mógł nie mieć u siebie agentów, tylko Kościół nigdy do tego się nie przyzna.
Na ochotnika O istnieniu notatki z rozmowy Andrzeja Micewskiego z dyrektorem IV Departamentu MSW pierwszy napisał prof. Andrzej Friszke, historyk i członek Kolegium IPN. Jego teksty o historii "Tygodnika Solidarność" publikowała w ubiegłym roku "Rzeczpospolita" i Biuletyn IPN. "Jeżeli słowa generała Straszewskiego ściśle oddają przebieg rozmowy, to stawiają Micewskiego w bardzo niekorzystnym świetle" - komentował wtedy prof. Friszke. Poszliśmy dalej tym tropem i dotarliśmy do innych dokumentów, świadczących o działalności Micewskiego. - Ta rozmowa, w której Micewski oczekuje od SB sugestii w sprawie składu redakcji "Tygodnika Solidarność", a nawet proponuje, że zatrudni w niej tajniaka, jest oczywistym dowodem współpracy o charakterze agenturalnym i stawia go w fatalnym świetle - ocenia dr hab. Antoni Dudek, historyk i doradca prezesa IPN. Zastrzega się jednak, że czytał tylko fragmenty akt SB dotyczących Micewskiego. - Jego kontakty z MSW miały charakter złożony, często, jak w tym przypadku, agenturalny, a czasem nie do końca agenturalny. Było też i tak, że Micewski robił coś poza władzą i to go stawia w lepszym świetle. Nie był agentem przez cały czas, niekiedy urywał się MSW - mówi nam Dudek. - Micewski napisał i wydał w RFN, a potem w polskim wydawnictwie emigracyjnym ważną książkę o ugrupowaniach katolickich w PRL pt. "Współrządzić czy nie kłamać". Wywołała ona ogromny rezonans na Zachodzie i w kraju, a władzę wyprowadziła z równowagi. To pokazuje, że nie był do końca człowiekiem MSW. Niestety, mając olbrzymie ambicje, w wielu przypadkach wykorzystywał SB do swoich prywatnych interesów, własnych rozgrywek, a nawet do załatwiania osobistych porachunków. Z materiałów, do których dotarliśmy, wynika, że Micewski współpracował z MSW na długo przed rokiem 1980. W notatce z 11 lutego 1980 pułkownik SB Edward Jankiewicz zapisał: "Bał się [Micewski], że zechcemy wykorzystać przeciwko niemu dokumenty świadczące o jego agenturalnych związkach z nami". Za materiały szczególnie go kompromitujące Micewski uważał, zdaniem pułkownika, pewien list z 1974 roku oraz pokwitowanie na 150 dolarów, które przyjął od SB w 1975 roku.
Nie znamy treści listu z 1974 roku, a tylko jego adresata. Był nim wiceminister w MSW Henryk Piątek. Znamy jednak zadanie, jakie Piątek postawił agentowi: miał przeciwstawiać się "reakcyjnym tendencjom" w warszawskim Klubie Inteligencji Katolickiej i w "Tygodniku Powszechnym".
"Michalski" przerywa współpracę Pikanterii temu szczegółowi z agenturalnego życiorysu Andrzeja Micewskiego dodaje to, że starał się w tym samym momencie zacieśnić współpracę i z SB, i z "Tygodnikiem Powszechnym". Do krakowskiego pisma pisywał już od dłuższego czasu, lecz w pierwszej połowie lat 70. ubiegał się w nim o etat. Otrzymał go właśnie w 1974 roku. "Przeszedłem z obszaru katolików koncesjonowanych do tych, których nazywano w Kościele autentycznymi" - skomentował to z dumą w autobiograficznych "Katolikach w potrzasku". W 1978 roku doszło do przerwania kontaktów Micewskiego z SB. W paryskiej Libelli ukazała się wspomniana już książka "Współrządzić czy nie kłamać. PAX i ZNAK 1945 - 1976", bardzo krytyczna względem polityki wyznaniowej PRL, a jej autor z agenta SB przedzierzgnął się w figuranta, osobę śledzoną, poddawaną rewizjom, przesłuchiwaną, pozbawioną paszportu.
Prymas Stefan Wyszyński miał o tej książce powiedzieć, że jest "straszna, ale prawdziwa". Ujął się za prześladowanym publicystą. Micewski zgłosił się do niego z prośbą, aby w pracy nad następną książką z historii Kościoła w PRL mógł korzystać z dokumentów episkopatu - i uzyskał zgodę. Jego niedola poruszyła też Jana Nowaka-Jeziorańskiego; z listu do Jerzego Giedroycia wynika, że dyrektor Wolnej Europy stara się uzyskać dla Micewskiego stypendium amerykańskiego Departamentu Stanu i martwi się, że władze PRL odmawiają mu wydania paszportu. Jego książkę zaś polecił czytać w odcinkach przez radio.
Paszport dać Z notatki pułkownika Jankiewicza wynika, że inicjatywa podjęcia na nowo przerwanej współpracy wyszła od Micewskiego. Odbył z nim dwie rozmowy na przełomie stycznia i lutego 1980 roku. Głównym zadaniem Jankiewicza było kontrolowanie ruchu ZNAK, a Micewskiego prowadził jako oficer SB już przed 1974 rokiem, uznał więc za naturalne, że zgłosił się właśnie do niego. "A. Micewski oświadczył, że jego pozycja uległa w ostatnim roku korzystnej dla niego zmianie. Zdołał się w pełni zrehabilitować w oczach Kościoła (...), m.in. na skutek poinformowania bpa Dąbrowskiego, prymasa Wyszyńskiego oraz papieża Jana Pawła II o swoich kontaktach z MSW - zanotował pułkownik Jankiewicz w lutym 1980. - Szczegółowo o współpracy, łącznie z nazwiskami współpracujących z nim pracowników MSW, poinformował bpa Dąbrowskiego. Prymasowi i papieżowi wyznał tylko ogólnie, że od kilku lat utrzymywał kontakty z pracownikami MSW i że starał się zachować taki sposób przekazywania informacji, który nie byłby szkodliwy dla Kościoła, ale był interesujący dla SB". Jednak biskup Alojzy Orszulik, który bardzo blisko współpracował z biskupem Dąbrowskim, o takiej ekspiacji przed sekretarzem episkopatu nic nie słyszał. A był z Micewskim w przyjacielskich stosunkach. - To ja torowałem mu drogę do Dąbrowskiego - powiedział nam. - A już z prymasem i papieżem to kompletna bujda - uśmiecha się. - Jak panowie sobie to wyobrażają? "W pierwszej fazie rozmowy - relacjonował dalej Jankiewicz - jego [Micewskiego] deklaracja współpracy ograniczała się do gotowości udzielania pomocy i informowania w zakresie tzw., jak to określił, polskiej racji stanu. To znaczy nie ma żadnych oporów w informowaniu nas o zamiarach i działalności działaczy RFN-owskich, zaangażowanych w kontakty ze środowiskami katolickimi w Polsce. Pod koniec rozmowy - dodał pułkownik - gdy zorientował się, że jego deklaracja współpracy nie będzie odrzucona, jej zakres rozszerzył również na sferę problemów Kościoła". Pułkownik następująco zbilansował wynik rozmowy. Paszport dać. Ofertę przyjąć. Nie żądać pisemnego zobowiązania. Zachować czujność. Nadal go rozpracowywać. Zarchiwizować wykonane tajnie nagranie rozmowy, która "stanowi niewątpliwy materiał obciążający A. Micewskiego". Na temat Andrzeja Micewskiego rozmawiamy bardzo długo z jednym z najbliższych współpracowników prymasa Stefana Wyszyńskiego, prof. Romualdem Kukołowiczem. Nie jest zaskoczony rozległymi związkami Micewskiego z MSW. - Pan Micewski miał kilka ciemnych kart w swojej historii. Prymas kilkakrotnie stwierdził niezgodność jego wypowiedzi z postępowaniem - mówi niemal beznamiętnie prof. Kukołowicz. Nie wie, czy Micewski informował prymasa Wyszyńskiego o współpracy z SB, ale twierdzi, że prymas był informowany. - Pewien pracownik MSW powiedział o tym pewnemu duchownemu, który z kolei powiadomił prymasa. To było chyba przed 1978 rokiem - opowiada. Tadeusz Mazowiecki jest jednak zaskoczony rolą Micewskiego: - Wiedzieliśmy, że miewa dziwne kontakty, ale szczegółów dowiaduję się dopiero teraz!
Czy prymas Wyszyński wiedział o związkach Micewskiego z bezpieką? Dr hab. Dudek ma wątpliwości. - Gdyby Wyszyński wiedział, z pewnością z Miodowej, a później z Sekretariatu Episkopatu Polski nie wyszłaby rekomendacja do objęciafunkcji redaktora naczelnego "Tygodnika Solidarność" - uważa Dudek. Jego zdaniem, także prymas Glemp mógł ogólnie się orientować, że Micewski ma kontakty z kierownictwem MSW, ale nie sądzi, by wiedział o współpracy z SB.
Autentyczni przedstawiciele tylko z MSW Motywy, dla których niespełniony polityk, ale ceniony publicysta historyczny postanowił wrócić do współpracy z SB, są w świetle esbeckich raportów dość zagadkowe. Panicznie bał się przecież zdekonspirowania. Chyba nie liczył na korzyść materialną, jeżeli przez 15 lat żył w strachu, że się wyda, iż raz przyjął 150 dolarów. Jak refren powtarzał prośby, żeby SB znalazła mu stałą pracę, ale ponieważ nigdy mu nie pomogła, na nic chyba w tej kwestii nie liczył. W latach 60. miał umowę z oficerem prowadzącym, że w razie potrzeby będzie mógł wypożyczać ze zbiorów bezpieki numery "Kultury" i "Zeszytów Historycznych". Nie mogło to już chyba poważnie wpływać na jego motywację w latach 80. Drogę do rozwiązania tej zagadki wskazywać może fragment stenogramu rozmowy z pułkownikiem Jankiewiczem. "Ja nie lubię rozmawiać z władzą przez pośredników w rodzaju biskupów, Adziów Morawskich [Kazimierz Morawski, prezes Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Społecznego], Reiffów [Ryszard Reiff, przewodniczący Stowarzyszenia PAX] czy kogoś tam - miał oświadczyć Micewski. - Każdy pośrednik ma swój interes. Lubię rozmawiać z władzą w osobach jej autentycznych przedstawicieli". W kilku protokołach powtarzają się narzekania Micewskiego, że oficerowie prowadzący zlecają mu zbyt prostackie zadania. Nie żeby się uchylał od zwykłych powinności agenturalnych, ale trudno mu ukryć, że za godnych siebie partnerów uważa takich rozmówców jak generał Straszewski, a później pułkownik Zenon Płatek, który został następnym szefem Departamentu IV MSW. Oto nasza hipoteza: miał ambicje odgrywania ważnej roli politycznej, ale nie umiał pozyskiwać zwolenników. Próbował więc czerpać siłę polityczną od tych, na których może się powołać. W Sekretariacie Episkopatu będzie powtarzać rzeczy zasłyszane na salonach władzy, a w MSW albo KC - plotki od biskupów. Nielojalność była wpisana w ten plan polityczny.
Nie był domownikiem Biskup Bronisław Dąbrowski upoważnił mnie do przedstawiania się jako doradca episkopatu do spraw niemieckich - pochwalił się Micewski oficerowi SB w lutym 1980 roku. I zaproponował przysługę: biskup polecił mu naszkicować projekt listu do kardynała Josepha Hoeffnera, ówczesnego przewodniczącego Episkopatu Niemiec, a jeśli dostanie paszport, to ma także zawieźć list adresatowi. Zapozna więc SB z projektem, a nawet z ostateczną wersją listu. Paszport dostał, list zawiózł, ale nie pokazał go SB, za co pułkownik Jankiewicz ostro go zrugał. Biskup Alojzy Orszulik tak to komentuje: - W latach 80. nie potrzebowaliśmy już pośredników do biskupów niemieckich. To było aktualne w latach 60., i może w 70. Micewski przydawał się wówczas wrocławskiemu metropolicie kardynałowi Bolesławowi Kominkowi, który prowadził wiele spraw Kościoła polskiego w Niemczech. Ten zarekomendował go biskupowi Dąbrowskiemu, któremu czasem się przydawał, ale w większości przypadków musiał wypraszać swoje, drugorzędne zresztą, misje. Antoni Dudek: - Andrzej Micewski nie był doradcą kardynała Wyszyńskiego, bo prymas nie miał formalnych doradców. W kategorii nieformalnego doradcy, bo tacy byli, on się nie mieścił. Można powiedzieć, że był jednym ze świeckich współpracowników Wyszyńskiego. Biskup Orszulik: - Nie należał do domowników księdza prymasa. Rozmawiał z nim może kilka razy. Z dokumentów archiwalnych korzystał przeważnie za moim pośrednictwem. To nie znaczy, że prymas go odtrącał. Po prostu utrzymywał dystans. Ale do projektu książki o najnowszej historii Kościoła w Polsce odniósł się życzliwie. Nie wiedział jednak, że Micewski pisze jego biografię. Gdy ją zobaczył w maszynopisie, żachnął się, bo był zaskoczony, ale zaakceptował. Powiedział tylko: "wydasz ją dopiero po mojej śmierci". Ani trzytygodniowe starania Micewskiego o utrzymanie się na stanowisku redaktora "Tygodnika Solidarność", ani ich fiasko nie zostały odnotowane w aktach bezpieki. Przyczyną mogła być śmierć pułkownika Edwarda Jankiewicza i zmiana oficera prowadzącego. Został nim podporucznik Ryszard Puto. Jego raporty zaczynają się pojawiać w teczce pracy Andrzeja Micewskiego późną jesienią 1981 roku. Noszą inny pseudonim. Poprzednio był to tajny współpracownik "Michalski". Tak brzmiało okupacyjne nazwisko Micewskiego. Świadczy to, że zapewne sam obrał sobie pseudonim i jego werbunek odbył się z dopełnieniem wszelkich formalności wymaganych w instrukcjach MSW dla tajnych współpracowników. Nowy pseudonim - Historyk - mógł Micewskiemu nadać bez jego wiedzy oficer prowadzący. Zapewne śladem Jankiewicza podporucznik Puto również nie zażądał złożenia zobowiązania do współpracy. W każdym razie w raportach "Historyk" nie jest określany jako tajny współpracownik. W lipcu 1981 roku Solidarność Rolników Indywidualnych zwróciła się do nowego prymasa, arcybiskupa Józefa Glempa, z prośbą o wskazanie redaktora czasopisma związkowego. "Z pewnością pod wpływem biskupa Dąbrowskiego i księdza Orszulika prymas Glemp wskazał mnie, mimo że nie znał mnie osobiście i choć musiał słyszeć o perypetiach z "Tygodnikiem Solidarność"" - napisał Micewski w swej autobiografii. I tym razem skończyło się na nominacji na papierze. Według Micewskiego poszło o to, że nie chciał się zgodzić na współpracę w organizowaniu pisma z niejakim Andrzejem Kłyszyńskim. Micewski napisał, że Władysław Bartoszewski powiedział mu, iż Kłyszyńskiego pamięta z czasów więziennych jako kapusia z celi. Opowiedział następnie, że po dwóch tygodniach "zadzwonił do mnie generał Straszewski. Broń Boże nie wzywał mnie do ministerstwa, spotkaliśmy się na mieście. Powiedział, że muszę się zdecydować, czy biorę pismo Rolników Indywidualnych, bo on ma z mojego powodu kłopoty. Rozmowa była zresztą bardzo przyjazna". Najdziwniejsze w tej opowieści jest to, że interwencja generała SB w tej sprawie nie sprowokowała autora do żadnego komentarza. "Generał Straszewski nie odezwał się do mnie już w ogóle". Wątek został zakończony. Tygodnik rolniczej "Solidarności" nigdy się nie ukazał.
Doradca prymasa i agent wpływu SB 12 grudnia 1981 roku odbyło się inauguracyjne posiedzenie Prymasowskiej Rady Społecznej; Micewski został jej członkiem. W tym samym dniu Komisja Krajowa "S" zatwierdziła listę kandydatów do Społecznej Rady Gospodarki Narodowej. I tu także padło nazwisko Andrzeja Micewskiego, ale ta rada, w odróżnieniu od prymasowskiej, nigdy się nie ukonstytuowała. Po 13 grudnia 1981 roku Micewski z poruczenia prymasa Glempa odbywał rozmowy z członkami ekipy generała Wojciecha Jaruzelskiego. W 1984 roku otrzymał formalny tytuł radcy społecznego prymasa Polski. Nie zaprzestał zarazem kontaktów z oficerami SB. Oprócz podporucznika Puty stałym jego partnerem został awansowany niebawem na generała pułkownik Zenon Płatek. Podział pracy był następujący: Puto otrzymywał listę pytań, jakie ma zadać "Historykowi", i przygotowywał go niejako do rozmowy z generałem. Jednocześnie, jako człowiek bywający w zachodnich ambasadach, Andrzej Micewski był nadal stale śledzony przez kontrwywiad. Wydaje się, że w tym czasie zaczął być przez SB traktowany jako typowy agent wpływu. Instrukcje do rozmów z Micewskim, przygotowywane przez zwierzchników dla podporucznika Puty, wyglądają jak lista tez, które należy agentowi wbić do głowy, żeby rozpowszechniał je w swoim środowisku.
Kłopot natury moralnej W notatce generała Płatka z końca listopada 1983 roku widnieje akapit: "W trakcie rozmowy Micewski przejawił zaniepokojenie odnośnie ewentualnego skojarzenia jego nazwiska w trakcie rozmów między przedstawicielami władz i Kościoła z informacjami, jakie on przekazuje. Stwierdził ponadto, że aktualny rozwój charakteru rozmów stwarza dla niego kłopot natury moralnej, gdyż coraz bardziej zmieniają one charakter z rozmów oficjalnych na agenturalne, przez co zawęża pole manewru. Zapewniono Micewskiego o pełnej konspiracji dalszego obiegu przekazywanych przez niego informacji". Ale w raportach z tego okresu wciąż można spotkać informacje o charakterze donosu. Odnotowane są mimochodem, jakby funkcjonariusze o nie nie prosili, a rozmówca udzielał ich od niechcenia. W grudniu 1983 roku porucznikowi Pucie "Historyk" zwierzył się, że "krytycznie ocenia postawę Glempa w sprawie Popiełuszki. Twierdzi, że kardynał Wyszyński nigdy nie dopuściłby do takiej sytuacji. Dawno już przeniósłby takiego księdza na odległą parafię". Kiedy generał Płatek poprosił go o listę księży biorących udział w pewnym przedsięwzięciu - czystą listę, bez informacji, kto jest kim - Micewski przy dwóch duchownych samorzutnie dodał, że wykazują oni "skłonności homoseksualne".
