182

ZabezpieczenieNiemożliwe jest stworzenie skutecznego systemu bezpieczeństwa zbiorowego bez udziału wszystkich krajów kontynentu, w tym Rosji”, pisał W. Putin pod koniec sierpnia 2009 r. w swym „liście do Polaków”, który na klęczkach opublikowała pewna gazeta jako zapowiedź zbliżającego się przełomu (7 kwietnia 2010 r. przyjął on postać Pojednania). Na ów list natknąłem się ponownie, czytając wpis B. Zalewskiego, kolejnego już autora, który, tak jak Aleksander Ścios czy Krzysztof Wyszkowski i wielu innych oszołomów, dostrzega kładący się nad współczesną Polską cień Targowicy, o czym za chwilę. Zalewski zresztą nie tylko przypomina słynny tekst eks-prezydenta Rosji, ale i niektóre, moskiewskie epizody z życiorysu zawodowego gen. M. Cieniucha, typowanego na nowego szefa sztabu generalnego (http://www.sgwp.wp.mil.pl/osoba.php?idosoba=3). Te epizody i dobra znajomość rosyjskiego (dla porównania życiorys zawodowy gen. F. Gągora (http://www.sgwp.wp.mil.pl/osoba.php?idosoba=1)) są zapewne istotne, szczególnie dla namiestnika Komorowskiego (tego od „oberka wyborczego”), który przekonywał nas wczoraj wielokrotnie, że zdał egzamin - on, znaczy, polskie państwo. Wróćmy jednak na chwilę do owego listu. Putin pisał w nim proroczo: „Jestem pewien, że również stosunki rosyjsko-polskie wcześniej czy później osiągną tak wysoki, z prawdziwego zdarzenia partnerski poziom” (odnosząc się do wzorcowych stosunków partnerskich między Rosją a Niemcami). Drogę do tego partnerstwa na wysokim poziomie Putin wytyczał nam, jak wiemy, poprzez cmentarze żołnierzy armii czerwonej na ziemiach polskich oraz „wspólny żal i wzajemne przebaczenie” za to, co się wydarzyło z „żołnierzami rosyjskimi” wziętymi do niewoli w Polsce w 1920 r. (skąd oni się w tej Polsce wzięli, już Putin nie dodawał), jak i za to, co się stało w Katyniu (co dokładnie, też nie pisał). Pomijając już inne fałsze i niedopowiedzenia Putina w tymże liście (jak choćby kwestię tego, co było 17 września 1939 r., choć opowiada on o mało znaczącym epizodzie rosyjsko-japońskim trwającym do 16 września), to owo zestawienie stanowi przykład wyjątkowej manipulacji. O ile bowiem można mówić, że w obu przypadkach „żołnierze zostali wzięci do niewoli”, to przecież w 1920 bolszewicy szli z ofensywą na Polskę i z tego powodu trafili do obozów jenieckich, zaś oficerów pomordowanych w Katyniu i innych miejscach kaźni, schwytano i wywieziono do niewoli z tego wyłącznie powodu, że bronili Polski (lub po prostu ją reprezentowali). Analogii więc nie ma żadnej, bo nie może być. Nie przeszkadzało to jednak niektórym ludziom w Polsce zachwycać się tym listem, tak jakby wnosił on coś szczególnie nowego do debaty historycznej i politycznej. Novum jednak polegało nie na tym, co twierdził Putin, lecz na tym, co zaczęto od tamtej pory forsować w naszym kraju. Zaczęto przyjmować rosyjski punkt widzenia (nie tylko na historię, lecz i na współczesność), a nawet posługiwać się frazami z rosyjskiej geopolitycznej nowomowy – tu po raz kolejny przed szereg wybiegł nieoceniony min. R. Sikorski, mówiąc z całkowitą powagą o „budowie Wielkiej Europy” (http://wyborcza.pl/1,75478,6985560,List_Putina_komentuje_min__Sikorski__Takim_jezykiem.html). Sikorski, który wsławił się pragnieniem uspokojenia Prezydenta Kaczyńskiego, gdy ten ostatni wyruszył do Gruzji w czasie rosyjskiej inwazji oraz postulatem wycofania amerykańskiej broni nuklearnej z Europy, najwyraźniej po nieudanych umizgach do Waszyngtonu i sromotnej klęsce w kandydowaniu na szefa NATO (czy ktoś jeszcze pamięta te spekulacje o niemalże stuprocentowych szansach Sikorskiego?), zmienił obecnie azymut i swoją polityczną przyszłość wiąże z Rosją. I ja to rozumiem - do Moskwy jest bliżej niż do stolicy USA, a kto jak kto, ale Kreml rozmaite umizgi potrafi sowicie wynagradzać, czego dowodzi historia Polski od 1944 r. Tę prostą prawdę o wdzięczności Kremla zrozumiała cała „klasa polityczna”, która wraz ze smoleńskim zamachem zyskała zupełnie nowe środki perswazji – po pierwsze niemal nieograniczoną władzę w państwie. Z niej to bezprawnie w błyskawicznym czasie skorzystał namiestnik Komorowski, przeprowadzając aksamitny zamach stanu, przeciwko czemu żaden z dyżurnych konstytucjonalistów, którzy zwyczajowo dzielili włos na czworo, nie zaprotestował – nazywając 3 maja swoje postępowanie działaniem konstytucji (dosłownie „zdała egzamin konstytucja”). Jeśli uzurpacja i bezprawie jest działaniem konstytucji, to strach pomyśleć, co będzie uchodziło w świecie namiestnika za działanie zgodne z prawem. Po drugie, „klasa polityczna”, zyskała natychmiast oparcie w Rosji i rosyjskich służbach, których uosobieniem jest Putin nadzorujący śledztwo w sprawie tego, co się wydarzyło 10 kwietnia. Ta „klasa polityczna” swój psi obowiązek zajęcia się polskimi sprawami najwyższej wagi, czyli właśnie dochodzeniem prawdy w związku z tragiczną śmiercią Prezydenta i wielu innych ważnych osobistości życia politycznego w Polsce (oraz zabezpieczeniem miejsca katastrofy, aparatury itd.), zwyczajnie przerzuciła ten obowiązek na stronę rosyjską, deklarując w ten sposób podległość polskiego rządu wobec Kremla. Już bowiem nawet nie względy polityczne, ale względy bezpieczeństwa naszego państwa i polskich obywateli (jak też względy zwykłej ludzkiej przyzwoitości!) nakazywały, by tej sprawy pod żadnym pozorem nie oddawać Moskwie. „Klasa polityczna” jednak - z pełną świadomością konsekwencji - dokonała tego haniebnego wyboru. Nie pozostaje nam zatem nic innego, jak odsunąć tych niebezpiecznych ludzi od władzy, nim sięgną po środki ostateczne wobec nas. Musimy zarazem liczyć się z tym, że oni mogą chcieć wzywać Rosjan - gwarantów Ich bezpieczeństwa - na pomoc. I kto wie, czy tego nie zrobią. FYM

Dziel i rządź Jacek Saryusz-Wolski (PO): Nie można wykluczyć tego, że zaproszenie, które wystosował Putin do premiera Tuska to tak naprawdę próba rozegrania polskich władz, zastosowanie polityki "dziel i rządź". Natomiast to jest sprawa tej wagi, w której Polacy nie powinni się dać dzielić i powinni działać wspólnie. Nie zgadzam się ze słowami Sikorskiego. To jest miejsce i dla polskiego premiera i dla polskiego prezydenta.

26 stycznia Polski organizator katyńskich uroczystości, Andrzej Przewoźnik, sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, otrzymuje pismo z Kancelarii Prezydenta informujące, że Lech Kaczyński chce w nich wziąć udział.
27 stycznia Informację o planowanym udziale prezydenta otrzymuje Minister Spraw Zagranicznych oraz ambasada Rosji.

3 lutego Putin w rozmowie telefonicznej zaprasza Tuska na katyńskie uroczystości.

4 lutego Gazeta Wyborcza: Premier Rosji Władimir Putin w środowej rozmowie telefonicznej zaprosił szefa polskiego rządu "do wspólnego uczczenia pamięci ofiar Katynia" podczas uroczystości, które odbędą się w pierwszej połowie kwietnia. Do rozmowy doszło z inicjatywy rosyjskiego premiera. O tym, że premier Rosji zaprosił szefa polskiego rządu do Katynia, poinformował w środę po południu rzecznik szefa rosyjskiego rządu Dmitrij Pieskow. - Władimir Putin zaprosił premiera Polski do odwiedzenia, w ramach uroczystości rocznicowych, Katynia, gdzie w końcu lat 30. w rezultacie politycznych represji zginęła duża liczba radzieckich obywateli, w 1940 roku zostali rozstrzelani polscy oficerowie, a później przez nazistowskich okupantów - liczni żołnierze Armii Czerwonej - powiedział Pieskow dziennikarzom w Moskwie. Po tej wypowiedzi Pieskowa na stronach kancelarii polskiego premiera pojawił komunikat, w którym poinformowano o zaproszeniu Putina do "wspólnego uczczenia pamięci ofiar Katynia". Tadeusz Iwiński (SLD): W Rosji "królem" nadal jest Władimir Putin, więc zaproszenie wyłącznie polskiego premiera jest jak najbardziej zrozumiałe. Ponadto Lech Kaczyński nie kryje swojego antyrosyjskiego nastawienia, a być może w Rosji uważa się go za figurę polityczną, która już schodzi z szachownicy. Polski prezydent nie powinien pojawiać się w tym dniu w Katyniu, zwłaszcza, że może to być odczytywane jako część kampanii prezydenckiej.

5 lutego PAP: Kancelaria Prezydenta 27 stycznia poinformowała MSZ i ambasadę Rosji o tym, że Lech Kaczyński chce wziąć udział w uroczystościach w Katyniu – poinformował minister Paweł Wypych.- Polacy ten szczególny dzień obchodzą od 1989 r. w sposób taki, że zawsze to polska strona organizowała te uroczystości. Lech Kaczyński trzy lata temu był w Katyniu i nie wymagało to żadnego szczególnego zaproszenia – mówił prezydencki minister. - Lech Kaczyński chce uczestniczyć w tych uroczystościach – podkreślił minister Wypych. Jak ocenił, bardzo ważne jest, by byli tam obecni przedstawiciele władz państwowych, oprócz prezydenta, także premier Donald Tusk, być może także marszałkowie Sejmu i Senatu. - Nie ukrywam także, że pan prezydent Lech Kaczyński liczy na to, że być może w tych uroczystościach wziąłby także udział prezydent (Rosji) Dmitrij Miedwiediew - powiedział minister Wypych. (...) Minister był również pytany o to, czy brak zaproszenia dla prezydenta, podczas gdy premier Donald Tusk został zaproszony przez premiera Rosji, nie jest nietaktem. - Zawsze było tak, że to strona polska organizowała. Ja zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że Katyń leży w granicach Federacji Rosyjskiej, ale myślę, że jeżeli w tym roku premier Putin taki gest wykonał, to należy to oceniać pozytywnie - odpowiedział Wypych. Minister nie dopatruje się nietaktu w tej sytuacji. - Myślę, że nikt z nas nie powinien traktować tego w ten sposób, że będziemy dociekali, kto i dlaczego jest zapraszany albo z kolei - kto zaprasza - dodał. - Musi cieszyć nas to, że będą tam obecni przedstawiciele najwyższych władz Federacji Rosyjskiej. Nie szukajmy sporów tam, gdzie ich absolutnie być nie powinno – powiedział prezydencki minister. Jarosław Kurski (Gazeta Wyborcza): Dzień po tym, jak premier Władimir Putin zaprosił Donalda Tuska na wspólne obchody 70. rocznicy zbrodni katyńskiej, prezydent Lech Kaczyński wyznał: "Ja się cieszę, że premier będzie (w Katyniu), ale najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej jest prezydent i ja też tam będę. Mam nadzieję, że wizę dostanę" - zażartował. Wiza to nie problem, tylko co z tego wyniknie. Jeśli Lech Kaczyński z respektem przyjmie, że wizyta pomyślana została przez gospodarzy jako wizyta na szczeblu premierów, i zachowa się powściągliwie; jeśli będzie umiał, tak jak potrafił podczas uroczystości na Westerplatte, powstrzymać się od antyrosyjskich komentarzy - to swą obecnością rzeczywiście podniesie rangę tego wydarzenia. Jeśli jednak pojedzie tam z intencją pokazania, kto tu jest ważniejszy i kto rozdaje w stosunkach z Rosją karty; jeśli zamiast o naprawieniu zrujnowanych za rządów PiS relacji z Moskwą będzie myślał o kampanii wyborczej w Warszawie; jeśli zamiast w porozumieniu z rządem będzie działał przeciw niemu - to spowoduje, że polityczne nadzieje zamienią się w polityczną kompromitację. Kompromitację nie tylko Lecha Kaczyńskiego, ale i państwa, którego jest prezydentem. ("Proszę prezydenta o powściągliwość")

8 lutego Leszek Miller (SLD): To będzie bardzo ciężka sprawa. Premier Putin zaprosił premiera Tuska i trzeba też zdać sobie sprawę, że zostało to uczynione świadomie także po to, bo Rosja nie chce wtrącać się albo też nie chce uczestniczyć w polskie wybory prezydenckie. Pan premier Tusk nie startuje w wyborach, pan prezydent Kaczyński startuje w wyborach. Na decyzję Rosji...Nie, oczywiście, że [Lech Kaczyński] startuje, i na decyzję Rosjan trzeba patrzeć z tego punktu widzenia. Oni po prostu nie chcieli, aby ta doniosła uroczystość była wykorzystana przez prezydenta Kaczyńskiego do jego kampanii wyborczej, i trzeba ten fakt uszanować. Natomiast stwarza to bardzo rozliczne perturbacje. No wyobraźmy sobie, że prezydent Izraela przyjeżdża na uroczystości poświęcone doniosłej rocznicy mordu w Jedwabnem, przyjeżdża niezaproszony, przyjeżdża bez powiadomienia odnośnych władz polskich, przyjeżdża, żeby pochylić się nad prochami Żydów zamordowanych przez Polaków i jeszcze udaje, że Jedwabne to jest jakieś miejsce eksterytorialne, a nie terytorium Rzeczypospolitej. No więc prezydent Kaczyński stawia się właśnie w takiej sytuacji. I ja myślę, że dla zachowania powagi tego miejsca i tej sytuacji prezydent Kaczyński powinien po prostu uczestniczyć w uroczystościach odbywanych w Polsce. Jest przecież wiele miejsc, gdzie można to zrobić, natomiast nie stawiać ani Rosjan, ani premiera Tuska w takiej niezręcznej sytuacji, wpraszając się i wpychając się na te uroczystości.

10 lutego Maria Nurowska, pisarka, w liście otwartym opublikowanym w Gazecie Wyborczej: Katyń dla mnie, jak dla wszystkich moich rodaków, jest miejscem świętym. Pana wypowiedź o tym, że żywi Pan obawę, czy dostanie wizę, aby móc uczestniczyć w uroczystościach 70. rocznicy Mordu Katyńskiego, jest niegodna prezydenta Rzeczypospolitej. Proszę nie sprowadzać tego do waśni politycznej, proszę nie zakłócać spokoju umarłych. Wydarzyło się coś bardzo ważnego. Premier Rosji zaprosił na tę uroczystość polskiego premiera, być może usłyszymy to słowo, na które czekamy: przepraszam. Mam więc wielką prośbę: proszę nie jechać do Katynia, Panie Prezydencie. My wszyscy chcielibyśmy tam być w tym dniu i będziemy w swoich myślach, proszę przyłączyć się do nas. Wojciech Dąbrowski, nauczyciel, w liście opublikowanym przez Gazetę Wyborczą: Z uznaniem przyjąłem wiadomość o zaproszeniu przez premiera Putina, premiera polskiego rządu na uroczystości uczczenia pamięci ofiar w 70. Zbrodni Katyńskiej. Absolutnie nie zgadzam się na wszelkie próby wykorzystania tej uroczystości dla celów politycznej przepychanki i zakłócenia powagi uroczystości. Mam nadzieję, że Pan Prezydent zechce uniknąć niezręczności i zrezygnuje z obnoszenia się ze swoimi kompleksami i małostkowością na forum międzynarodowym.

11 lutego Paweł Wroński (Gazeta Wyborcza): Tydzień temu na uroczystości do Katynia premier Rosji Władymir Putin zaprosił premiera Donalda Tuska. Dzień później wolę udziału w kwietniowych uroczystościach zgłosił prezydent. W poniedziałek szef MSZ Radosław Sikorski "osobiście radził", aby prezydent raczej pojechał na rocznicę 65-lecia zakończenia wojny w Moskwie oraz do Charkowa i Miednoje. - To nie stwarzałoby dwuznaczności - argumentował Sikorski. (...) Nieoficjalnie dyplomaci bardziej niż o sprawy protokołu, boją się o to, co prezydent w Katyniu powie. - Nie zależy nam na powtórce z Westerplatte - twierdzi jeden z nich. Wówczas na obchodach wybuchu II wojny prezydent wygłosił bardzo ostre przemówienie. ("Prezydent w Katyniu gryzie się z protokołem")

21 lutego Mariusz Handzlik: List z Kancelarii Prezydenta został wysłany. Mamy potwierdzenie, że został on otrzymany przez ambasadę Federacji Rosyjskiej. List został skierowany do pana ambasadora Grinina. W imieniu prezydenta - bo autorem listu byłem ja - napisałem, że liczymy na udział w obchodach prezydenta Dmitrija Miedwiediewa. TVP Info: Nie jest rzeczą dobrą, aby samemu publicznie się zgłaszać z chęcią udziału. Takie sprawy załatwia się najpierw w domu, przy szczelnie zasłoniętej kurtynie uzgadnia się stanowisko państwa polskiego w kwestiach reprezentowania bądź nie na odpowiednim poziomie  - powiedział marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. Podkreślił, że strona rosyjska występuje w tej sprawie w roli gospodarza terenu. – Nigdy nie upublicznia się tego na dzień dobry, bo potem jest o wiele trudniej, jest przykro i niezręcznie - zauważył Komorowski.  Pytany, czy nie wygląda na to, że strona rosyjska po prostu nie chce obecności polskiego prezydenta w Katyniu, Komorowski powiedział, że nawet, gdyby tak było, lepiej jest w tej sytuacji „spuścić na to zasłonę milczenia” niż narażać się na swoistą niezręczność „na zasadzie: ja się dopominam, a ktoś mnie nie chce wpuścić”.

22 lutego Biuro Prasowe Kancelarii Prezydenta: Z zaskoczeniem przyjęliśmy oświadczenie rzecznika prasowego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, iż resort spraw zagranicznych nie został powiadomiony przez Kancelarię Prezydenta RP o planowanym w kwietniu uczestnictwie Prezydenta RP w uroczystościach na Polskim Cmentarzu Wojennym w Katyniu. Powyższe oświadczenie jest wprowadzeniem w błąd opinii publicznej. W dniu 27 stycznia br. Kancelaria Prezydenta RP przekazała listy do Ministra Spraw Zagranicznych Radosława Sikorskiego, Sekretarza Generalnego Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzeja Przewoźnika oraz Podsekretarza Stanu w MSZ Andrzeja Kremera, informujący o udziale Prezydenta RP w uroczystościach. Powiadomieni o tym zostali także Ambasador RP w Moskwie Jerzy Bahr oraz Współprzewodniczący Polsko-Rosyjskiej Grupy ds. Trudnych Adam Daniel Rotfeld. Dodatkowo został przekazany, adresowany na ręce Ambasadora FR w RP Władimira Grinina, list z informacją o uczestnictwie Prezydenta Polski w uroczystościach katyńskich. Wobec powyższego powstaje pytanie czy Ministerstwo Spraw Zagranicznych oraz Ambasada RP w Moskwie przekazały oficjalną notę stronie rosyjskiej z powyższą informacją. Dziennik Polski: Nawet leniwy skorzystałby z okazji, a co dopiero Moskwa; trudno ją winić, że wygrywa dla siebie animozje wśród ludzi rządzących Polską - przyznaje prof. Włodzimierz Marciniak, radca ambasady RP w Moskwie w latach 1992-1997, wykładowca w Wyższej Szkole Biznesu-National Louis University w Nowym Sączu, kierownik Zakładu Porównawczych Badań Postsowieckich w PAN. - Oczywiście, że Rosja stara się dla siebie wygrać jak najwięcej na kłótniach pomiędzy obozami władzy w Polsce i cieszy się z ich zachowania - dodaje prof. Suchanek.  ("Rosja wykorzystuje polskie kłótnie")

3 marca Onet: Z nieoficjalnych informacji tygodnika "Wprost" wynika, że nie jest pewne, iż Donald Tusk oraz Lech Kaczyński wezmą udział w tych samych obchodach rocznicowych w Katyniu. Uroczystości zaplanowano na 10 kwietnia. Informację tą potwierdza Informacyjna Agencja Radiowa. Właśnie tego dnia odbędzie się centralna część obchodów. Wezmą w niej udział m.in. przedstawiciele rodzin katyńskich. Przybędą one na teren cmentarza specjalnym pociągiem z Polski. Prezydent i premier nie uczczą razem polskich oficerów zamordowanych w Katyniu - informuje IAR. Premier Donald Tusk wraz z premierem Rosji Władimirem Putinem wezmą udział w uroczystościach na cmentarzu w Katyniu 7 kwietnia. Prezydent Lech Kaczyński weźmie udział w uroczystościach 10 kwietnia. Swój udział w tej części potwierdza także Lech Kaczyński. - Dostaliśmy na ten dzień oficjalne zaproszenie od polskiego rządu - powiedział dziennikarzom "Wprost" szef Kancelarii Prezydenta Władysław Stasiak. Nie jest natomiast pewne, iż w tym czasie będzie tam również premier Donald Tusk. Z ustaleń tygodnika wynika, że premier Tusk nie potwierdził jeszcze oficjalnie swojego udziału w obchodach organizowanych 10 kwietnia. Powodem tej zwłoki ma być nieoficjalna propozycja, jaka padła ze strony rosyjskiego premiera, Władimira Putina. Szef rosyjskiego rządu miał zaproponować, aby premierzy Polski i Rosji pojawili się wspólnie w Katyniu nie 10, a 7 kwietnia. (...) - Prezydent został oficjalnie poproszony przez administrację rządową, konkretnie przez MSZ, o przewodniczenie polskim uroczystościom państwowym, głównym, które będą organizowane 10 kwietnia - podkreślił szef Kancelarii Prezydenta. - Współdziałamy przy tym, ustalamy harmonogram, ustalamy scenariusz, wsparcie dla tego całego przedsięwzięcia - powiedział Stasiak, odnosząc się do uroczystości planowanych na 10 kwietnia. Jak podkreślił, w piśmie do prezydenta napisano, że właśnie tego dnia organizowane są oficjalne, państwowe uroczystości w Katyniu.

8 marca Władysław Stasiak: Główne uroczystości katyńskie odbędą się 10 kwietnia. Od dłuższego czasu jest to zresztą w ten sposób organizowane. Będzie specjalny pociąg z rodzinami katyńskimi, są przygotowane autokary, nasi rodacy przybędą z całego świata w tym terminie. Odbędą się duże uroczystości z udziałem prezydenta Lecha Kaczyńskiego, podczas których Mszę św. odprawi biskup polowy Tadeusz Płoski. Prezydent został w zeszłym tygodniu poproszony o udział w tych uroczystościach oficjalnym pismem z polskiego MSZ.

9 kwietnia PAP: W sobotę w lesie katyńskim odbędą się centralne polskie uroczystości upamiętniające 70. rocznicę mordu na polskich oficerach. W polskiej delegacji, na której czele stoi prezydent Lecha Kaczyńskiego, uczestniczyć w nich będą m.in. ostatni prezydent RP na uchodźstwie Ryszard Kaczorowski, prezes IPN Janusz Kurtyka, biskup polowy Wojska Polskiego generał dywizji Tadeusz Płoski, prawosławny ordynariusz Wojska Polskiego biskup i generał brygady Miron Chodakowski, sekretarz Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik, prezes NBP Sławomir Skrzypek, a także przedstawiciele Rodzin Katyńskich, kombatanci, żołnierze oraz parlamentarzyści. Stronę rosyjską reprezentować będzie przedstawiciel prezydenta Dmitrija Miedwiediewa oraz wiceminister spraw zagranicznych. Dziennik Gazeta Prawna: "Potrzeba zorganizowania powtórnej ceremonii pojawiła się u polskiego prezydenta, gdy Donald Tusk przyjął zaproszenie Władimira Putina do wspólnego odwiedzenia Katynia" - pisze dziennik "Wriemia Nowostiej". Tak gazeta zapowiada sobotnią wizytę Lecha Kaczyńskiego w Katyniu.  "Wriemia Nowostiej" podkreśla, że "służby protokolarne musiały się sporo napracować, aby znaleźć wyjście z niezręcznej sytuacji, powstałej z powodu rywalizacji wewnątrz polskich elit politycznych". "W efekcie w Warszawie postanowiono zorganizować podróże premiera i prezydenta w różne dni" - przekazuje dziennik. Według "Wriemia Nowostiej", "obecna wizyta szefa państwa polskiego została określona jako prywatna - jego spotkania z rosyjskim kolegą Dmitrijem Miedwiediewem nie przewidziano". ("Kaczyński w Katyniu, bo Tusk tam  był")

29 kwietnia Marian Janicki, szef BOR: Pomimo tego, że ta wizyta nie była oficjalna, my opracowaliśmy z Rosjanami taki standard i to otrzymaliśmy, tak jakby to była oficjalna wizyta państwowa. Podsumujmy. 10 kwietnia, jak co roku od 1989 roku, miały się odbyć centralne, państwowe uroczystości ku czci pomordowanych w Katyniu, organizowane przez Radę Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. Polskiej delegacji do Katynia miał przewodniczyć prezydent, a jego kancelaria starała się o jak najgodniejszy skład, mając nadzieję, że udział weźmie też polski premier i rosyjski prezydent. Gdyby nie fortel Putina, 10 kwietnia odbyłyby się uroczystości z udziałem prezydenta i premiera, trudno sobie wyobrazić, żeby wtedy stronę rosyjską reprezentował tylko wiceminister spraw zagranicznych i przedstawiciel prezydenta. Ale wystarczył jeden telefon Putina do Tuska, żeby polskie piekiełko  znowu dało o sobie znać. I nawet się Putin przy tym nie napracował,  bo całą robotę odwalili dla niego polscy politycy, wystarczyło zaprosić Tuska na inny dzień i inne uroczystości, by strona polska, z jej najważniejszymi urzędnikami na czele, zaczęła na wyścigi obniżać rangę uroczystości w Katyniu, w sukurs przyszły też niezawodne w takich sytuacjach media i większość z nas w tym zamieszaniu zrozumiała tylko, że prezydent znowu gdzieś się wpycha nieproszony, a my jak zwykle musimy się za niego wstydzić. Jak było - można prześledzić nawet po relacjach medialnych. Można też po dokumentach, ale do tych jakoś żaden dociekliwy dziennikarz jeszcze nie dotarł. A ja bym naprawdę chciała wiedzieć jak wyglądała organizacja tych uroczystości, punkt po punkcie, pismo po piśmie, decyzja po decyzji. Jeśli mam ufać rosyjskiemu śledztwu i polskim władzom, że je przypilnują, muszę mieć jakieś podstawy. Na razie nic takich podstaw nie daje, przeciwnie, wiedząc jak "akcja Katyń" wyglądała do tej pory trudno nie wykluczać hipotezy, że nieudane lądowanie lub odesłanie samolotu do Mińska miało być kolejną odsłoną tej rozgrywki, niewinnym psikusem, który niestety udał się za bardzo. Trudno też wierzyć, że jeśli w katastrofie była jakakolwiek wina po stronie rosyjskiej lub polskiej (inna niż pilota, Kancelarii Prezydenta lub jego samego) to się o tym dowiemy od rządu Putina lub Tuska. Bo w tej sprawie w jakimś sensie od początku jadą na jednym wózku, i obu urządza tylko jedno możliwe ustalenie - błąd pilota. Każde inne spowoduje niewyobrażalną burzę, bo wszystkie pytania o to kto, jak i dlaczego obniżył rangę wizyty - a tym samym bezpieczeństwo - wrócą. Kataryna

Rosjanie trzymają kciuki za Komorowskiego

1. Nie należę do obozu spiskowej teorii dziejów i nie zakładam, że ktoś w Rosji chciał zabić Lecha Kaczyńskiego. Ale, że ktoś chciał mu utrudnić udział w uroczystościach w Katyniu - tego nie wykluczam.

2. Pomyślmy chwilę - w Katyniu czekały setki ludzi, Rodziny Katyńskie, księża, kompania reprezentacyjna, a prezydent krążył, krążył i nie zdążył. Cztery razy podchodził do lądowania, potem odleciał do Moskwy, do Katynia przywlókł się pod wieczór samochodem, gdy już było po uroczystości. Dopiero byłby rechot! No proszę, Tusk umiał przylecieć jak mąż stanu, pojednał się z Putinem, ocieplił stosunki, załatwił dodatkowe dokumenty katyńskie, a Kaczyński niedorajda bał się wylądować. Mgła? Jaka mgła! Dziennikarze wylądowali pół godziny wcześniej i żadna mgła im nie przeszkodziła. I nikt by nie przyjmował tłumaczenia, że to nie prezydent decyduje o lądowaniu, tylko obsługa lotniska i pilot.

3. Czy w Polsce byli ludzie zainteresowani taki scenariuszem? Zgaduję – byli. A w Rosji?

4. Tu trzeba postawić pytanie, który prezydent Polski byłby lepszy dla Rosji – Lech Kaczyński czy Bronisław Komorowski? Znów zgaduję – dla Rosjan lepszy byłby Komorowski. Gdyby czołgi rosyjskie znów ruszyły(czemu nie?) na Tbilisi, to Komorowski na pewno nie poleci, jak Kaczyński, Gruzji bronić. Po co? Przecież czołgi nie Warszawę jadą na razie. Komorowski sobie zgrabnie zażartuje z prezydenta Saakaszwilego, że jaki prezydent taka obrona czy coś w tym rodzaju (bo podobno jego słowa – jaka wizyta taki zamach – do Saakaszwilego piły, nie do Kaczyńskiego, tak się Komorowski tłumaczył).

5. Rosja będzie sobie spokojnie krok po kroku – Czeczenia, Gruzja i tak dalej – odbudowywała imperium, a w Polsce będziemy żartować i śmiać się, do spółki z Głową Państwa Bronisławem Komorowskim i będzie dowcipnie i wesoło. Putin naszym przyjacielem jest, glory, glory alleluja! 

6. Tak, taki zabawny i dowcipny Komorowski bardziej Rosjanom odpowiadał niż sieriozny Lech Kaczyński, który w sprawie gruzińskiej narobił w świecie takiego ambarasu, że trzeba było przerwać tbiliską ofensywę. Rosjanie mieli zatem dość powodów, żeby prezydentem nie został Kaczyński, tylko Komorowski. Nie mam im tego za złe, mieli prawo tak myśleć, my też kalkulowaliśmy sobie kiedyś, nie wiem czy słusznie, że dla nas na Ukrainie lepszy był Juszczenko niż Janukowycz.

7. Cz ktoś w Rosji tylko myślał, czy również działał w tym kierunku, żeby Lech Kaczyński zmniejszył swoje szanse w wyborach? Czy ktoś chciał pomóc w tym, żeby prezydent krążył, krążył i nie zdążył i żeby był z niego w Polsce śmiech? Są dwa fakt wskazujące na taką możliwość, że ktoś pomagał. Pierwszym z nich jest teza, że samolot podchodził do lądowania cztery razy. Skąd się wzięła, kto ja podał i dlaczego – do dziś nie wiadomo. A może tak było zaplanowane, że będzie podchodził cztery razy, a potem odleci. A on podszedł raz i się rozbił....

8. No i jest drugi fakt, o którym już kiedyś pisałem – ten tajemniczy kwadrans, od 8,41, gdy samolot runął do 8,56, gdy włączone zostały syreny na lotnisku. Samolot leżał i się palił, obsługa straciła z nim łączność– nie mogli nie wiedzieć, że spadł. Dlaczego nie włączyli syren, dlaczego nie wszczynali alarmu? Coś poszło nie tak, zbaranieli i nie wiedzieli co dalej robić?

9. Z kim obsługa smoleńskiego lotniska rozmawiała między 8,41 i 8,56 i o czym? Co meldowała i jakie otrzymywała dyspozycje? Czy polscy śledczy dotrą do treści tych rozmów – wątpię! Wyjaśnią to śledczy rosyjscy. Na pewno wyjaśnią rzetelnie i obiektywnie.

10.Głupie pytania stawiam, prawda? I jątrzę niepotrzebnie w stosunkach polsko-rosyjskich. Przecież wszystko już jasne, już Sikorski w CNN powiedział – zawiniła mgła i polski pilot. No i może jeszcze Lech Kaczyński, któremu Gazeta Wyborcza wkrótce udowodni, że zarządził samobójcze lądowanie. A Rosjanie trzymają kciuki za Komorowskiego, żeby wygrał z drugim Kaczyńskim.

Janusz Wojciechowski

Ta ruska agentura Ogromna większość z nas to osoby urodzone już po wojnie lub może w trakcie wojny, z której nie pamiętamy nic, a słowo “Niemcy” nie kojarzy się nam z żadnymi osobistymi przeżyciami. Nie widzieliśmy na własne oczy porozrywanych przez niemieckie bomby strzępów ciał, nie pamiętamy masowych egzekucji, terroru i pogardy. Nie pamiętamy armii cywilizowanego rzekomo kraju, która mordowała nawet cywilów, kobiety, dzieci – rzecz niesłychana w dawniejszych, ciemnych czasach, gdzie jedynie jakieś hordy tatarskie i Żydzi z Biblii dopuszczali się czegoś podobnego. Czas ten znamy jedynie z opisów, coraz rzadziej od naocznych świadków. Młodzieży zaś na ogół historia w ogóle nie obchodzi, czemu zresztą sprzyja program nauczania w szkołach. Natomiast doskonale pamiętamy okres tzw. komuny, czyli PRL – i to on jest dla nas ucieleśnieniem zła, symbolem ucisku i braku wolności. “Ruskich” mamy wciąż w żywej pamięci, podobnie jak kilometrowe kolejki po podstawowe artykuły życia codziennego, brak paszportów, niewymienialną złotówkę i akademie ku czci. Po tzw. “wyzwoleniu od komunizmu” w 1989 roku, Niemcy nagle stali się naszymi przyjaciółmi i adwokatami w Unii Europejskiej (na tej samej zasadzie można by nazwać “adwokatem” świni chłopa, podkarmiającego ją na zarżnięcie ). Potworne zbrodnie niemieckie zeszły jakby na plan dalszy, wręcz nieładnie było je przypominać, bo brzmiało to jakoś tak nacjonalistyczno-szowinistycznie i w ogóle nie europejsko. Cała pamięć narodowa została przekierunkowana na zbrodnie Rosjan, przy czym celowo nie odróżniano żydobolszewickiego Związku Sowieckiego od Rosji i celowo przypisywano żydobolszewickie zbrodnie Rosjanom, co uczynił również reżyser Andrzej Wajda w filmie o Katyniu. Polityka Polski po 1989 roku stała się antyrosyjska, a za każdym razem gdy zaistniała możliwość przełamania lodów, jakoś tak przypadkowo pojawiały się różne “incydenty”, np. pobicie Rosjan w Warszawie przez nie wiadomo kogo – i oczywiście wizyty odwoływano. Polskojęzyczni politycy, zachowując postawę pełnej, upokarzającej Polskę służalczości wobec Zachodu, jedynie wobec Rosji potrafili okazywać buńczuczność i starać się robić Rosjanom koło pióra, co oczywiście nigdy tym mężykom stanu się nie udawało, ponieważ Rosja, w odróżnieniu od Polski, jest krajem szanowanym, a przynajmniej darzonym swego rodzaju lękliwym respektem. Nie bez powodu rosyjska prasa przed wejściem Polski do Unii Europejskiej porównała nasz kraj do prostytutki, która daje d…y za darmo, licząc na jakieś dobrowolne wynagrodzenie w przyszłości. Oczywiście oburzenie wśród patryjotów było ogromne, a prym wiodły tak patryjotyczne ośrodki, jak “Gazeta Wyborcza”. Uś, jak une broniły wtedy polskiego honoru! Trzeba sobie zdać sprawę, iż w chwili obecnej Polska jest państwem żydowskim. Po pierwsze jest częścią żydowskiego imperium Rothschildów, zwanego “Unią Europejską”. Bodaj pobieżny przegląd najważniejszych osób w Unii, począwszy od Jose Barroso, uzmysłowi nam, jakie plemię jest w jej władzach “nadreprezentowane”. W ramach tego imperium ma autonomię bliską zeru. Po drugie, na poziomie lokalnym eurowojewództwa Polen, to samo plemię jest również nadreprezentowane we władzach i to za przyzwoleniem narodu, który nie widział nic złego np. w dwukrotnym obraniu p. Stoltzmana na stanowisko prezydenta RP ani w wybieraniu do parlamentu osób z plemienia Jarugi-Nowackiej. Naród ten jest też gorliwym czytelnikiem prasy i oglądaczem telewizji, które to media takoż pozostają pod kontrolą ww plemienia. A zatem Polska, czy Polacy sobie z tego zdają sprawę, czy nie, należy do kompleksu wrogiego nie tylko cywilizacji chrześcijańskiej, ale w ogóle każdej nieżydowskiej cywilizacji. Wrogiego wszystkiemu, na czym poprzednie pokolenia bazowały poczucie dobra i sprawiedliwości. I nie pomoże tu święte oburzenie czytelników, powoływanie się na Papieża-Polaka, na pielgrzymki na Jasną Górę, czy na istnienie jakichś niszowych ugrupowań niepodległościowych. Fakty mówią same za siebie i z faktami się nie dyskutuje.I dlatego też kraj nasz jest traktowany przez Rosję jako państwo jej nieprzyjazne, w dodatku członek NATO, które tylko z nazwy jest paktem obronnym. Nie pomógł bynajmniej poprawie stosunków neokoński projekt “tarczy”, wymierzony ewidentnie w Rosję, a mający być ulokowany w Polsce. Żadne państwo mające instynkt samozachowawczy nie pozwoliło by sobie na zlekceważenie tego typu jawnie agresywnych posunięć – i nie zrobiła tego też Rosja. Polacy, w swej gromadnej głupocie, nie zdawali sobie nawet sprawy, iż taka “tarcza” w żaden sposób nie obroniła by Polski przed jakąś agresją ze wschodu, natomiast naraziła by nasz kraj na spopielenie, a gadka o jej obronnym charakterze była tyle warta, co odwieczne obietnice naszych zachodnich “sojuszników”, czyli nic. Jeżeli czemuś należy się dziwić, to raczej stosunkowo łagodnej reakcji rosyjskiego olbrzyma na polską politykę. Przy okazji warto zauważyć, iż to nie Rosja jest agresorem światowym. To nie Rosja zbombardowała Serbię pod pozorem przeciwdziałania “czystkom etnicznym”. To nie Rosja napadła na Irak pod jawnie kłamliwym pretekstem bez wypowiadania wojny. To nie Rosja szykuje teraz atak na Iran. I to nie Rosja zaatakowała Gruzję, lecz zareagowała w poprawny sposób na rosnącą bezczelność Żydów, zainstalowanych w Gruzji i liczących na poparcie z USRaela ich awanturnictwa, które to poparcie nie nadeszło. To nie Rosja dofinansowuje pewne zbrodnicze, zdegenerowane państewko na Bliskim Wschodzie kwotami wielu miliardów rocznie i dostawami najnowocześniejszej broni. To nie Rosja jest zarzewiem wszelkich niemal niepokojów i zamieszek na świecie. To nie Rosja usiłuje zgnoić narody świata podatkami spowodowanymi “ociepleniem klimatu”. To nie Rosja wymyśliła masowe “szczepienia” przeciwko świńskiej grypie, które napędziły rosyjskim firmom farmaceutycznym miliardy dolarów zysku. To nie Rosja wydaje na zbrojenia więcej, niż wszystkie inne kraje razem wzięte. To nie Rosja wywołuje od stu lat wszystkie kryzysy finansowe na świecie. I jeszcze nachalnie lansowany mit o rzekomej wszechobecności sowieckiej (czy może rosyjskiej?) agentury w Polsce i jej olbrzymich wpływach na naszą gospodarkę i politykę. Oczywiście, Rosja, jak każde państwo prowadzące własną politykę, posiada swych agentów w różnych krajach, a zapewne i w Polsce. I dziwić się temu, i uważać to za sensację i za dowód wrogości Rosji wobec Polski, może tylko idiota albo agent niemiecki.

