“Los już mną zawładnął” Taki jest tytuł wydanych przez gdański oddział IPN wspomnień Janiny Fieldorfowej, żony skazanego na śmierć gen. bryg. Augusta Emila Fieldorfa “Nila” – najwyższego rangą oficera Polskiego Państwa Podziemnego, zamordowanego po wojnie przez sowieckich komunistów na terenie zniewolonej Polski. Zamordowanego i pohańbionego, bo oprawcy zdecydowali, że zginie na szubienicy jak pospolity przestępca. Generał “Nil” już dawno został “zrehabilitowany” w okresie tzw. popaździernikowej odwilży, ale sprawa “Nila” nigdy się dla nas nie zakończy. Jest otwartą raną na narodowej dumie Polaków. Wypowiadane na apelach poległych słowa “Jest wśród nas!” mają w przypadku “Nila” szczególną wymowę. Doskonale rozumiała to córka “Nila” – Maria Fieldorf-Czarska, która wielokrotnie o tym mówiła (najchętniej w “Naszym Dzienniku” i w Telewizji Trwam) i do śmierci domagała się choćby symbolicznego aktu ukarania sprawców mordu na “Nilu”. Bez skutku. W “wolnej” Polsce! Zamiast tego usłyszała od znanego reżysera filmowego Ryszarda Bugajskiego, że jest “antysemitką” (!), a od Aliny Całej z Żydowskiego Instytutu Historycznego, że “Polacy są w pewnym sensie winni śmierci wszystkich Żydów”! Na list otwarty pani Marii w tej sprawie Cała nigdy nie odpowiedziała. Bugajski przeprosił, bo z panią Marią nie było żartów… “Czy to moja wina – pytała mnie nieraz – że jakoś tak się złożyło, że prawie wszyscy oprawcy mojego Ojca byli Żydami? Ja nie stawiam żadnych tez, ale chyba wolno mi głośno konstatować oczywiste fakty? Skoro Jan Tomasz Gross pisze, że likwidacja sowieckich konfidentów po wojnie, przez nasze podziemie niepodległościowe, była przejawem “antysemityzmu”, to mnie chyba tym bardziej wolno traktować śmierć Ojca jako przejaw antypolonizmu?”. Bardzo cierpiała, mówiąc to, a mnie trudno było znaleźć słowa pocieszenia. Dla pani Marii dochodzenie do pełnej prawdy o oprawcach ojca i dochodzenie do sprawiedliwości to nie była sprawa osobista. “Osobiście to ja się za Ojca modlę i czekam na spotkanie z Nim” – mówiła często. Nie spotkałem w życiu drugiej osoby, która w tak naturalny sposób traktowałaby śmierć. Nie jako moment destrukcji i związanego z nią lęku, lecz jako spotkanie z ukochanymi osobami.
Matka i córka Nie musiałem długo dociekać, skąd brała się pasja Marii Fieldorf-Czarskiej w poszukiwaniu prawdy i sprawiedliwości. Kiedyś wręczyła mi kasetę magnetofonową ze słowami: “Posłuchaj tego spokojnie w domu”. Przesłuchałem dwa razy, potem usiadłem do komputera i wszystko przepisałem. Byłem głęboko wzruszony i przejęty. Kaseta zawierała przejmującą relację Janiny Fieldorfowej – nie tylko na temat męczeństwa i śmierci Męża. Były tam także piękne wspomnienia z czasów młodości “Nila”, z pierwszego spotkania, szczęśliwego życia, narodzin córeczek, niepokoju, ale i dumy. Przepisany z kasety tekst przekazałem kiedyś wybitnej aktorce dramatycznej Halinie Winiarskiej z Gdańska. “Proszę dokonać skrótów według swego uznania” – poprosiłem. Po kilku dniach pani Winiarska powiedziała mi przez telefon, wyraźnie wzruszona: “Wie pan, nie znalazłam niczego do “skrócenia”"… Czytała te wspomnienia przez 40 minut u Sióstr Brygidek w Gdańsku, w obecności ks. bp. Ryszarda Kasyny i 200-osobowego audytorium, które słuchało tekstu z zapartym tchem:
“Wybijają się na czoło jego cechy. Nazwijmy to może patriotyzmem, chociaż to słowo w obecnej rzeczywistości nabrało innego, obrzydliwego wydźwięku. To raczej miłość. Miłość ta przewyższała wszystkie inne uczucia. Polska. W imię tej miłości, nie oglądając się, ruszył z domu 6 sierpnia, szczęśliwy, że będzie służył Tej, którą tak kochał, która potrzebowała takich jak on zapaleńców. Drugie miejsce w jego sercu zajął Komendant. On, Wódz, prowadził ich drogą, która na pewno była słuszna, choć nieraz jeszcze ciężka. Jakże boleśnie, dosłownie, krwawiły mu stopy. To nic, wszystko można znieść, bo wizja Niepodległej Ojczyzny, którą im ukazywał Komendant, była tak oszałamiająco piękna, i tak mimo wszystko realna, że warto było walczyć, cierpieć i głodować (…). Był niezwykle czułym ojcem. Kochał dzieci. I gdziekolwiek go los zaniósł, zawsze potrafił otoczyć opieką dzieci, które odczuwały w nim dobroć i miłość i garnęły się same do niego. 20 marca 1925 r. rodzi się druga córka, Maria. Emil urodził się również 20 marca i był od swej młodszej córki o 30 lat starszy. Kiedy powiedziałam o tym mojej małej Marysi, ucieszyła się: “Ojej, to my z tatusiem jesteśmy bliźnięta!” (…). On, urodzony krakowianin, był tak serdecznie związany z Wilnem, że kiedy go pytano we Francji, z jakiej dzielnicy pochodził, odpowiadał zawsze – z Wilna. W Lille mieszkała wówczas z mężem pani Dorożyńska, siostra Marii Malickiej. Obie znały Emila od dziecka, rodzice mieszkali w sąsiedztwie. Kiedy pani Dorożyńska dowiedziała się, że przyjechał do Paryża Emil Fieldorf, ucieszyła się, że zawitał jej towarzysz zabaw dziecięcych. Była oburzona, kiedy ją poinformowano, że “to ktoś inny, bo ten Fieldorf twierdzi, że jest z Wilna”. Wyraziła mu to swoje oburzenie przy spotkaniu. Emil śmiał się i tłumaczył, że do Wilna przywiązał się całym sercem (…). 10 listopada 1950 r. został aresztowany w Łodzi, na ulicy. Na próżno czekałam na niego tego dnia, a w nocy zjawili się ubowcy, przeprowadzili rewizję, siedzieli przez cały tydzień. Nic podejrzanego nie znaleźli, a skoro tylko opuścili nasz dom, niezwłocznie pojechałam do Warszawy. W więzieniu na Mokotowie powiedzieli mi, że takiego nie ma. W prokuraturze wojskowej nie chcieli mi powiedzieć, i dopiero w grudniu oświadczyli, że mogę się starać o widzenie w sądzie wojewódzkim. Otrzymałam to widzenie. Z bijącym sercem stałam przy kratce, jak to w więzieniu. Ukazał się Emil ze strażnikiem. Bał się widocznie, że się załamię, że zacznę płakać i od razu zaczął pytać o dzieci, o rodzinę, o ojca. Dziwił się, że go znalazłam. Trzymałam się, nie płakałam. Dopiero jak wyszłam za bramę, zalałam się łzami. Z początku nie pozwolili zaangażować adwokata. Wyznaczyli z urzędu takiego Żyda, nie pamiętam jego nazwiska. Byłam u niego. Rozmawiał grzecznie, ale na końcu powiedział tak: “Pani mąż to człowiek ze stali, nie okazuje ani skruchy, ani żalu. Szkoda, że on nie jest po naszej stronie, my potrzebujemy takich ludzi” (…). 2 lutego 1953 r. ostatni raz widziałam Emila (…). Przyprowadził go jakiś starszy, bardziej ludzki, strażnik. Wprowadził Emila przed kraty, spojrzał na mnie wymownie i odszedł. Po raz pierwszy zostaliśmy sami. Wtedy Emil powiedział: “Czy wiesz, dlaczego mnie skazali? Bo odmówiłem współpracy z nimi. Pamiętaj, żebyś nie prosiła ich o łaskę! Zabraniam tego!”. Powiedziałam: “Ale ja nie tracę nadziei, walczę o ciebie”. Potem przyszedł strażnik, oświadczył, że widzenie skończone, Emil wyszedł. Głowę miał pochyloną”…
Świadectwo Potem się okazało, że to nagranie nie jest jedynym świadectwem żony o mężu. Któregoś dnia pani Maria pokazała mi 16 zeszytów zapisanych przez mamę, począwszy od lat 50. Niełatwa to była lektura. Janina Fieldorfowa pisała spontanicznie, w sposób nieuporządkowany, z potrzeby serca. Widać było, że to nie jest zaplanowany z rozmysłem dziennik czy nawet pamiętnik. Raczej odbicie duszy, nastroju. Pisała, gdy doskwierała jej tęsknota, wspomnienia. Powiedziałem pani Marii, że to trzeba opracować i wydać. Wahała się. W tych zapiskach było sporo fragmentów osobistych, intymnych. Zaręczyłem za moje koleżanki i kolegów z gdańskiego IPN, że zrobią to z szacunkiem dla rodziny. Zawierzyła. Potem inicjatywę przejęli pracownicy Oddziałowego Biura Udostępniania i Archiwizacji Dokumentów IPN Gdańsk, z naczelnikiem Biura Marzeną Kruk. Przez wiele miesięcy trwało żmudne wpisywanie i porządkowanie wspomnień, potem ich opracowanie i objaśnienia w przypisach. W tym czasie pani Maria odeszła od nas. Na pogrzebie w Warszawie byli młodzi archiwiści z gdańskiego Biura IPN, którzy pracowali nad wspomnieniami Janiny Fieldorfowej: Anna Dymek, Karol Lisiecki i Janusz Jurach. Widać było, że mają szczególny stosunek i do tych wspomnień, i do Marii Czarskiej, i do całej sprawy generała “Nila”. Dzieło ukończyli i dziś oddają Polsce świadectwo żony “Nila”. Dziękujemy. Za tytuł przyjęli znamienne słowa wyjęte z tych wspomnień.
Tak krótko… Książka ma 170 stron, zawiera – poza wspomnieniami Janiny Fieldorfowej – rzetelny wstęp Anny Dymek i Karola Lisieckiego, bibliografię sprawy “Nila”, indeks osobowy i liczne zdjęcia z archiwum rodzinnego Fieldorfów. Autorzy opracowania poszukiwali ram wspólnego życia Emila i Janiny. Odnaleźli je w dwóch zapiskach:
“Wilno 1919: Nagle czuję, że ktoś uporczywie mi się przygląda. Spojrzałam, nie przeczuwając, że oto przeznaczenie, oto los już mną zawładnął. Bardzo szczupły, o śniadej twarzy i ogromnych ciemnych oczach podporucznik wyciąga w moją stronę parę narcyzów. A jeden był złamany. Mój Boże, jak to dobrze pamiętam”… Warszawa 1953: “2 lutego ostatni raz widziałam Emila. Był smutny, serce mi pękało z bólu i rozpaczy”… 34 lata wspólnego życia. Aż 34? Tylko 34? “Nil” umierał w 58. roku życia. Dużo to czy mało? Właśnie uświadomiłem sobie, pisząc te słowa, że mam 58 lat, jesteśmy z żoną 34 lata po ślubie, mam jedną wnuczkę. Dokładnie tak jak on. Tak się jakoś złożyło. Tyle mam jeszcze do zrobienia, tyle planów… Więc niech nikt mnie nie pyta, czy to dużo, czy mało.
Janina Fieldorf “Los już mną zawładnął… Wspomnienia”. Wyd. IPN, Gdańsk 2012. Kolportaż: Anna Nornicka – delegatura IPN w Bydgoszczy, tel. (52) 325 95 28, Paweł Sprusik – IPN Gdańsk, tel. (58) 660 67 03.
Piotr Szubarczyk
Bractwo św. Piusa X odmówiło podpisania „Preambuły Doktrynalnej” Z listu sekretarza Bractwa Świętego Piusa X wynika, że przełożony wspólnoty nie zgodził się podpisać zmienionej „Preambuły Doktrynalnej”. Akceptacja tego dokumentu jest konieczna, by można było mówić o pojednaniu Bractwa z Watykanem. List napisany 25 czerwca przez sekretarza ks. Christiana Thouvenota informuje członków wspólnoty, że przełożony grupy, biskup Bernard Fellay uznał warunki postawione przez Watykan za „nie do przyjęcia”. Po wielu latach negocjacji, Bractwo, które zerwało więzi z Rzymem w 1988 roku, rozważa propozycję pojednania z Kościołem na zasadzie prałatury personalnej, która funkcjonuje jako jurysdykcja bez granic geograficznych. Bractwo zostało poproszone przez Watykan o zaakceptowanie pewnych nauk doktrynalnych, w tym m.in. pełnej akceptacji postanowień Soboru Watykańskiego II. Papież Benedykt XVI chcąc okazać wolę pojednania, 26 czerwca br. mianował arcybiskupa tytularnego Oregonu ks. Augustine Di Noia wiceprzewodniczącym Papieskiej Komisji Ecclesia Dei, która odpowiedzialna była za podjęcie pojednawczych rozmów z Bractwem. Ks. Thouvenot poinformował jednak członków wspólnoty, że bp Fellay odmówił podpisania „Preambuły doktrynalnej”, której treść pierwotnie była zaakceptowana. Treść dokumentu została jednak niespodziewanie zmieniona przez kard. Williama Levadę, prefekta watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary. Kardynał przedstawił Bractwu nową wersję Preambuły 13 czerwca.
Zdumiewa, iż ceniony katolicki portal Polonia Christiana pch24.pl podaje ewidentnie nieprawdziwe informacje.
Bractwo Św. Piusa X nigdy nie zerwało więzi z Rzymem, przez cały czas od swego powstania jest częścią Kościoła, nigdy nie miało zamiaru oderwania się od niego, a poza tym uznaje papieży – o jakim więc pojednaniu mówimy? O rezygnacji ze Świętej Tradycji na rzecz nieklarownych, a niekiedy wręcz heretyckich nauk II Soboru Watykańskiego?
Należy dziękować Bogu za rozsądek zwierzchników FSSPX. “Pojednanie” nie oparte na solidnym fundamencie doktrynalnym, wcześniej czy później skończy się pacyfikacją Bractwa i zmuszeniem go do zaakceptowania herezji modernizmu, ekumenizmu, “nowusa” itd. Lepiej więc mieć “nieuregulowany status kanoniczny”.
Swoją drogą uwagę zwraca zdanie: “Treść dokumentu została jednak niespodziewanie zmieniona przez kard. Williama Levadę, prefekta watykańskiej Kongregacji Nauki Wiary”. Czyżby chodziło o trywialną sprawę wprowadzenia Bractwa w błąd metodą zaskoczenia?
Admin.
Skandal ws. zaświadczenia o braku genów żydowskich i romskich
Poczytajmy sobie o z dupy wziętych “zasadach etyki” – admin
Renomowany uniwersytet budapeszteński wypowiedział umowę najmu instytutowi genetyki, który wydał deputowanemu skrajnej prawicy węgierskiej zaświadczenie stwierdzające, iż polityk ten nie posiada genów żydowskich ani romskich. Wydanie takiego dokumentu wywołało skandal [A to dlaczego? Czy nieposiadanie genów żydowskich albo cygańskich. ma być tajemnicą? - admin] Oburzeni naukowcy zgłosili sprawę do prokuratury. – Jesteśmy zaszokowani tym incydentem – przyznał z kolei szef Węgierskiego Towarzystwa Genetyki Bela Melegh. Rzecznik Uniwersytetu im. Loranda Eotvosa w Budapeszcie Gyorgy Fabri poinformował o wymówieniu umowy najmu węgierskiemu instytutowi diagnostycznemu Nagy Gen Diagnostic & Research, który we wrześniu 2010 roku, na podstawie badania genów deputowanego ze skrajnie prawicowego opozycyjnego ugrupowania Jobbik wydał zaświadczenie, że “nie posiada on genów żydowskich ani romskich”. Rzecznik dodał, że pracownicy naukowi uniwersytetu nie utrzymują żadnych kontaktów z instytutem Nagy Gen. 7 czerwca Rada Naukowa Uniwersytetu im. Loranda Eotvosa orzekła, że “badanie genetyczne, mające na celu wykluczenie przodków żydowskich lub romskich, jest niezgodne z zasadami etyki [??? - admin] i uczelnia odrzuca wykorzystywanie wyników badań naukowych do promowania dyskryminacji i nienawiści rasowej”. Instytut Nagy Gen, którym kieruje doktor Zsolt Nagy, od 2007 roku wynajmował pomieszczenia w budapeszteńskim uniwersytecie. Teraz nikt nie odpowiada tam na telefony i e-maile; instytut nie chce również ujawnić nazwiska deputowanego, którego geny zbadano. Wcześniej firma wydała oświadczenie, w którym podkreśliła, że “nie może odmówić nikomu przeprowadzenia jakichkolwiek testów genetycznych”. Skandal z zaświadczeniem o “czystości rasowej”, który nagłośniły w maju bieżącego roku węgierskie media, publikując kopię dokumentu z zaciemnionym nazwiskiem deputowanego, nabiera jednak coraz większych rozmiarów. Jozsef Mandl, przewodniczący węgierskiej Rady Medycznych Badań Naukowych, która jest organem doradczym rządu w zakresie polityki zdrowotnej, wystąpił do prokuratury o wszczęcie postępowania w tej sprawie, sugerując, że “wydane zaświadczenie jest nieetyczne, nieprofesjonalne i niezgodne z procedurą badawczą”. Mandl wystąpił również o przeprowadzenie kontroli działalności Nagy Gen Diagnostic & Research. Przeprowadzenie testu potępił również szef Instytutu Genetyki Węgierskiej Akademii Nauk Istvan Gaszko. – To badanie jest kompletną bzdurą i podważa samą istotę genetyki klinicznej – oświadczył. 14 czerwca o incydencie napisało renomowane czasopismo “Nature” – jedno z najstarszych i najbardziej prestiżowych czasopism naukowych. Badanie potępiło Europejskie Towarzystwo Genetyki Człowieka, które uznało, że naruszono zasady etyki. Szef Towarzystwa Jorg Schmidtke podkreślił, że “badania genetyczne mają na celu diagnozowanie chorób, a nie czystości rasowej”. Uznał, że instytut Nagy Gen dopuścił się skandalicznego nadużycia najnowszych technologii badawczych.
Koniec spływów Dunajcem? Zespół Elektrowni Wodnych Niedzica SA w przyszłym roku trafi w ręce czeskiego inwestora. Tak planuje Ministerstwo Skarbu Państwa. Protestują posłowie opozycji i lokalna społeczność Resort, nie zważając na sprzeciw lokalnej społeczności, chce sprzedać Zespół Elektrowni Wodnych Niedzica dwóm inwestorom z Czech: Energo-Pro A.S. oraz jej spółce zależnej Cambert Investments Sp. z o.o. Umowę przedwstępną podpisano kilka dni temu, ale resort skarbu nie informuje o szczegółach dotyczących chociażby wartości transakcji, która ma być sfinalizowana w przyszłym roku. W ocenie senatora Stanisława Koguta (PiS), decyzja o pozbyciu się elektrowni jest bezsensowna. Aż dziw bierze, że Czechom, którzy chcą kupić majątek elektrowni, się opłaca, a Polakom nie – dziwi się senator. – Niestety, nikt nie dba o zabezpieczenie naszych interesów narodowych. Tak jest chociażby w przypadku dochodowych Polskich Kolei Linowych i prywatyzacji kolejki na Kasprowy Wierch. Dochodowa spółka, jaką jest Zespół Elektrowni Wodnych Niedzica, powinna pozostać w polskich rękach – podkreśla senator. W skład ZEW Niedzica wchodzą cztery elektrownie wodne o łącznej mocy ok. 100 megawatów. Spółka notuje korzystne wyniki finansowe.
Woda poza turbinami Przeciwne sprzedaży są związki zawodowe. Przewodniczący NSZZ “Solidarność” Bolesław Stopa przypomina, że tama w Czorsztynie, która produkuje energię elektryczną, była budowana przede wszystkim ze względu na zminimalizowanie zagrożenia powodziowego, które niesie Dunajec. Fakt ten podkreśla także poseł Anna Paluch z PiS, która wielokrotnie występowała do ministerstwa skarbu, krytykując sprzedaż elektrowni.
- Jeżeli dochodzi do przeniesienia własności Skarbu Państwa na podmiot prywatny, to zachodzi uzasadniona obawa co do bezpieczeństwa terenów poniżej zapory w Czorsztynie – uważa. Zbiornik czorsztyński powstał w celu obniżenia kulminacji powodziowych i zwiększenia przepływów minimalnych na Dunajcu i Wiśle, a także dla wykorzystania energetycznego potencjału wody. Zapora została oddana do użytku w lipcu 1997 r. i już w pierwszych dniach swojego istnienia uratowała przed klęską powodzi tereny w dolinie Dunajca, m.in.: Czorsztyn, Krościenko, Ochotnicę Dolną, Tylmanową, a także miasta Stary i Nowy Sącz.
- Jest oczywista kolizja funkcji wytwarzania energii z funkcją prawidłowej gospodarki wodnej i zabezpieczeniem przed powodzią, o czym widać resort skarbu nie pamięta albo nie chce pamiętać – uważa Paluch. W jej ocenie, dbając wyłącznie o maksymalizację zysku, prywatny właściciel nie będzie wypuszczać wody poza turbinami, bo to oznacza stratę. Tymczasem przy prowadzeniu gospodarki wodnej, biorąc pod uwagę prognozy meteorologiczne, trzeba regulować poziom wody w celu odtworzenia zapasów przeciwpowodziowych.
- W tej chwili właścicielem ZEW Niedzica jest spółka ze stuprocentowym udziałem Skarbu Państwa, czyli podmiot publiczny, który może być rozliczany także z dbałości o bezpieczeństwo powodziowe. Jeżeli ZEW kupi spółka zagraniczna, w tym wypadku Czesi, to istnieją uzasadnione obawy, że nie będą oni dbać o bezpieczeństwo i w razie czego uciekną przed konsekwencjami, bo prawo polskie w tym względzie jest słabe. Szkody mogą być niepowetowane – przestrzega Anna Paluch. Choć resort skarbu w komunikacie dotyczącym przedwstępnej umowy sprzedaży akcji ZEW Niedzica nie informuje o wartości transakcji, to z pewnością nie przekroczy ona w znaczący sposób 500 mln złotych. – Ciekawe, w jaki sposób minister skarbu zabezpieczy w umowie interesy państwa – pyta Paluch.
Flisacy mają problem Obawy mają też flisacy. Górale z pięciu miejscowości skupieni w Polskim Stowarzyszeniu Flisaków Pienińskich na rzece Dunajec nie wykluczają, że przyszłemu inwestorowi – nastawionemu wyłącznie na produkcję energii – nie będzie zależało na lokalnej tradycji. A spływy Dunajcem, uzależnione od poziomu wody, z których rocznie korzysta nawet 280 tys. turystów, mogą być zagrożone. Do tej pory flisacy uzgadniali kwestie regulacji poziomu wody w Dunajcu z dyrekcją elektrowni. Boją się, że po przejęciu przez Czechów będzie to niemożliwe. W konsekwencji nie będzie turystów, a kilka tysięcy ludzi, którzy żyją z flisactwa, może utracić źródło utrzymania. Rykoszetem uderzy to także w okoliczne gminy, którym spadną dochody z tytułu podatków. Posłowie zapowiadają kolejne interpelacje i monity do resortu. Wątpliwości budzi sprzedaż spółki, która ma nieuregulowany stan prawny terenów, na których działa. Chodzi o ziemie wywłaszczone pod budowę zapory i zalewu, które po spiętrzeniu wody zajęły mniej miejsca niż pierwotnie przewidywano. – Postępowania w tej sprawie jeszcze trwają, dlatego w swojej interpelacji zapytałam, jak minister wyobraża sobie sprzedaż spółki, która ma nieuregulowany stan prawny terenów, na których działa. W odpowiedzi napisano, że minister nie sprzedaje terenów, tylko udziały w spółce Skarbu Państwa. Moim zdaniem, takie podejście do sprawy to cynizm i głupota – uważa poseł Paluch. Podpisanie ostatecznej umowy sprzedaży Czechom akcji spółki ZEW Niedzica zaplanowano na pierwsze półrocze 2013 roku. Mariusz Kamieniecki
Lekarze będą protestować, ale Arłukowicz ma się dobrze Pacjenci będą musieli albo wykładać pieniądze albo czekać na usługi w wielomiesięcznych kolejkach. Ci, co będą mieli pieniądze zapłacą ci którzy ich nie będą mieli będą czekali ale pewnie nie wszyscy się doczekają.
1. Naczelna Rada Lekarska (NRL) w ostatni piątek przyjęła uchwałę, w której wzywa wszystkich lekarzy, aby od 1 lipca w ramach protestu nie wypisywali pacjentom recept z refundacją. Uchwała została podjęta mimo apeli ministra Arłukowicza o jeszcze trochę czasu dla niego, ponieważ jest w trakcie wyłaniania kandydata na nowego szefa Narodowego Funduszu Zdrowia, który jego zdaniem ma wycofać się z kar finansowych dla lekarzy, które znalazły się w w nowych umowach refundacyjnych. Widać jednak, że lekarze mają już dosyć kolejnych deklaracji ministra Arłukowicza, który przecież funkcjonuje na tym stanowisku już blisko od roku i miał dużo czasu, aby zapobiec nękaniu lekarzy tym razem przez prezesa NFZ.
2. Przypomnijmy tylko, że głównym powodem, odwołania dotychczasowego prezesa NFZ Jacka Paszkiewicza była kwestia karania lekarzy za wystawianie recept na leki refundowane osobom nieuprawnionym, a także za wszelkie inne błędy. Główną przyczyną tego trwającego już blisko 6 miesięcy zamieszania jest tzw. nowa ustawa refundacyjna.
Ustawa ta uchwalona w maju poprzedniego roku (i podpisana w czerwcu przez prezydenta Komorowskiego), miała jednak skrzętnie ukryty przed opinią publiczną, a w szczególności przed ludźmi chorymi cel, mianowicie znaczące zmniejszenie środków finansowych przeznaczanych corocznie przez NFZ na refundację. Głównym instrumentem, który miał ograniczać wydatki na leki refundowane, był swoisty bat finansowy na lekarzy, w postaci zwrotu kwot nienależnej refundacji razem z odsetkami ustalonej przez kontrolerów NFZ. Kontrole te mogłyby być przeprowadzane w ciągu 5 lat od daty wystawienia recepty, a kontrolowane miało być nie tylko uprawnienie pacjenta do leków refundowanych (a więc czy w momencie wizyty u lekarza był on ubezpieczony, a dokładnie czy miał opłaconą składkę zdrowotną), ale przede wszystkim czy przepisany pacjentowi lek podlega refundacji w danej jednostce chorobowej. Na skutek nacisku środowiska lekarskiego już na początku tego roku nowelizacją ustawy kontrole lekarzy pod tym względem przez NFZ, zostały wprawdzie zniesione, ale ciągle w ustawie znajdują się zapisy nakazujące lekarzowi przepisywanie z refundacją leku tylko w zastosowaniu w stosunku do jednostki chorobowej, na którą lek został w Polsce zarejestrowany.
3. Ustawa już dała pozytywne rezultaty dla NFZ ograniczając wyraźnie środki przeznaczane na refundację leków, co zostało odnotowane nawet w ostatnim raporcie NBP dotyczącym procesów inflacyjnych w Polsce. Wynika z niego, że ceny leków dla pacjentów od początku tego roku wzrosły średnio o około 10%, a ponieważ do tej pory mieliśmy już najwyższy udział pacjentów w płaceniu za leki i wynosił on około 32% to po wprowadzeniu nowej ustawy ten udział wrośnie przynajmniej do 38%. Potwierdza to także prezes NRL Maciej Hamankiewicz, który napisał do mnie w tych dniach osobisty list, dziękując za postawienie takiej tezy, podczas ostatniej debaty w Sejmie poświęconej sytuacji w ochronie zdrowia.
4. Wymiana prezesa NFZ jak słychać na Panią wiceminister zdrowia, niestety nie zmieni na lepsze sytuacji pacjentów Polsce. Ustawa refundacyjna działa i w jej wyniku pacjenci coraz głębiej sięgają do portfeli, aby wykupić przepisane recepty, co jak już wspomniałem, odnotował w swoim raporcie NBP (10% wzrost cen leków), a konsylia lekarskie w szpitalach coraz częściej zastanawiają się nie jak leczyć pacjenta, ale raczej czy dana terapia zostanie przez NFZ sfinansowana. Ba po resorcie zdrowia już krążą propozycje wprowadzenia zmian w ustawie o lecznictwie, pozwalające placówkom ochrony zdrowia, przyjmować pacjentów płacących za usługi medyczne poza kolejnością. Konieczność zamiany szpitali w spółki prawa handlowego wprowadzona jeszcze przez minister Ewę Kopacz, zacznie po 1 lipca tego roku stawać się coraz bardziej rzeczywistością, a wtedy kategoria zysku wkroczy do ochrony zdrowia otwartymi drzwiami. Pacjenci będą musieli albo wykładać pieniądze albo czekać na usługi w wielomiesięcznych kolejkach. Ci, co będą mieli pieniądze zapłacą ci, którzy ich nie będą mieli będą czekali, ale pewnie nie wszyscy się doczekają. Ale minister Arłukowicz ma się dobrze i ciągle cieszy się zaufaniem premiera Tuska. Kuźmiuk
Mroczne korytarze TVP Marząc kiedyś o pracy w Telewizji Polskiej, wyobrażałam sobie dziecinnie, że gdy jakimś cudem już tam się znajdę, to będę wśród barwnych ludzi, twórców, artystów. Przechadzając się korytarzami, z pewnością prowadzić będziemy długie, rozwijające dysputy o wyśnionych scenariuszach filmowych, wyprawach zkamerami, o pogoni za nowymi technologiami, o niekończącym się samokształceniu dziennikarzy, reżyserów itp. Prawda o życiu w tym magicznym miejscu okazała się, jak to zwykle w życiu, całkowicie odmienna, niczym lodowaty prysznic na gorącą od szalonych artystycznych pomysłów głowę młodej kandydatki na filmowca dokumentalistę.
Telewizyjne klany Korytarzy w budynkach TVP przy ul. Woronicza jest niezliczona ilość, są niczym orwellowskie labirynty, choć budynki wydają się banalnie prozaiczne, typowe komunistyczne klocki: dwa podłużne, trzypiętrowe, jeden pionowy, wysokie na dziewięć pięter bloczysko oklejone jakąś terakotą, wiecznie odpadającą, więc okolony siatką nad głowami wchodzących np. zwizytami do byłych prezesów, na zapleczu, niewidoczne od ulicy, łącznikami powiązane kolejne "pomniki" typowo peerelowskiej architektury. Do nich dobudowano monstrum - niby-okręt, zponurego szkła, stali i betonu. I tam to dopiero są korytarze! Wokół okrągłego budynku można chodzić nimi wte i wewte, zdawałoby się, wystarczy wejść, i tak do samej góry, niczym po skorupie ślimaka, dojść na XII piętro, gdzie jak na Olimpie zasiada bóstwo, tj. prezes, zamknięty na szczycie szklanej góry, w pilnie strzeżonym gabinecie. Na korytarzach przy ul. Woronicza zwykle był spory ruch, bieganina, dziś panuje tam cisza. To ważny znak, najistotniejszy. Wskazuje na to, jak topnieje liczba realnie pracujących na rzecz programów TVP ludzi, a jak zapewne przyrasta pracowników w firmach prywatnych, tzw. zewnętrznych. Programów nie tworzą dyrektorzy ani tym bardziej prezesi - programy tworzą "robole", jak mówiliśmy sami o sobie, czyli dziennikarze i reżyserzy, operatorzy kamer filmowych i studyjnych, inżynierowie dźwięku i oświetlenia, elektrycy, scenografowie, asystenci techniczni, obsługa transmisyjna, obsługa wozów, technika emisyjna itp. Była to kiedyś rzesza ludzi o znakomitych kwalifikacjach, o ogromnym, szerokim doświadczeniu zawodowym. Gdy powstawały telewizje prywatne, czyli komercyjne, mieliśmy złudzenia, że ci najlepsi w naturalny sposób zostaną docenieni, że pozostaną, aby służyć talentami i doświadczeniem właśnie telewizji publicznej, a więc tej "misyjnej", która, zdawałoby się, powinna na wieki pozostać najlepsza. I już w tym punkcie myliliśmy się - w TVP najlepsi często też cenili sami siebie, byli uczciwi i pewni swojej przyszłości. Jakże się mylili! Honoraria w komercyjnych telewizjach były bajońskie, od początku konkurencyjne dla TVP, i na starcie "odessano" w ten sposób wielu byłych pracowników TVP. Zaczęła kruszeć środowiskowa solidarność i taniały ambicje zawodowców. Można było mieć coraz mniej talentu, umiejętności, a mimo to wygodnie lądować w siatce płac i nobilitacji twórczych - w TVP. Umożliwiała to coraz gęściejsza i potężniejsza klanowość, całe "rodziny", niczym w mafii sycylijskiej, od ojca przez uprzywilejowane dzieci, przez przyporządkowanych decydentów finansowych, po programowych.