Bez zakończenia Ostatnia notatka, o której wiemy, pochodzi z lutego 1984 roku. Sprawozdanie generała Płatka z rozmowy z "Historykiem" zaczyna się od dziwnej opowieści Micewskiego o spotkaniu, na które Jerzy Urban umówił się z nim w mieszkaniu Daniela Passenta. Urban wyjaśnił, że spotkał się z nim na prośbę Mieczysława Rakowskiego. Stwierdził, że generał Jaruzelski "był zadowolony z rozmowy z Glempem z wyjątkiem jednego punktu, który sprawił wrażenie, że Glemp niedostatecznie zrozumiał powagę sprawy, jeśli chodzi o podjęcie działań na rzecz zwolnienia "jedenastki" [przetrzymywanych w więzieniu działaczy opozycji przedsierpniowej i "Solidarności"]"*. "Historyk" pojął, czego się od niego oczekuje. Działając jak klasyczny agent wpływu, Micewski napisał do prymasa notatkę z dobrą radą następującej treści: "Jeśli papież poszedł do Agcy, który do niego strzelał, to po co Glemp prosi Geremka, Mazowieckiego czy kogoś [naprawdę to inne osoby namawiały "jedenastu", żeby zgodzili się opuścić więzienie na warunkach podyktowanych przez władze]. Niech wyśle dwóch dobrych prałatów, którzy lepiej sprawę załatwią". Micewski dodał melancholijnie: "Po tej mojej relacji sprawy nie posunęły się naprzód". Następnie "Historyk" powtórzył generałowi Płatkowi radę, którą dał już Urbanowi: "Żeby oni przed konferencją episkopatu rozmawiali z Glempem, a nie z Dąbrowskim. Najlepiej, żeby zrobił to Barcikowski, bo jest najlepiej lubiany. Obecnie Glemp przebywa w Gnieźnie, w miejscu, w którym bardzo dobrze się czuje i można to wykorzystać". Jest to ostatni znany nam dokument dotyczący współpracy z SB "Michalskiego", "Historyka" - Andrzeja Micewskiego. Z notatki Płatka wynika, że Micewski zaczął przygotowywać się do wyjazdu do Wiednia, gdzie z polecenia prymasa Glempa miał uruchomić kwartalnik "Znaki Czasu". W swej autobiografii napomknął, że o "Znakach Czasu" wiedział generał Czesław Kiszczak, podówczas minister spraw wewnętrznych, ale wcześniej szef wojskowego wywiadu. Być może dalszy ciąg współpracy - jeśli nastąpił - jest zapisany w aktach tej służby. Ale do nich historycy i dziennikarze wciąż nie mają dostępu.
PIOTR ADAMOWICZ, ANDRZEJ KACZYŃSKI * Byli to: Andrzej Gwiazda, Seweryn Jaworski, Marian Jurczyk, Jacek Kuroń, Jan Lityński, Adam Michnik, Karol Modzelewski, Grzegorz Palka, Andrzej Rozpłochowski i Jan Rulewski, Henryk Wujec.
Raport "Delegata" 05.08.2006, AK PA TAK BYŁO Raport "Delegata" W styczniu 1981 r. delegacja będącej na ustach całego wolnego świata "Solidarności" z Lechem Wałęsą na czele pojechała do papieża Polaka Jana Pawła II. Dzięki agenturze SB już w kilka dni po powrocie szczegółowy raport z wizyty trafił na najważniejsze biurka w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych Jan Paweł II i Bożena Rybicka. W tle: ks. Henryk Jankowski i Andrzej Celiński (c) FOT. ARTURO MARI/ARCHIWUM RODZINNE BOŻENY GRZYWACZEWSKIEJ Jan Paweł II przyjmuje delegację „Solidarności”, 15 stycznia 1981 (c) FOT. ARTURO MARI Jan Paweł II, Bożena Rybicka i Lech Wałęsa. (c) FOT. ARTURO MARI/ARCHIWUM RODZINNE BOŻENY GRZYWACZEWSKIEJ Jan Paweł II i Bożena Rybicka (c) FOT. ARTURO MARI/ARCHIWUM RODZINNE BOŻENY GRZYWACZEWSKIEJ W czasie sierpniowego strajku w 1980 roku, na słynnej bramie Stoczni Gdańskiej, obok obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej stoczniowcy umieścili portret Jana Pawła II. Pod koniec strajku ktoś wpadł na pomysł pielgrzymki do Rzymu, jeśli protest zakończy się sukcesem. Do jedynego wolnego związku zawodowego w bloku komunistycznym płynęły zaproszenia z całego świata. Uznano jednak, że pierwsza oficjalna delegacja kierownictwa "S" wyruszy do miejsca symbolicznego, ale zarazem politycznie neutralnego, czyli do papieża Polaka. Do Rzymu pojechało 18 osób, z Lechem Wałęsą na czele. Związkowa delegacja powróciła do kraju 19 stycznia. Już dwa dni później, 22 stycznia, powstał opisujący jej pobyt we Włoszech wielostronicowy meldunek do "Naczelnika Wydziału IV Departamentu IV Ministerstwa Spraw Wewnętrznych", podpisany przez podpułkownika Aleksandra Świerczyńskiego, naczelnika Wydziału IV Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Gdańsku. Przytaczamy ten dokument niemal w całości z zachowaniem pisowni oryginalnej. Wydział IV MSW zajmował się Kościołami i związkami wyznaniowymi. Natomiast skrót k.o. oznaczał kontakt operacyjny, czyli jedno z osobowych źródeł informacji Służby Bezpieczeństwa.
Meldunek zaczyna się tak: "Dnia 21 bm. uzyskano ze źródła k.o. "Delegat" następujące informacje na temat przebiegu wizyty NSZZ "Solidarność" w Rzymie i spraw z nią związanych".
Wizyta u prymasa "Dnia 11 i 12 stycznia br. Kapelan "S" ks. Henryk Jankowski przebywał na terenie Warszawy, gdzie wspólnie z Lechem Wałęsą przeprowadzili w Sekretariacie Episkopatu rozmowy i robocze ustalenia dot. wizyty we Włoszech i audiencji u Papieża" - donosił "Delegat". - "Bp Dąbrowski i ks. Orszulik przekazali Wałęsie niezbędne wytyczne i wskazówki odnośnie postawy, jaką winna zająć we Włoszech delegacja "S". Poinformowano Wałęsę, że jego najbliższymi doradcami będą doc. Kukołowicz oraz ks. Jankowski, z którymi ma konsultować wszystkie swoje działania. Poza tym ks. Jankowski i Wałęsa byli na rozmowie u Prymasa Wyszyńskiego (Wyszyński przebywał w tym czasie na wypoczynku pod Warszawą). Prymas udzielił Wałęsie rad odnośnie tego, jaki kierunek działalności winna przyjąć "S". Według Wyszyńskiego, nadrzędnym celem wszelkiej działalności winien być interes Ojczyzny i rzetelna praca dla wszystkich ludzi dla dobra Polski. Poza tym Wyszyński oświadczył Wałęsie, że przy "S" oraz przy jego osobie "kręcą się bardzo dziwni i nieciekawi ludzie", od których należy się uwolnić. Wałęsa zobowiązał się przestrzegać wszystkich ustalonych w Sekretariacie Episkopatu zasad wizyty i lojalności wobec doradców delegowanych przez Prymasa".
Przemówienie dla Wałęsy "Na lotnisku delegację witali przedstawiciele trzech central związkowych. Już podczas powitania określili się oni jako rywalizujące między sobą grupy. W imieniu Stolicy Apostolskiej witał abp Copa, którego związkowcy włoscy popchnęli na plan dalszy, aby samemu odgrywać główną rolę". Później w dokumencie pojawia się szczegółowa informacja o tym, że część delegacji mieszkała osobno, a także, kto z ramienia Kościoła współdziałał z przedstawicielami prymasa. "Delegat" zauważył też w Rzymie "bardzo dużo różnych przedstawicieli prasowo-telewizyjnych z RWE i "Kulturą Paryską" włącznie". Autor donosu odnotował, że kilku z nich przedstawiało się nazwiskiem "Morawski" i "wszyscy oni się znali ze sobą". "Ponieważ Lech Wałęsa źle czyta opracowano mu na piśmie wystąpienia, ks. Jankowski i doc. Kukołowicz przygotowali go do wystąpienia na audiencji u Papieża w ten sposób, że pouczyli go co ma powiedzieć, pozostawiając mu swobodę w wyborze własnej formy przekazania tych ustalonych treści". "Audiencja rozpoczęła się w dniu 15 bm. od osobistej rozmowy Papieża z Wałęsą w apartamentach papieskich. Następnie Jan Paweł II przyjął żonę Wałęsy i jego ojczyma, który przyleciał z USA. Po tym Papież spotkał się z całą delegacją "S" w składzie... ". Tu padają nazwiska członków delegacji oraz "towarzyszących ekspertów Prymasa Polski". "Spotkanie Papieża z delegacją miało bardzo kurtuazyjny charakter. Po wstępnych powitaniach Papież podchodził kolejno do każdej osoby, a ta przedstawiała się imieniem i nazwiskiem, podając przy tym skąd pochodzi oraz co sobą reprezentuje".
Podarunki dla papieża Zaplanowana na godz. 11 audiencja generalna w Sali Konsystorza opóźniła się prawie o godzinę. "Delegat" wylicza, kto był na niej obecny. "Przemówienie Wałęsy na tej audiencji było krótkie i uwzględniało tylko te treści, które zostały uzgodnione z doradcami. Wskazał on na apolityczny charakter "S", podkreślając że mają one ochraniać jedynie interes ludzi pracy i ich prawa obywatelskie. Wałęsa nadmienił również, że "S" swoich działań nie będzie wypełniać akcjami kościelnymi lecz będzie bronić interesów Kościoła, jeżeli zaistnieje taka potrzeba. Papież odpowiedział na to przemówieniem, którego treść jest powszechnie znana.
Delegacja przekazała Papieżowi swoje upominki i pamiątki z Polski - ziemię ze Stutthofu, Westerplatte, miejsca gdzie w 1970 zginęli robotnicy, model pomnika Poległych Stoczniowców, album ze zdjęciami z obchodów X rocznicy grudnia, model polskiego promu morskiego budowanego w Szczecinie, dwa blakiery gdańskie i inne. Ks. Jankowski przekazał od siebie Papieżowi krzyż z bursztynu, a ks. Goździewski kombatanckie symbole i znaki z okresu II wojny światowej umocowane na dużym kawałku kory. Papież okazał największe zadowolenie i satysfakcję z otrzymania urny, która zawierała ziemię z miejsc pamięci narodowej i zamierza ten dar umieścić na eksponowanym miejscu".
Nieuzgodnione działanie "Podczas audiencji u Papieża ob. Bożena Rybicka pozwoliła sobie na nieuzgodnione działanie, które wywołało pewien niesmak. Przy powitaniu chciała ona przypiąć Papieżowi znaczek Ruchu Młodej Polski (Jan Paweł II miał w tym czasie przypięty przez Wałęsę znaczek "S"), lecz została przez niego odsunięta z tym znaczkiem. Papież znalazł takie wyjście z sytuacji, że kazał Rybickiej położyć ten znaczek na stole pomiędzy innymi, osobistymi prezentami. Pod wpływem sugestii ks. Jankowskiego, po audiencji doszło do ostrej rozmowy Wałęsy z Rybicką. Została ostrzeżona, że jeżeli raz jeszcze pozwoli sobie na samowolę, to wyłączy ją ze składu delegacji". Informując o licznych artykułach prasy włoskiej na temat wizyty, "Delegat" zauważył, że "były również oceny przedstawiające w zdeformowanej formie stosunki polskie i fakt audiencji "S" u Papieża. Ukazała się np. karykatura, jak Jan Paweł II jedzie na Wałęsie, trzymając go za wąsy". "Zanotowano również inny incydent prasowy: zmęczony Wałęsa usiadł dla odpoczynku w recepcji Hotelu Victoria i podparł głowę ręką, co wykorzystano do wykonania zdjęć. Następnego dnia zamieszczono to zdjęcie w prasie opatrzone podpisem, że tak wygląda pijany Wałęsa. Fakty te przekonały Wałęsę, że prasa zachodnia w pogoni za sensacją nie przebiera w środkach i przyznał rację kapelanowi "S", jego ostrzeżenia w tym zakresie były słuszne".
Redaktor Mazowiecki prowadzi destrukcję "Taktykę postępowania Wałęsy i delegacji "S" ustalano codziennie wieczorem na każdy dzień następny" - relacjonował dalej "Delegat". - "Robione to było w oparciu o serwis prasy włoskiej, którą dostarczał ks. Sokołowski i o. Przydatek. Koncepcje te opracowywał doc. Kukołowicz i kapelan "S" i wg tego programowano postępowanie Lecha Wałęsy. Ks. Sokołowski i o. Przydatek robili dużo dobrej roboty na rzecz pozytywnego rezonansu spraw polskich w środowisku włoskim. Na czas spotkań "S" ze związkowcami włoskimi delegacja przeniosła się do rzymskiego Hotelu Victoria. Od tego czasu red. Mazowiecki, Bohdan Cywiński, Karol Modzelewski i Andrzej Celiński zaczęli prowadzić swoją destrukcyjną politykę, zmierzającą do oderwania delegacji od wpływów doradców kościelnych i narzucenia jej swoich koncepcji. Łamiąc ustalenia przyjęte przez Rząd i Episkopat dążyli oni do otwarcia delegacji "S" dla zachodnich ośrodków publicystyczno-propagandowych. Mieli oni jakieś własne kontakty w tych środowiskach i chcieli doprowadzić do penetracji grupy "S" przez ośrodki propagandowe. Bohdan Cywiński mieszkał poza miejscem pobytu delegacji i załatwiał sobie tylko znane sprawy. Podobnie niejasne sprawy załatwiali Mazowiecki, Modzelewski i Celiński". "Widząc tę sytuację doc. Kukołowicz pilnował Wałęsy, aby nie dał się on sprowokować (Kukołowicz zajął pokój hotelowy w bezpośrednim sąsiedztwie pokoju Wałęsy). Pomagał mu w tym ks. Jankowski, który dojeżdżał do hotelu z swego mieszkania w Corda Cordi. Następnie zdecydowano, że drugie spotkanie "S" z Papieżem (msza i śniadanie z Papieżem w dniu 18 stycznia br.) jest pretekstem do tego, aby przeprowadzić Wałęsę i całą delegację z Hotelu Victoria do domu im. Jana Pawła, a tym samym zneutralizować tendencje Mazowieckiego, Cywińskiego i Modzelewskiego. Plan ten spotkał się z dużym sprzeciwem Mazowieckiego, lecz ks. Jankowski i doc. Kukołowicz przeprowadzili Wałęsę do domu Jana Pawła".
Wpływy ks. Jankowskiego "Na mszy i śniadaniu u Papieża bardzo źle zaprezentowała się Bożena Rybicka i ... (personaliów tej osoby nie ujawniamy, gdyż mieszka za granicą i nie udało nam się z nią skontaktować - P.A., A.K.). Bożena Rybicka przyszła sfatygowana po nieprzespanej nocy, uzewnętrzniając swoje zmęczenie i senność. Podobnie zmęczony przyszedł na mszę ... i usypiał podczas tego kameralnego nabożeństwa. Na śniadaniu u Papieża zachowywał się jak człowiek bardzo prymitywny. Wykazując duże łakomstwo nabierał na swój talerz duże ilości jedzenia, które następnie pozostawiał nie mogąc go zjeść. Opierał się o stół i prezentował niską kulturę". Wg k.o. "Delegat" Lech Wałęsa z wizyty we Włoszech wyniósł dużo konstruktywnych poglądów i dostrzegł, że w jego otoczeniu znajdują się ludzie nieodpowiedzialni i należy zrobić czystkę w "S". "Po powrocie do kraju - czytamy w meldunku - ks. Jankowski zdał relację Prymasowi z przebiegu wizyty, przekazując swoje opinie i spostrzeżenia na temat poszczególnych osób. Podobną relację przekazał w Sekretariacie Episkopatu. Można prognozować, że Prymas zajmie określone stanowisko wobec Mazowieckiego i Cywińskiego. Wprowadzenie przez bpa Kaczmarka do składu grupy "S" bpa Kluza, ks. Goździewskiego, a głównie ks. Dułaka jest próbą ograniczania wpływów ks. Jankowskiego w tym środowisku związkowym. Bp Kluz i ks. Goździewski nie odegrali w Rzymie żadnej roli i byli tylko tłem całej imprezy. Nie można wykluczyć tego, że bp Kaczmarek zlecił ks. Dułakowi, aby wykorzystał okazję do nawiązania, poza ks. Jankowskim, bezpośrednich kontaktów z działaczami "S", z perspektywą przyszłościowego eliminowania ks. Jankowskiego.
Takie spostrzeżenia na ten temat zostały przekazane Prymasowi przez ks. Jankowskiego. Prymas miał go zapewnić, że jest on i pozostanie jego delegatem do "S" i nie musi się przejmować poczynaniami bpa Kaczmarka".
Grzywaczewska: To żałosne - Wtedy, 25 lat temu, nawet przez myśl by mi nie przeszło, że do papieża jedzie z nami ktoś, kto zda raport! - mówi dziś Bożena Grzywaczewska, z domu Rybicka. - Byłam naiwna. Całość jest żałosna. Do Rzymu, specjalnie, żeby się z nami spotkać, zjechało wielu Polaków z emigracji. Wszyscy spotykali się ze wszystkimi. Nocą, bo tylko wtedy był czas, do 3 czy 4 rano chodziliśmy po Rzymie. Na mszę św. u papieża musieliśmy wstać o 5.30. Taka była przyczyna mojego "sfatygowania", jak to określił "Delegat". Zresztą mimo niewyspania płynnie przeczytałam podczas mszy pierwszą lekcję. Żadnej awantury z Wałęsą w sprawie znaczka nie pamiętam. W czasie spotkania z papieżem przedstawiał mnie właśnie Wałęsa. Wyjaśnił, że jestem z Ruchu Młodej Polski, a w czasie strajku byłam jedną z dziewczyn prowadzących codzienne modlitwy w intencji jego powodzenia. Znaczek RMP chciałam przekazać papieżowi jako pamiątkę i tyle.
Wałęsa: Takie szczegóły! - Nieprawdopodobne! - mówi Lech Wałęsa. - Nawet tam u Ojca Świętego musieli kogoś mieć lub musiał im ktoś opowiedzieć! No, bo przecież nie z podsłuchu. Tak bym powiedział wtedy w 1981 r., dziś, po tych 25 latach różnych doświadczeń, powiem inaczej: nie jestem zdziwiony, bo oni musieli mieć te informacje. W moim mieszkaniu w latach 80. był zainstalowany podsłuch. Wiedziałem, że mam podsłuch, ale nie likwidowałem, bo i tak założyliby nowy. Lech Wałęsa ponownie zaczyna czytać meldunek "Delegata". I nagle mówi: - No nie. Takie szczegóły! To jednak nieprawdopodobne!