Ale, powtarzam to już nie wiem który raz: gdzie, do diabła, widać te skutki działań wszechpotężnej rosyjskiej agentury?
Czy to Rosja wepchnęła Polskę do lucyferiańskiej Unii Europejskiej, nie dając żadnej możliwości wypowiedzenia się przeciwnikom “integracji”?
Czy to Rosja rządzi Polską z Brukseli, Berlina i Telawiw?
Czy to Rosja zadłużyła Polskę na 700 miliardów złotych, a teraz zmusiła do wzięcia niechcianej pożyczki z IMF?
Czy to Rosja wpycha Polskę do strefy euro na jej zgubę?
Czy to Rosja ma jakiekolwiek pretensje terytorialne do Polski?
Czy to Rosjanie narzucili Polakom zbrodniczy plan Sachsa-Sorosa-Balcerowicza?
Czy to Rosja wykupiła za psie grosze perły polskiego przemysłu?
Czy to Rosja zlikwidowała polskie stocznie, przemysł elektroniczny, produkcję własnych samochodów, zakłady produkcji taboru kolejowego – czy to Rosja polikwidowała PGR-y, zmarnowała ich majątek i puściła miliony ludzi na zieloną trawkę?
Czy to Rosja przejęła polskie media – gazety, radio, TV i Internet?
Czy “Gazeta Wyborcza”, od lat sącząca Polakom jad kosmopolityzmu, antypolskości, antychrześcijaństwa i kłamstwa jest aby na pewno rosyjska?
Czy to Rosjanie mają na własność prawie wszystkie znaczące gazety na Ziemiach Zachodnich?
Czy to Rosja przejęła polskie banki?
Czy to Rosja zakazała Polsce budowy drogi w pobliżu Augustowa?
Czy to Rosja zakazała rządowi podratować Stocznię w Gdańsku?
Czy to Rosja przejmuje obecnie bogate polskie złoża gazu, ropy i innych bogactw naturalnych?
Czy to Rosjanie masowo wykupują polską ziemię na Ziemiach Odzyskanych, na Warmii i na Mazurach?
Czy to Rosja wypiera Polskie Koleje Państwowe i zastępuje je swoimi?
Czy to Rosja wplątała Polskę w kretyńskie awantury w Iraku i Afganistanie, do których musimy dopłacać, a nasi USRaelscy sojusznicy nawet nie raczyli znieść wiz dla Polaków?
Czy w rządzie i sejmie siedzi połowa Rosjan, czy może synowie zupełnie innego narodu?
Czy to Rosjanie założyli w Warszawie żydowską lożę B’nai B’rith?
Czy to do Rosji pielgrzymują wszyscy polskojęzyczni politycy, by tam kiwać się pod Ścianą Płaczu i obiecywać wierność i posłuszeństwo starszym i mądrzejszym?
Czy to Rosjan w jarmułkach podejmował co roku prezydent Lech Kaczyński?
Czy to Rosjanom po kryjomu polskie rządy płacą miliardy dolarów “odszkodowań” za Holocaust?
Czy to Rosja zwalcza obecność krzyży w miejscach publicznych?
Czy to rosyjska prasa drukowana po polsku dla Polaków polewa gnojem Kościół przy każdej okazji, a zwłaszcza Świąt Wielkanocy i Bożego Narodzenia?
Czy to rosyjski autor wypromował w Polsce “Kod da Vinci”?
A może to Rosja nachalnie promuje zboczeńców zwanych “gejami” i urządza im parady?
Czy to Rosja, łamiąc prawo, sprzedaje koszulki “Zrobiłam aborcję”? Czy to z Rosji przypłynął statek aborcyjny do Polski?
Czy to Rosjanie zdewastowali program nauczania polskiej historii i literatury w szkołach, wyrzucając Sienkiewicza, a dając drugorzędnego pisarza Schulza?
Czy to Rosjanie podesłali Polakom “wybitnego historyka” Jana Tomasza Grossa?
Wreszcie – czy to Rosjanie zgotowali Polakom Katyń i inne miejsca kaźni?

We wszystkich powyższych działaniach widać jak na dłoni wpływy agentury żydowskiej, niemieckiej i amerykańskiej – natomiast nigdzie nie widać wpływów mitycznej agentury rosyjskiej. Jedynym chyba pseudoargumentem mającym poprzeć teorię o “rosyjskiej agenturze” jest sprawa słynnej rury na dnie Bałtyku, którą Rosjanie z Niemcami kładą, jak chcą.
Powstaje zapytanie: czy budowa owej rury, którą będzie płynął rosyjska gaz, w jakikolwiek sposób okrada Polskę z czegokolwiek. Czy okrada Polskę z jej gazu? Z innych surowców? Z należnych jej dochodów? Dlaczego Rosjanie mieli by budować ową rurę pod kątem życzeń polskojęzycznych rządów, a nie pod kątem własnych interesów? Co najważniejsze – ruro-maniacy zapominają jakoś o roli naszych przyjaciół i adwokatów, czyli Niemców w budowie Gazociągu Północnego! Historia tego gazociągu to skądinąd historia gigantycznej porażki Polski jako państwa. Do samego końca rządzący pokrzykiwali „Mówimy nie Gazociągowi Północnemu!” – nawet wówczas kiedy stało się jasne, że nie ma żadnych, ale to żadnych szans na zatrzymanie jego budowy. Był czas, by zmienić zdanie, by przyłączyć się do projektu, ale „elity” polityczne wzajemnie się w Polsce szachują – nikt nie odważył się powiedzieć prawdy, by nie narazić się na epitet „ruskiego agenta”, tak jak w latach 50. panicznie bano się, by nie zostać „agentem imperializmu”. Po kolei odpadali nasi niby murowani sojusznicy – Finlandia, Estonia, Łotwa, Dania i wreszcie Szwecja. Na placu zostaliśmy tylko my, wystawieni na pośmiewisko całej Europy. Tym razem autentyczne pośmiewisko. Być może jedynym prawdopodobnym przypadkiem rosyjskiego agenta był niejaki Gudzowaty. Ludziom ze słabą pamięcią przypominamy jednak, iż osoby jego pokroju (wywodzące się ze “służb”) dostały od polskich władz praktyczny monopol na prowadzenie wielkich biznesów. Bez przyzwolenia polskich władz do tej pory nikt spoza “służb” nie ma prawa w Polsce rozwijać żadnej znaczącej działalności gospodarczej, czego doświadczył np. Roman Kluska. I z takim przyzwoleniem działał i działa również Guzowaty. W mózgownicach skretyniałych rusofobów hasła Sowiety-Rosja-NKWD-KGB-Stalin-Beria-Syberia-kibitki-Breżniew-Putin-Katyń-Lenin zlepiły się w jeden wielki kłąb bełkotu i bezmyślnego klekotu, którego z lubością słuchają różne michnike. Ich zdaniem każde posunięcie Rosji, które leży w interesie jej racji stanu – czy to będzie budowa rury, czy modernizacja armii, czy wysokie “becikowe” jakie dostają rosyjskie matki – jest działaniem “rosyjskiej agentury”. Nawet gdy chodzi o działania wewnątrz Rosji! Natomiast widocznych jak na dłoni skutków działań niemiecko-żydowskiej i amerykańsko-żydowskiej agentury – nie widzą, nie dostrzegają, nie zauważają. A dla unych wszelkie zbliżenie polsko-rosyjskie jest śmiertelnym niebezpieczeństwem, gdyż zagraża istnieniu ich ukochanego bachora: Unii Jewropejskiej. I dlatego będą rozsiewać w społeczeństwie plotki i kłamstwa. Dlatego będą podjudzać i fałszować polską historię. I tylko od rozumu samych Polaków zależy, czy im się uda. Marucha

To atak na wolność badań naukowych Z Andrzejem Gwiazdą, członkiem Kolegium IPN, rozmawia Mariusz Bober Marszałek Bronisław Komorowski nie uszanował stanowiska prezydenta Lecha Kaczyńskiego i podpisał nowelizację ustawy o IPN. - Platforma Obywatelska forsowała tę ustawę od dawna. Pierwszy projekt zgłosił poseł Zbigniew Chlebowski, jeszcze przed wykryciem afery hazardowej. Głosami PO i SLD ustawa przeszła przez Sejm i Senat. Jedynie Lech Kaczyński mógł jej zagrozić. Po śmierci prezydenta Komorowski ustawę podpisał.

Jakie skutki będzie miało wejście w życie ustawy? - To jest polityczny atak na niezależność badań naukowych. Dotychczas gwarantem niezależności badań była niezależność prezesa IPN od układów politycznych. Powołanie i odwołanie prezesa większością 3/5 głosów dawało taką pozycję. Chwilowa większość sejmowa mogła jedynie szantażować IPN obcięciem budżetu. To okazało się niewystarczające. Nowa ustawa pozwala każdej partii, która ma chwilową większość w Sejmie, odwołać prezesa. Prezes IPN, permanentnie zagrożony dymisją, pragnąc zachować stanowisko, ma tylko jedno wyjście: poddać IPN cenzurze politycznej. Jeśli bowiem np. pozwoli na przeprowadzenie badań, które nie będą się podobały rządzącej koalicji, zostanie odwołany zwykłą większością głosów. W ten sposób blokując ujawnienie prawdy, godzi się również w wolność badań naukowych. Ponadto nowelizacja ustawy pozwala na zastrzeżenie tajności danych osobowych na okres do 50 lat. Warto przypomnieć, że śp. prezes Janusz Kurtyka był kandydatem PO na to stanowisko, chociaż partią rządzącą było wówczas PiS. Aby uzyskać dla niego poparcie 3/5 głosów w Sejmie, koalicja rządząca i opozycja musiały dojść do porozumienia.
Czy wątpliwości dotyczące ustawy zostały przedstawione marszałkowi podczas spotkania z Kolegium IPN? - Stanowiska obu stron były znane i publikowane. Było to zresztą zadziwiające spotkanie. Proszę sobie wyobrazić, jak zareagowałyby media, gdyby to śp. prezydent Lech Kaczyński zażądał spotkania z Kolegium IPN. Uznano by to za niedopuszczalną ingerencję polityczną w działalność Instytutu...

A jak ocenia Pan kolejną nowelizację tej ustawy w sprawie obsady kierownictwa IPN w sytuacji śmierci prezesa? - Stara i nowa ustawa jednoznacznie określają procedurę na wypadek śmierci lub utraty zdolności prezesa do kierowania IPN. Nowa ustawa nic tu nie zmieniła. Natomiast nowelizacja przewiduje, że pierwsze posiedzenie Rady IPN zwołuje prezes. Następne posiedzenia - przewodniczący Rady. Chodzi więc o jednorazowy incydent, a drobną nieścisłość zapisów można było wyeliminować przez wskazanie dowolnej osoby, która zwoła pierwsze posiedzenie Rady. Ten nieistotny zapis dotyczący tylko jednego zdarzenia posłużył do trwałego wpisania w prawny system III RP uprawnień marszałka Sejmu do wyznaczania zastępcy pełniącego obowiązki prezesa IPN.

Sporo zamieszania po katastrofie pod Katyniem wywołały też informacje o próbie przejęcia kontroli nad IPN z udziałem wiceprezes Marii Dmochowskiej. - Po katastrofie były ważniejsze sprawy niż dociekanie szczegółów "wejścia" pani Dmochowskiej do gabinetu prof. Janusza Kurtyki. Dwa lata temu, gdy prezes wobec obietnicy ścisłej dyskrecji umożliwił Marii Dmochowskiej zapoznanie się z materiałami do książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka "SB a Lech Wałęsa", pani wiceprezes przekazała je wrogim IPN środowiskom, co uruchomiło medialny atak na książkę przed jej wydrukowaniem. W nocy 10 kwietnia br. dostałem SMS o treści: "PO przejmuje IPN *brak tekstu* podpis". Okazało się, że brakowało informacji o wejściu do gabinetu prezesa. Te fakty rzucają pewne światło na sytuację polityczną w Polsce.

Co ma Pan na myśli?- Że istnieje w naszym kraju lobby czy też - inaczej mówiąc - układ, który chce przed Narodem ukryć prawdę i posiada do tego środki. Może np. cenzurować korespondencję. Przypadki cenzury SMS-ów powtórzyły się jeszcze trzykrotnie.

Podziela Pan więc pogląd, że to jest "skok po władzę" Platformy na IPN? - Oczywiście. PO usiłuje przejąć kontrolę nad wszystkim. Jest to bardzo ważne w systemie silnego powiązania polityki i biznesu, w tym biznesu o niekoniecznie czystych rękach. Aby wygrywać wybory, te powiązania muszą być ukryte. To jest element polityki zmierzającej do tego, by Naród nie poznał prawdy, tylko wierzył w to, co poda TVN. Wszystko zależy jednak od postaw ludzi, od tego, czy będą chcieli poznać prawdę. Jeśli tak będzie, nie pomoże odwoływanie prezesa IPN ani wyrzucanie naukowców z pracy, czego już spodziewają się pracownicy Instytutu. I nie pomoże tu nawet przewaga PO w parlamencie. Partia ta jest w rzeczywistości wytworem dwóch prywatnych stacji telewizyjnych, których jest zakładnikiem.

Jakie informacje, które skrywają archiwa IPN, są najbardziej wstydliwe dla Platformy? - Przede wszystkim zatajenie prawdy o procesie transformacji ustrojowej. Nie chodzi nawet o przeszłość Lecha Wałęsy. Obserwując wysiłki zmierzające do ukrycia prawdy o przemianach III RP, aż ciarki mi chodzą po plecach na myśl, jaka ona może być. Oznaczałoby to, że chodzi o ukrycie tajemnic niesłychanie ważnych dla Polski.

Ma Pan na myśli np. informacje znajdujące się w tzw. zbiorze zastrzeżonym? - Nie znam zawartości zbioru zastrzeżonego, sądzę, że zawiera wiele rewelacji. Lecz wnikliwa analiza zbioru otwartego pozwoliła już zdemaskować ogromną listę ważnych kłamstw, a historycy wciąż znajdują nowe. Jeśli jednak jakiś polityk ma coś na sumieniu, musi obawiać się ujawnienia tej prawdy.

Chodzi o materiały istotne także dla obecnej Polski, a nie tylko o wydarzenia dotyczące przeszłości? - Oczywiście. Te informacje mają znaczenie również dla współczesnej polityki. Wszystko, co jest ważne dla Narodu, jest istotne także dla polityków, dla jednych dlatego, że chcieliby ujawnienia prawdy, dla innych - aby nigdy do tego nie doszło. Dziś widzimy, że taka prawda bardzo interesuje Polaków, wielu naszych rodaków jest przerażonych tym, co wcześniej się działo, a nawet swoimi wcześniejszymi wyborami. Praca IPN pozwala rozwiać atmosferę przygnębienia i beznadziejności. Być może, gdyby prawda o naszej przeszłości została ujawniona, nasi rodacy odzyskaliby dumę, a wtedy mogliby pracować dla Polski i dla siebie, bo dobro naszego kraju to pomyślność wszystkich jego obywateli. Dziękuję za rozmowę.

W zabójstwie Kaczyńskiego widać styl Putina Gieorgij Gordin, „Komentarz z Rosji” Teraz, gdy ciała Prezydenta Polski Lecha Kaczyńskiego i jego współtowarzyszy spoczywają w ziemi, jest najwyższy czas, aby wymienić tych, którzy zorganizowali rozbicie się samolotu, dobijanie w miejscu upadku samolotu ocalałych Polaków i nieustannie dezinformują światową społeczność co do wyników tak zwanego „śledztwa”. Wiadomo, że „śledztwo” katastrofy przebiega pod kierownictwem tych samych osób, które organizowały rozbicie się samolotu i posłały komandosów do „oczyszczenia terenu” z tych, którzy przeżyli. Wiadomo, jaki będą „wyniki śledztwa” przeprowadzonego przez osoby, których głównym zadaniem jest zatarcie śladów zbrodni. Gdy ci sami zabijają i ci sami prowadzą śledztwo, sprawcy zazwyczaj pozostają niewykryci. Jednakże istnieje światowa społeczność. Potomek jednego z naszych kolegów znajdował się na stanowisku, przez które przechodziło duża ilość pierwotnych informacji z miejsca katastrofy. Wiele szczegółów znamy z pierwszej ręki. Porównanie tekstów rosyjskiej propagandy z materiałami pochodzącymi ze źródeł pierwotnych umożliwia wniesienie poprawek do powszechnie znanych informacji. Niech będzie to naszym wkładem w śledztwo jednej z najbardziej bezczelnych zbrodni 21 wieku.

Poprawka pierwsza. Powszechnie wiadomo, że od pierwszych minut po katastrofie zamiast informacji płynących z lotniska „Północne”, w eter poszła pośpiesznie sklecona dezinformacja kiepskiej jakości. Dezinformowano dokładnie o wszystkim, co się działo naprawdę. O gęstości mgły, o dźwiękach, jakie słyszeli spotykający. O czterech podejściach do lądowania. O rzekomym rozkazie samego Kaczyńskiego posadzić samolot w Smoleńsku. O tym, że w ten sam sposób omal nie doprowadził do rozbicia samolotu w Gruzji. O zachowaniu różnych służb oraz rzekomej „barierze językowej”. O tym, o czym naprawdę zeznawali miejscowi mieszkańcy, przede wszystkim lotnicy i pracownicy lotniska. O każdy drobiazg. Mieliśmy możliwość odtworzenia procesu powstawania czekistowskiego kłamstwa w trybie on line. Wyraźnie zarysowały się dwie tendencje. Jedna polega na przeinaczaniu wiadomości tak, że dane wyjściowe stają się zupełnie różne od danych wejściowych. Często są wręcz przeciwieństwem informacji, która rzekomo była podstawą ogłoszonych oficjalnych komunikatów. Zestawienie wiadomości na wejściu i wyjściu w trybie online pozwala na stwierdzenie, że wszystkie materiały bez wyjątku były poddawane przeróbce według jednej konkretnej „odgórnej” wytycznej. Taka przeróbką zajmowali się nie tylko dziennikarze poszczególnych czasopism (choć oni także), ale przede wszystkim oficjalne rosyjskie agencje informacyjne. Wszystkie rosyjskie agencje informacyjne i mass media – „przekaziory” musiały przekonać swoich czytelników, słuchaczy i widzów, że „samolot rozbił się z winy załogi, która nie sprostała swojemu zadaniu w trudnych warunkach pogodowych”. Drugą tendencję tworzenia czekistowskiego kłamstwa w trybie online można określić następująco: na wejściu całkowity brak jakichkolwiek informacji z miejsca zdarzenia. Natomiast na wyjściu – niewiadomo skąd pojawiają się „wiarygodne wiadomości”, w tym rzekome informacje z ostatniej chwili z miejsca katastrofy. Informacje te oczywiście nie pochodzą z miejsca upadku samolotu. Chyba nie ma potrzeby wyjaśniać, że najczystsze wymysły na wyjściu preparowano według wspomnianej już dyrektywy – „samolot rozbił się z winy załogi, która nie sprostała swojemu zadaniu w trudnych warunkach pogodowych”. Z pierwszej poprawki wynika, że wytyczna, według której zbierano się do kłamania po katastrofie, została opracowana jeszcze przed rozbiciem samolotu Lecha Kaczyńskiego. Natomiast zamieszanie i rozbieżności były spowodowane przede wszystkim przesadnym wysiłkiem kremlowskich propagandystów, którzy starali się ze wszystkich sił, by skłamać jak najbardziej wyraziście i przekonująco. W pierwszych minutach zdarzenia nie mogą pojawiać się jasne i jednoznaczne informacje. Dla porównania przypomnijmy sobie przynajmniej jeden przykład, jak zachowują się kremlowskie agencje informacyjne i mass media, gdy nie ma żadnej zawczasu przygotowanej wytycznej. Gdy zmarł pierwszy prezydent Rosji Borys Jelcyn, wszystkie rosyjskie mass media przez kilka godzin milczały, jakby wepchnęły języki w jedno miejsce. Wszystkie duże zachodnie już dawno ogłosiły tę wiadomość, gdy na Kremlu dopiero opamiętano się i wydano wskazówkę, jak i co ogłaszać. Po katastrofie samolotu Lecha Kaczyńskiego wskazówka „jak i co ogłaszać” pojawiła się od razu. Oznacza to, że były osoby odpowiedzialne, które zawczasu wiedziały, że samolot spadnie.

Poprawka druga. Nasi eksperci obejrzeli wszystkie dostępne materiały wideo i doszli do następującego wniosku. Nawet gdyby straż pożarna w ogóle nie przyjechała i wszystkie te fragmenty samolotu, które żarzyły się w pierwszych minutach filmowania (materiał wideo Andrieja Mienderieja), spłonęły całkowicie, nie mogło być mowy o żadnych „dwudziestu nierozpoznawalnych zwłokach”. Nawet przy tym stromym stopniu kątowym, pod jakim zwalono samolot prezydenta Polski. Nie mówiąc już o tym, że pożar szybko zgaszono (widać to na późniejszych zdjęciach tych samych fragmentów samolotu) oraz że traf chciał, iż większość „nierozpoznawalnych” to wojskowi i ochroniarze prezydenta. Nie da się zwrócić bliskim ciała „ofiary katastrofy lotniczej” z rosyjską kulą w głowie, jak w 1940 roku. Takie zwroty jak „uspokój się!”, „nie zabijajcie nas!”, „patrz mu w oczy!”, „dawaj pistolet!” w języku polskim mogły zostać wypowiedziane tylko przez pasażerów samolotu. Natomiast komenda w języku rosyjskim: „Wszyscy z powrotem, wychodzimy stąd!” mogła być oddana przez dowódcę oddziału specjalnego, który rozstrzeliwał rannych Polaków. O innych momentach w filmie nawet nie ma co mówić. Kto jeszcze wczesną wiosną – 10 kwietnia, rankiem, mógł stać w samej białej koszuli w zimnych smoleńskich lasach, obok samolotu, który przed chwilą runął, oprócz członka załogi? Inne znane i bezpośrednie dowody Katynia – 2 każdy zdrowy człowiek może zobaczyć sam. Swoją drogą, nasz kolega – w przeszłości starszy oficer oddział specjalnego Ministerstwa Obrony, twierdzi, że po zawaleniu operacji (wideo, które zdążył sfilmować Andriej Mienderiej) jej wykonawcy już nie żyją. Tak samo jak i strzelcy drugiego eszelonu – ci, którzy brali udział w likwidacji nieudolnego oddziału specjalnego. Polacy, którzy przeżyli katastrofę, zrozumieli, że komandosi „w czarnych ubraniach” (w filmie) przyszli ich zabić i odstrzeliwali się. To słychać w filmie. Wykonawcy dyspozycji Putina „pracowali” z tłumikami. Ale nagranie wideo z dźwiękiem i widokiem zarówno atakujących jak i ocalałych zdemaskowało wszystkie ich wybiegi. Dlatego jedne „rosyjskie osoby oficjalne” przez dwa tygodnia nie mogą podrobić treści „czarnych skrzynek”, a drugie, pojąwszy, że sprawa pali się, puściły do mass mediów balon próbny na temat „kaukaskiego śladu” w rozbiciu się samolotu prezydenta Polski. Ciąg dalszy nastąpi, rosyjskie i polskie „osoby oficjalne” dopiero rozpędzają się. Jednakże nie zdołają już zatrzeć śladów. Z drugiej poprawki dochodzimy do wniosku, że „oficjalne dane” na temat „materiału genetycznego” zamiast ciał 21 Polaków nie są zgodne ze stanem szczątków samolotu. Oznacza to, że zginęli z innej przyczyny. Przyczynę tę wyjaśnia film Andrieja Miendierieja.

Poprawka trzecia. Wszyscy eksperci jednogłośnie przytoczyli paralelę z niedawnego upadku samolotu przy lądowaniu na lotnisku Domodiedowo w Moskwie. Ale warunki tam były zupełnie inne. Załoga samolotu Ту-204 lecącego z Egiptu była na nogach od wczesnego ranka, czyli prawie całą dobę. Po odlocie z Moskwy do Hurghady nastąpiło krótkie spięcie kabla i pojawiło się dymienie. Po przebyciu sporej odległości trzeba było zawracać. Oczywiście nerwy wszystkich były napięte. Po wymianie instalacji załoga tym samym samolotem, z tymi samymi pasażerami znowu poleciała do Hurghady. Trzeba było namawiać i uspokajać pasażerów, że nie ma więcej żadnego niebezpieczeństwa. Bezpośredni lot do Hurghady trwa, w zależności od typu samolotu, około 5 godzin. Przylecieli do Egiptu. Z uwzględnieniem awaryjnego powrotu i remontu, załoga Ту-204 miała już przepracowane 9 godzin. Norma godzin lotu została wyczerpana. Normalnie należało iść odpocząć. Co robić – zamawiać hotel i płacić za postój samolotu? Strata tym większa, że planowych pasażerów już wywieziono na lot powrotny. Kompania lotnicza za to nie podziękuje. Zgodzili się więc lecieć z powrotem. Niedaleko od Moskwy popsuł się sprzęt nawigacyjny. W odróżnieniu od polskiego samolotu panowała głęboka noc, i 21-22 marca nad całą Moskwą stała gęsta mgła. Lądowanie według przyrządów „koszących” nie udało się, załoga zmęczona i rozdrażniona, a tu jeszcze radiowy wysokościomierz zawył. Dokucza, że niby to ziemia jest blisko – a idź ty…! W rezultacie – typowy błąd zaufanego do siebie doświadczonego pilota, który setki razy sadzał samolot w podobnych warunkach. Prawie na lotnisku macierzystym. Na smoleńskim lotnisku „Północny” nic podobnego nie miało miejsca. Nie była to noc, nie było takiej mgły, załoga nie była zmęczona, nie musiała spędzić całego dnia w napiętej i nerwowej atmosferze. Sytuacja normalna, załoga wypoczęta i czujna. Sprzęt nawigacyjny pracuje doskonale, aż do postronnej ingerencji w sterowanie samolotem na małej wysokości. Z trzeciej poprawki dochodzimy do wniosku, że warunki pogodowe i stan załogi w danym przypadku nie mogły być główną przyczyną katastrofy.
Poprawka czwarta. Oba samoloty, których wypadki były porównywane przez ekspertów, są podobnego typu. W Smoleńsku ТU-154, w Domodiedowo ТU-204. Samolot, który leciał z Hurghady, też spadł do lasu, i także oderwało mu skrzydła. W efekcie – dwie osoby w oddziale reanimacji, reszta odniosło rany różnego stopnia ciężkości. Po upadku w lesie samolotu podobnego typu w chwili znalezienia szczątków Tu-204, który leciał z Hurghady, wszystkie osoby żyły! Rzecz jasna, jest różnica między upadkiem samolotu z kilkoma członkami załogi (ТU-204 w Domodiedowo) a upadkiem samolotu z 96 osobami na pokładzie. Ale samolot polskiego prezydenta był załadowany mniej niż na dwie trzecie. Pokład ТU-154 może mieścić 163 osoby. Jeśli samolot jest załadowany mniej niż na 2/3, można nim sterować bez trudu. Następna okoliczność – polski samolot po zaczepieniu skrzydłem drzew obrócił się. Jednakże podczas lądowania załoga i pasażerowie muszą mieć zapięte pasy. Nie ma powodu do przypuszczenia, że tego przepisu nie przestrzegano przy lądowaniu w niezbyt gęstej, ale jednak mgle. Ostatnia okoliczność mogąca wpłynąć na liczbę ofiar śmiertelnych to kąt ataku samolotu w momencie uderzenia o ziemię. Istnieje informacja od doświadczonych lotników wojskowych, że TU-154 Lecha Kaczyńskiego „schodził do lądowania, jak myśliwiec”. Czyli pod bardziej stromym kątem niż zwyczajnie. To faktycznie może zwiększyć liczbę ofiar śmiertelnych. Świadczą o tym także szczątki samolotu oraz ich rozmieszczenie. Wersja oficjalna – „podczas katastrofy zginęli wszyscy”. Orzeczenie ekspertów: prawdopodobieństwo zgonu wszystkich co do jednej osoby w samolocie polskiego prezydenta jest takie same, jak gdyby woda z odkręconego kranu poleciała do góry zamiast na dół – prosto do sufitu. Innymi słowy, prawdopodobieństwo, że w tej katastrofie zginęły wszystkie 96 osób znajdujących się na pokładzie samolotu TU-154, jest zerowe. Z czwartej poprawki dochodzimy do wniosku, że w każdym przypadku ktoś z pasażerów musiał przeżyć katastrofę polskiego samolotu, a może nawet uniknąć zranień. Wszyscy zginąć mogli tylko w jednym przypadku: jeżeli oddział specjalny dobił ich już po upadku. Nie jesteśmy w stanie nawet wymienić liczby dostrzelonych – liczba ta waha się od 10 do 21 osób. Zgodnie z oceną najbardziej doświadczonych ekspertów, nierozpoznawalnych (zmasakrowanych lub spalonych) mogło być najwyżej 10 – 12 ciał. Nie wszyscy podczas katastrofy znajdowali się w przedniej części samolotu. Płomień szybko zgaszono. Naprawdę nie rozpoznawalnych zwłok na miejscu upadku zapewne było bardzo mało lub nie było w ogóle. A więc „jedynie materiał genetyczny pozostały po 21 osobach”, o którym mowa w wersji FSB, w rzeczywistości jest liczbą osób, którzy przeżyły katastrofę prezydenckiego samolotu Lecha Kaczyńskiego. Dobili ich rosyjscy komandosi, po czym wywieźli i zamienili w kawałki spalonego mięsa, aby ukryć ślady zbrodni.

Poprawka piąta. W jaki sposób zorganizowano rozbicie samolotu polskiego prezydenta? Eksperci nam wyjaśnili, że to bardzo proste. Samolot został strącony przez rosyjskie specsłużby na małej wysokości, po podmianie parametrów lądowania. Tego dokonać można kilkoma sposobami. Na przykład, poprzez sekundowe zmanipulowanie systemu naprowadzania na niedużym wysokości tuż przed lądowaniem. Albo poprzez impuls elektromagnetyczny skierowany do bocznych kanałów sterowania samolotem (sterów, lotek) przed lądowaniem. Piloci wszystko widzieli i rozumieli, ale nic już nie mogli zrobić. Zabrakło czasu. Właśnie dlatego, aby ukryć ślady zbrodni, ocalałych członków załogi i tych, którzy mogli słyszeć ich rozmowy, należało dobić na ziemi. Wykonawcy rozkazu Putina przeliczyli się jednak w tym, że wśród ocalałych były osoby uzbrojone i odważne, które nawet w tej sytuacji stawiały czynny opór. Oddział specjalny nie mógł bez przeszkód powystrzelać rannych Polaków w przewidzianych ramach czasowych. Musiał zatrzymać się na miejscu kaźni, gdzie ich zastały osoby, które przybiegły na miejsce katastrofy, przede wszystkim Andriej Mienderiej, który nagrywał sytuację kamerą. Następnie wszystko potoczyło się dokładnie według przewidzianego w Kremlu planu. Miejsce katastrofy zostało otoczone, nikogo nie przepuszczano, a ciała ofiar katastrofy lotniczej i zastrzelonych na ziemi wywieziono. Ślady napadnięcia i egzekucji zostały usunięte. Ta poprawka jest kluczem do zrozumienia, co się zdarzyło; wyjaśnia ona wszystko, i komentarze tu nie są potrzebne.

Poprawka szósta. Dlaczego Putin postanowił popełnić zbrodnię na swoim terytorium? Zdaniem ekspertów, w ten sposób strącić samolot i zapewnić wiarygodne przykrycie aktu terrorystycznego można jedynie na terytorium całkowicie kontrolowanym przez rosyjskie służby specjalne. Po pierwsze, niezbędnego impulsu elektromagnetycznego nie można nadać na odległość tysięcy kilometrów. A na system naprowadzania oddziaływać można tylko ten, kto siedzi za pulpitem kontrolera lotów lub kontroluje go z zewnątrz. Ale owo „z zewnątrz” powinno być tuż obok, na niedużej odległości. Po drugie, na swoim terenie są najlepsze możliwości zatarcia śladów. Co miało miejsce od pierwszej sekundzie po katastrofie, ma miejsce obecnie i dopiero nastąpi, gdy zaczną ogłaszać wyniki oficjalnego „wspólnego” śledztwa. Eksperci wymienili mnóstwo pozycji. Niezbędność dwukrotnej wymiany fizycznych źródeł zakłóceń – „żarówek” przed przylotem samolotu Kaczyńskiego i od razu po katastrofie. Dostrzelić tych, którzy przeżyli, rozerwać na strzępy i spalić ciała zastrzelonych pasażerów i członków załogi. Zapewnić „tajemnicze zniknięcie” dowodów, na przykład, broni, z której odstrzeliwali się ochroniarze Lecha Kaczyńskiego i wojskowi, którzy przeżyli katastrofę. Wyszukiwać naboje wystrzelone przez oddział specjalny i polskich wojskowych w szczątkach samolotu i drzewach w miejscu egzekucji. Podrabiać wskazania „czarnych skrzynek”. Podawać wykaz pogody oraz inne parametry katastrofy niezbędne do potwierdzenia fałszywej wersji o rzekomej „winie załogi, która nie zdołała wylądować w trudnych warunkach pogodowych”. Itd. Z szóstej poprawki dochodzimy do wniosku, że rozwiązanie techniczne zamachu, a przede wszystkim „środki przykrycia” wymagały, aby samolot został strącony na terytorium kontrolowanym przez putinowskie specsłużby.
Przechodzimy do poprawki siódmej – „celowości politycznej” (z punktu widzenia Kremla) tego aktu terrorystycznego. Lech Kaczyński był względnie bezpieczny, dopóki Putin nie upatrzył sobie „polskiego Janukowycza” – ciężko myślącego „przyjaciela Rosji”, polskiego premiera Donalda Tuska. Był to zwrot, po którym czekistowską wierchuszkę Rosji zajmowało tylko jedno: jak przeczyścić drogę dla swojej marionetki lub komuś podobnego z tegoż grona „przyjaciół Rosji”. Wiedząc o zwyczajach i wcześniejszych czynach Putina, nietrudno domyśleć się, w jaki sposób planowali tego dokonać. Co i jak oni zrobili, cały świat dowiedział się rankiem 10 kwietnia. Z siódmej poprawki dochodzimy do wniosku, że stawka Kremla na „polskiego Janukowycza” – Donalda Tuska, jego towarzyszy i elektorat uruchomiła mechanizm fizycznej likwidacji Lecha Kaczyńskiego. Najlepiej razem z najwybitniejszymi jego zwolennikami. Metody – najzwyczajniejsze z arsenału Putina oraz jego towarzyszy z KGB.
Poprawka ósma. Na co liczyli organizatorzy zamachu w tak ryzykownej sprawie? Przecież skutki naprawdę mogą być – i niechybnie będą – najbardziej niekorzystne dla Kremla. Nic nowego: tak samo, jak i w ciągu ostatnich dziesięciu lat, stawiano na najzwyczajniejszych durniów. Przywódców państw zachodnich na Kremlu zawsze uważano za nieco głupawych. Takich, którzy przysłuchują się opinii swojego społeczeństwa i obnoszą się z jakimiś prawami człowieka, jak kurwa z kapeluszem. Tę tezę ja mogę uzasadnić i zaświadczyć osobiście. Na Kremlu po dziś dzień uważają, że nikt nie uwierzy, iż lider Federacji rosyjskiej mógł zdecydować się na coś takiego. Zobowiązać swoich podwładnych do zorganizowania zabójstwa prezydenta innego państwa na swoim terytorium! Nie uwierzą także własnym oczom i uszom. Nawet gdyby politykom i mieszczanom z krajów dobrobytu zostały przedstawione niezbite dowody – i tak nie uwierzą. W głowach zachodnich obywateli są własne wyobrażenia na temat granic kremlowskiego podstępu. Takie ryzyko! Takie okrucieństwo! Po co? Moi drodzy, przecież to Rosja! Tu nigdy nie było inaczej. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana! I nikt z zadowolonych sobą mieszczan nie przypomni sobie prawdziwej twarzy Putina, gdy ten w porywie nieokiełznanego gniewu obiecał „powiesić za jaja” prezydenta Gruzji Micheila Saakaszwilego. Mówił to w obecności przywódców krajów zachodnich. Nikt nie przypomni sobie szczerego żalu Putina, że nie udało się do końca otruć Wiktora Juszczenki. Prezydenta Ukrainy – państwa, które, zgodnie z publiczną wypowiedzią Putina, „w ogóle nie istnieje”. Nikt nie przypomni sobie nadania przez Putina trucicielom prezydenta Ukrainy Wiktora Juszczenki stopni generałów rosyjskich resortów siłowych i specsłużb. A przecież Lech Kaczyński był trzecim prezydentem sąsiedniego państwa po Saakaszwilim i Juszczenką, którego Putin nienawidził bardziej od pozostałych. Nikt nie spodziewał się takiego spotkania? Do tego jest szkoła rosyjskich specsłużb. Wśród ścian KGB Putin był długo szkolony do działań zaskakujących i niespodziewanych dla przeciwnika. Z ósmej poprawki dochodzimy do wniosku, że Putin zawsze mordował ludzi, których uważał za swoich wrogów. Przy czym zawsze ryzykował, przeprowadzając najbardziej skandaliczne operacje specjalne, w tym za granicą. Lech Kaczyński znajdował się w pierwszej trójce wrogów Putina i był jedynym, do którego mógł dobrać się. A tu jeszcze „polski Janukowycz” nadarzył się. Co zaś tyczy się liczenia Kremla na beznadziejne durnie, którzy nie dadzą wiary nawet niezbitym dowodom popełnionej zbrodni, to na dzień dzisiejszy sprawdza się to nawet w Polsce.