Czas złudzeń Wyłoniły się konkretne grupy nacisku rozdające programy swoim, wyceniające sowicie pracę swoich, a doprowadzające do zniechęcenia, rezygnacji twórczej tych, którzy usiłowali robić swoje. Coraz mniej możliwe stały się realizacje całkowicie niezależne, a np. tworzenie filmów dokumentalnych czy reportaży społeczno-politycznych przestało mieć głębszy sens wobec narzucanej linii programowej (oba te gatunki miały szokować, budzić grozę, deprawować, lansować seksualizm i jego dewiacje, oswajać zwulgaryzmami - przestały służyć wspieraniu przebudowy ustrojowo-mentalnej Narodu, miały służyć tandeciarstwu duchowemu, umysłowemu). Po cichu, zodgórnym przyzwoleniem, wkraczała komercyjna tandeta. Na jej obrzeżach zacięcie bronili się resztkami sił filmowi i teatralni twórcy, patriotyczni marzyciele zgrup pracowników technicznych. Tak, marzyciele, bo całe lata trwaliśmy w przekonaniu, że praca w telewizji publicznej to nie tylko praca, ale służba publiczna, że cokolwiek w TVP robimy, jest przyporządkowane pełnionej misji. Czyli - że naszym zadaniem jest najlepiej jak to możliwe, znakładem całych naszych umiejętności i talentów, bez liczenia się zczasem prywatnym, zrytmem prywatnego życia, wykonywać pracę-posługę misyjną, dla zapewniania rzetelnej informacji, rozwoju świadomości narodowej, podnoszenia edukacji i poziomu kultury wśród widzów. Brzmi to dziś naiwnie? Tak, ale profesjonalni pracownicy TVP naprawdę w to wierzyli, byli o tym przekonani ze względu na ogromne braki po komunie, ze względu na błyskawiczne przemiany w technologiach telewizyjnych na świecie (przechodzenie z taśmy, czyli z "analogów", na zaawansowaną elektronikę miało miejsce zaledwie 20 lat temu). Wierzyliśmy, że w związku zpowyższym, a także w odniesieniu do ogólnej sytuacji w kraju - po upadku (byliśmy przekonani!) totalitarnego reżimu komunistycznego, gdy kraj był zubożały do cna, gdy brak nam było doświadczeń za granicą, szerokich kontaktów, świadomości konkurencyjności rynków i producenckich standardów europejskich, światowych - że to oczywiste, iż w TVP wciąż "brakuje pieniędzy" na miarę rosnących potrzeb programowych, wymogów światowych, ale i na miarę naszych nowych możliwości, ambicji twórczych. Wciąż, od końca lat 80., słyszałam, składając kolejne projekty scenariuszy filmowych, że: "Brak pieniędzy, pani Aniu, tak, fascynujące te propozycje filmowe, ale brak pieniędzy!". Wielu znas godziło się na pracę na najniższych stawkach honoracyjnych, wielu znas uczyło się realizacji programów czy filmów poniżej kosztów. Brałam plecak, jako alpinistka, pakowałam do niego kamerę, mikrofony, kilogramy taśmy i wyruszałam np. w Himalaje, zimą, w ekstremalnie trudne rejony Nepalu, Afganistanu, Iranu, Pakistanu, Indii (ekwipunek tej "jednoosobowej ekipy TVP" ważył, bywało, ponad 100 kg!). Kręciłam te swoje filmy, realizując pasje dziennikarskie, ufając, że niedługo nadejdzie taki czas, że odbudujemy "naszą polską telewizję", że zaczniemy mieć doskonałe warunki pracy twórczej, a widzowie będą otrzymywać jak najlepsze programy. Przecież widzowie płacili abonament, a nowe prawo, już niekomunistyczne, czyli uchwały Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, od początku lat 90. ubiegłego wieku gwarantowały polskim podatnikom pełne prawo do telewizji misyjnej, tj. mądrej, uczciwej i profesjonalnie realizowanej. Odbudowywać spustoszenia w umysłach Polaków, rekonstruować ich mentalność narodową, przywracać poczucie godności narodowej - to było zadanie mediów publicznych, naszych, POLSKICH.
Dla swoich Na korytarzach Woronicza w 1990 roku jednak wciąż było mroczno. W tym mroku można było łatwo potknąć się np. o najnowsze maszyny montażowe, prosto zJaponii czy Wielkiej Brytanii, może Niemiec. Kosztowne, budzące w nas łapczywość - że oto lada chwila będziemy mogli przekładać nasze fascynujące scenariusze na supernowoczesne możliwości technologiczne, montaże komputerowe. Szybko jednak okazało się, że maszyny te nie stoją na korytarzu tak przypadkiem, że jedna nie pasuje do drugiej, że jakby ktoś ot, bezmyślnie je kupował. Czas płynął, a maszyny kurzyły się w tym mroku. Aż nagle - zniknęły. Okazało się, że tak po cichutku, gdzieś, jakoś odbył się przetarg, że jakaś firma prywatna kupiła te "bezzasadnie kupione" elementy. Tylko, po co? Niemal natychmiast przyszła odpowiedź: tę prywatną firmę założył, tuż przed przetargiem, jeden zdyrektorów dużego zespołu programowego w TVP, który nagle zwolnił się zpracy w telewizji, a przed odejściem zdążył ogłosić przetarg. Na swoje stanowisko przygotował pewną wpływową damę zpostkomunistycznego rodu. Zaraz, gdy ulitował się nad tymi niepotrzebnymi maszynami, u niego, w hali produkcyjnej jego firmy, te maszyny w cudowny sposób dały się dopasować w jedno, wtedy najnowocześniejsze, studio montażowo-dźwiękowe. Zaraz też nowa pani dyrektor podpisała wielki cykl programów, cały serial, kierując go do produkcji... no, gdzie? Oczywiście, dla "dobra" telewizji publicznej, dla "potanienia kosztów", do nowiuśkiej, nieznanej na rynku, (bo rynku wtedy jeszcze tak naprawdę nie było!), prywatnej firmy producenckiej swego byłego przełożonego. I tak jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać wielkie firmy producenckie, pracujące zarówno dla TVP, jak i dla komercyjnego TVN i Polsatu, gdzie wszystko działo się wśród kolesiów zczysto komunistycznego układu. Tak zaczął się proces tworzenia się grup nacisku, tak finansowego, jak i producenckiego, i programowego, w telewizji publicznej.
Podział łupów Telewizja publiczna wtedy miała trzymać się mocno, ale do pewnego, zgóry zaplanowanego czasu, czy raczej kresu. Dysponowała, bowiem środkami państwowymi i abonamentowymi, czyli publicznymi, naszymi pieniędzmi. Wówczas i oglądalność publicznej biła na głowę prywatne, postubeckie koncerny, i ściągalność abonamentu była ogromna. Rynek reklam dopiero się tworzył. Tak powstały zręby dzisiejszej katastrofalnej sytuacji głównego medium publicznego, misyjnego, czyli TVP. Środki zTVP coraz bardziej masowo zaczęły wypływać do kies firm producenckich, zewnętrznych. Za nimi szedł wzrost produkcji jakościowo konkurencyjnej wobec coraz to tańszych (nam się w TVP wmawiało, że "oszczędnościowych") w telewizjach komercyjnych, za nimi - odpływali ludzie, często ci najlepsi fachowcy zTVP. Niepokorni autorzy, dziennikarze, filmowcy, po prostu spychani na margines grupy zawodów twórczych, przestawali się liczyć. Pisaliśmy protesty, liczne "listy otwarte" kierowane na ręce kolejnych prezesów lub zarządów TVP, ale coraz to ostentacyjniej zbywano nas, filmowców, milczeniem. Nasze związki twórcze czasem zaproszono na pokoje, ale poza wspólnym piciem kawy nic więcej nie zostało zrealizowane podczas tych interwencyjnych, jak mniemaliśmy, spotkań. Na korytarzach Woronicza coraz częściej mówiono o masowych zwolnieniach, kombinowaliśmy, jak się ratować, jak bronić się najpierw grupami zawodowymi (operatorzy, dziennikarze, dźwiękowcy i inni), potem już choćby indywidualnie. Ale szanse malały. Nadciągał zalew produkcji skomercjalizowanej, ogromny wpływ na repertuar wywierała grupa nacisku producentów reklam, producentów zewnętrznych programów. Aż ukształtował się ostateczny podział stref wpływów, a telewizją publiczną zaczęli rządzić dyrektorzy ekonomiczni, im podporządkowane zostały wszelkie decyzje programowe.
Co bawi szefa W mrocznych korytarzach Woronicza rozgrywały się wielkie sprawy, interesy grupowe, jak i te decydujące o dalszym życiu jednostek. W roku 2000 nowy prezes TVP Robert Kwiatkowski zaczął swoje urzędowanie od utajnienia włanych zarobków i od rozwiązania resztek zespołów twórczych, czyli redakcji. Już skończyły się szanse dzielenia się poufnymi wiadomościami, do kogo iść ze scenariuszem, kto może dysponować jakimiś pieniędzmi, jaki szef ma jaki gust czy słabości, by udało się go przekonać do naszych najpiękniejszych projektów scenariuszowych - już twórcy zostali rozbici, sami, zagrożeni grupowymi zwolnieniami. Na korytarzach mówiono: "To już koniec katolickich filmów, to koniec niezależnego reportażu". Nowo mianowany szef, który miał zamawiać dokumenty, wprost mi powiedział, gdy dyskutowaliśmy po protekcji potencjalnej sponsorki przyjęty przez niego scenariusz: "Ty to, Anka, takie wszystko szlachetne byś robiła, ale mnie to nie bawi, to nudne. Lepiej na zdjęciach nachlej się wódki, poszalejesz zkamerą, to nareszcie zrobisz jakiś efektowny film!". Tym cyniczniej te słowa zabrzmiały, że film miał być poświęcony niewidomym dzieciom, szukającym ratunku dla nich matkom! Ów nowo mianowany decydent, były działacz Socjalistycznego Związku Studentów Polskich, aktywny ateista, znał mnie od lat, kiedyś, jeszcze "za komuny", proponował bardzo korzystne umocowanie w TVP jako autorce jego scenariuszy do jego filmów - ja bym je pisała, ale on podpisywał... i ta etyka przyświeca temu panu do dziś. W kosztorysach filmowych, a co dopiero w kosztorysach jeszcze większych produkcji, jak spektakle rozrywkowe, przy których w dodatku od razu krząta się grupa reklamowa, można zmieścić wszystkie pieniądze - coś, co można wyprodukować za np. 100 tys. zł, można tak rozpisać i tak wycenić honoraria, i tyle rzekomo niezbędnych rekwizytów, strojów czy scenografii, że koszty można pomnożyć i uzasadnić na papierze kwotę np. 1mln zł w miejsce dziesięciokrotnie niższej. Kontrole - nic nie wykażą. Bo kto wie naprawdę, ile czego zużyto w czasie realizacji? Wie producent, który rozlicza program zszefem zamawiającym i potem z działem ekonomicznym. I jak to się dzieje do dziś, że jedne programy ledwo ciągną zpowodu nędzy finansowej, bo brak pieniędzy w TVP, a inne są niezwykle kosztowne i jednak pojawiają się na antenie? Kto więc ma kontrolować TVP? Powinien prezes i zarząd, dyrekcje ekonomiczne, a wreszcie poszczególni dyrektorzy anten - powinni oni nie być powiązani zżadnymi grupami nacisku zarówno ekonomicznego, jak i politycznego, powinni oni mieć ogromne doświadczenie twórcze, filmowe, telewizyjne, powinni oni być przede wszystkim osobami zaufania publicznego. Ich zarobki powinny być jawne, a ich nagrody nie mogą wynikać z "rozdawnictwa politycznego", jako gratyfikacje za polityczną kontrolę nad programami całej telewizji. Ale nagrody te powinni wypracowywać zależnie od ekonomicznych wyników TVP, zarządzanej nie jako folwark komercyjny kolesiów i reprezentowanych przez nich grup nacisku, ale jako misyjna telewizja obywatelska, narodowa, polska, NASZA! Gratyfikacje prezesów i zarządów powinny zależeć od stopnia i jakości wypełniania zadań misyjnych, powinny być rozliczane wobec obywateli, wobec praw gwarantowanych im, jako widzom, w ustaleniach ustaw medialnych, uchwałach KRRiT, wreszcie - w relacji z konstytucyjnym prawem.
Zapaść finansowa Na mrocznych korytarzach TVP zrobiłam kiedyś "lewy interes". Wynajęłam za gotówkę, płatną zkieszeni do kieszeni, całą ekipę filmową. Nie wolno było nam, pracownikom telewizji, pracować przy kampaniach wyborczych. Ale wszyscy najlepsi przy tym pracowali, a gaże bywały ogromne. Jak dziś pamiętam, wtedy, w 1996 roku, w kampanii AWS, startowali dość słabi kandydaci, jednak nam zależało przede wszystkim na tym, "aby Polska była Polską". Ulitowaliśmy się nad tym miłym, takim ojcowskim, skromnym, ba, nieśmiałym kandydatem AWS, jaki po znajomości zgłosił się do mnie, polecony przez przyjaciela aktora (internowanego w stanie wojennym, a któremu od tamtych strasznych czasów ufaliśmy absolutnie), byłym wiceministrem obrony Bronisławem Komorowskim. Dysponował tak mizerną kwotą, że pracowałam społecznie, tylko ekipa miała zapłacone. Zrobiliśmy mu wyborczy klip. Pokonał konkurencję. Tak bardzo liczyliśmy, że to będzie ten "nasz człowiek" w AWS, ten, który uchroni może np. telewizję publiczną od upadku. Jakże się pomyliliśmy! Jak szkoda było tak ryzykować! Dzisiaj stoi na straży interesów grupy swego przyjaciela Jana Dworaka, ani się zająknie w sprawie obrony nie tylko resztek telewizji publicznej, zagrożonej już ewidentnym upadkiem i sprywatyzowaniem, ale także w obronie katolickiej Telewizji Trwam, choć powinna mu być bliska w deklarowanej wierze. W mroku korytarzy Woronicza od około 1995 roku szeptało się o planowanym upadku telewizji publicznej, prywatyzacji anteny 2, oddaniu pod władzę samorządów oddziałów regionalnych. Pierwszy raz w tym roku prezes Juliusz Braun, który był w latach 90. szefem KRRiT, ma więc znakomite rozeznanie w strukturach i prawach mediów wizualnych, publicznie przyznał się do katastrofalnej sytuacji finansowej TVP! Nie ma planu naprawczego, nie ma rwetesu w prasie, nic się nie dzieje. Kilka lat wcześniej to Donald Tusk nawoływał do popełnienia masowego przestępstwa, tj. do niepłacenia abonamentu, nazywając wprost tę daninę zbędnym reliktem przeszłości. Natychmiast wpływy abonamentowe drastycznie zmalały. Dziś scenariusz się dopełnia, jeszcze tylko, jak kiedyś w Stoczni Gdańskiej, należy ogłosić upadłość TVP i już można będzie antenę 1 oddać całkowicie "misjom" politycznym, a wszystkie pozostałe - skomercjalizować. Czekają na to nowocześni, zamożni potentaci producenccy. Dziś korytarze na Woronicza zioną pustkami. Hula po nich zimny wiatr, duchy naszych marzeń, tych, obudzonych w nas ponad 20 lat temu... gdy, wydawało się, zaczynamy odbudowywać naszą, polską telewizję... Kiedyś korytarze TVP pełne były szeptanek, emocji. Można było zostać dyskretnie ostrzeżonym o tym, że właśnie szef wpisał nas na listę do zwolnienia, i zdążyć uciec na lekarskie zwolnienie albo przenieść się gwałtownie do innej redakcji (ja byłam pracownikiem chyba wszystkich redakcji, oprócz muzycznej!). Tu można było dowiedzieć się, jaka władza przejmuje telewizję, kto i kiedy zostanie prezesem albo ile kto zarabia, a my wciąż tak dziwnie mało, i walczyć dalej. Teraz można, co najwyżej chodzić w kółko w nowym bloku, najkosztowniejszym w dziejach Woronicza budynku, w pogoni za złudzeniami, że upadek TVP to jedynie wymysł zplotki szeptanej w mrokach zakrętów. Anna T. Pietraszek
25 czerwca 2012 "Przybyłam z KOsmosu, żeby uratować świat od zagłady" - mówiła na wczorajszym koncercie w Radomiu, pani Anna Rusowicz, córka Ady Rusowicz, której piosenek słuchałem w swojej młodości. To były czasy… Niebiesko Czarni, Czerwono-Czarni, Trubadurzy, Skaldowie, Czerwone Gitary, Akwarele. ”Polska młodzież śpiewała polskie piosenki”- takie było hasło wtedy obowiązujące. Do dzisiaj lubię te stare piosenki.. Pani Ania Rusowicz jest dla mnie przedłużeniem śpiewania mamy.. I chyba jej też o to chodzi.. Mam na dzieję, że nie wda się w jakieś polityczne układy i nie zacznie propagować lewicowych treści.. Nie przypominam sobie, żeby robiła to mama Rusowicz i tata Wojciech Korda.. Mimo, że był to czas głębokiej „komuny”.. W każdym razie koncert udany- łza się w oku kręci- utwory z płyty” Mój big-bit”. Wszystko jakby czas zawrócił.. Ten sam głos, ten same ruchy, ten sam wygląd.. No i te same piosenki. Nie wiem, co młoda pani Rusowicz miała na myśli mówiąc, że ”przybyłam z kosmosu, żeby uratować świat od zagłady”. Jeśli przybyła z kosmosu, żeby uratować świat od zagłady, no powiedzmy nie cały świat od zagłady- ratować go przed rakiem socjalizmu biurokratycznego – to zgoda, nawet jak przybyła „ z Kosmosu”. Ale jak przybyła z Kosmosu, żeby ratować świat przed ludźmi- to zgody nie ma. Niech wraca tam skąd przybyła. W Kosmos.. Tak naprawdę nie wiem , w jakim celu przybyła z Kosmosu pani Ania Rusowicz. Zgaduję i rozważam. Świat został stworzony przez Pana Boga dla człowieka, a nie przeciwko niemu. Tak jak człowiek ze swojej natury jest częścią świata i jego postępowanie nie ma wpływu na jego istnienie. Bo co człowiek może zrobić z morzami i oceanami.????? Co może zrobić z burzami, trzęsieniami ziemi czy trąbami powietrznymi?. Co może zrobić z rzekami.? Schować je sobie do kieszeni? Niektórzy lewicowcy próbowali nawet przesuwać rzeki.. Ale i tak wróciły w swoje koryto.. Człowiek może, co najwyżej skonstruować systemy przeciwne życiu innego człowieka. I takie systemy konstruuje. Wszystkie systemy związane z socjalizmem- to systemy odbierające człowiekowi naturalne prawo do wolności. To niewolnicze systemy biurokratyczne, które regulują każdą dziedzinę życia człowieka i zabierają mu wolność, utrwalając władzę nadzorców nad człowiekiem.. Często pod pretekstem opieki nad nim przez socjalistyczne państwo.. Im więcej opieki państwowych nadzorców- tym mniej wolności pozostaje człowiekowi... W takiej na przykład socjalistyczno- komunalnej Grecji, gdzie komunizm pomieszany z socjalizmem tamtejsze” elity” socjalistyczne budują już od II wojny światowej(!!!) i nareszcie przychodzi kres tej utopii- ponad 60 % mieszkających tam ludzi, związanych jest z tzw. budżetem kraju, czyli żyje tak naprawdę z pracy innych. Bycie na etacie państwowym oznacza, że będący na nim, żyje z pracy tego co cokolwiek pożytecznego wytwarza, czy to usługę, czy to produkcję. Te masy urzędnicze zalegające w pokładach różnej dziedziny życia ludzi pozostających poza sferą budżetową- muszą kosztować krocie, a pozostali niepracujący” w sferze etatystycznej, muszą się solidnie napracować, żeby zapracować na siebie, swoje dzieci i tych, którzy zalegają w sferze budżetowej.. Tego jest coraz więcej i więcej.. I w końcu musi nastąpić jakiś przełom.. Tym przełomem będzie bankructwo, tak jak bankructwo poprzedniego socjalizmu moskiewskiego.. Socjalizm doprowadzi wkrótce do bankructwa Portugalii, Hiszpanii, Francji, Cypru, Włoch.. Nie tylko Grecji.. Bo nie wiem czy Państwo wiecie, że w takiej Grecji- socjalizm poszedł już tak daleko, że nie tylko dopłacali do gumowych drzewek imitujących drzewka oliwne nie rodzące gumowych owoców - no bo niby jak.. Z gumy można, co najwyżej wyprodukować prezerwatywę, która ma spowodować zmniejszenie liczbę ludności na Ziemi.. Tak twierdzą i teoretycy socjalizmu reglamentującego ludność świata.. Oni wszystko chcą reglamentować, w ramach budowy- „wolnego rynku” ma się rozumieć… Reglamentują produkcję mleka, cukru - to, dlaczego nie reglamentować liczby ludności.. Czy wprowadzić reglamentację stosunków seksualnych.. W Grecji dopłacają prawie do wszystkiego w tym do „ darmowych „ obiadów na stołówkach.. Naprawdę? Będąc w sobotę w Ośrodku Cesarka koło Strykowa, na Pikniku Prawicy, dowiedziałem się z usta pana Ireneusza Jabłońskiego z Centrum Adama Smitha, że Grecy dopłacają do wszystkiego prawie, czyli już są w komunizmie, że państwo greckie dopłaca do darmowych obiadów na stołówkach - co jest już standardem socjalistycznym w całej socjalistycznej Europie, to jeszcze dopłaca tym wszystkim, którzy korzystają z darmowych stołówek po 120 euro każdemu, kto zechce skorzystać z „ darmowej „ stołówki” miesięcznie.(???!!!!) Purenonsensem byłoby, żeby państwo greckie jeszcze dawało premie- powiedzmy po 100 euro, każdemu, kto korzysta z darmowej stołówki, bierze jeszcze te 120 euro dodatkowo, i wtedy będzie można mu jeszcze wypłacić premię 100 euro. Czy to nie wspaniałe? A może jeszcze w ostateczności najwyższe odznaczeni greckie, za korzystanie ze stołówki” darmowej”, po otrzymaniu tych 120 euro za korzystanie i otrzymaniu nagrody dodatkowej , jako premii – 100 euro. Czy może być bardziej zwariowany ustrój niż socjalizm? Chyba już tylko komunizm.. Wszystko upaństwowić, do wszystkiego dopłacać i wszyscy będą szczęśliwi chodząc w waciakach.. Można oczywiście jeszcze pójść dalej w gratyfikowaniu wszystkich, którzy korzystają z „ darmowych” stołówek, a przecież od jakiegoś czasu wiadomo, że nie ma” darmowych obiadów”. Socjaliści greccy próbują udowodnić, że są.. No i bankructwo kraju za progiem.. Ale Międzynarodowy fundusz Walutowy też za progiem czeka.. Znowu chce pożyczyć Grecji dodatkowe pieniądze na procent, i jeszcze bardziej Grecję zadłużyć.. Bankierzy! To są dopiero cwaniacy.. Jedyny cel – to zadłużyć i ciągnąć grubą rentę z niewolniczej pracy zorganizowanej w obrządku socjalistycznym. Niech frajerzy pracują na odsetki.. I niech wewnątrz systemu robią z pieniędzmi, co chcą.. Byleby płacili odsetki. Tak jak my- my już 46 miliardów złotych, czyli około 14 miliardów dolarów(!!!!) 14 miliardów dolarów odsetek.(!!!!). To jest dopiero gospodarka zasobami ludzkim program- niewolniczy kapitał ludzki.. Ludzie pracujący na odsetki, w systemie zorganizowanym ponad jego głowami.. Nawet ci, którzy nie są jeszcze zadłużeni, są zadłużeni, bo zadłużyło go państwo.. Bez jego wiedzy i zgody.. 46 miliardów złotych(????) Kto o zdrowych zmysłach wprowadziłby naród w takie tarapaty? Chyba tylko szaleniec. Albo… No właśnie – albo co? Albo to jest przygotowany plan zadłużenia milionów ludzi bez ich wiedzy i zgody.. Ja właśnie jestem zwolennikiem teorii spiskowej dziejów. To zadłużenie to nie przypadek! To przygotowany plan.. W ubiegłym roku płaciliśmy bankierom 40 miliardów złotych odsetek- w tym roku już 46!!!! A ile w roku przyszłym? Może 52, może 60????? Miliardów złotych??? Socjalizm biurokratyczny będzie miał swój kres… I to już chyba szybciej niż nam się wydaje.. I będzie boleśnie. Może Ania Rusowicz coś pomoże, skoro przybyła z Kosmosu? Jeśli przybyła, żeby uratować świat od zagłady i skończyć z socjalizmem dotacyjnym i odsetkowym.. Bardzo trudna sprawa.. WJR
Ma być lepiej. Ale komu? Niejasne propozycje założeń budżetowych na przyszły rok Rząd przyjął założenia budżetu państwa na przyszły rok przygotowane przez ministra finansów Jacka Rostowskiego. Minister uprzedził, że pracowali nad założeniami konserwatywnymi, sugerując, że powinno być lepiej. Komu? To niezłe pytanie, ponieważ, jak wynika z analizy przedstawianych propozycji, rząd chce sięgnąć głębiej do kieszeni podatników, m.in. więcej wyciskając pieniędzy z tzw. podatków pośrednich: akcyzy i VAT. - Zakładamy, że wzrost gospodarczy (mierzony produktem krajowym brutto) w 2013 r. wyniesie 2,9 proc. – powiedział po obradach premier Donald Tusk. Niedawno przenikały z resortu finansów przecieki, że dynamika PKB w przyszłym roku osiągnie najwyżej 2,5 proc. i oby tylko na tym się skończyło, przy obserwowanym wyhamowaniu produkcji i handlu międzynarodowego nie tylko w Unii Europejskiej, ale i na świecie. - To będzie rok, w którym będziemy sobie mogli pozwolić na wydanie większej ilości pieniędzy – wystrzelił premier, chociaż mówił za chwilę o dyscyplinie finansowej, która Polaków nieuchronnie czeka.
Obiecują wzrost... Czy będzie lepiej, czy gorzej – można kalkulować po założonym wzroście gospodarczym. Dla przypomnienia tegoroczny PKB powinien osiągnąć dynamikę przekraczającą 3 proc., w przyszłym roku, jak widać, takiego wzrostu nie należy się spodziewać. Jednakże w dłuższej perspektywie może się okazać, że z powodu turnieju piłkarskiego zamiast zysków odnotujemy straty. Wzrost cen towarów i usług w przyszłym roku miałby wynieść 2,7 proc., wzrost przeciętnego wynagrodzenia nominalnego (to jest nieuwzględniającego inflacji) w gospodarce narodowej - 5,6 proc., a w sektorze przedsiębiorstw - 5,7 proc. Ale gros tego wzrostu pożre znacznie większy od założonego wzrost cen. Bezrobocie rejestrowane nadal rząd prognozuje wysokie, daleko nam do jednocyfrowego, to jest w tej chwili po prostu marzenie – stopa bezrobocia rejestrowanego przewidywana jest na poziomie 12,4 proc.
... być może nie okradną przy waloryzacji Po temacie waloryzacji emerytur i rent premier Tusk gładko się prześlizgnął, powiedział, że rząd w przyszłym roku chce zaproponować, by wskaźnik waloryzacji został ustalony, biorąc pod uwagę inflację oraz 20-procentowy nominalny przyrost wynagrodzeń w gospodarce narodowej, nie wyjaśniając expressis verbis, że będzie to waloryzacja procentowa czy kwotowa. Prawdopodobnie tegoroczną kwotową, na której straciło ponad 3 mln emerytów, zakwestionuje Trybunał Konstytucyjny, jako niekonstytucyjną. Wyrok TK przetnie w końcu interpretacje i spekulacje na ten temat, ile rząd zabrał pieniędzy milionom w większości ubogich obywateli i na tym zarobił (zyskali tylko trochę najbardziej ubodzy emeryci i renciści). Od przyszłego roku mają obowiązywać nowe zasady rozliczania kosztów przychodu z tytułu praw autorskich. Ci twórcy, którzy zarobią więcej niż wynosi pierwszy próg dochodowy w PIT, od nadwyżki nie będą mogli odliczyć tych kosztów.
Trzeba pożyczać i tańczyć, jak zagrają Dochody państwa miałyby wynieść 305,4 mld zł, a wydatki budżetowe – 337,4 mld zł. Dziura pieniężna, do załatania, której trzeba pożyczać pieniądze po cenach zależnych od widzimisię rynków finansowych, jest widoczna i oby nie okazała się większa od “zaplanowanej”. Oszacowanie kosztów potrzeb pożyczkowych jest trudne, nie wiadomo, jakie będę rentowności polskich papierów skarbowych (obligacji i bonów) i jaki będzie na nie popyt. Trzeba tańczyć, jak “rynki” zagrają, a one życzą sobie od Polaków, żeby zaciskali pasa. Z podatków do państwowej kasy ma wpłynąć 277 mld zł. Ich struktura ma wyglądać następująco: z podatków pośrednich chcieliby zebrać 199,3 mld zł (o 3,2 mld więcej niż rząd zaplanował na ten rok, chociaż na skutek osłabienia aktywności gospodarczej w 2013 r. z wpływami z VAT mogą być problemy), z podatków dochodowych – 75,5 mld zł, z innych dochodów podatkowych – 2,2 mld zł. Do tego dojdą dochody niepodatkowe wynoszące 2,1 mld zł, wpływy z ceł – 1,8 mld zł oraz dochody z Unii Europejskiej.
Premierze, daj bon na wakacje! Ministerstwo Finansów przyznaje, że relacja długu publicznego do PKB liczona według metodologii krajowej – prawdopodobnie dla lepszego samopoczucia rządu – ma wynieść w tym roku 50,5 proc., a w przyszłym, takie są optymistyczne rządowe przymiarki - 47,6 proc. Natomiast stosunek długu publicznego do produktu krajowego brutto, liczony według metodologii unijnej - według rządu - w tym roku wyniesie 52,5 proc., w przyszłym – 50,6 proc. Premier zapowiedział, że ostateczną decyzję o kształcie projektu budżetu rząd podejmie po wyborach w Grecji i ustaleniach Rady Europejskiej, co do tego kraju. RE zbierze się pod koniec czerwca. W wywiadzie dla niemieckiego dziennika “Bild” ekonomista amerykański Nouriel Roubini ostrzegł, że wstrzymanie pomocy finansowej dla Grecji doprowadzi do upadku całą strefę euro. Wezwał do zaprzestania w UE polityki oszczędnościowego szaleństwa i nie jest w tym odosobniony wśród swoich amerykańskich kolegów. Roubini zaproponował, żeby niemiecki rząd dał każdemu gospodarstwu domowemu bon na podróż o wartości 1000 euro, który byłby wykorzystany na urlop w kraju dotkniętym kryzysem, to napędziłoby tamtejsze gospodarki. Stuprocentowo popieramy. Jeśli w 2013 r., choć musimy oszczędzać, ale jednocześnie możemy wydawać więcej, jak mówił Donald Tusk, niech premier nam prześle po 1000 euro na wycieczki do ciepłych krajów, w końcu Polak się wygrzeje. Nie jest przyjemne, że powiększa się grono ekspertów kreślących czarne scenariusze dla całej UE. Widzimy, że coś w tym jest. Po Grecji, w smutnej kolejce po pomoc ustawiają się już Hiszpania, Cypr, Włochy. Wiesława Mazur
Pomocnik Donalda Tuska Grzegorz Lato bardzo dużo wie o aferach wokół EURO 2012 i roli w nich ludzi Platformy Obywatelskiej. Dopóki, więc będzie trzymał język za zębami, może być spokojny o swoją posadę szefa PZPN-u. EURO 2012 było świetną okazją, aby odciągnąć uwagę polskiego społeczeństwa od katastrofalnej sytuacji gospodarczej kraju, która to katastrofa jest konsekwencją rządów trio Tusk - Pawlak - Rostowski. Lud - jak wiadomo od czasów rzymskich - potrzebuje chleba i igrzysk. Igrzyska nazwane EURO 2012 uwagę społeczeństwa odciągnęły bardzo skutecznie. Przez pierwszy tydzień mówiło się w Polsce tylko o tym czy rodzima reprezentacja wyjdzie z grupy czy nie wyjdzie. Oczywiście nie wyszła, dzięki czemu nie byliśmy świadkami wielkiej porażki w fazie pucharowej (lepsi od nas Grecy przegrali z Niemcami 4:1). Drugi tydzień upłynął na emocjach związanych z kibicowaniem ćwierćfnalistom i na dyskusjach o bałaganie w PZPN i kandydatach na nowego selekcjonera rerezentacji. Przed Donaldem Tuskiem i jego giermkami jeszcze jeden tydzień spokoju, kiedy "ciemny lud" kibicował będzie półfinalistom, a potem finalistom. I... koniec. Potem polskie piekiełko znowu powróci na czołówki mediów. Dziś rano słyszałem w POLSACIE dyskusję na temat PZPN. Udział w niej wzięli politycy niemający oczywiście pojęcia, o czym mówią (standard!), którzy zastanawiali się nad tym, czy do PZPN należy wprowadzić kuratora. Tak się nie stanie. Ta dyskusja ma na ceu jedynie postraszenie Grzegorza Laty, pogrożenie mu paluszkiem, danie do zrozumienia, że władza "może" wyrzucić go ze stanowiska, jeśli tylko będzie chciała. Lato nie jest z pewnością typem intelektualisty, ale tak prosty przekaz zrozumie. Tym bardziej, że doskonale wie, o co chodzi. Lato należy do wąskiej czołówki osób, które doskonale znają kulisy przygotowań do EURO 2012. Wynika to z tego, że kierowany przez Latę PZPN brał aktywny udział w przygotowaniu turnieju. Lato ma, więc wiedzę o wielkich aferach, przekrętach, skandalach, o całym tym złodziejstwie i marnotrawstwie, jakie miało miejsce w ostatnich latach i w którym główne role odegrali ludzie Donalda Tuska. Na jaw wyszło tylko kilka afer: skandal z budową autostrady A-2 i monstrualna, (choć niezasłużona) premia dla prezesa spółki budującej Stadion Narodowy. O prawdziwych aferach jest cicho, bo nie ujrzały one światła dziennego. A nie ujrzały, bo nikt nie ma interesu w tym, aby je upubliczniać. A nikt nie ma interesu w tym, że wszyscy zaangażowani aferzyści siedzą cicho i cieszą się zrabowanymi podatnikowi pieniędzmi. O kulisach wszystkiego wie jedynie kilka osób w państwie, w tym właśnie Grzegorz Lato, który z racji zajmowanego stanowiska musiał mieć dostęp do całej wiedzy związanej z przygotowywaniem turnieju. Lato niezwykle sobie ceni swoją "ciepłą posadkę", która przynosi mu prestiż i ponad milion złotych rocznie. Dlatego zaryzykować można twierdzenie, że zrobi wszystko,by tą "ciepłą posadkę" utrzymać. Gdyby ministra Mucha wprowadziła kuratora do PZPN, (do czego nawołuje opozycja), oznaczałoby to nie tylko ograniczenie władzy Laty w związku, ale także kontrolę wszystkich dokumentów, a to musiałoby skończyć się zawiadomieniem prokuratury. W ten sposób wybuchłaby wielka afera związana z przygotowaniem EURO 2012, która obciążyłaby nie tylko działaczy PZPN, ale i rząd. Jest, więc jasne, że nie pozwoli na to ani PZPN ani rząd. Lato ma, więc "coś" na Tuska i jego ludzi, a Tusk ma "coś" na Latę i jego ludzi. W ten sposób obie te złodziejskie szajki wzajemnie się "hakują" i wzajemnie wspierają, by nikomu nic się nie stało. Tym samym w interesie Laty jest to, by nie mówić o gigantycznych malwersacjach finansowych związanych z EURO 2012, a w interesie Tuska jest to, by nie ruszać Laty. Świeta zasada polskiej polityki "My nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych" sprawdzi się też na styku rządu i PZPN-u. Jedyną zmianą, która się dokona, będzie zmiana trenera reprezentacji narodowej, którego nadzorować będą ci sami, co dotychczas "działacze" PZPN. De facto nie zmieni się, więc nic. Status quo, jaki był taki zostanie, złodziejstwo, jakie było takie zostanie. I tyle. Tak, więc nie łudźmy się, co do tego, że Grzegorz Lato i jego ludzie w jakikolwiek sposób odpowiedzą za klęskę naszej reprezentacji Szymowski
Kaczyński o metodach zastraszania przez II Komunę Kaczyński”, ale mają jakieś śledztwa, procesy, coś złego dzieje się w ich życiu."...Rybiński ujawnia, że osoba z otoczenia Tuska proponowała mu posadę w urzędzie centralnym. Kiedy nie udało się mnie przekonać, zastraszano moją żonę? Kaczyński powiedział, że jest w posiadaniu listy proskrypcyjnej II Komuny. Warto zwrócić uwagę na tą część jego wypowiedzi, w której mówi o zaadaptowanych przez II Komunę faszystowskich metodach niszczenia przeciwników systemu. Kaczyński tak to opisuje „mają jakieś śledztwa, procesy, coś złego dzieje się w ich życiu.”. Przypomnę może słowa Rybińskiego o szykanach Platformy wobec niego. Rybiński Tak, były naciski na moją żonę. Stwierdzenia, że jeżeli będę tak mocno krytykował rząd Donalda Tuska, ona straci pracę. Pracowała wtedy w instytucji pośrednio zależnej od rządu. ...(więcej)
Były wiceprezes NBP Krzysztof Rybiński ujawnia w wywiadzie, że osoba z otoczenia premiera Donalda Tuska proponowała mu posadę w urzędzie centralnym. "Próbowano mnie przekupić, przyciągnąć marchewką (...) Kiedy nie udało się mnie przekonać, zastraszano moją żonę" …..(więcej)
Petelicki popełnił ponoć samobójstwo, bo był...Szykanowany przez aparat i media II Komuny. Przestał być zapraszany do TVN, ostracyzm polityczny, blokowanie jego działań biznesowych Polecam książkę „Światowe życie w czasach nazizmu „ Fabrice d Almeidy. Odnosi się wrażenie, że opis metod walki z wysoko postawionymi przeciwników politycznych stosowanymi przez faszystów, socjalistów niemieckich stal się wzorem dla II Komuny i Platformy. Korupcja polityczna, preferencje biznesowe i podatkowe z jednaj strony i niszczenie z drugiej. Klasycznym przykładem jest rozwój firmy Boss, która prawie zbankrutowana rozwinęła się dzięki szyciu mundurów dla morderców z SS. Tutaj pozwolę sobie na impresję. Czy Polacy nie powinni bojkotować firm, których korzenie i rozwój głęboko są wrośnięte w ludobójstwo, jakiego dopuścili się Niemcy na Polakach? Co będzie jak spełnią się groźby Tuska, że będzie rządził kolejne 20 lat. Na jaką skale rozwinie się przemysł samobójstw Jarosław Kaczyński stwierdził, iż w prokuraturze wymieni osoby, o których słyszał, że mogą być zagrożone. Dodał, że nie jest to nic sensacyjnego, bo tych nazwisk łatwo się domyślić. – Z racji pełnionych funkcji na początku lat 90 mieli bardzo duży dostęp do informacji – stwierdził wczoraj pytany o sprawę przez dziennikarzy w Poznaniu. Jarosław Kaczyński powołuje się przy tym na swoją rozmowę z „pewną osobą, która wymieniając te nazwiska, powiedziała, że kilka osób zaczęło dużo mówić i wszystkie dostają po głowie".