Mazowiecki: To raczej wykluczone - Ależ z Bożeną Rybicką było wprost przeciwnie - mówi Tadeusz Mazowiecki. - Papież okazywał Bożence wielką serdeczność. Nie przypominam sobie żadnego takiego incydentu, żeby ją odtrącał albo odsuwał od siebie. Myślę, że zbliżyła się do Ojca Świętego z pamiątkami i ktoś, prawdopodobnie ks. Dziwisz, wskazał jej miejsce, gdzie ma je złożyć. Oboje wychodziliśmy z audiencji jako ostatni i na pożegnanie papież jeszcze Rybicką otoczył ramieniem i przygarnął do siebie. Powiedziałbym, że serdecznym stosunkiem wyróżniał ją spośród delegatów. - Źródło tej relacji zadeklarowało bardzo wyraźnie swoją opcję polityczną. Widać, że na tym mu szczególnie zależało - ocenia Mazowiecki. O fragmencie, że Kukołowicz i ks. Jankowski dyktowali Wałęsie sens przemówienia do papieża i podpowiadali, co ma mówić w wywiadach, ironizuje: - No to bardzo ważną rolę odegrali w Watykanie ci dwaj panowie. O kontaktach ze związkowcami włoskimi mówi: - To było w ogóle nie do pomyślenia - delegacja związku zawodowego "S" pierwszy raz wyjeżdża za granicę i unika spotkania z tamtejszymi związkowcami. To dopiero byłoby kompletnie niezrozumiałe na Zachodzie. Albo że zacznie rozróżniać: z chadekami się przywitamy, a z socjalistami już nie. Czy prymas Wyszyński mógł taką sugestię przedstawić Wałęsie lub zlecić podobną misję swoim zaufanym ludziom? - pytamy. Dawny redaktor naczelny "Tygodnika Solidarność" odpowiada: - Nie byłem przy tym, ale nie sądzę... To raczej wykluczone. Prymas mógł dać ogólną wskazówkę, żeby zachować ostrożność w nawiązywaniu kontaktów, prezentować się godnie, miarkować się politycznie itp. Ale radzić związkowcom, żeby uciekali przed związkowcami? - to by mu chyba przez myśl nie przeszło. Kto mógł być "Delegatem", Mazowiecki nie chciał zgadywać. Zamyślił się. - Pewnie niektórzy ludzie uważali, że z SB muszą się spotykać. Na przykład proboszczowie.
Celiński: Niesmak - Witały nas trzy centrale: chadecka, socjalistyczna i komunistyczna, które na co dzień konkurowały, lecz spotkanie z "S" wszystkie potraktowały jako wspólne związkowe święto i dziękowały, że dzięki nam są razem - wspomina Andrzej Celiński, wtedy sekretarz Krajowej Komisji Porozumiewawczej "S". - To nie papież podchodził do członków delegacji, lecz oni zbliżali się do niego - mówi Celiński. - Wałęsa wszystkich kolejno przedstawiał. Nie przypominam sobie niczego drastycznego ze znaczkiem. Z audiencji wychodziłem jako jeden z ostatnich. Szło się do wyjścia tyłem lub bokiem, z głową zwróconą w stronę Jana Pawła II, który stał i za nami patrzył. W pewnej chwili Bożenka zawróciła od drzwi i podbiegła do papieża, a on też ruszył w jej stronę - tak, że to nie było wymuszone przez nią - i ją przygarnął do siebie, a ona położyła mu głowę na ramieniu. Arturo Mari zrobił im zdjęcie i Bożena je ma, bo raz mi je pokazała. Nigdy się nim nie chwaliła, a tym bardziej go nie publikowała, bo każdy z nas zdawał sobie sprawę, a także zostaliśmy o tym pouczeni, że to audiencja prywatna i zdjęcia z niej nie są dla mediów. - Niesmak za to wzbudził ks. Jankowski ze swoim podarkiem - ciągnie Celiński - bo to był krzyż złoty, a nie bursztynowy. Owszem, zdobiony bursztynem - okazały złoty krzyż, odbiegający charakterem od pozostałych darów "S". "Niejasne sprawy", jakie według "Delegata" załatwialiśmy, to był np. obiad z Janem Kułakowskim, chadeckim działaczem związkowym, podówczas sekretarzem generalnym Światowej Konfederacji Pracy, a po 1990 roku przedstawicielem RP przy UE w Brukseli. Cywiński rzeczywiście gdzieś znikał i bardzo mnie to intrygowało. Któregoś razu powiedział mi - nie wymieniając nazwiska - że był z Janem Pawłem II na tarasie i on mu powiedział: "Pode mną miasto i świat, a nade mną już tylko Pan Bóg..." Cywiński należał do tej grupy ludzi, która mówiła do papieża "Wujku" i po prostu co wieczór wymykał się do Watykanu...
Kukołowicz: Nie mam zastrzeżeń Były rzecznik episkopatu ks. bp Alojzy Orszulik nie pamięta okoliczności pierwszego wyjazdu delegacji "Solidarności" do Rzymu. Wskazuje na prymasa Wyszyńskiego. Współorganizatorem wyjazdu z ramienia prymasa był prof. Romuald Kukołowicz. Pokazany przez nas meldunek profesor czyta bardzo uważnie i ocenia: - Nie mogę wnieść żadnych zasadniczych zastrzeżeń. Z tym przypinaniem znaczka było inaczej. Ona chciała być blisko przy papieżu. Nie mogła. Znalazła pretekst i podeszła ze znaczkiem. Ale jest to prawie wierna relacja z pobytu w Rzymie. To może być ktoś z uczestników. Ale niekoniecznie. Relację musiał dyktować ktoś, kto miał bardzo dokładne wiadomości od wielu osób. Ja również nie wszystkie rzeczy pamiętam, bo nie wszędzie byłem. Tu nie ma nic o konferencji prasowej. Trzeba by się zastanowić, kto nie przyszedł na konferencję.
Ks. Jankowski: Nie słyszałem o "Delegacie" Zapytaliśmy księdza prałata Henryka Jankowskiego, czy wśród dokumentów na jego temat, udostępnionych mu przez Instytut Pamięci Narodowej, znajduje się relacja "Delegata" z pielgrzymki do Watykanu. Prałat odparł, że takiego dokumentu sobie nie przypomina. - A czy w aktach z IPN spotkał ksiądz taki pseudonim informatora SB: Delegat?
- Nie. Nie znam takiego pseudonimu. - A jak ksiądz skomentuje taki fakt, że wśród członków delegacji "Solidarności" znalazła się osoba, która w dwa dni po powrocie z wizyty u Ojca Świętego opowiedziała szczegółowo o tej pielgrzymce funkcjonariuszowi SB? - To poruszające - pada odpowiedź. - To świadczy o tym, jak głęboko sięgały macki bezpieki - dodaje po chwili ksiądz Jankowski.
Rozmowy z esbekami Aby zweryfikować nasze informacje i wnioski, nawiązaliśmy kontakt z wysokiej rangi oficerami dawnej MSW. Idąc na spotkanie z nimi, mieliśmy własne przemyślenia, kim może być "Delegat", wzbogacone o przypuszczenia uczestników rzymskiej wizyty z 1981 roku. Nie były to łatwe rozmowy. A wtedy, gdy płynęły opowieści o pobudkach i postawie niektórych osób współpracujących z SB - wręcz nieprzyjemne. Po kilku godzinach rozmów pokazujemy rzymski meldunek. Zaraz po lekturze pierwszej strony pada pytanie: - Skąd to macie, przecież w Gdańsku powinno być wszystko zniszczone! - Widać coś zostało - odpowiadamy. Po lekturze drugiej strony, bez zapoznania się z całością, pojawia się uśmiech i pada nazwisko funkcjonariusza SB, który meldunek opracowywał. Przechodzimy do ostatniej strony, gdzie jest odpowiednia adnotacja. Zgadza się! Kilkusekundowe wahanie i pytanie: - Wiecie, kim był "Delegat"? - Mamy wytypowany pewien krąg - odpowiadamy. Znów krótkie wahanie, a po nim decyzja: - Dobrze, szkoda czasu na grę. Pada nazwisko "Delegata", które odpowiada naszym przypuszczeniom. Dowiadujemy się o okolicznościach podjęcia współpracy i różnych jej szczegółach.
IPN: Niewątpliwie agentura O raporcie rzymskim i "Delegacie" rozmawiamy niezależnie z dwoma historykami IPN: dr. hab. Janem Żarynem, znawcą stosunków między państwem a Kościołem w PRL, i Grzegorzem Majchrzakiem, który przygotowuje doktorat o rozpracowaniu władz pierwszej "S" przez SB. Ich oceny są niemal identyczne. Twierdzą, że jest to ciekawy i ważny dokument świadczący o działalności agenturalnej "Delegata". Mimo że nie pochodzi on od tajnego współpracownika, lecz od kontaktu operacyjnego, to jednak ze względu na charakter zawartych tam informacji można śmiało powiedzieć, że mamy do czynienia z działalnością agenturalną. Być może samemu "Delegatowi" wydawało się, iż bierze udział w negocjacjach politycznych z SB - przedstawicielami władzy. Podstawowe pytanie brzmi bowiem tak: czy mamy do czynienia ze świadomą współpracą, czy też nieprzemyślanym gadulstwem? Trzeba jednak pamiętać, że rozmowy z funkcjonariuszami SB nie były bezkarne, gdyż nie interesował ich polityczny dialog z przedstawicielem Kościoła, a jedynie pozyskanie cennych informacji służących rozpracowaniu "Solidarności" i Kościoła katolickiego. Jakiś pozornie mało znaczący szczegół mógł zatem być istotniejszy dla SB niż długi wywód polityczny "Delegata". Bo dla Służby Bezpieczeństwa nie było informacji nieważnych, były jedynie mniej lub bardziej przydatne. Na przykład negatywne charakterystyki mogły być później wykorzystane w celu dyskredytowania niektórych osób. - Jest to informacja bardzo cenna, gdyż mamy do czynienia z wyjazdem zagranicznym ograniczonej liczby osób, podczas którego nie można zastosować techniki operacyjnej, czyli podsłuchu. Relację, czyli meldunek sporządzono na podstawie rozmowy lub pisemnego doniesienia - ocenia Grzegorz Majchrzak. Podobnego zdania jest Jan Żaryn.
Nie tylko Rzym W archiwum Instytutu Pamięci Narodowej są też inne dokumenty dotyczące "Delegata". Pochodzą z okresu bardzo ważnego - i dla niezależnego związku, i dla komunistycznej władzy - wydarzenia, jakim był I zjazd "S", przeprowadzony we wrześniu i październiku 1981 r. "Delegata" wymienia m.in. "Plan działań operacyjnych Wydziału IV SB KW MO w Gdańsku w odniesieniu do I Krajowego Zjazdu NSZZ "Solidarność"", zatwierdzony 31 sierpnia 1981 r. przez szefa gdańskiej SB płk. Sylwestra Paszkiewicza.
Przygotowując się do zjazdu, SB zaplanowała użycie sieci agentury w celu "inspirowania delegatów do zajmowania postaw politycznie korzystnych, neutralizacji i dezaprobaty w stosunku do elementów ekstremalnych". Wykorzystać w tym celu zamierzała przede wszystkim "k.o. ps. Delegat, który użyty będzie także do przekazywania prymasowi J. Glempowi odpowiednich opinii i sugestii na temat środowisk "S" i występujących tam tendencji". W innym dokumencie, planie dalszych działań operacyjnych związanych ze zjazdem, podpisanym przez płk. Władysława Kucę, naczelnika Wydziału III Departamentu III "A" MSW, SB chwali się: "Podejmowano działania ofensywne polegające na wzmocnieniu pozycji Lecha Wałęsy i ograniczeniu wpływu ekstremistów na przebieg zjazdu. M.in. poprzez wytypowanego do tego celu t.w. ps. Delegat, informowano Wałęsę o zamiarach wobec jego osoby działaczy ekstremistycznych i grup antypaństwowych". Porównując oba dokumenty, warto zwrócić uwagę na jedną drobną, ale ważną różnicę. "Delegat" raz jest kwalifikowany jako k.o. (kontakt operacyjny), innym razem jako t.w. (tajny współpracownik). Może osoba kryjąca się pod tym pseudonimem została przekwalifikowana z "kontaktu" na "współpracownika", ale może to być jedynie błąd oficera przygotowującego materiały dla pułkownika Kucy.
Zadanie operacyjne - Z punktu widzenia SB jest to osoba szalenie interesująca, ponieważ ma dostęp do prymasa Glempa i najprawdopodobniej także do Lecha Wałęsy. Ma wpływać na Glempa, na jego spojrzenie na "Solidarność", odpowiednio nastawiać prymasa. Równocześnie ma wpływać na Lecha Wałęsę w celu wzmocnienia jego pozycji w związku - mówi Grzegorz Majchrzak. - Ma za zadanie dostarczenie Wałęsie informacji o działaniach przeciwko niemu, podejmowanych przez jego konkurentów i przeciwników w związku. Na zjeździe "Solidarności" SB miała kilkudziesięciu tajnych współpracowników, ale wybiera do wykonania tego zadania kontakt operacyjny. Jakiej rangi musiał to być k.o., skoro wybrano właśnie jego, a nie t.w.? - zastanawia się Majchrzak. I dodaje, że jeśli był to tylko k.o., to niewątpliwie mamy do czynienia ze świadomą współpracą, ponieważ "Delegat" przyjmuje do wykonania zadania operacyjne. Jak zauważa autor głośnej książki "Oczami bezpieki" dr Sławomir Cenckiewicz, po otrzymaniu informacji o "spiskowcach" Wałęsa podjął pewną kontrakcję. - W tej grze SB na zjeździe chodziło o to, żeby Wałęsa został wybrany ponownie na przewodniczącego. Cała zabawa polegała na tym, żeby został wybrany, ale niewielką przewagą głosów. W myśl zasady, że lepszy umiarkowany Wałęsa niż któryś z jego przeciwników, ekstremistów, z punktu widzenia władzy - dodaje Majchrzak.
Kto był "Delegatem"? - Na podstawie dokumentów można stwierdzić, że mamy do czynienia z osobą pochodzącą z Gdańska, gdyż jest prowadzona przez gdańską SB. Osobą wywodzącą się z szeroko rozumianych kręgów kościelnych, gdyż prowadzi ją Wydział IV - ocenia Majchrzak. Z jego oceną zgadza się Jan Żaryn. Domyślamy się, kto mógł być "Delegatem". Wielotygodniowa praca, liczne rozmowy i wywiady, analizy źródeł, uzyskana w ich trakcie wiedza sprawia, że nasze wnioski graniczą z pewnością. Taką na 90 procent. Zwykle w trudnych sprawach wystarczy przekonanie stuprocentowe. Ale naszym zdaniem w sprawach działalności SB i jej ludzi przekonanie musi być znacznie większe. Dlatego nie publikujemy imienia i nazwiska "Delegata". Może sam opowie, jak było? A może za kilka miesięcy czy za kilka lat światło dzienne ujrzą nowe dokumenty związane z jego działalnością? I wtedy już z pełną odpowiedzialnością będzie można ujawnić, kim był "Delegat". Ale może być i tak, że jego nazwisko nigdy nie ujrzy światła dziennego.