Poprawka dziewiąta. Każdy człowiek posiada swoją „firmową” cechę określającą jego postępowanie. Posiada ją także Putin. Zachód tak i nie potrafił prawidłowo odpowiedzieć na pytanie: „Who is Mister Putin?”. Słusznie zauważono jego skłonność do rozwiązań siłowych, ale to drobiazgi. Wyróżniająca cecha Putina od razu rzuca się w oczy. Jest to skrajne okrucieństwo na granicy szaleństwa. Uczniowie w Biesłanie we wrześniu 2004 roku. Rozkaz Putina – przerwać negocjacje i zielone światło do spalania dzieci z dział czołgów. W efekcie – ponad 350 ofiar śmiertelnych, grubo ponad 500 rannych, włącznie z najlepszymi komandosami rosyjskich oddziałów specjalnych wystawionych na ogień zaporowy powstańców. Ogromna ilość inwalidów. Zakładnicy w teatrze muzycznym „Nord-Ost” na moskiewskiej Dubrowce w październiku 2002 roku. Powstańcy zabili trzech osób, na rozkaz Putina otruto co najmniej 174 widzów spektaklu. To tylko te ofiary śmiertelne, których rodzinom udało się udowodnić ich nazwiska. Fałszywej oficjalnej liczby nawet nie warto wymieniać. Od swojego patrona nie odstają zaufani Putina, na przykład, „mały Kadyrow”. Dzisiaj oni popełniają bestialstwa, które raz już były poddane ocenie prawnej w Norymberdze. Całe najbliższe otoczenie Putina to naturalni kandydaci na ławę oskarżonych Międzynarodowego Trybunału Wojennego. Co jeszcze należy wiedzieć, aby przewidzieć postępowanie Putina i jego podwładnych przy spotkaniu zajadle znienawidzonego na Kremlu prezydenta sąsiedniego państwa? Z dziewiątej poprawki dochodzimy do wniosku, że zabójstwo Lecha Kaczyńskiego i 95 jego współtowarzyszy pasuje do podstawowej charakterystyki Putina tak samo dokładnie, jak nabój do komory.
Poprawka dziesiąta. Punkty przełomowe w biografii Putina. Są monotonne, ale bardzo wymowne w świetle zabójstwa Lecha Kaczyńskiego oraz znacznej części polskiej elity. Czy pozostały jeszcze jakieś wątpliwości, gdy jesienią 1999 roku wysadzono domy w Moskwie i Wołgodońsku? Przy czym na poziomie rządowym zawczasu wymieniono miejsce wybuchu! Nawet Adolf Hitler nie pozwalał sobie wysadzać spokojnie śpiących Niemców. Ograniczył się do podpalenia Reichstagu. A nieprzerwany szereg „tajemniczych” zabójstw poważnych przeciwników politycznych Putina, obrońców praw człowieka, dziennikarzy, przedstawicieli organizacji młodzieżowych i publicznych? Od momentu, gdy Putin otrzymał władzę, zabójstwa polityczne w Rosji i poza jej granicami stały się codziennością. Bezbronnym kobietom w bramie strzelają w plecy lub mordują prosto w putinowskiej milicji. Zdrowych mężczyzn wyrzucają przez okna, trują i strzelają zza rogu. Aby złamać niepokornych, rosyjskie struktury siłowe spalają ich domy, porywają ich dzieci i mordują ich rodziców. O czym jeszcze trzeba wiedzieć, aby po kolejnej zbrodni władzy rosyjskiej nie ględzić: „Tego nie może być! Na to nikt nie pójdzie!” i podobne głupoty. Z dziesiątej poprawki dochodzimy do wniosku, że cała dotychczasowa biografia Putina jest nasycona takimi samymi monotonnymi zbrodniami, jakie popełniono 10 kwietnia na lotnisku „Północne”. Byłoby nawet nieco dziwne, gdyby Putin nie spróbował przynajmniej otruć swoich wrogów. Teraz podchodzimy do istoty zagadnienia.
Pozycja jedenasta – styl Putina. Postępowanie każdego zbrodniarza posiada charakterystyczne cechy i niuanse, które są nie do podrobienia. Nawet gdyby ktoś bardzo tego chciał – nie da rady. Przyjrzyjmy się przykładom. Akt terrorystyczny w lutym 2004 roku w stolicy Kataru Ad-Dauhy. Wysadzono znienawidzonego przez Kreml Zelimchana Jandarbijewa oraz jego 13-letniego syna. Źle przygotowani dywersanci z Moskwy wpadli jak frajerzy. W wynajętym samochodzie zostawili skrawki kabli i kawałki taśmy izolacyjnej. Zostali schwytani , jak należało. Putin dopiął, aby zwrócono ich Moskwie. A teraz uwaga! Podchodzimy do najważniejszej rzeczy. Przekazanych z Kataru bandytów średniej rangi na lotnisku spotykano jak głowy obcych państw. Są teraz bohaterami i przykładem dla kremlowskiej młodzieży. Tu właśnie kryje się charakterystyczny wykrętas jego stylu. Jest to, można rzec, podpis Putina pot tymi zbrodniami, których ideowym inspiratorem on był, jest i będzie, aż zasiądzie na ławie oskarżonych Międzynarodowego Trybunału. Jest to styl Władimira Władimirowicza Putina. Ta właściwość stylu rozszyfrowuje się następująco: oficjalnie nic wspólnego z tym nie mamy, ale wszyscy muszą wiedzieć i rozumieć, że tylko my mogliśmy uczynić coś takiego! I tak będzie ze wszystkimi, kto wystąpi przeciwko nam! Przykładów są tysiące. Znane są przeważnie te zbrodnie, w sprawie których prowadzono śledztwa w innych krajach. Na przykład, sprawa otrucia Saszy Litwinienko. Jego truciciela nazwiskiem Ługowoj demonstracyjnie mianowano do Państwowej Dumy. Macie wy wszyscy, Europejczycy i inni Anglicy! Żeby wszyscy wiedzieli, kto naprawdę zabił swojego wroga i za co. I tak będzie z każdym, kto ośmieli się sprzeciwiać majorowi rezerwy KGB. Nie odstają jego ulubieni mianowańcy. Czy mógłby „mały Kadyrow” bez wiedzy Putina organizować serię zamachów za granicą? Śmiech pomyśleć. W Rosji wszystko jest o wiele prościej. Sami zabijają i sami „poszukują”. Wszystkie bez wyjątku „zamówienia” Putina nie zostały wyjaśnione. Przebrzmiało publiczne porwanie Magasa na lotnisku i demonstracyjne rozstrzelanie – prosto w milicyjnym samochodzie – właściciela inguskiej witryny internetowej Mahometa Jewłojewa. Drodzy blogerzy! Nawet jeżeli zostaniecie demonstracyjnie, na oczach dużego skupiska ludzi zastrzeleni przez usłużnego pułkownika putinowskich specsłużb, odpowiadać będzie szeregowy gliniarz – „zwrotniczy”. I ten więcej niż rok w zawieszeniu nie dostanie. Szczególnym przypadkiem było zabójstwo Anny Politkowskiej. Tu Putin pozwolił sobie nawet publicznie zakpić, mówiąc, że „jej zabójstwo spowodowało nam szkodę o wiele większą niż to, co ona napisała. Zarozumiała forma tegoż przesłania – drżyjcie, my możemy nie tylko zabić, ale także zabić, splunąć i nie zauważyć! Ta matryca jest nie do podrobienia. Wylazła ona od razu po zabójstwie Lecha Kaczyńskiego. Od nagłówków „Wszyscy nieprzyjaciele Rosji znajdą swój koniec pod Smoleńskiem” do form bardziej zakamuflowanych – „czy teraz przyjaciele Rosji wezmą górę?”. Ten sam styl – oficjalnie była to katastrofa, ale wszyscy powinni wiedzieć i rozumieć, kto i dlaczego zakatrupił prezydenta Polski oraz jego współtowarzyszy. I tak będzie z pozostałymi, w razie czego. A poza tym – ubolewamy i jesteśmy pogrążeni w żałobie razem z przyjacielskim narodem polskim po strasznej katastrofie lotniczej”. Z jedenastej poprawki dochodzimy do wniosku, że Putin zawsze umieszczał swój autograf pod organizowanym i przeprowadzonym aktem terrorystycznym. Umieścił i teraz.
Ostatnia uwaga – dwunasta. Jak będą reagować oficjalne osoby innych państw? Nietrudno przewidzieć. Bardzo wielu postara się przemilczeć oczywiste i niezbite fakty. Będą zamykać oczy, zatykać uszy, nie widzieć, nie wiedzieć, i nie słyszeć. Dlaczego? To bardzo proste. Jak w świetle dzisiejszych wydarzeń muszą wyglądać wszyscy ci kozły tudzież, przepraszam za neologizm, koźlice polityczne, które przez lata całowały się i zadawały z majorem rezerwy KGB? Kto zapraszał tego czekistowskiego chłopca do swojego stołu obiadowego, wygadywał pochwalne peany, prawił komplementy i namawiał do odpoczynku na prywatnej wyspie wśród ciepłego morza?
Kto po dziś dzień walczy za „dobre stosunki” z taką putinowską Rosją i taką jej władzą, wszelcy budowniczowie rurociągów i inni „pragmatycy”? Przecież teraz poły ich galowych marynarek i mankiety spódnic są splamione krwią Lecha Kaczyńskiego i polskiej elity. Nie zdziwię się, jeżeli Putina i „polskiego Janukowycza” – Donalda Tuska – dwóch głównych partnerów w sprawie zabójstwa prezydenta Polski – w najbliższym czasie znowu zobaczymy razem. I obaj będą w dwa gardła będą opowiadać jedna i te samą kremlowską fabułę na temat „osiągniętych wyników wspólnego śledztwa” i nierozłączną przyjaźń między narodami rosyjskim i polskim”. A w dalszym planie usłużni komentatorzy, niby ot tak, napomkną, że przed pewnym czasem niejaki Lech Kaczyński i jego kamraci próbowali skłócić dwa „brackie narody”. Ale im się nie udało. Dlatego zabójstwo prezydenta Polski oraz znacznej części jej elity politycznej obecnie staje się poważną próbą dla wielu krajów zachodniej demokracji. Jednak są na tym świecie tacy politycy i przywódcy państw, którzy nie są niczym zobowiązani wobec Putina. Co więcej, są tacy, którzy już wcześniej widzieli istotę Putina i jego reżimu. Znali prawdziwe poglądy majora rezerwy i dlatego wcale nie są zdziwieni tym , co zaszło. Są widzący parlamentarzyści, organizacje pozarządowe i prasa. W tych krajach Europy, których elity polityczne dokarmia rosyjski „Gazprom” i inne deripaski, jest opozycja. Są zachodnie służby specjalne, NATO i światowa społeczność. Wreszcie jest wideo nakręcone przez Andrieja Miendiereja, zawodowi eksperci oraz mnóstwo uczciwych, porządnych i odważnych ludzi. Dlatego zbliża się wasz koniec, kremlowskie małpy. P. S. Użytkownicy czeczeńskiego forum Adamalla (www.adamalla.com) pisali, że pod imieniem „Gieorgij Gordin” ukrywa się Proszyn Sergiusz, syn Aleksandra, rosyjski wicekonsul w Stambule. Forum ten został wyczyszczony, wiadomość o Gieorgiju Gordinie zachowała się w „pamięci podręcznej” Google pod następującym linkiem: Gieorgij Gordin

Szpryngiel: kandyduję, bo ludzie chcą kogoś normalnego Jestem bezpartyjny, za mną szkoła życia. Z moich sondaży wiem, że ludzie chcieliby kogoś normalnego, a ja jestem normalny - tak Bogdan Szpryngiel, opolski biznesmen, uzasadnia chęć kandydowania na prezydenta Polski. Mówi Szpryngiel
Joanna Pszon : Cóż się takiego stało, że zapragnął Pan być prezydentem całego kraju? Bogdan Szpryngiel: A stało się. Mam bagaż doświadczeń i nerwy, jak patrzę na tych wszystkich polityków. Postanowiłem więc wymyślić nową formułę, by tę funkcję piastował ktoś zupełnie bezpartyjny, ktoś - jak większość narodu - nieuwikłany w żadne partyjne przymusy, nakazy, zakazy, więzy.
Pana zdaniem wystarczy powiedzieć: "Nie jestem uwikłany", by zdobyć poparcie większości Polaków? - Nie wystarczy. Najpierw trzeba mieć duże doświadczenie życiowe, a ja je mam. Nie czuję się pod tym względem słabszy od tych, którzy byli prezydentami czy pełnią te obowiązki. Teoretykiem można być świetnym, ale to za mało. Za mną jest szkoła życia i zamierzam ją spożytkować na większą skalę.

Pomówmy zatem o tej wiedzy życiowej. - Jestem rocznik 39, pamiętam wojnę. Urodziłem się na Wschodzie, więc w 1945 pojechałem na przymusową wycieczkę wagonami bez okien, gdzie się przewoziło zwierzęta.

Dokąd Pana zawiozły? - Do Opola. Dymiącego jeszcze po armii radzieckiej. A później dostaliśmy przydział na wieś, pod Niemodlinem. Chodziłem do szkoły podstawowej, która mieściła się w zamku niemodlińskim. Byłem najlepszym uczniem. Było jednak biednie. Dziś dziecko nie wie, co to jest nie mieć kawałek chleba. A ja wiem, więc potrafię zrozumieć biednego.

Dlatego został Pan biznesmenem? - Najpierw byłem dyrektorem spółdzielni ogrodniczej i, choć bezpartyjny, to jednak szefowałem na wojewódzkim szczeblu. O czymś to świadczy. Później stworzyłem zakład rekultywacji terenu - już jako prywatna inicjatywa - i w ciągu roku zatrudniałem tam - jak wyliczył skrupulatnie urząd skarbowy - 505 osób. To już pokaźna liczba, aby poznać ludzi o różnym pokroju. Pierwszy w Opolu odnawiałem parki zabytkowe, np. w Mosznej, a później pierwszy zająłem się budową składowisk odpadów. W międzyczasie skończyłem zaocznie studia. Zawsze miałem niedosyt, życie tak mną pokierowało, że nie było czasu na studia. W końcu się udało. Później jeszcze zrobiłem podyplomówki. Np. w tamtym roku, mając 70 wiosen, skończyłem studia podyplomowe w Wyższej Szkole Bankowej we Wrocławiu.

Najbardziej jednak kojarzony jest Pan z zamkiem w Niemodlinie. - Doprowadzono go do ruiny, wyprowadzono z niego szkołę do nowego betonowego bloku z dużymi oknami, żeby wiedza przez nie dobrze wchodziła, nie jak przez te wąskie zamkowe... I tak zniszczyli przepiękny zabytek - perłę, śląski Wawel, a przede wszystkim wspaniałą siedzibę Piastów. Ponieważ byłem biznesmenem z pierwszej piątki w województwie, to uważałem, że część swoich zarobków powinienem zwracać społeczeństwu, i stąd mój gest kupna tego zamku i chęci odrestaurowania go. Oczywiście było to odczytywane odwrotnie i skończyło się tym, że po 16 latach sprzedałem zamek, ciesząc się, że ratuję resztkę zdrowia.

A to nadal ruina. - Ta budowla jest technicznie bardzo trudna do restaurowania i jak każdy zamek ma swoje tajemnice. Ale i tak uważam, że go uratowałem od totalnego zniszczenia, i to za własne pieniądze, bo na początku ministerstwo, konserwator zabytków, wojewoda - wszyscy obiecywali mi zwracanie kosztów, a zostawili mnie samego sobie. To też jest bagaż doświadczeń.

Wspomniał Pan, że nie jest uwikłany w żadne partie, a jednak widzieliśmy Pana nazwisko na listach wyborczych np. KLD czy ostatnio Libertasu. - W 1993 roku byłem prezesem Opolskiej Izby Gospodarczej. Wtedy zostałem zaproszony na listę Kongresu. Nie byłem ich członkiem, tak samo jak w wyborach do europarlamentu.

W których dostał Pan tylko 286 głosów. - Również teraz zastrzegłem, że idę jako bezpartyjny, i to miałem na ulotkach, co się nie spodobało moim kolegom z Libertasu. Więc przestałem prowadzić kampanię, stąd mój taki niski wynik.

Wierzy Pan, że nieznanego w Polsce Bogdana Szpryngiela poprze naród i wygra Pan z Komorowskim, wygra z Kaczyńskim? - To moja nadzieja. Nie jestem o tym przekonany, bo nie jestem bufonem, ale uważam, że powinienem wszystko zrobić, aby przemówić do ludzi, by pozyskać ich zaufanie. Z moich sondaży już wiem, że ludzie chcieliby kogoś normalnego, a ja jestem normalny.

Kiedy mówię komuś, że Bogdan Szpryngiel kandyduje na prezydenta Polski, to słyszę raczej reakcje w stylu: "zwariował", "nienormalny"? - Z drwinami trzeba się liczyć. Innych nie stać na taki gest, więc oceniają mnie według siebie. Nie gniewam się, niech piszą, niech mówią, ale najlepiej niech mi coś konkretnie zarzucą. Kandydaci stają do wyborów, by coś ugrać. Np. liderzy wielkich partii chcą podnieść notowania tych formacji. Co Pan sobie założył. Chce Pan zaistnieć, by znów kandydować do Sejmu, może w wyborach samorządowych? - To nie jest tak. Chcę w ten sposób przekazać moje racje.

Co Pan chce przekazać? Ma Pan hasło kampanii? - Podam to wszystko za kilka dni.
Ma Pan tyle pieniędzy, by walczyć o fotel prezydenta? Chodzi o miliony złotych. - Znajdą się tacy, którzy mnie wesprą, ale nie są potrzebne aż tak duże pieniądze. Szkoda wydawać na billboardy.
Spotów w telewizji też nie będzie? - Może jakieś skromne, żeby ludzie wiedzieli, że jest taki kandydat. Wydawanie milionów to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Lepiej dać je na jakiś szczytny cel.
A jak Pan zamierza zebrać w kilka dni 100 tys. podpisów? - Nie mam pewności, że je zbiorę, ale miałem telefony wręcz z całej Polski, od znajomych, którzy chcą mi pomóc.

Rotmistrz Witold Pilecki - jego miało nie być... „Skazany na nieistnienie” – tytuł filmu Tadeusza Pawlickiego, poświęconego rotmistrzowi Witoldowi Pileckiemu, trafnie oddaje to, co spotkało pamięć o tym jednym z najwybitniejszych polskich bohaterów XX w. po wojnie. Socjalistyczna Polska Rzeczpospolita Ludowa „podziękowała” mu za jego zasługi pokazowym procesem, strzałem w tył głowy i wymazaniem z kart historii i ludzkiej świadomości na kilkadziesiąt lat. Dopiero w roku 1990 został zrehabilitowany i powoli przywracana zostaje pamięć o tym wielkim Polaku. Właśnie przypomnieniu postaci rotmistrza Pileckiego poświęcona była konferencja, która odbyła się 22 IV 2010 r. w Zamku Królewskim w Piotrkowie Trybunalskim. W jej ramach p. Sebastian Wojtaś wygłosił wykład pt. „Gloria Victis”, została też otwarta wystawa ukazująca losy Witolda Pileckiego. Konferencję uświetnił swoją obecnością syn bohatera, p. Andrzej Pilecki, obecni byli także prezydent Piotrkowa Trybunalskiego Krzysztof Chojniak oraz prezes Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej w Piotrkowie Trybunalskim gen. Stanisław „Burza” Karliński. Po krótkim wstępie organizatora, głos zabrał pan Andrzej Pilecki. „Długo czekaliśmy z całą rodziną na ten czas, kiedy można mówić o ojcu głośno. Mama dożyła, zdążyła jeszcze usłyszeć, że został doceniony”- mówił. Podzielił się także ze słuchaczami osobistymi wspomnieniami na temat ojca, dotyczącymi faktów mniej znanych, głównie z okresu międzywojennego, kiedy to gospodarował w majątku Sukurcze. Przytaczamy obszerny fragment wspomnień p. Andrzeja Pileckiego o swoim ojcu:Ojciec był bardzo uzdolniony, malował i nawet próbował studiować. Niestety musiał zrezygnować ze względu na to, że musiał się zająć gospodarstwem, które było bardzo zniszczone. (…) Doprowadził je do „perełki”, potrafił wypieścić te Sukurcze. Nie dlatego, że był synem rolnika i miał taką wiedzę. On tę wiedzę zdobywał. (…) Uczył się rolnictwa nie tylko dla siebie, ale także dla społeczności z okolic Lidy. Wybudował tam spółdzielnię mleczarską, (…) której wyroby były znane zarówno w Lidzie jak i nawet w Wilnie. (…) Uczył ludność nowoczesnego gospodarowania. Mówiło się, że to jest Polska B, nie docierały tam nowinki techniczne, powodem był między innymi powolny wówczas przepływ informacji. Dopiero w 1938 roku zainstalowaliśmy tam radio. W całej naszej okolicy nazywali go „Czort”. Przemieszczał się bardzo szybko na swojej ukochanej „Bajce”, wszędzie był obecny, włączał się we wszystkie trudne sprawy, pomagał ludziom. (…) Jaki był jego charakter? Mama pracowała w szkole. Było ciężko bo dopiero zaczynał się rozwój tego naszego gospodarstwa, dlatego mama musiała pracować. Rano wyjeżdżała i jechała do pracy trzy kilometry. Myśmy musieli się rano meldować ojcu: „Kochany tatusiu wszystko jest w porządku” tzn. że było już po modlitwie, po posłaniu łóżek, po umyciu zębów itd. I wtedy się rozpoczynał dzień. Ojciec ten dzień zawsze nam trochę zaprogramował z myślą także o mamie. Zawsze szykował jakąś niespodziankę np. przebierał nas za samuraja i gejszę, czy za ułana i pannę, czy za inne ciekawe postaci z literatury lub z bajek. (…) Mama przyjeżdżała z pracy i była zaskakiwana takim występem, był to dla niej jakiś relaks. Tata zawsze o tym pamiętał. Przystosowywał nas do różnych zajęć. My przecież nie musieliśmy słać łóżek, bo była osoba, która by to zrobiła. Ale nie, myśmy musieli to sami zrobić. Mnie np. brał rano na konia i jechaliśmy w pole. Uczył mnie rozcierać kłosy, dmuchnąć żeby sprawdzić, czy zboże nadaje się do koszenia. Gospodarkę wypielęgnował do tego stopnia, że kiedy były np. problemy w hodowli czerwonej kończyny, szczególnie na nasiona, to rolnicy z Mazowsza przyjeżdżali po nasiona aż do ojca. Później ojciec kontraktował kończynę i siano dla wojska. Miał głowę do wszystkich spraw. (…) Założył ochotniczą straż pożarną, czego nikt wcześniej tam nie zrobił, zbudował remizę.(…) W 1939 roku po pogrzebie naszej babci przeszła letnia burza, która zniszczyła mieszkanie naszych bocianów. Bocianie gniazdo znajdowało się na wielkiej jodle, do którego bociany przylatywały co roku. Wielka wichura i deszcz sprawiły, że to wszystko upadło. Myśmy z siostrą biegali boso po mokrych trawnikach i wyciągaliśmy przestraszone bociany spomiędzy gałęzi. Były już opierzone i prawie zdolne do latania, ale chyba jeszcze nie latały. W tym momencie ojciec wjechał na dziedziniec taką bryczką i zbierał bociany strącone przez burzę. Otworzył klinikę bocianią w Sukurczach i opiekował się nimi. Oczywiście nie wszystkie wytrwały, nie wszystkie dało się uratować. Mówiono wtedy, że źle to wróży, że to wieloletnie gniazdo zostało unicestwione. I tak się też stało. Cała nasza rodzina musiała opuścić dom, zły los spotkał również sam dom. Nasz dom miał ok.450 lat, jego podmurówka była na wielkich kamieniach, został zniszczony nie w czasie wojny tylko po wojnie w 1956 roku. Kiedy przyjechałem tam w 1992 roku byłem rozgoryczony. Piękne aleje, piękne sady, krynica zostały zniszczone. Woda w krynicy była lecznicza, kiedy ktoś miał chorobę skóry wystarczyło, żeby się w niej wykąpał i był wyleczony. Wracając z pól do domu dojeżdżaliśmy nad tą krynicę, czapką nabieraliśmy wody i piliśmy. Widząc głupie zniszczenie czegoś, co mogło służyć ludziom, obojętnie jakim, napisałem wiersz, w którym użyłem nawet nieparlamentarnych słów, które polecono mi trochę wygładzić. Dzięki ludziom zachował się jednak kościół i wiszące w nim obrazy ojca. Ludzie wspominając ojca wyrażali się bardzo pozytywnie, pamiętali np. o tym, że mogli wypasać zwierzęta na naszych łąkach. Ojciec przez całe życie służył innym. Na pomniku w Grudziądzu napisano „Wszystkich kochaj, wszystkim służ”… Iwona Sztąberek

Rosja wyjaśniła katastrofę TVN 24: Rosjanie skończyli pisać wstępny raport o przyczynach katastrofy smoleńskiej - dowiedziała się nieoficjalnie TVN24. Najprawdopodobniej dokument zostanie opublikowany, gdy zapozna się z nim polski prokurator generalny. Narzekaliśmy na ślimaczy pęd śledczych pod kierownictwem Putina, a tu niespodzianka - wstępny raport o przyczynach katastrofy już gotowy. Polscy prokuratorzy nie widzieli jeszcze na oczy czarnych skrzynek, Seremet wybiera się po nie do Moskwy, a okazuje się, że może niepotrzebnie. Tym bardziej, iż prokurator generalny ma wnioskować o przekazanie dowodów i materiałów ze śledztwa Polsce. Przyjedzie na gotowe, bo przecież z informacji TVN 24 możemy się domyślić jak to będzie wyglądało: napisany raport, rzut okiem Seremeta i publikacja. Nasi śledczy mają totalnie związane ręce, czemu sprzyja rząd. Od rzecznika Pawła Grasia mogliśmy się dowiedzieć, że prośba do NATO o międzynarodową komisję, wyjaśniającą przyczyny tragedii, zostałaby "źle odebrana". Moja i wielu niewiara w rosyjskich śledczych pod przewodnictwem człowieka KGB wynika z przesłanek pragmatycznych, nie żadnej fobii przed Rosją, jak to próbuje małej garstce dziennikarzy wmówić "Gazeta Wyborcza". Co znajdzie się w raporcie? Biorąc pod uwagę zmasowaną akcję dezinformacyjną ze strony rosyjskiej w pierwszych dniach po tragedii, bardzo prawdopodobna będzie "wina pilota". Nie chcę mi się wierzyć, że śledztwo, w którym polscy prokuratorzy asystują, wskaże na błędy i zaniedbania ze strony gospodarza. Bardzo wątpliwe, by końcowy raport zaspokoił nasze obawy i odpowiedział na wiele pytań.  Oby się nie okazało, że Seremet poleci jutro do Moskwy a raport zostanie w Rosji opublikowany przed jego przybyciem. Czarnych skrzynek, własności naszego państwa, nie otrzymamy. Przy sprzyjających okolicznościach, prokurator generalny wywalczy tylko kopie. I to również nie napawa optymizmem. GW1990

Jan Iwanik o reformie emerytalnaj a la Pawlaka Premier Pawlak wystąpił właśnie z nowym pomysłem na polski system ubezpieczeń emerytalnych. Pawlak chce zakończyć eksperyment z systemem kapitałowym (OFE) i wprowadzić prosty mechanizm pokoleniowy. Proponuje składkę 120 złotych i równą dla wszystkich emeryturę 1200 złotych. W projekcie Pawlaka ciekawa jest próba minimalizacji państwowego systemu ubezpieczeniowego. Państwo miałoby zapewniać minimum emerytalne, a o resztę obywatele troszczyć mieliby się samodzielnie. Tu jednak kończy się atrakcyjność pomysłu.

Czy minister gospodarki umie liczyć? Pomysł Pawlaka się nie bilansuje. Żeby składka 120 złotych miesięcznie wystarczała ma emeryturę 1200 złotych, musiałaby być odkładana bez żadnych kosztów, nieprzerwanie przez 40 lat i musiałaby cały ten czas być inwestowana „bez ryzyka”, przynosząc zwrot 4 punkty procentowe powyżej inflacji. To jest niemożliwe. Przy inwestowaniu ze stopą zwrotu równą inflacji, świadczenie byłoby o połowę niższe [2]. Co więcej, powyższa kalkulacja nie obejmuje kosztu utrzymania obecnych emerytów. Dla zapewnienia im średniej emerytury w proponowanej wysokości 1200 zł i zakładając, że na jednego emeryta przypada 2,7 pracowników [3], należałoby wprowadzić dodatkową prostą składkę w wysokości 450 złotych. Przy kilkakrotnie wyższej składce pomysł dałoby się finansowo dopiąć, jednak nawet wówczas nie byłby on niestety możliwy do realizacji bez zmian konstytucyjnych. Stworzenie prostego systemu emerytalnego, czy nawet uzgodnienie takiego projektu przez komisję sejmową, jest politycznie niemożliwe. Jeśli zmiany systemu będzie można wprowadzać zwykłą większością głosów, to poszczególne grupy zawodowe wywalczą sobie wyjątki od prostych zasad w ciągu kilku miesięcy od przyjęcia ustawy, nawet jeśli przez nieuwagę nie zrobią tego jeszcze na etapie projektu. Warto pamiętać, że system pokoleniowy, w odróżnieniu od systemu kapitałowego, prowadzi do pomijania w rachunkach narodowych zobowiązań wobec przyszłych emerytów. W systemie kapitałowym przyszłe zobowiązania państwa pokryte są przez obligacje, a więc zwiększają widoczny dług publiczny i dzięki temu zmniejszają wydatki państwa na inne. Biorąc pod uwagę wymienione problemy, można domniemywać – choć z pewnością nie dowiemy się tego nigdy – że Pawlakowi chodziło głównie o stworzenia dobrej okazji do podniesienia średniej emerytury rolników z ok. 800 do 1200 złotych.

Do reformy potrzeba odwagi Obecny system pokoleniowo-kapitałowy łączy wady różnych rozwiązań. Jest skomplikowany, kosztowny, nie zapewnia samofinansowania i jednocześnie zmusza obywateli do oszczędzania więcej niż to absolutnie niezbędne. Jednak nie oznacza to, że warto zrobić z nim cokolwiek. Proponowana reforma musi być realistyczna. Jeśli chcemy, by Polska nie uginała się pod ciężarem problemu emerytalnego, nie wystarczy wymyślać futurystycznych systemów, które za 40 lat mają zapewniać emeryturę dzisiejszym 20 i 30-latkom. Trzeba zmniejszyć realną wartość „nabytych praw” dzisiejszych emerytów i rencistów oraz osób, które zbliżają się do wieku emerytalnego. Można to zrobić na przykład poprzez weryfikację świadczeń, zaprzestanie wysyłania produktywnych 50-latków na emerytury, zmniejszenie (cofnięcie?) waloryzacji emerytur i podniesienie wieku emerytalnego. Bez takich odważnych kroków emerytalna dyskusja sprowadza się do tego, czy emerytalną dziurę finansować przelewem do skarbówki, przelewem do ZUS, czy dalszym zadłużaniem państwa. Dominik Jaskulski

Ceterum censeo... Carthaginem esse delendam, co się wykłada, że „poza tym uważam, że Kartagina powinna być zburzona”. Tak zwykł kończyć każde swoje przemówienie Marek Poncjusz Katon, czyli Katon Starszy – a przynajmniej tak wspomina o nim Plutarch z Cheronei. Wtedy jeszcze nawet niezawisłym sądom nie przychodziły do głowy pomysły korygowania dziejopisów, dzięki czemu o wydarzeniach starożytnych wiemy dzisiaj więcej, niż o tych sprzed lat dwudziestu jeden. Zażywający w „Gazecie Wyborczej” reputacji proroka mniejszego red. Jacek Żakowski bezlitośnie chłoszcze wyznawców „mitów”: mitu Magdalenki, mitu „układu”, no i rodzącego się obecnie – mitu zamachu. Wiadomo bowiem – to znaczy – razwiedka i cadykowie z Czerskiej, najpewniej po naradzie, zatwierdzili dowiedzenia, a może nawet dali redaktorom sporo pieniędzy, żeby rozpowiadali iż żadnej Magdalenki przecież nie było. Więc rozpowiadają, że był pełny spontan i odlot; patrioci od generałów Kiszczaka i Jaruzelskiego bez słów porozumieli się z patriotami z „lewicy laickiej”, więc nie było też żadnego „układu”, a jeśli nawet Rywin niepotrzebnie przyszedł do Michnika, no to teraz wylądował w lochu, jak nie za tamto, to za co innego. Podobnie nie było żadnego „zamachu” – to zresztą wiadomo było od samego początku, tzn. od 7 kwietnia, kiedy to premier Włodzimierz Putin uścisnął bratnią dłonią dłoń premiera Donalda Tuska. Skoro tak, to tylko patrzeć, jak niezawisłe sądy dostaną rozkaz, żeby kolporterów „mitów” kierować do miejsc odosobnienia, bo wolność, a już specjalnie wolność słowa nie polega przecież na tym, żeby robić lub mówić, co kto chce, tylko - żeby robić i mówić rzeczy słuszne, albo jeszcze lepiej – jedynie słuszne. Konieczność taka jawi się jako oczywista tym bardziej, że fałszywym sojusznikiem, ba – wilkiem w owczej skórze znowu okazał się Kościół. Wydawało się, że już został zoperowany, to znaczy – zmodernizowany i zeuropeizowany, ale wystarczyło tylko zamachać mu przed oczyma biało-czerwoną flagą, żeby od razu powrócił do sprośnych błędów niebu obrzydłych. Chlubne wyjątki w osobie JE abpa Józefa Życińskiego, który piętnował to, co zostało zatwierdzone do napiętnowania i chłostał – co zostało wyznaczone do wychłostania, tylko potwierdzają smutną regułę i nawet JE abp Henryk Muszyński, jakby zapominając, komu winien jest lojalność, tak się zagalopował, że nawet wezwał do kontynuowania misji zmarłego prezydenta. „Czyżby uważał, że należy kontynuować lustrację?” – ostrzegawczo pyta pani Katarzyna Wiśniewska, rzucona na religijny odcinek frontu ideologicznego. Co tu ukrywać – wilk zmienia skórę lecz nie obyczaje i mimo upływu 65 lat historia znowu zatoczyła koło, w związku z czym nie tylko odżywa dawny podział na Ciemnogród i Jasnogród, ale również – Ciemnogród i Jasnogród z tymi samymi uczestnikami. Ciemnogród – wiadomo: tubylczy, zacofany, ksenofobiczny, a właściwie – powiedzmy sobie szczerze – antysemicki lud, uwodzony przez zbankrutowanych politykierów w porozumieniu z reakcyjnym klerem, po którym wszelkie szlachetne idee spływały i spływają niczym woda po gęsi. Ileż to zakutych łbów porozwalał niezapomniany generał Roman Romkowski, tzn. Natan Grynszpan Kikiel, ileż kości nałamał Anatol Fejgin, ileż paznokci pozrywał Izaak Fleischfarb, czyli Józef Światło – i wszystko na nic. Skoro nie udało się terrorem, to kolejne pokolenie lewicy laickiej próbowało po dobremu; red. Adam Michnik napisał nawet książkę o jej spotkaniu i dialogu z Kościołem w nadziei, że podda się on jej światłemu przewodnictwu. Niektórzy konfidenci wykonując operacyjne zadania nawet się ochrzcili, dostarczając pożywki dla niewybrednych żartów, że pierwszy chrzest im się nie przyjął i trzeba było ceremonię powtarzać – i znowu wszystko na nic. Ledwo miłujący pokój Związek Radziecki pozwolił na transformację ustrojową, reakcyjny kler natychmiast próbował sięgnąć po władzę gwoli przekształcenia tubylczego kraju w państwo wyznaniowe i obydwie strony umowy okrągłego stołu musiały „ajatollahom” znowu przypominać, że transformacja – transformacją, ale „władzy raz zdobytej nie oddamy NIGDY”. Można było sądzić, że przemianie będzie sprzyjać związanie tubylczego kraju z Europą, w której rząd dusz coraz mocniej sprawują swoją niechybną dłonią tamtejsze europejsy. Przyjęli oni strategię oddziaływania cierpliwego i metodycznego, które nawet konklawe może doprowadzić do ludożerstwa. Jak wyjaśnił francuski prezydent Mikołaj Sarkozy, w ramach tej strategii Kościół może liczyć nawet na wsparcie finansowe ze strony państwa, wszelako pod warunkiem zaakceptowania przezeń zasady laickości republiki, czyli wyrzeczenia się wszelkich pretensji do sprawowania przywództwa moralnego. I kiedy już wszystko wydawało się na najlepszej drodze, to znaczy – kiedy wydawało się, że Kościół przekształca się w rodzaj pozarządowej organizacji socjalno-charytatywnej z elementami przedsiębiorstwa przemysłu rozrywkowego, katastrofa samolotu, a ściślej – konieczność uroczystych pochówków ofiar spowodowała jeśli nie odwrócenie tego procesu, to w każdym razie – sprawiła takie wrażenie. Doszło do tego, że uroczyste nabożeństwo towarzyszyło nawet pogrzebowi posłanki Izabeli Jarugi- Nowackiej, od czego panią filozofową Magdalenę Środę aż załupało w krzyżu, a może nawet jeszcze niżej. Okazuje się, że nigdy dość czujności, więc skoro zmobilizowany pan Janusz Anderman daje odpór na odcinku literatury, to tylko patrzeć, jak również noblistka zrealizuje obstalunek na kolejną „Nienawiść”. Taka - i jeszcze bardziej zdecydowana będzie odpowiedź Jasnogrodu, czyli starszych i mądrzejszych, znowu w nierozerwalnym sojuszu z miłującym pokój Związ... – to znaczy pardon – oczywiście miłującą pokój Rosją, do której wzdychają również narodowcy – od lat współdziałający ze starszymi i mądrzejszymi. A symbolem tej sytuacji są dwa państwowe święta: 1 i 3 maja. Pierwsze wyraża tradycję Jasnogrodu, drugie – Ciemnogrodu, pozostając dwiema stronami tego samego medalu. I tak będzie dopóty, dopóki jedno z tych świąt nie zostanie skasowane. Ceterum censeo, że 1 maja delendam esse. SM

Szczypta poezji Wprawdzie – jak twierdził Rurka z poematu „Towarzysz Szmaciak”: - „poezji nikt nie zji”, ale przecież nie samym chlebem człowiek żyje. Dlatego też jeden z Czytelników, któremu serdecznie dziękuję, nadesłał mi Księgę XIII „Pana Tadeusza” pióra Andrzeja Waligórskiego, pod tytułem „Geopolityka”, która – z racji podobieństwa ucieczki Napoleona do rejterady prezydenta Obamy z 17 września ubiegłego roku i następstw obydwu tych wydarzeń – zainspirowała mnie do dopisania zakończenia. Oto Księga XIII „Geopolityka” pióra Andrzeja Waligórskiego: "Już się przed Litwą przyszłość rysowała lepsza Gdy nagle krzyk się podniósł: „Napoleon spieprza!” Faktycznie, cesarz nawiał w kapciach i w negliżu „Aj waj – zmartwił się Jankiel – uciekł do Paryżu”. W tejże chwili od wschodu wśród gromkich okrzyków W kufajce i w walonkach wszedł kapitan Ryków I rzekł patrząc życzliwie na szlachtę struchlałą: „Nu, wot my znowuż razem”. I tak już zostało." A oto dokończenie: Następnie wziął Jankiela i na czas pacierza Zniknął za zamkniętymi drzwiami do alkierza A kiedy wyszli obaj, Jankiel kroczył z gracją Bo już na Asesora wziął był nominacją. SM

Prokurator na straży bezprawia Wysoki Urząd Prokuratorski nie widzi nic złego w tym, że policjant Bogu ducha winnego człowieka obrzuca obelgami i straszy więzieniem. A ja widzę w tym coś bardzo złego, bo policja nie ma prawa być chamska ani wulgarna wobec ludzi. Widzę w tym coś bardzo złego tym bardziej, że złe słowa policjanta padły pod adresem człowieka pokrzywdzonego przestępstwem, który poszedł na policję po pomoc, a doczekał się wyzwisk i gróźb. Widzę w tym coś bardzo złego, bo policjant, zamiast zająć się wskazanymi mu przestępcami, pastwił się psychicznie nad ofiarą przestępstwa. Widzę w tym coś bardzo złego, bo prokurator wystawił glejt bezkarności zachowaniu policjanta, którego bezprawność jest oczywista. Widzę w tym prokuratora nie jako strażnika praworządności, ale jako strażnika bezprawia. I widzę w tym bardzo groźny precedens dla porządku prawnego w Polsce. Napisałem w tej sprawie list do Prokuratora Generalnego: Pan Andrzej Seremet Prokurator Generalny RP

Pragnę zwrócić uwagę Pana Prokuratora Generalnego na treść informacji, jaką w dniu 30 kwietnia 2010 zamieścił portal internetowy Gazeta pl. „...Prokuratura umorzyła śledztwo w sprawie przekroczenia uprawnień przez policjanta z Komendy Powiatowej w Biłgoraju. Śledczy nie dopatrzyli się znamion przestępstwa w zachowaniu funkcjonariusza, który wyzywał zatrzymanego podczas przesłuchania.

- Nie dopatrzyliśmy się umyślności w działaniu tego policjanta, a ponadto zachowanie osoby przesłuchiwanej było aroganckie i prowokacyjne. Niestety policjant dał się sprowadzić na ten poziom rozmowy - mówi prokurator badający sprawę. Zdaniem śledczych takie zwroty jak "gnój", "pajac" czy "zamknij ryj, bo jak tego nie zrobisz to zaraz będziesz siedział" wypowiadane pod adresem zatrzymanego nie są niezgodne z prawem. Przełożeni policjanta, podobnie jak prokuratura, uznali, że przewinienie było niewielkie. - Decyzją komendanta powiatowego ten policjant został ukarany naganą ponadto był on zawieszony w czynnościach służbowych - mówi Anna Smarzak z Komendy Wojewódzkiej w Lublinie. Jak wynika z naszych ustaleń nerwowy funkcjonariusz został zawieszony na sześć dni po czym wrócił do służby. Do feralnego zdarzenia doszło w zeszłym roku na jednej z biłgorajskich ulic. - Na przejściu dla pieszych omal nie staranowało nas czarne bmw. Kiedy zaczęliśmy zwracać uwagę kierowcy, jak jeździ auto zatrzymało się pod klubem. Po chwili wybiegło z niego kilku ogolonych na łyso mężczyzn, którzy zaczęli nas okładać pięściami, po czym uciekli - opowiadał "Gazecie Wyborczej" Adam, właściciel firmy internetowej z Biłgoraja. Chwilę po ataku Adam dostrzegł patrol policji. Podszedł do funkcjonariuszy i opowiedział im o ataku. Jak wynika z relacji Adama policjanci zamiast zająć się napastnikami zaczęli spisywać jego samego oraz jego towarzyszy. - Kiedy zwróciliśmy uwagę, że ta czynność zajmie im godzinę, a ludzie którzy nas pobili stoją kilkadziesiąt metrów dalej pod klubem Exodus i nic sobie z tego nie robią policjanci przewieźli nas na komisariat - relacjonował Adam. Po przewiezieniu do komendy policjanci zaczęli ich wyzywać i wtedy Adam zdecydował się włączyć dyktafon w swoim telefonie komórkowym. Na nagraniu słychać jak policjant zwraca się do niego per "ty". Następnie z ust stróża prawa padają słowa, które nie przystoją funkcjonariuszowi publicznemu. "Nie pozwolę, aby jakiś gówniarz tak do mnie pyskował. Bo dla mnie jesteś gnój, który wypił piwo i pajacuje." słychać na nagraniu. Po złożeniu zeznań Adam został wypuszczony z komendy, rozmowę zarejestrowaną telefonem postanowił przekazać do mediów... Mam wzwiązku z tym do Pana Prokuratora Generalnego następujące pytania:

Czy Pan Prokurator Generalny podziela pogląd, że funkcjonariusz publiczny ma prawo używać wobec obywateli słów uznanych powszechnie za obelżywe i zachowanie takie nie stanowi nadużycia uprawnień służbowych?

Czy podziela pan pogląd, że opisane tu zachowanie policjantów, polegające na zatrzymaniu osoby składającej zawiadomienie o przestępstwie i wulgarne grożenie takiej osobie przez funkcjonariusza nie stanowi przestępczego nadużycia uprawnień służbowych?

Czy nie uważa pan, że tolerowanie tego rodzaju zachowań funkcjonariusza policji, który nie reaguje na prośby o interwencje osoby pokrzywdzonej przestępstwem, a potem zachowuje się agresywnie wobec tej osoby – jest groźne dla porządku prawnego?

Czy zbada Pan sprawę poruszoną w tej publikacji i w razie potwierdzenia się zarzutów spowoduje pociągnięcie do odpowiedzialności karnej nadużywającego władzy policjanta?

Czy zbada Pan opisaną sprawę również pod kątem niedopełnienia obowiązków służbowych i nadużycia uprawnień przez policjanta, który nie zareagował właściwie na zawiadomienie o przestępstwie i zamiast sprawcę przestępstwa, zatrzymał pokrzywdzonego?