– Nie w sensie fizycznym, ale mają jakieś śledztwa, procesy, coś złego dzieje się w ich życiu. Wymieniła kilka znanych nazwisk, wśród nich Petelickiego. Ja nie zrozumiałem tego, że chodzi o zagrożenie życia. Uczciwie mówiąc, niespecjalnie zwróciłem na to uwagę, póki nie doszło do śmierci generała. Wtedy to sobie przypomniałem i zrobiło to na mnie wrażenie. Dlatego to powiedziałem – tłumaczy prezes PiS.”..(źródło) Marek Mojsiewicz
Zbiorowy samobójca przygotowuje podmiankę? Wiele wskazuje na to, że w naszym nieszczęśliwym kraju rodzi się nowa, świecka tradycja, a właściwie nie nowa świecka tradycja, ale wiele nowych, świeckich tradycji. Najpierw taka, że różne osobistości znane z zaangażowania politycznego popełniają samobójstwa i po drugie - to do tego stopnia taktowne, że obywają się bez udziału osób trzecich. Zapoczątkował to dzisiaj już trochę zapomniany polityk lewicowy, piastujący w swoim czasie nawet funkcję wicepremiera, pan Ireneusz Sekuła. Jak pisała w jednej ze swoich pimpoletek noblistka Wisława Szymborska, „zrodziliśmy się bez wprawy i pomrzemy bez rutyny”. W przypadku pana wicepremiera Sekuły sprawdziło się to, co do joty. Strzelał do siebie coś ze trzy, czy może nawet cztery razy, bo doniesienia w tej sprawie były sprzeczne, a w przerwach między kolejnymi śmiertelnymi strzałami jeszcze podobno zdążył pożegnać się z rodziną. Dzisiaj takich samobójców próżno szukać ze świecą; pośpiech sprawia, że żaden z nich nie pozostawia nawet listu pożegnalnego, w którym czarno na białym napisałby, iż pozbawia się życia bez udziału osób trzecich, w związku, z czym ten brak musi potem w podskokach uzupełniać niezależna prokuratura. Weźmy takiego dyrektora generalnego Kancelarii Premiera Donalda Tuska, pana Grzegorza Michniewicza, który powiesił się ni z tego, ni z owego, nie pozostawiając listu pożegnalnego. To zaniedbanie musieli później naprawić funkcjonariusze niezależnych mediów głównego nurtu, taktownie nie okazując najmniejszego zainteresowania tą zagadkową śmiercią. Podobnie postąpił Andrzej Lepper, który też nie pozostawił żadnej wzmianki o ewentualnym udziale osób trzecich w jego spektakularnym powieszeniu się w łazience warszawskiego biura Samoobrony, w związku, z czym udział osób trzecich musiała z góry wykluczyć niezależna prokuratura. Właśnie przy okazji śmierci pana Andrzeja Leppera rozwinęła się kolejna świecka tradycja, by energiczne śledztwo w takich sprawach rozpoczynać nie od razu, tylko zaczekać z jego rozpoczynaniem na początek następnego tygodnia. Jak się człowiek śpieszy, to się diabeł cieszy, a cóż dopiero w sytuacji, gdy śpieszyłby się nie jakiś zwykły człowiek, tylko funkcjonariusz niezależnej prokuratury? Cieszyłby się wtedy nie jeden, ale cały Legion diabłów. A czy to komukolwiek jest potrzebne, zwłaszcza w demokratycznym państwie prawnym? W demokratycznym państwie prawnym nie można niczego rozpoczynać na łapu-capu. Najsampierw niezależna prokuratura musi naradzić się z oficerami prowadzącymi z tych bezpieczniackich watah, które akurat przejęły nad nią surveillance. Ci oficerowie - tak samo, jak ewangeliczny setnik - są też ludźmi pod władzą postawionymi i muszą się skonsultować z Siłami Jeszcze Wyższymi, jaką przyczynę śmierci ma podać niezależna prokuratura i w jaki sposób mają później nawijać funkcjonariusze niezależnych mediów. I dopiero, kiedy już upłynie czas, w jakim w organizmie denata mogą rozłożyć się bez śladu rozmaite substancje, można rozpoczynać energiczne śledztwo. Dlatego również w sprawie śmierci generała Sławomira Petelickiego, który zginął w garażu na Mokotowie od strzału w głowę, energiczne śledztwo zaczęło się nie od razu, tylko od poniedziałku. I co Państwo powiecie? Postępowanie zgodne z nową świecką tradycją natychmiast przyniosło pożądane efekty! Okazało się, że generał Petelicki nie tylko sam się zastrzelił, ale w dodatku zastrzelił się bez najmniejszego udziału osób trzecich! Wprawdzie żadnych osób trzecich przy tym nie było, ale to nie znaczy, że nie było świadków. Przewidział to zresztą już dawno Rejent Milczek stwierdzając, że „nie brak świadków na tym świecie”. Oficerowie BOR świadcząc jeden przez drugiego zaświadczyli, że powody samobójstwa generała były ściśle osobiste, a w dodatku wkrótce okazało się, iż generał cierpiał na chorobę Alzheimera, co podobnież było publiczną tajemnicą. Takie rzeczy generałom niekiedy się zdarzają; Antoni Słonimski twierdzi na przykład, że w armii austro-węgierskiej służył generał Potiorek, który objawiał zainteresowania naukowe. Badał mianowicie ciężar gatunkowy żołnierza. W tym celu w pełnym oporządzeniu zanurzał go w beczce z wodą i zapisywał, ile wody taki żołnierz wypiera. Potem obliczał wagę wypartej wody i w ten oto sposób poznawał dokładny ciężar gatunkowy pojedynczego żołnierza. Kiedy jednak postanowił rozszerzyć swoje naukowe zainteresowania na oficerów sztabowych, wsadzono go do plecionki i oddano w ręce infirmerów, którzy stwierdzili, że już od dawna miał fioła, co nawiasem mówiąc, wcale nie przeszkadzało mu dowodzić wojskiem w sposób nie zwracający niczyjej uwagi. Jestem pewien, że również w naszej niezwyciężonej armii nie brakuje oficerów przejawiających zainteresowania naukowe, dzięki czemu - jak powiadają gitowcy - w naszym nieszczęśliwym kraju „wszystko gra i koliduje”. Dzięki postępowaniu ściśle według nowej, świeckiej tradycji, funkcjonariusze niezależnych mediów od razu mogli przystąpić do pryncypialnego dawania odporu zwolennikom skompromitowanych teorii spiskowych, którzy nie tylko próbowali traktować samobójstwo generała Petelickiego, jako kolejne ogniwo łańcucha zagadkowych samobójstw, posuwając się do twierdzeń, jakoby w naszym nieszczęśliwym kraju grasował „zbiorowy samobójca” - ale w dodatku próbując doszukiwać się w nim ukrytego sensu politycznego. Na przykład takiego, że bezpieczniackie watahy, a konkretnie - razwiedka wojskowa, której, jak wiadomo, „nie ma”, zaczyna eliminować przedstawicieli watahy bezpieczniackiej, która bezpośrednio po katastrofie smoleńskiej próbowała wykorzystać konfuzję razwiedki wojskowej i odwojować sobie niektóre segmenty okupowanego kraju. Ponieważ wygląda na to, że o losach naszego nieszczęśliwego kraju zdecydują strategiczni partnerzy, którzy widać mają większe zaufanie do razwiedki wojskowej, ta szybko otrząsnęła się z początkowej konfuzji i zaczęła zuchwałych bezpieczniaków zapędzać w kozi róg. Wyrazem tego było ubiegłoroczne zatrzymanie generała Czempińskiego, który w związku z tym sprawę samobójstwa generała Petelickiego komentuje już jak się należy, no a poza tym - zgodne zeznania oficerów BOR, ochotników, co to wiedzieli o nękającej nieboszczyka chorobie Alzheimera, a przede wszystkim - odpór, jaki dają funkcjonariusze niezależnych mediów, unisono potępiając wspomniane teorie spiskowe. Żadnych spisków, bowiem, jak powszechnie wiadomo, nie ma, a ich, funkcjonariuszy z zasady nie interesują żadne samobójstwa, chyba, że chodzi o samobójstwo Barbary Blidy. Oooo, w takim przypadku samobójstwem niczego wyjaśnić się nie da, bo wiadomo, że spiski są, ale oczywiście tylko w takich sprawach, albo wtedy, gdy Rywin przychodzi do pana redaktora Michnika. Wtedy nie tylko można, ale nawet pod rygorem wykluczenia z grona osób przyzwoitych, należy gorąco wierzyć w spiski. Ale generał Petelicki zginął zgodnie z nową, świecką tradycją, więc w jego zagadkowej śmierci nie ma i nie może być niczego interesującego. Już bardziej interesujące jest koko koko euro spoko, które, jak wiadomo, odbywa się bez udziału ekipy polskiej, więc mało, kogo obchodzi nawet uwaga premiera Tuska, że nie martwi się o Platformę Obywatelską po swoim odejściu. Po swoim odejściu! Ale gdzie? Czyżby na trafikę, jaką Nasza Złota Pani Aniela przygotowała premieru Tusku w Brukseli? Może i słusznie nie obchodzi, bo, o co tu się martwić, kiedy w odpowiednim momencie wszyscy Umiłowani Przywódcy z PO dostaną rozkaz: w lewo zwrot, do Palikota marsz!? Wprawdzie jeszcze razwiedka nie zdecydowała o podmiance, wprawdzie jeszcze trwają przepychanki na tle tajnego więzienia CIA w Starych Kiejkutach, ale przecież po koko koko euro spoko i olimpiadzie coś będzie musiało się zmienić, żeby wszystko zostało po staremu. SM
Wojna gangów Grzegorz Braun komentuje śmierć gen. Petelickiego Anna Łabieniec: - Prosząc o komentarz w sprawie śmierci gen. Petelickiego, nie sposób nie zacząć od pytania, czy ta śmierć nie wpisuje się w długą listę tajemniczych seryjnych „samobójstw”, które w ostatnich latach mają miejsce w Polsce? Grzegorz Braun: - Rzeczywiście, zanim zaczniemy oceniać to, co się wydarzyło, przypomnijmy kontekst: w III RP samobójstwo jest szczególnie popularną przyczyną zgonu. W ostatnich latach, pomijając świadków koronnych, którzy jeden po drugim popełniali samobójstwa w celach więziennych pod specjalnym nadzorem, mieliśmy do czynienia z serią rzekomych samobójstw osób z kręgu władzy, takich jak: Grzegorz Michniewicz, dyrektor Kancelarii Premiera Tuska, który jakoby powiesił się pod koniec 2010 roku na kablu od odkurzacza, mamy przypadek szyfranta Zielonki wprowadzonego w tajniki łączności Paktu Północno-Atlantyckiego, który zawieruszył się gdzieś, a następnie wypłynął w Wiśle; a w zeszłym roku rzekome samobójstwo Andrzeja Leppera, należącego w swoim czasie do pierwszych osób w państwie i z pewnością dobrze poinformowanego (zwróćmy uwagę, choćby na jego kontakty w Mińsku). Nagle poumierali także niektórzy z prawników współpracujących za życia z Lepperem. Przypomnijmy sprawę śmierci Eugeniusza Wróbla, byłego ministra, który miał występować, jako ekspert w śledztwie smoleńskim – i wedle podobnego modus operandi (rzekomo z rąk własnego syna) śmierć byłego szefa sztabu generalnego, Szumskiego. To przecież niepełna lista – a wszyscy figurujący na niej, to przecież najwyższa półka, jeśli chodzi o dostęp do tajemnic państwowych. Dodajmy zgon z powodu nagłej zapaści płk Leszka Tobiasza, świadka w sprawie komisji weryfikacyjnej służb specjalnych – sprawie dotyczącej m.in. aktualnego Prezydenta Komorowskiego. W tym kontekście traktuję hipotezę o samobójstwie generała Sławomira Petelickiego – niech mu ziemia lekką będzie - z najwyższą nieufnością.
A.Ł.: Warto w tym miejscu przypomnieć biografię generała. G.B.:Miał 66 lat, był z rodziny z bezpieczniackimi tradycjami - jego ojciec był sowieckim „cichociemnym”, jako spadochroniarz został zrzucony za linią frontu w bodajże 44 roku z większą grupą jako członek elitarnej grupy szkolonej bezpośrednio przez sowieckie służby specjalne. Petelicki-senior należał, więc do pierwszego pokolenia, by nie powiedzieć pierwszego miotu, „utrwalaczy władzy ludowej”. Jego syn, młody Sławomir Petelicki miał, więc najlepsze rekomendacje do służby w sowieckim polskojęzycznym aparacie bezpieczeństwa, służącym faktycznie, jako aparat represji, opresji, a nierzadko egzekucji polskich patriotów. Sławomir Petelicki wstąpił do Służby Bezpieczeństwa w końcu lat 60 i po rutynowym okresie przygotowawczym został przeszkolony w tzw. szkole wywiadu PRL-owskiego w Kiejkutach, i skierowany na bardzo odpowiedzialny odcinek „walki z reakcją”: do pracy „pod przykryciem” dyplomatycznym na placówkach zagranicznych, min. jako attachee kulturalny (sic) w Nowym Jorku. W połowie lat 70 odpowiadał tam za „kontakty z Polonią” - a więc po prostu za walkę z polskimi patriotami i Kościołem katolickim. Był oczywiście członkiem partii komunistycznej (PZPR) – i to członkiem aktywnym, gorliwym w propagowaniu „światopoglądu marksistowskiego”, co zaznaczano w pochwałach załączanych do jego akt personalnych. W nagrodę po odwołaniu do Polski został w SB awansowany na stanowisko wiceszefa jednego z zarządów Departamentu I - tego, co oni nazywają „wywiadem” PRL-owskim, a co z wywiadem nie miało wiele wspólnego, bo była to głównie walka z polskimi aspiracjami niepodległościowymi. Było to wykonywanie zleceń moskiewskich - Departament I rutynowo przekazywał Sowietom m.in. wszelkie dane pochodzące z rozpracowania w Watykanie, które zostało przez Moskwę zintensyfikowana po wyborze Karola Wojtyły na Papieża. Z polskimi interesami i polskim patriotyzmem ta służba nie miała nic wspólnego.
A.Ł.: Może gen. Petelicki zmienił poglądy i dokonał prawdziwego rozrachunku ze swoją przeszłością? G.B.: Chciałbym, żeby tak było - niestety nic o tym szerzej nie wiadomo. Wręcz przeciwnie, w publicznych wypowiedziach pan Petelicki nigdy nie tylko nie odniósł się krytycznie do swojej pracy dla Sowietów - kwitował to takimi złotymi myślami, jak np. że „wstąpił do SB, żeby pomagać ludziom”. Ale to trochę mało, jak na ten dwudziestoletni staż. Z przykrością muszę stwierdzić, że najwyraźniej do końca życia zachował lojalność wobec tych służb. I niezależnie, co się mogło dziać w jego sercu podczas ostatnich lat, przestrzegał zmowy milczenia, którą otoczona jest jego esbecka działalność i warto o tym pamiętać. Kiedy kończył się PRL i zaczynał post PRL, Petelicki w strukturze Departamentu I MSW był podwładnym Gromosława Czempińskiego. Nota bene, to od imienia Gromosław wzięła się nazwa oddziału specjalnego GROM, na czele, którego stanął Petelicki na początku lat 90. Wcześniej został przeszkolony przez służby amerykańskie na potrzeby konkretnej operacji o kryptonimie MOST, polegające na transferze emigrantów żydowskich z ZSRR do Izraela. Co wynika z tego, że Petelicki został przeszkolony przez Amerykanów na potrzeby operacji izraelskiej? Świadczy to o tym, że zapewne należał do tej grupy oficerów SB, która przewerbowała się na stronę amerykańską w ramach transformacji ustrojowej. Można o tym m.in. przeczytać w książce Zbigniewa Siemiątkowskiego postkomunistycznego ministra, który napisał apologetyczną, pochwalną książkę na temat pracy SB za granicą. Otóż w książce Siemiątkowskiego można przeczytać, że pod koniec lat 80 przedstawiciele Departamentu I nawiązali kontakty ze służbami amerykańskimi i odbyły się w Lizbonie „negocjacje”. Najwyraźniej znali oni zawczasu plany transformacji ustrojowej i w porę dokonali takiego ruchu, by zapewnić sobie miękkie lądowanie.
A.Ł.: W tym momencie nasuwa się pytanie: czy przewerbowanie nastąpiło za zgodą Moskwy, czy też bez jej zgody? G.B.: Czy mogliby sobie na to pozwolić, gdyby ich działania nie były licencjonowane przez ich jednostkę macierzystą, tj. KGB? Czy mogliby sobie bezkarnie pozwolić na rozmowy z Amerykanami, gdyby nie mieli na to pozwolenia? Przypuszczam, że była to sytuacja taka jak w pierwszej części „Ojca chrzestnego”, kiedy tytułowy bohater mówi do jednego ze swoich zaufanych morderców: „Idź i powiedz, że jesteś niezadowolony z naszej rodziny”. Zauważmy, że w ramach operacji MOST Petelicki musiał być także zaakceptowany przez służby izraelskie. Izrael jest poważnym państwem - z powagą odnoszącym się do bezpieczeństwa swoich obywateli oraz osób narodowości żydowskiej nawet tych nielegitymujących się obywatelstwem tego państwa - nie ryzykowałyby dopuszczenia do akcji funkcjonariuszy niemających certyfikatu „bezpieczeństwa”.
A.Ł.: Czy w Pana ocenie Petelicki służył kilku mocodawcom? G.B.: Przypuszczam, że są, co najmniej trzy stolice (poza Warszawą), w których w różnych momentach swego życia gen. Petelicki musiał być akceptowany, jako funkcjonariusz dający rękojmię lojalności. A więc w takiej kolejności: Moskwa, Waszyngton, Tel Awiw. Pytanie brzmi: w której z tych stolic (Warszawy bynajmniej nie wyłączając) Petelicki został uznany za zdrajcę? Zaraz po znalezieniu ciała generała, w mediach padła informacja o kilku ranach postrzałowych - na własne uszy to słyszałem, ale zaraz okazało się, że rana była jedna i że generał zabił się strzałem w usta. Potem i to okazało się nieprawdą. Nie jestem tym zdziwiony, kilka lat temu też słyszałem, jak policjant mówił przed kamerami, iż ciało premiera Sekuły nosi ślady kilku postrzałów i ten sam człowiek mówił później, że najbardziej prawdopodobna jest wersja samobójstwa… To są jakieś cuda nad niezamkniętą jeszcze trumną! Zwróćmy uwagę, kto się od samego początku, „w ciemno” upiera, że Petelicki popełnił samobójstwo? Przede wszystkim pewna tego jest „Gazeta Wyborcza”, która już podjęła kampanię szyderstw z wszystkich, którzy podchodzą do sprawy ze zdrowym sceptycyzmem. Tymczasem wszelkie informacje, które będą podawane na ten temat przez post PRL-owskie służby - prokuraturę, policję muszą być traktowane z największym sceptycyzmem, bo to są ci sami ludzie, których rzecznicy bez mrugnięcia okiem informowali nas o śmierci kolejnych świadków w sprawach.
A.Ł.: Można też zaobserwować dziwną prawidłowość - większość tych tajemniczych „samobójstw” ma miejsce w piątki lub soboty na początku weekendu. Jak wiadomo prokuratura może zacząć śledztwo dopiero w poniedziałek? A dla śledztwa ważne są godziny, a nawet minuty. Z tego punktu widzenia „samobójcy” wybierają sobie idealną porę. Tylko, po co? G.B.: W wypadku Petelickiego dodatkowo brali pod uwagę rozemocjonowanie kibiców piłki i zajęcie miejsca w przestrzeni medialnej przez EURO 2012, które przykryły to wydarzenie do poniedziałku. To, co byłoby newsem w każdy dzień powszedni, w poniedziałek spadło już do rangi pośledniej wiadomości. Ktokolwiek generała wyprawił na tamten świat, ktokolwiek mu popełnił to „samobójstwo” najwyraźniej uznał go za zdrajcę, albo za człowieka niebezpiecznego. I w dzisiejszym opłakanym stanie rzeczy, można powiedzieć, że jest to wielki pośmiertny komplement dla generała Petelickiego, że ktoś uznał go za niepasującego do tej układanki rozbiorowej, w której suwerenne państwo polskie nie ma prawa istnieć i nie mają prawa istnieć służby niezapewniające pełnej lojalności.
A.Ł.: Czy wierzy Pan w „nawrócenie” generała, który w ostatnich czasach udzielał wywiadów, nawet Telewizji TRWAM, gdzie otwarcie krytykował poczynania rządu, niszczenie polskiej armii, obarczał winą za katastrofę smoleńską zaniedbania i niekompetencje ministrów Klicha i Arabskiego?
G.B.: Kiedy po zamachu smoleńskim Petelicki zabrał głos, przyjąłem to z nadzieją. Z nadzieją, że zdecydował on ostatecznie przejść na stronę Polaków – wszak „większa będzie radość w niebie z jednego nawróconego, niż ze stu sprawiedliwych”, ale z całą sympatią muszę przypomnieć, że gen. Petelicki niestety do końca zachował lojalność wobec wcześniejszych mocodawców, nie podzielił się z nami żadnymi istotnymi informacjami, których był posiadaczem. Skoro tu rozmawiamy na użytek polskiej prasy emigracyjnej, wypada dodać, że generał miałby dużo do powiedzenia na temat przejawów walki państwa komunistycznego z Polakami na emigracji, sposobów rozbijania emigracji. Tym bardziej, że państwo post-PRL-owskie prowadzi dziś właśnie wobec polskich patriotów za granicą działania porównywalne właśnie do okresu, w którym Petelicki zasługiwał się Sowietom. Żadnych tego typu informacji od niego nie uzyskaliśmy, odnosił się z nonszalancją i lekceważeniem do pytań na temat 20 - letniego etapu swojego życia. Myśl moja jest taka: być może któraś z tych tajemnic, których był nosicielem, go zabiła? Jeśli nawet jego przejście na stronę Polski było w jego własnym mniemaniu nieudawane, jeśli nie tylko werbalnie i kostiumowo przedzierzgnął się w polskiego patriotę, sądzę, że trzeba było większej determinacji. Zabijają tylko skrywane tajemnice. Prawdy wypowiedziane przestają być śmiertelnie groźne. Generała mogły zabić jakieś informacje, którymi nie podzielił się w porę z dostatecznie licznym kręgiem odbiorców. Być może mógł tę „bombę”, od której zginął, bezpiecznie sam zdetonować. Jaki z tego wniosek? Pozostający jeszcze przy życiu postsowieccy generałowie, oficerowie milicji, esbecy powinni uprzytomnić sobie tę sytuację, że w tej wojnie gangów, która się rozkręca mogą spaść także ich głowy i powinni w porę przejść na stronę Polski i opowiedzieć, w czym brali udział. Są dwa post-sowieckie gangi w naszym post-PRL-u: gang cywilnej bezpieki, byłych esbeków, wśród którego ludzie pokroju Czempińskiego i Petelickiego wiedli prym w transformacji ustrojowej i gang WSI - bezpieki wojskowej. To między nimi toczy się wojna o wpływy, o ten sienkiewiczowski „postaw sukna”, którym jest dla nich Polska. Te gangi też zabiegają o względy swoich zagranicznych mocodawców.
Ja bym się bardzo cieszył, gdyby się w piersiach postsowieckich bezpieczniaków budziły się jakieś polskie serca - teoretycznie wszystko jest możliwe - człowiek się starzeje, ma różne przemyślenia, ma dzieci, wnuki… Ale raczej jestem sceptyczny i nie widzę w generale Petelickim kandydata na bohatera narodowego, a raczej kolejną ofiarę post-PRL-owskiej wojny gangów.
A.Ł.: Po śmierci gen. Petelickiego szereg osób publicznych oświadcza „na wszelki wypadek”, że nie planują samobójstwa – a Pan? G.B.: Jeśli można, i ja skorzystam z okazji, by zaznaczyć, że zdrowie mi dopisuje, cieszę się dobrym samopoczuciem i mam plany twórcze, jeśli Pan Bóg pozwoli, zakrojone na lata. Nota bene, w przygotowaniu cykl „TRANSFORMACJA”, w którym może i pan generał Petelicki, niech mu ziemia lekką będzie, wystąpi w jednej z ról epizodycznych.
26 czerwca 2012 "Śmierć gen.Petelickiego to przykład propagowania nienawiści. Czas zmienić w Kodeksie Karnym definicję podżegania do popełnienia przestępstwa”- powiedział pan poseł Andrzej Halicki z Platformy Obywatelskiej w wywiadzie dla onet.pl. ”Tym, którzy snują teorie spiskowe, powinien z urzędu zainteresować się prokurator, żeby potwierdzić albo wykluczyć absurdalność tych słów”- dodał. To znaczy, wszyscy ci, którzy myślą kategoriami spisków i nie wierzą prokuratorom i sędziom, albo uważają działania wyżej wymienionych instytucji w sprawach politycznych, za co najmniej dziwne - powinni być ścigani przez państwo demokratyczne i prawne.. Podtrzymuję swoją tezę.. Platforma Obywatelska już nie odda władzy.. Tak jak piłsudczycy przed II wojną światową.. Po zamachu majowym już władzy nie oddali.. Mieli bardzo wiele na sumieniu i nie mogli jej oddać.. Wielu z nich poszłoby do więzienia, za to, co wyprawiali po zamachu majowym z ludźmi przeciwnymi zamachowi. Piłsudski w roku 1933 nawet zdelegalizował Obóz Wielkiej Polski liczący prawie 300 000 członków (!!!) Już od roku 1927 aresztowano 15 czołowych działaczy Obozu Wielkiej Polski. Wzrost represji nastąpił w latach trzydziestych. Tylko od czerwca do października 1932 roku, tylko w samej Wielkopolsce odbyło się 150 procesów członków Obozu Wielkiej Polski. Obóz ten został rozwiązany z powodu: ”działalności kolidującej z kodeksem karnym i nakazem władz państwowych przez stałe inspirowanie ekscesów i zaburzeń, podsycanie nienawiści partyjnej i rasowej, urządzanie demonstracji i zgromadzeń z wyraźnym zamiarem podburzania ludności przeciwko władzom państwowym”(????). Proszę zwrócić uwagę na uzasadnienie rozwiązania obozu patriotów.. Brakuje tylko antysemityzmu i ksenofobii, bo sprawy rasowe są, jest też „podburzanie przeciwko władzom państwowym”(???) Jak to historia lubi się powtarzać. Delegalizacja Obozu Wielkiej Polski to 28 marzec roku 1933. Czas dojścia do władzy w Niemczech Adolfa Hitlera - narodowego socjalisty. A powstanie Berezy Kartuskiej - to rok 1934. Na mocy rozporządzenia z mocą ustawy pana prezydenta Ignacego Mościckiego, człowieka Józefa Piłsudskiego - socjalisty. Dokładnie 17 czerwca 1934.. Obóz w Berezie - w dawnych koszarach carskich - istniał do roku 1939.. Dopiero Armia Czerwona „wyzwoliła” więźniów tego obozu.. A przewinęło się przez niego ponad 16000 ludzi..(!!!) Zamiast Obozu Wielkiej Polski, powstał Obóz w Berezie. Był polityczny, i nie tylko - bo wsadzano tam również Żydów za niepłacenie podatków.. Ale także komunistów, ludowców.. Były premier, wielki Polak, Wincenty Witos- musiał uciekać przed obozem na emigrację.. Do Pragi! Znał wiele spraw związanych z działalnością Piłsudskiego, szczególnie spraw dotyczących Bitwy Warszawskiej. W końcu przyjmował dymisję złożoną przez niego z funkcji Naczelnego Wodza, a po zwycięskiej bitwie - mu dymisję - oddał.. To był rok 1920. Bereza – to rok 1934.. Piłsudczycy już władzy do wojny nie oddali.. Prowadzili Polskę do katastrofy.. Nie tylko gospodarczej.. Bereza Kartuska została powołana w” sprawie osób zagrażających bezpieczeństwu, spokojowi i porządkowi publicznemu”(???) Pomysłodawcą był socjalista Leon Kozłowski, a całą rzecz zaakceptował towarzysz Józef Piłsudski - PS.. Ziuk. Określano go, jako” nieprzeznaczony dla osób skazanych z powodu przestępstw”. Trzy pierwsze miesiące miały doprowadzić delikwenta do porządku psychicznego, to znaczy, żeby się przystosował do otaczającej go rzeczywistości tworzonej przez piłsudczyków.. Trafił tam również Stanisław Mickiewicz - znany publicysta, brat Józefa Mickiewicza, któremu nie podobała się polityka zagraniczna prowadzona przez II Rzeczpospolitą.. Do Berezy ”trafiali ci, którym z braku dowodów winy, nie można było postawić przed sądem”(???) Prawda, że ciekawe? Acha, to sądy okazywały się zbędne w przypadku określonych ludzi o określonych poglądach.. Całością Berezy dowodził niejaki pułkownik Wacław Kostek–Biernacki, wyjątkowy typ, człowiek bez żadnych skrupułów, wierny Piłsudskiemu, po wojnie turbowany przez Urząd Bezpieczeństwa. Zmarł w roku 1957, pochowany został w Grójcu pod innym nazwiskiem.. Wyjątkowa piłsudczykowska kanalia. Osobiście bił więźniów Berezy.. Wczesniej – jako najemnik - walczył w Algierii w Legii Cudzoziemskiej.. Nie popełnił samobójstwa.. Tak jak generał Sławomir Petelicki.. O czym wczoraj zapewniał nas wszystkich pan generał Gromosław Czempiński, jego przyjaciel, jakby jakiś wystraszony, co jakiś czas wypowiadał słowo ”Sławek”, żeby nas bardziej przekonać, jakimi to byli przyjaciółmi.. I jaką to prawdę objawia nam obecnie. Że generał popełnił samobójstwo.. Taki generał, odważny, dobry organizator, uczestnik akcji - a wyglądał – podczas przesłuchania u pani Moniki Olejnik - jakby przed wejściem do studia ktoś go straszył.. Czy ta „krótka” lista, która podobno krąży po Warszawie w odpisach, na której to liście są potencjalni samobójcy tak go zdenerwowała? A może samobójcza śmierć ”przyjaciela” tak go wyprowadziła z równowagi..? W końcu od jego imienia powstała jednostka ”GROM”. Przed wojną generałowie tez umierali w czasie pokoju.. Doliczono się 55 wyższych oficerów, którzy w dziwnych okolicznościach poumierali.. Przypadkowo wszyscy byli przeciwnikami „Ziuka”. W III Rzeczpospolitej odszedł generał Jaroszewicz, Fonkowicz, Papała, Petelicki.. Pan Szeremietiew - niebędący generałem, zapowiedział, że nie zamierza popełniać samobójstwa.. Pan Czempiński nic takiego mnie mówił - przynajmniej ja nie słyszałem.. Chyba, że mówił żonie.. A przy okazji pana Czempińskiego - sprawa jakiegoś Turka, który z konta pana generała miał wziąć dwa miliony dolarów.. O czym mówił zeznając - pan Filipczyński-Vogiel. Należałoby dokładnie sprawdzić tę wiadomość. I jak to się stało, że z konta pana generała jakiś Turek pobrał pieniądze? Miał upoważnienie..(???). W każdym razie będzie pogrzeb: dzisiaj o godzinie 13tej na Powązkach.. Będzie odprawiona msza święta w Katedrze Polowej Wojska Polskiego. Nie znam szczegółów, kto ma celebrować mszę ”samobójcy”.. Ale rozumiem, że ten biskup, który będzie mszę odprawiał, nie wierzy, że to było samobójstwo.. Bo inaczej by mszy świętej za ”samobójcę” nie odprawiał.. Co prawda są już precedensy, że odprawiane są msze święte za dusze ateistów, nawet wrogów Kościoła Powszechnego, tak jak w przypadku pana profesora Bronisława Geremka, za którego duszę odprawiało mszę aż trzech biskupów(???). O co w tej „mszy „chodziło?