PIOTR ADAMOWICZ, ANDRZEJ KACZYŃSKI Za tydzień - o tajnym współpracowniku SB "Michalskim", doradcy prymasów Stefana Wyszyńskiego i Józefa Glempa
Biskup Orszulik ujawnia tajemnice 18.04.2006, PA HISTORIA Biskup Orszulik ujawnia tajemnice Kulisy poufnych rozmów Kościół - władze PRL prowadzonych w latach 80. ujrzą wkrótce światło dzienne dzięki książce biskupa Alojzego Orszulika Bp Alojzy Orszulik był świadkiem wielu poufnych rozmów z dygnitarzami PRL. Na zdjęciu z Czesławem Kiszczakiem i Lechem Wałęsą podczas obrad Okrągłego Stołu (c) ALEKSANDER JAŁOSIŃSKI Biskup Orszulik był przed laty jedną z najważniejszych postaci episkopatu polskiego. To m.in. on w latach 80. prowadził poufne rozmowy z przedstawicielami władzy PRL, takimi jak gen. Czesław Kiszczak, Mieczysław F. Rakowski czy Stanisław Ciosek. - Jestem już na emeryturze, mam więc czas, żeby przekazać coś istotnego dla potomnych. Z perspektywy lat widać, jak na początku betonowa władza z czasem jednak kruszała - mówi ks. Orszulik, obecnie biskup senior łowicki. - Materiał zawiera ponad 600 stron szczegółowych notatek sporządzanych od wprowadzenia stanu wojennego, przez Okrągły Stół, do dyskusji o powołaniu rządu Tadeusza Mazowieckiego i o prezydenturze dla gen. Wojciecha Jaruzelskiego - wyjaśnia współwydawca Sławomir Siwek. - Zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego przedstawiciele Kościoła chcieli spotkać się z zatrzymanym Lechem Wałęsą. Pertraktacje zabrały dużo czasu. Wreszcie nas dopuścili. Funkcjonariusz, który po nas przyjechał, przedstawił się jako "Matuszko". A był to płk Adam Pietruszka, skazany później za zabójstwo ks. Jerzego Popiełuszki. Staraliśmy się, żeby podczas sekcji zwłok ks. Jerzego byli obecni przedstawiciele Kościoła i to osiągnęliśmy. Należy też pamiętać, że w tamtym czasie Kościół był swoistym biurem interwencji, pomagał w uwolnieniu więźniów politycznych, i o tym też rozmawialiśmy z gen. Kiszczakiem - mówi bp Orszulik. - On był w głównym nurcie wydarzeń. Dlatego dobrze, że chce o nich opowiedzieć. Pamiętam, jak podczas spotkań związanych z Okrągłym Stołem zawsze wszystko pilnie notował - wspomina abp gdański Tadeusz Gocłowski. - Wszystkie notatki tego samego dnia lub w nocy spisywano na maszynie. Następnie sprawdzałem ich treść z innymi uczestnikami spotkania z naszej strony. Na przykład z sekretarzem episkopatu polskiego, abpem Bronisławem Dąbrowskim, a podczas Okrągłego Stołu z panami Mazowieckim i Jackiem Ambroziakiem - wyjaśnia mechanizm powstawania materiału bp Orszulik. O tym, jak alergicznie na zmiany w Polsce reagowały władze walącego się bloku komunistycznego, dowiemy się m.in. z poufnego materiału MSZ przekazanego episkopatowi. Rumunia ostro skrytykowała wycofanie Kiszczaka z misji tworzenia rządu w 1989 i domagała się, by nie powierzać misji tworzenia rządu obozowi solidarnościowemu. Na książkę z niecierpliwością czekają historycy. - Szczegółowe i obiektywne sprawozdania z takich spotkań są rzadkością. Dlatego z pewnością dostajemy rzecz fundamentalną dla poznania nie tylko historii stosunków między Kościołem a PRL, ale także poszczególnych etapów przemian w Polsce. Materiały są tym ważniejsze, że teraz wypisuje się wiele głupstw, a one mówią, jak było naprawdę - uważa doc. dr hab. Andrzej Friszke z Instytutu Studiów Politycznych PAN. Biskup Orszulik był od 1968 kierownikiem biura prasowego episkopatu, po 1980 został członkiem Komisji Wspólnej Przedstawicieli Rządu i Episkopatu, od 1989 - także zastępcą sekretarza episkopatu. W latach 1992 - 2004 był pierwszym biskupem ordynariuszem diecezji łowickiej. PIOTR ADAMOWICZ
Katolik w potrzasku 12.08.2006, AK Katolik w potrzasku W 1941 roku został kolporterem konspiracyjnych pism Stronnictwa Pracy. Wpadł, trafił na Pawiak, ale został zwolniony. Do końca wojny ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem jako Antoni Michalski. W 1944 roku Andrzej Micewski został zaprzysiężony w AK. Po wojnie studiował prawo, ale - jak wspominał - rychło uświadomił sobie, że prawdziwym jego powołaniem jest publicystyka. Drugim niebawem okazała się polityka. Andrzej Micewski (1926-2004) (c) FORUM
Należał i do Klubu Młodzieży przy tygodniku "Dziś i Jutro" Bolesława Piaseckiego, i do Kolumny Młodych przy "Tygodniku Warszawskim", choć orientacje polityczne obu środowisk były biegunowo odmienne. Wybrał Piaseckiego, który głosił realizm. Maksymaliści z "Tygodnika Warszawskiego" na kilka lat poszli siedzieć, co utwierdziło go w przekonaniu, że realizmu nie warto konfrontować z imponderabiliami. Szybko został jednym z czołowych publicystów "Dziś i Jutro" i działaczy Paksu. Wszedł w roku 1950 do zarządu zrabowanego Kościołowi Caritasu. Był sekretarzem Komisji Duchownych i Świeckich Działaczy Katolickich, jednej z mutacji ruchu "księży patriotów". Konferencja biskupów akcję tę nazwała dywersją przeciwko Kościołowi. W przełomowym roku 1956 trwał przy Piaseckim, wrogu odnowy. Z Paksu wystąpił dopiero po zwycięstwie Października i uwolnieniu prymasa Wyszyńskiego. W 1958 roku wstąpił do Klubu Inteligencji Katolickiej, a w 1960 roku został przyjęty do redakcji miesięcznika "Więź". Pisał świetne eseje historyczne. Książki "Z geografii politycznej II Rzeczypospolitej", "W cieniu marszałka Piłsudskiego" i biografia Romana Dmowskiego, jak ocenia Andrzej Friszke, otworzyły nowe perspektywy przed historykami akademickimi, tkwiącymi jeszcze w uścisku schematów marksistowskich i tendencyjnych ocen, a autorowi przyniosły ogromne uznanie czytelników. W 1968 roku złożył w "Więzi" artykuł napisany wspólnie z Januszem Zabłockim "O narodowy i społeczny autentyzm polskiego socjalizmu". Ponieważ tekst ten mógł być odczytywany jako deklaracja poparcia dla zyskującej na znaczeniu w PZPR frakcji moczarowskiej, nie zgodził się na jego druk naczelny redaktor "Więzi" Tadeusz Mazowiecki. Micewski odszedł z redakcji. W latach 1971 - 1973 prowadził własne wydawnictwo Verum. Wydrukował dwie książki publicystyczne oraz modlitewniki zamówione przez Kościół, ale władze cofnęły mu koncesję. Rok później, w 1974 roku, został przyjęty do redakcji "Tygodnika Powszechnego". Rozpoczął (niesformalizowaną) współpracę z kierownikiem biura prasowego Sekretariatu Episkopatu ks. Alojzym Orszulikiem. Pod pseudonimem pisywał do paryskiej "Kultury". W 1978 roku wydał w Libelli w Paryżu "Współrządzić czy nie kłamać", książkę o historii PRL, która wywołała wściekłość władz, ale zapewniła mu przychylność kardynała Wyszyńskiego. Biografię Prymasa Tysiąclecia wydał w 1982 roku w Paryżu. Nowy prymas Józef Glemp nadał Micewskiemu status oficjalnego współpracownika. Powołał go do Prymasowskiej Rady Społecznej, a w 1984 roku przyznał mu tytuł swego "radcy społecznego". Spotkał go też zawód: nie został naczelnym tygodnika archidiecezji warszawskiej "Przegląd Katolicki". Ale dwa lata później kardynał Glemp mianował go redaktorem wiedeńskiego kwartalnika "Znaki Czasu", polemicznego wobec opozycji solidarnościowej i środowisk emigracyjnych, zwłaszcza "Kultury" Jerzego Giedroycia. W 1987 roku wydał w Paryżu książkę "Kościół wobec Solidarności i stanu wojennego", bardzo krytyczną wobec liderów i doradców związku, który traktował jako zamkniętą już kartę historii. W 1988 roku nie przyjął proponowanej mu teki ministra w rządzie Mieczysława Rakowskiego. Ale Kościół już go nie potrzebował, a drogę do "Solidarności" zamknął sobie sam. Znalazł się na politycznym marginesie. W 1990 roku został szefem zespołu doradców rozpoczynającego kampanię prezydencką Lecha Wałęsy, ale nie odegrał przy nim znaczącej roli. W 1993 roku został posłem z listy PSL, ale koniec kadencji Sejmu oznaczał też kres jego kariery politycznej. Książki Micewskiego powstałe w latach 90. nie wzbudziły już żywszego zainteresowania. Jego autobiografia nosiła tytuł "Katolicy w potrzasku. Wspomnienia z peryferii polityki." Andrzej Kaczyński
Michalski" vel "Historyk" 12.08.2006, AK PA PLUS MINUS Agent MSW w otoczeniu prymasów Polski "Michalski" vel "Historyk" Prymas Stefan Wyszyński obdarzał go sympatią, a prymas Józef Glemp mianował swoim doradcą. Nie wiedzieli, że Andrzej Micewski był przez wiele lat współpracownikiem SB (c) FORUM Dokumenty, do których dotarliśmy, mówią w sposób niezbity, że autor głośnych książek o najnowszej historii Polski udzielał pod pseudonimami "Michalski" i "Historyk" informacji Służbie Bezpieczeństwa od połowy lat 70. aż do połowy lat 80. Andrzej Micewski to znany działacz katolicki, historyk i publicysta. Napisał m. in. biografię prymasa Wyszyńskiego. Pod koniec 1980 roku nieomal został redaktorem naczelnym "Tygodnika Solidarność". W 1984 roku prymas Józef Glemp uczynił go swoim doradcą społecznym. W tym samym czasie jego stałym partnerem w SB był osławiony generał Zenon Płatek, szef IV Departamentu MSW. "Żeby oni przed konferencją episkopatu rozmawiali z Glempem, a nie z Dąbrowskim - radził generałowi Płatkowi. - Najlepiej, żeby zrobił to Barcikowski, bo jest najlepiej lubiany. Obecnie Glemp przebywa w Gnieźnie, w miejscu, w którym bardzo dobrze się czuje i można to wykorzystać". Z generałami z MSW rozmawiał o najważniejszych sprawach Kościoła i kraju, ale historycy nie mają złudzeń. - Był współpracownikiem SB, ale czasami urywał się MSW. To przykład działacza katolickiego o ogromnych ambicjach politycznych, ale gdy nie było pola do ich realizacji, świadomie wchodził w układ z SB - ocenia doradca prezesa IPN, historyk Antoni Dudek. - Agent ? ! Nic nie wiedziałem... ! - nie ukrywa zaskoczenia Lech Wałęsa. - Jakim sposobem go dorwali? Ważne, jakich informacji udzielał. Jeśli poszedł na walkę z Kościołem, to paskudztwo - dodaje Wałęsa.
Piotr Adamowicz, Andrzej Kaczyński
Księża niezłomni: Śmiertelna ofiara "nieznanych sprawców" Ksiądz Stanisław Palimąka (1933-1985) Ksiądz Stanisław Palimąka był bardzo aktywnym duszpasterzem. Jako wikariusz troszczył się o organizowanie punktów katechetycznych do nauczania religii usuniętej ze szkół. Jako kaznodzieja odważnie wytykał nieprawości komunistycznej władzy w PRL. Nieustannie inwigilowany przez funkcjonariuszy reżimu, "poniósł śmierć" przy drzwiach garażu wybudowanej plebanii, rzekomo zabity przez staczającego się własnego fiata 125. Nieustannie rozbudowywanym liczebnie pionem prowadzącym walkę z Kościołem był Departament IV Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Jego działania przeciwko Kościołowi były koordynowane z Urzędem ds. Wyznań. Za polityką antykościelną zawsze stały centralne władze partyjno-rządowe, tak było za rządów Władysława Gomułki, Edwarda Gierka, jak i w późniejszych latach. W 1973 r. obok dotychczasowych wydziałów Departamentu IV powstała nowa operacyjna Grupa "D" do specjalnych zadań dezintegracyjnych. W 1977 r. Grupa "D" została podniesiona do rangi osobnego Wydziału VI Departamentu IV. Do walki z Kościołem w kilku miastach na terenie Polski powstały komórki "D".Praca funkcjonariuszy tej formacji była głęboko zakonspirowana. Planowane zadania do spełnienia wyznaczał im poufnie bezpośrednio sam dyrektor departamentu; nie prowadzono żadnej dokumentacji, od razu niszczono materiały operacyjne. O planowanych działaniach na bieżąco było informowane kierownictwo resortu, kilku najwyższych członków KC PZPR i szef Urzędu ds. Wyznań (Adam Łopatka). Działania funkcjonariuszy Grupy "D" noszą znamiona poczynań przestępczych o charakterze kryminalnym. Należą do nich przestępstwa przeciwko zdrowiu i życiu, jak pobicia, uprowadzenia, groźby, podawanie środków odurzających, oraz przestępstwa przeciwko mieniu: uszkodzenia, podpalenia, napady na mieszkania i dywersja wewnątrz struktur kościelnych. Dywersją np. określano takie działania operacyjne, jak pisanie anonimów na księży i ich rozpowszechnianie przez tzw. propagandę szeptaną, wzniecanie i podsycanie antagonizmów wśród kapłanów, głównie hierarchii. Szczególną "opieką" SB cieszyły się pielgrzymki diecezjalne na Jasną Górę. Dyskredytowano nawet reformy soborowe podejmowane w Kościele polskim. 17 sierpnia 1989 r. Sejm wybrany po ustaleniach Okrągłego Stołu, powołał Komisję Nadzwyczajną do spraw Zbadania Działań Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Na jej czele stanął poseł Jan Maria Rokita. Komisja, zgodnie z poleceniem Komitetu Helsińskiego, miała zbadać przypadki niewyjaśnionych zgonów w czasie stanu wojennego. Istniało uzasadnione domniemanie, że ich sprawcami mogli być ludzie z kręgów podległych MSW. Mimo ogromnych utrudnień i ograniczeń tzw. Komisja Rokity w sprawozdaniu ze swoich badań uznała na 122 przebadane przypadki - aż 88 niewyjaśnionych zgonów zdecydowanie kwalifikujących się do wszczęcia postępowania karnego. W podanej liczbie 88 nie badano okoliczności zabójstwa księży: Jerzego Popiełuszki, Stefana Niedzielaka i Sylwestra Zycha, albowiem w ich sprawie prowadzono już postępowania prokuratorskie. Oprócz tych księży na liście niewyjaśnionych zgonów znalazły się nazwiska: ks. Stanisława Suchowolca, ks. Antoniego Kija, ks. Stanisława Kowalczyka i ks. Stanisława Palimąki - proboszcza z Klimontowa k. Proszowic.
Droga do kapłaństwa Stanisław Palimąka urodził się 1 grudnia 1933 r. w Rębiechowie, wiosce należącej do parafii Węgleszyn, w powiecie Jędrzejów. Jego rodzicami byli rolnicy Piotr i Marianna z Dąbrowskich. Wkładając wiele trudu w pracę w gospodarstwie rolnym, gorliwie praktykowali swoją wiarę. W niedziele i święta razem z dziećmi pieszo pokonywali kilka kilometrów do kościoła parafialnego w Węgleszynie. Pierwsze lata nauki Stanisława związane były z okresem okupacji niemieckiej i wkroczeniem Sowietów na ziemie polskie. Od 1950 r. był on uczniem Liceum Ogólnokształcącego w Jędrzejowie. Świadectwo maturalne uzyskał 26 czerwca 1954 roku. Następnie zgłosił się do seminarium duchownego w Kielcach. Jego studia seminaryjne przypadły na czas pobytu ks. bp. Czesława Kaczmarka w więzieniu, następnie entuzjastycznego powrotu ordynariusza do diecezji kieleckiej oraz nowej fali komunistycznych szykan wobec niepokornego biskupa. To z pewnością miało wpływ na kształtowanie się odważnej postawy Stanisława Palimąki w jego przyszłej pracy kapłańskiej. Ponadto zawsze cechujący go optymizm życiowy, postawa radości i koleżeństwa jednały mu przyjaciół w gronie kolegów seminaryjnych. Święcenia kapłańskie otrzymał 11 czerwca 1960 r. w katedrze kieleckiej z rąk ks. bp. Czesława Kaczmarka.
"Szkodliwy dla państwa ludowego" Po święceniach kapłańskich ks. Stanisław Palimąka został skierowany na wikariat do Łopuszna. W rozległej terytorialnie parafii najwięcej czasu poświęcał katechizacji dzieci w dojazdowych punktach katechetycznych. Księdzu nauczającemu religii w punkcie katechetycznym władze rządowe nie ułatwiały pracy. Był nachodzony przez ludzi reżimu i zastraszany. Szybko dał się poznać jako dobry kaznodzieja, z głęboką wiarą głosił kazania nie tylko w kościele parafialnym, ale i w innych parafiach na odpustach. Słuchacze podziwiali jego słowa pobudzające do czynów płynących z wiary i entuzjazm w ich głoszeniu. Po trzech latach pracy w Łopusznie ks. Palimąka został przeniesiony na wikariat do Słaboszowa k. Miechowa, a 3 grudnia 1963 r. mianowano go wikariuszem w Pierzchnicy k. Chmielnika. 16 kwietnia 1966 r. Wojewódzki Urząd ds. Wyznań przesłał pismo do kurii diecezjalnej w Kielcach z powiadomieniem, że wszczęto postępowanie w sprawie działalności ks. Stanisława Palimąki "szkodliwej dla państwa ludowego". Księdzu wikariuszowi postawiono zarzut, iż w kazaniu wygłoszonym 11 kwietnia 1966 r. w kościele w Pierzchnicy "publicznie piętnował historyków polskich za to, że rzekomo zniekształcają prawdę historyczną narodu i Ojczyzny". Ten zarzut świadczy, że ks. Palimąka, jego kazania i wszystkie poczynania były pod szczególnym nadzorem SB. Kielecki Wydział ds. Wyznań nakazał kurii, by zapobiegła na przyszłość podobnym wystąpieniom księdza, zagroził ponadto usunięciem wikariusza z parafii za podobne kazania. Przed władzą diecezjalną ks. Palimąka nie zaprzeczał prawdziwości oskarżenia, ale nie zaprzestał odważnej posługi. Ponadto ksiądz wikariusz był szykanowany nie tylko za głoszone kazania, ale też za niedopuszczenie przedstawicieli władz oświatowych do wizytacji lekcji religii w punktach katechetycznych. Z tego powodu był wzywany i przesłuchiwany w Wydziale ds. Wyznań w Kielcach. Ksiądz Stanisław Palimąka został wychowany w duchu patriotycznym. Jego ojciec Piotr w rozmowach z ludźmi, także z autorem tego opracowania, krytycznie odnosił się do władzy komunistycznej, do jej antypolskich poczynań. Ponadto ks. Stanisław miał dobrego przyjaciela, a później nauczyciela historii w jędrzejowskim liceum, ucznia szkoły katolickiej im. św. Stanisława Kostki w Kielcach, który w czasach stalinowskich niektórym uczniom poza lekcjami przedstawiał prawdę np. o Katyniu i o przemilczanych w PRL zdarzeniach historycznych. Jako absolwent liceum w Jędrzejowie byłem świadkiem tych rozmów. W mówieniu prawdy o PRL nie mogli "uciszyć" ks. Palimąki ani rządzący, ani upominani przez nich jego proboszczowie. Zawsze przemawiał odważnie i bezkompromisowo. 30 czerwca 1966 r. ks. Stanisław Palimąka został mianowany wikariuszem w Białogonie k. Kielc. Niezbyt dobrze czuł się w tej parafii, ale posłuszny władzy diecezjalnej pozostał w niej trzy lata, po czym został przeniesiony do Kazimierzy Wielkiej. 13 czerwca 1972 r. otrzymał nominację na wikariat do Proszowic.
Budowniczy kościoła w Klimontowie Ordynariusz kielecki ks. bp Jan Jaroszewicz w porozumieniu z proboszczem ks. Janem Kurczabem zlecił ks. Palimące organizację nowej parafii i budowę kościoła w Klimontowie należącym do parafii Proszowice. Do nowych obowiązków ks. Stanisław przystąpił przede wszystkim z wiarą, że z pomocą Bożą wykona to zadanie. Najpierw pozyskano plac odpowiedni pod budowę. 3 lipca 1977 r. została na nim odprawiona pierwsza Msza Święta. Budowę kościoła rozpoczęto 10 kwietnia 1978 roku. 15 października 1978 r. z udziałem ordynariusza diecezji kieleckiej ks. bp. Jana Jaroszewicza dokonano wmurowania kamienia węgielnego. Ksiądz Palimąka był zawsze lubiany przez wiernych w parafiach, w których pracował jako wikariusz. Tym bardziej cieszył się szacunkiem swoich parafian w Klimontowie. Miał przyjazne podejście do każdego człowieka, wzbudzał zaufanie i łatwo nawiązywał kontakty. Te cechy charakteru umiejętnie wykorzystał przy budowie kościoła i tworzeniu wspólnoty parafialnej. Jednak nie bez wielkiego trudu pokonywał przeszkody w uzyskaniu planów budowy i niezmiernie trudne w ówczesnych latach problemy związane nie z kupnem, lecz z "załatwianiem" materiałów budowlanych. Parafianie podziwiali jego zaangażowanie w budowę i chętnie z nim współpracowali. Prace budowlane posuwały się naprzód. Budowniczy kościoła i twórca nowej parafii pokonywał różnorodne trudności piętrzące się na drodze do celu. Trud budowy kościoła parafialnego, następnie plebanii, brak wytchnienia i odpoczynku doprowadziły budowniczego do ciężkiego zawału serca. Budując kościół materialny, ks. Stanisław Palimąka tworzył wspólnotę duchową parafian. Wielką wagę przywiązywał do głoszenia Ewangelii. Parafianie z dumą komentowali jego niedzielne kazania. Przemawiał z wiarą w to, co mówił, konkretnie stawiał wiernym bezkompromisowe wymagania. Nie zaniedbywał katechizacji. A gdy brakowało sił, prosił biskupa o pomoc, cieszył się, gdy mu przydzielono do pomocy kleryka - katechetę. Szczególną uwagę poświęcał rodzinom, widząc w nich małe Kościoły domowe. Był kochany przez młodzież i dzieci, które zaprawiał do odpowiedzialności za wszystko, co stanowi parafię. Samodzielnym duszpasterzem w Klimontowie został w 1978 r., chociaż parafię erygował ks. bp Stanisław Szymecki dopiero 4 stycznia 1983 roku. Proboszcz Palimąka doprowadził budowę kościoła do używalności, wybudował plebanię, w której zamieszkał. 10 lipca 1983 r. ks. bp Mieczysław Jaworski poświęcił założony cmentarz parafialny.