Do wiadomości: Komendant Główny Policji, po. Rzecznika Praw Obywatelskich, komisje sejmowa i senacka Sprawiedliwości i Praw Człowieka Janusz Wojciechowski

Ufolodzy Od powstania III RP jej twórcy i propagandziści utworzyli własną szkołę erystyki, czyli techniki nieuczciwego prowadzenia sporu. W kwietniu 1990 roku w Sejmie Adam Michnik ogłasza, że zwolennicy upaństwowienia majątku byłej PZPR powodowani są nienawiścią i działają w imię bolszewickiej zasady “grab zagrabione”. Wprawdzie nikt nie nawoływał do grabienia partyjnego – rzeczywiście zagrabionego – majątku, lecz do przejęcia go w majestacie prawa przez pierwotnego właściciela, ale ważne są skojarzenia. Tak rodziła się owa erystyka. Dziś widzimy jej eksplozję. Dominujące ośrodki opiniotwórcze III RP przyjmują za punkt wyjścia, że katastrofa w Smoleńsku była wypadkiem, za który Rosjanie nie ponoszą żadnej odpowiedzialności. Wśród przeciwników tej nieuzasadnionej tezy są zarówno ludzie roztropni, którzy wskazują jej rozbieżność zarówno z kanonami śledztwa, jak i zdrowym rozsądkiem, ale są także zwolennicy teorii spiskowych, którzy posługując się pseudodowodami, budują karkołomne hipotezy. Zgodnie z zasadami erystyki należy wpakować ich do jednego worka, aby głupimi tezami tych drugich kompromitować zdrowy sceptycyzm tych pierwszych. Każdy więc, kto ma wątpliwości wobec jednej dopuszczalnej wersji wypadku (zawinionej najprawdopodobniej przez prezydenta Kaczyńskiego, jak insynuują propagandziści), trafia pomiędzy “ufologów, monarchistów, słuchaczy Radia Maryja, zwolenników Solidarności Walczącej, entuzjastów psychotroniki i kabały”. Ten spójny zbiór zamieszczony został w kanonicznym tekście “Gazety Wyborczej” “O tym, jak umysł wybiera drogę na skróty”. Wybiera jednak w określonym celu, gdyż – jak piszą autorzy – teoria spiskowa (czyli sceptycyzm) jest poparciem PiS. Oddanie śledztwa Rosjanom to przyjęcie na wstępie jednej interpretacji. Wiemy, jak działa prawo w Rosji Putina, możemy więc chyba się obawiać, że dochodzenie nie wykaże cienia rosyjskiej odpowiedzialności. Teraz chodzi więc o to, aby wyśmiać i zdezawuować wszelkie wątpliwości, które mogą podważyć tę jedyną dopuszczalną wersję.

Bronisław Wildstein

Jak pogaszą światła, będzie za późno... Kto uważa dzisiejszą sytuację w Polsce i działania rządu PO za „normalność” niech sobie lepiej daruje resztę tekstu. Bo o normalności to możemy dopiero rozmawiać, a nie oglądać za oknem. PiS ,a zwłaszcza Prezydent Kaczyński, od początku wiele ze swoich założeń programowych opierali o myśl piłsudczykowską. Dbałość w pierwszej kolejności o Państwo , a nie o wyimaginowane prawa „poprawności” to chyba najbardziej widoczne symptomy. Nie ma chyba w Polsce nikogo, kto potrafiłby ( skutecznie !- pomijam obelgi i pomówienia…) połączyć któregoś z braci Kaczyńskich z korupcją, „układami”, fałszem czy zakłamaniem. To co prezentowali w sobie i śp. Prezydent i jego brat z PiS-em, było czymś ukierunkowanym wbrew powszechnej propagandzie na dobro kraju i jego prawo do samodzielności, niezawisłości i niepodległości. Oczywiście w swych działaniach , jak wszyscy politycy, kiedy przyjęta strategia wymusza różną taktykę i ma swoje „codzienne” ograniczenia, nie mogli nie popełniać błędów. Nie pomijam tego, bo niekiedy sam się zastawiałem nad sensem jednego czy drugiego posunięcia. Nie o to jednak chodzi. Różnica w stosunku do sytuacji dzisiejszej jest jednak przeogromna – czy dziś ktoś ma odwagę powiedzieć z wiarą i bez krętactw, że mamy SKUTECZNY rząd ? Taki, który naprawdę dba o nasze Państwo, a nie tylko o samego siebie i swój wizerunek?! Historia lubi się powtarzać. W obronie dzisiejszej „normalności” mamy taki festiwal bełkotu i siłowego namawiania do wiary w jedynie słuszną prawdę, te same hasła, jak w czasie Sierpnia 1980; kto nie pamięta niech sobie poczyta ówczesną np. Trybunę Ludu. Ciekawe, polecam naprawdę. Zbliżające się wybory prezydenckie, to nie tylko wybór następcy Prezydenta. Nie oszukujmy się, to czas decyzji, które skutkować będą następne naście- co najmniej lat. Bo taka jest polityka w tym kraju – kto się nią nie interesuje, ten widząc wynik wyborów odbierze to jako wskazówkę, kogo popierać w następnych. A że 80 % tego narodu (dopóki ma coś do żarcia) ma politykę w 4 literach , to efekt może być porażający. Chyba, że w powietrzu zapachnie drugą Grecją czy Islandią. PiS zaczyna siew takim przypadku powoli jawić nie jako jedna z kilku działających partii politycznych, a powoli i o dziwo chyba skutecznie podąża do objęcia pozycji „jedynego sprawiedliwego”. Ci podpisujący listy poparcia J. Kaczyńskiego czy mówiący głośno „Mój Prezydent” nie mają w rękach legitymacji PiS-u, ale oczekują, że obejmie on przywództwo nad rzeszami niezadowolonych z obecnego tałatajstwa, obrony przed panoszącym się ”układem” i wyegzekwowania sprawiedliwości, którą im odebrano. Łącznie z kłamstwami, których musieli przez lata słuchać. To ja się zapytam - Proszę Państwa , jaka to partia!? To prędzej nie nazwany społeczny ruch , może z przypadku, może na życzenie, ale ruch oparty na tysiącach „zwykłych” ludzi. Obywateli. Polaków. Przez analogię, (czego nie ukrywam) nazywam na własny użytek ten ruch mianem PISOWCZYKÓW. Ale jedno „ale” - jeżeli już mamy tak mówić, to dobrze byłoby choć z grubsza określić, (nie patrząc na program samego PiS-u jako takiego) czego oczekujemy i za płacić chcemy swoimi głosami poparcia. Dobrze zdać sobie sprawę, że my, Polacy, mamy silnie zakorzenioną wiarę w ideę PAŃSTWOWOŚCI. Tej prawdziwej, w której Państwo to nie zbiór „odmieńców” o różnych zachciankach, ale dobro najwyższe. Bo tylko ono gwarantuje nam prawo do języka, historii, bezpieczeństwa i dobrobytu.
Nie dlatego, że NAM SIĘ NALEŻY !! Nie, my tego Państwa nie oczekujemy za zasługi, nie chcemy go w imię wyimaginowanej sprawiedliwości dziejowej. My rozumiemy, że jeżeli ma być Polska, to dbałość o Państwo to obowiązek. Na tym polega patriotyzm. Najpierw zadbaj o swoje Państwo, to ono da ci szansę byś zadbał o siebie. Tak jak w słowach „Pierwszej Brygady” nie ma oczekiwania na zaszczyty czy nagrody, a przecież to chyba najdumniejsza z polskich pieśni. Takie PAŃSTWO nie ma potrzeby uzasadnienia, jest tak oczywiste jak powietrze , którym oddychamy, chociaż go nie widać. Bez wplątywania w to pojęcie żadnych doktrynerskich spekulacji i odnośnie religii, upodobań, nacjonalizmów i światopoglądów. Bo to PAŃSTWO nadaje narodowi podmiotowość i byt w historii, a obywatele go tworzący, mają właśnie przez Państwo gwarantowane zachowanie swoich praw. Czy DZIŚ mamy taki rząd i taki parlament, który gwarantuje PAŃSTWO?? Wolne żarty, szczególnie jak pozwala się Rosji mataczyć i samodzielnie prowadzić śledztwo dotyczące katastrofy w której ginie Polski Prezydent! Każdy Obywatel ma jest zobowiązany do służby Rzeczypospolitej, a jego „prywatna wolność” nie wynika z zapisów konstytucji w stylu „róbta co chceta”. Gwarancja ochrony „praw jednostki” nie polega przecież na oderwaniu ich życzeń od rzeczywistości, a jedynie na umożliwieniu ich spełniania w ramach nadrzędnego dobra wspólnego , czyli Państwa Polskiego. Chcesz być gejem ? Ok, ale masz najpierw płacić podatki i bronić swojego kraju. Mową , pismem i własną wolą. Kiedy trzeba to może i krwią . W tej kolejności, nie na odwrót! Oczekujemy w swoim kraju „moralnego ładu”. Nie w postaci haseł wyborczych, a codziennej praktyki, w której ogranicza się zdolności „układu” i „salonu” do matactw, egzekwuje prawo i wprowadza w życie niezbędne warunki dla zapewnienia społecznej sprawiedliwości. Chcemy skutecznej walki z korupcją, z zaszłościami rodem z PRL skutkującymi „chorą służbą zdrowia”, ograniczania rozdmuchanych uprawnień prawników, lekarzy, pozostałości dawnych służb specjalnych, i nuworyszowskich „elit gospodarczych” w stylu Rysia , Zbysia i Mira. Tak samo jak i posłowie , którzy zostali przez naród, poprzez ich wybór, NAZNACZENI, ale wobec tego Narodu mają zwłaszcza OBOWIĄZEK i misję do wypełnienia. A nie prywatne interesiki i szukanie „poparcia”. Ważniejszy jest dla nas prymat prowadzenia polityki w zgodzie z wartościami, praktyka a nie teoria, niezawieranie żadnych kompromisów w sprawach strategicznych mogących skutkować osłabieniem Państwa a nie spolegliwość przed naciskami z zewnątrz. Takich jak Umowa Gazowa z Rosją, czy zamykanie polskich stoczni. Traktując jako naganne i wymagające jasnego potępienia wszelkie przypadki współpracy z komunistycznymi służbami UB , SB, WSI ,a i też podobnych im organów, chcemy W KOŃCU poznać tych, którzy w imię własnej wygody sprzedawali polską samodzielność i polskie interesy. Nie w imię rozliczeń, bo tym których skrzywdzili często potrzebna już jednie nasza pamięć, ale dla uchronienia nas i przyszłych pokoleń od ponownego sprzedaństwa każdemu kto zapłaci. Chcemy wynagrodzenia krzywd, których skrzywdzono , zabierano pracę i skazywano na zapomnienie, a oddanie im dzisiaj sprawiedliwości blokują kreatury o nazwiskach z teczek IPN-u. Tysiącom Polaków żebracze renty i emerytury rzucono jak ochłap, pozostawiając w spokoju tych, którzy nakradli się ich kosztem siedząc na stołkach i pociągając delikatnie za sznurki władzy. Chcemy zwyczajnej profilaktyki w odsuwaniu od władz państwowych, uczelnianych, samorządowych i prawniczych osób, co do których jest pewność, że pozycję w obecnej hierarchii osiągnęły kosztem „kurestwa”. To tak dużo?! Oczekiwanie w spełnienie naszych oczekiwań nie jest w żadnym przypadku równoważne ze skostnieniem i doktrynerstwem. Wprost przeciwnie. Jeżeli ma się jawić jako cel, wymagać będzie i elastyczności i mobilności w taktycznych posunięciach. Na tym polega w końcu polityka. Siedzenie w „okopach Św. Trójcy” nie ma być tu żadnym wzorem, do niczego by nie doprowadziło. Zachowując hierarchię celów, liczymy się z koniecznością kompromisów, chcemy witalności w działaniu, a nie schematyzmu. Ważny jest efekt , wszelkie poboczne decyzje mają tylko urealnić drogę do jego osiągnięcia w zależności od rzeczywistości politycznej. Tylko to pozwala mieć nadzieję na skupienie wszystkich zainteresowanych, bez oglądania się na ich „ramówki” partyjne. Ideały? No cóż, a przecież takie chrześcijaństwo też opiera się na ideałach; a trwa z górą 2000 lat bez przeszkód ! I do tego jest niepoprawną politycznie „Papieską dyktaturą”„! Każdy może powoływać się na słowa i ideały , czy to Prezydenta Kaczyńskiego, czy też Marszałka. To łatwe, bez konsekwencji i kosztów, bo oni już nie żyją. Ale kto chce się teraz solidaryzować i wdrażać te słowa w czyn musi się liczyć z wysiłkiem i oporem, ciężką pracą i obelgami, trudem i ostracyzmem. Tylko czy jest inne wyjście ? SZUAN

Jazda po pijanemu Pojawiają się liczne głosy krytykujące politykę rządu w dziedzinie obronności. Kierownictwo MON wzgardliwym milczeniem pokrywa głosy krytyczne. Doszło do katastrofy samolotu sił powietrznych RP przewożącego delegację państwową z prezydentem RP. Katastrofa była kolejnym przykładem nieudolności i zaniedbań MON. Usłyszeliśmy, że „procedury były przestrzegane”. 19 kwietnia twórca i pierwszy dowódcą jednostki GROM gen. Petelicki w piśmie do szefa rządu wzywał o odwołanie ministra obrony Wg MON generał nie miał racji. 23 kwietnia skierowałem własny list do premiera wnosząc o odwołanie min. Klicha. Cisza. W kilka dni później, 27-go kwietnia, z takim samym żądaniem wystąpił poseł Ludwik Dorn. Wystąpienie okazało się bezskuteczne. Premier pozostał głuchy na wezwania niepomny powiedzenia: jeżeli jedna osoba mówi ci, że jesteś pijany – możesz to zignorować, gdy druga osoba mówi ci że, jesteś pijany – udawaj głuchego, ale jeśli trzecia mówi to samo - no, mój drogi, koniecznie kładź się spać.

Dostałem apel gen. Petelickiego do parlamentarzystów. Warszawa, 3 maja 2010

APEL DO POSŁÓW I SENATORÓW RZECZPOSPOLITEJ POLSKIEJ W dniu Święta Narodowego apeluję do Państwa o ratowanie naszych Sił Zbrojnych i oddzielenie wyjaśniania przyczyn Katastrofy Narodowej od polityki. Wmawianie Polakom, że Państwo zdało egzamin, a zawiniła pogoda, piloci, lotnisko w Smoleńsku i Kancelaria Prezydenta, kompromituje nas nie tylko w oczach sojuszników z NATO i Unii Europejskiej, ale przed całym światem. Państwo, które nie potrafiło zapewnić ochrony swojemu Prezydentowi, ministrom i najwyższym Dowódcom Wojskowym, CZYLI ZNACZĄCEJ CZĘŚCI INFRASTRUKTURY KRYTYCZNEJ TEGO PAŃSTWA, NIE ZDAŁO EGZAMINU!!! W 1990 roku oficerowie b. Wywiadu PRL uratowali w Iraku życie amerykańskim oficerom C.I.A. i D.I.A. Z wdzięczności za to Rząd USA (tajna dyrektywa Prezydenta) nie tylko zmniejszył nasze długi o 20 miliardów dolarów i udzielił pomocy przy tworzeniu J.W. GROM, ale także przez ponad 10 lat uczył kolejne rządy RP zarządzania w sytuacjach kryzysowych i ochrony infrastruktury krytycznej państwa. Zdaniem Amerykanów było to niezwykle ważne dla ładu demokratycznego Wolnej Polski. Nasz strategiczny partner wiedział, co mówi! My na to mówiliśmy, że procedury Ministerstwa Obrony Narodowej są najlepsze i mogą się ich uczyć inne resorty! Skupiając się wyłącznie na ochronie najwyższych dowódców naszego Wojska, zwracam uwagę Państwa na następujące fakty. To nie Kancelaria Prezydenta RP dysponuje samolotami CASA, Jak-40 i Bryza, mającymi między innymi służyć do transportu najwyższych rangą dowódców (tym uzasadniał B. Klich kupno samolotów Bryza po katastrofie samolotu CASA). Kancelaria ta nie dysponuje też pilotami wojskowymi oraz technikami lotniczymi mogącymi sprawdzić i w razie potrzeby odpowiednio przygotować polowe lotnisko. A i lotniska zapasowe dla najważniejszych delegacji. To w dyspozycji Ministerstwa Obrony Narodowej jest Służba Kontrwywiadu Wojskowego i Żandarmeria Wojskowa, do obowiązków, których należy ochrona najwyższych dowódców naszego Wojska. Dla wszystkich specjalistów (z wyłączeniem tych od propagandy) oczywiste jest, że ekipy S.K.W. i Żandarmerii Wojskowej powinny znajdować się na lotnisku w Smoleńsku i lotnisku wybranym jako zapasowe przed przylotem delegacji, a nie wieczorem po porannej katastrofie! Nie ma takich cudów techniki, że można prawidłowo zabezpieczyć laptopy i telefony ofiar katastrofy, która miała miejsce rano, jeśli się przybywa na to miejsce wieczorem. Nie brnijmy dalej w ten ślepy zaułek, nie opowiadajmy, że NATO nie ma procedur bezpieczeństwa, nie mówmy, że dyskutowanie nad przyczynami katastrofy jest dolewaniem oliwy do ognia i kampanią wyborczą. Jako nawrócony w 1989 roku oficer Wywiadu PRL, który stopień pułkownika i generała Wojska Polskiego, a także wysokie odznaczenia państwowe, w tym Krzyż Zasługi za Dzielność, otrzymał w Wolnej Polsce, mam takie samo prawo jak minister B. Klich wypowiadać się na temat stanu naszych Sił Zbrojnych. Ponadto mam też zobowiązanie wobec Rządu Tadeusza Mazowieckiego, dzięki zaufaniu którego mogłem w 1990 roku zacząć tworzyć GROM i przejść kilkuletnie szkolenia, na które rządy USA i Wielkiej Brytanii wydały ponad milion dolarów. Umiejętności w zakresie zarządzania ryzykiem wykorzystywałem z powodzeniem przez ostatnie osiem lat jako doradca strategiczny prezesa globalnej korporacji amerykańskiej. Dlatego pozwalam sobie zajęć Państwu czas i po raz ostatni apeluję o ratowanie naszych Sił Zbrojnych, które są w stanie zapaści. Zacznijmy wreszcie głośno mówić, że gotowość bojowa samolotów F-16 w 2018 roku, to gotowość nigdy! One nie są nawet w stanie pomagać naszym żołnierzom w Afganistanie, robiąc zdjęcia z powietrza. Kadłub Korwety Gawron za jeden miliard sto milionów złotych nie będzie służył naszej Marynarce Wojennej. Dowództwo Wojsk Specjalnych, które gotowość operacyjną ma osiągnąć w 2014 roku, nie może kierować GROM-em, który z powodzeniem bierze udział w międzynarodowych operacjach bojowych już od 1994 roku. Są to tylko najbardziej jaskrawe przykłady niegospodarności i marnotrawienia pieniędzy podatników. Minister Klich zamiast demonstrować siłę, przychodząc na posiedzenie Sejmowej Komisji Obrony z kilkudziesięcioma oficerami, powinien zapytać tych oficerów, którzy studiowali w akademiach NATO, po co są zdjęcia satelitarne poszczególnych etapów katastrofy lotniczej. Nie kompromitowałby wtedy Rządu RP w mediach, mówiąc że nie wie, w czym miałyby pomóc zdjęcia satelitarne przebiegu katastrofy. Znający standardy NATO Radosław Sikorski, gdy został Ministrem Obrony Narodowej, wprowadził przepis, stanowiący, że jeśli generał lub inny żołnierz zawodowy dwukrotnie nie zaliczy testu sprawności fizycznej, musi odejść z wojska. Jako pierwsi testy na najwyższą ocenę zaliczyli Minister Radosław Sikorski i Szef Sztabu Generalnego Ś.P. Generał Franciszek Gągor. Bogdan Klich na wniosek paru generałów, obowiązywanie tego przepisu zawiesił! Straciliśmy wiarygodność wojskową u naszych sojuszników w NATO. Nie tylko dlatego, że przez nasze zaniechania i zaniedbania zginęli najwyżsi dowódcy Wojska Polskiego, ale także dlatego, że zamiast mozolnie to zaufanie odbudowywać, próbujemy udawać, że jesteśmy silni zwarci i gotowi. Szanowni Państwo macie teraz do wyboru postawić na młodych, kompetentnych absolwentów Akademii Wojskowych państw NATO, którzy osiągnęli już stopnie pułkowników i generałów, albo być nadal ściągani na dno przez beton, który już teraz niepodzielnie rządzi w Ministerstwie Obrony Narodowej. Z poważaniem, generał Sławomir Petelicki

PS. Na wniosek min. ON pełniący obowiązki prezydenta Bronisław Komorowski zamierza mianować na szefa SG WP najbliższego doradcę Klicha gen. Mieczysława Cieniucha. Jak wiadomo min. Klich jest z zawodu psychiatrą. W sprawach wojska musi zdawać się na to, co wie doradca. A generał zaliczył roczny kurs w amerykańskim Uniwersytecie Obrony i ma gruntowne wykształcenie „pancerne”: cztery lata w poznańskiej szkole oficerskiej wojsk pancernych (1970-74) oraz sześć lat w Moskwie - cztery w Akademii Wojsk Pancernych ZSRR (1978-82) i dwa lata w Akademii Sztabu Generalnego (1990-92). Jeden rok w Waszyngtonie i sześć lat w Moskwie - właściwa proporcja. Szeremietiew

KULTURA NAJDROŻSZA Pisałem już o „kulturze wysokiej” (W Krakowie odbył się Kongres Kultury Polskiej. Uczestnicy prawili o dwóch kulturach: „wysokiej” i „popularnej”. Ich zdaniem Polacy nie uczestniczą dziś w kulturze „wysokiej”, a hegemonem jest kultura „popularna”. Wielką rolę w tworzeniu i propagowaniu kultury odgrywają media. Niestety jest to w głównej mierze kultura „prostactwa i kiczu”. Zastanawiam się jak to możliwe? Przecież istnieje Ministerstwo Kultury? W jakiż to sposób mogło dojść do tego, że pod czujnym okiem urzędników z Ministerstwa Kultury tyle tego kiczu? Być może jest to kwestia niewystarczających jeszcze nakładów? Pan Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego Bogdan Zdrojewski ogłosił, że zakontraktowano inwestycje w infrastrukturę na kwotę 2 miliardów złotych. „Kultura będzie liderem absorpcji środków europejskich” – zapewnił Pan Minister. Nie wiem, czy uczestnicy Kongresu są usatysfakcjonowani. Czymże jest jakaś tam „infrastruktura” wobec „Kultury” (oczywiście przez wielkie K)? Człowiek kulturalny pieniądz i „pogoń” za nim powinien mieć przecież w głębokiej pogardzie. Kultury nie tworzy się dla pieniędzy! Nieprawdaż? „Więcej państwa w kulturze i więcej kultury w państwie” – tak pięknie Pan Minister Zdrojewski podsumował swoje wystąpienie. Wyraził też żal, że mało było relacji z Kongresu w telewizji publicznej. Ale przecież w telewizji publicznej jest 100% państwa?! Więcej już być nie może! To może jednak, żeby było więcej kultury w państwie i telewizji publicznej powinno być mniej państwa w telewizji publicznej?

Coś mi się wydaje, że uczestnicy kultury „wysokiej” nie czytali Ayn Rand, której książki zaliczą być może (z uwagi na ilość sprzedanych egzemplarzy) do kultury „popularnej”. Więc podrzucę im pomysł, jaki wygłosił w Atlas Shrugged profesor Balph Eubank podczas dyskusji o wyrównywaniu szans: „Powinno istnieć prawo ograniczające nakład jednej książki do dziesięciu tysięcy egzemplarzy. To otworzyłoby rynek literacki na młode talenty, świeże pomysły i twórczość niekomercyjną. Jeśli zabroni się ludziom kupować miliony egzemplarzy tego samego szmelcu, będą zmuszeni kupować lepsze książki”) i nawet o „kulturze najwyższej” (Pisząc wczoraj o kulturze „wysokiej” nie czytałem jeszcze artykułu Kazimierza M. Ujazdowskiego o finansowaniu kultury. Opatrzono go tytułem „Prywaciarz nie wykarmi muzeów i festiwali”. Nie wiem, czy to były Minister Kultury wymyślił ten tytuł, czy może redaktor, ale to jest dopiero kultura. Najwyższa! Na kulturze „wysokiej” to ja się może nie znam, ale śpieszę donieść jej wyznawcą, że to właśnie ludzie nazywani pieszczotliwie „prywaciarzami” Was utrzymują. Płacą bowiem podatki! Oczywiście największym płatnikiem podatków jest w Polsce PKN Orlen SA. Ale największy podatek jaki płaci to akcyza. Jest to proszę wyznawców kultury „wysokiej” podatek pośredni. Jego ostatecznymi podatnikami są „prywaciarze”. Ci nieeleganccy ludzie z różnych bazarów i warsztatów, zakładający skarpetki do sandałów (i to jeszcze białe), co tak bardzo drażni przedstawicieli kultury „wysokiej”, że nawet o tym braku poczucia estetyki pisali felietony w kulturalnej prasie kolorowej. Ale to właśnie oni „karmią” muzea i festiwale. Orlen ufundował stypendium dla Rafała Blechacza, nabył na zagranicznej aukcji rękopisy Chopina, sponsorował wystawy malarstwa w Muzeum Narodowym. Na jednaj z nich widziałem zresztą znajomego „prywaciarza” z dziećmi). Dziś się okazuje, że to kultura „najdroższa”.  Zgodnie z planami „Twórców”, mają oni dostać do dyspozycji „media publiczne”, których  nie można „sprywatyzować”, bo ucierpi na tym Kultura! A jak dostaną je do dyspozycji „Twórcy” za darmo, to nie będzie „prywatyzacji”?    Oczywiście, że nie. Będzie to… uwłaszczenie. Ale niech tam. Zważywszy na wyższość własności prywatnej nad własnością państwową, jest gotów poprzeć pomysł dania „Twórcom” „Telewizji Publicznej”. I nawet „Radia Publicznego” na dokładkę. Skoro pracownikom rozdajemy 15% akcji prywatyzowanych firm, to Twórcom dajmy 100%. Może trochę to niesprawiedliwe wobec pracowników, ale przecież nie raz twierdziłem, że sprawiedliwości nie ma na tym świecie. Jest co najwyżej „wymiar sprawiedliwości”.  Żeby tę sprawiedliwość przywrócić, może Pan Minister Grad rozda wszystkie akcje PGE, Enei, czy Taurona załodze? Z pewnością załoga je sprzeda, temu, kto więcej zapłaci. I ten ktoś będzie zarządzał tymi firmami jak będzie chciał na własne ryzyko i odpowiedzialność. Twórcy jednak, jako ludzie nie tylko kulturalni, ale i mądrzejsi od pracowników firm energetycznych mają plan sprytniejszy. Jak już dostaną „Media Publiczne” we własne władanie, to będą władały nimi nie w prywatnym interesie, tylko ogólnospołecznym. I w tym celu potrzebować będą – na dobry początek – po 8 złotych miesięcznie od każdego podatnika! Cóż to jest 8 złotych? Czy ktoś będzie protestował z powodu głupich 8 złotych miesięcznie? Zwłaszcza jak na drugiej szali leży Kultura. I to jeszcze „Wysoka”? Twórcy, jako ludzie kulturalni, znają może twierdzenie Friedmana (a jak nie znają takiego „wolnorynkowa” to zachowują się jakby znali) że jak jest niewielu beneficjentów, a obciążenia rozłoży się na odpowiednio dużą grupę podatników, aby obowiązek podatkowy był stosunkowo niewielki, to niewielu z nich będzie się chciało protestować. A jak jeszcze podatek się odpowiedni uzasadni jakimś wyższym celem, to niewielu będzie miało odwagę protestować. Co prawda Twórcy wspominali coś jeszcze o 2,5% wpływów VAT ze sprzedaży urządzeń audiowizualnych, ale zdaje się,  ze ich Minister Finansów pogonił. Na razie. Zresztą sprzedaż urządzeń audiowizualnych jest już opodatkowana, tylko że bezpośrednio na tantiemy dla Twórców. A tym razem ma chodzić o „Media Publiczne” i ich działalność „misyjną” czyli nie o dobro Twórców, tylko całego narodu. Co prawda ci sami Twórcy powiadają, że „naród” to pojęcie staromodne, ale widocznie jeśli chodzi o „kulturę narodową” to już nie jest ona „staromodna”. No chyba, że nasi Twórcy chcą promować kulturę uniwersalną, a nie „narodową”. Ale to może niech się podatnicy europejscy na taką promocję zrzucą? Skoro się mają zrzucać na „podróże do dalekich krajów” (Wiecie Państwo co to takiego Fundusz Wczasów Pracowniczych? Ci którzy, z uwagi na wiek, nie wiedzą (reszta wie), będą niedługo mieć okazję, żeby się dowiedzieć. „Dalekie podróże zagraniczne będą w zasięgu ręki niemal każdego obywatela Unii”. Bruksela ogłosiła, że turystyka jest „niezbywalnym prawem człowieka”! Prawo do zagranicznych wyjazdów powinno być zagwarantowane dla emerytów, rencistów, młodzieży i osób ubogich. Podróże powinny mieć dofinansowanie z budżetu Unii. Niebawem powstanie specjalny program pomocowy. W ramach jego działania emeryci, renciści, dzieci i osoby do 25 roku życia, a także ludzie znajdujący się w ciężkiej sytuacji materialnej mają mieć dostęp do tanich wyjazdów zagranicznych raz w roku! I pomyśleć,  że jak był prawdziwy, realny socjalizm, to dofinansowywał tylko wyjazdy w góry lub nad polskie morze. A tu proszę: „dalekie podróże”. Ciekawi mnie tylko, czy „dzieci” to nie są „osoby poniżej 25 roku życia” i czy „dziecko poniżej 25 roku życia, które jest „w ciężkiej sytuacji materialnej” będzie mogło polecieć dwa razy? Oczywiście pod hasłem pomocy dla „emerytów, rencistów, dzieci i osób do 25 roku życia, a także ludzi znajdujący się w ciężkiej sytuacji materialnej” pomoc będzie skierowana do linii lotniczych, biur turystycznych i (niektórych) domów wypoczynkowych. Ale nie wiem, co z zasadą równości. Bo ktoś, zamiast latać do „dalekich krajów”, mógłby chcieć uprawiać turystykę lokalną, więc dyskryminacja podróży kolejowych, autokarowych i samochodowych jest absolutnie nie uzasadniona. Nie mówiąc już o tym, że ktoś się może bać latać. Z pomysłu może się ucieszyć PLL LOT – jak uda mu się nie upaść do czasu wejścia nowych przepisów w życie. Jest to mało prawdopodobne, więc pewnie nie czekając na regulacje Unijne rząd Polski będzie musiał dofinansować „narodowego” przewoźnika. Winny jest… WULKAN! No bo oczywiście LOT winny nie jest. Jest od lat świetnie zarządzaną spółką prawa handlowego, zawierającą intratne kontrakty, z fachową i stabilną kadrą menadżerską i profesjonalnym nadzorem. O pomyśle wystąpienia do rządu o dofinansowanie poinformował „Dziennik” przewodniczący  rady nadzorczej PLL LOT – Pan Jacek Krawczyk. Nasz narodowy przewoźnik wstępnie ustala wielkość „strat” poniesionych na skutek ograniczenia ruchu powietrznego z powodu wybuchu wulkanu. Nieoficjalnie ”Dziennik” ustalił, że „dziennie ma to być nawet 15 mln zł.” (LOT poprosi rząd o finansowe wsparcie Przemieszczająca się nad Europą chmura pyłów wulkanicznych pogrążyła linie lotnicze w kryzysie gorszym od tego, jaki rozpętała Al-Kaida, atakując dziewięć lat temu wieże World Trade Center. LOT, który ponosi ogromne straty finansowe już zapowiada, że zwróci się do rządu o pomoc. Jacek Krawczyk, szef rady nadzorczej PLL LOT, podobnie jak tysiące innych pasażerów, czeka w Hiszpanii aż wreszcie będzie mógł wrócić do kraju. Nie ma wątpliwości – takiego kryzysu w branży lotniczej jeszcze nie było. – Paraliż przestrzeni powietrznej, z jakim mamy teraz do czynienia, jest gorszy niż w 2001 r., gdy terroryści zaatakowali wieże World Trade Center – mówi „DGP”. Zapowiada, że LOT zwróci się do rządu o pomoc. Ma nadzieję, że dotrze do kraju do piątku. Wtedy rada nadzorcza ma zdecydować o ostatecznym kształcie wniosku o wsparcie. Do piątku zarząd narodowego przewoźnika ma wstępnie wycenić wielkość strat poniesionych przez firmę od czwartku, gdy na europejskich lotniskach rozpoczął się koszmar. Przedstawiciele Lotu nie podają kwot, ale nieoficjalnie wiadomo, że każdego dnia może to być nawet 15 mln zł. Jeszcze więcej na zamknięciu nieba nad Europą tracą europejscy giganci – Air France, KLM, British Airways i Lufthansa. Prawdopodobnie jeszcze w tym tygodniu wystąpią do Komisji Europejskiej ze wspólną inicjatywą przygotowania planu pomocowego dla branży lotniczej. Szanse na wsparcie są duże, bo już wczoraj Rainer Bruederle, niemiecki minister gospodarki, uchylił im nieco drzwi. Zapowiedział, że niemiecki rząd jest skłonny rozważyć przygotowanie specjalnej oferty finansowej w celu pomocy przewoźnikom lotniczym, o ile nakaz zamknięcia przestrzeni powietrznej związany z emisją niebezpiecznego pyłu przez islandzki wulkan utrzyma się jeszcze przez kilka dni. Na razie końca kryzysu nie widać. Przestrzeń powietrzna nad Europą jest nadal sparaliżowana. Odbywa się tylko co trzeci rejs. Cezary Pytlos) Jeśli „strata” z powodu nie latania wynosi dziennie 15 mln zł., to na logikę „zysk”, w przypadku latania, powinien wynieść w ciągu roku 5,5 mld zł! (365x15.000.000) Przy takim zysku „strata” 200 mln zł. z powodu dwóch tygodni nie latania nie powinna być problemem? Nieprawdaż?  No chyba, że komuś „zysk” pomylił się z „przychodem”! Bo przecież są jeszcze koszty! A nasz „narodowy” przewoźnik „leci na stracie”, nawet jak lata. Kilka lat temu PLL LOT chciała kupić Lufthansa. Ale przecież już Wanda nie chciała Niemca… Dziś z kolei Niemiec nie chce. Bo się „Wanda” troszkę posunęła… Mimo, że to spółka świetnie zarządzana, akcjonariat której doskonale wykorzystywał przez lata synergie z innym własnym przedsiębiorstwem – czyli PPL „Okęcie” imienia Fryderyka Chopina. W efekcie „narodowy” przewoźnik za każdy kurs samochodu wskazującego drogę z pasa do terminalu musi zapłacić w Warszawie 40 euro, a na nowojorskim FJK pilot sam dociera z pasa do terminalu. Nie ma się co dziwić. W PPL pracuje ponad 2 tys osó a średnie wynagrodzenie wynosi prawie 7 tys. zł.(LOT kontra lotnisko Chopin gra dla siebie PLL LOT desperacko walczą o przetrwanie. Jeden z frontów przebiega na warszawskim lotnisku im. Chopina. Dwie państwowe spółki – LOT i Porty Lotnicze – od lat są w stanie zimnej wojny. Na warszawskim lotnisku im. Fryderyka Chopina ląduje kolejny rejsowy samolot. Wolno kołuje w stronę terminalu 2 prowadzony przez żółty samochód z napisem „Follow me”. Z samochodu wysiada kierowca i precyzyjnie naprowadza pilota na przydzielone mu stanowisko. Michał Marzec, dyrektor Przedsiębiorstwa Państwowego Porty Lotnicze (PPL) i szef Portu Lotniczego Warszawa Okęcie w jednej osobie, obserwuje swojego pracownika zza szyby terminalu. – To koordynator ruchu naziemnego – wyjaśnia. – Wiecie państwo, jakie kwalifikacje musi mieć ten człowiek? Przeszkolenie plus pięć lat praktyki. Dopiero wtedy może uzyskać uprawnienia koordynatora. Dla dyrektora Marca koordynatorzy przyprowadzający i odprowadzający samoloty są przykładem profesjonalizmu i dobrej organizacji warszawskiego portu. Dla Sebastiana Mikosza, prezesa Polskich Linii Lotniczych LOT, to przykład, w jaki sposób lotnisko żeruje na przewoźnikach. – Na Okęciu trudno zabłądzić, mimo to za każdy kurs samochodu wskazującego drogę z pasa do terminalu musimy zapłacić 40 euro. Na wielkich lotniskach, takich jak nowojorskie JFK, nasz pilot sam dociera z pasa do stanowiska przy terminalu, a w macierzystym porcie musi mieć przewodnika – oburza się prezes LOT. Zderzenie z lotniskiem Między PPL a LOT, dwiema państwowymi firmami sąsiadującymi ze sobą przez płot, od dawna trwa zimna wojna. Lista pretensji LOT wobec sąsiada jest wyjątkowo długa. To dziesiątki szczegółowych spraw: od zawyżonych cen za usługi, przez opieszałość służb naziemnych, po złą organizację ruchu na płycie lotniska. Pretensja drugiej strony jest krótka: LOT notorycznie zalega z lotniskowymi opłatami. Nazbierało się już tego ok. 60 mln zł. – PPL mogłyby nam choć trochę pomóc. Jesteśmy ich największym klientem. Borykamy się z problemami. LOT przechodzi bolesną restrukturyzację, redukuje zatrudnienie. Jest kryzys, spadło natężenie ruchu lotniczego. My próbujemy odzyskać rynek, tymczasem ich kryzys nie dotyka, bo jak ktoś ma monopol, to będzie zawsze zarabiał – mówi rozgoryczony prezes Mikosz. – Nie możemy dla jednego przewoźnika tworzyć specjalnych warunków. I tak spotykamy się z zarzutami linii lotniczych, że LOT jest na Okęciu faworyzowany – odpowiada dyr. Marzec. Konflikt między Portami Lotniczymi a narodowym przewoźnikiem trwa od dawna. Były już nawet próby mediacji prowadzone przez rządowego negocjatora ministra Michała Boniego. Okrągły stół nie przyniósł jednak przełomu. Choć obie firmy są własnością państwa, podlegają dwóm resortom. LOT ministrowi skarbu, a PPL ministrowi infrastruktury, co wprowadza dodatkowy element konfliktu. LOT jest spółką po przejściach. Sprywatyzowany w latach 90. trafił pod skrzydła szwajcarskiej SAirGroup, właściciela linii Swissair, który miał go wzmocnić, unowocześnić, wprowadzić w wielki lotniczy świat. Nie udało się, bo nowy właściciel szybko splajtował. Od tamtej pory trwa walka o życie i nieustanny spór, co dalej robić? Dziś LOT jest spółką należącą do Skarbu Państwa i Towarzystwa Finansowego Silesia, osobliwej rządowej agendy stworzonej pierwotnie do ratowania śląskich hut. Przewoźnik tonie w długach, traci rynek, miotają nim konflikty pracownicze (załoga właśnie szykuje strajk), zaś państwowy właściciel ma tylko jeden pomysł: od 10 lat, średnio raz do roku, funduje spółce nowego prezesa i zarząd z nadzieją, że kiedyś się trafi jakiś biznesowy cudotwórca. Hub nie wyrośnie Z Portami Lotniczymi jest nieco inaczej. To przedsiębiorstwo państwowe, gdzie władza należy do dyrektora i rady pracowniczej. Pracowników jest tu 2,1 tys. Sporo, zważywszy, że Porty Lotnicze to tak naprawdę tylko jeden port, czyli warszawskie Okęcie, plus maleńka Zielona Góra. Pozostałe lotniska regionalne należą do spółek samorządowych. Okęcie, choć jest największym polskim portem lotniczym, systematycznie traci udział w rynku. Linie lotnicze coraz chętniej uruchamiają bezpośrednie połączenia z portów regionalnych, wożąc pasażerów do najważniejszych europejskich hubów, czyli lotnisk przesiadkowych – Frankfurtu, Londynu, Paryża, Monachium – skąd łatwo dotrzeć do dowolnego miejsca na świecie. Także tanie linie lotnicze chętniej korzystają z lotnisk regionalnych ze względu na niskie opłaty lotniskowe, a często także na dofinansowanie, jakie oferują im samorządy w zamian za utrzymywanie stałych międzynarodowych połączeń. Mimo to PPL, w przeciwieństwie do LOT, nie musi lękać się o swój byt – w Warszawie nie ma innego lotniska, a rozwój stolicy zapewnia stały wzrost ruchu lotniczego. Tu pasażer jest gotów płacić wyższe opłaty lotniskowe i słone ceny, jakich żądają sklepy i restauracje na terenie terminali. Pieniędzy starcza więc i na wysokie płace dla licznej załogi PPL (średnia w firmie to ok. 7 tys. zł) i na zysk dla państwowego właściciela. Okęcie się rozbudowuje, powstaje kolejny terminal. Trwa modernizacja pasów startowych i płyty lotniska. W planie nowy lotniskowy hotel. W sumie plany inwestycyjne PPL mają wartość 1,3 mld zł. Tymczasem LOT od dawna balansuje na granicy bankructwa. Był pomysł wprowadzenia spółki na giełdę, ale w stanie zapaści finansowej jest to niemożliwe. Sebastian Mikosz wierzy, że mimo wszystko LOT ma szansę na ratunek. Proponuje: stwórzmy w Warszawie środkowoeuropejski hub. I to szybko, zanim zakończy się budowa nowego berlińskiego lotniska, bo wtedy już nie będzie o czym rozmawiać. Hub na miarę naszych możliwości. Nie międzykontynentalny, jak Frankfurt czy Londyn, bo to nierealne, ale – powiedzmy – taki jak Wiedeń. Wyspecjalizowany w obsłudze pasażerów z Polski, państw nadbałtyckich, Ukrainy, Białorusi, krajów bałkańskich. LOT będzie ich dowoził do Warszawy, skąd polecą dalej, do Europy Zachodniej, USA, a także do Azji, bo polski przewoźnik ma apetyt na dalekowschodnie połączenia. Taki pomysł miało przed Mikoszem kilku poprzednich prezesów. Żadnemu nie udało się go zrealizować. – Hub może powstać tylko pod warunkiem dobrej współpracy linii lotniczej i portu. Obie strony muszą dostrzec w tym swój interes. Linia zapewni portowi pasażerów, gdy opłaty lotniskowe nie będą zaporowe. Dziś wielkie lotniska działają jak centra handlowe – w coraz większym stopniu zarabiają na handlu, usługach, gastronomii, a w mniejszym na opłatach pobieranych od linii lotniczych i pasażerów. Nie wiem, dlaczego u nas nie może być podobnie – tłumaczy prezes Mikosz. I przekonuje, że polityka taryfowa lotniska i sprawność obsługi naziemnej powinny zachęcać do zwiększania ruchu tranzytowego. W Warszawie między przylotem jednego samolotu a startem drugiego musi być przynajmniej godzina, by pasażer zdążył się przesiąść, a jego bagaże zostały przeładowane. W wielkich portach wystarczy na to pół godziny. Prezes marzy, żeby LOT pojawił się na Okęciu jako współgospodarz, z własną infrastrukturą, dedykowanymi przejściami, rękawami, własnym salonikiem executive lounge dla pasażerów klasy biznes. Konsekwentnie słyszy: nie. – Nie jesteśmy drogim lotniskiem, a nasza taryfa zachęca do tworzenia połączeń tranzytowych. Na obsługę nowo otwieranych linii długodystansowych oferujemy 99 proc. obniżki! Niech LOT wreszcie przestanie mówić, że chciałby stworzyć hub, ale nie może, lecz pokaże siatkę połączeń, które zachęcą pasażerów do podróżowania przez Warszawę – komentuje szef Portów Lotniczych. Pod Lufą Hub ma być lekarstwem nie tylko na marną kondycję LOT, ale sposobem rozwiązania problemów z flotą sześciu największych Boeingów 767. Dziś wykorzystuje je głównie na atlantyckich trasach, ale ruch z Polski do USA maleje. Mniej Polaków szuka tam pracy, Polonia rzadziej odwiedza stary kraj. Co roku do Ameryki Północnej lata 150–200 tys. naszych obywateli, na pozostałe kontynenty 70–80 tys. Dla transkontynentalnej floty to o wiele za mało. Byłoby dobrze, gdyby udało się dowieźć do Warszawy i wyekspediować na dalekie trasy Słowaków, Ukraińców czy Serbów – myślą w LOT. Zwłaszcza że wkrótce mają pojawić się pierwsze Boeingi Dreamlinery. Te supernowoczesne maszyny zastąpią wysłużone 767, są od nich lżejsze i, co najważniejsze, zużywają o 20 proc. mniej paliwa, co wydłuża ich zasięg o 3–5 tys. km. Z zagospodarowaniem ośmiu maszyn (bo tyle ma ich być w 2015 r.) LOT może mieć poważny problem. Jednak najpoważniejszy rynkowy problem LOT ma z Lufthansą, zwaną w branży gwarowo Lufą. Choć formalnie jest jej sojusznikiem w grupie Star Alliance, to Lufa jest dziś wycelowana w LOT. – Luft-hansa jest jak odkurzacz, który wysysa pasażerów z całego regionu do swoich hubów. Chodzi jej głównie o tych, którzy lecą za ocean, bo to właśnie połączenia dalekodystansowe zapewniają największym przewoźnikom blisko trzy czwarte wpływów – mówi prof. Włodzimierz Rydzkowski, kierownik katedry Polityki Transportowej na Uniwersytecie Gdańskim. Mimo że w 2009 r. liczba pasażerów na polskich lotniskach spadła, udział Luft-hansy w rynku wzrósł o 19 proc. Wspólnie z liniami, których jest również właścicielem (Brussels, Austrian oraz Swiss), oferuje z siedmiu polskich największych miast aż 287 połączeń tygodniowo. Łatwo to porównać: mieszkaniec Gdańska, przesiadając się w Warszawie, może polecieć do 90 miejsc w 37 krajach, głównie europejskich. Decydując się na rejs z przesiadką w Niemczech, uzyskuje dostęp do ponad 460 miast w 117 krajach na świecie. – Zdarza się, że chcę gdzieś polecieć LOT, bo jest takie połączenie, ale muszę skorzystać z Lufthansy, bo okazuje się, że polska linia lata dwa razy w tygodniu, a niemiecka codziennie – wyjaśnia prof. Rydzkowski. Jego zdaniem pomysł, żeby Okęcie miało konkurować z Wiedniem, to czysta fantazja i trudno rozpatrywać go poważnie. Austrian Airlines wyspecjalizowały się bowiem w tej samej części rynku, o której marzy LOT. Obsługuje z Wiednia nie tylko całe Bałkany, ale także Ukrainę, która jakimś cudem dla Austriaków otworzyła swoje niebo (choć to Polska ponoć miała wyjątkowe relacje z władzami w Kijowie). Dlatego Austrian Airlines stał się dla Lufthansy cennym obiektem przejęcia. Zdobywając Wiedeń Lufa wzmocniła południową flankę, której LOT nie sforsuje. Zwłaszcza że Niemcy będą wozić pasażerów przez Atlantyk gigantami A 380, a LOT na Dreamlinery musi jeszcze poczekać. Koszt przewiezienia pasażera wielkim Airbusem jest o kilkadziesiąt procent niższy niż starym Boeingiem. Z Turkami na Wiedeń? Na krótką metę LOT stara się jakoś ratować, więc rzucił na rynek większą pulę biletów po promocyjnych cenach. Tańsze bilety kupowane są z większym wyprzedzeniem, więc na razie zyskał trochę czasu i gotówki w kasie. Sprzedając pozostałe aktywa (ma jeszcze ponad 1 mln akcji Pekao, kilka nieruchomości na Okęciu, o ile nie są zastawione u wierzycieli), jest w stanie utrzymać się na powierzchni przez kilka miesięcy. Trwają więc rozpaczliwe poszukiwania inwestora, który dokapitalizuje LOT i stworzy jakieś perspektywy rozwoju. Prowadzone są rozmowy z kilkoma liniami, w tym najpoważniejsze z Turkish Airlines, zainteresowanie deklarują też ponoć fundusze inwestycyjne. Eksperci wątpią w sukces tych rozmów. Nie tylko dlatego, że spółka zbyt długo pozostawała na łasce polityków i związkowców. Po prostu skończyła się już era narodowych przewoźników. Zbankrutowały szwajcarski Swiss Air i japoński JAL, skandynawski SAS jest bliski upadłości, włoska Alitalia faktycznie upadła. Holenderski KLM został przejęty przez Air France, hiszpańska Iberia przez British Airways, Austrian Airlines przez Lufthansę. Trzej lotniczy giganci – brytyjskie BA, francuskie Air France-KLM i niemiecka Lufthansa – nie zostawiają wiele miejsca na rynku dla małych konkurentów. Robi się go jeszcze mniej za sprawą tanich linii, takich jak Ryanair czy Wizzair, które niczym linie autobusowe w godzinach szczytu opróżniają porty z pasażerów. Przewlekanie prywatyzacji sprawiło, że LOT stracił dużą część rynku i traci majątek (samoloty są leasingowane), nawet sam szyld już nie przedstawia dużej wartości. Luftahansa była kiedyś zainteresowana zakupem LOT, ale z powodów politycznych sprzedawanie im naszego „rodowego srebra” nie wchodziło w grę (jeden z prezesów LOT za taką sugestię wyleciał z pracy). Teraz taka transakcja byłaby zapewne możliwa, ale dziś Lufa nie musi kupować browaru, żeby się napić piwa. Zdobywa rynek nie musząc się szarpać z LOT. Będziemy więc mieli zapewne linię Lufthansa Polska tak jak Włosi mają już Lufthansa Italia. Scenariusz łudząco podobny do historii polskich stoczni.