I nie było to w Katedrze Polowej Wojska Polskiego, ale w Katedrze Św.. Jana. Abp Tadeusz Gocłowski powiedział wtedy: „Żegna cię zasmucona Europa i Twoja wdzięczna ojczyzna”(???) Mszę koncelebrowali również abp Alojzy Orszulik i abp Kazimierz Nycz. „Wyniosłeś na szczyty demokrację w Polsce, dlatego Europa dziś składa Ci hołd”- dodał abp Gocłowski. Był nawet telegram ze Stolicy Apostolskiej: „Jego odejście to wielka strata dla świata i nauki w Polsce i w Europie”. A dla Lecha Wałęsy, to ”największy z Polaków”(???) Takie różne rzeczy dzieją się w Polsce, papier jest cierpliwy, a wnętrze Katedry też przyjmie wszystko... Tak jak Katedra Polowa Wojska Polskiego, gdzie odbędzie się msza żałobna za duszę „samobójcy”.. Ja oczywiście, w żadne „samobójstwo” nie wierzę.. I nigdy nie uwierzę! Żeby nie wiem ile zmian pan poseł Halicki zrobił w Kodeksie Karnym. I żeby prokurator od jutra zajął się mną.. Bo nie podobają mu się moje „teorie spiskowe”. Pan generał - jako wojskowy - widział, co się dzieje naprawdę w Polsce.. I nie mógł tego znieść. Artykułował swoje niezadowolenie wobec ludzi trzymających władzę.. Rozpad państwa polskiego, likwidacja armii, bałagan i wielki niepokój Polaków o przyszłość ojczyzny. Dla mnie był patriotą! Nich Pan przyjmie jego duszę go Królestwa Niebieskiego.. On nie był żadnym samobójcą! Był dobrym żołnierzem i pracownikiem polskiego wywiadu. Nawet jak były inne sojusze.. Sojusze mogą się zmieniać- Polska pozostaje, chociażby w postaci autonomicznej.. WJR
Gen. Polko: To Janicki odpowiada za BOR Nie wiem, czy szef BOR chce zwalać winę za to na swojego zastępcę, czy na tych, którzy zginęli w tej katastrofie - mówi portalowi Stefczyk.info generał Roman Polko, były wiceszef BBN, były dowódca GROM. Stefczyk.info: Rzeczniczka prokuratury w Warszawie poinformowała, że akt oskarżenia wobec gen. Pawła Bielawnego trafił do sądu. Były wiceszef BOR będzie odpowiadał za nieprawidłowości przy organizowaniu wizyty premiera i prezydenta w Katyniu w 2010 roku. Jak Pan ocenia ten krok? Gen. Roman Polko: To dla mnie bardzo dziwne. Z mojego doświadczenia wynika, że to zawsze dowódca odpowiada za działania służby, a nie jego zastępca. Zastępcy właściwie wykonują przecież to, co im zleca przełożony. Trudno, żeby ich obarczać winą. Ja sobie tego nie wyobrażałem. Myślę, że ani funkcjonariusze BOR, ani żołnierze nie chcieliby służyć pod takim dowódcą, który udaje niewinnego i obarcza winą za błędy swoich podwładnych. To dowód, że coś jest nie tak.
Co to mówi o gen. Janickim? Osoba odpowiadająca za bezpieczeństwo najważniejszych osób w państwie powinna wiedzieć, że w takiej sytuacji należy odejść. Przecież nawet, gdyby w tej sprawie BOR działał bez zarzutów, to ta formacja nie wypełniła swojego zadania. Jest nim zapewnienie bezpieczeństwa najważniejszych osób w kraju. Tymczasem doszło do katastrofy smoleńskiej. A Janicki nie poczuwa się do odpowiedzialności. Co więcej, awansuje, uważa, że nic złego się nie stało. To świadczy, że chyba minął się z powołaniem. Żaden szef służby na świecie nie zachowałby stanowiska, gdyby za jego kierownictwa doszło do katastrofy takiej, jak katastrofa smoleńska.
Decyzja prokuratury każe się zastanawiać czy Janicki może dziś unikać swobodnie odpowiedzialności za swoje działanie? Zawsze może zwalić winę na swojego zastępcę Patrząc zdroworozsądkowo coś jest tu nie tak. BOR było nieobecne na lotnisku w Smoleńsku, mimo takiego obowiązku. Nie zrobiono rekonesansu. Nie wiem, czy szef BOR chce zwalać winę za to na swojego zastępcę, czy na tych, którzy zginęli w tej katastrofie. Liczę na to, że prokuratura przeprowadzi rzetelne śledztwo i uświadomi temu człowiekowi, że on odpowiadał za to, jak BOR funkcjonował i jak Biuro wypełniało obowiązki. To na nim ciąży odpowiedzialność decyzyjna. On odpowiada za działanie BOR. Szef, który się chowa za plecami podwładnego, jest po prostu tchórzem. On powinien powiedzieć, że popełnił błąd i chce ponieść konsekwencje. To byłoby rozwiązanie godne. Rozmawiał TK
Centrala rusofobii jest w USA Nic nie dzieje się z przypadku, zawsze za jakimś zjawiskiem ktoś stoi, ktoś je stymuluje i nakręca. Wybitny pisarz rosyjski, biały Rosjanin, Vladimir Volkoff (zmarł w 2005 roku), znawca służb specjalnych, tajnych operacji i znawca Zachodu, gdzie mieszkał od urodzenia – odpowiada w swoich książkach na fundamentalne pytanie – gdzie jest centrala operacji wymierzonych w Rosję? Kto organizuje medialny atak na Rosję przy każdej nadarzającej się okazji? I jakie są motywy twórców tych działań? Na te pytanie znajdujemy odpowiedź w powieści „Spisek” (wydanie polskie 2008). Śledzimy w niej zmagania potężnej organizacji usytuowanej w USA, którą Volkoff nazywa Klubem. Ten Klub to nic innego jak tajna, masońska organizacja, dążąca do stworzenia rządu światowego. Na drodze do tego celu, który wytrwale realizuje od dziesiątków lat – jest kraj, który Klub uznaje za najbardziej niebezpieczny. Tym krajem jest Rosja. Klub to – przekładając na język współczesności – ośrodek neokonserwatystów amerykańskich, czerpiący swoje ideowe inspiracje z ideałów amerykańskiej masonerii, marzącej o jednej, braterskiej i zjednoczonej ludzkości. Ameryka, jej potęga militarna i gospodarcza, jest dla Klubu tylko narzędziem realizacji wielkiego planu zniszczenia starego świata i jego ideałów. Jaką rolę w tej walce odgrywa Rosja? Zasadniczą. Po kolejnych stopniach wtajemniczeń pnie się młody Amerykanin, Robin. Jego dziadek był w Klubie jeszcze na początku XX wieku. Teraz to wnuk przejmuje pałeczkę. Początkowo nie bardzo orientuje się, jakie są prawdziwe cele Klubu. Stopniowo je poznaje. Oddajmy głos Volkoffowi:
„Robin nie dał się na to nabrać i przez jakiś czas sądził, że Klub jest tylko narzędziem amerykańskiej hegemonii, która, by zacytować Jana Jakuba Rousseau, pragnęła dostarczyć sile argumentów prawa. W gruncie rzeczy, nie przeszkadzało mu, że przez tyle lat wykorzystywano błyskotliwe umysły dla realizacji tak banalnie nacjonalistycznego projektu. Przeciwnie, uważał, że to nawet dosyć pikantne. Ale pamiętał też, że Klub powstał dosyć dawno i ma pochodzenie niemieckie, więc podejrzewał, że następna Lekcja odsłoni prawdę sprzeczną z dotychczasową. Dopiero Lekcja trzeciego stopnia wtajemniczenia pokazała, że Klub wcale nie uważa Ameryki za cel, ale za narzędzie zjednoczenia ludzkości w ogólnoświatowych strukturach, podlegających mechanizmom globalnego rynku. Robin podpisał się pod tą ideą tym chętniej, że dla niego wróg wciąż pozostawał ten sam — Rosja, a dla zjednoczonej ludzkości mogła ona być jedynie przeszkodą zbyt dużym kąskiem, żeby go można było ot tak przełknąć. Jej szybkie dochodzenie do formy było coraz bardziej niepokojące. Wprawdzie demografia wciąż jeszcze miała zadyszkę, ale kto wie, co się może zdarzyć teraz, gdy do władzy doszedł ten ich nowy prezydent? A co, jeśli wprowadzi zasiłki rodzinne? Kościół prawosławny może postawić tamę aborcji, a wolność, stabilizacja i podniesienie stopy życiowej mogą przywrócić Rosjanom pragnienie budowania rodzin… Trzeba, więc za wszelką cenę zablokować w Rosji taki scenariusz i należy to uczynić, stosując środki znajdujące się poza zasięgiem amerykańskiego rządu, skrępowanego zobowiązaniami ogólnoświatowymi i od niedawna kompletnie zaślepionego zagrożeniem ze strony islamu. Uzbrojony w te wnioski Robin kolejny raz udał się na spotkanie z dr. Kirstenem, który mocno się w międzyczasie postarzał — podgardle zwisało mu coraz bardziej żałośnie pod bezwłosym podbródkiem. I kolejny raz Patriarcha uprzedził jego wypowiedź.
— No, cóż, Robinie. Chyba tracimy kontrolę nad Rosją. Klub jest, więc gotów przeprowadzić operację, którą nazwiemy „Śmiertelna rana”. Masz pomysł, jak to zrobić? To właśnie stało się przyczyną spotkań Robina z jego „termometrami”. I stąd jego zainteresowanie wybuchającymi trupami, Bojarami, mikrodronami i akcjami humanitarnymi w Czeczenii.
Lekcja poziomu drugiego, ta, która mówiła o zjednoczonej ludzkości, połączonych rasach i płciach, wykraczała poza globalistyczny model z poziomu trzeciego tak bardzo, jak model globalistyczny wykraczał poza indywidualistyczny, od którego, dwadzieścia lat wcześniej, Robert Chastow III rozpoczął swoją podróż przez kolejne stopnie wtajemniczenia. Ta Lekcja wskazywała na jeszcze pilniejszą konieczność wyeliminowania z gry Rosji, zacofanej w swoim prawosławiu, reakcyjnej w swojej polityce i ambitnej w swoim mesjanizmie. Wszyscy filozofowie rosyjscy mówili o „myśli rosyjskiej” nie uzgodniwszy najpierw, co to takiego, ale jedno wydawało się pewne: nie było w niej rozróżnienia między zbrodnią i karą, wojną i pokojem, dobrem i złem, Ewą i Adamem, piekłem i niebem”. Liderzy Klubu nie ukrywają, więc o co chodzi. Robin przyjmuje to chętnie, bo taka jest tradycja jego rodzony. Jego Dziadek napisał mu jeszcze za życie obszerne wyjaśnienie celów Klubu. Robin przeczytał tam:
„Zawsze wbijałem Ci do głowy: my (o, nie, nie chodzi o Stany Zjednoczone, mam w nosie Stany Zjednoczone, zwłaszcza, że są takie mięciutkie i przytulne, ha, ha!), my mamy tylko jednego poważnego wroga, który jeszcze trzyma się „na koniu”. To Rosja. Dlaczego? Po pierwsze, z powodu swych naturalnych bogactw, które są naprawdę fantastyczne i które kiedyś moglibyśmy wykorzystać dla naszego dobra. Po drugie, z powodu prawosławia. Prawosławie, zapewniam Cię, to nie tylko człowiek na koniu, ale człowiek na osiołku, co jest jeszcze bardziej niebezpieczne — vide wjazd do Jerozolimy. Jak się okazuje, faryzeusze mieli rację, że podnieśli krzyk. Wyobraź sobie potomka króla jadącego na grzbiecie osła, któremu naród wybrany rzuca pod kopyta tuniki! To nie jest coś, co chcielibyśmy widzieć u nas.
Wracam do Rosji. Przypomnij sobie słowa, które Turgieniew włożył w usta Putuginowi w “Dymie”: „Gdyby nagle jakiś naród miał zniknąć z powierzchni ziemi wraz z wszystkim, co kiedykolwiek wynalazł, nasza prawosławna mateczka-Rosja mogłaby spokojnie spaść w otchłań, nie poruszywszy ani jednego gwoździka, ani jednej szpileczki; wszystko zostałoby na swoim miejscu, bo nawet samowar, łapcie, duga czy knut — te słynne rosyjskie produkty, nie przez nas zostały wynalezione”. To nieprawda. Nie tylko dlatego, że w ten sposób świat stałby się uboższy, pozbawiony ikon, muzyki klasztornej i całego dziewiętnastowiecznego malarstwa, literatury i muzyki rosyjskiej, ale przede wszystkim dlatego, że Rosja to INNY WARIANT HISTORII LUDZKOŚCI, co paradoksalnie sprawia, że z punktu widzenia Klubu byłoby dobrze, gdyby zniknęła. Fakt, że Rosja jest jedynym poważnym rywalem gospodarczym dla Stanów Zjednoczonych, ma znaczenie drugorzędne. To, że Klub postanowi infiltrować właśnie Stany Zjednoczone, nie było wcale takie oczywiste. Gdyby to Rosja była infiltrowana, może właśnie nią zdecydowalibyśmy się zdalnie sterować, ale ona ma w sobie (poza prawosławiem) coś — coś nierozszczepialnego, jakiś składnik, którego nie można zmiażdżyć, skłonność do przesady, niezdolność do podążania pospolitą drogą, tendencję do rzucania wszystkiego na jedną szalę. Wszystko to sprawia, że Rosja nie jest terenem sprzyjającym dla naszych przedsięwzięć”. Dalej Dziadek pisał, jak w 1919 roku realizował misję mającą na celu wykończenie starej Rosji i zainstalowanie w Moskwie bolszewików. „Ale dość tego filozofowania. Wszystko to wiesz równie dobrze, jak ja i o ile wiem, nieraz już tego dowiodłeś. Ja jednak nie mogę się oprzeć starczej próżności i pragnę Ci opowiedzieć o dwóch przypadkach, w których Twój Dziadek z powodzeniem przestawił panią Historię na właściwe tory. W obu tych przypadkach chodziło o bardzo znamienitych ludzi. Jednego z nich wsadziłem na rumaka, drugiego zaś wysadziłem z siodła” – napisał. Wysadził z siodła admirała Aleksandra Kołczaka, wsadził na rumaka Lwa Trockiego, któremu udzielono wszelkiego poparcia. Dr Kirsten w rozmowie z Robinem uściśla: „Od mniej więcej stu lat pracujemy nad zatopieniem Rosji, ale ona wciąż wypływa na powierzchnię. Na próżno walimy ją wiosłem po głowie — za każdym razem pojawia się po drugiej stronie łodzi. Komunizm był świetnym pomysłem. Zrobił z Rosji stracha na wróble narodów, który dobrze nam służył przez trzy czwarte wieku, bo cały świat pchał się pod nasze opiekuńcze skrzydła, a system podgryzał niczym kwas siły żywotne kraju — gospodarcze i intelektualne. Wszystko świetnie się składało. Gdyby sprawa potoczyła się zgodnie z naszym życzeniem, komunizm trwałby do dziś i doszczętnie zniszczyłby Rosję od środka. Ale to było niemożliwe. Zbyt wielu źle poinformowanych Amerykanów, w tym rząd, pragnęło klęski komunizmu, który uważali za zło absolutne, podczas gdy był on względnym dobrem. Musieliśmy na to pozwolić i nawet ty brałeś w tym udział… Teraz jednak sytuacja się zmieniła. Załamanie komunizmu miało też jeden pozytywny skutek — rozpad imperium rosyjskiego. I szczerze mówiąc, obawiamy się tylko jednego — że to imperium się odbuduje”. Klub robi, więc wszystko, żeby podtrzymać strach przed Rosją. Jedną z metod jest czarna propaganda, sącząca się w największych mediach na całym świecie. Czytamy w powieści: „W Paryżu kampania przeciwko Bojarom [ośrodek myśli rosyjskiej, główny wróg Klubu – JE] osiągnęła już takie zamiary, które w innym kraju pewnie wydałyby się komiczne, ale nie we Francji, która przełknęła już, niczym japońskie ostrygi, zbiorowe groby Timisoary, pięćset tysięcy zabitych w Kosowie, francuskie okrucieństwa w Algierii oraz kilka innych morskich potworów podobnego kalibru. Nikt się, więc nie dziwił i wszyscy prosili o jeszcze. Bojarzy reprezentowali pogromy, generała Durakina, knuty, Iwana Groźnego, wsie potiomkinowskie, kozaków, Katarzynę i jej kochanków, „tajemnicę schowaną w zagadce ukrytej w szaradzie”, „rozległą, bogatą w zboże równinę, zamieszkałą przez lud barbarzyński”, „zepsutą, nieograniczoną władzę, która demoralizuje w sposób nieograniczony”, niewolnictwo, wódkę serwowaną w samowarze, Syberię, katorgę, wycie wilków, nieprawomyślne prawosławie, straconą niedawno łódź podwodną i prezydenta, który nie kiwnął nawet palcem, żeby ją uratować, mafię, gułagi, a nawet, zwłaszcza w ustach dawnych towarzyszy komunistów, „potworności stalinizmu, które dowodzą, że w Rosji nic się nigdy nie zmienia”. Sensacyjnych tematów zaczynało już jednak brakować, a przecież nie można pozwolić, żeby taka żyła złota uległa wyczerpaniu. Od dawna już było wiadomo, że złym duchem Bojarów jest nawrócony na prawosławie dawny agent KGB, czyli niejaki Igor Popow”. Dawny agent KGB nawrócony na prawosławie – łatwo chyba zgadnąć, kogo ma na myśli Volkoff. To on jest głównym celem ataku. Chyba także nie byłoby trudno wskazać, kto w Polsce realizuje zadania wyznaczone przez Klub. Jedno robią to świadomie, inni (np. media katolickie) to typowi pożyteczni idioci. Dziwić się wypada tylko jednemu – kto był tak głupi, że zdecydował się na wydanie dzieł Volkoffa u nas? Przecież praktycznie wszystko, co on pisze jest sprzeczne z tym, co chcieliby widzieć w tych powieściach tacy ludzie jak Wildstein czy Ziemkiewicz. Warto by też prześledzić, jakie książki na temat Rosji ukazały się w Polsce w ostatnich latach. Gwarantuję, że analiza taka tylko uwiarygodnia tezy Volkoffa. Nie ulga kwestii – Klub ma u nas wielkie wpływy, wiernych wykonawców poleceń i wielkie osiągnięcia w szczuciu. Jan Engelgard
Światowe skutki kryzysu Euro Prasa w USA z 10 czerwca 2012, donosi o światowych skutkach kryzysu euro w postaci oziębiania się i pogarszania się stosunków między USA i NATO a Rosją i Turcją. Tak, więc kryzys strefy euro ma znaczenie geopolityczne obok ekonomicznego i szkodzi odbudowie znaczenia Niemiec po katastrofalnej przegranej w Drugiej Wojnie Światowej, którą Berlin zaczął wypowiedzeniem wojny Rosji w 1914 w nadziei stworzenia imperium od Renu do Władywostoku w konkurencji z Imperium Brytyjskim. Podobnie, rząd Hitlera określał Rosję, jako „Afrykę Niemiec”, a Rosjan, jako „niemieckich murzynów”. W nekrologu ‘Imperium Pruskiego od Renu do Władywostoku’ w 1945 roku trzeba byłoby opisać pochodzenie Imperializmu Prusaków od czasów ludobójstwa Bałto-Słowiańskich Prusów i ogołocenia z ludności Pojezierza Pruskiego tak, że osadnictwo Mazurów spowodowało zmianę nazwy tego pojezierza na Pojezierze Mazurskie. W tej perspektywie sam pomysł dominowania Europy przez Niemcy za pomocą waluty euro jest swego rodzaju echem pośmiertnym Imperializmu Prusaków nazywanym w prasie w USA polityką „zwariowanego euro”, po angielsku „Mad Euro”. Niestety zamieszanie i bałagan w strefie euro jest okazją dla Rosji mimo tego, że ten stan rzeczy powoduje straty dla gospodarki rosyjskiej, ponieważ Unia Europejska jest najważniejszym partnerem handlowym Federacji Rosyjskiej. Natomiast z punktu widzenia geopolitycznego obecnie wyłaniają się nowe możliwości dla polityki Moskwy na Ukrainie, Białorusi i w Mołdawii, które to kraje będą ulegały większym wpływom Rosji niż NATO. Jest również prawdopodobne, że rosyjskie wpływy polityczne i handlowe wzrosną w stosunkach z Bułgarią, Rumunią i Grecją oraz na podzielonej wyspie Cypr z powodu kryzysu euro w Europie i malenia pomocy finansowych udzielanych tym krajom przez Unią Europejską, co spowoduje spadek szacunku tych krajów dla Zachodniej Europy. Kryzys euro oziębia entuzjazm Turcji do wejścia do UE i zachęca Turków do odgrywania bardziej niezależnej roli na Bliskim Wschodzie oraz do unikania kłopotliwych powiązań z Europą. Turcja chce zastąpić UE w roli przywódcy politycznego i ekonomicznego dla państw arabskich. Nowe możliwości Rosji i oddalenie się Turcji od UE stworzą nową i bardziej niebezpieczną sytuację na Bałkanach. Grecy rozgoryczeni na UE mogą wyjść ze strefy euro i szukać wraz z Cyprem oparcia w Rosji, która obecnie walczy o utrzymanie swojej bazy morskiej w Syrii. Jak wiadomo Rosja ma tradycyjne powiązania z Serbią i tym samym z Bośnią i z Kosowem? Jednocześnie spadek wydatków na wojsko w państwach UE poważnie osłabia NATO. Trudno sobie wyobrazić, żeby Francja prezydenta socjalisty nie broniła kosztów opieki społecznej przeciwko wydatkom na zbrojenia. Jednocześnie ponad połowa Amerykanów uważa, że USA powinno wycofać wszystkie swoje wojska z Europy skutkiem kryzysu spowodowanego. Szwindel na trylion dolarów nieściągalnymi długami hipotecznymi w, rezultacie powodował kryzys i fakt, że obecnie połowa domów w USA przedstawia mniejszą wartość rynkową niż wysokość długu hipotecznego tychże domów. Na razie prezydent Obama i jego przeciwnik Matt Romney popierają przynależność USA do NATO, ale znajdują się pod naporem opinii wyborców żeby dawali oni pierwszeństwo na rozwiązanie kryzysu kolosalnego zadłużenia USA spowodowanego wydatkami wojennymi w Iraku, na które to wydatki Waszyngton zaciągał pożyczki głównie w Chinach. W skali globalnej wpływy Europy maleją w miarę jak kryzys finansowy rośnie i mieszkańcy terenów byłych kolonii widzą ubożenie gospodarek ich byłych właścicieli i panów imperium, na którego terenach słońce nie zachodziło, a teraz byli władcy kolonii nie są w stanie dać sobie rady z własną gospodarką, niesubsydiowaną obecnie z wyzysku z straconego imperium. W Azji obecnie rozpowszechnia się opinia o Europie, jako o nowych wielkich Włochach, posiadającej ciekawe zabytki przeszłości tak architektury jak sztuki oraz liczne pomniki, jak też restauracje z dobrym jedzeniem i sklepy z ładnymi ubraniami i biżuterią, ale nie, jako o poważnym czynniku politycznym w polityce światowej. Niektórzy w Azji mieli nadzieję, że euro będzie konkurentem dolara, jako nowa waluta rezerwowa, która dałaby inwestorom z Azji więcej możliwości i swobody dzięki załamaniu się dominacji dolara. Szerzy się opinia, że właśnie konkurencja euro przeciwko dolarowi w walce o rolę waluty rezerwowej w dużej mierze leży u podłoża kryzysu euro spowodowanego zakulisowo za pomocą legalnego obrotu pochodnymi pieniądza tak zwanymi „money derivatives”, którymi obroty przekraczają pięćdziesiąt razy wartość gospodarki światowej i należą do taktyk tak zwanej inżynierii finansowej. Dawniej Unia Europejska miała nadzieję być potęgą światową nowego typu. Potęgą wiodącą, jako przykład praworządności godny do naśladowania na całym świecie jak sprzymierzeniec USA w budowie liberalnego porządku na świecie w 21 wieku. Tymczasem wpływy Zachodu maleją na świecie, podczas gdy wpływy Azji rosną. Już przeszło połowa wszystkich pieniędzy na świecie jest we wschodniej Azji. Amerykanie muszą przystosować się do szybszego słabnięcia Unii Europejskiej niż Waszyngton przewidywał. Według profesora rozwoju stosunków międzynarodowych Waltera M. Mead’a kryzys euro nie jest tylko kryzysem bankowym i walutowym. Kryzys ten jest ciężkim kryzysem politycznym, który grozi dramatycznymi zmianami w równowadze między Europą i Azją na niekorzyść USA. Ostatnio szerzą się pogłoski, że Rosja, Chiny i Iran planują na terenie Syrii wspólne „największe manewry na Bliskim Wschodzie”. Pogonowski
Nadchodzi czas rozliczeń Piłka jest okrągła, bramki są dwie, a wynik jest jeden: Polacy nie weszli do ćwierćfinału, co umożliwi pociągnięcie do odpowiedzialności tych gangsterów, którzy okradli nas na gigantyczne pieniądze pod pretekstem "EUROpośpiechu". Z jego powodu Sejm otworzył im furtkę, ustalając, że "wszelkie inwestycje związane z EURO będą robione bez przetargów". To właśnie, dlatego Stadion Narodowy "kosztował" 2 mld zamiast 600 mln, a autostrady polskie budowane są cztery razy drożej niż amerykańskie. Gdyby drużyna polska wyszła z grupy, to tym gangsterom by się upiekło. Ludzie uznaliby, że warto było zapłacić - bo co to jest: 20 mld? 500 zł na Polaka? Niejeden dałby sędziemu wyższą łapówkę, byle Polska awansowała! Oczywiście: Polska była w rankingu FIFA najsłabszą drużyną - więc trudno się dziwić, że nawet w najsłabszej grupie była ostatnia. Cudów nie ma... To znaczy: cuda w sporcie się zdarzają. Gospodarzom pomagają krawężniki stadionu. Jednak każdy wie, że do tego celu służy jeden stadion: w Chorzowie! Jest dla mnie rzeczą całkowicie zdumiewającą, że na Śląsku - gdzie mieści się połowa siły naszej piłki nożnej, (jeśli liczyć liczbą wiernych kibiców...) - nie został ulokowany żaden stadion na EURO. Boli zwłaszcza pominięcie chorzowskiego właśnie. Piłkarze mają swoje przesądy - jeden zakłada gacie w paski, inny trzy razy pluje przez lewe ramię. Być może wiara w to, że stadion w Chorzowie jest dla nas szczęśliwy, jest tylko przesądem - ale... co szkodziło spróbować? Cóż: za Gierka wszystkie cztery znalazłyby się na Śląsku: tamtejsi działacze mieli wpływy polityczne. Obecnie nie ma zmiłuj: by móc kraść, tak jak w Warszawie (gdzie ulokowano "Stadion Narodowy", choć wcześniej miasto wywaliło 500 milionów na prywatny stadion TVN), trzeba dawać twarde łapówki. A działacze na Śląsku myśleli, że wystarczą wpływy i argumenty. Argumenty, proszę działaczy, muszą być konkretne! I porównywalne. Po to właśnie Fenicjanie wynaleźli pieniądze. Przykład wszystkim daje PZPN, który odmówił objęcia za 6 mln zł luksusowej siedziby w korpusie "Stadionu Narodowego" - bo chce sobie wybudować własną, w ciszy, z dala od wszelkich boisk. Za bodaj 40 milionów. Istnieją nagrania wyraźnie sugerujące, że p. Lato i Jego totumfaccy będą z tego mieli okrągłe sumki - i to tłumaczy, dlaczego p. Prezes za żadną cholerę nie chce opuścić stołka przed realizacją transakcji. Ciekawe, czym to się skończy? Bo FIFA i UEFA bardzo dbają, by nie ruszono żadnego gangstera z mafii żerującej na piłce nożnej... A my spokojnie czekamy na jesień. JKM
Zalety brukowania Pomysł – to jedno. Odłożony kapitał – to drugie. Dobry organizator, kapitalista – to trzecie. Ale żadna firma nie ruszy, jeśli nie będzie miała wykonawców: robotników, techników inżynierów – chętnych, by te pomysły realizować. Ergo: szanse powstawania nowych firm – a one decydują o innowacyjności kraju – są największę wtedy, gdy na rynku jest dużo wolnych rąk do pracy. Z tego zaś wynika – co zresztą wynika i z innych przesłanek – że każdy kapitalista, który wyrzuca pracownika na bruk – działa dla dobra gospodarki. Najlepiej, oczywiście, by wyrzucał najlepszych, najzdolniejszych – ale tacy głupi to organizatorzy przemysłu nie są. W każdym jednak razie, gdy słyszę, że jakiś związek zawodowy skarży się, że zły przemysłowiec chce wyrzucić najlepszych pracowników – to moją pierwszą myślą jest: „Związek bredzi, facet zapewne wywala działacza ożenionego z córką szefa ZZ...”. A drugą myślą: „Jeśli nawet tak jest - to bardzo dobrze! Na rynku pojawi się – do wzięcia – dobry pracownik; a głupi kapitalista szybko zbankrutuje”. Dlaczego ZZ chce dobra głupiego, złego kapitalisty, (bo jak dobry pracownik zostanie, to szanse kapitalisty wyraźnie rosną!) - tego nie jestem w stanie pojąć!
JKM
Zderzenie z łosiem Tusk prowadzi Polskę do jednego wielkiego „zderzenia z łosiem” i ofiar tego zderzenia będzie nieporównanie więcej niż na „przejezdnej” autostradzie A-2.
1. W poprzednim tygodniu przez media przemknęła informacja, że na autostradzie A-2 w okolicach Zgierza doszło do karambolu, który spowodował łoś spacerujący nocą po tej drodze. W wyniku tego wypadku zginął kierowca samochodu, który uderzył w zwierzę, a jego trzej pasażerowie doznali poważnych obrażeń. Następnie w leżącego na autostradzie łosia, uderzyły dwa kolejne samochody, ale na szczęście nie było już kolejnych ofiar, zniszczeniu uległy tylko pojazdy. Informacji tej towarzyszyło jednozdaniowe wyjaśnienie policji, że najprawdopodobniej zwierzę przeskoczyło 2 metrową siatkę i dostało się na jezdnię. To wyjaśnienie jest, co najmniej zastanawiające, bo gdyby było prawdziwe to tego rodzaju zdarzenia miałyby miejsce znacznie częściej na oddanych do użytku odcinkach autostrad, bo wszystkie one mają zabezpieczenia w postaci siatek tej samej wysokości. Ba trzeba by bić na alarm i te siatki podwyższać, skoro z taką łatwością przeskakują je zwierzęta. Takiego alarmu nie ma, więc najprawdopodobniej mieliśmy do czynienia z niedoróbkami związanymi z pośpiesznym oddaniem ostatniego odcinka A-2 pomiędzy Łodzią i Warszawą.
2. Na takim medialnym show związanym z oddaniem autostrady A-2, rządowi bardzo zależało, a minister Nowak wręcz po nocach dopilnowywał, aby po sprowadzeniu specjalnej maszyny do układania asfaltu z Niemiec, oddać ostatni jej odcinek tuż przed rozpoczęciem Euro 2012. Takie show zresztą się odbyło, premier Tusk przejechał się z Warszawy do Łodzi na obiad do posła Goodsona, co na żywo pokazywały ze śmigłowców dwie prywatne stacje telewizyjne. Niestety nie od dziś wiadomo, że ta droga nie nadaje się do użytku (wprowadzona na tę okoliczność tzw. przejezdność jest kategorią nieznaną nigdzie indziej w Europie), gdzieś po prostu siatki zabrakło i mamy ofiary. Gdybyśmy mieli w Polsce krytyczne wobec rządu te największe media, zapewne ten karambol nie pozostał by niezauważony, całe to zdarzenie zostałoby dokładnie przeanalizowane czy to przypadkiem nie ten ministerialny pośpiech jest przyczyną tego wypadku. Ale niestety jest jak jest, więc nad tym zdarzeniem natychmiast spuszczono zasłonę milczenia.
3. Ten wypadek na autostradzie A-2, skłania jednak do szerszej refleksji czy sposób i treść rządzenia koalicji Platforma - PSL przez już blisko 5 lat, nie prowadzi naszego kraju i nas wszystkich do „jednego wielkiego zderzenia z łosiem”. Z jednej strony trwa nieustanna rządowa propaganda, z której wynika, że sukces goni sukces, a Polska jest wręcz drugą po Niemczech potęgą w Europie (tak przynajmniej stwierdził w jednym z wywiadów, przewodniczący klubu parlamentarnego Platformy poseł Rafał Grupiński), z drugiej coraz częściej Polacy zderzają się z twardą rzeczywistością. Powszechna drożyzna, której ostatnim przejawem jest bardzo wyraźny wzrost współpłacenia za leki, bardzo wysokie jak na tę porę roku bezrobocie, w tym w szczególności wśród ludzi młodych (ponad 1 mln bezrobotnych jest w wieku 18-34 lata), ponad 3 mln pracujących na postawie tzw. umów śmieciowych, wreszcie rosnące rozmiary biedy, czego dobitnym wyrazem jest wzrost w roku 2011 (po raz pierwszy tak ogromny skok od wielu lat) aż o 400 tysięcy (do 2,6 mln) liczby ludzi żyjących poniżej minimum egzystencji. Ale to swoiste „zderzenie z łosiem” ma miejsce nie tylko w wymiarze indywidualnym. Takiego zderzenia doznają właśnie setki firm budowlanych, które uczestnicząc w rządowych inwestycjach związanych z Euro 2012 są teraz skazywane na masowe bankructwa.Bardzo szybko także zmierzamy do „zderzenia z łosiem”, jako państwo. Dług publiczny przekroczył już 850 mld zł i szybkimi krokami zmierza do niewyobrażalnej jeszcze niedawno kwoty 1000 mld zł, koszty jego obsługi wynoszą rocznie już 44 mld zł i coraz trudniej zmieścić je w budżecie państwa. I to tylko niektóre przejawy tej twardej i nie tak różowej jak chce rząd, rzeczywistości. Tusk prowadzi Polskę do jednego wielkiego „zderzenia z łosiem” i ofiar tego zderzenia będzie nieporównanie więcej niż na „przejezdnej” autostradzie A-2. Kuźmiuk
Pustoszenie banków Polskie banki z zagranicznymi centralami mogły przekazać w różnej formie swoim spółkom-matkom kilkanaście miliardów złotych. Takie działanie może być odpowiedzialne za znaczne osłabienie złotówki w ostatnich dwóch miesiącach. Sytuacja spowodowana jest głównie wydarzeniami w Europie. Banki w Polsce mogłyby rozwijać się normalnie, gdyby nie kryzys w Europie i groźba ogłoszenia niewypłacalności przez kilka instytucji finansowych. Dlatego też Europejski Nadzór Bankowy w porozumieniu z Komisją Europejską przygotował dyrektywę w odniesieniu do banków, która nakładałaby obowiązek posiadania kapitałów na poziomie 9 proc. do ważonych ryzykiem aktywów. Te kapitały pozwoliłyby bankom na prowadzenie spokojniejszej działalności i przede wszystkim zbudowałyby zaufanie do sektora. Wymogi te powinny być spełnione do końca czerwca tego roku. Największe banki z tzw. północy Europy (niemieckie, brytyjskie, francuskie, holenderskie, skandynawskie) raczej nie powinny mieć z tym problemu, gorzej z bankami z państw południowych (głównie włoskich, hiszpańskich oraz greckich). I tu pojawia się zagrożenie dla polskiego sektora bankowego. Mogło się okazać, że banki będą potrzebować pilnie pieniędzy, dlatego będą transferować zyski z polskich banków do swoich central. Oprócz tego może dochodzić (lub już dochodzi) do sytuacji, w której polskie oddziały będą spłacać pożyczki udzielone im przez centrale. Pożyczki takie powstały, ponieważ w Polsce występują znacznie wyższe stopy procentowe niż w strefie euro, więc bankom bardziej opłaca się trzymać nadwyżki na rachunkach w Polsce. Oczywiście jest to prawo właściciela, żeby decydować, kiedy te pieniądze zabrać i w jakim celu, ale Komisja Nadzoru Finansowego oraz Narodowy Bank Polski muszą mieć świadomość tego, że takie działanie może nastąpić. Oprócz tego, że w krótkim okresie zostało wytransferowane prawdopodobnie kilkanaście miliardów złotych za granicę z polskiego sektora bankowego, to dodatkowo nastąpiło nagłe osłabienie złotówki. W ciągu dwóch miesięcy (od początku marca) jej wartość osłabiła się względem euro o prawie 10 procent. Banki po prostu mogły sprzedawać dużą liczbę złotówek i kupować za nią walutę zagraniczną (w końcu bankom zagranicznym bardziej zależy na euro niż złotówce). Jaka jest skala wartości tych wypływów, ciężko ocenić, ale od końca 2011 r. do maja 2012 r. aktywa zagraniczne polskich banków (w skład, których mogły wchodzić również zaciągnięte w centralach kredyty i pożyczki) zmniejszyły się o prawie 30 miliardów złotych. Jest to o tyle znamienne, że przez cały 2011 rok te aktywa wzrosły o prawie 80 miliardów złotych. A więc trend się odwrócił i mamy do czynienia z odpływem części środków za granicę.