"Nieznani sprawcy" w akcji 27 lutego 1985 r. ks. proboszcz Palimąka po śniadaniu zawiózł do punktu katechetycznego kleryka katechetę. W porze obiadowej siostra proboszcza, która pomagała bratu w prowadzeniu gospodarstwa, w oczekiwaniu na księdza wyszła przed garaż pod plebanią. Zobaczyła martwego kapłana przy jego samochodzie fiat 125, który zatrzymał się na drzwiach garażu. Deski z solidnie wykonanych drzwi zostały wybite z ram. Według oficjalnej wersji, auto - staczając się do garażu z podjazdu o długości 12 m i o nachyleniu 12 stopni - najechało na ks. Palimąkę, powodując jego śmierć. Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w Krakowie musiał się bardzo spieszyć z ustaleniem przyczyny zgonu kapłana, skoro już 30 marca 1985 r. umorzył dochodzenie, nie stwierdzając przestępstwa. Sekcja zwłok ks. Palimąki wykazała złamanie podstawy czaszki, stłuczenie mózgu, krwiak podpajęczynkowy, rany tłuczone twarzy po stronie prawej i złamanie prawego uda. Jednym słowem, sprawę zamknięto, uznając śmierć ks. Stanisława Palimąki za nieszczęśliwy wypadek. Tymczasem wiele osób głośno wyrażało opinię, że to nie mógł być tragiczny wypadek, tylko zaplanowane morderstwo dokonane przez reżimowe służby PRL, a konkretnie MO. Pojawiały się głosy, iż przez wiele dni przed śmiercią księdza przy kościele i plebanii stał lub przejeżdżał samochód milicyjny. Ksiądz Stanisław był śledzony przez MO, zresztą nie tylko jako proboszcz w Klimontowie. Sejmowa Komisja Nadzwyczajna do zbadania działań MSW pod przewodnictwem posła Jana Rokity, orzekając w sprawie śmierci ks. Stanisława Palimąki, stwierdziła, że okoliczności śmierci nasuwają wiele wątpliwości. Winą obarczyła też Urząd ds. Spraw Wyznań, twierdząc, iż jego postępowanie w tej sprawie było co najmniej podejrzane. Warto przypomnieć orzeczenie Komisji: "Podobny charakter ma przypadek śmierci ks. Stanisława Palimąki, który miał zostać uderzony ze skutkiem śmiertelnym przez własny samochód po jego stoczeniu się ze zjazdu do garażu. Postępowanie zostało ukierunkowane na niestwierdzenie przestępstwa już w momencie dokonywania pierwszych czynności procesowych. Dopuszczono do utraty (na skutek niezabezpieczenia) wielu istotnych dowodów (m.in. nie dokonano badań, czy na monecie blokującej dźwignię hamulca ręcznego znajdują się odciski palców). Nie przesłuchano wszystkich świadków, wykonane przez biegłych ekspertyzy są obarczone uchybieniami, nie odpowiadają na podstawowe pytania. Wreszcie nie przeprowadzono eksperymentu, który miałby określić wielkość siły uderzenia staczającego się samochodu na przeszkodę umieszczoną bezpośrednio pod drzwiami garażu". Z tego postępowania płynie wniosek, że władzom rządowym zależało na tym, by dochodzenie o okolicznościach śmierci ks. Palimąki zamknąć w zalążku. W trakcie prac Komisji Nadzwyczajnej nad przypadkami zgonów niektórych księży okazało się, że w tym samym czasie zniszczono dokumenty bądź zabrano je z archiwów MSW. Wyjaśnienie okoliczności ich zgonów w przyszłości stało się trudne, a nawet niemożliwe. Wobec takiego postępowania nowej władzy, tuż po 1989 r., poseł Rokita prosił ministra spraw wewnętrznych o powołanie dochodzeniowej komórki organizacyjnej, której zadaniem byłoby ustalenie nazwisk pracowników byłego Departamentu IV MSW mogących posiadać informacje na temat działań operacyjnych wobec księży. W rezultacie powstał raport o działalności Grupy "D", który 14 lutego 1991 r. został przekazany prokuratorowi generalnemu. Szef MSW jednak utajnił ten dokument. Nie było więc woli przejmujących władzę po 1989 r. na wyjawienie działań funkcjonariuszy z Grupy "D". Prokurator z Prokuratury Generalnej Aleksander Herzog uznał, że śledztwo w sprawie śmierci ks. Palimąki było prowadzone nieprawidłowo, podobnie jak w przypadku śledztw w sprawie śmierci Piotra Bartoszcze, Grzegorza Przemyka, ks. Jerzego Popiełuszki, ks. Stanisława Zycha. Komisja Nadzwyczajna posła Rokity ukazała nieprawości procesów w sprawie niewyjaśnionych zgonów księży w ostatniej dekadzie istnienia PRL. Jak dotąd, na tym się zakończyło. Być może, że w przypadku ks. Palimąki, jak i innych księży chodzi o ukrycie prawdy o morderstwie kapłana i jego sprawcach. Podłą rolę w zacieraniu śladów przestępstwa pełnił Urząd ds. Wyznań. We wszystkich latach PRL kierownictwo PZPR i jego agendy, w tym MSW, UdSW, uważały duchowieństwo za grupę ludzi, których należy objąć intensywnym działaniem operacyjnym, nawet przestępczym. Pod ich kuratelą intensywne działania operacyjne wobec księży w ostatnich latach PRL prowadzili funkcjonariusze Grupy "D". Pogrzeb tragicznie zmarłego ks. Stanisława Palimąki odbył się 2 marca 1985 r. w Klimontowie. Przy udziale 218 księży Mszę św. celebrował i głosił kazanie ks. bp ordynariusz Stanisław Szymecki. Podkreślił wiarę, przymioty osobiste zmarłego, które miały wpływ na intensywność jego posługi duszpasterskiej nie tylko w organizowanej parafii, ale i na innych placówkach, do których był posyłany przez biskupa diecezji. Ordynariusz diecezji zakończył kazanie słowami św. Pawła Apostoła: "Czuwajcie, trwajcie mocno w wierze, bądźcie mężni i umacniajcie się. Wszystkie wasze sprawy niech się dokonują w miłości" (Kor 16, 13). Wydaje się, że te słowa były mottem życia ks. Stanisława. Na pogrzeb kapłana do kościoła w Klimontowie przybyły rzesze wiernych z okolicznych parafii, zwłaszcza z Proszowic, Kazimierzy Wielkiej. Pogrzeb stał się wielką manifestacją ludzi wierzących przywiązanych do katolickiego kapłana. Ksiądz Palimąka został najpierw pochowany na cmentarzu grzebalnym, ale wkrótce jego ciało złożono obok wybudowanego przez niego kościoła. 3 maja 1990 r. ks. bp Jan Gurda poświęcił w kościele tablicę upamiętniającą tego kapłana.Kilka lat po śmierci ks. Stanisława Palimąki w gronie jego najbliższych głośno mówiono, że śmierć kapłana spowodowali funkcjonariusze MO, którzy wcześniej pomagali księdzu "załatwić" drewno do budowy, a później bali się, by ich pomoc nie wyszła na jaw. Uśmiercono więc najważniejszego świadka. W trakcie "Rozmów niedokończonych" w Radiu Maryja 23 czerwca 2008 r. z udziałem autora artykułu, transmitowanych z parafii św. Brata Alberta z Buska Zdroju, poświęconych losom księży kieleckich więzionych i szykanowanych w PRL, zadzwonił słuchacz z Krakowa. Stwierdził, że w szpitalu pewien milicjant powiedział mu, iż ks. Palimąkę zamordowali funkcjonariusze MO.
ks. Daniel Wojciechowski
Tajemnica śmierci ks. Romana Kotlarza W listopadzie 1990 r., w pierwszym numerze gazety "Ziemia Radomska" ukazały się dwa artykuły poświęcone okolicznościom śmierci ks. Romana Kotlarza. Publikacja wywołała reakcję byłych pracowników Służby Bezpieczeństwa. Protest w ich imieniu złożył Ryszard Rypiński, były naczelnik Wydziału IV SB w Radomiu. W liście do redakcji napisał, że ksiądz nie był nigdy bity, że w 1976 r. "żaden pracownik SB osobiście nie kontaktował się z nim". Tyle że właśnie w 1976 r. ksiądz zmarł w wieku 48 lat, w niecałe dwa miesiące po proteście robotniczym z czerwca 1976 r., w którym uczestniczył, w okolicznościach, które do dziś nie zostały w pełni wyjaśnione. Ksiądz Roman Kotlarz urodził się 17 października 1928 r. w Koniemłotach. Pochodził z wielodzietnej rodziny chłopskiej. Od dziecka chciał zostać kapłanem. Pragnienie to spełniło się w 1954 r., gdy po ukończeniu seminarium duchownego, został wyświęcony na kapłana diecezji sandomierskiej. Miał dar przyciągania ludzi. Gdy władze żądały, aby usunąć ks. Kotlarza z parafii, bo nie spodobało się im jego kazanie, wierni jeździli do urzędów, pisali petycje, zbierali podpisy. Jednym słowem - bronili go. Mimo to ks. Kotlarz często zmieniał parafie. Od 1961 r. był proboszczem w Pelagowie. Dziś to już właściwie peryferia Radomia. Większość mieszkańców pracuje w mieście. Zresztą w czasach ks. Kotlarza też tak było, wielu jego parafian było robotnikami. Ksiądz pełnił posługę w swojej parafii oraz w szpitalu psychiatrycznym w pobliskich Krychnowicach. Mieszkał w małym drewnianym domku, blisko torów kolejowych. Do pracy jeździł rowerem - nawet zimą. Żył biednie. Miał zamiłowanie do rysunków, co zauważono już w seminarium. "Zdolności średnich, dość nerwowy, specjalnie uzdolniony do rysunków i malowania, tak w pracy wewnętrznej, jak i zewnętrznej, wykazał dostateczne wyniki" - pisał o nim w listopadzie 1952 r. rektor Częstochowskiego Seminarium Duchownego w Krakowie. Jego koledzy z seminarium w Sandomierzu (dokąd się przeniósł w 1952 r.) wspominają, że właściwie niczym specjalnym się nie wyróżniał. Parafianie ks. Kotlarza z Szydłowca, Żarnowa, Koprzywnicy, Mirca, Kunowa, Słupi Nowej i Pelagowa zachowali o nim jak najlepsze wspomnienia. "Kochał ludzi" - mówili.
Błogosławił robotników 25 czerwca 1976 r. ks. Kotlarz przyjechał na obiad do Radomia. Żywił się w stołówce prowadzonej przez siostry zakonne przy parafii św. Jana Chrzciciela. W mieście kupował także artykuły spożywcze na śniadania i kolacje. Jadł bardzo mało, ponieważ kiedyś przeszedł ciężką operację - był po resekcji żołądka. Gdy szedł ulicą, natknął się na pochód robotników, którzy wyszli z zakładów w proteście przeciw ogłoszonym dzień wcześniej podwyżkom cen artykułów żywnościowych. Tłum demonstrantów, zmierzający w stronę siedziby Komitetu Wojewódzkiego PZPR, wciągnął ks. Kotlarza w szereg. Ze stopni kościoła Świętej Trójcy kapłan pobłogosławił robotników. Miał przy tym powiedzieć: "Matko Najświętsza, któraś pod krzyżem stała, pobłogosław tym dzieciom, które pragną chleba powszedniego". Później sam zanotował: "Przez kilka chwil, w sutannie, maszerowałem środkiem ulicy, raz po raz pozdrawiano mnie: Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! Dziękujemy księdzu! Bóg zapłać! Odpowiadałem: Na wieki wieków! Szczęść Boże!" Władze brutalnie stłumiły radomski protest. W pacyfikacji uczestniczyły oddziały ZOMO, ściągnięte z kilku miast. Kilkaset osób aresztowano, o wiele więcej pobito pałkami, często byli to przypadkowi przechodnie. W następnych tygodniach odbyła się akcja wyrzucania z pracy. Wielu z tych, którzy mieli odwagę wystąpić w obronie swoich praw, zostało bez środków do życia. Władze zorganizowały masowe wiece, potępiające "warchołów" oraz popierające politykę towarzysza Gierka.
W obronie ludzkiej godności W pobliżu drewnianego domku w Pelagowie nocami zaczęła pojawiać się czarna wołga. Najprawdopodobniej jeszcze w czerwcu, tuż po proteście, ksiądz został pobity na plebanii. Naraził się tym, że w swoich kazaniach podejmował temat represji i solidaryzował się z robotnikami. "Człowiek chce, kochani, by miał czym oddychać, chce mieć coś do jedzenia - nawet waży się krew przelewać o chleb - jak to było na ulicach miast Wybrzeża! (...) Człowiek dzisiaj pragnie nie tylko pieniędzy, chleba, mieszkania, lodówki, telewizora, samochodu. Człowiek pragnie prawdy, sprawiedliwości, szacunku i wolności. Ludzie chcą dzisiaj szacunku, wołają o szacunek! I mają niektórzy odwagę tu i tam upomnieć się w obronie swej ludzkiej godności" - mówił ks. Kotlarz. 11 lipca 1976 r. podczas nabożeństwa poparł robotników. "Polecamy Ci, Matko Najświętsza, braci naszych Polaków, którzy teraz w tej chwili cierpią, są bici i katowani. Bądź dla nich Pocieszycielką i Panią zwycięstwa" - powiedział. Kazanie ks. Kotlarza zostało zarejestrowane na taśmie magnetofonowej przez funkcjonariusza SB. Na komendzie MO sporządzono stenogram i meldunek dzienny, który trafił do tajnej kancelarii Urzędu Wojewódzkiego w Radomiu. Na podstawie tego doniesienia, z polecenia wojewody, dyrektor Wydziału do spraw Wyznań Stefan Borkiewicz wydał 14 lipca postanowienie o wszczęciu postępowania w sprawie "szkodliwej dla państwa" działalności ks. Kotlarza. 19 lipca Borkiewicz zwrócił się, na podstawie dekretu z 31 grudnia 1956 r. o organizowaniu i obsadzaniu stanowisk kościelnych, do administratora apostolskiego diecezji sandomierskiej ks. bp. Piotra Gołębiowskiego o wydanie w tej sprawie "stanowczych zarządzeń". W uzasadnieniu napisał, że 11 lipca 1976 r. ks. Kotlarz "wygłosił kazanie, w treści którego pochwalał przestępstwa dokonane w dniu 25 czerwca 1976 r. w Radomiu i podkreślał swe uczestnictwo w tych wydarzeniach. W ten sposób ks. Kotlarz dopuścił się zarówno przestępstwa publicznego, pochwalania zbrodni, jak i nadużywania ambony do celów nie mających nic wspólnego z religią oraz szkodliwych dla Państwa. Z uwagi na charakter wydarzeń z dnia 25 czerwca 1976 r. publiczna wypowiedź ks. Kotlarza wymaga szczególnie ostrego napiętnowania".
Esbecy przyjeżdżali nocą Funkcjonariusze SB przystąpili do akcji niezależnie od rozstrzygnięć administracyjnych. Świadkiem jednej z ich "wizyt" na plebanii była mieszkanka Pelagowa. Tamtego wieczoru Krystyna Stancel przygotowywała ks. Kotlarzowi posiłek. W pewnej chwili usłyszała pukanie do drzwi. "Ja mówię: Proszę księdza, ktoś puka. - To otwórz. Ja pytam: Kto jest? - Koledzy księdza. Weszło trzech panów. No i ten pan do mnie: - Gdzie ksiądz? Ja mówię: W pokoiku. Zresztą sama otworzyłam drzwi i do księdza weszło dwóch panów, a trzeci został ze mną. (...) Przymknęli drzwi. Usłyszałam, jak ksiądz upadł na podłogę i zaczął jęczeć. Mówił: O Jezu, o Jezu! I zaczęłam krzyczeć. (...) Ksiądz mówi: Dziecko, uciekaj do dzieci! (...) Ja uciekłam". Wcześniej Krystyna Stancel została uderzona pałką w plecy. Smugowaty ślad po uderzeniu miała jeszcze bardzo długo. Ksiądz dostał takich ciosów zapewne o wiele więcej. Mechanizm bicia był najprawdopodobniej taki: jeden funkcjonariusz uderzał tak, aby ksiądz wpadł na drugiego, tamten zadawał kolejny cios i tak w kółko, aż uznali, że wystarczy. Gdy zależało im, aby nie było widocznych śladów na ciele, to zawijali go w dywan i tłukli drewnianą nogą od krzesła. Zawsze uśmiechnięty ksiądz nikł w oczach: wychudł, spochmurniał, pojawiły się objawy depresji. Ostatni raz został pobity w sierpniu 1976 roku. Funkcjonariusze SB przyjechali w nocy i po wtargnięciu na plebanię odprawili opisany "rytuał". Gdy było po wszystkim, wyszli. Ich samochód nie chciał ruszyć. Na swoje nieszczęście ksiądz zdołał się wyczołgać przed plebanię. Zauważył to jeden z esbeków i wrócił, żeby go uciszyć. Kapłan został skatowany po raz drugi. Tego już było za wiele jak na tak osłabiony organizm. Z każdym kolejnym dniem ks. Kotlarz tracił siły. Tę historię funkcjonariusze SB opowiadali sobie później przy wódce. Ten, który jako ostatni miał pobić księdza, zapił się na śmierć, zmarł na nowotwór wątroby. Koledzy z pracy śmiali się, że to pewnie "za Kotlarza".
Bardzo cierpiał 15 sierpnia 1976 r. ks. Kotlarz odprawił ostatnią Mszę Świętą. W trakcie nabożeństwa osłabł i z okrzykiem: "Matko, ratuj!", stracił przytomność. Następnego dnia został przyjęty do Wojewódzkiego Szpitala Psychiatrycznej Opieki Zdrowotnej w Krychnowicach, gdzie był kapelanem. Ordynator oddziału wewnętrznego Marian Piotrowski zeznał później, że ks. Kotlarz poinformował go, że był nachodzony na plebanii i bity. "Obrażeń na jego twarzy lekarz Marian Piotrowski nie widział, ale ze sposobu poruszania się, siadania, osłabienia organizmu i ogólnego zachowania wynikało, że bardzo cierpi" - czytamy w dokumentacji prokuratorskiej. 16 sierpnia dziekan miejskiego dekanatu radomskiego ks. Stanisław Sikorski wysłał list do ks. bp. Piotra Gołębiowskiego w sprawie stanu zdrowia ks. Kotlarza. Prosił, aby biskup ustanowił w Pelagowie wikariusza, żeby odciążyć chorego proboszcza. Gdy dwa dni później list dotarł do adresata, prośba w nim przedstawiona była już bezprzedmiotowa. 17 sierpnia w godzinach między 21.00 a 23.00 nastąpiło pogorszenie stanu zdrowia ks. Kotlarza. Ksiądz biegał po sali, twierdził, że ktoś wchodzi do jego pokoju i go podsłuchuje. Trzeba go było unieruchomić pasami. 18 sierpnia około godziny 2.30 nastąpił spadek ciśnienia tętniczego. Ksiądz stracił przytomność, nastąpiły objawy zaburzenia oddychania i wstrząsy. Podano leki ratujące i stan lekko się poprawił. Około godz. 7.45 nastąpiła zapaść. "Tętno było nieoznaczalne, oddechy rzadkie, typu agonalnego i w konsekwencji nastąpił zgon o godz. 8.00 dnia 18 sierpnia 1976 roku" - pisano. W rozpoznaniu sekcyjnym stwierdzono "obustronne, krwotoczne zapalenie płuc". Nie stwierdzono jednak żadnych śladów na ciele, które mogłyby powstać w wyniku pobicia. Albo zatem ślady wcześniej zanikły, albo też księdza bito tak, że tych śladów nie było widać. Fakt bicia nie budzi bowiem żadnych wątpliwości. Został potwierdzony w toku późniejszych śledztw przez prokuraturę. Mimo to w oficjalnej dokumentacji lekarskiej brakuje wzmianki o pobiciu. Dlaczego nie ma także zdjęcia rentgenowskiego klatki piersiowej albo przynajmniej wyników badań, skoro leczono ciężką chorobę płuc? Takie pytanie postawił przed laty Wojciech Ziembiński, który jako jeden z pierwszych badał sprawę śmierci ks. Kotlarza. W każdym razie sprawa dokumentacji lekarskiej jest niejasna i zapewne nigdy do końca nie zostanie wyjaśniona.