Adam Grzeszak, Paweł Wrabec) Dlatego pewnie Lufa będzie miała hub w Berlinie. Ale przynajmniej PPL, w przeciwieństwie do LOT, jak na monopolistę przystało, będzie trwać. W Warszawie nie ma innego lotniska. I nie będzie! A ruch pasażerski się powinien zwiększyć jak UE zacznie fundować bilety lotnicze „emerytom, rencistom, młodzieży i osobom ubogim.” P.S. Rząd zamówił w renomowanej firmie doradczej PricewaterhouseCoopers raport, czy hub w Warszawie jest w ogóle potrzebny. Odpowiem bez zamówienia: teraz to juz nie) to może zaczną od „podróży telewizyjnych w najwyższy wymiar Kultury”? Decydować o wydawaniu naszych nędznych 8 złotych miesięcznie (plus ewentualnie jakiś procent ceny telewizora w VAT-cie) ma Komitet Obywatelski. Jego nazwa ma się nam chyba dobrze kojarzyć. Mnie się bardziej kojarzy z Komitetem Centralnym.  Tylko nie wiadomo jeszcze, kto będzie I Sekretarzem w tej nowej Polskiej Zjednoczonej Partii Twórców. Jako bardzo niepoprawny politycznie chciałbym się dowiedzieć, jaki jest plan rozpowszechniania Kultury Wysokiej wśród telewidzów? Gdy państwo postanowiło nieść edukację w lud wprowadziło powszechny obowiązek szkolny – czyli chodzenia do szkoły. Ale obywatel przed telewizorem zamiast obrazków jakiegoś Twórcy, na wystawy którego nikt nie chodzi (bo nie rozumie głębi jego wyrazu), może przełączyć się na „Kiepskich”. Kto ma pilota, ten ma władzę. Więc może trzeba będzie wprowadzić powszechny obowiązek oglądania TVP i słuchania PR o określonych porach?  W stanie wojennym na przykład jednym ze sposobów obywatelskich protestów przeciwko propagandzie były masowe spacery wokół domu o godzinie 19.30, czyli w porze emisji Dziennika Telewizyjnego. Milicjanci latali więc po osiedlu i legitymowali spacerujących. Teraz mogą pokazywać o 19.30 programy Kultury Wysokiej i sprawdzać, kto nie ogląda. A potem zaczną łazić po domach i sprawdzać, czy czasami nie oglądamy jakiegoś reality show w stacji komercyjnej? Oczywiście zakładam, że Twórcy się do tego nie posuną. Bo tak naprawdę na razie nie chodzi im o to, żebyśmy my oglądali ich dzieła, tylko o to,  żeby oni mogli je tworzyć za nasze pieniądze. Jednak, jak zakłada najpopularniejsze z tak zwanych Praw Murphy’ego, „jak coś może pójść źle, to na pewno pójdzie”. Proszę pamiętać ilu było wśród rewolucjonistów, komunistów i faszystów sfrustrowanych artystów? Może „okup”, który będą im składać co roku podatnicy nie wyleczy ich frustracji wynikającej z tego, że są niedoceniani? Skoro, jak dziś głośno deklarują, nie chodzi im o pieniądze tylko o „dobro wyższe”, to może trzeba b Edzie ich twórczość oglądać. Jak powiadał bowiem wielki wielbiciel demokracji J.J. Rousseau, jeśli ktoś nie podporządkuje się woli powszechnej, trzeba go będzie do tego zmusić – czyli „zmusić do WOLNOŚCI”. I wówczas zapłacimy najdrożej. Więc może już dziś warto zacząć protestować o te głupie 8 złotych? Gwiazdowski

05 maja 2010 Robić cegłę, ale bez słomy.. Postęp  ogarnia Amerykę… Kiedyś normalny kraj. Dzisiaj maszerująca  we froncie postępu postępów.. Właśnie prezydent Barack Obama wydał zarządzenie z Białego kiedyś Domu, który teraz nazywa się Barakiem Obamy, tak przynajmniej powiedział mi jeden z „ obywateli” III Rzeczpospolitej, spędzający swoje wolne chwile pod sklepem spożywczym, z gatunku tych wiejskich.. Zarządzenie dotyczy zakazu dyskryminacji homoseksualistów, którym szpitale odmawiają prawa do odwiedzania ich przez swoich partnerów. To kolejny krok na rzecz poszerzania praw tej” społeczności”, która z wielkim naciskiem naciska, by proces ten postępował szybciej niż sam postęp w tej dziedzinie. Bo prawdziwy postęp następuje wtedy gdy  przód idzie stanowczo do przodu i tył nie pozostaje w tyle… Też idzie do przodu.. Środek łączy i tył i przód.. Szpitale też będą musiały, bo musieć to chcieć, respektować wolę pacjentów- homoseksualistów pragnących, by partnerzy reprezentowali ich w podejmowaniu kluczowych decyzji dotyczących ich zdrowia, na przykład trudnej operacji. Na razie dotyczy to szpitali, które otrzymują zwrot kosztów leczenia z państwowych funduszy ubezpieczeniowych: Medicaid oraz Medicare.. Dla najuboższych „ obywateli” USA i „obywateli „ emerytalnych.. Kto wie, co będzie w nadchodzącej przyszłości… Przyszłości pod znakiem homoseksualistów. Wygląda na to,  że homoseksualiści zrzucają kajdany, tak jak kiedyś proletariusze.. I łączą się we wspólnej sprawie równouprawnienia. Byli w końcu  dyskryminowani przynajmniej od kilku tysięcy lat.. Ale, żeby ktoś o kimś innym, o jego zdrowiu , decydował po linii sposobu zaspokajania popędu? To coś zupełnie nowego… Ciekawe jak będzie wyglądało  zarządzenie dotyczące korzystania z kont bankowych po linii seksualnego zaspokajania potrzeb . Władza zadecyduje - i już! Gdyby puścić film o zatonięciu Titanica, to wyglądałoby to tak, jakby tajemniczy ludzie żyjący pod wodą, zajmowali się łataniem dziury w statku, który łatają ja przy pomocy góry lodowej i próbują dostać się na ląd, by tam założyć rodziny. Podobnie z cofaniem historii homoseksualistów… Za jakiś czas wyjdzie organizatorom tego typu przebudowy świadomości, że wyłącznie homoseksualiści zbudowali ten świat i dzięki nim, w ogóle  ten świat istnieje.. Oczywiście poprzez usankcjonowanie w całym świecie adopcji dzieci.. Homoseksualna misja trwa, i nie jest to seksmisja.. W USA obok funduszy państwowego leczenia Medicaid, Medicare, powstanie prawdopodobnie również Medigay.. Ameryka się upaństwawia w tempie zawrotnym, bo kto by pomyślał jeszcze dziesięć lat temu, że socjalistyczny prezydent Obama przepchnie przez demokratyczny Kongres obowiązek ubezpieczenia dla wszystkich Amerykanów, za zwrotną sumę 900 miliardów dolarów.(????). Tyle zapłaci  podatnik amerykański za utopię, dania każdemu wszystkiego.. U nas właśnie ta utopia bankrutuje- w Ameryce ją wprowadzają. W wolnej kiedyś Ameryce - dzisiaj podążającej drogą  ubezpieczeniowego i homoseksualnego postępu.. Paradoksalnie  jedyny ratunek pozostaje w Chinach i Korei Północnej.. W krajach innej cywilizacji. A co z naszą kiedyś cywilizacją? Ginie na naszych oczach.. A my się spokojnie przyglądamy.. Chińczycy właśnie przejęli produkcję samochodów Volvo, a Hindusi Jaguara i Land Rovera.. Czy ktoś pomyślał by o tym jeszcze dwadzieścia lat temu.. No ale Chińczycy pod przewodnictwem Komunistycznej Partii Chin, budują u siebie kapitalizm,(????) a co za tym idzie dobrobyt, a Europa i Ameryka zmierzają do socjalizmu, który już wychodzi im bokiem, a wyjdzie jeszcze bardziej.. Jak twierdzi organizacja  Lewiatan, liczba różnych koncesji w naszej gospodarce i dopuszczeń do działalności gospodarczej wynosi już 685 (????) czyli praktycznie prawie wszystkie dziedziny naszego gospodarczego życia są trzymane  przez biurokrację za twarz.. I to jest socjalistyczny rynek, w którym kisimy się jak ogórki. Reglamentacja - władza biurokracji, reglamentacja- władza- biurokracji, reglamentacja.. Z pewnością w takim modelu za daleko nie  zajdziemy, a jak tak dalej pójdzie to wyprzedzi nas nawet Korea Północna, tak jak kiedyś Chiny, z których się śmialiśmy wesoło i namiętnie, a jeszcze do dziś niektórzy się podśmiewują. Ale ten się  śmieje, kto śmieje się ostatni.. Ile trzeba mieć pieniędzy, żeby lekką ręką wyłożyć 58 miliardów dolarów na kolejne igrzyska.. Ostatnie dane, jakie posiadałem, to  to, że Chińczycy w kasie państwa posiadają coś  ponad 2 biliony dolarów(????) A co ma w kasie USA, Europa i my razem z nią? Długi, długi i jeszcze raz długi.. Ale to się z pewnością poprawi, jak zrealizowany zostanie pomysł pana Napieralskiego polegający na utworzeniu Polskiej Rady Integracji Europejskiej, w której składzie mają się znaleźć wszyscy premierzy, ministrowie spraw zagranicznych, filozofowie… Rozumiem, że głównie profesor Magdalena środa, córka profesora Ciupaka.. Będą nas jeszcze bardziej integrować z socjalistyczną Unią Europejską, podczas gdy Chińczycy będą się integrować z wolnym rynkiem.. I kto wyjdzie z tego wszystkiego zwycięsko? Ja nie mam wątpliwości.. Demokracja- mać! WJR

Gen. Cieniuch: Padła propozycja objęcia Sztabu KTO ZASTĄPI GENERAŁA GĄGORA? Generał Mieczysław Cieniuch otrzymał propozycję przejęcia obowiązków Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Oficjalną decyzję w sprawie nominacji podejmie pełniący obowiązki prezydenta Bronisław Komorowski 5 maja lub 6 maja. - Prawdą jest, że odbyłem rozmowy, podczas których padła taka propozycja – powiedział tvn24.pl gen. Cieniuch o możliwości objęcia stanowiska szefa Sztabu Generalnego WP. Zaznaczył jednak: - Nie sądzę, że jestem jedyny. Nie powiedział, czy propozycję przyjął. Wcześniej o możliwości objęcia stanowiska przez gen. Cieniucha pisały "Dziennik Gazeta Prawna" i "Gazeta Wyborcza".

Szybka decyzja Przed trzema tygodniami w katastrofie w Smoleńsku zginął szef Sztabu Generalnego gen. Franciszek Gągor i najważniejsi wojskowi dowódcy w kraju. Władzę w siłach zbrojnych sprawują jego zastępcy. - Chciałbym tu i teraz zapowiedzieć bardzo szybkie decyzje - mówił w niedzielę pełniący obowiązki prezydenta marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. I zapowiedział, że niebawem - tuż po 3 maja - powoła nowego szefa Sztabu Generalnego. Jak argumentował, chodzi o to, żeby jeszcze bardziej umocnić Wojsko Polskie "jako siłę obronną i porządną". Dziś Marszałek Komorowski poinformował, że nazwisko szefa sztabu poda 5 lub 6 maja.

Wykształcony, obeznany... Cieniuch cieszy się bardzo dobrą opinią wśród innych generałów. - Wykształcony, obeznany z procedurami NATO, ma dobre kontakty i autorytet u kolegów z innych armii Paktu Północnoatlantyckiego - podaje "GW". Gazeta przywołuje również słowa anonimowego rozmówcy, według którego gen. Cieniuch rozmawiał już z ministrem obrony narodowej Bogdanem Klichem oraz szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego gen. Stanisławem Koziejem. - Ostateczna decyzja należy do niego, ale raczej musi ją przyjąć - mówi wysoki rangą wojskowy.

Kariera wojskowa Generał urodził się w 1951 roku w Bydgoszczy. Jest absolwentem Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Pancernych w Poznaniu, Akademii Wojsk Pancernych (1980 – 1982) i Akademii Sztabu Generalnego w Moskwie (1990 – 1992). Skończył podyplomowe Studium Operacyjno-Strategiczne w Narodowym Uniwersytecie Obrony USA w Waszyngtonie. Karierę wojskową rozpoczął w 1974 jako dowódca plutonu czołgów w 60 Pułku Czołgów w Elblągu, gdzie później dowodził kompanią. W latach 2003-2006 został pierwszym zastępcą Szefa Sztabu Generalnego WP. W 2006 roku został mianowany Polskim Przedstawicielem Wojskowym przy NATO i UE w Brukseli. Zna angielski i rosyjski. Łukasz Orłowski

"Złamią prawo, jeśli wyznaczą gen. Cieniucha" PRZEPISY SĄ BEZWZGLĘDNE Gen. Mieczysław Cieniuch, typowany na nowego szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, nie może zostać wyznaczony na to stanowisko - twierdzi były dowódca Wojsk Lądowych gen. Waldemar Skrzypczak. - Zgodnie z obowiązującą "Ustawą o służbie wojskowej żołnierzy zawodowych" jest to absolutnie niemożliwe - mówi w rozmowie z tvn24.pl. Zgodnie z artykułem 37. wyżej wspomnianej ustawy "żołnierz zawodowy w służbie stałej pełni zawodową służbę wojskową przez czas określony kadencjami na stanowisku służbowym (punkt pierwszy), a kadencja ta może trwać od 18 miesięcy do trzech lat (punkt drugi). Problem w tym, że według obowiązujących przepisów (artykuł 111, punkt 5. ustawy) każdego żołnierza zawodowego, który osiągnął 60-lat, "zwalnia się z zawodowej służby wojskowej". Generał Cieniuch, który w rozmowie z tvn24.pl potwierdził, że usłyszał propozycję objęcia funkcji szefa sztabu generalnego, wiek ten osiągnie dokładnie 24 stycznia. - Czyli zostaje osiem miesięcy. Takie wyznaczenie jest zatem niemożliwe. Każdy, kto mając świadomość tych przepisów, zdecyduje inaczej, złamie prawo - twierdzi kategorycznie gen. Skrzypczak.

"Trudno powiedzieć" Rzecznik MON Janusz Sejmej, pytany o sprawę najpierw stwierdził: - Trudno jest mi się w tej chwili na ten temat wypowiadać, ponieważ nie mam przed sobą ustawy. Po chwili jednak dodał, że 60 urodziny gen. Cieniuch będzie miał dopiero za kilka miesięcy. - A to nie bez znaczenia, bo nowe przepisy są w drodze - wyjaśnia. W sejmowej Komisji Obrony trwają intensywne prace nad przygotowaniem projektu, zgodnie z którym m.in. na najwyższych stanowiskach w polskim wojsku generałowie mogliby służyć do 65 roku życia (część członków komisji opowiada się za wyznaczeniem granicy na 63. rok życia, ale dla wszystkich generałów, bez względu na zajmowane stanowisko). Sprawozdanie podkomisji w tej sprawie zostanie przyjęte najprawdopodobniej w przyszłym tygodniu. - Jest ogromna szansa, że już podczas następnego posiedzenia Sejmu nasz projekt trafi pod głosowanie sejmowe - kończy przewodniczący. Potem musi trafić do Senatu i na biurko prezydenta.

Czaban: Wykluczam, by prezydent kazał lądować Piloci powinni powiadomić prezydenta o trudnych warunkach panujących na lotnisku. Raczej wykluczam wersję, by prezydent mógł powiedzieć: "lądujcie mimo wszystko" - mówił w Kontrwywiadzie RMF FM szef szkolenia Sił Powietrznych WP gen. dyw. Anatol Czaban.

Konrad Piasecki: Dałby pan głowę za to, że załoga Tupolewa nie popełniła błędu w swoim ostatnim locie? Anatol Czaban: - Nigdy nie można tak stwierdzić, należy przy tego typu zdarzeniach, każdych zdarzeniach lotniczych, rozpatrywać wszystkie czynniki.

Czy błędem nie była sama decyzja o lądowaniu w Smoleńsku w tych warunkach atmosferycznych?- Jeżeli rzeczywiście warunki były faktycznie takie, jakie są ostatnie informacje, czyli że widzialność wynosiła 500 metrów, były to warunki poniżej minimum pilota, więc decyzja była błędna.

W tych warunkach nie powinni lądować?- Dokładnie tak.

A mieli komplet informacji?- Przypuszczam, że mieli, dlatego, że kontroler lotniska ma w swoim zakresie obowiązków przekazanie kompletnej informacji o stanie pogody, a więc o podstawie chmur, o widzialności, o zjawiskach niebezpiecznych, o wietrze.

On te informację powinien przekazać z wieży do samolotu?- Tak, dokładnie.

Wczoraj pojawiła się taka informacja, że wojskowe centrum meteorologiczne nie poinformowało załogi Tu-154 o dramatycznie pogarszającej się pogodzie na lotnisku w Smoleńsku. Czy to jest jakiś błąd, czy to mogło odegrać w tej sprawie jakąkolwiek rolę?- Centrum Hydrometeorologii Sił Wojskowych RP nie ma obowiązku informowania załogi w locie. To należy do dyżurnego operacyjnego Centrum Operacji Powietrznych. Ale przede wszystkim nie mogło tego zrobić.

Technicznie nie jest to możliwe?- Prognoza pogody z lotniska Siewiernyj przyszła o godzinie 8.20, przekazana była na COP o  8.22, start samolotu był o 7.54. 28 minut ten samolot był już na trawersie białoruskiego Mińska, COP odpowiada za przekazanie mu informacji w granicach Rzeczpospolitej.

Czyli rozumiem, że było tak, że oni jedyną wiedzę, jaką mogli mieć, to mogli mieć z wieży, ale mogli też mieć od załogi jaka, która lądowała tam godzinę wcześniej. Mieli kontakt z tą załogą?- Dzisiaj wiadomo, że załoga jaka się kontaktowała, natomiast wiedzę mogli mieć z trzech punktów: z kontroli obszaru, bo przecież byli pod kontrolą w strefie na terenie Białorusi, wiedzę mogli mieć od kontrolera lotniska Siewiernyj - i to była najwłaściwsza i najbardziej wiarygodna informacja oraz oczywiście mogli też uzyskać informacje od załogi jaka.

A załoga jaka informowała, że na lotnisku źle się dzieje? - Prawdopodobnie tak, dzisiaj przypuszczam, że to tylko komisja może stwierdzić, jak to się działo.

A jak, który lądował godzinę wcześniej, miał jakiekolwiek kłopoty z podejściem do lądowania? - Nie miał i dzisiaj wiemy z jednych źródeł, że jak miał widzialność ok. półtora kilometra, czyli powyżej minimum, a z drugiego źródła, że miał dwa kilometry, więc była to jeszcze lepsza widzialność.

Przy tej mgle, przy tych warunkach atmosferycznych, oni mieli w ogóle szanse wylądować?- Ten samolot, ta załoga posiadała dopuszczenia minimalne. Jeżeli założymy, że były to tylko dwie NDB, podstawa chmur 120, widzialność 1800. Jeżeli założymy, że system RSP spełniał kryteria, żeby zaliczyć, że było to NDP z RSP, to mieli podstawę 100 m i widzialność 1200. Przy tych warunkach, myślę o widzialności 500 m, nie mieli prawa tam lądować.

Rzeczywiście trzy razy okrążali lotnisko, żeby zobaczyć jaka jest pogoda?- Tego nie wiemy.

Ale to czasowo jest w ogóle możliwe? - Przypuszczam, że chyba nie, dlatego, że start był o 7.54, a ostatnie informacje nt. tego zdarzenia, że to była godzina 8.41, biorąc pod uwagę czas lotu do miejsca ok. godziny, przypuszczam, że raczej nie jest prawdopodobnym, żeby mogli robić trzy zejścia.

Panie generale, czy jest możliwe, że tam wszystko działało prawidłowo, że samolot był sprawny, że piloci wiedzieli jaka jest pogoda a mimo wszystko podjęli świadomą decyzję, żeby zejść tak daleko od pasa - tak nisko nad ziemię? - Nigdy nie szkolimy, nie uczymy podejmowania jakiegokolwiek ryzyka - szczególnie przy lotach o statusie HEAD - przy lotach z osobami ważnymi. Jeżeli jakiekolwiek z kryteriów do takiego lotu nie jest spełnione, czyli przykładowo podstawa czy widzialność jest poniżej minimum pilota, to po prostu się nie ląduje. Nie wiem, co mogło się stać, że załoga tę wysokość przekroczyła.

A co mogło się stać, że oni nie zareagowali na ten system ostrzegawczy, który krzyczał do nich, żeby się podnosili? - System ostrzega zawsze - bez względu na to, gdzie by to było i nigdy się nie lekceważy tej drugiej fazy ostrzegania, czyli kiedy system TAWS ostrzega już konkretnie - PULL UP, czyli mówi: "nabieraj".

Ale ten system miał prawo działać na tym lotnisku, bo wiem, że to lotnisko nie jest w tych systemach komputerowych, które sterują tym systemem? - Dzisiaj nie wiemy, czy to lotnisko było wprowadzone do systemu TAWS. Przypuszczamy, że raczej nie. Ale bez względu na to, czy to lotnisko było wprowadzone, czy nie - jeżeli komputer obliczył, że za 30 sekund istnieje prawdopodobieństwo zderzenia z ziemią, on krzyczał - "nabieraj wysokość". Jeżeli lotnik nie widzi pasa - nabiera. To jest kardynalna zasada w lotnictwie.

To dlaczego tym razem nie nabierał? - Tego właśnie nie wiemy. To ustali komisja i na pewno nie będzie to łatwe. Nie wierzę, panie generale, że nie miał pan swojej hipotezy o tym, co przesądziło, że doszło do tej katastrofy. - Jak się przysłuchuję wielu hipotezom, w każdej jest coś, co może chwytać słuchacza. Natomiast zostawmy tę sprawę komisji. To są naprawdę sprawy dość skomplikowane i każda hipoteza nosi jakieś ryzyko błędu.

Jak to jest - jeśli jest zła pogoda, jeśli piloci dostają informację o tym, że jest mgła, czy jest taki obowiązek - zwyczaj, że oni powiadamiają pasażerów - głównego pasażera - prezydenta w tym przypadku, o tym, że są kłopoty z  lądowaniem? - Powinni powiadomić.

Czyli powinni powiadomić prezydenta o tym, że mogą być kłopoty?- Powinni powiadomić o trudnych warunkach panujących na lotnisku.

Jaka może być wtedy reakcja?- Tego nie wiemy. Reakcja, myślę, jest tylko jedna. Jeśli warunki są trudne, to wybieramy wersję optymalną, a tych wersji było kilka w tej sytuacji.

A czy w takiej sytuacji najważniejszy człowiek na pokładzie, poza pilotem - prezydent, premier - może powiedzieć: "lądujcie mimo wszystko"? - Nigdy bym takiej wersji nie rozpatrywał.

Wyklucza pan taką wersję?- Raczej wykluczam.

Panie generale a dopuszcza pan do siebie taką myśl, bo pojawiły się takie informacje, że w kokpicie zapanowała panika w tych ostatnich kilkudziesięciu sekundach, że piloci zaczęli się spierać między sobą - co tak naprawdę robić?- Nie sądzę - zawsze dowodzi kapitan, czyli pilot, który jest na lewym fotelu. To jest pan i władca na samolocie. Nie jest możliwym, żeby załoga przeszkadzała mu w czymkolwiek.

Co pan zrobi, jeśli okaże się, że zawiodła załoga, że zawiedli ludzie, że zastrzeżenia wobec systemu szkolenia nie są jednak bezzasadne? - Ci piloci byli wyszkoleni w połowie 2008 roku. My dzisiaj w ostatnich dwóch latach nie możemy mówić o systemie ich szkolenia. Oni byli już wyszkoleni. Oni podtrzymywali nawyki - utrzymując aktualności w warunkach i elementach.

A jeśli popełnili kardynalny błąd - będzie pan miał do siebie pretensje?- Ja nie odpowiadam za szkolenie szeregowego pilota w lotnisku, natomiast zawsze mam pretensje do siebie za każdego żołnierza z 18 tysięcy. Jeżeli coś niedobrego dzieje się na poligonie, czy są wypadki drogowe, czy są jakieś zdarzenia, gdzie ludzie cierpią - zawsze do siebie mam pretensje, bo zawsze się zastanawiam, co można było zrobić, żeby było lepiej. RMF

„Sensacji” ze Smoleńskiem Dziś w TVN próbowano (Dokumentacja sporu FAKTY "Fakty" zaczynamy od nowego dokumentu, który wypływa w samym środku wymiany ciosów między urzędnikami Kancelarii Prezydenta a MON. "Fakty" dotarły do listy pasażerów Tupolewa sporządzonej i przesłanej do specpułku wożącego VIP-ów przez kancelarię Lecha Kaczyńskiego. Wynika z niej, że to prezydenccy urzędnicy zdecydowali o tym, kto ostatecznie otrzymał zaproszenie na pokład razem z prezydentem. Po co ta dyskusja?) sprokurować kolejną sensację. PP. Kamil Durczok i Dariusz Prosiecki z minami prokuratorów od najcięższych wyroków roztrząsali, kto właściwie zaprosił tych wszystkich 96 ludzi na pokład prezydenckiego Tu-154M? Najwyraźniej uważali, że jeśli znajdą tego, kto ich zaprosił - to da się go oskarżyć o spowodowanie ich śmierci!! Ponieważ śp. Lecha Kaczyńskiego ani szefa Jego Kancelarii przed sąd nie da się już zaciągnąć, skrupiło się na... JE Bogdanie Klichu. Prezenterzy TVN oskarżyli Go o to, że... nie wiedział, że siedmiu najwyższych rangą dowódców leci do Smoleńska. A niby dlaczego miałby się tym interesować? A gdyby na zaproszenie kogoś innego wybrali się na polowanie – to też mieliby się meldować u Ministra ON, cywila zresztą??!!? Sądzę, że gdyby ktoś zechciał w Polsce powtórzyć „spisek prochowy” śp. Gwidona Fawkesa i wysadził w powietrze budynek Sejmu wraz z obradującymi in gremio Posłami – to prezenterzy TVN pytaliby z groźnymi minami: „Kto dopuścił do tego, by 443 spośród 460 Posłów znalazło się w jednym – tak narażonym na ataki terrorystyczne – miejscu?” Przypominam TVN-owi, że pragmatyka wojskowa zakazuje latania jednym samolotem dowódcy i jego zastępcy. Każdy z Generałów miał zastępcę, który po śmierci Go zastąpił, w wojsku nie powstało z tego powodu najmniejsze zamieszanie... więc o co, do Diabła, chodzi? I wreszcie kilka szybkich polemik: {Aleister} pisze: Z jednym się nie zgodzę. Z lądowaniem w Tbilisi nie do końca było tak, jak twierdzi JKM. Otóż JKM sugeruje, że Gruzini zapewniali kpt. Pietruczuka, że na pasie startowym nie ma lejów po bombach, a on mimo to odmówił. W rzeczywistości o niczym go nie zapewniali, bo się po prostu nie udało im z sobą dołączyć. kpt. Pietruczuk nie zdecydował się na lądowanie, bo na dobrą sprawę nie wiedział, czy aby lotniska nie kontrolują już Rosjanie. Zawiezienie prezydenta prosto w ręce obcego wojska chyba miałoby swój paragraf? Poza tym prezydencki Tupolew nie miał żadnych systemów obronnych. Należy przy tym zauważyć, że samolot Sarkozy’ego, który wtedy wylądował:
a) Miał zamontowane systemy obronne na wypadek znalezienia się pod ostrzałem
b) miał lepszy sprzęt łącznościowy, bo się jednak z Tbilisi zdołał połączyć.

Otóż nie wiem, skąd {Aleister} czerpie te informacje - ale nie wydaja sie one wiarygodne. Zaczynając od końca: jakie "systemy obronne" może mieć, cywilny w końcu, samolot?!?? Miałby podjąć walkę z myśliwcami - czy walczyć na ziemi? Jedno i drugie wydaje sie nonsensem.  Z punktu widzenia prawa międzynarodowego wojska gruzińskie były dokładnie tak samo "obce" jak wojska rosyjskie.

Gdyby samolot wylądował na terenie zajętym przez Rosjan, poinformowano by tylko kapitana, że chyba sie pomylił - i tyle. I odprawiono by gości (chłodno...) z powrotem.  Jest dla mnie nie do pojęcia, by w XXI wieku prezydenci czterech państw (i premier piątego...) nie mieli precyzyjnej informacji, gdzie znajdują się wojska rosyjskie! Tym bardziej, że cztery z tych pięciu państw były w znakomitych stosunkach z USA... Nie bardzo też wierzę w niemożność połączenia sie przez radio z lotniskiem - ani JE Lecha Kaczyńskiego z JE Michałem Saakashvilim... Przecież ta wizyta była omówiona i przygotowana. {JMP} pisze, że lotnisko w Tbilisi było zamknięte. jak mogło być zamknięte, skoro JE Michał Saakashvili tak znamienitych gości zaprosił? A poza tym: akurat parę dni temu polski "Jak" najspokojniej wylądował na lotnisku pod Bydgoszczą (po JE Radosława Sikorskiego) choć było zamknięte. I potem wystartował. Bez pomocy wieży kontrolnej. Wreszcie sprawa najważniejsza. Sprzeciwienie się Zwierzchnikowi Sił Zbrojnych wymaga cywilnej odwagi. Czy jednak żołnierza, który na komendę "Do ataku!"  nie wyskakuje z okopu, bo sie boi - nazwiemy bohaterem, który odważnie sprzeciwił sie dowódcy?  Zresztą {antares} słusznie to punktuje. Wreszcie sprawa wczorajszego wpisu... Kibicowałem właśnie zawodom bilardowym (konkretnie: snookera) - i komentator powiedział: "Taką bilę mógłby zaryzykować gdyby miał właściwe nastawienie; w obecnej sytuacji wolał nie ryzykować". Otóż to! Ocena z zewnątrz, czy ryzyko jest "nadmierne", czy "nie" jest niemożliwa. Szanse pomyślnego lądowania maleją lub rosną parokrotnie w zależności od tego, czy jakieś pasemko mgły pojawi sie pod samolotem. Tego nie ma jak sprawdzić ani wymodelować. Ale zależą też od nastawienia pilota: jeśli czuje się pewnie, szanse znacznie rosną. Jeśli czuje się niepewnie...Tylko: jak komisja ma sprawdzić, jak sie wtedy wewnętrznie czuł pilot? A w ogóle to poczekajmy z gdybaniem na opublikowanie taśm... JKM

MAM DUŻO PYTAŃ rozmowa z Małgorzatą Wassermann "Rosjanie chcieli, żebym podpisała oświadczenie, że mogą spalić rzeczy ojca. Rosyjska psycholog powiedziała mi, że są to strzępy ubrania pobrudzone krwią, benzyną i błotem i właściwie nic z nich nie zostało. Zgodziłam się. Tymczasem wśród rzeczy ojca, które mi potem oddano, były prawie niezniszczone blankiety biletów LOT, różaniec, harmonogram pobytu w Katyniu, telefon komórkowy, który nie był uszkodzony i działał." Z Małgorzatą Wassermann, córką posła PiS, rozmawia Dorota Kania ("Gazeta Polska").

W jaki sposób dowiedziała się pani o śmierci ojca w katastrofie prezydenckiego samolotu Tu-154? W sobotę rano z mediów. Radio RMF przerwało program, by przekazać tę informację. Później w telewizji została podana infolinia, na którą mogły telefonować rodziny. Pierwszy raz zadzwoniłam tam około 13.00. Usłyszałam, że tata wsiadł na pokład samolotu, a na chwilę obecną jedynie mogą nam zaoferować pomoc psychologa i na tym rozmowa się skończyła. Kilka godzin później na pasku informacyjnym w telewizji przeczytałam, że jest organizowany wyjazd rodzin ofiar katastrofy do Moskwy. Ponownie zadzwoniłam na infolinię – rozmawiająca ze mną kobieta powiedziała, że jest to „plotka medialna”.

Czy w sobotę zgłosił się do pani lub rodziny ktoś ze strony polskich władz? Nie. W niedzielę rano z telewizji dowiedziałam się, że w Warszawie gromadzą się rodziny, które mają lecieć do Moskwy. Zadzwoniłam na infolinię i ustaliłam, że my dojedziemy. Około południa poinformowano nas telefonicznie, że ojciec został na sto procent zidentyfikowany i czy w takiej sytuacji nadal chcemy jechać. Kolejne telefony z taką samą informacją otrzymaliśmy z MSZ oraz infolinii. Ponieważ powiedziano nam trzykrotnie, że ojciec został zidentyfikowany na pewno i informowano nas, że nie trzeba jechać, zrezygnowaliśmy z wyjazdu do Moskwy. Poinformowano mnie również, że mogę w imieniu rodziny ustanowić pełnomocnika. W niedzielę pobrano od nas także DNA. W poniedziałek usłyszałam, jak minister Ewa Kopacz czyta listę zidentyfikowanych osób – ojca na niej nie było.