Polskie banki zagraniczne Problem byłby zdecydowanie mniejszy, gdyby większość banków była polska i w naszym kraju zostawiała zyski. Jednak tak nie jest - ok. 70 proc. bankowych aktywów kontrolowanych jest przez zagraniczny kapitał. Jest to wynikiem pewnej polityki prowadzonej od początku przemian ustrojowych. W drugiej połowie lat 80. ubiegłego wieku do coraz szerszej rzeszy komunistów w Polsce zaczęło docierać, że kraj stoi na skraju przepaści, powołano (we wrześniu 1988 r.) rząd Mieczysława Rakowskiego. Rząd ten postanowił w krótkim okresie wprowadzić reformy wolnorynkowe, które miały uratować kraj przed całkowitą gospodarczą zapaścią. Na początku 1989 r. (31 stycznia) przyjęto dwie ustawy dotyczące sektora bankowego: Prawo bankowe oraz o Narodowym Banku Polskim. Ustawy te regulowały sposób zakładania banków oraz wprowadzały rozgraniczenie działalności banku centralnego (NBP) od działalności komercyjnej. Od tego momentu bank centralny miał być, podobnie jak to ma miejsce w większości krajów cywilizacji Zachodu, bankiem banków oraz bankiem obsługującym państwo i regulującym emisję pieniądza. Natomiast obsługą przedsiębiorstw oraz obywateli miały zająć się nowo powstające banki, którym za podstawę działalności narzucono kierowanie się rozrachunkiem ekonomicznym. Ponieważ jednak Polska nie była w tamtym czasie (początek 1989 roku) krajem atrakcyjnym dla inwestorów zagranicznych ani też nie była postrzegana, jako kraj stabilny, to istniała silna potrzeba, żeby powstały konkurujące ze sobą banki na bazie kapitału państwowego. Na bazie lokalnych oddziałów NBP powstało 9 banków, które miały zająć się obsługą osób fizycznych oraz przedsiębiorstw.
Zanim banki osiągnęły obecną pozycję, doszło do wielu przejęć i fuzji. W latach 1993-1994 Skarb Państwa skupił od banków z przewagą własności państwowej złe niespłacalne kredyty. Operacja ta kosztowała 36 bilionów starych złotych (według obecnej wartości, uwzględniającej denominację złotego oraz inflację, jest to ok. 8 miliardów złotych). Dopiero po przejściu burzliwego okresu lat 1989-1994 sektor bankowy zaczął przybierać obecnie znaną w Polsce formę. Spowodowane to było głównie przez prywatyzowanie większości sektora przez zagraniczny kapitał. W tamtym okresie sprzedawanie banków zagranicznym firmom wydawało się politykom jedyną możliwą drogą do zbudowania normalnego systemu bankowego. Dzięki zagranicznym inwestycjom sektor mógł liczyć na nowoczesne technologie informatyczne, sprawny system zarządzania, nowoczesne procedury oraz - co ważne - przejrzystość księgową i finansową. W zamian jednak oddaliśmy kontrolę nad systemem bankowym. A co to oznacza? Zyski wypracowane w Polsce w postaci wypłacanej dywidendy zamiast na inwestycje mogły trafiać do zagranicznych właścicieli, którzy robili z nich taki użytek, jaki uznali za stosowny. Gdyby rzecz dotyczyła kilku banków, to właściwie nie byłoby problemu, ale w Polsce tylko zaledwie ok. 30 proc. aktywów bankowych jest zarządzanych przez inwestorów krajowych. W Wielkiej Brytanii to ok. 70 proc., a w Niemczech 90 procent.
15 miliardów, a może więcej? Najprostszym sposobem na ściągnięcie pieniędzy od swoich spółek-córek dla zagranicznych właścicieli jest po prostu wypłacenie dywidendy. Na wypłatę tejże w wysokości prawie 600 mln zł zdecydował się między innymi Bank Zachodni WBK (ponad 96 proc. akcji posiada hiszpański Banco Santander). Jeszcze więcej, bo ok. 1,4 miliarda, na dywidendy przeznaczy Bank Pekao (59 proc. z tej kwoty trafi do włoskiego właściciela UniCredit). Naturalnym stanem rzeczy jest fakt wypłacania dywidendy od spółek, które osiągają zyski. Może zastanawiać jedynie czas tej wypłaty. To właśnie te dwa wymienione banki zdecydowały się na przeznaczenie na dywidendy największej części zysków spośród innych, posiadających również swoich zagranicznych właścicieli. A czas dla branży bankowej jest dosyć niepewny, nie wiadomo, w którą stronę pójdzie gospodarka i czy nie lepiej byłoby te środki pozostawić w bankach celem zwiększenia kapitału rezerwowego na tzw. trudniejsze czasy. Gdyby przeszły, to wtedy wypłacana dywidenda mogłaby być nawet wyższa. Nie bez znaczenia jest kraj pochodzenia właścicieli wymienionych banków. To właśnie Hiszpania jest obecnie wymieniana, jako kraj niezwykle niestabilnego systemu bankowego, a po niej w kolejce do ratowania sektora finansowego czekają już Włochy. Dziwnie też wygląda spłata pożyczek z polskich banków do central. Stopy procentowe są kilkakrotnie wyższe niż w strefie euro, co powoduje, że Polska powinna raczej przyciągać kapitał, niż go tracić. Jeżeli w tym momencie centrale żądają spłaty tych kredytów, to znaczy, że są w bardzo trudnej sytuacji. Drugi ważny aspekt to fakt, że kurs złotówki się mocno osłabił (ok. 10 proc. w ciągu dwóch miesięcy), w związku, z czym banki będą mogły kupić mniej euro. Jeżeli ciągle decydują się na spłatę tych pożyczek, to sytuacja w ich przypadku musi być więcej niż dramatyczna. Dla polskiego systemu bankowego na razie nie ma groźby jakiejkolwiek niewypłacalności (chyba, że wszyscy klienci naraz chcieliby wyciągnąć zdeponowane środki). Złotówka powoli zaczyna się znów umacniać, więc być może, co zagraniczne banki chciały wziąć, to już wzięły. Niewątpliwie jednak zagrożenie nie minęło. Pokazuje to też, jak polski rynek jest traktowany przez zachodnie centrale. Bank ma przede wszystkim tu zarabiać i ma zarabiać dla swojej centrali. Rekordowe zyski i marże polskiego sektora zamiast trafić z powrotem na rynek (np. w postaci kredytów na inwestycje), trafią do Hiszpanii, Niemiec czy Włoch i będą wspierać tamtejszą gospodarkę. Kilkanaście lat temu była grupa ludzi, która przestrzegała przed wyprzedażą całego sektora bankowego. Wiadomo było, że kluczowe decyzje dotyczące banków nie będą już zapadać w Polsce, a interes bankiera z Niemiec nie musi być tożsamy z interesem polskiego bankiera, a tym bardziej z interesem polskiej gospodarki. Jeżeli przez lata budowaliśmy zdrowy system bankowy (a Polska ma jeden z lepszych), to dzisiaj nie my będziemy beneficjentem tego systemu, tylko prawdziwi jego właściciele. A trzeba też zaznaczyć, że ten system został zbudowany w oparciu o bardzo wysokie ceny (polskie banki mają marże znacznie przekraczające te z zagranicy). Skutki tego, co zagraniczne centrale robią z polskimi oddziałami, są groźne dla gospodarki. Działania te po pierwsze, osłabiają walutę, a po drugie, mogą wpłynąć na wzrost opłat i oprocentowanie w bankach, po to, żeby centrale miały skąd czerpać środki. Ale skoro ktoś zgodził się, żeby z Polski zrobić dostarczyciela zysków za granicę, to takie są skutki. A trzeba powiedzieć, że zyski banków w Polsce są imponujące. Przez pierwsze 4 miesiące zarobiły na czysto 5,6 miliarda złotych, ok. 12 proc. więcej niż w tym samym okresie roku poprzedniego. Niestety, beneficjentem dużej części tych zysków nie będzie polska gospodarka, ale np. hiszpańska czy włoska. Marek Łangalis
CBA i Kamiński z tarczą Poczucie wiary w sądy powszechne jest możliwe, gdy spełnią się równocześnie trzy warunki: niezależny prokurator, rzetelny obrońca i sprawiedliwy sąd. Ten ostatni warunek jakby się sprawdził w przypadku umorzenia procesu byłego szefa CBA Mariusza Kamińskiego oraz jego współpracowników, oskarżonych o nadużycia prawa w sprawie tzw. afery gruntowej. Choć nie tak do końca, gdyż jeden z sędziów złożył votum separatum. Afera gruntowa doprowadziła w 2007 roku do dymisji wicepremiera Andrzeja Leppera, który miał otrzymać łapówkę za odrolnienie gruntów, ale został uprzedzony o prowokacji CBA. Upadła wówczas koalicja rządowa PiS/Samoobrona/LPR. Podejrzany o przeciek z akcji CBA szef MSWiA Janusz Kaczmarek uwolnił się od oskarżeń, a na ławach oskarżonych znaleźli się dwaj łapówkarze oraz w osobnym procesie, zagrożeni karą do 8 lat więzienia, ludzie z CBA. Choć wyrok w sprawie Kamińskiego zapadł niejednomyślnie i prokuratura zapowiada zażalenie, obecny poseł PiS odzyskał na chwilę wiarę w sądy, mówiąc o swojej „wielkiej satysfakcji”. Oskarżenie pojawiło się w 2010 roku i objęło nielegalne działania, czyli podsłuchy, podrabianie dokumentów i wymuszanie składania nieprawdziwych oświadczeń. CBA nie miało prawa kreować sytuacji budującej klimat do popełnienia przestępstwa, gdyż złodzieja należy łapać za rękę albo mieć pewną wiedzę, że za chwilę chwyci po cudze, ale broń Boże nie kusić go do złego. Ten sam problem miał agent CBA „Tomek”, gdy oskarżona o branie łapówek posłanka PO Sawicka broniła się mówiąc, że została uwiedziona i nakłoniona wbrew własnej woli do korupcji. Niewiele brakowało, a agent „Tomek” zostałby uznany winnym, wszak zasługi zalanej łzami Sawickiej dla zwycięskiej kampanii wyborczej PO były niemałe. Lud ujął się za biedną kobietą i w akcji CBA dopatrzył się szatańskich działań. A jak wiadomo, w katolickim kraju nikt nie lubi być kuszonym przez szatana.
Absurdalność zarzutów prokuratury, nie wchodząc oczywiście w szczegóły, polega na tym, że prokuratura, jak i CBA, mają walczyć z przestępczością wszelkimi legalnymi metodami, w przypadku CBA także za pomocą podsłuchów i prowokacji, tymczasem na ławie oskarżonych zasiadło kierownictwo CBA. Wcześniej jego szef, został odwołany przez premiera ze stanowiska w związku z zarzutami prokuratury, które dziś legły w gruzach. Nie znaczy to oczywiście, że Mariusz Kamiński wróci do pracy. Taki automatyzm nie działa w drugą stronę. Prokuratura, jako niezależna, nawet, gdy się pomyli, nie ponosi z tego tytułu żadnej odpowiedzialności, tym bardziej rząd nie odpowiada za błędy prokuratury, od kiedy oddzielono ją od resortu sprawiedliwości. Skutki błędów poniesie, zatem ten, na którym prokuratura skupiła swoje baczne oko, podążając za oskarżycielskim wzrokiem premiera. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że prokurator, który skupił się na wzroku premiera, Bogusław Olewiński, był zarejestrowany przez SB, jako TW „Marian”, ale ponieważ nie było jego teczki pracy agenta, IPN nie skierował sprawy do sądu lustracyjnego. Postępowanie w sprawie prokuratora zakończono mniej więcej w tym samym czasie, gdy Olewiński wraz z prokuratorem krajowym Edwardem Zalewskim postawili zarzuty Mariuszowi Kamińskiemu. Taki zbieg okoliczności. Szef CBA, po dojściu do władzy Donalda Tuska, nie miał prawa kierować dalej tajną służbą, z tego samego powodu, co wszyscy inni mianowani na jakiekolwiek stanowiska państwowe za rządu Jarosława Kaczyńskiego. Ponadto Mariusz Kamiński wykazał się tak charakterystycznie rozumianą niezależnością, że przestępczy proceder zaczął ścigać w kręgach władzy powiązanej z biznesem hazardowym, co - jak wiadomo - doprowadziło do słynnej „afery hazardowej”. Były zmiany w rządzie, osłabienie notowań partii rządzącej i premiera oraz jego brak zaufania do szefa CBA. Najwyraźniej premier Donald Tusk nie wierzy ludziom, którzy traktują swoją pracę poważnie i z honorem. Za honorowe należy uznać oświadczenie Mariusza Kamińskiego, że nie będzie się domagał od państwa odszkodowania za odwołanie go z pracy z powodu fałszywych oskarżeń. Niemałe koszty procesu w sprawie „afery gruntowej” poniesiemy oczywiście my, podatnicy. Ale to nie wszystko. Ponieważ prokuratura nadała osobom podsłuchiwanym przez CBA statut pokrzywdzonych, mogą oni nie tylko zadawać oskarżonym funkcjonariuszom CBA pytania i stawiać wnioski dowodowe, ale w przypadku przegranej przez Mariusza Kamińskiego w drugiej instancji, mogą także wystąpić o odszkodowanie od państwa i od niego osobiście. Zatem to nie koniec jeszcze kłopotów Mariusza Kamińskiego. Tak jak nie widać końca szarpania posła Antoniego Macierewicza przez Prokuraturę Apelacyjną za likwidację WSI. Na szczęście drugi już wniosek o uchylenie jego immunitetu odrzucił do uzupełnienia prokurator generalny Andrzej Seremet. A jak jego odrzucą? Wojciech Reszczyński
Tak się robi biznes i buduje pałace Nie ma to jak pracować w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych. Praca w cieplarnianych warunkach, by nie powiedzieć w luksusach. Kto widział pałace ZUS w Warszawie, we Wrocławiu, w Gdańsku, wie, o czym mówię, w Szczecinie przewidziano nawet basen dla zmęczonych urzędników. Pełen komfort, przy urągającej często ludzkiej godności nędzy świadczeniobiorców. Gdyby jeszcze nie ci natrętni i narzekający petenci, to byłoby jak w raju. A tak, trzeba się użerać z nic nierozumiejącymi właścicielami firm, nienadążającymi za zmianami przepisów, czy tłumaczącymi się jak przed Bogiem z jednodniowego spóźnienia w płaceniu składki. Warto jednak swoje przecierpieć, by na koszt „okradających państwo polskie” zafundować sobie ekstra wycieczkę. Nie do żadnego tam Zakopanego, Gdańska, o grzybach nie wspominając. To dla maluczkich. Jak już jechać to do Rzymu i Watykanu, a tam właśnie w okolicach października wybiera się 66 pracowników ZUS z oddziału ZUS w Biłgoraju przy ulicy Kościuszki 103. W dwóch grupach, każda po 30-35 osób. Koszt pięciodniowej wycieczki do stolicy słonecznej Italii z przystankiem na Placu Świętego Piotra, jak wynika z warunków przetargu, to minimum 80 tysięcy zł brutto. Od osoby – co najmniej 2,4 tysiąca złotych. „Co najmniej”, czyli może to być równie dobrze i trzy tysiące i trzy i pół. ZUS jest reliktem PRL, który dawno powinien zniknąć z powierzchni ziemi. Do tej urzędniczej hydry odprowadzamy nasze pieniądze na przyszłe emerytury. Odbieramy też zasiłki pogrzebowe, które na nic nie starczają, ścięte przez premiera Tuska do 4 tysięcy z uwagi na kryzys, (którego ponoć nie ma) i konieczność cięć wydatków z kasy państwa. ZUS nie tylko zabiera. Bądźmy sprawiedliwi – również zarabia. Między innymi na zmarłych. Pomijam tu cały alfabet tłumaczeń, by urzędnikom udowodnić, że zmarły był czyimś ojcem czy mamą, żoną czy mężem – znam przypadek, gdy osoba załatwiająca formalności pogrzebowe musiała przemierzyć pół Polski, by tenże „zasiłek pogrzebowy” załatwić (złożyć wymagane dokumenty) w miejscu oddziału ZUS-u, z którego zmarły otrzymywał emeryturę, jakby w dobie skomputeryzowania nie można było tego zrobić w najbliższej oddalonym oddziale ZUS od miejsca, w którym miał odbyć się pogrzeb i były załatwiane formalności. Mechanizm procederu jest bardzo prosty. Opisał go w lutym portal rmf24.pl. „Osiem miliardów złotych – tyle pieniędzy w tym roku przepadnie w ZUS-ie w związku z tym, że wielu z nas nie dożyje emerytury (…). Składki dzielą się na te odkładane w OFE (dziedziczy po zmarłym rodzina) oraz środki w ZUS. Pieniądze po zmarłych trafiają do wspólnego worka z emeryturami innych osób. Gdy wiek emerytalny zostanie podniesiony, suma pieniędzy “przepadających” w ZUS też wzrośnie.” No i jesteśmy w domu. Chyba nawet ci najbardziej popierający rząd Tuska zrozumieli, że tak jak podatek katastralny po jego wprowadzeniu (a to pewnie nastąpi) doprowadzi do ich wywłaszczenia z własności, tak niedawne podwyższenie wieku emerytalnego, zaakceptowane uroczystym podpisem Jaśnie Nam Panującego Prezydenta Bronisława Komorowskiego, napcha kieszenie biurokratycznego molocha o nazwie ZUS. Bardzo dużo wywalczyła dla swoich członków, i społeczeństwa in gremio, „Solidarność”, OPZZ i opozycja. Ale się ich protestami i zapowiedziami skierowania sprawy do Trybunału Konstytucyjnego przejęła władza! Cała drżała. Ze śmiechu, widząc jak środowiska społeczne i polityczne spokojnie popierają hasło: „Popierajcie partię czynem, umierajcie przed terminem”, które kiedyś, co prawda dotyczyło PZPR, ale przez Tuska i spółkę zostało znakomicie wprowadzone do elementarza decyzyjnego PRL-bis. Państwo opresyjne, którego ZUS jest egzemplifikacją słynie też z nakładania pętli podatkowej na przedsiębiorców. Jak informował w zeszłym miesiącu portal egospodarka.pl „w maju po raz trzeci w tym roku mali przedsiębiorcy, w tym samozatrudnieni, zapłacą wyższe składki ZUS – tym razem w związku z podwyżką składki wypadkowej”. Represyjność państwa cały czas wzrasta, gdyż „od stycznia zobowiązania wobec ZUS, w porównaniu do tych z ubiegłego roku wzrosły już o 10 proc. Wpłynęły na to podwyżki z lutego i marca. Wpłacający do ZUS od minimalnej podstawy zamiast 35,33 zł zapłacą 40,83 zł (wzrost o 15,6 proc.). Tym, którzy dopiero rozpoczęli działalność i płacą stawki preferencyjne, składka wypadkowa wrośnie z 7,52 zł do 8,69 zł (…). W rezultacie tegorocznych podwyżek obciążenia najmniejszych firm wobec ZUS wzrosły, w stosunku do ubiegłorocznych, z 890,14 zł do 981,26 zł. Złożyło się na to droższe ubezpieczenie społeczne i składka na ubezpieczenie zdrowotne. Składki początkujących przedsiębiorców, na preferencyjnym ZUS, wzrosły z 366,63 zł do 398,11 zł (o 31,48 zł, czyli o prawie 8,6 proc.)”. I co tu się dziwić, że polscy przedsiębiorcy w sytuacji, gdy opresyjne państwo Donalda Tuska, Vincenta Rostowskiego i prezesa ZUS Zbigniewa Derdziuka, zdziera z nich ostatnią koszulę wolą płacić składki emerytalne w takiej np. Wielkiej Brytanii? W marcu 2012 roku według portalu rp.pl takich przedsiębiorców było już około 20 tysięcy. Powstało zresztą kilkadziesiąt firm zajmujących się w Polsce i Wielkiej Brytanii tzw. optymalizacją ZUS, wykorzystując regulacje zawarte w rozporządzeniu Parlamentu Europejskiego w sprawie koordynacji systemów zabezpieczenia społecznego. Pozwala ono na płacenie składki nie w miejscu prowadzenia działalności gospodarczej, ale w miejscu zatrudnienia. Firmy są, więc przenoszone, a składki, zamiast nad Wisłą, płacone tam gdzie jest taniej, w wymienionej w Wielkiej Brytanii, ale także na Słowacji czy na Litwie. Ale co tam, że właściciele firm – kolokwialnie mówiąc – robią bokami? Szefowie Zakładu mają, co innego w głowie. W grudniu ubiegłego roku dowiedzieliśmy się, że „były prezes ZUS Sylwester R. oraz kilku byłych dyrektorów oddziałów Zakładu Ubezpieczeń Społecznych odpowie przed sądem za korupcję. Do szczecińskiego sądu trafił akt oskarżenia w ich sprawie. Sylwester R. odpowie za przyjmowanie łapówek od dyrektorów oddziałów. Dostał m.in. telewizor i kino domowe. Za darmo wypoczywał w wojskowym uzdrowisku w Ciechocinku, gdzie korzystał również z zabiegów leczniczo-rehabilitacyjnych. Śledztwo w sprawie korupcji w ZUS zaczęło się w czerwcu 2008 roku. Akt oskarżenia obejmuje dziewięć osób, m.in. byłych dyrektorów oddziałów ZUS w Szczecinie, Jaśle, Nowym Sączu i Łodzi. (…) Oskarżeni mieli m.in przedstawiać fałszywe faktury za wyjazdy służbowe. Były szef szczecińskiego oddziału ZUS Tadeusz D. miał też – według prokuratora – żądać od jednego z przedsiębiorców 30 tys. zł w zamian za otrzymywanie zleceń i kontraktów z zakładu.” Może to dziwne, ale ta informacja mnie nie zaskoczyła. Wiktor Osiatyński, salonowy mentor w III RP jakby nie patrzeć, powiedział, że „lepsza korupcja niż rewolucja moralna”, no a wcześniej, jeszcze w początkach transformacji Jan Krzysztof Bielecki, wówczas premier jakby ktoś już nie pamiętał, stwierdził, że „pierwszy milion trzeba ukraść”. Skoro przez dwadzieścia z górą lat tzw. wolnej Polski nie udało się układu korupcyjnego wykorzenić, to jak ma być dobrze? Z drugiej strony jak można było to zrobić, skoro poza dwoma krótkimi antraktami, nie było rządów, które chciały wprowadzić do polskiej polityki nowe standardy.
Julia M. Jaskólska
Bez morza i Górnego Śląska. Żydzi a niepodległość Polski Żydzi przyjęli upadek Polski pod koniec wieku XVIII obojętnie. Nie zmienia tego fakt, że niewielka ich część wzięła udział w Insurekcji Kościuszkowskiej. W ogóle – i jest to zjawisko zauważalne od 200 lat – hasła rewolucyjne były im bliskie. Może, dlatego początkowo wiązali duże nadzieje z “postrewolucyjnym” Napoleonem, lecz gdy ten po ustanowieniu Cesarstwa wydał dekret zawieszający Żydów w wykonywaniu praw politycznych, zwrócili się przeciwko niemu. Jest to o tyle ważne, że w tym okresie Napoleon tworzy Księstwo Warszawskie, które – idąc śladem cesarza Francuzów – również wstrzymuje polityczne równouprawnienie Żydów. Nic też dziwnego, że izraelici kierują swoją sympatię w stronę Rosji, a podczas kampanii moskiewskiej roku 1812 – przynajmniej na Litwie – jawnie jej sprzyjają. Zauważył to sam car, wyrażając uznanie kahałom za gorliwą i wierną służbę żydowskich deputatów w Kwaterze Głównej, gdzie pełnili funkcje gospodarcze i oczywiście wywiadowcze. W Królestwie Kongresowym przed wybuchem powstania toczyła się ostra polemika wokół kwestii żydowskiej (bardzo nieprzychylny starozakonnym był m.in. Stanisław Staszic – daleko nie on jeden); wszelako wybuch nieszczęsnej insurekcji w Warszawie został powitany z dużym zadowoleniem przez niemałą część Żydów. W rewolucyjnych działaniach w listopadzie 1830 roku wyróżnili się m.in. uczniowie Szkoły Rabinów wchodzący w skład akademickiej gwardii narodowej. Później było już gorzej. W czasie regularnej wojny polsko-rosyjskiej roku 1831 Żydzi byli bierni. Próby zasymilowanych konwertytów (gen. Jakub Lewiński, Jan Czyński) przeciągnięcia ich na polską stronę spełzły na niczym. Polacy twierdzili nawet, że Żydzi pragnęli jedynie rewolucji, a gdy generał Józef Chłopicki zdusił ją niemal w zarodku, sprawa polska przestała ich interesować. Apogeum zbliżenia polsko-żydowskiego stały się wydarzenia poprzedzające Powstanie Styczniowe. Przyczynił się do tego niewątpliwie (i nieumyślnie) hrabia Wielopolski, który wyjednał dla Żydów prawa polityczne w maju 1861 roku. I stała się rzecz niesłychana. Wyemancypowani Żydzi, bynajmniej nie zawsze asymilatorzy, poczęli uczestniczyć niemal we wszystkich patriotycznych manifestacjach organizowanych w roku 1861. W tej najsłynniejszej zakończonej śmiercią 5 ludzi wielu Żydów ucierpiało od kul. Po manifestacji w składzie delegacji, która udała się do namiestnika Gorczakowa by żądać zadośćuczynienia za przelaną krew, znajdował się rabin Majzels – ortodoksyjny Żyd, ale i sympatyk formacji rewolucyjnych, autor sławnego, zapewne oddającego istotę rzeczy kalamburu: Die Juden haben keine Rechte. Dobrym i tragicznym zarazem przykładem polsko-żydowskiej solidarności był również pogrzeb sybiraka, ks. Stobnickiego. Za trumną szli pospołu katolicy i żydzi. Tłum powracający z żałobnych uroczystości połączył się z manifestantami na placu Zamkowym. Doszło do szarży kozaków. Zginęli Polacy i Żydzi, w tym młody izraelita wznoszący ponad głowy zebranych chrześcijański krzyż. Po powstaniu relacje polsko-żydowskie ulegały stałemu pogorszeniu. Narastała niechęć i wrogość Żydów do prób odzyskania przez ich katolickich sąsiadów niepodległości. Niektórzy z nich zostali oczadzeni ideologią socjalistyczną i komunistyczną, w których widzieli szansę na wyzwolenie społeczne i narodowe. Ich ojczyzną po roku 1917 stanie się sowiecka Rosja. Inni przeszli na pozycje żydowskiego nacjonalizmu (syjonizmu), widząc przyszłość w budowie siedziby narodowej w Palestynie. Natomiast tradycjonalistyczni chasydzi, jak to oni, żyli we własnym, religijno-mistycznym świecie. Pod koniec wieku XIX pojawiają się nadto Żydzi-litwacy wyrzuceni, często brutalnie, z Rosji właściwej. Pomimo to, to oni właśnie, lojalnie i gorliwie współpracując z carską administracją w nowych miejscach osiedlenia na ziemiach polskich, staną się zdecydowanymi – żeby nie powiedzieć fanatycznymi – wrogami polskich dążeń niepodległościowych. Jest wreszcie stosunkowo wąska grupa zasymilowanych Żydów, których można już uważać za Polaków. Zakończoną sukcesem okazała się konwersja (masowa, kilkudziesięciotysięczna!) żydowskiej sekty frankistów w drugiej połowie wieku XVIII. Ludzie ci wtopili się w polskie rody szlacheckie i bezwarunkowo stali się Polakami – nierzadko prawdziwymi patriotami. Niechęć przeważającej części Żydów do polskich dążeń niepodległościowych, pogłębiona nadto pojawieniem się naturalnej i zrozumiałej reakcji w postaci obozu wszechpolskiego, tego prawdziwego budziciela polskości w szerokich masach ludowych, skutkuje określonymi akcjami politycznymi, deklaracjami i zakulisowymi naciskami na forum międzynarodowym. Jeden z pierwszych tego typu śladów odnajdujemy w roku 1906, gdy carska Rosja – przymuszona okolicznościami – rozważała koncepcję autonomii dla Polaków w “Kongresówce”. Na odbytym w tym samym czasie III Ogólnorosyjskim Zjeździe Syjonistycznym w Helsinkach (Finlandia stanowiła w tym czasie prawdziwie autonomiczną część Rosji) przyjęto program, iż na wypadek autonomii dla Polski Żydzi w Królestwie zażądają pełnego równouprawnienia, stosownych praw dla żargonu (jidysz) i języka hebrajskiego w szkołach i życiu publicznym. Wściekła propaganda antypolska nasila się podczas Wielkiej Wojny i po jej zakończeniu. Światowe żydostwo sprzeciwia się idei powstania niepodległej Rzeczypospolitej, a gdy to okazuje się niemożliwe zakulisowo działa na rzecz nieuszczuplania niemieckiego stanu posiadania w byłym zaborze pruskim. Twórca polskiego sukcesu podczas Konferencji Pokojowej kończącej I Wojnę Światową – Roman Dmowski (najwybitniejszy polityk polski XX wieku) – podczas jej trwania musiał nie tylko staczać boje z Anglikami, ale i z “Anonimowym Mocarstwem”. Zacytujmy w tym miejscu fragment wspomnień z tejże Konferencji sekretarza generalnego polskiej delegacji – Stanisława Kozickiego: “Prawa Polski do ziem b. zaboru pruskiego były oczywiste, interes Państw Sprzymierzonych wskazywał niezbicie, że te ziemie powinny były być Polsce zwrócone. Do 19 marca 1919 roku sprawy w Paryżu szły zupełnie pomyślnie /…/ Niespodziewanie po posiedzeniu Rady Najwyższej 19 marca premier angielski Lloyd George podniósł, że do Polski przyłączono zbyt dużo Niemców /…/ Jednocześnie ujawniają się jakieś tajemnicze wpływy działające przeciw Polsce i przeciw Delegacji polskiej. Warto przypomnieć, że w końcu marca przybyli z Ameryki delegaci żydów amerykańskich, którzy mieli dostęp bezpośredni do prezydenta Wilsona i złożyli mu zaraz po przybyciu obszerny drukowany memoriał, w którym dużo miejsca poświęcono Polsce i napastowano gwałtownie stronnictwa narodowe polskie za rzekome prześladowanie Żydów. Wynikiem akcji zakulisowej, wytrwałej i konsekwentnej, było zepsucie pierwotnych wytrwałą pracą Komitetu Narodowego i pierwszych miesięcy istnienia Delegacji zdobytych pozycji, tudzież dążenie do odsunięcia Polski od morza i do odmówienia jej od razu Górnego Śląska. Nie zdołano dojść tak daleko, lecz utworzono wolne miasto Gdańsk, zwężono ów dostęp, to jest polski ku morzu i wprowadzono plebiscyt na Górnym Sląsku.„ (St. Kozicki, Konferencja Pokojowa i podpisanie Traktatu, “Myśl Polska”, 1 lipca 1969). Polacy są też oskarżani o organizowanie antyżydowskich pogromów; oskarżyciele nie dbają przy tym o realia geograficzne i zwykłą ludzką uczciwość. Żydowski antypolonizm, bezczelny i głupi zarazem, jest faktem. To nie tylko II wojna światowa, Kielce i rok 1968, ale i przedstawione powyżej fakty. Całość układa się w ponad wiekowy ciąg kłamstw, przeinaczeń i półprawd na temat Polski i narodowego charakteru Polaków.