Zostańcie z Bogiem W swoim testamencie, datowanym na 1967 r., ks. Roman Kotlarz pisał z pokorą: "W imię Boga. Amen. Za łaskę życia w Sakramentalnym Kapłaństwie Bogu niech będą dzięki. Sam osobiście i innych o to proszę, po mej śmierci, by wynagradzali Bogu Ojcu za niewypełnienie z godnością swych wielkich obowiązków w kapłaństwie. Proszę o pamięć w modlitwach, we Mszy Św. Za moje winy i upadki zawsze natychmiast oczyszczałem się bardzo często w Sakramencie Pokuty. O Komunię Świętą proszę w mej intencji. Z nikim się nie gniewam, wszystkich przepraszam za doznane ode mnie przykrości i sam wszystkim daruję, niczego nie chcę pamiętać. (...) Niech Dobry Bóg będzie mi miłosierny. Godzinę swej śmierci polecam Najświętszej Maryi, Matce Miłosierdzia. Zostańcie z Bogiem. Z serca Wam błogosławię. Amen". Zgodnie z ostatnią wolą ks. Romana Kotlarza pochowano w parafii w Koniemłotach, gdzie się urodził. W uroczystościach pogrzebowych, które odbyły się w dniach 20-21 sierpnia 1976 r., uczestniczyło kilka tysięcy parafian. Trumnę ze szpitala do kościoła w Pelagowie niesiono drogą usłaną kwiatami. Przed kościołem parafianie podnieśli trumnę wysoko, tak że była jakby "na stojąco", by wszyscy mogli ostatni raz zobaczyć swojego proboszcza. Nawet dziś uczestnicy relacjonują ten pogrzeb ze wzruszeniem. Ostatnie pożegnanie poprowadził sandomierski wikariusz generalny ks. bp Walenty Wójcik. Administrator apostolski diecezji ks. bp Piotr Gołębiowski nie uczestniczył w pogrzebie. Gdy 18 sierpnia, czyli w dniu śmierci ks. Kotlarza, otrzymał list od księdza dziekana Sikorskiego z prośbą o wikariusza dla parafii w Pelagowie, na piśmie tym zanotował, że "wypada wziąć udział w pogrzebie". Z "Księgi wykazu czynności biskupich" wiadomo, że do 25 sierpnia przebywał u sióstr zakonnych w Niezdowie. Wyjeżdżał tam, gdy chciał podreperować zdrowie, zregenerować siły. Czy śmierć ks. Kotlarza tak wstrząsnęła ks. bp. Gołębiowskim? Jest oczywiste, że ks. Kotlarz nigdy nie poskarżył się biskupowi na działalność bezpieki. Gdyby było inaczej, zostałby z pewnością przeniesiony do innej parafii. Ksiądz Kotlarz wolał jednak zapewne zostawić ten problem dla siebie, poza tym nie był człowiekiem skłonnym do zwierzeń. Ksiądz biskup Piotr Gołębiowski bardzo przeżył tę śmierć. Kiedy w styczniu 1977 r. znalazł się w szpitalu w Radomiu z powodu choroby serca, tarnobrzeska bezpieka odnotowała opinię księży, że jego stan był spowodowany m.in. tamtymi przeżyciami. Gdyby ks. Kotlarz powiedział biskupowi o najściach funkcjonariuszy SB, może ta historia nie skończyłaby się tak tragicznie. Jednak stało się inaczej.
Zbrodnia nieukarana Śmierć ks. Kotlarza zakończyła jego życie, nie zamknęła jednak sprawy. Zwykłym, nieznanym szerzej duszpasterzem z wiejskiej parafii zaczęli interesować się działacze tworzącej się wówczas opozycji demokratycznej. Wojciech Ziembiński badał tę sprawę w 1976 i w 1981 roku. Dotarł do dokumentacji lekarskiej. Na jej podstawie napisał sprawozdanie dla Prymasa Polski ks. kard. Stefana Wyszyńskiego. W listopadzie 1980 r., podczas poświęcenia siedziby Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego NSZZ "Solidarność" Ziemia Radomska w Radomiu, publicznie nawiązał do sprawy śmierci ks. Kotlarza znany duszpasterz akademicki, jezuita o. Hubert Czuma. W związku ze swoją wypowiedzią został wezwany do prokuratury. Złożył wówczas "doniesienie o popełnieniu przestępstwa", na podstawie którego prokuratura w 1982 r. wszczęła śledztwo. Oczywiście zakończyło się ono umorzeniem. W 1991 r. śledztwo podjęto na nowo. Brakowało dokumentów SB, gdyż teczka ks. Kotlarza została w 1989 r. zniszczona. Nie było wiadomo, kto z pracowników bezpieki "interesował się" księdzem z Pelagowa. Nie było komu postawić zarzutów. Śledztwo znowu umorzono. Czy kiedykolwiek będzie możliwe określenie, kto dokładnie odpowiada za śmierć odważnego duchownego, który nie wahał się upomnieć o godność robotników? Tego nie wie chyba nikt. Samodzielna Grupa D - istniejąca od 1973 r., posługująca się przestępczymi metodami komórka w strukturze MSW, która może odpowiadać za tę śmierć, nie dokumentowała swoich działań. Na temat ks. Kotlarza odnaleziono w zbiorach Instytutu Pamięci Narodowej trochę dokumentów, których miało nie być. Dziś już nikt nie może napisać, że w 1976 r. "żaden pracownik SB osobiście nie kontaktował się z nim". Szczepan Kowalik
Księża niezłomni: Lubelski Popiełuszko czasów bierutowskich Ks. Jan Szczepański (1890-1948)
W 2008 roku minie 60. rocznica uprowadzenia i bestialskiej śmierci ks. Jana Szczepańskiego, proboszcza parafii Brzeźnica Bychawska dekanatu lubartowskiego. Mieści się ona w rejestrze niewyjaśnionych zbrodni, jakich ateistyczny system komunistyczny zwalczający religię dopuścił się w Polsce po II wojnie światowej. Według ks. Zygmunta Wichrowskiego, w Polsce tylko do 1953 r. zostało zabitych 37 księży i 54 zakonników. Ksiądz Jan Szczepański jest jednym z nich. Ksiądz Jan Szczepański urodził się 17 czerwca 1890 r. w Ostrówku, na terenie parafii Łańcuchów dekanatu łęczyńskiego, w obecnej gminie Milejów. Był synem Wiktorii (z domu Dorobai) i Ludwika Szczepańskiego - rolnika. Rodzice wzorowo wypełniali obowiązki wychowawcze i religijne. Każdego dnia przed obiadem w południe ojciec odmawiał z domownikami modlitwę Maryjną "Anioł Pański". W niedzielę oraz święta kościelne wszyscy uczestniczyli we Mszy Świętej w kościele parafialnym w Łańcuchowie. Rodzice wpajali synom od najmłodszych lat wartości patriotyczne i religijne.
Po ukończeniu szkoły średniej w Chełmie Jan wstąpił do Wyższego Seminarium Duchownego w Lublinie. Studia kilkakrotnie przerywał z powodów zdrowotnych. Święcenia kapłańskie przyjął w sierpniu 1922 r. w wieku 32 lat. Następnie przez ówczesnego biskupa lubelskiego Mariana Leona Fulmana został skierowany do pracy nauczycielskiej w Chełmie. W sierpniu 1927 roku biskup lubelski powierzył mu administrowanie parafią pw. św. Michała Archanioła w Kamieniu Lubelskim k. Chełma, gdzie pracował do 18 sierpnia 1934 roku. Później, aż do końca 1936 roku, był rezydentem w Chełmie. Przez bardzo krótki czas pracował w parafii pw. Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Olbięcinie. Od 1938 aż do 1945 r. ks. Szczepański administrował parafią pw. Matki Bożej Częstochowskiej w Chmielu. W opinii żyjących do dziś mieszkańców, żył bardzo skromnie, a za kapłańską posługę przyjmował od parafian co łaska. Tym, co miał, dzielił się z potrzebującymi. Było to szczególnie widoczne w trudnych czasach II wojny światowej. Współpracował w tym okresie z miejscową partyzantką, wspierał duchowo i materialnie oddziały Batalionów Chłopskich, Armii Krajowej i Narodowych Sił Zbrojnych.
Odważnie głosić prawdę Po "wyzwoleniu" wschodnich terenów Polski przez Armię Sowiecką i powstaniu latem 1944 r. na terenie Lubelszczyzny PKWN ks. Jan Szczepański z wielką uwagą śledził poczynania władzy ludowej, szczególnie w stosunku do Kościoła i religii. Zdawał sobie sprawę z tragicznych losów Kościoła katolickiego w ZSRS. Był świadkiem prześladowań członków niepodległościowych organizacji konspiracyjnych z lat wojny i antykomunistycznych z okresu powojennego. Nic dziwnego, że wielokrotnie z ambony w kościele w Chmielu głosił krytyczne słowa pod adresem ówczesnych władz narzuconych przez Związek Sowiecki. Z powodów zdrowotnych ks. Szczepański 6 marca 1945 r. poprosił biskupa lubelskiego o zwolnienie go z funkcji proboszcza i udzielenie urlopu, który spędził u rodziny w Ostrówku oraz u państwa Strzałeckich w Łęcznej. Ponownie do pracy duszpasterskiej wrócił 10 kwietnia 1946 roku. Do 22 kwietnia 1947 r. był wikariuszem w parafii pw. św. Ignacego Loyoli w Niemcach koło Lublina. Zastępował w tej miejscowości aresztowanego i następnie więzionego na zamku w Lublinie księdza proboszcza Władysława Jędruszczaka. Był uczestnikiem ważnych wydarzeń diecezjalnych, m.in. 12 maja 1946 r. na Jasnej Górze uczestniczył w konsekracji na biskupa lubelskiego ks. Stefana Wyszyńskiego, a następnie 26 maja w jego ingresie do katedry lubelskiej. Podczas pracy w parafii w Niemcach ks. Szczepański dał się poznać jako zdecydowany przeciwnik władzy ludowej. Krytycznie odniósł się do tzw. referendum ludowego przeprowadzonego 30 czerwca 1946 roku. W swoich kazaniach nawoływał wiernych do głosowania przeciwko zniesieniu Senatu. Otwarcie popierał też Polskie Stronnictwo Ludowe i jego lidera Stanisława Mikołajczyka, przed wyborami do Sejmu Ustawodawczego w 1947 roku i podczas nich. Po ogłoszeniu wyników wyborów wielokrotnie podkreślał, że zostały one sfałszowane, ponieważ odbywały się w atmosferze terroru. Działalność ks. Szczepańskiego w latach 1946-1947 nie pozostawała anonimowa. Był przedmiotem zainteresowania milicji, władz partyjnych oraz Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Jego kazania i wypowiedzi były relacjonowane przez ubeków, odnotowywano też kontakty księdza z antykomunistycznym podziemiem na terenie jego parafii. O postawie ks. Szczepańskiego wobec powojennej rzeczywistości informuje raport przesłany 23 sierpnia 1948 roku przez pracowników Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lubartowie do Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lublinie: "Do ludności o poglądach demokratycznych wrogo ustosunkowany, o czym świadczy fakt, iż kiedy w 1946 roku zostali przez bandę 'Uskoka' Zdzisława Brońskiego wymordowani członkowie ORMO i partii w Niemcach, to wypowiedział się, że ci ludzie niegodni są chowania na cmentarzu". Od 22 kwietnia do 12 maja 1947 r. ks. Szczepański był administratorem parafii pw. św. Jana Nepomucena w Suścu. 12 maja 1947 r. biskup lubelski Stefan Wyszyński mianował go administratorem w parafii Matki Bożej Anielskiej w Brzeźnicy Bychawskiej. Pamiętający księdza mieszkańcy wspominają, iż był on bardzo dobrym kaznodzieją. Trafiał do serc, przekazując prostym i przystępnym językiem prawdy wiary. Nie bał się poruszać aktualnych kwestii politycznych, wskazywał na nasilające się prześladowania duchowieństwa i Kościoła, przestrzegał przed propagandą ateistyczną. Negatywnie odnosił się do zamiaru tworzenia na wzór sowiecki spółdzielni produkcyjnych (kołchozów) i państwowych gospodarstw rolnych (PGR). Przestrzegał wiernych w parafii, by nie wstępowali do Polskiej Partii Robotniczej. Odważna postawa ks. Jana Szczepańskiego nie podobała się władzy ludowej. Był wielokrotnie upominany przez członków PPR, funkcjonariuszy milicji i Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lubartowie, aby zaniechał uprawiania "wrogiej wobec partii i państwa" działalności kaznodziejskiej. Lekceważył jednak ostrzeżenia i dalej wygłaszał swoje kazania, na które przychodzili nawet mieszkańcy sąsiednich parafii. Ostatnie, jak się później okazało, wygłosił 22 sierpnia 1948 roku. Poinformował w nim parafian o swoim planowanym wyjeździe w poniedziałek rano do rodziców w Ostrówku i o tym, że zastąpi go proboszcz z Brzeźnicy Leśnej.
Napad i porwanie Z niedzieli 22 sierpnia na poniedziałek 23 sierpnia 1948 r. w Rzeźnicy Bychawskiej doszło do tragicznych i niewyjaśnionych do dziś wydarzeń. Po północy w pobliże plebanii od strony Niedźwiady dwaj uzbrojeni osobnicy podjechali na wozie konnym, którym powoził zmuszony do tego nieżyjący już dziś mieszkaniec wsi Brzeźnica Leśna. Podeszli do budynku plebanii, zapukali w okno sypialni, budząc ks. Szczepańskiego. Poprosili go, aby otworzył drzwi, wyszedł na podwórko i wyspowiadał ciężko chorego leżącego na wozie oraz udzielił mu ostatniego namaszczenia. Ksiądz, nie podejrzewając podstępu, poprosił przybyszów, aby udali się do kościelnego Gołębiowskiego, który mieszkał w pobliżu i otwierał kościół. On zaś w tym czasie miał się ubrać, a następnie udać do świątyni, aby udzielić posługi choremu. Nagle jeden z mężczyzn poprosił o podanie choremu kubka wody. Ksiądz, ufając im, udał się do kuchni, nabrał wody i podał ją przez lufcik w oknie. W tym momencie jeden z mężczyzn chwycił go za rękę i usiłował wyciągnąć księdza na zewnątrz. Księdzu Szczepańskiemu udało się jednak wyrwać z uścisku. W tym samym czasie drugi mężczyzna strzelił z pistoletu (kaliber 7,62 mm) przez okno w kierunku księdza, lecz go nie trafił. Napastnikom mimo wszystko udało się otworzyć okno i wejść do środka, gdzie w pokoju sypialnym zastali księdza w bieliźnie, a w drugim pokoju śpiącą przygłuchą 52-letnią gospodynię Wiktorię Wasitę. Następnie dokonali pozorowanej rewizji, podczas której rozsypali pieniądze z tacy i rozrzucili różne przedmioty po mieszkaniu. Niczego jednak nie zabrali. Napastnicy wypili kilka butelek wina mszalnego, które kazali przynieść gospodyni. W tym samym czasie trzeci osobnik - woźnica, stał przy ogrodzeniu na obserwacji. Świadczyły o tym - jak się później okazało - wyskubane przez niego łuski słonecznika leżące na ziemi. Zastraszoną gospodynię napastnicy zamknęli w piwnicy pod plebanią. Księdza zmusili natomiast do ubrania butów, sutanny, płaszcza i kaszkietu. Związali mu ręce i brutalnie go popychając, wyprowadzili z budynku, położyli na wozie i przykryli derką, a następnie odjechali w kierunku Niedźwiady. Gospodyni udało się szybko wydostać z piwnicy i poinformować o całym zdarzeniu Józefa Gołębiowskiego i innych mieszkańców Brzeźnicy Bychawskiej. Gołębiowski z telefonu na stacji kolejowej zadzwonił na Komendę Powiatową MO w Lubartowie. Wieść o uprowadzeniu księdza rozeszła się bardzo szybko wśród mieszkańców Brzeźnicy Bychawskiej i innych miejscowości. Wierni, jak czytamy w Kronice Parafialnej: "mimo paniki i żalu, bo ksiądz był lubiany", wszczęli od wczesnych godzin rannych 23 sierpnia intensywne poszukiwania "po domach mieszkalnych, zabudowaniach gospodarczych, brogach, bagnach, lasach, łąkach, jeziorkach, rzekach, stawach". Do Brzeźnicy Bychawskiej przybyła też rodzina księdza Szczepańskiego z Ostrówka (matka i brat Władysław). Krewni wezwani zostali telegramem o następującej treści: "Ksiądz jest konający", nadanym przez księdza proboszcza Władysława Jędruszczaka z parafii Niemce. Intensywne poszukiwania nie przyniosły pozytywnych rezultatów. Do poszukiwań od samego początku włączyli się także funkcjonariusze MO. Jak wynika z dokumentów archiwalnych zachowanych w IPN w Lublinie, od 23 sierpnia 1948 r. prowadzono operacyjne poszukiwania najpierw dwóch, trzech, a później czterech "bandytów, sprawców napadu na księdza, podczas którego zrabowano pieniądze i inne rzeczy". Szef Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Lubartowie ppor. L. Łykus oraz podlegli mu pracownicy zorganizowali pościg za sprawcami, wyjeżdżając samochodem do Brzeźnicy Bychawskiej już o godzinie 3.00. Na miejscu pracownicy PUBP stwierdzili, że na plebanię wdarli się dwaj nieznani osobnicy ubrani po cywilnemu, wyłamując drzwi, a po ich otwarciu oddali strzał z broni kalibru 7,62 mm oraz zrabowali gospodyni 6 tys. złotych. Ponadto w raporcie zaznaczono, że ks. Szczepański podczas pobytu na parafii w Chmielu był również kilkakrotnie obrabowany. Z relacji Mariana Surma, mieszkańca wsi Chmiel, wynika, że w początkach 1945 r. nieznani osobnicy odczytali księdzu wyrok w imieniu UB, a następnie strzelili trzy razy, raniąc go. Według niego, ofiarą miał być ksiądz Chmiel, a nie proboszcz w parafii Chmiel. Pomylono nazwisko z miejscowością. Tym samym sugerowano, iż uprowadzenie miało charakter rabunkowy, bandycki. Rano 23 sierpnia 1948 r. do tropienia sprawców użyto nawet psa służbowego, który doprowadził funkcjonariuszy po śladach do Berejowa. W następnych dniach dwunastu funkcjonariuszy MO i UBP na terenie gminy Tarło prowadziło poszukiwania bandytów - sprawców napadu na plebanię i uprowadzenia księdza. Ustalono, że ks. Jana Szczepańskiego wiezionego na wozie widziano nad ranem 23 sierpnia we wsi Leszkowice. Dalej ślad się urywał.