Poinformowano panią, kto rozpoznał ciało Zbigniewa Wassermanna? Nie, ale w mediach pojawiła się wiadomość, że Jarosław Kaczyński, który był w Smoleńsku identyfikować ciało brata, prezydenta Lecha Kaczyńskiego, dokonał tej identyfikacji. Zadzwoniłam do posła Adama Bielana, który stwierdził, że identyfikacja ojca nie miała miejsca. Skontaktowałam się z biurem PiS i posłowie zaczęli ustalać, jaki jest stan faktyczny. Poseł Beata Kempa i Andrzej Adamczyk wielokrotnie dzwonili w różne miejsca, by cokolwiek ustalić. Zdecydowaliśmy, że jedziemy do Moskwy: ja, moja bratowa i dyrektor biura ojca. Bardzo szybko załatwiono nam wizy i we wtorek przed południem wylecieliśmy do Moskwy.

Co się działo po przylocie? Od razu pojechaliśmy do instytutu medycznego, gdzie wprowadzono nas do dużej auli. Było tam mnóstwo ludzi, do których podchodzili rosyjscy prokuratorzy, tłumacz i psycholog. Gdy przyszła nasza kolej, zapytano nas o znaki szczególne ojca, wygląd i ubranie. Po ich opisaniu powiedziano nam, żeby zejść na dół, gdzie są przechowywane ciała. Ponieważ już wcześniej ustaliliśmy, że identyfikacji dokonają moja bratowa i dyrektor biura ojca, ja zostałam, a oni poszli z rosyjskim prokuratorem, tłumaczem i psychologiem.

Długo pani na nich czekała? Zaraz po ich odejściu podeszła do mnie kobieta świetnie mówiąca po polsku, bez żadnego akcentu. Zapytała, czy zgodzę się na kilka formalności, bo będzie szybciej.

Zgodziła się pani? Oczywiście, że tak. Powiedziano mi, żebym podpisała dokument, że są to zwłoki ojca. Zadzwoniłam do bratowej, która potwierdziła identyfikację. Podpisałam dokument i wtedy rozpoczęło się przesłuchanie. W pewnym momencie pani psycholog, która wcześniej do mnie podeszła, powiedziała mi, że przesłuchujący mnie rosyjski prokurator, do którego zwracała się po imieniu, jest szefem wszystkich prokuratorów. Zapytałam wtedy, czy ona jest Rosjanką – powiedziała, że tak. Byłam zaskoczona, bo mówiła w naszym języku jak rodowita Polka.

Była cały czas podczas pani przesłuchania? Tak, siedziała przy mnie i cały czas do mnie mówiła.

Ile trwało przesłuchanie? Prawdopodobnie około sześciu godzin.

Dlaczego tak długo? Zaczęło się od spisywania moich danych. Prokurator mając przed sobą mój paszport, w którym były moje dwa imiona, zapytał mnie, czy używam jednego imienia, czy dwóch. Odpowiedziałam, że jednego. Wpisał jedno imię w protokół, a ja na chwilę wyszłam. Po powrocie stwierdził, że w paszporcie są dwa imiona i trzeba na nowo spisać protokół. Wówczas odpowiedziałam, że przecież o tym wiedział, mało tego, dokładnie mnie o to pytał. Powiedziałam, że jestem prawnikiem i z mojej wiedzy wynika, że na dole protokołu możemy dopisać informacje o drugim imieniu. Usłyszałam, że tego nie przewiduje rosyjska procedura i wszystko trzeba spisać na nowo. Pytano mnie, gdzie pracuję, jaki jest adres mojej pracy i telefon, gdzie mieszkam. Po zakończeniu odbierania danych ponownie na moment opuściłam pokój. Kiedy wróciłam, któraś z tych osób podała mi długopis i ja się podpisałam. Za chwilę okazało się, że znowu pojawił się problem, bo na jednej stronie podpisałam się na niebiesko, a na innej na czarno. I znów prokurator powiedział mi, że wszystko musimy zrobić od nowa, ponieważ w rosyjskiej procedurze dokumenty muszą być podpisane jednym kolorem długopisu. Po jakimś czasie odmówiłam udziału w dalszych czynnościach, na co Rosjanka przedstawiająca się jako psycholog, tłumaczyła mi, że jestem w szoku, dlatego nic nie rozumiem, i chciała podać mi leki uspokajające

Zażyła je pani? Nie byłam w szoku, wiedziałam, co się dzieje, i żadne leki nie były mi potrzebne. Zresztą polscy psychologowie powiedzieli później, że byliśmy jednymi z najbardziej opanowanych i spokojnych ludzi, którzy przyjechali na identyfikację.

Po spisaniu danych przesłuchanie trwało nadal? Tak. Samo spisywanie danych i poprawki trwało ponad dwie godziny. Później prokurator pytał mnie, kto mieszka z ojcem w domu, jak ma na imię druga wnuczka i po co przyjechał do Rosji. Odpowiedziałam, że siedemdziesiąt lat temu zostali tutaj zamordowani polscy oficerowie i przyjechał oddać im hołd.

O co jeszcze pytał rosyjski prokurator? Czy przyjechałam razem z ojcem do Rosji, kiedy ostatni raz się z nim widziałam, kiedy przekraczałam razem z nim granicę. Kolejne pytanie dotyczyło tego, kto z nim przyjechał. Zapytałam, czy mam wymienić nazwiska wszystkich pozostałych 95 osób, które zginęły w katastrofie. Po tym pytaniu powiedziałam, że chcę już zakończyć czynności i nie będę dalej zeznawać. Tym bardziej że moja bratowa i dyrektor biura ojca czekali na mnie na dole. Stwierdziłam, że chcę zabrać rzeczy taty, i mimo że wcześniej powiedzieli, że będę musiała oddać krew – bo ich nie interesuje materiał genetyczny pobrany w Polsce – odmówiłam. Wówczas dowiedziałam się, nie oddadzą ciała ojca, dopóki nie pobiorą mi krwi.

Zgodziła się pani? Tak, ale zanim to nastąpiło, prokurator zapytał mnie, na ile wyceniamy to, co się stało. Odpowiedziałam, że ta tragedia nie ma ceny i nie jest w stanie wyobrazić sobie, co przeżywamy. Dodałam, że nie będziemy skarżyć państwa rosyjskiego za tę katastrofę, na co on stwierdził, że nigdy nic nie wiadomo.

Po oddaniu krwi pojechała pani do hotelu? Ponieważ towarzyszące mi osoby musiały opuścić budynek, zadzwoniłam do polskiej ambasady i po kilkunastu minutach przyjechał nasz przedstawiciel, który towarzyszył mi do końca czynności. Nie skorzystałam z propozycji prokuratora, że osobiście odwiezie mnie do hotelu.

Jak zakończyło się przesłuchanie? Powiedzieli mi, żebym podpisała oświadczenie, że mogą spalić rzeczy ojca. Zadzwoniłam do mamy, ona chciała je odzyskać. Wtedy rosyjska psycholog stwierdziła, że są to strzępy ubrania pobrudzone krwią, benzyną i błotem i właściwie nic z nich nie zostało. Ostatecznie zgodziłam się więc na ich spalenie i podpisałam dokumenty. Teraz tego żałuję.

Dlaczego? Bo czas na analizę i przemyślenia przyszedł w Polsce. Rozpoznałam rzeczy ojca, które mi oddano: prawie niezniszczone blankiety biletów LOT, z których korzystał w Polsce na trasie Kraków–Warszawa, różaniec i etui, harmonogram pobytu w Katyniu, telefon komórkowy, który nie był uszkodzony i działał. Jeżeli ubranie było kompletnie zniszczone, to gdzie był telefon i dlaczego ocalał? Skąd Rosjanie wiedzieli, że to jest właśnie jego telefon? Dlaczego w tak dobrym stanie zachowały się papierowe bilety i harmonogram, które ojciec miał przy sobie, a ubranie w katastrofie zostało całkowicie zniszczone? Na te pytania chyba mi już nikt nie odpowie.

DAŁ BEZ PRZETARGU MILIONY, DZIŚ BADA KATASTROFĘ Dzięki decyzjom szefa MSWiA Jerzego Millera do dwóch informatycznych firm bez przetargu trafiło ponad 4 mln zł - informuje "Dziennik Gazeta Prawna". To właśnie Miller zastąpił niedawno Edmunda Klicha na stanowisku szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Ponad 4 mln zł, bez przetargów, trafiło do dwóch informatycznych firm dzięki decyzjom szefa MSWiA Jerzego Millera. Teraz podlegli mu urzędnicy piszą rozporządzenie, dzięki któremu obie firmy staną się faworytami w wyścigu o publiczne zamówienie warte minimum 300 mln zł - ustalił "DGP". Dziennik odkrył, że Miller - jeszcze jako wojewoda małopolski - budując tamtejsze Centrum Powiadamiania Ratunkowego, całkowicie ominął tryb przetargowy. Choć wiele firm teleinformatycznych oferowało podobne programy (np. Wasko z Gliwic) wojewoda zdecydował się na rozwiązanie czeskiej firmy MediumSoft, której reprezentantem w Polsce jest poznański CompWin. Z dokumentacji zgromadzonej w Urzędzie Zamówień Publicznych wynika, że pierwsza umowa z CompWin została podpisana przez wojewodę Millera 2 grudnia 2008 r. Jej wartość wynosiła 52 tys. zł., czyli tuż poniżej progu 15 tys. Euro, od którego istnieje ustawowy obowiązek organizowania przetargupo roku CompWin otrzymał kolejny przelew z konta UW w Krakowie. Kwotę 915 tys. zł - według umowy Urząd Wojewódzki płacił "za dzierżawę" systemu. Firmy MediumSoft i CompWin dostały jeszcze jeden przelew za ten sam system: 3 mln zł. Tym razem Urząd Wojewódzki w Krakowie zapłacił za „przejęcie na własność” systemu, gdyż wcześniej zgodnie z umowami jedynie go dzierżawił. W ten sposób do firm CompWin i MediumSoft bez przetargów trafiło łącznie ponad 4 mln zł! Jednak to niewielka suma wobec zarezerwowanych już środków z dwóch programów unijnych na zbudowanie ogólnokrajowego systemu 112. Z danych dostępnych publicznie wynika, że koszt budowy wyniesie 450 mln zł. Wewnętrzny dokument MSWiA wskazuje, że sam system informatyczny będzie kosztował 300 mln zł. Według informacji "Dziennika", Miller po objęciu resortu rozpoczął pracę nad nowym projektem rozporządzenia o numerze 112, przerywając pracę trwające kilka lat. Czy chciał przeforsować "rozwiązania" wdrożone w Małopolsce? Dodajmy, że Jerzy Miller stanął tydzień temu na czele Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych (choć z lotnictwem nigdy nie miał nic wspólnego!). Zastąpił na tym stanowisku Edmunda Klicha, który krytycznie wyrażał się o polsko-rosyjskiej współpracy przy śledztwie w sprawie katastrofy pod Smoleńskiem. (wg, dziennik.pl, Niezależna.pl)

Zgoda na szantaż Esbecy, którzy uzyskają dostęp do akt IPN, mogą swe ofiary skrzywdzić po raz kolejny. Niezależnie od tego, jakie były przyczyny tragedii smoleńskiej, ze smutkiem należy stwierdzić, że są pojedyncze osoby, a nawet całe środowiska, które już wkrótce skorzystają na śmierci śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego najbliższego otoczenia. Przede wszystkim dotyczy to funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa i ich tajnych współpracowników. Śmierć ta bowiem przekreśliła możliwość zablokowania nowej ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, co dało funkcjonariuszom komunistycznego „imperium zła" dostęp do materiałów zbieranych przez nich na potrzeby gnębienia swych ofiar. Bronisław Komorowski, składając swój podpis pod ową ustawą, otworzył szeroko esbekom drzwi do archiwów. A uczynił to, nie posiadając społecznego mandatu do podejmowania takich decyzji. Co więcej, postapił wbrew woli nie tylko prezydenta, ale i opinii śp. rzecznika praw obywatelskich Janusza Kochanowskiego i śp. prezesa Janusza Kurtyki oraz wielu innych tragicznie zmarłych osób, które za życia przeciwko temu głośno protestowały. Od chwili podpisania ustawy, jeżeli nawet zostanie ona przez przez posłów skierowana do Trybunału Konstytucyjnego, to i tak każdy esbek dostanie do wglądu nie tylko swoją teczkę personalną, ale i wytworzone przez siebie do tej pory nie zdają sobie z tego sprawy. Oto kilka grup „haków", które znam z kwerendy tych akt: zdrady małżeńskie, skłonności homoseksualne, alkoholizm i inne nałogi, konflikty personalne, zwłaszcza w rodzinach i zakładach pracy, choroby psychiczne i wszelkie inne problemy ze zdrowiem (w PRL nagminnie łamano tajemnicę lekarską) oraz negatywne cechy charakteru. Dla przykładu,: Wydział IV SB, przeznaczony do walki z Kościołem katolickim, każdemu z duchownych, nawet klerykowi, zakładał tzw. TEOK, czyli „teczkę ewidencji operacyjnej na księdza", w której aż w kilkudziesięciu rubrykach wpisywano materiały uzyskiwane na podstawie donosów, podsłuchów, inwigilacji czy łamania tajemnicy korespondencji. Pisząc swoją książkę „Księża wobec bezpieki", miałem dostęp do wszystkich tych materiałów. Jednak ze względów etycznych żadnej z tych kompromitujących spraw nie ujawniłem. Podobnie postępowali inni historycy, co było niepisaną umową między nimi. Wpuszczenie zaś do tych archiwów esbeków to jakby udostępnienie przez władze banku zawodowym złodziejom kont bankowych osób, które oni nie tylko wcześniej okradli, ale i mają zamiar okraść po raz drugi. Nie ma więc wątpliwości, że wielu z b. pracowników SB i innych tajnych służb może wykorzystać wszystko to do szantażu swych ofiar i ich rodzin. Ludzie, którzy uczynili w przeszłości tyle zła, nie cofną się przed niczym, np. przed wyłudzeniem pieniędzy od swych ofiar, zwłaszcza w sytuacji, gdy zmniejszono im dotychczasowe emerytury. Być może wytworzy się też nowy biznes, polegający na handlu wiedzą o sprawach kompromitujących. Od dziś funkcjonariusze bezpieki mogą wznosić toasty za zdrowie Bronisława Komorowskiego i jego zwycięstwo w wyborach. Od dziś także byli represjonowani i prześladowani przez system komunistyczny, a także ich bliscy, będą znów żyli w strachu. Z innych spraw związanych z IPN czuję się zmuszony ustosunkować do ostatnich działań prof. Franciszka Ziejki, który był łaskaw w imieniu założycieli fundacji Panteon Narodowy „przypomnieć" kurii krakowskiej, kto może, a kto nie noże być pochowany w kryptach pod kościołem świętych Piotra i Pawła w Krakowie. Oczywiście dotyczyło to pochówku śp. Janusza Kurtyki. Krypty są własnością Kościoła, a ów Panteon jest potrzebny archidiecezji krakowskiej jak piąte koło u wozu. Co więcej - uwaga! - wspomniana fundacja nie ma nawet rejestracji. Niemniej jednak „przypomnienie" było na tyle dobitne, że władze archidiecezji momentalnie zmieniły decyzję. O co tym razem poszło? Jak mówi stare powiedzenie, jesli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. A w przydzielaniu owych pieniędzy, zwłaszcza tych przeznaczonych na remont zabytkowych obiektów kościelnych, Ziejka ma ważny głos, gdyż od 2005 r. pełni funkcję przewodniczącego Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa. Ponoć „pecunia non olet", ale w tym wypadku nie tylko śmierdzi, ale wręcz cuchnie. Biorąc pod uwagę, kogo krakowski „salon" ma zamiar tam w przyszłości pochować, można stwierdzić także, że to nie prezes Kurtyka był niegodny Panteonu, ale ów Panteon nie był godny tego, aby spoczywał w nim tak uczciwy i prawy polski patriota. Na koniec zapraszam 6 maja o g. 18 na spotkanie autorskie w budynku „Sokoła" w Nisku na Podkarpaciu oraz 9 maja o g. 14 na mszę św. w kościele Dominikanów we Wrocławiu ku czci ofiar z okazji 95. rocznicy ludobójstwa Ormian w Turcji i 66. rocznicy ludobójstwa w Kutach nad Czeremoszem. Z kolei Kresowianie i samorządowcy zapraszają 8 maja o g. 15 na konferencję „Wołyń - przerwane milczenie" w domu Wspólnoty Polskiej w Ostródzie oraz 9 maja o g. 11 na poświęcenie i odsłonięcie pamiątkowej tablicy na dworcu kolejowym w Malborku, na którym równo 65 lat temu z bydlęcych wagonów wyładowani zostali Polacy zza Buga, wypędzeni na zawsze ze swojej ojcowizny. Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski

Spojrzenie w przyszłość

1. To miał być wizerunkowy hit Platformy – ocieplenie stosunków z Rosją. Oto wreszcie normalna partia, normalni politycy, prawdziwie europejski premier, który potrafi po partnersku rozmawiać z Rosjanami, który nie pielęgnuje antyrosyjski fobii ni urazów. A Polacy tego chcą.Rosjan w gruncie rzeczy lubimy, w końcu to bracia Słowianie,zagrożenia ze strony Rosji na horyzoncie nie widać, sprzedadzą nam gaz, kupią jabłka i kiełbasę – kochajmy się! A PiS, z jego wmówionymi mu i przypisanymi antyrosyjskimi fobiami, stałby się jeszcze bardziej ośmieszony.

2. To dla takiego efektu potrzebne były dwie uroczystości w Katyniu. To dlatego Tusk wolał świętować katyńską rocznicę z premierem Rosji Putinem niż z prezydentem Polski Lechem Kaczyńskim. To dlatego polski premier wpisał się dokładnie w rosyjski scenariusz tych obchodów, tak opracowany, żeby zmusić Polaków do organizacji dwu uroczystości. Bo przecież wiadomo, że jak mają być dwaj premierzy, to obecność prezydenta stwarza dyplomatyczne problemy nie do przezwyciężenia.

Po uroczystościach katyńskich Tusk chodziłby w glorii architekta polsko-rosyjskiego ocieplenia, a Lechowi Kaczyńskiemu czarny PR umacniałby wizerunek niepoprawnego rusofoba. Rosjanie doskonale zagrali na ten podział, a polski premier chętnie wziął udział w tej grze.

3. Katastrofa smoleńska pokrzyżowała szyki. 10 kwietnia przykrył niemal całkowicie wydarzenia z 7 kwietnia. Już nikt nie pamiętał Tuska i Putina na pierwszych katyńskich uroczystościach, gdy oglądaliśmy obraz dymiących zgliszcz samolotu. Zadbano więc o szybkie zdjęcie obu premierów, jak się obejmują na tych zgliszczach. Premier Tusk tak się śpieszył do spotkania z Putinem na miejscu katastrofy, że rozpędzony wyprzedził Jarosława Kaczyńskiego, jadącego odnaleźć ciało brata. Samochód Kaczyńskiego musiał ustąpić drogi Tuskowi i jego eskorcie, śpieszącym się bardzo na pocieszenie Putina.

4. Pomijając kontekst katastrofy – bardzo bym się cieszył z polsko-rosyjskiego pojednania, bo tak jak przeciętny Polak, a może nawet bardziej, lubię Rosjan, cenię ich kulturę, czuje więź z ich słowiańską duszą. Ale powiem szczerze – ja nie potrzebuję polskorosyjskiego pojednania, bo ja się z Rosjanami nigdy nie kłóciłem, jako z ludźmi, czy nawet jako z narodem. I sądzę, że większość Polaków myśli podobnie, w sferze ludzkiej jesteśmy pojednani i żadnych specjalnych gestów nam nie trzeba.

5. Inaczej jest w sferze władzy. Tu z kolei gesty pojednania nie są potrzebne, bo nic nie znaczą. Powiem więcej – te gesty mogą być nawet szkodliwe, bo stwarzają złudzenie, że w stosunkach politycznych między Polską i Rosją znikają wszelkie problemy. A one nie znikają, wręcz przeciwnie, one rosną.

6. Rosja powoli wychodzi ze swojej „smuty”, podobnej do tej sprzed 400 lat i zaczyna odbudowywać swoją imperialną siłę. Stłumiła małych harcowników takich jak Czeczenia, Skarciła boleśnie Gruzję krok po kroku przywraca też swoja kontrolę w Azji Centralnej. Jeszcze dwie, trzy ruchawki takie jak w Kirgistanie i te niespodziewanie dla nich samych wyzwolone narody same zatęsknią za dawnym rosyjskim porządkiem. Przede wszystkim jednak Rosja opanowała sytuację na Ukrainie, tej kolebce rosyjskiej państwowości i podbrzuszu Rosji. Nasze mrzonki (od początku uważałem, że naiwne) o Ukrainie w Unii Europejskiej czy NATO możemy sobie spokojnie schować do lamusa, razem z pomarańczowymi szalikami, którym 5 lat temu stroiliśmy się (ja nie) na znak poparcia dla Juszczenki. Rosyjska flota zakotwiczona na Krymie oznacza trwałe zakotwiczenie Ukrainy w rosyjskiej strefie wpływów. Paradoksalnie jeszcze jakoś tam niezależny od Rosji pozostaje Łukaszenko, ale to marny dla nas bufor.

7. Rosja realizuje też swoje cele w Europie, ponad naszymi głowami i nasze członkostwo w UE niczego tu nie zmienia. Gazociąg bałtycki jest tego najlepszym dowodem. Tyle protestów z naszej strony, a Rosjanie z Niemcami robią co chcą. Zresztą o ten gazociąg nie mam pretensji do Rosji, lecz do Niemców, bo to oni, jako nasz wieczysty sojusznik, powinni brać pod uwagę nasze interesy, Rosja nie musi, bo sojusznikiem naszym nie jest.

8. Na nic więc puste gesty rzekomego pojednania, gdy polityka Rosji podąża w kierunku, który jest dla nas groźny. Jest groźny tym bardziej, że NATO jest dziś kolosem na glinianych nogach, a Unia Europejska ma wielki problem, jak tu uskładać kasę się na ratowanie Grecji, zwłaszcza że w kolejce na pomoc czeka klient znacznie większy –Hiszpania. A Niemcy już się burzą – dlaczego mamy płacić za luksusy greckich emerytów? Zaraz zapytają, dlaczego mamy płacić za polskie wodociągi i drogi, po czym budżet Unii trafi szlag. A bez pieniędzy to Unia dla nas niewiele znaczy. Sprawy idą więc w złym kierunku i pozorne gesty nic tu nie wnoszą. Wręcz przeciwnie – krępują nas i ograniczają realną politykę.

9. W tych warunkach geopolitycznych sens miała i ma taka polityka, jaka prowadził śp. Prezydent Lech Kaczyński. Bez pustych gestów i nic nie znaczących słów, z reakcją na to, co w rosyjskiej polityce jest dla nas groźne i złe, w sprzeciwie wobec polityki przemocy. W mówieniu prawdy, a nie uprawianiu fikcji. Dziś, gdy zabrakło Lecha Kaczyńskiego i gdyby nie daj Boże zabrakło kontynuacji jego polityki, istnieje realna groźba, że przy pomocy pustych gestów zaczniemy się oszukiwać i wmawiać sobie, że jest dobrze, chociaż nie jest. 10. Ktoś mi kiedyś napisał - spójrz Pan na mapę, jaka wielka jest Rosja, a jacy my. Tak, Rosja jest wielka, a problem w tym, że chyba chce być jeszcze większa. A my? A nam jest potrzebny ten coraz bardziej zapomniany patriotyzm, tak dziś wyszydzany i obśmiewany. Ten bogoojczyźniany, tak jest, właśnie ten. Gdyby nie ten patriotyzm, gdyby nie przekonanie, że Polacy to naród w każdej chwili gotów bronić Ojczyzny – w 1980 roku mielibyśmy sowieckie czołgi w Warszawie, a dziś nie wiadomo co. Breżniew się nie zdecydował, bo wiedział, że Polacy ogarnięci duchem wolności, gotowi byli pójść nie tylko z bagnetem, ale z gołymi rękami na czołgi żelazne.

11. Wiem, wiem, że to, o czym piszę, wygląda na bajkę o żelaznym wilku., czy raczej o niedźwiedziu. Ale w polityce trzeba od czasu do czasu spojrzeć w przyszłość nieco dalszą, niż ta, o której napiszą jutrzejsze gazety. Myślę, że tak spoglądał śp. Prezydent Lech Kaczyński i chciałbym, żeby jego następca spoglądał podobnie.

PS. Właśnie czytam w „Gazecie Wyborczej” apel, żeby 9 maja zapalić świeczki na grobach żołnierzy radzieckich, poległych w Polsce podczas wojny. Jestem za, zapalę.

Pójdę na te ich "wiecznyje kazionnyje kwartiry" i zapalę świeczkę za tych, o których tak pięknie śpiewał Okudżawa, ku pamięci, ale i ku przestrodze - Spitie sibie bratcy, wsio pridiot apiat, nowyje radjatsa kamandiry....Janusz Wojciechowski

Panie Palikot, dość milczenia! Uwaga, uwaga, zagadka - kto to napisał: "Demokracja to dyskusja i kompromis. PO to rozumie i zachowuje się umiarkowanie i powściągliwie"? Nie zgadną Państwo - to Stefan Niesiołowski, skromnie zresztą podpisujący się tylko jako "poseł PO". Zaiste, PO nie mogło znaleźć lepszych ust do głoszenia swej powściągliwości, umiarkowania i gotowości dialogu. No, równie dobry byłby jeszcze wiceprzewodniczący klubu parlamentarnego Palikot, ale ten milczy. Nie rozumiem tego milczenia, bo oto właśnie teraz ma Palikot fantastyczną szansę, żeby zdjąć z siebie odium nienawistnika i udowodnić, że mówiąc o alkoholizmie śp. Lecha Kaczyńskiego i biegunkach uniemożliwiających mu jakoby uczestnictwo w międzynarodowych szczytach, kierował się, jak zawsze twierdził i on sam, i kibicujący mu salon, wyłącznie troską o państwo. Skoro tak, powinien swą krucjatę o jawność stanu zdrowia głowy państwa kontynuować. Bo o ile opowieści o kłopotach byłego prezydenta Lecha Kaczyńskiego z alkoholem lub trawieniem, mówiąc językiem prawniczym, nie były oparte na prawdzie, o tyle poważne kłopoty Bronisława Komorowskiego z krążeniem są faktem (zresztą w najmniejszym stopniu nie wstydliwym - co czwarty Polak na to choruje, przeważnie o tym nie wiedząc). Jest to fakt nie nagłaśniany wprawdzie, ale Januszowi Palikotowi, jako wiernemu jego stronnikowi i przyjacielowi kandydata PO na prezydenta, na pewno znany doskonale. Nikt nie chce o tym mówić, ja też wolałbym tematu uniknąć, bo nie wypada, ale właśnie za to przecież chwalono Palikota w "Wyborczej" czy "Polityce", że nie przejmuje się tym, co wypada. Bo przecież, gdyby tak - odpukać - p.o. prezydenta zaniemógł, to kto zostanie głową państwa? Niesiołowski?! Perspektywa, przyznacie Państwo, hm... Nikt nie będzie bardziej wiarygodny i konsekwentny niż Palikot, wysuwając żądanie, aby kandydaci do najwyższego urzędu w państwie opublikowali szczegółowe informacje o swoim zdrowiu. W czym, ufam, konsekwentnie wesprą go te same co poprzednio autorytety. Panie przewodniczący, apeluję! Rafał A. Ziemkiewicz

Narodowy Bank Polski się stawia rządowi? Narodowy Bank Polski nie wystąpi o elastyczną linię kredytową do MFW, ponieważ z punktu widzenia bilansu płatniczego kraju i stabilności naszej waluty jest ona całkowicie zbędna. Jeśli rząd potrzebuje tych pieniędzy przed wyborami na łatanie dziury budżetowej – niech sam o nie wystąpi i sam za ten kredyt płaci – wynika z ostatniego komunikatu zarządu NBP. Zarząd Narodowego Banku Polskiego pod kierownictwem Piotra Wiesiołka podtrzymał stanowisko sformułowane jeszcze za życia prezesa Sławomira Skrzypka, że ponowne ubieganie się o udostępnienie przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy elastycznej linii kredytowej jest niezasadne. Udostępniona Polsce w ubiegłym roku linia kredytowa z MFW na 20,5 mld USD dzisiaj wygasa. Nie wykorzystaliśmy tych środków; były one natomiast formą zabezpieczenia stabilności złotego w okresie turbulencji na rynkach finansowych. O przyznanie linii zabiegał rząd, ale z formalnym wnioskiem do MFW musiał wystąpić NBP. W tym roku rząd ponownie zwrócił się do banku centralnego, aby wystąpił o zabezpieczenie także na bieżący rok. Za samo pozostawienie pieniędzy do naszej dyspozycji zapłaciliśmy w ubiegłym roku 188 mln USD prowizji. Kolejne koszty – spłaty kredytu wraz z oprocentowaniem – ponosilibyśmy, gdyby doszło do wykorzystania pieniędzy. “Aktualny stan rezerw dewizowych upoważnia do stwierdzenia, że stanowią one wystarczający bufor bezpieczeństwa dla systemu bankowego w Polsce. Dostęp do Elastycznej Linii Kredytowej Międzynarodowego Funduszu Walutowego nie jest również uzasadniony makroekonomicznymi uwarunkowaniami sytuacji gospodarczej w Polsce” – czytamy w komunikacie zarządu NBP. Odmawiając rządowi PO – PSL złożenia wniosku do Międzynarodowego Funduszu Walutowego, zarząd banku odbił piłeczkę do ministra finansów. Zaproponował mianowicie, że gotów jest poprzeć rząd, jeśli ten sam wystąpi o elastyczną linię kredytową do MFW. “W przypadku gdyby Minister Finansów uznał za zasadne uzyskanie przez Polskę dostępu do Elastycznej Linii Kredytowej w związku z wystąpieniem czynników fiskalnych, mogących mieć wpływ na bilans płatniczy kraju, to Narodowy Bank Polski będzie gotów poprzeć starania Rządu w powyższym zakresie” – stwierdził zarząd w komunikacie. - Zarząd NBP, w przeciwieństwie do Rady Polityki Pieniężnej, nie zdecydował się na wystąpienie o linię kredytową z MFW zgodnie z życzeniem Ministerstwa Finansów, ale zadeklarował poparcie, jeśli z wnioskiem do MFW – odpowiednio uzasadnionym – wystąpi minister finansów. Koszty pozostawienia pieniędzy do dyspozycji ponosić będzie wtedy budżet, a nie NBP – wyjaśnia prof. Andrzej Kaźmierczak, członek RPP. Zarząd banku centralnego słusznie, jego zdaniem, podkreślił w uzasadnieniu, że z punktu widzenia równowagi bilansu płatniczego kraju i utrzymania stabilności kursu naszej waluty nie ma potrzeby wykorzystania elastycznej linii kredytowej. – Rezerwy dewizowe rosną, kurs walutowy jest stabilny, rynek ma pełne zaufanie do polskich obligacji skarbowych, które są traktowane jako atrakcyjny instrument lokaty kapitału i sprzedają się jak świeże bułeczki – przypomniał prof. Kaźmierczak. W jego ocenie zachodzi natomiast niebezpieczeństwo, że środki z elastycznej linii kredytowej zostaną wykorzystane przez rząd na sfinansowanie dziury budżetowej. – Jednym ze sposobów pokrycia wydatków budżetowych może być przeznaczenie środków walutowych z MFW na zakup obligacji Funduszu Drogowego – ostrzega prof. Kaźmierczak. Podkreśla przy tym, że elastyczna linia kredytowa nie jest przeznaczona do tego, by łatać dziury w budżecie. – Nie powinna zastępować działań rządu na rzecz szybkiej konsolidacji finansów publicznych – podkreśla. - Nie możemy pozwolić, aby minister finansów ot tak sobie wziął 20 mld USD kredytu po to tylko, by wesprzeć Platformę Obywatelską w wyborach. Minister powinien reformować finanse, a nie bez końca je zadłużać – dodaje prof. Andrzej Kaźmierczak. Małgorzata Goss

Pojednanie z Rosją "Polskę, być może, czekają i ciężkie przeżycia. Podczas kryzysów strzeżcie się agentur. Idźcie swoją drogą, służąc jedynie Polsce, miłując tylko Polskę i nienawidząc tych, co służą obcym. (...) Spotykamy świat agentury, idący przeciwko nam całą siłą, całą parą, starający się nas zbrukać (...) Zwycięstwa nad agenturami nie odnieśliśmy wcale. Agentury jak jakieś przekleństwo idą dalej bok w bok i krok w krok". To jedna z ponadczasowych wypowiedzi Józefa Piłsudskiego, niestety nadal aktualnych, i to nie tylko dlatego że po narodowej katastrofie z 10 kwietnia pod Smoleńskiem Polska znalazła się w ciężkim kryzysie politycznym. Jednym z najważniejszych elementów tego kryzysu jest konieczność dokonania przedterminowych wyborów prezydenckich. Tragiczna śmierć prezydenta Rzeczypospolitej w niewyjaśnionych okolicznościach na terytorium Rosji, i to nieprzypadkowo nieopodal strasznego Lasu Katyńskiego, jest czymś dużo gorszym niż tylko kryzysem państwa. Konsekwencje tego wydarzenia są dzisiaj nieprzewidywalne, ale są oczywiste dla każdego. Także dla Rosjan. Od ponad trzystu lat rosyjska polityka zagraniczna aktywizuje się po śmierci głowy państwa polskiego. Co więcej - Rosja najpierw carska, a potem sowiecka usiłowała zawsze wywierać skuteczny wpływ na to, kto będzie stał na czele Rzeczypospolitej. Trudno sobie wyobrazić, aby teraz, w 2010 roku, obecnych władców Kremla nie obchodziło to, co się dzieje w Polsce i kto za kilka tygodni zostanie wybrany na następcę Lecha Kaczyńskiego. Moskwa nawet nie ukrywała wywierania presji politycznej w trakcie wyborów prezydenckich na Litwie, Ukrainie, Białorusi, w Gruzji oraz we wszystkich państwach dzisiaj niepodległych, a niegdyś wchodzących w skład imperium sowieckiego. Zainteresowanie współczesną Polską w Moskwie jest oczywiste, bowiem to już car Piotr I twierdził, że "Polska jest dla Rosji pomostem do Europy, a Bałtyk to nasze okno na świat". Wydaje się też całkowicie jasne, że wzrost potencjału ekonomicznego oraz modernizacja państwa polskiego są źle przyjmowane na Kremlu. Tak jak bardzo źle przyjmowana była prezydentura Lecha Kaczyńskiego, czego Rosjanie nie ukrywali, a czego ostatnim dowodem było demonstracyjne zaproszenie na uroczystości do Katynia premiera Donalda Tuska, a kategoryczne wykluczenie z nich prezydenta Kaczyńskiego. Na Kremlu właśnie się zastanawiają, który z Polaków najlepiej rządziłby Rzeczpospolitą z punktu widzenia rosyjskiej racji stanu. Tak samo niegdyś zastanawiali się Piotr I, Katarzyna II, Stalin, Chruszczow, Breżniew, a na sam koniec Gorbaczow. Gdyby to zależało dzisiaj od moskiewskich decydentów, to zrobiliby wszystko, aby wyeliminować Jarosława Kaczyńskiego, natomiast postawiliby na Bronisława Komorowskiego. Z perspektywy interesów Kremla wybór prezydenta RP pomiędzy Kaczyńskim a Komorowskim wydaje się oczywisty. Bronisław Komorowski już od wielu lat był zwolennikiem polityki pojednania między Polską a Rosją. Był m.in. zdecydowanym przeciwnikiem rozwiązania WSI - spadkobierczyni WSW, czyli filii zbrodniczego sowieckiego GRU. To wreszcie Komorowski na oczach całego świata stanął przeciwko prezydentowi RP, a po stronie Rosji, kiedy ogłosił: "Jaka wizyta - taki zamach!". Pojednanie z Rosją, o którym ostatnio tyle mówią niektórzy politycy i media, nie powinno być celem samym w sobie i odbywać się na warunkach Moskwy, tak jak ma to ostatnio miejsce na Ukrainie. Pojednanie jest dużo bardziej potrzebne Moskwie niż Warszawie. Pojednanie na warunkach rosyjskich oznaczałoby m.in. uznanie przez Polskę wszystkich zbrodni Rosji sowieckiej, w tym agresji z 17 września 1939 roku, ludobójstwa w Katyniu, zesłań na Syberię, gwałtów i rabunków sołdatów Armii Czerwonej, a wreszcie pozbawienie suwerenności Polski w latach 1944-1990. Jak obecny władca Kremla pojmuje pojednanie z Polakami, pokazał premier Władimir Putin 7 kwietnia 2010 r., kiedy w obecności premiera Donalda Tuska nad dołami śmierci w Katyniu manipulował faktami i fałszował historię. Do pojednania potrzebna jest dobra wola dwóch stron, pojednanie może być budowane wyłącznie na prawdzie, a prawda jest zawsze znakiem sprzeciwu wobec zła. A to nie Polska, tylko Rosja była imperium zła. Polska była jego ofiarą. Pojednanie z Rosją było różnie nazywane w różnych okresach. Pod koniec wieku XVIII zwolennicy pojednania z rosyjską carycą zebrali się w Targowicy po to, aby obalić Konstytucję 3 maja 1791 roku. Od ponad dwustu lat zwolennicy niepodległości Polski nawiązują właśnie do majowej Konstytucji, natomiast Targowica stała się symbolem wszystkich tych, którzy zdradzali Ojczyznę, często przy użyciu pięknych sloganów i werbalnych zapewnień. Natomiast doświadczenie historyczne powinno uczyć, że wiarygodność kolejnych władców Kremla dla Polaków jest żadna. Dotyczy to zarówno carycy Katarzyny II, Lenina, Stalina, z Putinem włącznie. Manipulacje tego ostatniego wokół tragicznej katastrofy samolotowej pod Smoleńskiem tylko potwierdzają polską nieufność. Józef Szaniawski

Nieudolność śledztwa, niepokojące pytania Polska prokuratura wojskowa szuka biegłych tłumaczy języka rosyjskiego, którzy byliby w stanie odczytać pismo ręczne. Niektóre protokoły przesłuchań, które mamy otrzymać w ramach pomocy prawnej z Rosji, są pisane odręcznie cyrylicą. – pisze Dziennik Gazeta Prawna. Dziennikarze Dziennika DGP mieli również nieoficjalnie uzyskać informację, jakoby kierownictwo Prokuratury Generalnej zamierzało oddelegować do prowadzonego śledztwa także prokuratorów cywilnych. Na stronie internetowej Prokuratury Generalnej ukazała się jednak 5 maja br. wiadomość dementująca tę informację. “Prokuratura Generalna zaprzecza doniesieniom medialnym,  z których wynika, że kierownictwo Prokuratury Generalnej  rozważa możliwość delegowania prokuratorów cywilnych do udziału w śledztwie w sprawie katastrofy w Smoleńsku prowadzonym przez Wojskową Prokuraturę Okręgową w Warszawie. Prokuratura Generalna zaprzecza również, jakoby rozważano  skierowanie w omawianej sprawie wniosku do Prokuratury Generalnej Federacji Rosyjskiej o dopuszczenie polskich prokuratorów cywilnych do udziału w czynnościach śledztwa prowadzonego przez  rosyjską prokuraturę.  Postępowanie w przedmiotowej sprawie prowadzi Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie, stąd brak jest podstaw prawnych do udziału w tym śledztwie prokuratorów cywilnych.” – stwierdza komunikat podpisany przez Mateusza Martyniuka, Rzecznika Prasowego Prokuratury Generalnej. Prokuratora informuje równocześnie, że: “w ramach omawianego śledztwa skierowano do prokuratury rosyjskiej trzy wnioski o pomoc prawną, w których zwracano się o dopuszczenie polskich prokuratorów wojskowych do udziału w czynnościach rosyjskiego śledztwa i w ramach pomocy prawnej polscy prokuratorzy wojskowi uczestniczyli w czynnościach prowadzonych przez rosyjską prokuraturę.” Nie są znane odpowiedzi na skierowane wnioski i można sądzić, że zostały one bądź zignorowane przez stronę rosyjską, bądź oddalone odmownie. Dziennik DGP twierdzi, że “rosyjska prokuratura praktycznie zakończyła swoje śledztwo. Teraz czeka głównie na ustalenie okoliczności katastrofy przez ekspertów z Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego (MAK).” Jednocześnie do USA polecieli specjaliści z Rosji i z Polski, którzy wspólnie z amerykańskimi ekspertami z Narodowej Rady Bezpieczeństwa Transportu – NTSB mają zbadać urządzenia nawigacyjne systemu TAWS, ostrzegające o przeszkodach oraz o zbliżaniu się do ziemi. Urządzenia elektroniczne TAWS zainstalowane na pokładzie Tu-154M produkowane są przez amerykańską firmę, która sama jest zainteresowana jak mogło dojść do katastrofy  samolotu z tego typu urządzeniami. Specjaliści twierdzą, że jest to pierwsza w historii katastrofa samolotu wyposażonego w tego typu systemy nawigacyjne. W miarę upływu czasu, wokół samej katastrofy oraz prowadzonego śledztwa, pojawia się więcej pytań niż odpowiedzi. Nieudolność polskiego rządu, który nie zadbał od samego początku o przejęcie kontroli nad śledztwem, jego kluczenie, nie udzielenie rodzinom ofiar żadnej pomocy prawnej oraz nie poczuwanie się do żadnej winy – stanowią wystarczające powody do postawienia całego rządu i najwyższych urzędników państwowych pod Trybunał Stanu. Strona rosyjska nie wykazuje natomiast żadnej chęci obiektywnego wyjaśnienia katastrofy. Pojawiają się również interesujące wątki dotyczące prowadzonego śledztwa. Andrzej Melak, brat jednej z ofiar katastrofy, Przewodniczącego Komitetu Katyńskiego, Stefana Melaka, występując podczas ostatniego programu red. Jana Pospieszalskiego pt “Warto Rozmawiać”, opisywał sposób przeprowadzania “identyfikacji ciał” ofiar, które odbyło się w Moskwie. Stwierdził on, że śledczy rosyjscy pokazali mu jedynie… zdjęcie ofiary, na podstawie której miał on dokonać tejże identyfikacji. Nie wiadomo jak przebiegała “identyfikacja” innych ofiar, czy również tylko na podstawie zdjęć? Równie niepokojące są inne, trudne do zrozumienia przypadki: jak wiadomo jedną z pierwszych zidentyfikowanych ofiar katastrofy było ciało Prezydenta oraz jego żony, Marii Kaczyńskiej. Trudno odgadnąć jak możliwe było błyskawiczne zidentyfikowanie właśnie ciała Prezydenta i wyszukanie go spośród innych zmasakrowanych ciał, jednak równie trudno jest pojąć jak można było tak samo szybko zidentyfikować ciało Marii Kaczyńskiej, jeśli jej stan pozwalał na identyfikację jej jedynie po… obrączce ślubnej. Inne wątpliwości pojawiają się w wywiadzie córki posła Zbigniewa Wassermanna, która była przesłuchiwana w Moskwie,  zresztą bez żadnego wsparcia prawnego ze strony polskiej, nawet bez udziału polskiego prawnika. Śledczy rosyjscy podstępnie uzyskali jej zgodę na spalenie dowodów rzeczowych w postaci “zabrudzonych i poplamionych krwią szczątków ubrań”, po czym oddali jej nienaruszone, nie  poplamione, nie zniszczone rzeczy osobiste, jak telefon, notatnik, kalendarzyk. Strona polska powinna również niezwłocznie zainteresować się stanem remontowanej obecnie w Rosji drugiej, bliźniaczej maszyny rządowej Tu-154M, której części mogą być użyte w złych intencjach do prowadzonego śledztwa. Kolejne skandale związane ze śledztwem: Co Rosjanie piszą w protokołach o ofiarach katastrofy Sekcje zwłok przeprowadzał „lekarz zakładu medycyny sądowej w Moskwie”, przyczyną śmierci były „mnogie obrażenia”, a zgon nastąpił o godz. 8:50. Takie zapisy znalazły się w protokołach oględzin trzech ofiar katastrofy pod Smoleńskiem i w protokołach przesłuchań ich bliskich. Z protokołów rodziny ofiar nie uzyskały wyjaśnień. Mnożą się za to pytania. Protokoły, do których dotarła „Rz” wzbudzają poważne pytania. Pierwsze z nich dotyczy czasu katastrofy. Według pierwszych informacji maszyna TU-154m rozbiła się o godz. 8:56 polskiego czasu. Z kolei w ubiegłym tygodniu premier Donald Tusk w trakcie konferencji prasowej poinformował, że czarne skrzynki przestały pracować o 8:41. Jednostki ratownicze pojawiły się na lotnisku po godz. 9:00. Skąd więc godzina wpisana przez „lekarza zakładu medycyny sądowej” w Moskwie?