http://www.patriota.pl/index.php/dzieje-narodowe/biae-plamy/253-ydzi-a-niepodlego-polski
CIOS W OBRONNOŚĆ Potrzebowałem kilku dni na refleksję na temat śmierci generała Petelickiego. Nie zamierzam w tym momencie deklarować znajomości jej przyczyn. Z procesowego punktu widzenia nie wiem, nie dysponuję – jak większość z nas – żadnym materiałem dowodowym. Oczywiście, że wątpliwości są. Te wątpliwości budzi pośpiech, z jakim media informowały o przyczynie śmierci, tradycyjny już moment samobójstwa (lub „samobójstwa”) stwarzający podstawy do odłożenia badań toksykologicznych o conajmniej czterdzieści osiem godzin, co spaja podobieństwem przypadki śmierci conajmniej trzech znanych osób: Michniewicza, Leppera, i właśnie Petelickiego, a gdybyśmy dodali „samobójstwo” Szpinety, w związku z miejscem zdarzenia, to cztery. Sam fakt, że używam cudzysłowu jest pewną deklaracją poglądów. Pozostając również jedynie w sferze podejrzeń, osobiście nie wierzę, żeby wyżej opisane zgony były przypadkowe, tak jak nie wierzę, by morderstwa Politkowskiej dokonało komando Czeczeńców, a w zatrucie Litwinienki Polonem dwadzieści milionów USD zainwestował jakiś prywatny „przedsiębiorca”. Moje szczególne wątpliwości wzbudził cykl wywiadów, jakich udzielił mediom znajomy Petelickiego, generał Czempiński, który sam doświadczył ostatnimi czasy „kłopotów”, a w których odwołał swoje pierwotne wątpliwości w tej sprawie posługując się argumentem, że Petelicki był tak sprawnym żołnierzem, że praktycznie nie można byłoby go zabić. Argument jest tak naciągany, że w ustach takiego specjalisty, jakim jest Czempiński musi zastanawiać, bo oznacza tyle, że jeśli ktoś Petelickiego chciałby zabić, to nie mógł to być osiedlowy złodziej rowerów, ale fachowiec klasy równej Petelickiemu, albo ktoś, kogo Petelicki znał i komu ufał. Czempiński o tym wie, inaczej musielibyśmy zrewidować nasze zdanie o jego kompetencjach. Okoliczności zdarzenia też są niejasne, bo jeśli mówię żonie: ”zejdę na chwilę do garażu”, to nie ma siły, żeby po pół godzinie nie pofatygowała się sprawdzić, „co ja tam tak długo robię”, jeśli nie z powodu natutralnych skłonności śledczych żon, to z powodu naturalnego niepokoju o męża. Ale dziś nie o tym. Śmierć Petelickiego (a w pewnym szerszym kontekście „kłopoty Czempińskiego”) mają dla mnie znaczenie z innego powodu. Po pierwsze, zastanawia mnie reakcja państwa. Wyobrażam sobie, że śmierć w wyniku postrzału byłego szefa Delta Force w USA postawiłaby na nogi pół państwa, jesli nie całe. Musimy pamiętać, że byłych szefów jednostek specjalnych nie zostawia się samopas, bo mają w głowie wiele tajemnic związanych z bezpieczeństwem państwa, choćby – choć nie tylko – znają żołnierzy tych służb i historie ich misji. Patrząc wstecz nie sposób zauważyć, że Polska ziemia stałą się miejscem szczególnie niebezpiecznym dla tych oficerów WP, którzy bądź nie uczestniczyli w szkoleniach nadzorowanych przez służby sowieckie w byłym Związku Sowieckim, bądź „przewerbowali” się na pracę dla „Zachodu”. Nie jest moim celem ocenianie motywów oraz lojalności generała Petelickiego, niemniej nie ulega najmniejszej watpliwości, że dzięki postawie takich ludzi jak on możliwe było polskie uczestnictwo w NATO, ryzykowne (dla samego paktu) w związku z silnymi powiązaniami naszych wywiadów oraz służb dyplomatycznych z GRU i KGB. Wywiady, których udzielał w okresie poprzedzającym śmierć dawały świadectwo zatroskania sprawami bezpieczeństwa państwa, świadomości rozmontowywania jego obronności i narastających zagrożeń. Z tego punktu widzenia postawę Petelickiego, w zakresie skutków nie intencji – bo tych nie znam – można ocenić jako podobną do postawy, którą reprezentował pułkownik Kukliński.W sytuacji zagrożenia – a wielu polityków opozycji mówi dzisiaj o zagrożeniu suwerenności i niepodległości – konieczna jest mobilizacja szeregów i poszukiwanie sojuszników. Odrzucając moją medialną wiedzę o polskiej rzeczywistości i wykreowane medialnie podziały, komentarze na temat postaci generała Petelickiego po jego śmierci, mówią mi wiele o intencjach osób je wypowiadających. Wszyscy, którzy generałowi stawiają dziś pomniki w związku z jego dokonaniami dla wydobycia Polski z Układu Warszawskiego wbrew przeważającej wówczas opinii „demokratycznej opozycji” (włączając „solidarnościowych ministrów spraw zagranicznych”) wysyłają ludziom o komunistycznej przeszłości, którzy na jakimś etapie życia zdecydowali się zmienić sojusze, jasny i czytelny sygnał, że ta droga była właściwa, a Polska ocenia ludzi przez pryzmat całości ich dokonań życiowych. Zgodnie z tym, co mówi nauka chrześcijańska, ale i zgodnie z tym, co łopatologicznie wbijał jemu ówczesnym do łbów Henryk Sienkiewicz, że dla (prawie) każdego jest droga powrotu do służby Polsce, a przeszłe winy można okupić ofiarną służbą dla Niepodległej. I nawet, jeśli sama postać generała Petelickiego nie była kryształowo czysta (a nie wiem, czy była, czy nie, ale mam dosyć dobre wrażenie na jego temat po wysłuchaniu szeregu wywiadów), to obowiązkiem każdego męża stanu jest stawiać Go za wzór, i umacniać w przekonaniu tych, którzy przeszli drogę podobną, by trwali przy Polsce w sytuacji zagrożenia. Każdy, kto tę rzadką postać współczesnej Polski, która była zdolna stworzyć jeden z najlepszych wojskowych oddziałów specjalnych na świecie, i osobiście uczestniczyła w misjach pod polską flagą określa dziś mianem „ubeka” (Petelicki uważał to za najgorszą obelgę wobec swojej osoby) działa w sposób oczywisty i bez żadnych wątpliwości w interesie czekisty Putina. Świadomie lub nie, ale tak własnie jest. Takie działanie jest częścią dzisiejszej propagandy państwa rosyjskiego, którego celem jest spacyfikowanie i zniechęcenie do trwania przy lojalności dla Państwa Polskiego tej szczególnie niebezpiecznej dla potencjalnego agresora grupy ludzi, którzy w razie zagrożenia byliby w stanie przewidzieć, reagować i neutralizować działania rosyjskiech służb specjalnych na terytorium Rzeczpsopolitej. Włączanie się w ten propagandowy przekaz jest również silnym sygnałem dla NATO i USA, że Polska w coraz większym zakresie staje się czynnym elementem reaktywacji Układu Warszawskiego. Relacje lojalnościowe pomiędzy żołnierzami służb specjalnych są szczególnie silne, bo rodziły się nie w czasie wspólnego opierania spasibrzuchów o blaty biurek, ale w czasie akcji bojowych. Uderzenie w pamięć po Petelickim to uderzenie w wojska specjalne, tak jak uderzenie w generała Błasika, a później w generała Buka, było częścią propagandowego uderzenia w morale całej armii. Śledząc źródła tych medialnych akcji odtwarzamy siatkę Kremla w Polsce. Rolex
Sowiecki Prokom Jan Kulczyk jest na nowo "najbogatszym Polakiem" na okładce "Wprost" a Gromoslaw Czempiński bryluje w TVN. Wraca stare. A właściwie stare nigdy nie odeszło. Wystarczy popatrzeć na genezę spółki Prokom, która przez lata kwitła na państwowym w III RP. W okresie swojego rozkwitu spolka Prokom instalowala systemy informatyczne w najwazniejszych strukturach i spolkach panstwowych, np. w PZU i ZUS. Prokom wspieral tez wyselekcjowanych ludzi, zatrudniajac ich u siebie na etatach (przyklad: Bartosz Jalowiecki, czlowiek Sikorskiego, aktualnie ambasador RP w Luksemburgu lub syn generala Dukaczewskiego, Marcin) lub finansujac ich projekty (przyklad: wsparcie finansowe dla generala Petelickiego poprzez finansowanie Fundacji Grom). Poslowie Samoobrony byli wzywani telefonicznie przez prezesa Krauzego jak dostawcy pizzy, a minister sprawiedliwosci Kaczmarek dreptal w korytarzu przed apartamentem prezesa Krauze w hotelu Marriott jak petent z powiesci Gogola. Do finansowania powstania i blyskawiczngo rozwoju Prokomu w Polsce uzyto pieniedzy ktore byly gromadzone w latach 70-tych i 80-tych do wspierania ruchow rewolucyjnych w Ameryce Srodkowej. Zapominany czesto ze Ameryka srodkowa byla frontem zacieklej walki postepowego sowieckiego komunizmu z amerykanskim imperializmem. Na Kubie ta walka zostala wygrana juz na poczatku lat 60-tych. W Hondurasie, Nikaragui i Panamie do walki potrzebne byly srodki finansowe i techniczne. A Wenezuela miala byc przyczolkiem operacyjnym do ewentualnego ataku na USA. W Panamie Amerykanie kontroluja sytyuacje. W Nikaragui Sowieci i Amerykanie walczyli zaciecie o wplywy, pamietamy afere Oliviera Northa z lat 80-tych:
http://en.wikipedia.org/wiki/Iran%E2%80%93Contra_affair
W latach 80-tych Sowieci z kolei wspierali marksistowskich sandinistów. Do dzisiaj Amerykanie i Rosjanie przepychaja sie o wplywy w Nikaragui. Poltora roku temu rosyjski minister spraw zagranicznych Siejgiej Lawrow spotkal sie z prezydentem Nikaragui Danielem Ortega (zdjecie powyzej) i zapowiedzial wspolne manewry wojskowe. Rewolucja kosztuje. Ogromne sumy sowieckich pieniedzy musialy wiec przelewac sie przez raje podatkowe w kierunku Ameryki srodkowej. Spolka Nihonswi AG, ktora jest do dzisiaj glownym udzialowcem Prokomu, zostala zalozona w Szwajcarii juz w 1966 roku, czyli kilka lat po udanym komunistycznym przewrocie na Kubie. Nazwa Hihonswi pochodzi od skrotu slow: Nicaragua Honduras Switzerland. Do zarzadzania spolka uzyto, jako powiernikow naszych starszych braci w wierze, ktorzy oprocz kontaktow, znajomosci jezykow i kompetencji finansowych czesto podzielali rewolucyjny entuzjazm Sowietow. Przez pierwsze 24 lata dzialalnosci spolka Nihonswi AG kierowal Dani Rotschild, a od 1994 roku powiernikiem spolki jest Marcel Rappaport. Spolka ma za siedzibe urocza wille nad jeziorem w malej szwajcarskiej miescinie Hergswil. Kapital zakladowy pozostaje do dzis symboliczny: 50 tys frankow szwajcarskich. W Polsce szara eminencja Nihonswi AG / Prokom jest nie prezes Krauze, ale stary weteran PRL, Jan Krzysztof Wilski, ktory ma jak widac pelne zaufanie decydentow. Jan Krzysztof Wilski jest ogromnie dyskretna postacia, o ogromnej wiedzy. Dla przykladu, arkana wladzy w NRD Ericha Honeckera nie mialy dla niego tajemnic. Konfiguracja grupy Prokom w Polsce zmienila sie znacznie, konfiguracja spolki Nihonswi AG w Szwajcarii pozostaje od lat ta sama, solidna jak skala. Pamietamy ze, kiedy wybuchla afera Kaczmarka, prezes Krauze wyjechal na pewien czas do Zurichu, czyli tam gdzie podejmuje sie decyzje. Gdyby prezes Krauze nagle zaniemogl lub chcial odejsc na emeryture, widzimy juz przygotowanego nastepce, Marcina Dukaczewskiego, syna ostatniego szefa WSI Marka Dukaczewskiego. Mlody zdolny Marcin Dukaczewski pnie sie po szczeblach wladzyw grupie Prokom juz od 10 lat. Stanislas Balcerac
Złudzenia Pawła VI Proces poszukiwanie przez Stolicę Apostolską jakiejś formy ułożenia stosunków z państwami komunistycznymi uległ przyspieszeniu po śmierci Piusa XII w 1958 roku oraz rozpoczęciu Soboru Watykańskiego II
Paweł VI był przekonany o konieczności wypracowania kompromisu z Moskwą i innymi państwami komunistycznymi, stąd uniemożliwił potępienie doktryny komunistycznej przez Sobór Watykański II, czego domagało się wielu biskupów. W efekcie w 1964 roku doszło do zawarcia porozumienia z Węgrami, na mocy, którego w zamian za zgodę na obsadę wakujących diecezji, rząd Kadara uzyskał prawo weta przy nominowaniu biskupów, ci zaś musieli składać uroczyste ślubowanie wierności państwu. Analogiczne porozumienie w 1966 roku podpisano z komunistyczna Jugosławią Tity.
Szczególne miejsce we wschodniej polityce Watykanu miała Polska. Po wyborze w 1958 roku, nowy papież Jan XXIII zdecydował się nie „zapraszać” przedstawicieli emigracyjnych rządów Polski i Litwy do złożenia listów uwierzytelniających, co było równoznaczne z osłabieniem pozycji ambasadora rządu RP Kazimierza Papee. W wydaniu „Annuario Pontificio” za 1958 roku nie znalazła się wzmianka o polskiej placówce dyplomatycznej, mimo, iż ambasador Papee odbył w 1958 roku szereg rozmów z urzędnikami watykańskiego Sekretariatu Stanu. Ostatecznie jednak wobec braku spodziewanej reakcji komunistycznej Warszawy, nie doszło do likwidacji polskiej i litewskiej placówek, a jedynie w styczniu 1959 roku zmieniono status ambasadorów na mniej reprezentacyjny – zarządców spraw ambasady, czyli administratorów placówek. To znaczne obniżenie rangi tych placówek było wyraźnym sygnałem, że Watykan nadal był skłonny do rozmów. We wszystkich nieformalnych rozmowach władze PRL żądały uznania przez Watykan praw do tzw. ziem zachodnich. Taka postawa komunistycznych władz spowodowała, iż sprawa stosunków PRL ze Stolica Apostolską stanęła na martwym punkcie na prawie trzy lata. W trakcie spotkania Jana XXIII z polskimi biskupami przybyłymi na inaugurację soboru w października 1962 roku, papież wspominając postać płk. Francesco Nullo, uczestnika powstania styczniowego, wyraził radość, iż Polacy nadal pamiętają o nim, mimochodem dodając: „ w tym również na waszych ziemiach zachodnich, po wiekach odzyskanych”. Ten gest, który wywołał konsternację w Bonn, był znaczącą deklaracją polityczną, świadczącą o chęci zawarcia porozumienia z komunistyczną Warszawą. Jednak decyzja Gomułki o odmowie wydania paszportów części polskich biskupów, bezpardonowe żądanie ostatecznej likwidacji watykańskiej placówki rządu RP , a przede wszystkim brutalne przemówienie Zenona Kliszki wygłoszone na zjeździe Komunistycznej Partii Włoch, w trakcie którego uznał, iż zawarcie konkordatu wymaga „przyjęcia przez hierarchię Kościoła katolickiego zasady pokojowego współistnienia państw o różnych ustrojach społeczno-politycznych oraz przyjęcia przez hierarchię narodową zasady lojalności kościoła wobec państwa ludowego” skłoniło watykański Sekretariat Stanu do ostrej polemiki, wskazującej na liczne prześladowania wiernych w komunistycznej Polsce. W L’Osservatorre Romano” ukazał się także artykuł redaktora naczelnego Federico Alessandriniego pod wielce znamiennym tytułem „Nieprawda pana Kliszki”, w którym autor przypominał, iż poprzedni konkordat z 1925 roku został jednostronnie zerwany przez władze komunistyczne, które uczyniły to „przytaczając racje nieistotne, (…) w bezpłodnym usiłowaniu podburzenia katolików przeciw Stolicy Świętej”. Jednocześnie wskazywał, iż „ nie jest nowe – a nawet jest stałe – świadome przekręcanie prawdy (…). I tak w krajach głęboko i mocno katolickich rządy komunistyczne (…) nie rezygnują ze swego ateistycznego i niwelującego totalizmu. Dowód, że między komunizmem a religią żadne pojednanie nie jest możliwe”. Ton tego artykułu nie uświadomił, Gomułce, iż jego pomysł na ułożenie stosunków z Watykanem za pomocą szantażu i gróźb był nieskuteczny. W trakcie swej rozmowy z prymasem Wyszyńskim w kwietniu 1963 roku , przywódca PZPR butnie stwierdził, iż „to nie jest 1957 rok. Sytuacja jest zupełnie inna. Dlatego też (…) w ogóle na pierwszym etapie, zdaniem moim, nie mogą wchodzić w grę żadne warunki” dotyczące praw Kościoła w komunistycznej Polsce. Kardynał Wyszyński skomentował tę rozmowę w swoim pamiętniku z niezwykłą dla niego ostrością: „Być świadkiem sloganowego kłamstwa, ciasnoty tupetu półinteligenckiego – nie jest łatwo”. W tych warunkach wielkie rozgoryczenie Prymasa wywołało wsparcie władz komunistycznych przez środowisko „Tygodnika Powszechnego”. W artykule „Otwarcie na Wschód” opublikowanym w listopadowo-grudniowym numerze „Więzi” z 1963 roku Mazowiecki i Wielowieyski podkreślali, iż „zerwanie z politycznym antykomunizmem ma decydujące znaczenie dla autorytetu i rozwoju Kościoła na świecie”. Jednocześnie polemizując ze stanowiskiem Prymasa, dowodzili, iż nieprawdziwe jest stwierdzenie, iż „śmiała i głęboka odnowa katolicyzmu nie jest w Polsce możliwa do przeprowadzenia, ponieważ Kościół stoi u nas w obliczu ofensywy ateistycznej”. W tym samym czasie Stanisław Stomma po przybyciu do Rzymu na zaproszenie Prymasa, rozpowszechnił bez jego zgody wśród urzędników Sekretariatu Stanu tzw. Opinię, w której kłamliwie oskarżał kardynała Wyszyńskiego o rzekome torpedowanie porozumienia z rządem PRL oraz opisał starania swego środowiska na rzecz pojednania między państwem a Kościołem. Działanie te jednoznacznie wspierały grę Gomułki, której celem było wyeliminowanie Prymasa z rozmów z Watykanem. W odpowiedzi na te ataki Prymas Wyszyński złożył w Sekretariacie Stanu memoriał, w którym ostrzegał, iż ”istnieje (…) niebezpieczeństwo zaplątania się w iluzję i podstępy, gdyby rozmowy były prowadzone przez osoby należące do reżimu (…) z jednej strony, z drugiej zaś przez osoby, które nie mając doświadczenia kontaktów z komunistami, mogłyby bardzo łatwo dać się omotać ich podstępnym metodom: nie należy zapominać ich łatwości w wyrażaniu łaskawych komplementów, lecz jakże nieszczerych, jeżeli nie fałszywych”.
Po raz pierwszy w sposób tak wyraźny Prymas zdystansował się wobec dążeń Watykanu do porozumienia się z rządem warszawskim. Ostatecznie Paweł VI uznał, iż „od jednego tylko warunku Stolica Święta nie odstąpi, że jakiejkolwiek układy muszą być prowadzone za zgodą Episkopatu”. Wkrótce jednak nieformalne rozmowy watykańsko-warszawskie zdominowane zostały sprawą przyjazdu papieża Pawła VI do Polski na uroczystości obchodów Millenium chrztu Polski. W obliczu ostrego konfliktu z prymasem Wyszyńskim spowodowanym listem biskupów polskich do niemieckich, władz komunistyczne nie zamierzały zgodzić na papieską pielgrzymkę. Dodatkowo myśl przewodnia tych uroczystości – przypomnienie o nierozerwalnym związku istnienia państwa polskiego z katolicyzmem doprowadzała do furii Gomułkę, żywiącego szczególnie silne antyklerykalne uprzedzenia i przekonanego o zgubnym wpływie duchowieństwa na dzieje Polski. Pomimo, iż władze komunistyczne nie wyraziły zgody – pod pozorem uznawania przez Watykan „za przedstawiciela Polski emigracyjnego samozwańca” - na przyjazd papieża na uroczystości tysiąclecia Chrztu Polski, Paweł VI nie porzucił nadziei na wizytę w Polsce. Przedstawiciele Sekretariatu Stanu w trakcie nieformalnych rozmów zasugerowali, aby władze zgodziły się na kilkugodzinną wizytę papieża na Jasnej Górze w celu odprawienia tam pasterki. W odpowiedzi komuniści postawili trzy warunku: Wrocław zamiast Częstochowy, nieobecność kard. Wyszyńskiego w trakcie wizyty papieża oraz Rada Państwa, jako jedyny gospodarza wizyty – w tej sytuacji pielgrzymka papieska stałaby się kolejną imprezą partyjną o antyniemieckim obliczu. Po fiasku rozmów kontakty pomiędzy Watykanem a władzami PRL zamarły na ponad trzy lata i dopiero zmiana ekipy rządzącej w Warszawie doprowadziła do ich wznowienia. Nowa ekipa Gierka postanowiła przewartościować dotychczasową politykę wobec Watykanu, zdając sobie sprawę, iż antykościelne posunięcia Gomułki doprowadziły do zamrożenia kontaktów Warszawy ze Stolica Apostolską Wznowienie po kilkuletniej przerwie relacji z Watykanem uwiarygodniło nowe władze w oczach świata zachodniego, co miała niebagatelne znaczenie wobec planowanej polityki gospodarczej, wiążącej się z uzyskaniem olbrzymich kredytów inwestycyjnych. Nie bez znaczenia była także chęć pozyskania przez nową ekipę choćby minimum wiarygodności w oczach Polaków po krwawym stłumieniu strajków robotniczych na Wybrzeżu. Pomimo oficjalnego zerwania z polityką Gomułki, władze komunistyczne nadal podtrzymywały swe stanowisko w sprawie „neutralizacji politycznej Kościoła w Polsce, a przede wszystkim ograniczenia działalności politycznej jego hierarchii”. Nie dziwi więc kuriozalny punkt instrukcji dla negocjatorów, w którym zamierzano skłonić Watykan do ustalenia „regulaminu funkcjonowania konferencji episkopatu polskiego w taki sposób, aby przewidywał on periodyczne wybory przewodniczącego konferencji. Przewodniczący konferencji episkopatu może być wybierany tylko z listy biskupów, przedłożonej uprzednio rządowi, celem stwierdzenia, że rząd nie wnosi zastrzeżeń”. W świetle tych decyzji, ilustrujących prawdziwe intencje komunistycznych władz, rozmowy abp Agostino Casaroliego z kierownikiem Urzędu ds. Wyznań Aleksandrem Skarżyńskim z kwietnia 1971 roku nie przyniosły żadnych efektów, a jedynie unaoczniły różnice dzielące obie strony. Szczególnie szokujące dla watykańskiego dyplomaty było żądanie, aby Stolica Apostolska uznała swoją winę za zerwanie konkordatu w 1945 roku oraz odwołała największego „szkodnika” w polskim Kościele - biskupa przemyskiego Ignacego Tokarczuka. W odpowiedzi Casaroli wskazał na ciągła dyskryminację prawną Kościół w PRL, który nie ma osobowości prawnej, podlegając jedynie ogólnym zasadom prawa o stowarzyszeniach. Równocześnie uznał, iż dopiero po likwidacji przeszkód, jakie władze stawiają przed polskim Kościołem możliwe będzie zbliżenie pomiędzy Watykanem a Warszawą. Zdaniem watykańskiego dyplomaty jak najwięcej problemów rząd PRL winien rozwiązać w bezpośrednich rozmowach z Episkopatem. Ta zdecydowana postawa Watykanu wobec prób marginalizacji znaczenie polskich biskupów oraz podkreślenie niezbędności ich udziału w negocjacjach był konsekwencją smutnych doświadczeń z klat 60. Dla władz PRL najbardziej liczył się jednak propagandowy efekt tych rozmów. Dowodzie tego komunikat dla prasy podkreślający, iż „dojście do skutku tych rozmów zostało powszechnie ocenione jako dowód realizacji przez Kierownictwo Partii i Rządu zapowiedzi do pełnej normalizacji stosunków z Kościołem” Dla dyplomacji Pawła VI niewątpliwym sukcesem był już sam fakt nawiązania rokowań po blisko czteroletniej przerwie. Rozmowy te były bowiem dla Stolicy Apostolskiej jedynym sposobem wpływania na politykę władz w stosunku do Kościoła. Zbliżające się uroczystości beatyfikacyjne o. Maksymiliana Kolbego sprawiły, iż ponownie pojawiła się sprawa ewentualnej wizyty papieża w Polsce. Mimo, iż poufne rozmowy nie przyniosły efektu, władze komunistyczne uznały za stosowne wysłanie po raz pierwszy po II wojnie światowej oficjalnej delegacji na uroczystości beatyfikacyjne w Rzymie. Równocześnie zaplanowano szeroko zakrojoną akcję informacyjno-propagandową skierowaną przeciwko środowiskom emigracyjnym. Zorganizowano także, jak to określono kilkusetosobową „wycieczkę” byłych więźniów obozu oświęcimskiego, której „część (…) mogłaby wystąpić w pasiakach” – jak sugerowało peerelowskie MSZ. Beatyfikacja o. Kolbego stanowiła niewątpliwy sukces propagandowy ekipy Gierka, która pokazała się światu jako otwarta na dialog z Kościołem, nieobciążona antykościelnym zacietrzewieniem Gomułki Wrażenie odprężenia było tym silniejsze, że jeszcze latem 1971 roku władze zdecydowały się wykonać jeszcze jeden gest w stosunku do Kościoła – jednostronnym aktem nadały instytucjom kościelnym, posiadającym osobowość prawną, prawo do własności nieruchomości użytkowanych przez nie przed 1 stycznia 1971 roku. Dotyczyło to przede wszystkim majątku poniemieckiego formalnie użytkowanego przez Kościół na tzw. ziemiach zachodnich. Do kolejnej rundy rozmów abp Casaroliego ze Skrzyńskim doszło w listopadzie 1971 roku, w trakcie których komunistyczny urzędnik długo wymieniał przypadki nieprzestrzegania prawa przez duchowieństwo. Dotyczyło to przede wszystkim „samowoli budowlanej”, czyli stawiania kościołów bez wymaganych zezwoleń oraz prowadzenia działalności katechetycznej bez kontroli ze strony władz oświatowych. Strona peerelowska skarżyła się szczególnie na postępowanie bp. Antoniego Tokarczuka, „którego nazwisko – jak zanotował Casaroli – powracało od czasu do czasu w rozmowach jak imię prawdziwej czarnej bestii reżimu”. Przedstawiciel Stolicy Apostolskiej mnie tylko odpierał zarzuty, ale ze swej strony wysunął propozycję wymiany przedstawicieli dyplomatycznych zaznaczając, że „jeśliby nastąpiła jakaś forma stałego kontaktu między Polską a Watykanem, wówczas sprawa „wygaszania” (placówki Papee – Godziemba) uległaby przyspieszeniu”. Rozmowy jednak ponownie zakończyły się bez żadnych ustaleń, gdyż władzom w Warszawie zależało jedynie na ich propagandowym wydźwięku. W maju 1972 roku doszło do ratyfikacji polsko-niemieckiego traktatu o granicach z grudnia 1970 roku, co umożliwiło Watykanowi ustanowienie stałych diecezji na ziemiach zachodnich. Wydawać się mogło, iż sprawa nie wywoła kontrowersji, jednak władze komunistyczne zanegowały potrzebę podziału olbrzymiej gorzowskiej administratury apostolskiej, obawiając się wzmocnienia struktury administracyjnej Kościoła w Polsce. W tej sytuacji Stolica Apostolska dalsze działania uzależniła od decyzji polskiego Episkopatu, który zasugerował wydanie jednostronnego aktu papieskiego. 28 czerwca 1972 roku ogłoszona została bulla papieża Pawła VI „ Episcoporum Poloniae coetus” o normalizacji administracji kościelnej na ziemiach zachodnich i północnych, w tym również o utworzeniu dwóch nowych diecezji: szczecińsko-kamieńskiej i koszalińsko-kołobrzeskiej oraz mianowaniu dla nich biskupów. Stolica Apostolska wykorzystała przy tym fakt, iż nigdy nie uznała dekretu grudnia 1956 roku, wymagającego zgody władz na zmiany granic diecezji. Jak przewidywali polscy biskupi, władze komunistyczne musiały przełknąć tę gorzką pigułkę. Nie tylko bowiem nie udało się wymanewrować polskich biskupów z rozmów z Watykanem, ale na dodatek Warszawa sama pozbawiła się wpływu na proces ustanawiania stałych diecezji na ziemiach zachodnich. Dla osłodzenia tej porażki 15 października 1972 roku sekretarz stanu kard. Jean Villiot skierował do Kazimierze Papee list, w którym nakazał mu jak najszybciej zakończyć działalność kierowanej przez niego placówki w Watykanie. Jak tłumaczył to ks. Montalvo przedstawicielom ambasady PRL w Rzymie, „uczyniono to w przekonaniu, że ułatwi ona osiągnięcie porozumienia w sprawie wymiany przedstawicieli”. Do kolejnej wizyty abp. Casaroliego w PRL doszło w lutym 1974 roku, w trakcie której przyjmowany był według pełnego ceremoniału przysługującego ministrom spraw zagranicznych. W tej sytuacji kard. Wyszyński, będąc zdecydowanym przeciwnikiem ustanawiania „stałych kontaktów roboczych” bez spełnienia przez władze postulatów Kościoła, uznał za stosowne wyjechać do Gniezna i powrócić do Warszawy dopiero po zakończeniu oficjalnej części wizyty watykańskiego dostojnika. Pomimo protestu Prymasa, który wskazywał, iż „krok ten nieprzemyślany propaganda wykorzysta do przeciwstawiania Stolicy Apostolskiej Episkopatowi i podkopie zaufanie społeczeństwa do Kościoła” Paweł VI osobiście poparł ustalenia rozmów warszawskich, podkreślając w rozmowie z bp. Dąbrowskim, iż „ustrój , w którym żyjecie, jest ustrojem stałym. Nie ma widoków, aby coś się zmieniło. Dopóki żyje to pokolenie przywiązane do Kościoła, jesteście silni, ale gdy ono przeminie. Dziś macie Prymasa, który jest symbolem jedności i siły, której komunistom nie udało się złamać, macie biskupów im kapłanów tradycyjnie wiernych, ale gdy przyjdzie nowe pokolenie wiernych i duchowieństwa, czy Kościół potrafi się tak opierać jak dziś?” Ostateczna wersja „Protokołu o ustanowieniu Stałych Kontaktów Roboczych” , podpisanego przez Casaroliego i Czyrka 6 lipca 1974 przewidywała ustanowienie przez obie strony swych przedstawicieli, przy czym przedstawiciel PRL został umocowany przy ambasadzie PRL w Rzymie, zaś przedstawiciel Stolicy Apostolskiej „mógł, w każdym przypadku (…) przybyć do Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej na rozmowy z kompetentnymi przedstawicielami władz”. Była to więc kompromisowa formuła, ustalona z polskim Episkopatem, zgodnie z którą delegat Watykanu nie miał przebywać na stałe w PRL. Delegatem Stolicy Apostolskiej został abp Ligi Poggi, a peerelowskim Kazimierz Szablewski, który 23 grudnia 1974 roku złożył listy uwierzytelniające na ręce Pawła VI. Po śmierci kard. Bolesława Kominka – ordynariusza archidiecezji wrocławskiej , komuniści nie zgodzili się na kandydaturę bp. Władysława Rubina, wieloletniego działacza polskiej emigracji, podkreślając, iż „wielu książy i biskupów pracowało dla utrzymania prastarego polskiego Wrocławia przy Macierzy i stąd oni mają pierwsi prawo do Wrocławia”. Oskarżenie jednego z najbliższych współpracowników Pawła VI o brak patriotyzmu wywołało tak złe wrażenie, iż na wysłanie Poggiego zdecydowano się dopiero po kilku miesiącach.Przez cały czas kardynał Wyszyński ostrzegał papieskich dyplomatów, iż „komuniści nigdy nie wyrzekną się walki ideologicznej z Kościołem, z religią i nie wyrzekną się ateizacji i laicyzacji”. Wynikało to jego zdaniem także z ich niesamodzielności i uzależnienia od Kremla, który „wobec ciężkiej sytuacji(…) szuka oparcia, choćby w Watykanie”. Prymas Wyszyński szczególnie zdecydowanie sprzeciwiał się wizycie Poggiego w lutym 1976 roku, która zbiegła się z uchwaleniem zmian w konstytucji, przeciwko którym polski Episkopat od dawna głośno protestował. Prymas w swych zapiskach skomentował ją dosadnie: „Czyżby misja Poggiego była (…) chrztem nowej konstytucji?” W trakcie majowej 1976 roku wizyty watykańskiego przedstawiciela uczestniczył on w częstochowskich uroczystościach, w trakcie których bp Tokarczuk wygłosił niezwykle zdecydowane przemówienie przeciwko fałszowi w życiu publicznym. Wściekły kierownik Urzędu ds. Wyznań osławiony Kąkol określił je mianem „gangsterstwa politycznego”. Osłabienie reżimu po czerwcowych strajkach robotniczych oraz narastanie kryzysu gospodarczego w PRL spowodowało, iż Poggi uzyskał wstępną zgodę Warszawy na stałą obecność przedstawiciela Watykanu w PRL. Zastrzeżenia kardynała Wyszyńskiego spotkały się z odpowiedzią kard. Villlota, który oświadczył: „Taka jest wola Ojca świętego i już nic nie można zmienić. Stolica Apostolska ma możliwość być obecną w Bloku Sowieckim i tej możliwości nie może stracić”. Niejako ukoronowaniem tego kilkuletniego okresu intensywnych kontaktów pomiędzy Stolica Apostolską a PRL stała się wizyta Gierka w Watykanie w grudniu 1977 roku, w trakcie której Paweł VI wręczył mu memorandum domagające się nadania polskiemu Kościołowi statusu osoby prawa publicznego, zgody na budownictwo sakralne, zakładanie stowarzyszeń katolickich oraz wolność nauczania religii. Jednocześnie sprawa ostatecznego ustanowienia stałego przedstawicielstwa Watykanu w Warszawie bliska była finalizacji, gdy 6 sierpnia 1978 roku Paweł VI zmarł w swej letniej rezydencji w Castel Gandolfo. Po krótkim pontyfikacie Jana Pawła I, doszło 16 października 1978 roku do wyboru Karola Wojtyły na papieża Jana Pawła II i stało się jasne, iż dalsze negocjacje przybiorą zupełnie inny kształt. Polityka wschodnia Pawła VI wynikała z gorzkiego pesymizmu owocującego przekonaniem o trwałości systemu komunistycznego, którego zmienić nie można, a zwalczać się nie da. Jedynie, co można było zrobić, to zapewnić katolikom we wschodniej Europie minimum praw umożliwiających przetrwanie długiej komunistycznej zimy.
Wybrana literatura:
P. Raina – Kardynał Wyszyński
J. Żaryn – Kościół a władza w Polsce (1945-1950)
H. Stehle – Tajna dyplomacja Watykanu. Papiestwo wobec komunizmu (1917-`1991)
A. Casaroli – Pamiętniki. Męczeństwo cierpliwości
A. Dudek.R. Gryz – Komuniści i Kościół w Polsce 1945-1989
A. Micewski – Stefan kardynał Wyszyński (1901-1981)
A. Micewski – Współrządzić czy nie kłamać? Pax i Znak w Polsce 1945-1976
Godziemba's blog
27 czerwca 2012 Jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej..
- Żona ma urodziny, a ja nie wiem, jaki jej dać prezent - zwraca się kolega do kolegi.
- Może przyjdź do domu trzeźwy - odpowiada słuchający.
- Nie przesadzaj! To nie jest okrągła rocznica.