Okrutna śmierć Zupełnie przypadkowo w piątek, 3 września 1948 r., dzieci pasące krowy nad rzeką Wieprz powiadomiły mieszkankę wsi Wola Skromowska, która w tym czasie płukała bieliznę w rzece, o zaczepionym w wodzie o korzenie ciele człowieka. Kobieta, przerażona tym widokiem, zaczęła krzyczeć, na co zareagowali miejscowi chłopi. Ciało z wody wyciągnęli Józef Szydłowski i sołtys Stanisław Sikora, który zawiadomił posterunek MO w Firleju. Po pewnym czasie na miejsce zdarzenia przybyła milicja oraz funkcjonariusze bezpieczeństwa z Lubartowa. Następnie ciało zostało przewiezione samochodem drogą przez Firlej do kostnicy przyszpitalnej w Lubartowie. Do identyfikacji zwłok byli wzywani miejscowi kapłani, między innymi ks. Władysław Jędruszczak, który rozpoznał ciało ks. Jana Szczepańskiego. Do Lubartowa przyjechała również rodzina zmarłego, wezwał ją ks. Jędruszczak telegramem o treści: "Proszę przyjechać - ciało znaleziono". Oględziny zwłok dokonane przez ojca potwierdziły, że było to ciało jego syna Jana. W obecności rodziny dokonano też obdukcji lekarskiej. Lekarz stwierdził, że ksiądz zginął dopiero w trzecim dniu od porwania. Ręce kapłana były związane, ciało nosiło ślady okrutnego torturowania, twarz była opuchnięta, występowały liczne siniaki na plecach, paznokcie jednej ręki i nogi były zerwane, oczy wydłubane, język i genitalia wycięte, ponadto przestrzelony bok głowy. Z opinii lekarza wynikało, że bezpośrednią przyczyną śmierci nie był strzał w głowę, lecz utonięcie, ponieważ w płucach znajdowała się woda. Zwłoki księdza w trumnie zostały najpierw przewiezione do kościoła pw. św. Anny w Lubartowie, gdzie odbyło się nabożeństwo żałobne. Na eksportacji w niedzielę, 5 września, obecnych było: 8 księży, 7 zakonników, 2 zakonnice oraz rzesza około 1500 wiernych z Lubartowa i terenu całego powiatu. Zamordowanego żegnał ksiądz kanonik Aleksander Olech. W tym samym dniu trumnę przewieziono do Brzeźnicy Bychawskiej, gdzie następnego dnia była sprawowana żałobna Msza Święta. Uczestniczył w niej pełnomocnik biskupa lubelskiego Stefana Wyszyńskiego oraz 11 księży z sąsiednich parafii, a także około 1000 wiernych. Podczas mowy pożegnalnej ks. Jędruszczak wyraził nadzieję, "że wcześniej czy później zbrodniarze zostaną wykryci przez odnośne władze i dosięgnie ich ręka sprawiedliwości za tak okrutny czyn". Następnie, zgodnie z wolą matki Wiktorii, trumnę z ciałem uroczyście przewieziono na wozie konnym, którym powoził Klemens Gołębiowski, mieszkaniec Brzeźnicy Bychawskiej, do kościoła parafialnego w Łańcuchowie. Matka księdza nie zgodziła się na pochowanie ciała syna na cmentarzu w Brzeźnicy Bychawskiej, tłumacząc to tymi słowami: "Gdyby syn Jasio umarł śmiercią naturalną, zgodziłabym się na to. Syn został bestialsko zamordowany w tej parafii, dlatego też niech spoczywa razem z nami w grobowcu rodzinnym". Po Mszy Świętej pogrzebowej, która odbyła się 7 września, trumnę złożono do rodzinnego grobowca rodziny Szczepańskich. Kilka tygodni po pogrzebie biskup lubelski Stefan Wyszyński wystosował do księży dekanatu lubartowskiego specjalny list z datą 29 września 1948 r., który został odczytany z ambon w diecezji lubelskiej. Napisał w nim: "Niespodziewana śmierć śp. ks. Szczepańskiego wywołała w duszach Kapłanów całej diecezji oddźwięk niepokoju. Chociaż wojna przyzwyczaiła nas do gwałtownych zgonów kapłanów, to jednak dziś nie jesteśmy psychicznie przygotowani do takich niespodzianek. A jednak, ukochani Bracia, czyż możemy się dziwić tej śmierci? Nikt z nas nie nazwie jej tragiczną śmiercią! Jest to śmierć zaszczytna! Pragnął Bóg przyozdobić sługę swego koroną męczeństwa. Nie wątpimy bowiem, że Brat nasz zginął dlatego, że był kapłanem, sługą ołtarza i Kościoła Świętego. Nie możemy wdzierać się w myśli Boże, ale przyjdzie czas, gdy poznamy, dlaczego Bóg wybrał sobie tę ofiarę spośród nas, i to właśnie spośród waszego sąsiedztwa (...)". Słowa księdza biskupa bardzo wzmocniły duchowieństwo przygnębione faktem bestialskiej zbrodni dokonanej na ks. Janie Szczepańskim.
Matactwa i fałszywe tropy Prowadzone od 23 sierpnia 1948 r. przez Komendę Powiatową Milicji Obywatelskiej śledztwo i dochodzenie kierowane przez komendanta B. Stańczyka, chor. Józefa Petkowicza z referatu służby śledczej i z Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, przez ppor. Lucjana Łykusa i jego zastępcę Adama Tylimoniuka nie ustaliło sprawców tej ohydnej zbrodni. Ogółem przesłuchano tylko 9 osób, z których zatrzymano 1 września 1948 r. jedną - mieszkańca (S.K.) wsi Brzeźnica Leśna za ukrycie faktu jego spotkania z członkami oddziału "Żelaznego" i niepoinformowaniu o tym władz bezpieczeństwa. S.K. został następnie skazany przez sąd na rok więzienia za wymieniony wyżej fakt oraz "przeprowadzenie w dniu 22 sierpnia trzech bandytów do Brzeźnicy Bychawskiej". W raportach i sprawozdaniach PUBP z września 1948 r. najpierw pisano, że "trudno jest ustalić tło i identyczność tego zajścia", a potem sugerowano, iż sprawcami rabunku, uprowadzenia i śmierci księdza byli nieznani z nazwiska członkowie oddziału partyzanckiego Batalionów Chłopskich z lat wojny, a następnie Zrzeszenia "Wolność i Niezawisłość", którym dowodził Józef Szymula ps. "Jordan". W opublikowanych wspomnieniach M. Strzeleckiego pt. "Oddział BCh "Jordan"", zamieszczonych w książce "Lubartów i Ziemia Lubartowska" (Lubartów 1996), czytamy: "śmierć kapłana Jana Szczepańskiego upozorowano napadem rabunkowym ludzi z byłego oddziału "Jordana". W świadomości mieszkańców była to zbrodnia UB wobec patriotycznego księdza, w akcję zamieszani byli prawdopodobnie mieszkańcy pobliskich wsi powiązani z aparatem bezpieczeństwa". W raporcie z 21 października 1948 r. kategorycznie stwierdzono, iż Szczepańskiego zamordowali członkowie bandy grasującej w powiecie lubartowskim, w skład której wchodzili: Jan Machoń ze wsi Stójka (łącznik pomiędzy oddziałem "Jordana", "Strzałą", "Jurkiem" i "Uskokiem"), Bronisław Dudziński ze wsi Tarkawica (dezerter z Wojska Polskiego) i trzecia osoba o nieustalonej tożsamości z powiatu radzyńskiego. W "Raporcie specjalnym" opracowanym przez funkcjonariuszy PUBP w Lubartowie, a skierowanym do WUBP w Lublinie 6 listopada 1948 r., pracownicy resortu doszli też do wniosku, iż wymienieni wyżej bandyci "działają jako prowokacyjni, którzy chcą zakłócić spokój w terenie i wrogo ludzi skierować do obecnego rządu i władz Bezpieczeństwa, podając powody, że powyższe napady rabunkowe i terrorystyczne są dokonywane przez Władze Bezpieczeństwa". Próbowano też zabójstwem księdza obciążyć świadków Jehowy. W raporcie z 27 sierpnia naczelnika wydziału V WUBP w Lublinie kpt. Jana Lelucha czytamy, iż "ksiądz Szczepański usilnie zwalczał wymienioną sektę". Wersję tę należy jednak odrzucić z powodu absurdalności. Z kolei w sprawozdaniu milicyjnym z 23 października 1948 r. stwierdzono, że odpowiedzialność za zbrodnię ponoszą członkowie oddziału "Żelaznego", którym dowodził po śmierci Leona Taraszkiewicza jego brat Edward, ponieważ tak przedstawili się S.K., jedynemu świadkowi "przemarszu bandy". Zachowana dokumentacja MO i UB oraz literatura historyczna nie wskazują w jakikolwiek sposób, iż wymienione wyżej osoby były zamieszane w morderstwo księdza. Pomiędzy śledztwem i dochodzeniem prowadzonym przez MO i PUBP występują sprzeczne ustalenia co do sprawców zbrodni. Należy stwierdzić, że od samego początku miało miejsce matactwo odnośnie do wykrycia rzeczywistych sprawców zbrodni. Akta z przeprowadzonego postępowania przygotowawczego i dochodzeniowego zgodnie z ówczesną procedurą przekazano 23 października 1948 r. w formie sprawozdania z KPMO w Lubartowie do KWMO i Wojskowej Prokuratury Rejonowe w Lublinie. PUBP w Lubartowie przesłał 6 listopada 1948 r. do WUBP raport specjalny. WPR bardzo szybko, bo już 18 listopada 1948 r., umorzyła śledztwo "z powodu niewykrycia sprawców". Warto zaznaczyć, iż nastąpiło to przed otrzymaniem ekspertyzy łuski naboju, którą MO i PUBP w Lubartowie otrzymały 7 grudnia 1948 roku. Została ona wykonana w Sekcji Nauk Technicznych Ekspertyzy Wydziału Służby Śledczej Komendy Głównej MO w Warszawie. W wyniku przeprowadzonych badań porównawczych łusek kalibru 7,62 mm zebranych w miejscach popełnianych zabójstw: 30 czerwca 1948 r. na osobie Aleksandra Skrzypca, 31 lipca na osobach Józefa Szymuli i Stefana Zastawnego, 23 sierpnia na osobie ks. Jana Szczepańskiego i 27 września na mieszkańcach wsi Bełcząc - ustalono, iż pochodzą one z tego samego pistoletu typu "TT". Tym samym sugerowano, iż mordercą wymienionych wyżej osób był Jan Machoń, ponieważ był posiadaczem tego typu broni. W sprawozdaniu WUBP z 12 stycznia 1949 r. potwierdzono, iż "bandyci ci", tj. Bronisław Dudziński i Jan Machoń "zamordowali prowokacyjnie ujawnionego dowódcę bandy Szymulę Józefa ps. Jordan oraz reakcyjnego księdza Szczepańskiego".Akta śledztwa i dochodzenia w sprawie śmierci ks. Jana Szczepańskiego do 9 lipca 1973 r. były przechowywane w Archiwum Prokuratury Wojewódzkiej w Lublinie, a następnie zostały wybrakowane i zniszczone.
Zbrodnia na zlecenie UB Transformacja ustrojowa w Polsce w latach 90. XX w. sprawiła, że ponowiono próby wykrycia sprawców bestialskiego zamordowania ks. Jana Szczepańskiego. Zapoczątkowała je Janina Biegalska (z domu Greguła), pochodząca z Brzeźnicy Bychawskiej - pracownica Kolejowego Domu Kultury w Lublinie, która na początku 1990 r. rozpoczęła poszukiwania materiałów archiwalnych w tej sprawie. Kilka lat później, 15 grudnia 1997 r., zwróciła się z pismem do Okręgowej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu (OKBZpNP) w Lublinie, prosząc o wszczęcie śledztwa w sprawie śmierci ks. Jana Szczepańskiego. OKBZpNP w Lublinie wydała stosowne postanowienie 12 stycznia 1998 roku. Prokuratorom udało się zebrać materiały dotyczące drogi życiowej księdza; przesłuchali też kilku świadków. Jednak nic konkretnego nie ustalono. Dalsze śledztwo zostało zawieszone. Dopiero po powstaniu Instytutu Pamięci Narodowej możliwe było ponowne zajęcie się sprawą. Śledztwo zostało wznowione 30 października 2001 r. przez Oddziałową Komisję Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu u Lublinie, prowadzi je prokurator Daniel Kwiatkowski.
Na podstawie zgromadzonych akt, dokumentów, literatury historycznej, relacji, wspomnień należy z góry odrzucić sugestię, że zabójcami księdza byli nieznani z nazwiska członkowie oddziału Batalionów Chłopskich, ponieważ ks. Jan Szczepański był duchowym przywódcą tej formacji zbrojnej. Zaprzeczają temu także żyjący członkowie oddziału "Jordana". Wykluczyć należy jako sprawców morderstwa świadków Jehowy, członków oddziałów "Uskoka" i "Żelaznego" oraz B. Dudzińskiego i J. Machonia. Ci ostatni nigdy nie byli oskarżani przed sądem o tę zbrodnię w późniejszym okresie. Jak udało się ustalić autorowi, mieszańcom wsi Przypisówka i Leszkowice pamiętającym wydarzenia, do których doszło w 1948 r. w Brzeźnicy Bychawskiej, znani są sprawcy uprowadzenia i śmierci księdza. Byli nimi: S.P. - funkcjonariusz PUBP w Lubartowie, mieszkaniec wsi Przypisówka, który umierając w 1952 r., przyznał się na łożu śmierci do tej zbrodni, której dokonał wraz z Cz.O. - byłym członkiem PPR. Obydwu widziano w towarzystwie ks. Szczepańskiego, jak jechali na wozie 23 sierpnia 1948 r. przez wieś Leszkowice. Starszym mieszkańcom wsi Przypisówka jest też znane miejsce przetrzymywania księdza i jego torturowania. Była to piwnica na podwórku w zabudowaniach rodziny O. Nieludzkiemu torturowaniu księdza próbował przeciwstawić się Piotr O. - ojciec Cz.O. Jego interwencja była jednak nieskuteczna, bo syn groził mu bronią. Wszystko wskazuje na to, że osoby te działały na zlecenie kierownictwa lubartowskiego Urzędu Bezpieczeństwa. Taką opinię wyrażają żyjący jeszcze członkowie BCH, AK i WiN z terenu powiatu lubartowskiego. W UB sporządzona była lista kilkudziesięciu ludzi przeznaczonych do zamordowania. Wiele osób z tego wykazu zginęło w tym czasie, a jedną z nich był ks. Jan Szczepański. W Kronice Parafii Firlej ówczesny ksiądz proboszcz Józef Sad zanotował, "iż sprawców tego [mordu - red.], prawdopodobnie z przyzwyczajenia, ogólna pogłoska bez podawania nazwisk, umieszcza w naszej parafii". Mieszkańcy Przypisówki cieszyli się bardzo negatywną opinią już od czasów przedwojennych. W czasie okupacji miejscowi komuniści oraz złodzieje i kryminaliści utworzyli Polską Partię Robotniczą. To właśnie ci ludzie stali się plagą tego terenu: rabowali i bili mieszkańców, żądając oddania broni. Z Niemcami nie toczyli poważniejszych walk. Funkcjonariusze MO i UB z Lubartowa tak prowadzili śledztwo i dochodzenie w sprawie śmierci ks. Szczepańskiego i innych osób, aby nie wykryć sprawców, ponieważ działali oni z ich polecenia.