- Lekarz przyjął godzinę katastrofy, która była najbardziej prawdopodobna – uważa były minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski. A były prokurator krajowy Kazimierz Olejnik zastanawia się, od kogo lekarz przeprowadzający sekcję uzyskał tę informację. – Sam może podać ten czas w przybliżeniu – tłumaczy. Tych pytań nie chciał komentować rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej płk Zbigniew Rzepa. Drugą sprawą wynikającą z protokołów, która każe stawiać poważne znaki zapytania jest udział w dochodzeniu polskich śledczych. W trzech opisywanych dokumentach nic nie ma na ten temat. Rosyjski lekarz opisywał sytuację w liczbie pojedynczej („stwierdziłem”) – Dopóki nie zobaczymy tego dokumentu i nie będzie on przetłumaczony przez tłumacza przysięgłego, nie będziemy sprawy komentować – ucina płk Rzepa. Jednocześnie rzecznik wojskowej prokuratury przyznaje, że polscy śledczy nie dostali jeszcze dokumentów z sekcji. Nad pominięciem polskich ekspertów w protokołach zastanawia się Kazimierz Olejnik. – Powinny się tam znaleźć ich podpisy – tłumaczy. Rozważa też wnioski z sekcji: „Nie można umrzeć z powodu mnogości obrażeń. Sekcja zwłok polega na tym, by konkretnie określić, co było przyczyną śmierci, np. uderzenie w głowę, rana cięta, kłuta”. Tym bardziej, że opisywane protokoły dotyczą osób, których ciała w wyniku katastrofy zostały nieznacznie uszkodzone. mm/Rzeczpospolita

Śladem Józefa egipskiego Ha! Nie bez kozery Pan Jezus objawił świętej siostrze Faustynie Kowalskiej swój dowcipny sposób postępowania z zatwardziałymi grzesznikami. Powiedział jej mianowicie, że jak już żaden łagodniejszy środek perswazji nie skutkuje, to uczy ich rozumu spełniając wszystkie ich pragnienia. Bo rzeczywiście – nie ma lepszego sposobu skarcenia grzesznika, niż spełnienie wszystkich jego pragnień. Kimże bowiem jest grzesznik, a zwłaszcza – grzesznik zatwardziały? Odpowiedzi na to pytanie dostarcza lista siedmiu grzechów głównych, wśród których na pierwszym miejscu znajduje się pycha. A co to właściwie jest, ta pycha? Myślę, że najłatwiej zdefiniować ją przez jej przeciwieństwo. Przeciwieństwem pychy jest pokora, czyli umiejętność właściwej oceny własnej wartości i własnego położenia. Inaczej mówiąc, pokora oznacza znajomość siebie samego. A poznanie samego siebie według starożytnych mędrców było równoznaczne z mądrością. Skoro zatem pokorę można utożsamić z mądrością, to jej przeciwieństwo, czyli pychę – z głupotą. Głupota jako pierwszy, czyli najgorszy i najbardziej rozpowszechniony grzech główny? Ależ oczywiście! Grzesznik, to przede wszystkim dureń, a grzesznik zatwardziały, to już dureń patentowany, taki co to „nikt mu nie będzie mówił”. Nietrudno się domyślić, że taki, zadowolony ze swego rozumu dureń, nie tylko „największą klęską jest w przyrodzie”, ale w dodatku będzie pragnął rzeczy oczywiście dla siebie szkodliwych, które doprowadzą go do zguby choćby przez to, że każda z nich go przerośnie. Ale nie po to przecież Pan Bóg stworzył związek przyczynowy, żeby zawieszać go z powodu głupoty durniów. Przeciwnie – w tym, że go nie zawiesza, że dopuszcza do pojawienia się wszystkich okropnych skutków głupoty, widać Jego niezmierzone miłosierdzie – bo przecież tylko w ten sposób może ostrzec pozostałych, żeby głupoty i głupców za wszelką cenę starali się unikać. Niestety nieszczęście polega na tym, że durniów jest zdecydowanie więcej niż pokornych, toteż za głupotę niektórych muszą płacić wszyscy. Jak wiadomo, przymusowe ubezpieczenia społeczne zostały przez durniów uznane za wielkie dobrodziejstwo, a nawet – za „zdobycz” ludu pracującego miast i wsi. Durnie, ponieważ są durniami, nie zdawali sobie sprawy, że gdyby ubezpieczenia społeczne były dobrowolne, to żaden przytomny człowiek takiej umowy by nie podpisał. Ponieważ w demokracji durnie zawsze zdobywają przewagę, przeforsowali prawa wprowadzające przymus takich ubezpieczeń. W rezultacie – jak pokazał to autor książki „Ekonomiczna teoria zachowań ludzkich”, laureat nagrody Nobla z ekonomii w roku 1992, amerykański ekonomista Gary Stanley Becker – wprowadzenie przymusowych ubezpieczeń społecznych uruchomiło proces demograficzny, który po 70 latach spowodował gwałtowne starzenie się społeczeństw, a więc pojawienie się rosnącej liczby ludzi starych, którym kurcząca się systematycznie liczba ludzi młodych, mimo wzrostu wydajności pracy, nie jest już w stanie zapewnić wystarczających środków utrzymania. Pojawia się więc propaganda eutanazji i w ten sposób sprawiedliwość dziejowa karci głupotę. Zaiste słusznie – jak mawiał towarzysz św. Franciszka z Asyżu, brat Jałowiec. Eutanazja – swoją drogą, a przecież ci starcy mają różne walory; jeden, dajmy na to, dorobił się domu, inny tylko mieszkania, ale przecież i ono jest coś warte, i po nie też warto się schylić. Zanim tedy eutanazja położy kres funkcjonowaniu na tym łez padole, starsi i mądrzejsi postanowili wykorzystać czas darowany do obrabowania delikwentów. Wiadomo, że domów, ani mieszkań, ani innych nieruchomości na tamten świat ze sobą nie zabiorą, więc lepiej będzie, jeśli wiadome roszczenia, o które Polskę od lat molestują starsi i mądrzejsi, zostaną zrealizowane drogą okrężną, poprzez lichwiarzy. Tedy Sztukmistrz Z Londynu, czyli minister finansów w rządzie premiera Tuska, pan Jacek Vincent Rostowski pracuje już nad projektem ustawy, która stworzy pozory legalności dla gigantycznego wyłudzenia, nazywanego kredytem z odwróconą hipoteką. Mechanizm jest następujący: najpierw bank centralny wypłukuje złoto z powietrza, to znaczy – pardon – oczywiście z kieszeni obywateli posługujących się fiducjarnym Scheissem, który z roku na rok nieznacznie traci na wartości z powodu nieuchronnej rzekomo „inflacji”. Ten wyprodukowany z niczego Scheiss wprowadzany jest do obiegu gospodarczego za pośrednictwem banków, które pożyczają go na procent. Jednym z takich wynalazków jest odwrócony kredyt hipoteczny, przeznaczony dla „seniorów”, którzy ukończyli lat 60. Bank daje im pożyczkę w gotówce, albo w ratach, w zamian za przekazanie własności domu albo mieszkania lub spółdzielczego prawa do lokalu – z jednoczesnym ustanowieniem na rzecz delikwenta osobistej i dożywotniej służebności mieszkania. Po śmierci delikwenta bank przejmuje również posiadanie nieruchomości, wolnej już od obciążeń. No dobrze, ale – abstrahując już od kwestii wyceny przejmowanej nieruchomości - dlaczego właściwie „senior” miałby brać pożyczkę w zamian za wyzbycie się swojej własności na rzecz lichwiarzy? Aaaa, o to już zadba kompradorski rząd, wprowadzając cały system instrumentów przymusu ekonomicznego, z redukowaniem świadczeń emerytalnych na czele. Delikwent nie będzie miał innego wyjścia, jak wyzbyć się wszystkiego w zamian za przeżycie jeszcze paru lat, zanim lichwiarze nie skierują go do kasacji, przeprowadzając w parlamencie ustawę, która stworzy pozory legalności również dla eutanazji bez pytania. Tak właśnie postąpił biblijny Józef, wyłudzając od Egipcjan nie tylko pieniądze, inwentarz i ziemię, ale nawet zmuszając ich do sprzedania samych siebie w niewolę w zamian za żywność, wcześniej im skonfiskowaną pod pozorem dodatkowego podatku w naturze. Skoro na takim patencie przedstawiciel narodu wybranego mógł wydymać Egipcjan, to czemu nie wykorzystać go po raz drugi wobec lekkomyślnych, nadwiślańskich Irokezów, którzy w dodatku powierzyli zewnętrzne znamiona władzy w swoim bantustanie skorumpowanym filutom? A pamiętając spostrzeżeniu Franciszka księcia de La Rochefoucauld, że „łatwiej przeżyć śmierć ojca, niż utratę ojcowizny”, możemy sobie wyobrazić, jak banki będą przestępowały z nogi na nogę z niecierpliwości i na pewno znajdą licznych naganiaczy, którzy w telewizji będą przekonywać zainteresowanych, że któż to widział, tak żyć i żyć bez opamiętania. Nażyłeś się – to i dosyć! Jeśli zatem ktoś jeszcze nie wiedział, w jaki sposób w ciągu jednego pokolenia dokona się w Polsce zmiana stosunków własnościowych i stworzone ekonomiczne fundamenty Żydolandu, to właśnie się dowiedział. SM

Zrobiliśmy krzesło! W 1971 roku, kiedy jeszcze przy Krakowskim Przedmieściu, a konkretnie – koło kościoła seminaryjnego w Warszawie działała stara winiarnia „U Hopfera”, na Akademii Sztuk Pięknych studiował student, znany bardziej z „Hopfera”, gdzie uprawiał tzw. mordochłapstwo, tzn. wyżebrywał kolejne szklaneczki. W kilka lat później studencki tygodnik zamieścił jego fotografię, jak na środku jezdni Krakowskiego Przedmieścia siedzi na krześle, zaprojektowanym jako praca dyplomowa.. Na jego twarzy duma mieszała się z niedowierzaniem, że rzeczywiście udało mu się zrobić krzesło, na którym z dodatku można siedzieć. Myślę, że w podobnym stanie ducha musi znajdować się pełniący obowiązki prezydenta naszego państwa pan marszałek Sejmu Bronisław Komorowski. Świadczy o tym przemówienie, jakie wygłosił podczas uroczystości z okazji rocznicy konstytucji 3 maja na Placu Piłsudskiego w Warszawie. Nawiasem mówiąc, uroczystość przypominała skromny pogrzeb z wojskową asystą – co nieliczni widzowie odebrali jako ostatnie pożegnanie niepodległości. Przewodnim motywem przemówienia pana marszałka Komorowskiego była duma, jaka powinniśmy odczuwać z faktu, że na skutek katastrofy pod Smoleńskiem państwo nam się nie rozleciało. Ano, jak nie ma innych powodów do dumy, to dobry i taki, chociaż z drugiej strony, dlaczego właściwie państwo miałoby się rozlecieć, skoro nie rozlatywało się nam, gdy jego prezydentem był Lech Wałęsa, a nawet – gdy jego prezydentem był Aleksander Kwaśniewski? W tej sytuacji trudno się dziwić, że pan marszałek Komorowski też odczuwa dumę pomieszaną z niedowierzaniem. SM

ZABÓJCZA OSZCZĘDNOŚĆ Jak podała prasa,  ekipa z komisji badania wypadków lotniczych oraz prokuratorzy udają się do USA, do Universal Avionic Systems Corporation, producenta urządzenia TAWS ( Terrain Awarness Warning System), które było zamontowane w prezydenckim TU-154M. O działaniu TAWS na pokładzie prezydenckiego samolotu wiemy dziś tyle, że był podczas schodzenia do lądowania włączony i nadawał ostrzeżenie. Publicznie podnoszono, że ostrzeżenia te były ignorowane, albowiem w bazie danych, w którą standardowo wyposaża TAWS producent, nie było danych ( współrzędne i elewacje progów, mapa cyfrowa terenu lotniska i terenu wokół lotniska) lotniska Smoleńsk Północny. Nie mogło być, bo w bazie danych lotnisk firmy UASC przynajmniej do dnia wypadku ich nie było. Zatem załoga, która podchodziła do lądowania na lotnisku, które nie zostało wprowadzone do bazy danych TAWS ignorowała ostrzeżenia, bo wiedziała, że zbliża się do płyty lotniska, a nie np. do płaskowyżu. Tu jednak należy postawić i uzyskać oficjalną odpowiedź na dwa pytania:

1.Czy prawdą jest, co twierdzą wszyscy, ale oficjalnej wypowiedzi chyba nie było, że danych lotniska Smoleńsk Północny w TAWS na pokładzie prezydenckiego samolotu nie było?

2.Jeżeli nie było, to dlaczego? Odpowiedź, że nie było, bo nie ma ich w bazie danych firmy UACS nie jest żadną odpowiedzią. Jest normalną praktyką w lotnictwie cywilnym, że jeśli użytkownik statku powietrznego (w szczególności gdy jest to przewoźnik) zamierza wykonać więcej niż jeden lot na lotnisko, którego nie ma w bazie danych TAWS, zwłaszcza na lotnisko z dopuszczonym ruchem IFR (procedurami określającymi lot wg wskazań przyrządów), i zamierza tam korzystać z procedur IFR w warunkach IMC ( warunki meteorologiczne dla lotów wg wskazań przyrządów), a nawet tylko VMC ( warunki meteorologiczne dla lotów z widocznością), zwłaszcza w nocy, powinien wystąpić do producenta TAWS z prośbą o dodanie do bazy danych lotnisk urządzenia TAWS, lotniska, na które zamierza latać, a którego w tej bazie nie ma, a producent musi mu to umożliwić (patrz TSO-C151b„Wymagania dla TAWS”: http://rgl.faa.gov/Regulatory_and_Guidance_Library/rgTSO.nsf/0/cc60d6b4c807869586256dc700717e5f/$FILE/C151b.pdf, Appendix 1, p. 6.3 ) Problem w tym, że TU-154 nie po raz pierwszy miał lądować na lotnisku Smoleńsk Północny. Robił to przedtem wielokrotnie. Jeśli rzeczywiście danych tego lotniska w bazie pokładowego TAWS nie było to dolarów.

- Albo ktoś w ogóle w dowództwie 36 pułku lub dowództwie sił powietrznych o tym nie pomyślał;

- Albo ktoś pomyślał, ale do producenta nie wystąpiono z zamówieniem w imię oszczędności rzędu paru tysięcy

Zarówno pierwszy, jak i drugi człon alternatywy są możliwe, a oba są równie wstrząsające.  O tym, że oszczędności na bezpieczeństwie nie są w MON niczym szczególnym świadczy raport po katastrofie CASY – owszem ten samolot był w wyposażony w bardzo nowoczesny system nawigacyjny, w tym w platformy inercyjne, tylko MON postanowił zaoszczędzić i nie wyposażył ich w moduły kryptograficzne umożliwiające odbiór zaszyfrowanych sygnałów GPS. Obecnie przedstawiciele MON ( przede wszystkim gen. Czaban) podkreślają, ze pilot w ogóle w ówczesnych warunkach meteo nie powinien lądować w Smoleńsku. Pełna racja. Ale gdyby pokładowy TAWS był wyposażony w dane lotniska Smoleńsk Północny, to błąd zostałby przez załogę wykryty dużo wcześniej i być może do katastrofy by nie doszło. Takie pytania jak powyższe ( i jeszcze wiele innych) zamierzam postawić min. Klichowi w kolejnych zapytaniach i interpelacjach. I nie zadowoli mnie ulubione słówko min. Klicha „nonszalancja”, którego użył i po Casie, i po Mi-24, i po Bryzie-AN-28. Na koniec dziękuję wszystkim pilotom, którzy nawiązali ze mną kontakt i pozwalają, bym korzystał z ich fachowej wiedzy.

Ludwik Dorn

Głos z kabiny Nareszcie! Myślałam, że już nikt się nie skusi na kolportowaną przez polityka z samej wierchuszki Platformy plotkę, że na nagraniach z czarnych skrzynek słychać Lech Kaczyńskiego. A jednak. RMF FM: Rejestratory zapisujące rozmowy w kokpicie prezydenckiego Tu-154 zarejestrowały głos osoby, która nie należała do ścisłej załogi samolotu - dowiedzieli się nieoficjalnie reporterzy śledczy RMF FM. W kokpicie były cztery osoby: pilot, drugi pilot, nawigator i mechanik. Według osoby z kręgu prokuratury, oprócz tych czterech głosów na nagraniu pojawia się również głos piąty. Nie można wykluczyć, że ten głos należy do stewardessy lub innej osoby z załogi pokładowej. Ale nie można wykluczyć również, że ktoś z pasażerów wchodził do kabiny pilotów przed lądowaniem. Jak to się ma do wcześniejszych, o ile pamiętam nawet oficjalnych informacji, że czarne skrzynki nie nagrały niczego sensacyjnego? Zobaczymy, pewnie wkrótce, bo rosyjscy śledczy przygotowali dla naszego prokuratora generalnego miłą niespodziankę, i choć jedzie on do Moskwy tylko pokornie poprosić o zwrot naszych czarnych skrzynek (korekta - przecież już wiadomo, że nawet nie po to, Seremet jedzie tam po "uzyskanie zapewnienia o jak najszybszym przekazaniu Polsce całości materiałów" - jak widać współpraca układa się wręcz wzorowo skoro ponad trzy tygodnie po katastrofie i licznych poskładanych wnioskach o pomoc prawną, prokurator generalny w towarzystwie ministra muszą osobiście telepać się po jakieś "uzyskanie zapewnienia"), rosyjscy śledczy przywitają go gotowym raportem wyjaśniającym przyczyny katastrofy. Zapewne te, które już kilka dni temu oficjalnie obwieścił światu nasz odpowiedzialny minister spraw zagranicznych, informując w CNN, że jedynym winnym jest pilot, który popełnił błąd. Dzisiejszy news RMF-u jest intrygujący, zwłaszcza w kontekście tego co jeszcze wczoraj mówiono o misji Seremeta. TVN24: We wnioskach o pomoc prawną Rosji polska prokuratura wnosi o przekazanie dowodów rosyjskiego śledztwa w sprawie katastrofy z 10 kwietnia, w tym m.in. o zapis czarnych skrzynek. Niedawno Seremet powiedział, że wstępna analiza zapisu tych rejestratorów mogłaby zostać przysłana przez stronę rosyjską w ciągu dwóch tygodni (ten termin upływałby pod koniec tygodnia). Seremet zastrzegał, że nie oznacza to automatycznego upublicznienia treści rozmów w kabinie pilotów, bo mogłoby one jeszcze wymagać analizy fonoskopijnej. Najwyraźniej w nocy z wtorku na środę przeprowadzono błyskawiczną analizę fonoskopijną i już wiadomo, że głosów było bez wątpienia pięć. Choć nie wiedzieć czemu, dobrze poinformowani informatorzy RMF-u nie potrafili nawet ustalić płci nadprogramowej piątej osoby, a po głosie raczej nie powinno  to być specjalnie trudne. Jeśli informacja się nie potwierdzi, to znaczy, że ktoś się - znowu - wysługuje łatwowiernymi dziennikarzami, żeby siać dezinformację w tej sprawie. I chyba z dużym prawdopodobieństwem można będzie powiedzieć, że pierwotnym źródłem tej dezinformacji jest strona rosyjska, albo jakiś wyjątkowo nieodpowiedzialny polityk. Gdyby obecność piątej osoby ustaliła - i była jej na tyle pewna, żeby tę informację puszczać w obieg - polska prokuratura, to znalibyśmy płeć tajemniczego głosu, czyli wiedzielibyśmy prawie wszystko. Bo o ile pamiętam na pokładzie były wyłącznie kobiety-stewardessy, gdyby więc dodatkowy głos nie należał do kobiety, wiedzielibyśmy na pewno, że był to głos pasażera. A to bardzo dużo. Głos kobiety i mężczyzny na tyle łatwo rozróżnić, że wiedzieliby to ci, którzy nagrania odsłuchali, czyli polscy lub rosyjscy śledczy. Nawet gdyby polscy śledczy mieli tego newsa od rosyjskich kolegów, w stenogramach chyba jest odnotowane czy tajemniczy głos wymagający identyfikacji należy do kobiety czy mężczyzny. Biorąc pod uwagę fakt, że aby wiedzieć na pewno, że na skrzynce nagrał się piąty głos (a nie na przykład zmieniony emocjami lub jakimś innym czynnikiem głos pierwszy, drugi, trzeci lub czwarty) należałoby przeprowadzić analizę fonoskopijną, a taka jeszcze nie miała miejsca, o czym świadczy nie tylko wypowiedź Seremeta, ale także fakt, że nie jest nawet ustalona płeć piątej osoby, podejrzewam, że sensacyjny news RMF okaże się kaczką dziennikarską, których - mam wrażenie - w mediach jest po katastrofie więcej niż informacji prawdziwych i ponad wszelką wątpliwość potwierdzonych. Zobaczymy. Spodziewam się, że aż do wyborów będziemy raczeni podobnymi sensacjami pochodzącymi od anonimowych informatorów, może nawet któryś odważy się wreszcie napisać wprost, że na czarnej skrzynce zachował się bardzo wyraźny rumor wyważanych drzwi do kokpitu i głośny krzyk "Ląduj, dziadu!". Dziwię się tylko trochę, że dziennikarze, którzy wiedzą kto i jakie plotki rozpuszcza, nie podzielą się tą informacją z czytelnikami. Mamy prawo wiedzieć który z najważniejszych polskich polityków zajmuje się kolportowaniem oskarżających tragicznie zmarłą głowę państwa plotek, tym bardziej, że - z tego co wiem - ta osoba wcale nie mówi "off the record" i najwyraźniej ma życzenie, żeby sprzedawane przez nią informacje miały jak największy zasięg. Kataryna

Polska chce jeszcze raz przebadać miejsce katastrofy pod Smoleńskiem Tą szokującą wiadomość przywiózł polski turysta, który był w Smoleńsku. Po kilkudziesięciu dniach od katastrofy, pracy kilkuset specjalistów i śledczych, na miejscu katastrofy nadal można znaleźć rzeczy z prezydenckiego samolotu. W dodatku teren nie jest pilnowany. Przedstawiciele polskiego rządu proszą w związku z tym stronę rosyjska o zabezpieczenie terenu. Chcą też wysłać grupę archeologów, aby wydobyli wszystkie szczątki. Grupa polskich archeologów wyjedzie do Rosji celem przebadania terenu katastrofy lotniczej koło Smoleńska - powiedział w środę minister w Kancelarii Premiera Michał Boni. Również minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski poprosił Prokuratora Generalnego Andrzeja Seremeta, aby podczas wizyty w Moskwie zwrócił się o ponowne przeszukanie i zabezpieczenie miejsca katastrofy pod Smoleńskiem. "Grupa archeologów z Instytutu Archeologii i Etnologii PAN i Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie przedstawiła projekt prospekcji terenowej na terenie katastrofy" - powiedział Boni na briefingu. W jego opinii, to jest "dobre rozwiązanie". "Profesjonalnie, fachowo, z użyciem odpowiednich narzędzi można cały teren przebadać, szukając wszystkich pozostałości"- argumentował.

Grupa - jak zaznaczył - ma liczyć pięć do siedmiu osób i wyjedzie do Rosji w przyszłym tygodniu. Zastrzegł, że rozpoczęcie prac będzie zależało od zgody strony rosyjskiej. Na miejscu katastrofy nadal można znaleźć przedmioty z samolotu... W środę w TVN24 Kwiatkowski powiedział, że od Polaka, który 2 maja był na miejscu katastrofy w Smoleńsku, dowiedział się, iż cały czas są tam jeszcze rzeczy osobiste ofiar i fragmenty samolotu. Jak dodał, poinformował o tym Seremeta i naczelnego prokuratora wojskowego płk. Krzysztofa Parulskiego, prosząc by podczas ich środowej wizyty w Moskwie poruszyli tę kwestię rozmowie z Rosjanami. Minister przypomniał równocześnie, że całość czynności na miejscu prowadzi strona rosyjska, a w działaniach tych uczestniczyli polscy eksperci i prokuratorzy. "Sam byłem na miejscu zdarzenia, wiem jaki to jest teren, to teren podmokły. (...) Wiemy także, że nie w ostatnich dniach, ale troszeczkę wcześniej udało się trochę ten teren osuszyć i pewno - w związku z tym - okazało się, że w tych miejscach gdzie pewnie stała woda - taki mamy sygnał - pewne rzeczy pozostały. To wymaga ponownego przeszukania tego terenu i zabezpieczenia przez stronę rosyjską" - powiedział Kwiatkowski w TVN24. Dodał, że na miejscu katastrofy trzeba podjąć natychmiastowe działania, bo "tego wymaga po prostu szacunek wobec naszych zmarłych". Źródło: PAP

Czego nie widzi Marszałek Komorowski Od początku katastrofy Smoleńskiej, można powiedzieć jedno: zawodzi system informacji o faktach. Daje to pole do spekulacji i budzi uzasadnione wątpliwości. Nawoływanie do powściągliwości przez władze jest albo cynizmem politycznym, albo dowodem na kompletne oderwanie od rzeczywistości. Ponad dwa tygodnie nie podano do publicznej informacji godziny katastrofy. Rzecznik rządu, po ponad 3 tygodniach, oświadczą, ze teraz już może powiedzieć, iż na miejscu zdarzenia od razu były służby specjalne. A przecież nikt tego od początku nie ukrywał „ poleciało 4 prokuratorów, 4 ……i 3 z ABW razem 11 osób. Następnego dnia poleciały kolejne  23.Tyle, ze nie podano dokładnie, kto i w jakim celu. W Smoleńsku pojawili się w sobotę, koło 18- czyli w 10 godzin po katastrofie, gdy czarne skrzynki itp. zostały zabezpieczone. Gdy większość ciał została odnaleziona. Nie wiemy. ile osób z czekających w Smoleńsku zostało dopuszczonych od razu do poszukiwań na miejscu katastrofy. Za to widzieliśmy filmy, z których wynikało ze na miejscu zdarzenia swobodnie chodzili Rosjanie. Nie tylko bezpośrednio po katastrofie, ale także później, gdy trwały poszukiwania ciał. Mimo, ze rosyjska prokuratura obwodu Smoleńsk postawiła trzy tezy swoim ludziom, a wiec śledztwo w sprawie naruszenia bezpieczeństwa w powietrzu, pod katem 3 przyczyn: złych warunków atmosferycznych, błędu pilota oraz awarii samolotu. Śledztwo pod tym katem, sugerowało także kierunek poszukiwań na miejscu zdarzenia. Pozornie miejsce zostało przeszukane skrupulatnie, ale …uczestniczy wycieczek z Polski jeszcze 2 maja znajdowali części blach samolotowych, polskie banknoty, filmy, portfele..Teren nie jest zabezpieczony, a ponadto został zaorany buldożerami, po zakończeniu wywozu dużych części blach. Czy winić tyko Rosjan? Czy nasz rząd, nasi prokuratorzy, nie mogli przewidzieć, że należy zadbać, aby Rosjanie teren zabezpieczyli, a naszym wojskowym umożliwi wspólne przeszukanie terenu? Nie wiemy od 4 tygodni prawie, czy system TAWS zawierał dane lotniska w Smoleńsku? Rosyjskie media podawały już dawno, że odsłuchano nagrania z czarnych skrzynek, że wynika z nich, iż nikt nie naciskał na pilotów w sprawie lądowania. Prokurator Seremet informuje, ze nie może nic powiedzieć, dopóki się nie wypowie strona rosyjska. Po czym pojawia się informacja o 5 głosie w kokpicie. Nie wiadomo, w jakim momencie lotu, nie wiadomo, do kogo należy. Być może do kobiety. Być może. A może jednak zwycięzy w spekulacjach, ulubiona przez niektórych ,wersja z nutką gruzińską?

 Coraz wyraźniej widać, ze miał rację Edmund Klich, mówiąc, że my jesteśmy petentem u Rosjan w sprawie tej strasznej katastrofy. Edmund Klich został odsunięty od Komisji badającej przyczyny wypadku po stronie polskiej, a powołany został Jerzy Miller. Dzisiejsza prasa donosi, że być może ma na koncie łamanie prawa przy zamówieniach publicznych. A ma być wiarygodny, jako szef Komisji badającej największą tragedię w historii polskiej państwowości? Słyszymy ciągle, ze rząd i struktury państwa spisały się dobrze. Mimo, ze nie usiłowano doprowadzić choćby do powołania Komisji wspólnej. Mimo, że dowody są w rękach Rosjan. Mimo iż nie wiemy, jakim trybem były przekazywane nośniki informacji posiadane przez dowódców, prezydenta RP, szefa NBP. Nie wiemy, czy szumy na taśmach, to szumy pochodzące z e złego nagrania dysków z oryginałów. Nie wiemy, czy kiedykolwiek otrzymamy oryginały. Mimo ze zginął laptop szefa BBN, Ciągle padają słowa : struktury państwa zadziałały bezbłędnie. I pewnie będą to nam powtarzać do skutku. Czyli do momentu, dopóki jak papugi nie zaczniemy tego powtarzać. Państwo zadbało o to , aby w 3 godziny po wypadku ABW przeszukało pokoje tragicznie zmarłych posłów. Tu było sprawnie i …z wyprzedzeniem(strona rosyjska proponowała kilka godzin później poranie DNA od rodzin na miejscu w Rosji). Marszałek Komorowski przejął obowiązki prezydenta przed odnalezieniem zwłok Lecha Kaczyńskiego. Tu państwo było przewidujące i sprawne. Warto przytoczyć też fragment wywiadu z Andrzejem Gwiazdą Naszego Dziennika” Sporo zamieszania po katastrofie pod Katyniem wywołały też informacje o próbie przejęcia kontroli nad IPN z udziałem wiceprezes Marii Dmochowskiej.- Po katastrofie były ważniejsze sprawy niż dociekanie szczegółów "wejścia" pani Dmochowskiej do gabinetu prof. Janusza Kurtyki. Dwa lata temu, gdy prezes wobec obietnicy ścisłej dyskrecji umożliwił Marii Dmochowskiej zapoznanie się z materiałami do książki Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka "SB a Lech Wałęsa", pani wiceprezes przekazała je wrogim IPN środowiskom, co uruchomiło medialny atak na książkę przed jej wydrukowaniem. W nocy 10 kwietnia br. dostałem SMS o treści: "PO przejmuje IPN *brak tekstu* podpis". Okazało się, że brakowało informacji o wejściu do gabinetu prezesa. Te fakty rzucają pewne światło na sytuację polityczną w Polsce. Co ma Pan na myśli? - Że istnieje w naszym kraju lobby czy też - inaczej mówiąc - układ, który chce przed Narodem ukryć prawdę i posiada do tego środki. Może np. cenzurować korespondencję. Przypadki cenzury SMS-ów powtórzyły się jeszcze trzykrotnie.” Minister Boni poinformował, ze w związku ze znajdowaniem rzeczy na miejscu katastrofy, zarząd zamierza wysłać archeologów… nie było prościej wysłać reprezentantów do przeszukania całego terenu? Tak, aby nikt nie miał wątpliwości, że wszystko, co w tym rejonie znajduje się po katastrofie, na pewno zostało zabezpieczone. Także z szacunku dla zmarłych.,

Problemu nie widzi jedynie marszałek Komorowski. On nie widzi przejawów braku szacunku u Rosjan. Jeśli nie u Rosjan, to, u kogo? Na pewno nie u naszej władzy, którą jako marszałek Sejmu i jako p.o. Prezydenta RP, reprezentuje. Albo okulista albo proszę spojrzeć sobie prosto w oczy w lustro, panie Marszałku. To już nie jest brak empatii. To chyba żądza władzy, która pozwala Panu zracjonalizować interpretację wszystkich, nawet najbardziej , niekorzystnych faktów. I proszę, Nie mówcie mi o tym, że państwo się „spisało”. Bo nie wytrzymam i dodam: w tej formie i z takim rządem to i owszem. Spisało się .Na straty.Małgorzata Fechner Puternicka

KOGO MARSZAŁEK, TEGO PREZYDENT Zasada „rób co innego, niż mówisz” jest jedną z podstawowych reguł grupy rządzącej. Zgodnie z nią, retorykę „miłości” wspierano kampanią nienawiści wobec prezydenta, zapowiedź „standardów” torowała drogę aferzystom, a deklaracja „zaufania” sprowadziła na Polaków bondaryzację i rządy esbeckiej kamaryli. Jeśli zatem reprezentant tego rządu, minister Klich oświadcza, że "nie ma ważniejszego zadania niż wyjaśnienie przyczyn katastrofy pod Smoleńskiem” można przyjąć, że grupa rządząca nie zrobi nic, by spełnić ciążący na niej obowiązek. W zgodzie z tą regułą - powierzenie śledztwa Putinowi, rezygnacja z pomocy NATO oraz zorganizowana akcja dezinformacyjna – wyznaczają rzeczywiste intencje rządu Donalda Tuska. Dziś, gdy żywe są jeszcze emocje związane z tragedią 10 kwietnia, będziemy świadkami symulowanych działań rządu i prokuratury, mających na celu przykrycie faktu zdegradowania polskich urzędów do roli przekaźnika wersji rosyjskiej. Wynika to z pijarowskiego pragmatyzmu obecnej władzy, która w ten sposób chce zapewnić Polaków o swojej sprawności i dobrej woli. Ten przekaz nie będzie miał żadnego wpływu na ustalenia dokonane przez płk Putina, stanowi natomiast dowód rezygnacji rządu Donalda Tuska z prerogatyw państwa suwerennego. By uświadomić sobie, jak może wyglądać wyjaśnianie przyczyn katastrofy w wykonaniu grupy rządzącej, warto zwrócić uwagę na przebieg śledztwa dotyczącego wypadku lotniczego samolotu CASA w styczniu 2008 roku, gdy zginęło 20 wysokich rangą dowódców wojska. Jest to obraz o tyle znamienny, że w jego tle widzimy tę samą, co obecnie postać – Bronisława Komorowskiego. To on, jako minister ON w połowie 2001 roku podpisał umowę na zakup samolotów CASA, bez organizowania przetargu. W zamian za zamówienie hiszpańskie spółki EADS CASA i Avia System Group kupiły większościowy pakiet PZL Warszawa-Okęcie. Miało tam powstać m.in. centrum serwisowe dla samolotów. Ale nigdy nie powstało. By dokonać przeglądu czy naprawy samoloty musiały latać do Hiszpanii. Tuż po wypadku w 2008 roku, sprawą serwisowania zainteresowała się Żandarmeria Wojskowa podejrzewając korupcję, do której mogło dojść podczas podpisywania umowy zakupu maszyn od hiszpańskiego koncernu. W tym czasie Komorowski brylował w mediach, dywagując, iż „należy zastanowić się nad wprowadzeniem odpowiednich regulacji dotyczących lotów z udziałem takiej kadry” i składał wieniec przed warszawskim Pomnikiem Lotnika „w geście solidarności z rodzinami 20 lotników - ofiar katastrofy”. Sprawę braku centrum serwisowego Komorowski określił jako „przedziwną plotkę”. Do dziś, nie znamy pełnego raportu z prac komisji powołanej przez MON. Niewyjaśniona pozostała również rola, jaką odegrał Komorowski przy zakupie CASY, nie są znane losy śledztwa w sprawie korupcji. Wiemy natomiast, że zastraszano rodziny ofiar, w tym m.in. córkę gen. Andrzejewskiego grożąc im po tym, jak zakwestionowali wyniki ustaleń komisji badającej przyczyny wypadku. Sprawę gróźb umorzono, a nad zdarzeniem z 2008 roku zapadło milczenie. Jakkolwiek, inna jest waga obu wydarzeń i tragedia z 10 kwietnia nigdy nie zniknie z pamięci Polaków, sądzę, że podobny proces wyciszania sprawy będzie kontynuowany obecnie. Taka groźba staje się szczególnie realna, gdyby prezydentem Polski miał zostać Bronisław Komorowski – człowiek, który w 2007 roku rozpoczął służbę marszałkowską od słów „muszę zobaczyć aneks do raportu”, a na trzy miesiące przed smoleńską tragedią wyznał „chciałbym skrócić zły okres prezydentury Lecha Kaczyńskiego”. Zachowanie Komorowskiego, tuż po katastrofie nie pozostawia wątpliwości, że głównym celem tego człowieka jest dążenie do jak najszybszego objęcia władzy prezydenckiej. Dzień po śmierci Lecha Kaczyńskiego i towarzyszących mu osób Komorowski ujawnił, że sytuacja jest nadzwyczajna także i dla niego osobiście, ponieważ musi "scalać kalendarz, obowiązki i procedury”, a jest szereg ustaw, które przesłał do prezydenta Kaczyńskiego "z wyrazami uszanowania i tytulaturą", a "teraz będzie musiał sam je podpisywać". Ta „troska urzędnicza” nakazała Komorowskiemu przejęcie prerogatyw prezydenckich nim potwierdzono śmierć prezydenta i natychmiastowe „skompletowanie składu osób zarządzających kancelarią” z pominięciem Jacka Sasina – wiceszefa Kancelarii. Każda następna decyzja, w tym szczególnie ważna – dotycząca podpisania nowelizacji ustawy o IPN wbrew intencjom Lecha Kaczyńskiego, utwierdzają w przekonaniu, że cele potencjalnej prezydentury Komorowskiego są krańcowo różne od wizji zmarłego Prezydenta, a nienawiść jaką polityk PO żywił wobec osoby Lecha Kaczyńskiego będzie rzutować na jego stosunek do śledztwa w sprawie katastrofy. Wbrew werbalnym deklaracjom marszałka, że „w obliczu śmierci prezydenta nie będę wchodził w jego rolę”, uczynił przecież wszystko, by jak najszybciej i najszerzej przejąć kompetencje głowy państwa. Znamienny jest fakt, że człowiek, który w tych okolicznościach zajął miejsce tragicznie zmarłego Prezydenta, ani razu w publicznych wypowiedziach nie nawiązał do obowiązku rzetelnego wyjaśnienia przyczyn katastrofy samolotu prezydenckiego. Ponieważ Komorowski nie ukrywał, że ścisłą współpracę z rządem Tuska uważa za podstawowy obowiązek przyszłego prezydenta, również w tej kwestii będzie rzecznikiem pozostawienia sprawy w rękach płk Putina. Media rosyjskie, dla których Komorowski jest zdecydowanym faworytem przestrzegają, że „ w czasie kampanii wyborczej temat katastrofy pod Smoleńskiem i tragedii katyńskiej znów będzie aktywnie wykorzystywany, co może po raz kolejny nastawić prostych Polaków przeciwko Rosji i posłużyć jako usprawiedliwienie dla nowego ochłodzenia w stosunkach między naszymi krajami" (Komsomolska Prawda). Trudno oczekiwać, by faworyt Moskwy miał uczynić jakikolwiek gest przeciwko idei „pojednania” nad trumnami. W niemniejszym stopniu, niż od intencji grupy rządzącej, przebieg śledztwa będzie zależał od wykorzystania uprawnień urzędu prezydenckiego. Jak wiemy Prokurator Generalny Andrzej Seremet oraz jego zastępcy zostali wskazani i powołani przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. To sytuacja niewygodna dla Platformy, by na czele Prokuratury stał człowiek obdarzony zaufaniem Prezydenta. Tym bardziej, że uprawnienia Prokuratora Generalnego pozwalają mu zachować pewną autonomiczność wobec politycznych intencji rządu. Choć nic na razie nie wskazuje, by Seremet chciał sprzeciwiać się traktowaniu polskiej prokuratury jako petenta Moskwy, nie można wykluczyć, że taka sytuacja nastąpi w przyszłości, gdy efekty rosyjskiego śledztwa okażą się rażąco odmienne od ustaleń strony polskiej, a opinia publiczna zacznie domagać się stanowczych działań. Zgodnie z nowelizacja ustawy o prokuraturze, to prezydent RP może odwołać Prokuratora Generalnego na wniosek Prezesa Rady Ministrów lub Krajowej Rady Prokuratorów. Sam premier może również odrzucić coroczne sprawozdanie Prokuratora Generalnego i po zasięgnięciu opinii Krajowej Rady Prokuratury wystąpić do Sejmu z wnioskiem o odwołanie go przed upływem kadencji, a także wówczas, gdy „sprzeniewierzył się on złożonemu ślubowaniu”.