No właśnie, gdyby była okrągła.. No to wtedy by przyszedł trzeźwy, a skoro nie jest.. Poczeka jak będzie okrągła.. Ciekawe, jaki prezent zgotują nam władze z okazji zbliżającej się setnej, okrągłej rocznicy wprowadzenia w Polsce socjalizmu? Tak, tak, tak.. Bo to był rok 1918..Europejskie monarchie poupadały, no nie same, Amerykanie im w tym pomogli- a na to miejsce popowstawały- jak grzyby po deszczu – demokratyczne państwa prawne urzeczywistniające zasady społecznej sprawiedliwości….Okrągła rocznica- będzie to rok 2018!. Upadła monarchia austro- węgierska, upadły Niemcy kajzerowskie- upadła Rosja carska.. Wywiad niemiecki przetransportował do Rosji w zaplombowanym wagonie wielkiego socjaldemokratę- Lenina. Trocki przybył aż z Ameryki. Stalin był na miejscu..Krwawa jatka się rozpoczęła.. W imię demokracji i socjalizmu zginęło wielu ludzi.. Miliony ludzi. Ale demokracja i socjalizm zapanowały.. Zgodnie z wytycznymi Karola Marksa: Najpierw demokracja- a potem socjalizm. A nie odwrotnie.. Bo nic z tego- dla panujących- nie będzie. Amerykanie wprowadzili w Europie demokrację, system chaosu i nieporządku, żebyśmy po stu latach jej panowania, zbierali jej zatrute owoce.. Wszystkie demokratyczno- socjalistyczne państwa toną dziś w długach, a my jesteśmy „obywatelami”, czyli poddanymi demokratycznych państw prawnych.. Wszędzie potworna biurokracja, wielkie rozdawnictwo połączone z marnotrawstwem, rozmyte systemy prawne, nie mające wiele wspólnego ze sprawiedliwością.. Upadek moralny, wielka korupcja, mniejszości seksualne święcą triumfy.. Na gruzach monarchii powstały demokratyczne potwory państwowe, które z „obywateli” wyciskają ostatnie soki witalne.. Europa umiera, zmierzch Zachodu następuje, barbarzyńcy ante portas.. A amerykańskie wojska wszędzie instalują nadal demokrację.. W Iraku, w Afganistanie, wkrótce- po swojemu - w Iranie.. Co jest takiego w demokracji, że musi ona być na całym świecie?Demokracja to opium dla ludu- parafrazując Karola Marksa. Żeby ludowi się wydawało, że decyduje.. Żeby miał poczucie, że urwał się z kajdan, że ma wolność, wolność od wszystkiego, byleby nie od finansów. Pętla fiskalizmu się niebezpiecznie zaciska.. Nowe pożyczki, nowe odsetki, nowe zadłużenia.. Międzynarodowe finanse trzymane za przysłowiowe jaja.. Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy.. Jakieś nieformalne grupy ponadnarodowe spotykające się nieformalnie ponad demokratycznymi narodami , ustalające za te narody co będzie dla nich lepsze.. A najlepsze będzie dla nich bagno długów.. Im więcej długów- tym lepiej. Dla bankierów, przecież nie dla narodów- milionów niewolników systemu wyciskania z nich, owoców ich pracy. To są sprawy wielkie, ponadnarodowe.. A my mamy małe- narodowe. Gdy duży dusi dużego, my duśmy małego- każdy swego- pisał Adam Mickiewicz w Panu Tadeuszu. No więc duzi duszą dużych, a mali , duszą się pomiędzy sobą , a nas wszystkich dusi fiskus.. Szlachetny Janosik, który nas wszystkich okrada, w imię sprawiedliwości społecznej, a tak naprawdę ugruntowując wielką niesprawiedliwość.. Chodzi o pieniądze. Zawsze chodzi o pieniądze.. A w demokratycznym państwie prawnym- jeszcze bardziej. Bo demokratyczne państwo prawne- to wielki chaotyczny bałagan zorganizowany w obrządku biurokratycznym.. A taki bałagan potrzebuje pieniędzy.. Im większy- tym więcej. No i musi być zorganizowana propaganda na najwyższym poziomie, na jaki stać demokratyczne państwo prawne.. Do tego, w państwie demokratycznym i prawnym, –obok służb specjalnych- potrzebne są tuby propagandowe.. Co prawda w dobie Internetu, gdzie można znaleźć wiele informacji przemilczanych przez trąby jerychońskie propagandy rozwalające mury tradycyjnej świadomości- trudno jest informację ukryć. .Ale nadal wielu ”obywateli” demokratycznego państwa prawnego wpatrzone jest w okienko Ministerstwa Prawdy, w którym próbuje szukać…. prawdy.. Albo prawdy wysłuchiwać na falach zorganizowanej propagandy radiowej.. Wszystko przy jednym okienku Do uprawiania tej propagandy potrzebne są trzy rzeczy: po pierwsze- pieniądze, po drugie – pieniądze, i po trzecie- pieniądze.. Obecnie pieniądze z tzw. abonamentu telewizyjno- radiowego, a tak naprawdę pieniądze od posiadania odbiornika telewizyjnego i radiowego, chociaż we współczesnych czasach, można się obyć bez tych dwóch rzeczy posiadając dobry komputer z Internetem.. Można spokojnie odstąpić telewizor i radio sąsiadowi, a samemu słuchać propagandy przez komputer, albo przez komórkę.. U mnie czasami władcza się radio w komórce, gdy nieumiejętnie schowam komórkę do kieszeni.. Uświadamiam sobie wtedy wpędzając się w poczucie winy wobec demokratycznego państwa prawnego, że nie opłacam abonamentu demokratycznego i prawnego od posiadania komórki. Tak jak nie opłacam jeszcze abonamentu od posiadania komputera.. Bo od pralki, która też ma kilka programów- nie opłacam na pewno. Ale posiadam.. Od odkurzacza i lodówki też nie opłacam- choć posiadam i do niej codziennie zaglądam.. I ją oglądam.. Wariactwo- w poszukiwaniu pieniędzy przez władze- sięga już zenitu. A będzie jeszcze gorzej, bo wali się cały ten socjalizm przez nią budowany. Przywali i nas swoim łukiem triumfalnym demokracji, zagrzebie i ubezwłasnowolni. W ubiegłym roku straty państwowej telewizji propagandowej sięgnęły 88 milionów złotych(!!!!). Oczywiście jest to niewielka suma, przy stratach sięgających miliardów złotych podczas „balangi” organizowanej przy okazji EURO 2012. Na „balangę” poszło kilkadziesiąt miliardów, bo na całość 100 miliardów- łącznie z drogami. Drogi zostaną- chociaż dwa razy droższe niż normalnie budowane- bo budowane były bez przetargów. Wzięli swoi., ale zrobili w konia tych wszystkich, którzy naprawdę budowali.. Oni pieniędzy nie zobaczyli! Jak to w demokratycznym państwie prawa. Będą przyspieszone egzekucje przeciw nie płaceniu podatku od posiadania telewizora i radia... Zajmują się tym urzędy skarbowe, co oznacza, że ten” abonament” – to po prostu podatek. Danina dla biurokratycznego państwa prawnego realizującego zasady społecznej sprawiedliwości., Sprawiedliwości biurokratycznej. W przyszłości propaganda sprzedawana w państwowych mediach będzie wliczona w cenę prądu. (???) A dlaczego nie chleba, albo w cenę butów? Bo nikomu nie przyjdzie do tej pustej głowy , żeby zlikwidować wszelki abonament przymusowy, a na to miejsce wprowadzić dobrowolność płacenia za to co się chce oglądać i słuchać. I tak wiele osób już jego propagandowego jazgotu nie słucha.. Ale płacić za posiadanie telewizora stosowanego do oglądania filmów DVD- musi płacić. BO kto to jest wielbłąd?. To koń zaprojektowany przez komisję sejmową w Świątyni Rozumu.. I tak na razie pozostanie.. Mała uwaga: proszę się strzec listonoszy, jak ktoś jeszcze posiada w domu skrzynkę telewizyjną.. Mają sprawdzać, czy ktoś ma telewizor, czy go nie ma? Nawet jak wewnątrz skrzynki telewizyjnej, po wymontowaniu kineskopu- ma pamiątki po Pierwszej Komunii Świętej. Liczy się sztuka! WJR
Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji uratowana Okazuje się, że dla obecnych właścicieli III RP, dobrze byłoby, aby telewizja publiczna jak najszybciej, stała się telewizją prywatną, a taka telewizja jak Trwam, była możliwie jak najdłużej telewizją niszową.
1. Wczoraj odbyła się sejmowa debata nad sprawozdaniem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji (KRRiT) za rok 2011 i niestety wszystko wskazuje na to, że to sprawozdanie zostanie przez Sejm RP przyjęte. Mimo, że sprawozdanie jest niezwykle obszerne, sejmowa debata skoncentrowała się na dwóch wątkach: poważnym zagrożeniu upadłością telewizji publicznej, a także nieprzyznaniu miejsca na multipleksie 1 telewizji Trwam. Niestety rządząca koalicja Platformy i PSL, której przedstawiciele zasiadają w KRRiT, wcale nie uważa aby w tych dwóch sprawach cokolwiek zawiniła i dlatego jej posłowie wnioskowali aby przyjąć sprawozdanie Rady.
2. KRRiT do tej pory nie zrobiła nic, żeby ratować media publiczne. Abstrahując już od faktu, że media publiczne od kliku lat nie spełniają swoich podstawowych funkcji, to mimo wszystko ich istnienie i prawidłowe funkcjonowanie jest postawą demokracji w naszym kraju. Jeżeli nawet mamy poważne zastrzeżenia do obecnego ich funkcjonowania, to powinniśmy być za tym aby polskie państwo miało środki zapewniające istnienie mediów publicznych, ponieważ ich brak, bardzo negatywnie odbija się na przestrzeganiu demokratycznych standardów. W kilku krajach Europy Środkowo-Wschodniej zbyt pochopnie, pozbyto się mediów publicznych i w tej chwili kraje te mają poważne problemy z funkcjonowaniem demokracji ponieważ media prywatne, nie są skłonne do realizacji funkcji publicznych. Kwota abonamentu corocznie jest coraz mniejsza i w roku 2011 w przypadku telewizji publicznej wpłaty z tego tytułu stanowiły zaledwie kilkanaście procent wszystkich dochodów TVP, co w praktyce oznacza już w tym roku konieczność prywatyzacji 16 ośrodków regionalnych. Pojawiają się sugestie, że współwłaścicielami tych ośrodków powinni być marszałkowie województw ale to oznacza, że nie będziemy mieli do czynienia z telewizyjnymi ośrodkami TVP ale tubami propagandowymi partii politycznych na poziomie regionów. KRRiT w tej sprawie nie ma nic do powiedzenia oprócz tego, że trzeba upoważnić nie tylko służby skarbowe do sprawdzenia płacenia abonamentu radiowo-telewizyjnego ale nawet listonoszy, którzy mieliby sprawdzać, czy w odwiedzanych gospodarstwach domowych są odbiorniki radiowe albo telewizyjne od których właściciele nie odprowadzają opłat.
3. Druga poważna sprawa to nie przyznanie miejsca na multipleksie 1 telewizji Trwam. Tak naprawdę w sprawozdaniu nie ma wyjaśnienia dlaczego fundacja Lux Veritatis nie otrzymała tej koncesji mimo tego, że jej sytuacja ekonomiczno-finansowa była najlepsza spośród podmiotów, które o tę koncesję się ubiegały. Okazuje się, że zdaniem Rady bardziej wiarygodne finansowo w procesie koncesyjnym od fundacji Lux Veritatis, były podmioty które regulowały swoje zobowiązania finansowe średnio w ciągu 480 dni (a więc w ciągu prawie 1,5 roku) albo takie które miały ujemne kapitały. To właśnie dlatego aby tego rodzaju fakty nie wyszły na jaw, KRRiT bardzo broniła się przed zbadaniem procesu koncesyjnego na miejsca na multipleksie przez NIK. Tylko ta instytucja była w stanie zbadać nie tylko legalność decyzji KRRiT ale także jej celowość, gospodarność i rzetelność, a w przypadku tych kryteriów decyzja Rady jest wręcz kuriozalna. Bo jak można uznać za rzetelne przyznanie koncesji firmom, które regulują swoje zobowiązania w ciągu 480 dni (a więc w ciągu prawie 1,5 roku) albo firmie która ma ujemne kapitały? Konsekwencją tego, że koncesje zostały przyznane firmom bez majątku i kapitału jest to, że KRRIT musiała natychmiast po ich przyznaniu rozłożyć opłaty koncesyjne na raty. „Zaprzyjaźnionym firmom” KRRiT rozłożyła je na 114 rat co oznacza, że opłata koncesyjna wynosząca około 11 mln zł dla każdej z nich, jest rozłożona na kilkanaście lat, mimo tego, że Rada badając kondycję ekonomiczno-finansową firm ubiegających się o koncesje zakładała, że opłaty koncesyjne zostaną opłacone jednorazowo. KRRiT ocaleje więc głównie dlatego, że toleruje niszczenie mediów publicznych (a nuż uda się je sprywatyzować za grosze), a także dlatego, że zastopowała możliwość nadawania na multipleksie 1 telewizji Trwam.Okazuje się, że dla obecnych właścicieli III RP, dobrze byłoby aby telewizja publiczna jak najszybciej, stała się telewizją prywatną, a taka telewizja jak Trwam, była możliwie jak najdłużej telewizją niszową. Kuźmiuk
Kamikaze w NBP Uff, co za ulga! Rozpad strefy euro jednak z pewnością nie nastąpi. Oznajmił o tym wiceprezes NBP Koziński, stwierdzając że Polska powinna „absolutnie” kontynuować drogę w kierunku strefy euro. Doprawdy trudno sobie wyobrazić co byśmy zrobili bez takich mężów opatrznościowych. Jeszcze ktoś mógłby sobie pomyśleć że wchodzenie do toksycznego szamba strefy euro leży niekoniecznie w interesie kraju który właśnie opatrzność uchroniła, przynajmniej czasowo, przez tym błędem. Wprawdzie premier Tusk nadal przebiera nogami z niecierpliwości aby jak najszybciej pozbyć się suwerenności nad narodową walutą ale reszta podmiotów którym podobno przewodzi zaczyna powoli łapać że nie jest to najlepsza idea. Dlatego też jedną rzecz młoda polska demokracja ma z głowy – zapytanie się o zdanie w tak fundamentalnej sprawie swojego hegemona, ludu pracującego miast i wsi w referendum. Referendum oczywiście nie będzie bo mężowie opatrznościowi w rodzaju Kozińskiego i jego szefa wiedzą lepiej, a reszta dobrodziejstw euro i tak nie doceni wobec czego wynik referendum byłby niejasny. Jak wiadomo, w EU referenda są dozwolone tylko wtedy gdy wynik jest z góry jasny i zgodny z wytycznymi biura politycznego w Brukseli. W przypadku wyniku negatywnego są tylko kłopoty. Trzeba albo strugać głupa i otwarcie wynik ignorować, jak w przypadku wyników referendów n/t układu lizbońskiego we Francji i Holandii, albo powtarzać to samo referendum aż do pozytywnego skutku, jak w Irlandii. Zmęczony tym lud w końcu przyzna się do wszystkiego, byleby go dłużej nie nachodzili. Z tych dwóch możliwości euro demokraci w Brukseli preferują więc tę trzecią – załatwienie sprawy pod stołem bez żadnych bzdur z ludem i referendami. Tak jak załatwiono porzucenie Dmarki w Niemczech i zastąpienie jej wspólną walutą esperanto. Lud w Niemczech miał jakieś zdrowe instynkty i nie chciał pozbywać się swojej chluby i symbolu powojennego cudu gospodarczego. Jeszcze nawet dzisiaj 70% Niemców jest za przywróceniem Dmarki. Wobec czego referendum było no-no od samego początku, anatema dla demokracji niemieckiej jeszcze gorsza niż machanie swastyką. W Polsce referendum na temat przystąpienia do EU owszem, odbyło się, w czym od razu przejawiła się wyższość młodej demokracji polskiej nad niemiecką. Tyle że od samego początku było jasne co wybierze lud. Mając wybór między Europą a kolejnym półwieczem komunizmu lud wybrał to pierwsze. Z układem lizbońskim i pozbyciem się niepodległości tak łatwo by już nie poszło bo nawet u nas lud się czegoś uczy. Referendum na ten temat było więc już surowo zakazane. Mimo wszystko zdumiewa zaślepienie najwyższych funkcjonariuszy państwa którzy naciskają gaz do dechy w sytuacji gdy wszyscy poza nimi zaczynają w końcu widzieć ścianę. Zamiast votum dziękczynnego że ślepy los pozwolił nam uchronić się przed udziałem w kosztownej, rozpadającej się właśnie imprezie wspólnej waluty dla kilkunastu różnych krajów, są ludzie tak całkowicie odporni na wyciąganie wniosków że gotowi są wjechać w tę ścianę na pełnej szybkości. Być może dawniej niewiedza i nadzieja matka mogła popychać niektórych ku eksperymentom. Obecnie jednak, gdy strefa euro mimo ustawicznych bailoutów i jeżących włosy na karku strat rozchodzi się w szwach, kiedy dla wszystkich ekonomiczny bezsens wspólnej waluty staje się ewidentny i kiedy dotknięte kryzysem kraje przeklinają dzień w którym w bagno to wstąpiły, w Polsce ciągle jest ktoś gotowy popychać naród w kierunku katastrofy.DwaGrosze
Ruch Odrodzenia Żydowskiego w Polsce Sprowadzenie trzech milionów Żydów do Polski i hebrajski językiem urzędowym. Kasandryczne wizje z antysemickich broszurek? Nie, to postulaty lidera Krytyki Politycznej Sławomira Sierakowskiego. Ruch Odrodzenia Żydowskiego w Polsce (ROŻwP) to inicjatywa Yael Bartany, żydowskiej reżyserki, która w 2011 r. reprezentowała Polskę (sic!) na festiwalu sztuki nowoczesnej Biennale w Wenecji . Na stoisku naszego kraju można było obejrzeć filmową trylogię tej autorki opowiadającą o losach ruchu, który za cel postawił sobie sprowadzenie do Polski społeczności żydowskiej. W ostatniej części trylogii lider grany przez Sławomira Sierakowskiego ginie w zamachu. Jego śmierć ma się stać kamieniem milowym dla działalności całego ruchu.
Społeczna i polityczna funkcja sztuki Okazuje się, że nie jest to tylko filmowa fikcja. Związany z Krytyką Polityczną Artur Żmijewski (nie mylić z tak samo nazywającym się aktorem) dostrzega przy tej okazji „społeczny i polityczny skutek sztuki”. ROŻwP zaczyna bowiem nabierać jak najbardziej realnych kształtów. Ruch od artystycznych fantazji szybko przeszedł do formułowania konkretnych postulatów. Liderem, podobnie jak w filmie jest Sławomir Sierakowski. Oto co lewacki ideolog pisze na stronie ROŻwP: Oto moje propozycje zmian w Polsce: 1. Polskie obywatelstwo dla wszystkich imigrantów. 2. Podatek „reintegracyjny” pokrywający koszty sprowadzenia 3.3 miliona Żydów do Polski. 3. Hebrajski jako drugi oficjalny język w Polsce. 4. Wypowiedzenie konkordatu. 5. Izba Mniejszości zamiast Senatu. Sierakowski podkreśla, że jego idea tylko pozornie jest utopijna. Wierzy, że z zaangażowaniem, wzajemnym zaufaniem i jednością jego Ruch jest w stanie „dać marzeniom demokratyczny mandat ”. Manifest Ruchu zaczyna się słowami: Chcemy wrócić! Nie do Ugandy, nie do Argentyny, nie na Madagaskar, nawet nie do Palestyny. Tęsknimy za Polską, ziemią naszych przodków.
Lewicowe fanaberie? W połowie maja w Berlinie odbył się kongres ROŻwP. Wśród gości profesorowie, artyści , publicyści. Polskę reprezentowało głównie środowisko Krytyki Politycznej. Czy ów ruch ma szanse stać się czymś więcej niż fanaberią kawiorowej lewicy? Wydaje się, że nie należy zupełnie go bagatelizować. ROŻwP znakomicie wpisuje się bowiem w trend promowania żydowskiej kultury i historii w Polsce. Rozliczne festiwale żydowskie, powstające w Warszawie ogromne Muzeum Żydów Polskich, oddzielne jednostki naukowe zajmujące się tylko badaniem historii i kultury żydowskiej – a wszystko to w kraju, w którym narodowość żydowską deklaruje około tysiąca osób. Jednocześnie izraelscy Żydzi coraz częściej (z powodzeniem) starają się o polskie paszporty. Wobec niestabilnej sytuacji na Bliskim Wschodzie, gdzie Izrael sukcesywnie traci sojuszników, napływ Żydów do Polski przestaje brzmieć jak abstrakcja. Żródło: ROŻwP
Grom z jasnego nieba Dwa dni przed śmiercią gen. Petelicki kontaktował się z kilkoma dziennikarzami prosząc o pilne spotkanie, bo ma ważny temat W sobotę 16 czerwca, tuż przed meczem Polska – Czechy, generał Sławomir Petelicki został znaleziony martwy z „ranami postrzałowymi” (tak podawały media) w garażu swojego mieszkania na Mokotowie. Według nieoficjalnych informacji przekazanych do mediów już kilka godzin po odnalezieniu zwłok przez „policję i służby”, generał miał popełnić samobójstwo. Zadziwia szybkość z jaką postawiono tę diagnozę, a także tempo „wycieku”. A przecież hipoteza samobójstwa jest na pierwszym etapie śledztwa równie prawdopodobna co morderstwo. Dopiero po skomplikowanych badaniach balistycznych, zwłok (na okoliczność śladów przemocy i zawartości substancji odurzających) i miejsca zbrodni, można orzec, która z hipotez jest bardziej prawdopodobna. Dziwi także informacja o „ranach postrzałowych” (ile razy zawodowy wojskowy musi do siebie strzelić, aby popełnić samobójstwo?!). Last but not least daje do myślenia, że samobójstwo nastąpiło bodajże w jedynym dniu, w którym nie było główną wiadomością dnia – wszystko bowiem „przykrył” mecz reprezentacji. Dwa dni przed śmiercią gen. Petelicki kontaktował się z kilkoma dziennikarzami prosząc o pilne spotkanie, bo ma ważny temat.
Generał z przeszłością 66-letni Petelicki (urodził się 13 września 1946 r., prawnik z wykształcenia), był jedną z kluczowych postaci polskiej polityki po 1989 r. Najbardziej znany był jako twórca elitarnej jednostki komandosów GROM. Mniej znany jest fakt, że przez 21 lat (1969-1990) był wysokiej rangi oficerem I departamentu Służby Bezpieczeństwa (wywiad) i członkiem PZPR, rozpracowywał m.in. solidarnościową opozycję. Chociaż nie przeszedł pozytywnie weryfikacji do Urzędu Ochrony Państwa, to otrzymywał ważne państwowe zadania. Ciekawostką wartą odnotowania jest fakt, że – wedle własnych słów – Petelicki nie został także zweryfikowany negatywnie. Co musi oznaczać, że w ogóle nie przystąpił do procesu. Wbrew jego publicznym deklaracjom, że podczas „służby w wywiadzie PRL” (faktycznie SB) jego przeciwnikami były zagraniczne wywiady (amerykańskie CIA, niemieckie BND i brytyjskie MI6), XI wydział I departamentu SB, w którym zajmował kierownicze stanowiska zajmował się właśnie rozpracowaniem działaczy opozycji na emigracji. Petelicki pracował m.in. przy operacji „Tyrmand”, której celem było zebranie kompromitujących materiałów na znanego pisarza, przebywającego wówczas w USA. Z kolei pracując w Szwecji Petelicki był m.in. odpowiedzialny za monitorowanie pomocy humanitarnej z Zachodu dla „Solidarności”. W udzielanych wywiadach twardo jednak zaprzeczał jakoby działał przeciwko opozycji. Jako koronny dowód na potwierdzenie swoich słów przytaczał karierę po 1990 r., której – jego zdaniem - nie mógłby zrobić, gdyby działał przeciwko opozycji. Byli oficerowie tajnych służb, z którymi rozmawiałem, są jednak przekonani, że brak weryfikacji, który pozwalał mu robić karierę po 1990 r. Petelicki zawdzięczał wiedzy na temat solidarnościowej opozycji. Chodziło nie tylko o to kto był agentem, ale także o to ile naprawdę wynosiła zagraniczna pomoc dla „Solidarności” i na co została wydana. Przypomnijmy, że upadku komunizmu dawni opozycjoniści nie rozliczyli się z pieniędzy, które otrzymywali z Zachodu.
W służbie III RP Kariera gen. Petelickiego w III RP rozpoczęła się od tajnej operacji o kryptonimie „Most”. Na początku 1990 r. Polska zobowiązała się pomóc w zabezpieczeniu emigracji Żydów ze Związku Sowieckiego do Izraela. Na polecenie premiera Tadeusza Mazowieckiego powołanie specjalnej jednostki zabezpieczającej transport osób i mienia powierzono pułkownikowi Sławomirowi Petelickiemu. 13 lipca 1990 r. powstała jednostka wojskowa nr. 2305 Grupa Realizacji Operacji Most (GROM). Była to jedna z pierwszych operacji polskich tajnych służb przeprowadzonych we współpracy z dawnymi wrogami. Zakończyła się sukcesem i dała początek zacieśnieniu współpracy między polskimi służbami, a izraelskimi (Mosad) i amerykańskimi (CIA). Najmniej znaną częścią operacji „Most” jest udział w niej słynnej spółki Art-B, założonej przez Bogusława Bagsika i Andrzeja Gąsiorowskiego. 21-lat temu wydano w Polsce nakazy aresztowania obu biznesmenów pod zarzutem wyłudzenia z polskiego systemu bankowego setek milionów zł (w przeliczeniu na obecne pieniądze). Obaj biznesmeni znaleźli schronienie w Izraelu, który konsekwentnie odmawiał ich wydania (Bagsik trafił w ręce polskiego wymiaru sprawiedliwości, bo w 1996 r. wybrał się do Szwajcarii, gdzie został zatrzymany i przekazany w ramach procesu ekstradycji). Co ciekawe, nieskuteczną próbę zatrzymania Gąsiorowskiego i Bagsika przeprowadzali właśnie żołnierze GROM-u. „To dość zagadkowe, że prywatna firma podejmuje się takiej akcji. Po trzecie, warto zaobserwować, że mechanizm oscylatora, który stosowany przez Art-B, był wykorzystywany w Izraelu w latach 60.” – kometował prof. Antoni Dudek, historyk i politolog. Petlicki był szefem GROM-u do grudnia 1995 r. Po przegranej w wyborach Lecha Wałęsy złożył dymisję i przeszedł na emeryturę. Kilka miesięcy później, na krótko (około miesiąca) został doradcą ds. walki z przestępczością zorganizowaną premiera z SLD Włodzimierza Cimoszewicza. Podał się do dymisji po konflikcie z ówczesnym sekretarzem rady ministrów Grzegorzem Rydlewskim (szara eminencja kilku lewicowych rządów po 1989 r.). W grudniu 1997 r. po zwycięstwie Akcji Wyborczej „Solidarność” Petelicki powrócił na stanowisko szefa „GROM”. We wrześniu 1999 r. odszedł z tej funkcji w atmosferze głośnego skandalu, po konflikcie z ówczesnym koordynatorem służb specjalnych Januszem Pałubickim. Zarzucił on Petelickiemu zakup, poza procedurą przetargową, sprzętu podsłuchowego wysokiej klasy. Konflikt był spektakularny, bo Petelicki nie przekazał kluczy do służbowego sejfu, który został rozpruty. Pałubicki później wycofał się z zarzutów pod adresem Petelickiego, a nawet go przeprosił (za zarzut złamania ustawy o zamówieniach publicznych). Petelicki do służby jednak nie wrócił.
Tandem generałów Bardzo szybko stał się jedną z bardziej znanych postaci polskiego biznesu. Najpierw związał się z polską filią firmy audytorsko-consultingowej Arthur Andersen, która po skandalu (wybuchł w 2001 r.) związanym z upadkiem badanego przez siebie Enronu włączona została do Ernst&Young. Bardziej trafne może być stwierdzenie, że Arthur Andersen zwyczajnie zmienił szyld, bo kluczowi pracownicy tej firmy przejęli władzę w Ernst&Young Polska.
W tym czasie w konkurencyjnej filii globalnej firmy Deloitte pracował jego dawny kolega z wywiadu SB Gromosław Czempiński. Fakt, że obaj wpływowi generałowie pracowali dla firm starających się pozyskiwać zlecenia od największych spółek kontrolowanych przez skarb państwa był wielokrotnie tematem analiz dziennikarskich. Obaj także byli związani z najbogatszymi Polakami. Czempiński robił interesy z Janem Kulczykiem, Petelicki zasiadał w radach nadzorczych spółek związanych z innym miliarderem Ryszardem Krauze. Generałowie w tych firmach, dla których pracowali pełnili rozmaite role. Trudno było dokładnie określić zakres ich obowiązków. Na przykład podczas prac komisji śledczej ds. prywatyzacji PZU ujawniono, że gen. Petlicki zabiegał o utrzymanie zlecenia audytu dla Arthura Andersena. Chodziło o zlekceważenie zasady, że audytorzy zewnętrzni powinni być co kilka lat zmieniani.
Walka buldogów pod dywanem „Gdy buldogi walczą pod dywanem, to widzisz, że coś się rusza, ale kto kogo gryzie – nie wiesz. Co jakiś czas spod dywanu wypada trup”. Tak niezapomniany Stefan Kisielewski charakteryzował walki frakcyjne polskich i sowieckich komunistów. Ten opis idealnie pasuje do sytuacji, którą możemy od kilkunastu miesięcy obserwować na polskiej scenie biznesowej. W listopadzie ubiegłego roku CBA zatrzymało generała Gromosława Czempińskiego. Prokuratura w Katowicach, która prowadzi śledztwo ws. korupcji przy prywatyzacjach państwowych spółek, zarzuciła mu przyjęcia łapówki 1,4 mln euro. Łapówka miała ceną za pomoc przy prywatyzacji warszawskiej firmy energetycznej STOEN. Kontrowersyjna prywatyzacja miała miejsce w grudniu 2002 r. Wkrótce potem suchej nitki nie zostawiła na niej Najwyższa Izba Kontroli, ale przez lata nic się nie działo. Konkretne zarzuty pod adresem gen. Czempińskiego były jednak dla opinii publicznej szokiem. Wśród osób, które ręczyły publicznie za niego i nie wierzyły w jego winę był m.in. gen. Petelicki. Razem z generałem zatrzymano i postawiono zarzuty kilku innym znanym biznesmenom, którzy w trakcie prywatyzacji STOEN-u mieli polityczne koneksje. W ubiegłym tygodniu na polecenie prokuratury w Katowicach CBA zatrzymała Jana W. byłego, szefa Kulczyk Holding, przez lata prawą rękę, najbogatszego Polaka. W. został oskarżony o to, że brał udział w korupcji przy prywatyzacji Telekomunikacji Polskiej S.A. Przypomnijmy, w 2000 r., za rządów AWS, skarb państwa sprzedał większościowy pakiet udziałów France Telekom, które występowało w konsorcjum z Kulczyk Holding. Prywatyzacja była skandalem, ponieważ sprzedano monopol i pozwolono przez kilka lat Francuzom drenować kieszenie Polaków horrendalnymi stawkami za połączenia telefoniczne i dostęp do internetu.
O co poszło? Na polskiej scenie polityczno biznesowej trwa wspomniana „walka buldogów pod dywanem”. Stawianie zarzutów prywatyzacyjnych „zasłużonym” generałom i biznesmenom oznacza, że stracili oni polityczne wpływy. Warto przypomnieć, że generał Czempiński w 2009 r. narobił kłopotów rządzącej Platformie Obywatelskiej przyznając publicznie, że był pomysłodawcą i de facto jednym z założycieli tej partii. Wcześniej jego dawny podopieczny z wywiadu PRL Andrzej Olechowski (Tajny Współpracownik „Must”), krytykował rząd Donalda Tuska za zbyt opieszałą prywatyzację. W nieoficjalnych rozmowach politycy i biznesmeni uważają zarzuty korupcyjne dla Czempińskiego są bowiem formą walki o wpływy. Bynajmniej nie dlatego, że wierzą w niewinność generała, a dlatego, że do tej pory w III RP nie było woli politycznej, aby finalizować śledztwa, których negatywnymi bohaterami są postacie z pierwszej ligi polityki, tajnych służb i biznesu. Fakt, że dzień po zatrzymaniu Jana W. gen. Petelicki kontaktował się z dziennikarzami i prosił o spotkanie, gdyż ma ważne informacje, pozwala szukać tutaj łącznika. Generał Petelicki, w przeciwieństwie do gen. Czempińskiego, nie był kojarzony z żadną głośną prywatyzacją. Nasi informatorzy z CBA, twierdzą również, że gen. Petelicki nie był figurantem prowadzonych śledztw prywatyzacyjnych. Jednak hipoteza, że mógł bać się postawienia zarzutów i splamienia honoru oficera, o którym głośno mówił, jest obecnie jedną z głównych plotek kolportowanych na warszawskich „salonach”. Wszyscy znajomi generała bowiem otwarcie twierdzą, że nie był to typ samobójcy. – Znałem go na tyle, żeby powiedzieć iż to był stabilny człowiek, niezdolny do targnięcia się na swoje życie – twierdzi Romuald Szeremietiew, były wiceminister obrony. W podobnym tonie wypowiadają się bliscy współpracownicy gen. Petelickiego, a także inni znani politycy. Zamieszenie i szum informacyjny od pierwszych godzin w tej sprawie pokazuje, że śmierć gen. Petelickiego prędko nie zostanie przekonująco wyjaśniona. Dość przypomnieć, że w ciągu ostatnich 2 lat gen. Petelicki otwarcie krytykował rząd Donalda Tuska m.in. za skandaliczne śledztwo ws. katastrofy smoleńskiej. Ironią losu to Petelicki ujawnił treść SMS-a, którego otrzymali po tuż po katastrofie prezydenckiego samolotu, politycy PO. „Winni są piloci, którzy lądowali we mgle. Należy tylko ustalić kto ich do tego zmusił”. Wertując portale kilka godzin po odkryciu ciała generała można było mieć wrażenie, że został wysłany podobny SMS dotyczący jego osoby. „Generał popełnił samobójstwo. Pozostaje do ustalenia dlaczego”. Pierwsza na pytanie postanowiła odpowiedzieć niezawodna „Gazeta Wyborcza” pisząc o przegrywaniu przez niego walki z nałogiem… Piński
Dlaczego organizacje pracodawców popierają rządowy projekt podwyżki pensji minimalnej? Kilka dni temu (tutaj) informowaliśmy o planach podniesienia płacy minimalnej. Zwłaszcza wersja opublikowana w papierowej edycji NCZ! spotkała się z dosyć dużym odzewem. Otrzymaliśmy kilkadziesiąt listów. Czytelników zastanawiał zwłaszcza brak stanowczego sprzeciwu ze strony organizacji zrzeszających pracodawców, którzy jako jedna ze stron mają wpływ na określenie wysokości płacy minimalnej. Mnie konformistyczną postawa tych organizacji smuci ale nie dziwi.