Pamiętają o męczenniku Wśród mieszkańców Rzeźnicy Bychawskiej żywa jest pamięć kapłana męczennika. W 1952 r. ufundowali oni dzwon o wadze 341 kg, który otrzymał nazwę "Ksiądz Jan Szczepański". Do dzisiaj w rocznicę śmierci zamordowanego księdza odbywają się w kościele żałobne nabożeństwa. Ważnym wydarzeniem było wmurowanie 4 sierpnia 1991 r. z inicjatywy księdza kanonika Stanisława Demidowicza pamiątkowej tablicy ku czci księdza proboszcza Jana Szczepańskiego. Obecny proboszcz parafii Brzeźnica Bychawska ks. Władysław Wojciech Poździk czyni usilne starania, aby sprawa męczeńskiej śmierci ks. Szczepańskiego została wyjaśniona, a postać wielkiego patrioty i oddanego duszpasterza przetrwała w pamięci mieszkańców. W przekonaniu księdza, jak również wielu ludzi kapłan męczennik jest osobą, która zasługuje na wyniesienie na ołtarze. dr Marek Nita
SB. ZBRODNIE NIEPRZEDAWNIONE Polityka antykościelna komunistów zawsze była sterowana przez centralne władze partyjno-rządowe. Tak było za rządów Władysława Gomułki, Edwarda Gierka, jak i w czasach gen. Jaruzelskiego. Systematycznie rozbudowywanym pionem prowadzącym walkę z Kościołem był Departament IV Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Jego działania przeciwko Kościołowi były koordynowane z Urzędem ds. Wyznań. W 1973 r. obok dotychczasowych wydziałów Departamentu IV powstała nowa operacyjna Grupa "D" do specjalnych zadań dezintegracyjnych. W 1977 r. Grupa "D" została podniesiona do rangi osobnego Wydziału VI Departamentu IV, a do walki z Kościołem w kilku miastach powstały komórki "D". Praca funkcjonariuszy tej formacji była głęboko zakonspirowana. Planowane zadania do spełnienia wyznaczał im poufnie bezpośrednio sam dyrektor departamentu; nie prowadzono żadnej dokumentacji, od razu niszczono materiały operacyjne. O działaniach na bieżąco było informowane kierownictwo resortu, kilku najwyższych członków KC PZPR i szef Urzędu ds. Wyznań Adam Łopatka. Po raz pierwszy w III RP, próbę ujawnienia zbrodniczej działalności bezpieki podjęła w 1991 r. Komisja Nadzwyczajna do Zbadania Działalności Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w PRL, powołana przez Sejm X kadencji, pod przewodnictwem Jana Rokity. Komisja, zgodnie z poleceniem Komitetu Helsińskiego, miała zbadać przypadki niewyjaśnionych zgonów w czasie stanu wojennego. Istniało uzasadnione domniemanie, że ich sprawcami mogli być ludzie z kręgów podległych MSW. Mimo ogromnych utrudnień i ograniczeń tzw. Komisja Rokity w sprawozdaniu ze swoich badań uznała na 122 przebadane przypadki - aż 88 niewyjaśnionych zgonów zdecydowanie kwalifikujących się do wszczęcia postępowania karnego. W podanej liczbie 88 nie badano okoliczności zabójstwa księży: Jerzego Popiełuszki, Stefana Niedzielaka i Sylwestra Zycha, albowiem w ich sprawie prowadzono już postępowania prokuratorskie. Oprócz tych księży na liście niewyjaśnionych zgonów znalazły się nazwiska: ks. Stanisława Suchowolca, ks. Antoniego Kija, ks. Stanisława Kowalczyka i ks. Stanisława Palimąki. Kończąc pracę komisja skierowała do specjalnego Zespołu do spraw Nadzoru Szczególnego wnioski i zarzuty dotyczące poszczególnych, niedokończonych dochodzeń w sprawach niewyjaśnionych śmierci, porwań, podpaleń. W aktach większości z nich, powtarzały się te same sformułowania: "Nie można ustalić sprawcy oraz okoliczności zdarzenia, brak przesłanek, aby podjąć śledztwo na nowo, brak możliwości jednoznacznej oceny okoliczności śmierci". Istotna część Raportu komisji Rokity została utajniona w 1991 r. decyzją ministra spraw wewnętrznych Henryka Majewskiego, natomiast sam raport jest dostępny w Bibliotece Sejmowej. Prokurator Andrzej Witkowski, który w latach 90. prowadził śledztwo zmierzające do wykrycia mocodawców zabójstwa księdza Jerzego był zbulwersowany faktem utajnienia części dokumentu i twierdził, że decyzja ta służyła ochronie konkretnych osób, wcześniej pracujących w komórkach „D” MSW, a później w Urzędzie Ochrony Państwa. Znamy jednak nazwiska esbeków „pracujących” w komórkach „D”, a jednym z nielicznych, zachowanych śladów ich bandyckich działań jest lista duchownych archidiecezji warszawskiej z 25 września 1984 r., których „wrogą działalność” należało „przerwać”. Znajdują się na niej nazwiska: ks. Teofila Boguckiego, ks. Jerzego Popiełuszki, ks. Jana Sikorskiego, ks. Stanisława Małkowskiego, ks. Leona Kantorskiego. Wiemy dziś, że ksiądz Jerzy – nie był pierwszym, ani ostatnim kapłanem zamordowanym za wiarę. Jego beatyfikacja z pewnością sprawi, że stanie się symbolem kapłana – męczennika, uosobieniem tych wszystkich kapłanów, którzy przed Nim i po Nim ponieśli męczeńską śmierć z rąk komunistycznych oprawców. Większość tych zabójstw było zaplanowanych i bezpośrednio nadzorowanych przez funkcjonariuszy partii komunistycznej. Listy niewygodnych dla władz księży pojawiały się na biurkach przywódców partii co najmniej od 1948 r., a poszczególne przypadki omawiano na posiedzeniach partyjnych instancji do lat osiemdziesiątych. Wielokrotnie cytowałem na tym blogu cyniczne słowa gen. Jaruzelskiego z posiedzenia Rady Ministrów z listopada 1984 roku, wypowiedziane tuż po zabójstwie księdza Jerzego. W oczekiwaniu na beatyfikację Patrona „Solidarności”, warto dziś przypomnieć niektóre postaci kapłanów zamordowanych w okresie lat PRL-u. Poza powszechnie znanymi przypadkami księży: Suchowolca, Niedzielaka i Zycha, wiadomo o przynajmniej kilkudziesięciu zabójstwach księży za wiarę. Choć nie wszystkie dotyczą okresu działalności Grupy „D” – to każdy z nich jest dowodem nienawiści, z jaką zbrodnicze struktury komunistycznego państwa traktowały polski Kościół. Jako pierwszą, znaną ofiarę wymienia się kapelana ZWZ-AK, kapłana diecezji przemyskiej Michała Pilipca (1912–1944), zamordowanego przez funkcjonariuszy UB w grudniu 1944 r. Pewne okoliczności tej zbrodni znane są z relacji Stanisława Rybki, który był razem w celi z ks. Pilipcem i cudem uszedł śmierci z rąk oprawców: „Upłynęła prawie godzina czasu, gdy otworzono drzwi i do celi wepchnięto księdza Michała Pilipca. Znęcano się nad nim zajadle. Nie mógł stać o własnych siłach. Doskoczyłem do niego z Józefem Batorem i pomogliśmy mu podejść do siennika. Następnie położyliśmy go na nim. Był strasznie zmasakrowany. Sutanna jego była w wielu miejscach popękana. Na ciele miał wiele ran. Z pęknięć skóry na głowie sączyła się krew. Wił się z bólu”. Wkrótce odbył się doraźny „sąd” pod przewodnictwem wojewódzkiego komendanta MO w Rzeszowie, kpt. Zygmunta Bieszczanina, który skazał ks. Pilipca na śmierć. Po północy, z 7 na 8 grudnia 1944 r. ksiądz i inni skazańcy zostali wywiezieni do Lasów Głogowskich i zamordowani strzałem w tył głowy. Zwłoki, częściowo spalone, porzucono w lesie, nawet ich nie zakopując. Kolejną ofiarą komunistów był jezuita ks. Władysław Gurgacz (1914–1949) małopolski kapelan „Żandarmerii” - Polskiej Podziemnej Armii Niepodległościowej na Sądecczyźnie, skazany na śmierć w 1949 r.. Ksiądz Gurgacz dobrowolnie oddał się w ręce UB, nie chcąc opuścić aresztowanych towarzyszy broni. Wojskowy Sąd Rejonowy w Krakowie skazał go 13 sierpnia 1949 r. (przewodniczący składu, sędzia ppłk Władysław Stasica, prokurator Henryk Ligięza; Bolesław Bierut nie skorzystał z prawa łaski). Wyrok wykonano 14 września w krakowskim więzieniu na Montelupich. Ksiądz Lucjan Niedzielak (1904–1947), kuzyn zamordowanego w 1989 r. ks. Stefana Niedzielaka, - proboszcz w Huszlewie w diecezji siedleckiej, kapelan AK i WiN, zamordowany przez miejscowego pracownika UB. Scenariusz działań bezpieki, prowadzący do zgonu kapłana, był analogiczny jak te, które doprowadziły do zgonów księży w latach osiemdziesiątych, w tym jego kuzyna Stefana. Ksiądz skarżył się, że UB przez swoich konfidentów rozpuszcza plotki o planowanym zamachu WiN na jego życie i że nic dobrego to nie wróży. „Ja najprawdopodobniej zginę– mówił z przekonaniem.. Zamordował go 5 lutego 1947 r. Edmund Szczęśniak z PUBP w Radzyniu. Ubek, jeszcze w 1945 r. w radzyńskim areszcie śledczym PUBP namawiał torturowanego żołnierza AK „Urwisa”, by za cenę zwolnienia zamordował księdza Niedzielaka. Bezskutecznie. Sam mówił: „Księdza tyz spzątniem. I świnty krucyfiks nie pomoze!” Nieco bardziej znany jest przypadek księdza Jana Szczepańskiego(1890–1948) – ze względu na podobieństwo z zabójstwem księdza Jerzego, nazywanego „lubelskim Popiełuszką”. Duchowny „słynął z ostrych wystąpień antykomunistycznych”, za co był wielokrotnie napominany przez urzędników partyjnych oraz funkcjonariuszy UB i milicjantów z Lubartowa. W nocy z 22 na 23 sierpnia 1948 r. na plebani w Brzeźnicy Bychawskiej rozpoczął się dramat księdza. Napastnicy weszli przez okno do budynku, następnie dokonali pozorowanej rewizji, podczas której rozsypali pieniądze z tacy i rozrzucili różne osobiste rzeczy po mieszkaniu. Niczego nie zabrali z plebani, natomiast wypili kilka butelek wina mszalnego. Gospodynię proboszcza zamknęli w piwnicy. Księdza Szczepańskiego zmusili do założenia butów, płaszcza i kaszkietu, związali mu ręce i wyprowadzili na dwór. Następnie kazali położyć się na wozie i przykryli derką. Po dwóch tygodniach poszukiwań, 3 września, mieszkanka wsi Wola Skromowska zauważyła na Wieprzu zaczepione o korzenie ciało człowieka. W obecności rodziny księdza dokonano lekarskich oględzin zwłok – według opinii lekarza duchowny zginął trzeciego dnia po uprowadzeniu. Ciało nosiło ślady nieludzkich tortur – ręce były związane, twarz opuchnięta, liczne siniaki na plecach, paznokcie jednej ręki i nogi zerwane, oczy wydłubane, język i genitalia wycięte, bok głowy przestrzelony. Jednakże strzał w głowę nie stanowił bezpośredniej przyczyny śmierci. W płucach znajdowała się woda, co świadczyło, że powodem śmierci było utopienie. Po latach – dzięki śledztwu prowadzonemu przez lubelską Okręgową Komisję Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, okazało się, że mieszkańcy z okolicznej wsi widzieli morderców uprowadzających księdza. Jeden z nich na łożu śmierci przyznał się do zbrodni. Inicjatorem był lubartowski UB, gdzie sporządzono listę kilkudziesięciu osób przeznaczonych „do likwidacji”. Na liście widniało również nazwisko ks. Szczepańskiego Ksiądz Roch Łaski (1902–1949) był kapłanem diecezji łódzkiej. W latach 1941–1945 więzień obozu hitlerowskiego w Dachau, następnie jako major służył w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie. Kiedy w 1946 r. powrócił do Polski przez punkt repatriacyjny w Legnicy, miał na sobie mundur wojskowy z dystynkcjami i krzyżem w klapie. Zachowanie księdza drażniło ubowców. Wielokrotnie był szykanowany, wzywany na przesłuchania, a co jakiś czas wywlekano go do lasu i tam katowano. W Wielki Piątek 1949 r. księdza Łaskiego aresztowano przy ołtarzu i wywieziono na przesłuchanie, podczas którego był torturowany. Następnie przewieziono go na oddział neurologiczny szpitala w Łodzi. Tam powtórzył matce i siostrze, które uzyskały zgodę na odwiedziny, słowa jednego z ubeków: „Ksiądz mógł Dachau przeżyć, ale UB ma lepsze metody i tu ksiądz nie przeżyje”. Zmarł na skutek odniesionych obrażeń 13 maja 1949 r.. Ksiądz Roman Kotlarz (1928–1976) kapłan diecezji sandomierskiej. Szykanowany przez komunistów od końca lat pięćdziesiątych. Jednocześnie duchownego dręczyli uporczywie i regularnie funkcjonariusze SB. W tajemnicy, ale w istocie rzeczy na oczach parafian, umierał „na raty”. Na początku lat siedemdziesiątych był inwigilowany i wielokrotnie bity przez „nieznanych sprawców”. W 1976 r. brał udział w tzw. wypadkach radomskich: błogosławił manifestantów, mówił w kazaniach o buncie robotników z 1970 r. W lipcu i sierpniu 1976 r. esbecy wielokrotnie nachodzili księdza Kotlarza nocami. Świadkiem jednej z ich "wizyt" na plebani była Krystyna Stancel. Przygotowywała ks. Kotlarzowi posiłek, gdy usłyszała pukanie do drzwi. "Ja mówię: Proszę księdza, ktoś puka. - To otwórz. Ja pytam: Kto jest? - Koledzy księdza. Weszło trzech panów. No i ten pan do mnie: - Gdzie ksiądz? Ja mówię: W pokoiku. Zresztą sama otworzyłam drzwi i do księdza weszło dwóch panów, a trzeci został ze mną. (...) Przymknęli drzwi. Usłyszałam, jak ksiądz upadł na podłogę i zaczął jęczeć. Mówił: O Jezu, o Jezu! I zaczęłam krzyczeć. (...) Ksiądz mówi: Dziecko, uciekaj do dzieci! (...) Ja uciekłam". Wcześniej Krystyna Stancel została uderzona pałką w plecy. Ksiądz Kotlarz dostał takich ciosów zapewne o wiele więcej. Mechanizm bicia był najprawdopodobniej taki: jeden funkcjonariusz uderzał tak, aby ksiądz wpadł na drugiego, tamten zadawał kolejny cios i tak w kółko, aż uznali, że wystarczy. Gdy zależało im, aby nie było widocznych śladów na ciele, to zawijali księdza w dywan i tłukli drewnianą nogą od krzesła. Ostatni raz został pobity w sierpniu 1976 roku. Esbecy przyjechali w nocy i po wtargnięciu na plebanię odprawili opisany "rytuał". Gdy było po wszystkim, wyszli. Ich samochód nie chciał jednak ruszyć. Na swoje nieszczęście ksiądz zdołał się wyczołgać przed plebanię. Zauważył to jeden z esbeków i wrócił, żeby go uciszyć. Kapłan został skatowany po raz drugi. Tę historię funkcjonariusze SB opowiadali sobie później przy wódce. Ten, który jako ostatni miał pobić księdza, zapił się na śmierć, zmarł na nowotwór wątroby. Koledzy z pracy śmiali się, że to pewnie "za Kotlarza". Ksiądz po tym pobiciu stracił przytomność, podczas odprawiania mszy 15 sierpnia 1976 roku. Trzy dni później zmarł. Sprawę o morderstwo umorzono w 1991 r. Już w latach osiemdziesiątych, do głośniejszych należała śmierć ks. Stanisława Kowalczyka (1935–1983), o. Honoriusza, dominikanina z Poznania. Był znanym i cenionym duszpasterzem akademickim. Służył jako kapelan strajkującej młodzieży w 1981 r., odprawiał za ojczyznę, pomagał internowanym. SB przez wiele lat prowadziła jego inwigilację. Został śmiertelnie ranny 17 kwietnia 1983 r. w tajemniczym wypadku, uderzając na równej drodze samochodem w drzewo we wsi Wydartowo k. Mogilna. Zmarł 8 maja ,w wieku 48 lat. W podobnych okolicznościach zginął ksiądz Stanisław Palimąka (1933–1985) z diecezji kieleckiej, szykanowany przez komunistów od 1966 r. 27 lutego 1985 r. ks. proboszcz Palimąka zawiózł do punktu katechetycznego kleryka katechetę. W porze obiadowej siostra proboszcza, która pomagała bratu w prowadzeniu gospodarstwa, w oczekiwaniu na księdza wyszła przed garaż pod plebanią. Zobaczyła martwego kapłana przy jego samochodzie fiat 125, który zatrzymał się na drzwiach garażu. Deski z solidnie wykonanych drzwi zostały wybite z ram. Według oficjalnej wersji, auto - staczając się do garażu z podjazdu o długości 12 m i o nachyleniu 12 stopni - najechało na ks. Palimąkę, powodując jego śmierć. Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w Krakowie musiał się bardzo spieszyć z ustaleniem przyczyny zgonu kapłana, skoro już 30 marca 1985 r. umorzył dochodzenie, nie stwierdzając przestępstwa. Sekcja zwłok ks. Palimąki wykazała; złamanie podstawy czaszki, stłuczenie mózgu, krwiak podpajęczynkowy, rany tłuczone twarzy po stronie prawej i złamanie prawego uda. Sprawę zamknięto, uznając śmierć księdza za nieszczęśliwy wypadek. Osobnym sprawą są zabójstwa i próby zabójstw księży dokonane po 1989 r. W tajemniczym wypadku poniósł śmierć ks. Marian Rafała, pracujący w parafii NMP w Białymstoku razem z ks.Suchowolcem. Duchowny spał feralnej nocy w tym samym budynku plebani, w którym 30 stycznia 1989 r. zmarł na skutek zaczadzenia ks. Suchowolec. Następnie w mieszkaniu ks. Rafały dokonano włamania. Wieczorem 30 października 1995 r. odebrał telefon od osoby podającej się za księdza werbistę. Kilka godzin później, jadąc na spotkanie zginął koło wsi Radule, na trasie Białystok–Warszawa, w samochodzie, który wbił się w drzewo.W krwi zmarłego znaleziono ślady dużej dawki alkoholu, choć znajomi księdza twierdzili, że był abstynentem. IPN od kilku lat prowadzi śledztwo w sprawie tajnej grupy przestępczej, działającej w ramach departamentów IV i III MSW - jakim była Grupa „D". Nie bez powodu, esbeków z tej grupy kojarzy się z zabójstwem ks. Jerzego oraz przypisuje się im wiele innych morderstw i aktów terroru. Prokuratorzy IPN zamierzają rozpracować tę strukturę - ustalić nazwiska, metody i zebrać twarde dowody zbrodniczej działalności. A na koniec - doprowadzić winnych pod sąd Na przeszkodzie planom IPN może stanąć nowelizacja ustawy o Instytucie, forsowana przez polityków Platformy. Zakłada bowiem ona, że agenci i oficerowie służb PRL będą mogli dostawać z archiwum kopie wszelkich dokumentów na swój temat. Dziś osoby te nie mają dostępu do dokumentów wytworzonych przez nich w ramach działań w komunistycznych służbach. W uzasadnieniu zmian PO napisała, że „stało to w kolizji z prawem do obrony przez posądzonych o współpracę ze służbami PRL”. Z ustawy chce się również wykreślić artykuł o odmowie udostępniania akt służb PRL osobom, których służby te traktowały jako "tajnych informatorów lub pomocników przy operacyjnym zdobywaniu informacji". W praktyce – dostęp esbeków i donosicieli do akt IPN doprowadzi do zablokowania lub zafałszowania szeregu najważniejszych śledztw dotyczących zbrodni komunistycznych – w tym działań Grupy „D”. Podobne znaczenie dla wielu spraw, może mieć wykreślenie z listy komunistycznych organów bezpieczeństwa Urzędu do Spraw Wyznań, co ma związek z orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego z maja 2007 roku. Dziś wielu esbeków, zrzeszonych w różnego typu organizacjach „kombatanckich” uważa się za poszkodowanych i prześladowanych politycznie, odbierając m.in. w tych kategoriach tzw. emerytalną ustawę deubekizacyjną. Powstaje nawet inicjatywa utworzenia "fundacji wsparcia poszkodowanych przez IV RP". Dość odwiedzić stronę internetową Związku Byłych Funkcjonariuszy Służb Ochrony Państwa – by zrozumieć, jaką nienawiścią kierują się ci ludzie i jaki mają stosunek do swojej „pracy”. Pomimo, iż znane są personalia funkcjonariuszy działających w Grupie „D”, żaden z nich nie poniósł dotąd kary za swoje czyny. W emitowanym przed kilkoma laty telewizyjnym dokumencie o prześladowaniu ks.Isakowicza - Zalewskiego przez bandytów z grupy „D", mogliśmy usłyszeć pełne chamstwa i buty wypowiedzi esbeków, nie kryjących nawet, że są dumni ze swojej działalności. Tekst poświęcony kapłanom zamordowanym przez zbirów policji politycznej, niech stanowi otwarcie cyklu, w którym spróbuję przedstawić działalność funkcjonariuszy bezpieki, w tym Grupy „D” ; wskazać, czym zajmowali się w czasach PRL-u i kim są dziś, w III RP. Dlaczego? Odpowiedzią będą słowa dzisiejszego posła Platformy Antoniego Mężydły, którego w 1984 roku porwali toruńscy esbecy. Po przewiezieniu do lasu, przykuli go do drzewa i udawali, że kopią mu grób. Potem przewieźli do budynku pod Toruniem i torturowali. Odtwarzali przy tym z taśmy głos jego narzeczonej, którą też porwali. Nie pytam – dlaczego dziś Mężydło należy do partii, która chce przed Polakami ukryć prawdę o zbrodniach bezpieki? „Organem, który łamał kręgosłupy, było SB” -mówił przed kilkoma laty Mężydło – „Dlatego uważam, że nazwiska pracowników SB powinny być publikowane. Społeczeństwo powinno znać prawdę”. Ścios