Nietrudno zrozumieć, że jakikolwiek sprzeciw Prokuratora Generalnego wobec intencji grupy rządzącej, stanie się natychmiast powodem do jego odwołania. Przy realnych uprawnieniach prezydenta, ściśle współdziałającego z rządem – będzie to zadaniem łatwym. Pełne zawłaszczenie przez ludzi Platformy wszystkich ośrodków władzy, zostanie zatem wykorzystane do działań dezinformacyjnych w sprawie przyczyn katastrofy i narzuceniu Polakom ustaleń śledztwa płk Putina. Pozostaje wreszcie kwestia najważniejsza – dostrzeganie w rzetelnym wyjaśnieniu okoliczności tragedii nakazu, wynikającego z polskiego interesu, polskiej racji stanu. Śmierć prezydenta państwa i towarzyszących mu osób - reprezentantów armii i ważnych instytucji państwowych, musi nakładać na urzędników tego państwa obowiązek dotarcia do prawdy o smoleńskiej katastrofie. Tymczasem doświadczenie wskazuje, że Bronisław Komorowski w sytuacji konfliktu interesu polskiego z rosyjskim zajmie stanowisko rzecznika Władymira Putina. Tak – jak uczynił to w sprawie tzw. incydentu gruzińskiego w listopadzie 2008 roku. Znane słowa Komorowskiego - „Jaka wizyta, taki zamach, bo z 30 metrów nie trafić w samochód to trzeba ślepego snajpera”, poza bezprzykładnym cynizmem i grubiaństwem zawierają coś znacznie groźniejszego, niż tylko kpinę wyrażoną przez tchórza, który nigdy nie narażał własnego bezpieczeństwa. Winą za ostrzelanie prezydenckiego konwoju przez Rosjan, Komorowski obarczył samego Lecha Kaczyńskiego, a jedyną troską marszałka polskiego Sejmu był fakt, iż „incydent będzie miał negatywny wpływ na stosunki polsko-rosyjskie.” Pytany wówczas, czy polskie władze powinny się domagać wyjaśnień od strony rosyjskiej, Komorowski zdecydowanie zaprzeczył i stwierdził, że „trzeba zacząć zadawać pytania, idąc od siebie samych, to znaczy najpierw muszą paść pytania do polskiego prezydenta, do jego ochrony, do osób, które organizowały wizytę, odpowiadały za przebieg tej wizyty. Potem, oczywiście, także do Gruzinów”. Taka reakcja, zgodna wówczas z propagandą Moskwy, stawiała polityka PO w roli rzecznika interesów rosyjskich. Jak wiemy – ten bezprecedensowy w krajach suwerennych fakt, że druga osoba w państwie atakuje własnego prezydenta w obronie racji obcego państwa, został wówczas zignorowany przez media i opinię publiczną, a nawet przedstawiony pozytywnie, w ramach kampanii nienawiści wobec Lecha Kaczyńskiego. Dlatego nic innego – jak tylko przegrane przez Komorowskiego wybory prezydenckie dają gwarancję, że w sprawie wyjaśnienia przyczyn smoleńskiej tragedii człowiek ten, również jako prezydent RP nie zachowa się niczym marszałek Związku Radzieckiego. Ścios

Skąd ten pośpiech? Kandydat na szefa Sztabu Generalnego po rosyjskich akademiach i z pomysłem na "dobór personelu dziennikarskiego, sprzyjającego rządowi" Generał Mieczysław Cieniuch ma przejąć obowiązki po śp. gen. Franciszku Gągorze. Były minister obrony narodowej dr hab. Romuald Szeremietiew jest zdania, że kwestię wyboru szefa Sztabu Generalnego powinno się odłożyć do momentu wyboru nowego prezydenta. Pełniący obowiązki głowy państwa marszałek Sejmu Bronisław Komorowski zapowiedział w niedzielę, że tuż po 3 maja powoła nowego szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Zapewnił wówczas, że swoją decyzję ogłosi najpóźniej dziś. Jak wynika z informacji TVP 1, brane są pod uwagę trzy kandydatury: pełniącego obowiązki szefa sztabu - gen. Mieczysława Stachowiaka, pełniącego obowiązki szefa wojsk lądowych - gen. Edwarda Gruszki, oraz bliskiego współpracownika szefa MON Bogdana Klicha - gen. Mieczysława Cieniucha. Ten ostatni ma największe szanse na wspomnianą nominację. Sam kandydat nie zaprzecza, że spotkał się na rozmowach w sprawie nominacji z ministrem obrony oraz z szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego gen. Stanisławem Koziejem. Na czym ma polegać przewaga 59-letniego gen. Mieczysława Cieniucha nad pozostałymi kandydaturami? Chodzi o jego rzekomo wszechstronne wykształcenie. Jak czytamy w życiorysie generała zamieszczonym na stronie Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, kończył on m.in.: Wyższą Szkołę Oficerską Wojsk Pancernych w Poznaniu (w 1974 r.), Akademię Wojsk Pancernych w ZSRS (w 1982 r.), Akademię Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej (w 1992 r.) i Podyplomowe Studium Operacyjno-Strategiczne w Waszyngtonie (w 2000 r.). Od 31 stycznia do 27 lutego 2006 r. pełnił już obowiązki szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, a od 19 kwietnia 2006 r. sprawował funkcję polskiego przedstawiciela wojskowego przy NATO i UE. W 1992 r. Cieniuch znalazł się w tej grupie polskich oficerów, którzy pomimo przemian z 1989 r. zdecydowali się na studia w Moskwie. - Na pewno im ma się większe przygotowanie, czyli im więcej posiada się fakultetów, tym lepiej. Jednak jeżeli by się skupiało swoją działalność tylko na umiejętnościach zdobytych w Rosji, no to ten aspekt rzuca akurat cień - mówi poseł Marek Polak (PiS) z sejmowej Komisji Obrony Narodowej. Wątpliwości co do tej kandydatury ma także były poseł i minister obrony narodowej dr hab. Romuald Szeremietiew. - Pamiętajmy, w jakim momencie gen. Mieczysław Cieniuch rozpoczął studia w Akademii Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej - zauważa. W 2002 roku na łamach dwumiesięcznika "Myśl Wojskowa" Cieniuch postulował wprowadzenie blokady medialnej. "Ważną sprawą, na którą może mieć wpływ kierownictwo MON i dowództwo wojskowe, jest dobór personelu dziennikarskiego sprzyjającego rządowi i wojsku. Dlatego wydawanie akredytacji powinno być swego rodzaju selekcją eliminującą osoby nieprzychylne działaniom zbrojnym" - pisał. Generał odpowiadał też za forsowany przez ministra Bronisława Komorowskiego proces likwidacji garnizonów wojskowych.

Zostawić wybór prezydentowi Szeremietiew zastanawia się także, czy osoby decydujące o obsadzeniu stanowiska szefa Sztabu Generalnego, są aby "odpowiednimi do podejmowania tego rodzaju decyzji". - Z jednej strony, rozmowy te prowadzi minister Bogdan Klich. Tymczasem, odkładając na bok moje osobiste odczucia wobec niego, uważam, że zgodnie z tym, co napisałem już w liście otwartym do premiera, nie powinien on już pełnić funkcji ministra obrony narodowej. Uważam też, że minister Klich nie jest osobą odpowiednią do tego, żeby podejmować decyzje w sprawach związanych z siłami zbrojnymi - podkreśla Szeremietiew. Jego kolejne zastrzeżenia budzi ostateczne decydowanie o nominacjach nowych szefów sił zbrojnych przez marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego. Ten bowiem - jak zauważa Szeremietiew - choć zgodnie z Konstytucją do czasu wyboru nowego prezydenta sprawuje jego obowiązki, to jednak powinien tak ważne decyzje zostawić już następcy Lecha Kaczyńskiego wybranego przez Naród. - Marszałek Komorowski będzie rozstrzygał o stanowisku, na którym nowy oficer będzie zasiadał przez następne trzy lata [tyle wynosi kadencja szefa sztabu przyp. red.]. A więc pytanie jest takie, czy ta decyzja jest do zaakceptowania dla kandydata, który wygra wybory i będzie nowym prezydentem - zauważa były szef MON. - Jeśli prezydentem zostanie kto inny niż Komorowski, to pojawić się może w tej kwestii element konfliktowy. Jeśli zaś idzie o siły zbrojne, to pomiędzy prezydentem a resortem obrony powinna być harmonijna współpraca, a nie tarcia - mówi Szeremietiew. O tym, że postulat o pozostawieniu przyszłemu prezydentowi tej decyzji jest jak najbardziej racjonalnym rozwiązaniem, świadczyć mogą chociażby znane już z historii naszego kraju nieporozumienia pomiędzy dotychczasowymi prezydentami a szefami sztabu, które prowadziły do wielu sytuacji konfliktowych. - Dlatego marszałek nie powinien się spieszyć z tą nominacją, a premier powinien jak najszybciej podjąć decyzję, by ktoś inny kierował resortem obrony, a nie minister Klich - dodaje Szeremietiew. Wątpliwości pojawiają się także z tego względu, że podobny pośpiech nie ma miejsca w przypadku pozostałych wakatów po ofiarach katastrofy, których obowiązki czasowo sprawują ich zastępcy. Tuż po tragedii Bogdan Klich sam zapewniał, że pomimo tragicznej śmierci dowódców sił zbrojnych nie ma powodów do obaw o kwestie obronne, gdyż zgodnie z regulaminem wojskowym dowództwo nad armią przejęli ich pierwsi zastępcy. - Okazuje się więc, że istnieją ważne instytucje w państwie, które mogą funkcjonować kierowane przez zastępców i inne, które nie mogą na takich warunkach funkcjonować - zauważa Szeremietiew. Były minister obrony narodowej podkreśla także, że obecna sytuacja jest wyjątkowa, w związku z czym wymaga wyjątkowego podejścia. - Nie można tutaj przyjąć jakiegoś schematu urzędniczego, bo przypominam, w jakich warunkach doszło do tej sytuacji. Wyjątkowa jest więc odpowiedzialność urzędników państwowych, którzy podejmują decyzje w tych kwestiach - dodaje. Zastrzeżeń co do ewentualnej nominacji gen. Cieniucha nie ma jednak gen. Roman Polko. - O generale Cieniuchu mogę powiedzieć, że jest to bardzo dobry kandydat. Jeżeli byłby rzeczywiście mianowany, to jak najbardziej pozytywnie oceniałbym ten wybór - podkreśla. - Jest to człowiek z bardzo otwartą głową, który faktycznie potrafi myśleć samodzielnie i który jest stanowczy i konsekwentny w działaniu - dodaje generał w rozmowie z "Naszym Dziennikiem". Jego też zdaniem, nowy prezydent - bez względu na to, kto nim będzie - nie powinien mieć zastrzeżeń co do jego osoby na tym stanowisku.

Wybór pomiędzy NATO a Sztabem Generalnym Jak zauważa poseł Marek Polak (PiS), w przypadku gen. Mieczysława Cieniucha brano pod uwagę także jego obsadzenie na innych ważnych stanowiskach, w tym w NATO, gdzie miał zostać zastępcą szefa Dowództwa Transformacji w Norfolk w USA. - Wszystkie te stanowiska są bardzo ważne i należy teraz rozważyć, czy będzie ktoś w zamian do wyznaczenia na to stanowisko w strukturach NATO. Decyzja jest więc trudna - dodaje nasz rozmówca. Marta Ziarnik

Radek - Szczurek Obrotowy Przyjrzyjmy się jednemu z szajki PEŁO zwanej „Zdradą Ministrów” (Wybałuch, Wąsik i Szczurek Obrotowy). Ważną rolę odgrywa w niej Sikorski. On to rozprowadzał terminy wizyty Prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu, by złapać bliźniaków na odrębny lot. Nie całkiem wyszło, bo Jarek to jednak konspirator rasowy, a każdy, kto ma choć trochę doświadczenia z Sowietami, wie, iż z życiem uchodzi się u nich tylko, gdy zmieni się nagle ustalenia będące w ich łapskach. Warto także przypomnieć sobie, jak to nagle raniutko, nieproszony, zjawił się Szczurek na lotnisku, gdy Prezydent wybierał się do Gruzji; pewnie by mieć oko na wszystko, co mogłoby się przydać do późniejszego scenariusza (a może już wówczas jakiegoś „ostatecznego rozwiązania”, które jednak wtedy nie wypaliło...?). Minister Spraw Zagranicznych Radek-Zdradek lawiruje pomiędzy Rosją, Ameryką, Niemcami, Wielką Brytanią oraz Izraelem – i zawsze jakoś tak nie-dla-dobra-Polski... Nie chce mi się nawet wchodzić w szczegóły tych agenturalnych zażyłości i wolt, które ten antypolski Bond wyczynia. Jednak już na pierwszy rzut oka widać, że to persona umocowana na wielu postronkach, głównie na rzecz ukatrupienia niezależności Polski. Wystarczy spojrzeć ile interesów roztasował on w ostatnim czasie, by pojąć, jak potrzebny Mafiozom Globu Tego jest cwaniak, ktoś, kto pracuje na rzecz różnych mocarstw, dających mu wzajemną ochronę. To niezwykle przydatny punkt kontaktowy "rozdzielania wpływów" za srebrniki. Teraz jego pokerem stał się gaz łupkowy. Resort (koalicjanta Pawlaka?) udostępnił Amerykanom prawo do odwiertów w łupki gazonośne, Radek zorganizował sesję naukową w stolicy, świat nawet dowiedział się jaki to skarb może mieć Polska pod stopami: dla siebie i Europy na ponad sto lat. Własny gaz, niezależność energetyczną i niezawisłość narodowo-państwową. Słowem: Nadwiślański Kuwejt! By zasiąść jednak do stolika i zaproponować pulę, trzeba by było coś zrobić z tymi patriotami Kaczyńskimi, którzy w tego rodzaju szemranych i szulerskich interesach nie zechcą uczestniczyć, i w dodatku larum zaczną podnosić. Czas naglił, bo a nuż koniunktura się odwróci, prawica w Polsce się umocni, spolegliwy Obama odejdzie – i kasyno, zielony stolik, żetony trzeba będzie zwinąć... Okazja: Smoleńsk, Katyń II – związek sztyletników i międzynarodowy deal. Jałta II. Agent obrotowy dobił już targu. Rosjanie mają właśnie - nieoczekiwanie na dłużej niż przewidywano - prolongowany kontrakt na dostawy dla nas gazu (czytaj: pośrednictwo nie własnym lecz azjatyckim srebrnym paliwem), by mieć możność zamortyzować dotychczasowe koszty (wespół z Niemcami pod Bałtykiem), a Amerykanie prawo do udostępnienia za niską prowizję gazowych pokładów łupkowych. Jeśli do tego potrzeba zaawansowanych technologii (długie poziome odwierty gwiaździste na głębokości ok. 1 km), które na razie jedna firma z USA posiada, to tym lepiej dla takiego zabezpieczenia interesów i wpływów. Bo zawszeć będzie łatwiej wejść w pośrednictwo sprzedaży tego gazu w przyszłości, gdyż, jak to mówią na Kremlu, „kurica nie ptica, Polsza nie zagranica”, no i przecież Gierek dał dobry przykład, jak się robi sowiecko-polski transfer pieniędzy z Zachodem na Wschód. A my, Gazpromiści-Kagiebiści, mamy ogromne doświadczenie w handlowaniu cudzym płynnym dobrem. Wy, nasi spolegliwi przyjaciele z Warszawy, Wybałuch, Wąsik i Szczurek Obrotowy, z pewnością to rozumiecie i doceniacie, nieprawdaż? Sikorski, jak się słyszy, nadal ciągnie temat gazu z łupków, choć to na razie nie ma już znaczenia. On bowiem stał za pulpitem dyspozytorni przylotów głów państw na Wawel. Ci, co nie dolecieli na pogrzeb, dali sygnał, że weszli do gry i karety rozdane pod suknem przyjęli jako gwarancje solidnych ukartowanych wygranych. Jewrosojuz się trochę skurczył (a może poszerzył?) - ubyło Lizbonie quasi-suwerennej Polski, przybyło Brukseli Wszechogarniającej Rusi... Natomiast NATO nabrało wody w usta; eh, jakiej tam wody!; pomyje pije... A jakby tak Jarosław Kaczyński wygrał wybory prezydenckie, a potem PIS parlamentarne? I wyzwoli się sprawiedliwy gniew ludu.

Obrotowy Radek czuje, że podtrzymując temat Ameryki będzie miał szansę ocalić skórę, choćby dryfując na łupkach jako tratwie ratunkowej... transfokator

ŚP. Lech Kaczyński – i Żydzi 9-IX-MMVII roku reaktywowała się w Polsce loża B'nai B'rith – żydowskiej pseudo-masonerii, wykazującej pewne podobieństwo do Wielkiego Wschodu – ale tylko „pewne”: loże i masonerii klasycznej i WW są zawsze ponad-narodowe – a B'nai B'rith to organizacja nacjonalistyczna. W zasadzie nie ma w tym nic złego. Organizacja – jak organizacja. Pytanie jednak: dlaczego ta parunasto-osobowa organizacja od razu jest fetowana przez ambasadora USA – i gorąco witana przez Prezydenta III RP?

ŚP. Lech Kaczyński skierował bowiem do Loży Polin B'nai B'rith w dniu jej powstania następujące POSŁANIE Panie i Panowie!

Blisko 70 lat temu, w 1938 r., dekretem Prezydenta RP, w wyniku absurdalnych obaw, nieporozumień oraz wprowadzenia w błąd, zakazano działalności polskiej sekcji B’nai B’rith. Należy uznać za symboliczny gest, że dziś staję przed Państwem jako przedstawiciel Prezydenta RP, aby powitać Was i Waszą organizację, która po raz drugi rozpoczyna działalność w Polsce. Otwarcie loży B’nai B’rith w Rzeczypospolitej Polskiej, po tylu latach nieobecności, jest szczególnie ważne, również z innego względu. Organizacja ta, utworzona 164 lata temu w małej nowojorskiej kawiarni przez 12 żydowskich imigrantów z Niemiec, stała się dziś jedną z najważniejszych organizacji walczących z rasizmem, antysemityzmem i ksenofobią. Polska jest wdzięczna za działania, jakimi Liga Przeciwko Zniesławianiu [Anti-Defamation League] założona przez B’nai B’rith, współpracując z Amerykańskim Kongresem Żydowskim, wsparła nasze starania o zmianę nazwy obozu Auschwitz i przeciwstawiła się używaniu określenia "polskie obozy koncentracyjne". Jestem zadowolony, że - tak, jak było w zwyczaju przed wojną - członkami B’nai B’rith są wybitni polscy obywatele: naukowcy, pisarze, osoby zaangażowane w działalność społeczną. W czasie, gdy stosunki między Polską a Izraelem należą do najlepszych w Europie, powinniśmy starać się o stałe polepszanie stosunków polsko-żydowskich. To wymaga stałych wysiłków i gotowości do kompromisu. Nie jest to łatwe, lecz wierzę w Państwa zobowiązanie, które będzie mieć znaczący wpływ na wzajemne zrozumienie Polaków i Żydów. W związku z tym pragnę odwołać się do statutów Waszego stowarzyszenia, które odnoszą się do "ducha tolerancji i harmonii" i utrwalenia "wspomnienia Holokaustu w społeczeństwie". Mam nadzieję, że częścią wypełnienia tego programu będzie Wasza pomoc w zwalczaniu nieprawdziwych i szkodliwych poglądów, które pojawiają się w świecie, np. w postaci opinii o odpowiedzialności Polski za powstanie obozów koncentracyjnych. Mam również nadzieję - choć statut Waszej organizacji nie przewiduje "utrwalenia pamięci o życiu i osiągnięciach polskich Żydów" - że ta wyjątkowa historia obejmująca ponad 800 lat, zostanie uwieczniona przez Was w świadomości polskiego społeczeństwa i w świecie. Proszę pozwolić mi zakończyć cytatem słów Jego Świątobliwości Papieża Benedykta XVI, który w grudniu 2006 r., przyjmując przedstawicieli B’nai B’rith, powiedział: "Nasz niespokojny świat potrzebuje świadectwa ludzi dobrej woli, inspirowanych przeświadczeniem, że wszyscy z nas stworzeni na obraz Boga posiadają niewyobrażalną godność i wartość. Żydzi i chrześcijanie są powołani do współpracy w uzdrawianiu świata przez promowanie duchowych i moralnych wartości opartych na naszej wierze. Powinniśmy coraz bardziej być przekonani do dawania przykładu naszej owocnej współpracy". Panie i Panowie: DZIĘKUJĘ!” Co jest najbardziej w tym interesujące – to to, że w "Wydarzeniach prasowych" na oficjalnej stronie Prezydenta III RP nie znalazła się ani informacja o wydelegowaniu p. Ewy Junczyk-Ziomeckiej, Sekretarki Stanu (obecnie jest Konsulem Generalnym w Nowym Jorku) na tę uroczystość - ani tekst POSŁANIA. Z czego wynika, że Pan Prezydent chciał fakt wystosowania tego listu – i jego treść - ukryć przez Polakami! I to jest podejrzane. Nie przypominam sobie, by śp. Lech Kaczyński w jakikolwiek sposób powitał np. powstanie WiP. Jestem po prostu zazdrosny... B'nai B'rith mi nie przeszkadza w niczym – faworyzowanie jej przez Prezydenta: przeszkadza, i to bardzo.

Co do meritum: w POSŁANIU czytamy: „ powinniśmy starać się o stałe polepszanie stosunków polsko-żydowskich. To wymaga stałych wysiłków i gotowości do kompromisu.” Na czym miałby polegać „kompromis” ze strony Polaków? Na wypłaceniu amerykańskim Żydom równowartości majątków zupełnie innych Żydów... Ale do jakiego kompromisu mają nagiąć się Żydzi? Rad bym to wiedzieć.

Wreszcie: ADL to BARDZO nieprzyjemna instytucja, służąca zastraszaniu amerykańskiego społeczeństwa – i przerabianiu je na „postępowe”. Jako Amerykanin zawzięcie walczyłbym z poczynaniami ADL. Jeśli jest to firma-córka B'nai B'rith – o czym nie wiedziałem – to można tylko jęknąć. I pomyśleć, że mimo takich swoich poczynań śp.Lech Kaczyński był przez żydowską prasę okrzyczany przedstawicielem polskiego szowinizmu i nacjonalizmu!!! Na koniec coś zabawnego: Na FaceBooku powstało: Koło Sympatyków B’nai B’rith – Loży Polin. Co ono robi? Bóg raczy wiedzieć... JKM

O Smoleńsku po dżentelmeńsku

Polska jest na wojnie z terroryzmem, niewykluczony więc zamach...- Pan trzeźwy jest, proszę pana, czy po zbyt wielu gramach?

Ale Polska jest zagrożona terrorystycznym atakiem...- Pan ze wsi jest, proszę pana! Pan jest zwyczajnym burakiem!

O której runął samolot? Dlaczego syren nie włączali?- Pan proszę pana zwariował, panu na mózg chyba wali!

Dlaczego od razu mówili, że to wina polskiego pilota?- Pan dureń jest proszę pana! Pan jest po prostu idiota!

A czemu winę pilota przesądził Sikorski Radek?- Pan chory jest z nienawiści! Pan tu ocieka jadem!

Skąd wzięła się pogłoska, że pilot nie znał rosyjskiego?- Znowu cię czepiasz człowieku? Znowu udajesz głupiego?

Dlaczego polscy śledczy występują w roli petentów?- I kto takiego cymbała wybrał do parlamentu?

Czego ABW szukała w pokojach zmarłych posłów?- Pytanie godne kretynów, paranoików i osłów!

Dlaczego  nie wystąpiono o pomoc w śledztwie NATO - Ty pisowski sługusie! Ty gnido! Żmijo! Szmato!

Wszystkie szczątki zebrane - mówiła pani Kopacz...- Ty ruda fałszywa  mordo! Ty w lustro lepiej popatrz!

To są ważne pytania, powinniśmy je stawiać sobie...- Idź precz i nie ujadaj, ty wstrętny rusofobie!

Tak w Polsce po dżentelmeńsku Rozmawiamy o katastrofie w Smoleńsku

1. Diabli tam ze skromnością - dziś muszę się pochwalić. Otóż mój blog zaczyna robić karierę. Roi się w nim od komentarzy, ostatni wpis zebrał ich prawie trzysta, a na witrynie Onetu ponad dwa tysiące! Bardzo dziękuję, powiem nieskromnie, że cieszy mnie ta niespodziewana i nie do końca zasłużona popularność.

2.Cieszą mnie też wszystkie komentarze. Zarówno te zionące szczerą miłością, jak i te przepojone serdeczną nienawiścią. Zauważam, że wzbudzam skrajne emocje, a to dla publicysty-amatora niemały zaszczyt. Moje teksty się uwielbia albo nienawidzi, ale nie sposób przejść koło nich obojętnie. Muszę się pilnować, by – jak śpiewał Brassens – lauru liść nie przyrósł mi do łba.

3.Zasadniczo moi czytelnicy są tacy jak cała Polska –rozemocjonowani. Jedni gotowi w ogień pójść za Platformą, drudzy gotowi dać się na talarki pokrajać za PiS-em. Albo inaczej –jedni gotowi są puścić z dymem PiS, a drudzy na talarki posiekaliby Platformę. Trzeciej ani czwartej opcji nie ma. Polska jest już nie tyle biało-czerwona, co czarno-biała, bez żadnych szarości. Żaden tam Pawlak, Jurek czy Napieralski. To będzie tylko i wyłącznie starcie Kaczyński-Komorowski, bo wokół nich ogniskują się dziś rozedrgane emocje ludzi.

4.Martwi mnie, powiem szczerze, stan ducha moich czytelników z grupy tych nienawidzących PiS-u i wszystkiego, co się z nim kojarzy. Nie wiem, czy to jakieś zaćmienie umysłów, zaczadzenie propagandą, czy jakiś nagły atak bezradności, ale z tego obozu nie nadchodzą żadne merytoryczne komentarze. Wszystkie one sprowadzają się niezbyt bogatego wachlarza wyzwisk i obelg i nie zawierają najmniejszej próby merytorycznego rozprawienia się z adwersarzem. Jak choćby z tezą, że Rosja odbudowuje imperium, z czego cieszyć powinniśmy się raczej umiarkowanie. Nikt tej tezy nie podważył, natomiast wyzwisk za nią zebrałem co niemiara.

5. Jeśli komentarze na moim blogu odzwierciedlają stan ducha zwolenników Platformy, to jest on kiepski, niczym Ferdynand ze znanego serialu. Panowie (po części również Panie), weźcie się w garść, otrząśnijcie się, przygotujcie do merytorycznej dyskusji, bo wyzwiskami to wy wyborów nie wygracie! 

6.Spośród dwóch i pół tysiąca komentarzy (wszystkich oczywiście nie przeczytałem, tylko wybiórczo niektóre), znalazłem praktycznie jeden merytoryczny zarzut. Taki mianowicie, że gdy premier Tusk w drodze do Smoleńska wyprzedził Jarosława Kaczyńskiego, ten nie jechał odszukać ciała brata, a tylko je zidentyfikować. Niektóry wręcz kłamstwo mi zarzucili w tej sprawie.

7. Drodzy Państwo, tu porzucam wszelka ironię, bo piszę o sprawie niesłychanie bolesnej. Tak, Jarosław Kaczyński pojechał zidentyfikować ciało brata, które jednak najpierw trzeba była odszukać wśród innych ciał, zebranych z miejsca tej strasznej katastrofy. Nie czepiajcie się słów. Jarosław Kaczyński wykonał misję tragiczną. Pojechał odszukać brata i zabrać go z tej strasznej ziemi. Najgorszemu wrogowi nie życzyć podobnej misji, najgorszemu wrogowi.... Prawda, nie on jeden.... Janusz Wojciechowski

Kraków to staroukraińskie miasto?

Kilka dni temu w siedzibie Lwowskiej Rady Obwodowej odbyła się prezentacja przewodnika turystycznego w formie mapy pt. "Ukraińskie miejsca w Polsce", z którego można się dowiedzieć, że Kraków to staroukraińskie miasto, a nazwa "Polska" pochodzi od ukraińskiego plemienia Polan. Przewodnik został wydany przez fundację dobroczynną "Ukraina-Ruś", na której czele stoi Rostysław Nowożeniec, deputowany obwodu lwowskiego wybrany z listy Bloku Julii Tymoszenko. Jest to już jej 13 wydawnictwo z serii "Szlakami ojców", która ma przyczynić się do lepszego poznania i popularyzacji historii ziem ukraińskich. "Idea takiego przewodnika - mówi Nowożeniec - narodziła się po niejednokrotnych podróżach na nasze etniczne ziemie do Polski. Przekonałem się, jeszcze będąc przewodniczącym Rejonowej Administracji Państwowej nadgranicznego rejonu [jaworowskiego - red.], że nawet władza, nie mówiąc już o emigrantach zarobkowych, odwiedzając sąsiednie państwo mało orientuje się gdzie pozostał tam ukraiński ślad. A trzeba brać przykład z Polaków, którzy przyjeżdżając do Lwowa zawsze wiedzą, gdzie pokłonić się swoim przodkom, zostawiając na tym miejscu cząsteczkę narodowego sztandaru - biało-czerwoną wstążkę. Ten przewodnik jest potrzebny po to, aby Ukraińcy wiedzieli gdzie w Polsce trzeba przyczepić wstążkę niebiesko-żółtą". W przewodniku-mapie znalazły się więc "historyczne świadectwa o życiu Ukraińców". Dowiedzieć się z niego można m.in., że Ukraińcy są w Polsce takimi samymi autochtonami jak Polacy i że nazwa "Polska" pochodzi od staroukraińskiego plemienia Polan, a nie od Polaków-Lechitów. Co więcej - jak podają autorzy publikacji - od V do X wieku całe południe i wschód Polski, włącznie z terytorium dzisiejszej Warszawy, zasiedlały przeważnie plemiona ukraińskiego pochodzenia. Kraków to natomiast staroukraińskie miasto, które w 999 roku, pod naciskiem Niemców, dostało się pod polską okupację. Pierwszymi biskupami krakowskimi byli ukraińskiego pochodzenia Prohor i Prokop, zaś pierwszą chrześcijańską świątynią: bizantyjska cerkiew św. Jerzego - podaje przewodnik. Podstawą naukową publikacji były prace Swiatosława Semeniuka, historyka Towarzystwa Naukowego im. Tarasa Szewczenki, zdaniem którego dawniej niemal pół Europy było ukraińskie. W wydanej wcześniej przez fundację dobroczynną "Ukraina-Ruś" mapie "Dawna Ukraina-Ruś w wiekach od V do X" Semeniuk udowadniał że staroukraińskie plemiona zajmowały terytorium 14 dzisiejszych państw, tj: Słowację, Mołdawię, Białoruś, prawie 90 proc. Rumunii, 80 proc. Czech, 75 proc. Węgier, południe i wschód Polski, 10 proc. Łotwy, 20 proc. Estonii, 50 proc. Austrii, Niemiec i Litwy, zachodnią część Rosji z półwyspem Tamańskim, a także oczywiście Ukrainę, choć bez terenów obecnych obwodów: donieckiego, ługańskiego, części zaporoskiego, chersońskiego, charkowskiego oraz Krymu. Tym razem Semeniuk, podczas promocji przewodnika "Ukraińskie miejsca w Polsce", twierdził, że Ukraińcy mieszkają na terenach współczesnej Polski od ponad półtora tysiąca lat, a zatem oba narody mają wspólną historię, którą trzeba czcić i znać. Znani Ukraińcy, Mikołaj Rej, Stanisław Orzechowski, Józef Bohdan Zaleski, Juliusz Słowacki, współtworzyli literacki język polski; zaś wielu polskich królów, Zygmunt August, Michał Korybut Wiśniowecki, Jan III Sobieski, Stanisław August Poniatowski, miało ukraińskie pochodzenie - uważa historyk. Swiatosław Semeniuk przekonywał również, że nie jest prawdziwa teoria o tym, iż Ukraińcy i Rosjanie są bratnim narodem, związanym wspólną historią i kulturą. "Współcześni badacze obalają nawet teorię o przynależności narodu rosyjskiego (Moskali) do narodu ruskiego, z którego pochodzą Ukraińcy, a nawet do słowiańskiej rasy. Przecież w ich genealogii, historii i kulturze olbrzymią część zajmują Ugrofinowie, Tatarzy i inne ujarzmione przez nich ludy" - mówił. "Jeśli już i mówić o "braterskim" dla Ukraińców narodzie, to powinni to by być Polacy. Przecież ponad tysiąc lat żyliśmy na wspólnym terytorium, a przeważnie w jednym państwie, wspólnie wygrywaliśmy najważniejsze bitwy w europejskiej historii. Dodatkowo, Polacy to tak samo jak Ukraińcy - Słowianie. Inna sprawa, że Moskwa, którą Ukraińcy i Polacy dwukrotnie wspólnie zdobywali, zarówno przedtem jak i teraz stara się nas rozdzielić żelazną kurtyną" - dodał Semeniuk. W przewodniku znaleźć można także m.in. informacje o ukraińskich organizacjach w Polsce, adresy cerkwi greckokatolickich i prawosławnych oraz ukraińskich konsulatów. Autorzy mają nadzieję, że ich wydawnictwo przyczyni się do uświadomienia Ukraińców jeżdżących do Polski. "Staraliśmy się maksymalnie prawdziwie, po długotrwałych badaniach, zaprezentować nasze informacje. Chcemy, żeby współczesny Ukrainiec mógł wziąć go do rąk i wiedział gdzie jedzie, które ukraińskie miejsca odwiedzi, co to takiego Zakerzonia [termin w nomenklaturze UPA oznaczający ziemie na zachód od pojałtańskich granic Polski (od tzw. linii Curzona), które były uznawane przez nich za ukraińskie; obecnie jest używany przez część ukraińskich historyków - Kresy.pl.]" - powiedział Rostysław Nowożeniec. Fundacja dobroczynna "Ukraina-Ruś" planuje wydać także analogiczne przewodniki "Ukraińskie miejsca w…" Rumunii, Rosji, na Słowacji, Węgrzech. "To dotyczy nie jakichś tam terytorialnych pretensji, a tylko naszej historii i kultury" - przekonują. tr/Kresy.pl

Żadnych zniczy na grobach krasnoarmiejców Spece od wizerunku i piaru zapewne się ze mną zgodzą, że jeżeli udaje się komuś stworzyć względnie dobrą i skuteczną narrację, to zawsze istnieje niebezpieczeństwo przegrzania. Narracja może się stać tak nachalna i natrętna, że zacznie wywoływać reakcję przeciwną do zamierzonej. Tak właśnie stało się, moim zdaniem, teraz, gdy „Gazeta Wyborcza” zainicjowała kolejny etap przymusowego kochania Rosjan w postaci akcji zapalania zniczy na grobach krasnoarmiejców 9 maja. W roli wodzireja występuje Andrzej Wajda, ten sam, który oburzał się pochowaniem pary prezydenckiej na Wawelu. Andrzej Wajda w kwestii wyjaśnienia drażliwych spraw z historii stosunków polsko-rosyjskich zrobił już niestety jedną fatalną rzecz: nakręcił beznadziejny artystycznie i kompletnie niezrozumiały dla zagranicy film „Katyń”, zamykając tym samym temat dla innych reżyserów na lata. Teraz występuje w roli twarzy akcji, która zahacza o fałszowanie historii. Nie mam zamiaru zapalać znicza na grobie żadnego z krasnoarmiejców, ani 9 maja, ani w żaden inny dzień z bardzo prostego powodu: bo choć Armia Czerwona pomogła wyzwolić nas od Niemców, była również armią de facto okupacyjną. Zakładam, że jest to jasne dla każdego, kto w miarę zna historię i potrafi na nią spojrzeć obiektywnie. Owszem, można się spierać co do natury późniejszego Peerelu, można się nie zgadzać w kwestii tego, jaki poziom suwerenności miał Peerel za Gomułki lub Gierka. W latach 40. i 50. jednak za pomocą sowieckiej armii i NKWD niszczona była w brutalny sposób polska demokracja, która próbowała się choćby cząstkowo odrodzić, zaś sowieccy oficerowie zajmowali wszystkie kluczowe stanowiska w polskiej armii. Nie zapala się zniczy na grobach żołnierzy armii okupacyjnej – to dla mnie jasne, oczywiste i bezsprzeczne. Argumenty zwolenników tej kuriozalnej akcji są w całości chybione. Po pierwsze, tłumaczą oni, że to byli „zwykli chłopcy”, którzy chcieli walczyć z Hitlerem i niczemu nie byli winni, zatem należy im się szacunek. Szacunek dla grobów – na pewno. Z tym że oznacza on poszanowanie dla miejsca ich spoczynku i nieniszczenie grobów. Zapalanie komuś znicza to znacznie więcej i nie ma powodu, aby to znacznie więcej czynić. Owszem, byli to zwykli chłopcy. Zwykli chłopcy, o których odpowiednie nastawienie ideologiczne dbali skrupulatnie i na ogół z sukcesami oficerowie polityczni. Ci zwykli chłopcy byli przekonani, że przynoszą nam raj na ziemi i oprócz przegonienia Niemców, wykończą też przedstawicieli „pańskiej” Polski. Równie dobrze można by pozapalać znicze na grobach „zwykłych chłopców”, którzy chcieli nas „wyzwolić” w roku 1920. Ci zwykli chłopcy pili, gwałcili i rabowali. Zapalając znicz na grobie któregokolwiek z nich, ryzykowałbym, że czczę jakiegoś kałmuckiego gwałciciela, a tego ryzyka nie chcę podejmować. Drugi argument brzmi, że taki gest doskonale posłużyłby pojednaniu. Pomijając już fakt, że owo pojednanie zostało nagle po 10 kwietnia zadekretowane przez polską elitę rządową i środowisko „GW” bez żadnego faktycznego przełomu po stronie rosyjskiej, używającym tego argumentu umyka ważna zasada: jednać się można jedynie na fundamencie prawdy. W kwestii zakończenia II wojny światowej takiej prawdy ze strony rosyjskiej wciąż nie ma. Moskwa wciąż twierdzi, że przyniosła nam wolność, co jest po prostu historycznym kłamstwem. Reakcją normalnego człowieka na apele pana Wajdy i „GW” powinno być popukanie się w głowę. Mam nadzieję, że 9 maja to pukanie będzie się niosło daleko, aż na Plac Czerwony. Łukasz Warzecha


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
plik (182)
182-183, Słownik językowy
II C 182 13 (wyrok ws czesci ws system grzewczy) id 209803
182
182, KATECHEZA DLA DZIECI, konspekty- liceum
182
21683 kiu 182
2 (182)
projekt 182 już po świętach DMR 1807
administracja i prawo publiczne, Opracowanie 182 pytań egzaminacyjnych, 1
2010 03, str 182 187
Mazowieckie Studia Humanistyczne r2002 t8 n2 s171 182
182 193
182 gotowe do druku tematy do rozmowy
182 183 Literatura
Zmodyfikowany sterownik świec żarowych ME 182 1 w ciągnikach PRONAR serii II
PaVeiTekstB 182

więcej podobnych podstron