Propozycja rządowa, która prawie na pewno wejdzie w życie, zakłada zwiększenie najniższego uposażanie osób zatrudnionych na umowę o pracę z 1500 zł do 1600 zł (brutto) miesięcznie. Oczywiście związkowcy zrzeszeni w Komisji Trójstronnej („instytucji dialogu społecznego” tworzonej przez przedstawicieli rządu, organizacji pracodawców i pracowników) zażądali większych pieniędzy dla osób najgorzej wykwalifikowanych, które teoretycznie są beneficjentami narzuconego przez państwo minimalnego wynagrodzenia. Pracodawcy zrzeszeni w organizacjach takich jak PKPP Lewiatan oczywiście wiedzą, że regulowana ustawą pensja powoduje wzrost kosztów pracy, który zwykle nie jest równoważony wzrostem wydajności pracownika. Podwyżka pensji minimalnej nawet o proponowane przez rząd 100 złotych brutto (plus 20,74 zł kosztów, które nie wchodzą w skład wynagrodzenia pracownika, ale muszą zostać opłacone przez pracodawcę: połowa składki emerytalnej i większa część składki rentowej) zmusi pracodawców do zwalniania osób, które mają najmniejsze doświadczenie i umiejętności nie wymagające specjalnych kwalifikacji. Ich obowiązki łatwo można scedować na pracowników trudniej zastępowalnych. Wzrośnie więc bezrobocie. Jak zauważył Andrzej Blikle (prezes Zarządu Stowarzyszenia Inicjatywa Firm Rodzinnych) pracodawcy „po prostu zwolnią tych wszystkich, których praca nie jest tyle warta, i żadne uchwały związków zawodowych czy Sejmu tego nie zmienią. Matematyki nie udało się pokonać nawet Związkowi Radzieckiemu.” Zwiększy się ilość zatrudnionych na tak znienawidzone przez związkowców „umowy śmieciowe”. Rozkwitnie „szara strefa”. Pomimo świadomości konsekwencji podwyżki płacy minimalnej, organizacje pracodawców („Lewiatan”, Konfederacja Pracodawców Polskich, Business Centre Club i Związek Rzemiosła Polskiego) poparły projekt rządowy. Nie ma się im co dziwić! Jak przypomniał „Tygodnik Solidarność” według regulacji przyjętych w 2005 roku wysokość najniższej płacy powinna rosnąć „co najmniej o prognozowany na dany rok wskaźnik inflacji powiększony o 2/3 wskaźnika realnego przyrostu PKB”. Prawo gwarantuje więc stopniowy wzrost pensji minimalnej. Gwarancję jej wzrostu stanowi także lobbing związkowców i masowane poparcie społeczeństwa, które narzucony przez ustawę wzrost płac traktuje jako jeden ze sposób zapewnienia „godnego życia”. Powszechne w społeczeństwie przekonanie o zaletach pensji minimalnej podtrzymuje “świat nauki” – starannie dobrani przez media głównego nurtu profesorowie tacy jak p. Mieczysław Kabaj. Naukowiec zatrudniony w Instytucie Pracy i Spraw Socjalnych uznał “płacę minimalną na poziomie 50 proc. średniego wynagrodzenia” za “podstawowy standard cywilizacyjny”, o który “trzeba walczyć”. Skoro “uważamy, że jesteśmy częścią UE” to nie powinniśmy lekceważyć unijnych “standardów socjalnych”. Pensję minimalną popiera także sejmowa “opozycja”, która w kwestii “robienia dobrze” ludziom pracy jest na lewo od koalicji PO i PSL! Stanisław Szwed – poseł Prawa i Sprawiedliwości – jako jeden z sukcesów rządu Kaczyńskiego wymienił podniesienie w 2007 r. płacy minimalną o 190 zł, co wiązało się z przekroczeniem granicy 40 proc. w relacji do średniej płacy. Arkadiusz Mularczyk z Solidarnej Polski przypomniał, że choć “w Polsce już 20 lat mamy system kapitalistyczny, 7 lat jesteśmy w UE” to “zarobki (…) mamy cztery, pięć razy mniejsze niż w krajach Europy Zachodniej”. Podniesienie płacy minimalnej to dla Mularczyka nie tylko jeden ze sposobów dogonienia zachodnich krajów Europy ale także przejaw troski o “kolejne setki tysięcy Polaków”, którzy pozbawieni godnych zarobków “wyemigrują z Polski”. Na tle takich wypowiedzi rozsądnie zabrzmiała Izabela Mrzygłocka (PO), która uznała, że “ustalenie dzisiaj płacy minimalnej na poziomie dwa razy wyższym niż obecnie” spowoduje, że “skutki prawdopodobnie okażą się przeciwne do zakładanych” ponieważ “pensja otrzymywana przez pracownika jest kosztem ponoszonym przez pracodawcę”. Gdy ten koszt “okaże się nadmierny, firma upadnie lub zacznie działać w szarej strefie”. Proszę zwrócić uwagę, na zastrzeżenie, które poczyniła pani posłanka. Mrzygłocka uznała, że DWUKROTNE zwiększenie pensji minimalnej (a co z podwyżką o 15, 33, 40 %?) jest DZISIAJ (co będzie jutro? co będzie przed kolejnymi wyborami?) nieopłacalne dla samych pracowników… W sytuacji gdy przewodniczący „Solidarności” Piotr Duda z łatwością zebrał na początku tego roku 350 tys. podpisów pod ustawą zrównującą pensję minimalną z 50 proc. średnim wynagrodzeniem, gdy przedstawiciele PiS, SP, SLD i RP licytują się na wysokość minimalnego wynagrodzenia, gdy PO i PSL w najlepszym razie ograniczają się do szukania korzystnego dla związkowców „kompromisu”, trudno wymagać od organizacji pracodawców asertywności, która i tak nie przeniesie wymiernych skutków. Skoro narażamy się społeczeństwu (w Polsce wciąż pokutuje obraz “pracodawcy krwiopijcy”) i związkowcom to nie ma sensu wchodzić w konflikt z rządem. Bezpieczniej poprzeć jego projekt jako mniejsze zło… Mimo to warto zacytować kilka fragmentów, które bez rozgłosu, na swoich stronach, opublikował „Lewiatan”. W oficjalnym komunikacie organizacja podkreśliła, że podwyższanie minimalnego wynagrodzenia bez powiązania ze wzrostem produktywności pracowników spowoduje „wzrost kosztu pracy wszystkich pracowników, znaczące pogorszenie relacji kosztu pracy do produktywności, zmniejszenie popytu na pracę i obniżenie konkurencyjności naszej gospodarki”. Godna uwagi jest zwłaszcza uwaga o związku płacy minimalnej ze wzrostem kosztu pracy wszystkich pracowników. Jak zauważył „Lewiatan” „relacje wynagrodzeń pracowników o zróżnicowanych kwalifikacjach i produktywności muszą być w przedsiębiorstwach zachowane”. Dlatego „podniesienie wynagrodzenia pomocnika murarza (zwykle – dop. red.) wymusza podniesienie wynagrodzenia murarza. Ustawowo narzucony i wyprzedzający wzrost produktywności wzrost kosztu pracy, powoduje zmniejszenie opłacalności zatrudniania i w konsekwencji ograniczenie zatrudnienia, w szczególności pracowników o niskich kwalifikacjach w regionach słabych gospodarczo”. Blazej Gorski
Tu 154 M zostanie pocięty przed transportem do Polski Polska prokuratura zamierza pociąć wrak samolotu Tu – 154 M, który rozbił się na lotnisku w Siewiernyj 10 kwietnia 2010 roku. Maszyna została już wcześniej pokawałkowana przez rosyjskie służby, ale prokuratorzy twierdzą, że w obecnym kształcie jej transport do Polski nie jest możliwy. Transport samolotu planowany jest na jesień tego roku. Mimo, że od katastrofy smoleńskiej minęły już ponad dwa lata, polscy prokuratorzy twierdzą, że dopiero teraz strona rosyjska wyraziła zgodę na to by Polska mogła odebrać swoją własność. Pocięty i umyty wrak Tu – 154 M zostanie podzielony na jeszcze mniejsze kawałki. Wszystko dlatego, by umożliwić jego transport. Rozpatrywane są trzy sposoby przetransportowania szczątków: ciężarówkami, koleją albo drogą powietrzną. Od wyboru metody zależy to, w jaki sposób wrak zostanie pocięty. Prokurator Andrzej Seremet nie widzi żadnego problemu w tym, że maszyna będzie pokawałkowana. Jak stwierdził, polscy śledczy zbadali już wrak samolotu. Nieco mniej entuzjastycznie wypowiada się pełnomocnik części rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej, Bartosz Kownacki. Jego zdaniem wiele zależy od staranności śledczych. Jeżeli rozcinane fragmenty wraku zostaną odpowiednio oznaczone, sporządzona zostanie odpowiednia dokumentacja fotograficzna, a czynności nagrane zostaną na kamerę video, to wtedy pocięcie nie wpłynie istotnie na wartość dowodową wraku. Pomysł pocięcia Tu– 154 M jednoznacznie negatywnie ocenia z kolei Antoni Macierewicz, poseł PiS. Jego zdaniem doprowadzi to do obniżenia wartości dowodowej wraku. Mirosław Dakowski
"KTO MIECZEM WOJUJE...", CZYLI TAJEMNICA ZAŁĄCZNIKA 4.11 Komisja Millera publikując swój raport 29 lipca 2011 roku, potwierdziła główne tezy MAK, według której przyczyną katastrofy samolotu TU 154M w dniu 10 kwietnia 2010 roku był błąd pilota, polegający na zejściu maszyną na wysokość zaledwie 5 metrów. O dalszym biegu wypadków przesądzić miała smoleńska brzoza, która wyrosła niespodziewanie na drodze lotu tupolewa. Jeden z ekspertów komisji Millera, pan Jedynak stwierdził nawet w porywie szczerości, że gdyby nie ta brzoza, samolot zapewne nie uległby rozbiciu, gdyż wylądowałby awaryjnie. Wszystkiemu winna była pancerna brzoza, która ściągnęła nieszczęście na polską delegację, a kontakt z nią miał wprawić samolot w niekontrolowany obrót w lewo, powodując obrócenie samolotu podwoziem do góry, co miało być zabójcze dla pasażerów.
A jak było naprawdę? Eksperci ZP na czele z profesorem Kazimierzem Nowaczykiem wiele miesięcy spędzili na żmudnych analizach, w których starali się odtworzyć rzeczywisty przebieg wydarzeń z 10 kwietnia 2010 roku, gdyż oficjalna wersja była na tyle niespójna i niefizyczna z naukowego punktu widzenia, że w kręgach naukowców od początku budziła poważne wątpliwości. Profesor Nowaczyk na podstawie danych z oficjalnych raportów, znajomości praw fizyki i właściwości aerodynamicznych samolotu , a przede wszystkim na podstawie danych uzyskanych z firmy produkującej systemy TAWS i FMS (Universal Avionics System) stworzył najbardziej prawdopodobną trajektorię lotu TU 154 M z dnia tragedii. Już kilka miesięcy temu w swoich prezentacjach udowodnił, że polski samolot w miejscu, gdzie rośnie pancerna brzoza, znajdował się kilkanaście metrów wyżej, niż podawała to komisja MAK i Millera. Według profesora Nowaczyka tupolew nigdy nie znalazł się poniżej 20 metrów nad poziomem pasa, toteż nie jest możliwe, aby zahaczył skrzydłem o brzozę, co potwierdziły symulacje profesora Biniendy. Naukowiec z Akron udowodnił, że właściwości konstrukcyjne skrzydła powodowały, iż z powodzeniem ścięłoby brzozę, nie tracąc nic ze swoich właściwości. Po ogłoszeniu wyników przez ekspertów ZP zarówno członkowie komisji Millera, jak i politycy rządzącej partii, a także pomniejsi oddelegowani na odcinek smoleński w Internecie, udowadniali, że ekspertów zespołu dopadła mania prześladowcza, ciężka paranoja, tudzież inne schorzenie, powodujące utratę trzeźwej oceny faktów i dowodów w sprawie. Ileż to się naklikali i nagardłowali co poniektórzy, z profesorem Artymowiczem na czele, aby udowodnić, że trajektoria komisji Millera jest jedyną słuszną, opartą na rzetelnych dowodach, a profesor Nowaczyk nie ma pojęcia, o czym mówi. Tymczasem los bywa okrutny, a kłamstwo ma zazwyczaj krótkie nogi. Panowie z komisji Millera oraz ich polityczni zwierzchnicy najwyraźniej nie docenili determinacji zwykłych obywateli Rzeczypospolitej, zarówno tych w kraju, jak i poza jego granicami w dążeniu do poznania prawdy o śmierci polskiego prezydenta, generałów i wielu ludzi ważnych dla naszego państwa. Profesor Nowaczyk analizując dane, doprecyzowując ostatnie sekundy lotu tupolewa sięgnął po wizualizacje będące załącznikami do raportu Millera. Szczególnie istotny okazał się załącznik 4.11, na którym pokazano symulację lotu TU 154 M w ostatnich sekundach. W wizualizacji kluczowe okazały się parametry wysokości podawane na trzech wysokościomierzach. Dane do wysokościomierzy widocznych na symulacji zostały wprowadzone przez samą komisję Millera na podstawie zapisów skrzynki parametrów lotu, a ich wiarygodność potwierdził przewodniczący PKBWL Maciej Lasek. Zdumiewające jest to, że te parametry zaprzeczają nie tylko samej wizualizacji, ale i wnioskom raportu Millera. W momencie uderzenia w brzozę samolot był na wysokości 591 stóp, co w przeliczeniu na metry daje 180 m. Uwzględniając fakt przestawienia wysokościomierza przez I pilota, a także różnicę wynikającą z nachylenia zbocza można łatwo oszacować, że samolot w chwili przelotu nad brzozą znajdował się na wysokości około 20 metrów, a nie jak chce MAK i Miller 5,1m! Mamy zatem sytuację wręcz niebywałą, niczym z kiepskiego kryminału: oto komisja państwowa, badająca największą tragedię w powojennej historii Polski nie tylko posunęła się do ukrycia pewnych danych (TAWS#38), nie tylko zlekceważyła fakt, ze samolot po minięciu brzozy leciał jeszcze 140 m prosto, przy niezmienionym kursie, co wyklucza beczkę autorotacyjną, ale co najgorsze i najbardziej szokujące, ta sama komisja w sposób absolutnie niezrozumiały zbudowała fałszywą trajektorię lotu, narrację wypadkową, która nie znajduje potwierdzenia w parametrach lotu, które sama opublikowała. Wobec tych faktów nie można pozostać obojętnym, gdyż jest to kolejny dowód na to, że samolot nie miał kontaktu z brzozą, nie wykonał beczki autorotacyjnej a tym samym tragedia i śmierć wszystkich pasażerów nastąpiła w wyniku innego, gwałtownego zdarzenia, którego początek najprawdopodobniej miał miejsce w tak skrzętnie ukrywanym punkcie TAWS#38.
Martynka
Szewczak: Nie będzie zysków z EURO O bilansie EURO, możliwych zyskach i ewentualnych stratach po Mistrzostwach Europy portal Stefczyk.info rozmawia z głównym ekonomistą SKOK Januszem Szewczakiem. Stefczyk.info: W mediach zaczyna się podsumowanie EURO 2012. Gazety szacują bilans zysków i strat. Czy na Mistrzostwach Europy Polska mogła zarobić? Janusz Szewczak: Kraje, które w ostatnich latach organizowały wielkie imprezy sportowe, mają obecnie spore problemy. Grecja miała u siebie Olimpiadę, Portugalia Mistrzostwa Europy. One są w ciężkiej sytuacji. Bowiem takie imprezy to zabawa elit. Najczęściej to rzucanie się również z motyką na słońce.
W naszym przypadku także? Oczywiście. Przecież EURO będą nas kosztowały w okolicach 80-90 miliardów złotych. Znaczna część tej sumy to wydatki na kredyt. EURO oznacza więc kolejne zadłużanie się. Sam Krajowy Fundusz Drogowy w Polsce jest już zadłużony na około 40 miliardów złotych. Budowa stadionów również odbywała się na kredyt. Często samorządy obecnie są przez to na skraju bankructwa. Wydatki idą w miliardy złotych. Zadłużone są budżety miast, jak również spółki miejskie.
Będziemy mieli jakieś zyski? Zysków nie będzie. Zyski pójdą do UEFA. Wyliczenia usłużnych spółek, które mówią, że Polska będzie miała wielkie zyski z ruchu turystycznego przez lata, można wsadzić między bajki. Tego, ilu turystów będzie w najbliższych latach w Polsce, nikt nie wie. Co więcej, okazuje się obecnie, że kibiców w czasie EURO jest znacznie mniej niż się spodziewano, a dodatkowo oni nie wydają specjalnie dużo w kraju. To byli często kibice jednodniowi. EURO się już kończy, co znaczy, że kibiców będzie już znacznie mniej. EURO trwa krótko, a długi będziemy spłacać latami. Będziemy płacić za fanaberię rządzących.
Po co nam to więc było? Obecna kasta rządząca lubi "haratać w gałę". Dzięki euro Grzegorz Lato zarobi spore pieniądze, zarobi trener Smuda oraz drużyna piłkarska. Zarobi także UEFA. Polacy z tego mieć niczego nie będą. Nie będzie żadnego uzysku. Może się nawet okazać, że po EURO pozostanie wiele niezapłaconych faktur, a my będziemy musieli jeszcze pokrywać straty. Pamiętajmy również, że wiele firm budujących na EURO drogi czy stadiony zbankrutowało. To będzie pociągało za sobą konieczność pokrywania roszczeń. Budżet będzie musiał wziąć na siebie zobowiązania. Dodatkowo zostaną nam drogie w utrzymaniu stadiony. W Portugalii część zbudowanych na EURO obiektów trzeba było zburzyć, ponieważ nie było na nie pieniędzy. Bilans może być bolesny. W portfelach Polaków, ani w budżecie nie będzie widać specjalnych wpływów. Budżet państwa może pod koniec roku znaleźć się pod silną presją.
Rozmawiał TK
Wildstein: Sprawa Kiszczaka to lekcja nieodpowiedzialności moralnej Trzeba będzie wykonać sporo pracy, by skutki takich ponurych lekcji - jak wynik procesu Kiszczaka (na zdjęciu) - wyplenić ze społeczeństwa - mówi portalowi Stefczyk.info znany publicysta Bronisław Wildstein. Stefczyk.info: Do sądu wpłynęła opinia biegłych, z której wynika, że Czesław Kiszczak jest bezterminowo niezdolny do udziału w procesie dotyczącym masakry w kopalni “Wujek” oraz “Manifest Lipcowy”. Teraz sąd powinien wygasić proces przeciwko Kiszczakowi. Jak Pan to komentuje? Bronisław Wildstein: Niestety potwierdza się to, że przestępcy i zbrodniarze komunistyczni są w Polsce bezkarni. Jeśli już nie ma innych pretekstów, by sprawę oddalić, mówi się o stanie zdrowia, wieku. Wiadomo, że komunistyczni zbrodniarze nie młodnieją, a ciągnięcie sprawy kilkanaście lat, jak miało to miejsce przy okazji procesu dot. masakry z 1970 roku, sprawia, że oskarżeni umierają lub przestają być zdolni do udziału w procesie. Trzeba walczyć o ukaranie takich zbrodniarzy jak Kiszczak, choć coraz bardziej ewidentne staje się, że ich się ukarać nie da. Mamy do czynienia z sytuacją jednoznaczną - polski wymiar sprawiedliwości nie chce osądzić komunistycznych zbrodniarzy.
Dlaczego? Ponieważ sam wyrasta korzeniami z tego systemu, środowiskowo i strukturalnie. To pokazuje sytuację, w jakiej żyjemy. My nie mamy do czynienia z państwem prawa. Grzech pierworodny, jaki miał miejsce na początku III RP, polegał na zakwestionowaniu idei sprawiedliwości w Polsce. Konsekwencje tego są widoczne i dziś. To będzie się kładło cieniem na wymiarze sprawiedliwości, etyki, podejściu do prawa w Polsce.
Często słyszy się, że wystarczy, by zbrodniarze umarli, a wtedy sytuacja sama się uzdrowi To opinie niedorzeczne i nierozumne. Patologia nie sprowadza się do jednej osoby, którą III RP odziedziczyła z czasów PRL. Nie. Ci ludzie, ci sędziowie, przeniesieni w całości z czasów PRL do Polski demokratycznej, tworzą jako środowisko normy, etos, postawy. To promieniuje, dziedziczy się i klonuje. To jest znacznie dłuższe zjawisko niż życie jednej osoby. To będzie nadal widoczne. My nie mamy państwa prawa, mamy państwo prawników, pełne patologii. To jest skutek nie rozliczenia PRLu i tego środowiska.
Rozliczenie sędziów było szczególnie ważne? Sprawiedliwość, sprawiedliwy wymiar sprawiedliwości jest emanacją sprawiedliwego państwa. Tymczasem to, że w Polsce ten obszar tak bardzo szwankuje jest skutkiem braku rozliczeń z czasów transformacji. To, co widzimy i obecnie, to jest lekcja nieodpowiedzialności moralnej. Z jednej strony nawołuje się do odpowiednich zachowań, odpowiedzialności itd. Jednak z drugiej strony demonstracyjnie pokazujemy, że wystarczy być dobrze ustosunkowanym, by nie odpowiadać nawet za zbrodnie. To jest lekcja, która trafia do społeczeństwa. To zostaje w świadomości ludzkiej. Trzeba będzie wykonać sporo pracy, by skutki takich ponurych nauk wyplenić ze społeczeństwa. Rozmawiał saż
KRRiTV uratowana Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji (KRRiT) za rok 2011 i niestety, wszystko wskazuje na to, że jej sprawozdanie zostanie przez Sejm RP przyjęte. Mimo, że sprawozdanie jest niezwykle obszerne, sejmowa debata skoncentrowała się na dwóch wątkach: poważnym zagrożeniu upadłością telewizji publicznej, a także nieprzyznaniu miejsca na multipleksie 1 TV Trwam. Niestety, rządząca koalicja Platformy i PSL, której przedstawiciele zasiadają w KRRiT, wcale nie uważa aby w tych dwóch sprawach cokolwiek zawiniła i dlatego jej posłowie wnioskowali aby przyjąć sprawozdanie Rady. KRRiT do tej pory nie zrobiła nic, żeby ratować media publiczne. Abstrahując już od faktu, że media publiczne od kliku lat nie spełniają swoich podstawowych funkcji, to mimo wszystko ich istnienie i prawidłowe funkcjonowanie jest postawą demokracji w naszym kraju. Jeżeli nawet mamy poważne zastrzeżenia do obecnego ich funkcjonowania, to powinniśmy być za tym aby polskie państwo miało środki zapewniające istnienie mediów publicznych, ponieważ ich brak, bardzo negatywnie odbija się na przestrzeganiu demokratycznych standardów. W kilku krajach Europy Środkowo-Wschodniej zbyt pochopnie, pozbyto się mediów publicznych i w tej chwili kraje te mają poważne problemy z funkcjonowaniem demokracji ponieważ media prywatne, nie są skłonne do realizacji funkcji publicznych. Kwota abonamentu corocznie jest coraz mniejsza i w roku 2011 w przypadku telewizji publicznej wpłaty z tego tytułu stanowiły zaledwie kilkanaście procent wszystkich dochodów TVP, co w praktyce oznacza już w tym roku konieczność prywatyzacji 16 ośrodków regionalnych. Pojawiają się sugestie, że współwłaścicielami tych ośrodków powinni być marszałkowie województw ale to oznacza, że nie będziemy mieli do czynienia z telewizyjnymi ośrodkami TVP ale tubami propagandowymi partii politycznych na poziomie regionów. KRRiT w tej sprawie nie ma nic do powiedzenia oprócz tego, że trzeba upoważnić nie tylko służby skarbowe do sprawdzenia płacenia abonamentu radiowo-telewizyjnego ale nawet listonoszy, którzy mieliby sprawdzać, czy w odwiedzanych gospodarstwach domowych są odbiorniki radiowe albo telewizyjne od których właściciele nie odprowadzają opłat. Druga poważna sprawa to nie przyznanie miejsca na multipleksie 1 telewizji Trwam. Tak naprawdę w sprawozdaniu nie ma wyjaśnienia dlaczego fundacja Lux Veritatis nie otrzymała tej koncesji mimo tego, że jej sytuacja ekonomiczno-finansowa była najlepsza spośród podmiotów, które o tę koncesję się ubiegały. Okazuje się, że zdaniem Rady bardziej wiarygodne finansowo w procesie koncesyjnym od fundacji Lux Veritatis, były podmioty które regulowały swoje zobowiązania finansowe średnio w ciągu 480 dni (a więc w ciągu prawie 1,5 roku) albo takie które miały ujemne kapitały. To właśnie dlatego aby tego rodzaju fakty nie wyszły na jaw, KRRiT bardzo broniła się przed zbadaniem procesu koncesyjnego na miejsca na multipleksie przez NIK. Tylko ta instytucja była w stanie zbadać nie tylko legalność decyzji KRRiT ale także jej celowość, gospodarność i rzetelność, a w przypadku tych kryteriów decyzja Rady jest wręcz kuriozalna. Bo jak można uznać za rzetelne przyznanie koncesji firmom, które regulują swoje zobowiązania w ciągu 480 dni (a więc w ciągu prawie 1,5 roku) albo firmie która ma ujemne kapitały? Konsekwencją tego, że koncesje zostały przyznane firmom bez majątku i kapitału jest to, że KRRIT musiała natychmiast po ich przyznaniu rozłożyć opłaty koncesyjne na raty. „Zaprzyjaźnionym firmom” KRRiT rozłożyła je na 114 rat co oznacza, że opłata koncesyjna wynosząca około 11 mln zł dla każdej z nich, jest rozłożona na kilkanaście lat, mimo tego, że Rada badając kondycję ekonomiczno-finansową firm ubiegających się o koncesje zakładała, że opłaty koncesyjne zostaną opłacone jednorazowo. KRRiT ocaleje więc głównie dlatego, że toleruje niszczenie mediów publicznych (a nuż uda się je sprywatyzować za grosze), a także dlatego, że zastopowała możliwość nadawania na multipleksie 1 telewizji Trwam. Okazuje się, że dla obecnych właścicieli III RP, dobrze byłoby aby telewizja publiczna jak najszybciej, stała się telewizją prywatną, a taka telewizja jak Trwam, była możliwie jak najdłużej telewizją niszową. Zbigniew Kuźmiuk
Oszukańcze emerytury i emerytalne oszustwo – prof. Grażyna Ancyparowicz Jak łatwo, skutecznie i bez większego ryzyka zdobyć fortunę? Zawłaszczając w majestacie prawa publiczne pieniądze. Kto za to zapłaci? Państwo, czyli podatnicy. Co zrobić, żeby uzyskać ich zgodę? Nastraszyć, a potem obiecać złote góry. W taki sposób, pod hasłem reformy emerytalnej, oszukano miliony Polaków. W ciągu niespełna 12 lat przepompowano do OFE 180 mld zł. Skąd wzięły się te pieniądze? Z pożyczek. Kto pożyczał? Wszyscy ministrowie finansów. Dlaczego nie mogą tego robić nadal? Bo nie pozwala im na to Komisja Europejska. Jaka czeka nas przyszłość? Nędzna, jeśli pozwolimy wodzić się za nos. Historię polskiego długu publicznego można podzielić na dwa okresy. W latach 1989-1998 mieliśmy do czynienia z długiem odziedziczonym po Polsce Ludowej, który częściowo umorzono, a resztę spłacono z naszych podatków. Budowany w III Rzeczpospolitej system fiskalny zaczął działać sprawnie pod koniec dekady, rokując szanse zrównoważenia sektora finansów publicznych i zahamowania tempa wzrostu długu publicznego. Wtedy zaczął się drugi etap zadłużania państwa, bo w 1999 r. weszła w życie reforma ubezpieczeń społecznych. Liczby mówią same za siebie. Od 1 stycznia 1999 r. do 31 grudnia 2012 r. polski dług publiczny wzrósł z 237 mld zł do 859 mld zł (3,6 razy). W tym czasie na uzupełnienie niedoboru środków Funduszu Ubezpieczeń Społecznych (FUS) przeznaczono 455 mld zł (73% przyrostu zadłużenia polskiego sektora finansów publicznych). Były to głównie dotacje do emerytur i refundacja składek przekazanych do OFE. Klasyczna emerytura jest podstawą utrzymania ludzi niezdolnych do pracy z racji podeszłego wieku. Emerytura kapitałowa to szczególna forma obarczonych ryzykiem inwestycji, dostępna dla osób o relatywnie wysokich zarobkach. Mariaż klasycznej emerytury z kapitałową już w założeniu był absurdem. Zakład ubezpieczeń inwestuje wyłącznie kapitały własne i rezerwy techniczno-ubezpieczeniowe, nigdy – składki. Wyjątkiem jest dobrowolne ubezpieczenie na życie z funduszem inwestycyjnym na ryzyko ubezpieczającego. Czyżby autorzy reformy byli ignorantami? Nie sądzę. Chodziło im raczej o otwarcie polskiego rynku dla zagranicznych korporacji finansowych i zmuszenie (perswazją i prawem) Polaków, by zasilali składką emerytalną prywatne spółki kapitałowe. Pogłębiającą się niewydolność finansową klasycznego systemu ubezpieczeń społecznych obłudnie przypisano niekorzystnym warunkom demograficznym. Jej rzeczywiste przyczyny tkwiły w błędnej koncepcji reformy, w szkodliwych dla FUS, lecz korzystnych dla świadczeniobiorców zmianach ustawowych, w tolerowaniu nierzetelnych zachowań płatników. Dochody FUS obniżono, nakazując przekazywanie 37,5% składki do otwartych funduszy emerytalnych i uzupełniając ten niedobór wyprzedażą majątku narodowego i kredytem. Łamiąc zasadę solidaryzmu ubezpieczeniowego, ustawowo ograniczono pobór składki emerytalno-rentowej do 250% prognozowanej kwoty wynagrodzenia. Ponadto, szkodliwe dla równowagi FUS było i jest:
zwolnienie pracodawców z obowiązku odprowadzania składki od umów cywilno-prawnych zawartych z obcymi pracownikami;
przyznanie na dwa lata ulgi w składce emerytalno-rentowej osobom rozpoczynającym bądź wznawiającym (po 5 letniej przerwie) pozarolniczą działalność gospodarczą;
obniżenie do 60% podstawy wymiaru składki emerytalno-rentowej osobom prowadzącym działalność na własny rachunek, wykonującym wolne zawody, twórcom, artystom, menedżerom, właścicielom spółek z o.o. i spółek osobowych;
zredukowanie (od 2007 r.) stawek w ubezpieczeniach rentowych (na czym pracodawcy zyskali krocie, a ubezpieczeni – grosze); do dziś nie przywrócono pierwotnej wysokości tych stawek;
objęcie obowiązkiem odprowadzania składki na ubezpieczenia chorobowe tylko pracowników zatrudnionych na podstawie umów zdefiniowanych w kodeksie pracy;
arbitralne zmniejszenie stawek w ubezpieczeniach następstw nieszczęśliwych wypadków przy pracy i chorób zawodowych.
Proces niszczenia systemu pracowniczych ubezpieczeń społecznych polegał także na tolerowaniu przez organa kontroli finansowej państwa opóźnień w przekazywaniu składek. Obciążało to ZUS kosztami odsetek wobec banków i OFE. Powszechnie lekceważono obowiązek naliczania i odprowadzania składki ubezpieczeniowej od umów cywilnoprawnych, w przypadkach gdy zawarcie takiej umowy było jedynym tytułem do ubezpieczenia społecznego. (Przyczyniło się to m.in. do popularyzacji tzw. umów śmieciowych, łamiących normy kodeksu pracy). Wydatki FUS rosły w ślad za wzrostem liczby świadczeniobiorców, co wynikało nie tylko z demografii, w pewnej chwili było podyktowane względami humanitarnymi, a częściowo – populizmem. Kierowanie zredukowanych pracowników na wcześniejsze emerytury bądź liberalnie przyznawane renty stanowiły od lat 80. XX wieku skuteczną formę obrony przed chronicznym bezrobociem. Można to zrozumieć i zaakceptować. Trudno natomiast znaleźć racjonalne powody uprzywilejowania osób, które osiągnęły ustawowy wiek emerytalny. Przed reformą ich świadczenie ulegało zawieszeniu po przekroczeniu 130% przeciętnego wynagrodzenia, teraz – nie. Niejasne są motywy, jakimi kierowano się dając prawo do pobierania (między styczniem 2008 r. a wrześniem 2010 r.) emerytury bez konieczności rozwiązania stosunku pracy. Opóźniono o trzy lata termin wprowadzenia emerytur pomostowych. Wielu Polaków skorzystało z wcześniejszych emerytur, by uniknąć negatywnych skutków zmiany algorytmu świadczenia.
Skutki tego rozwiązania ilustruje tabela Argument, że reforma emerytalna byłapotrzebna, by uwolnić państwo od dotacji do emerytur jest – w świetle oficjalnych statystykMF, ZUS, KNF – fałszywy. Państwo będzie musiało dopłacać (w cenach 2012 r.) po 88 zł miesięcznie każdemu, kto uzyskiwał przeciętne wynagrodzenie i odprowadzał składkę emerytalną przez 30 lat do ZUS. Jeśli 5 mln takich emerytów (1/3 ubezpieczonych) dożyje 81 lat, państwo będzie musiało wydać prawie 100 mld zł na dofinansowanie świadczeń dla nich. Jeśli emeryt będzie żył dłużej, jego kapitał emerytalny wyczerpie się, państwo będzie musiało dotować całą emeryturę. Ponadto niezbędne będą dotacje do emerytur dla osób, które nie zdołały – ze względu na niskie uposażenie – zebrać kapitału emerytalnego.W krótkim okresie nie zmniejszą się dotacje do emerytur służb mundurowych, wzrosną (ze względu na waloryzowane uposażenia) dotacje do świadczeń otrzymywanych przez sędziów i prokuratorów w stanie spoczynku. Czy w sytuacji tak silnego obciążenia budżetu państwa dotacjami do FUS i OFE możliwe będzie zachowanie uprawnień do klasycznej emerytury, nabytych przez osoby urodzone przed 1 stycznia 1949 roku? Wątpliwe. Reforma emerytalna prowadzi do załamania finansow publicznych i katastrofy cywilizacyjnej w Polsce. Rząd stara się ten moment odwlec. Częściowo działa z własnej inicjatywy, częściowo pod presją Unii Europejskiej. Od 7 lipca 2009 r. Polska została bowiem (po raz drugi) poddana procedurze nadmiernego deficytu. Oznacza to, że najpoźniej do 2013 r. musi zredukować niedobór budżetów instytucji rządowych i samorządowych do 3% PKB. Minister finansow robi tyle, ile może wytrzymać polskie społeczeństwo, ale deficyt budżetu państwa jest wciąż zbyt wysoki. Po pierwszym kwartale 2012 r. deficyt budżetu państwa stanowił 65,6% całorocznego niedoboru. Jednym z najnowszych pomysłów, rokującym w najbliższych dwóch – trzech latach oszczędności budżetowe szacowane na 1 mld zł rocznie, jest wydłużenie wieku emerytalnego do 67 lat. Forsowanie tej budzącej ostry protest społeczny quasi-reformy przypisuje się dążeniom do poprawy wizerunku Polski wobec rynkow finansowych. Jest w tym trochę prawdy, choć raczej chodzi tu o utrzymanie niż poprawę ratingu. Można wymienić jeszcze co najmniej dwa powody determinacji rządu i popierających go w tej sprawie lobbystow. Po pierwsze, wydłużenie wieku emerytalnego oznacza, że otwarte fundusze emerytalne będą dłużej dysponować naszymi pieniędzmi. Skorzystają na tym powiązani z OFE (lub ich macierzystymi korporacjami) inwestorzy giełdowi. Po drugie, do wyborów jeszcze daleko, ludzie zapomną do tej pory o niepopularnej decyzji. W skali masowej katastrofalne skutki reformy emerytalnej ujawnią bowiem dopiero za 8-10 lat, ale wtedy będą już nieodwracalne dla milionów Polakow. Czy można uniknąć tego zagrożenia? Tak, ale to temat na trochę inne opowiadanie. Prof. Grażyna Ancyparowicz
Patriotyzm ci z PO, którzy zlikwidowali suwerenność Rzeczypospolitej, kończyli przecież szkoły, w których obowiązkowa była i historia i wychowanie patriotyczne...” Jeżdżę po Polsce już ćwierć wieku, odbyłem parę tysięcy spotkań – i rzadko się zdarza, by padło pytanie, z ktorym już się uprzednio nie zetknąłem. Ale ostatnio coś takiego się zdarzył. Młody człowiek, ubrany w garnitur z muszką, spytał:
„Czy nie obawia się Pan, że w szkolnictwie prywatnym może zostać zaniedbane wychowanie patriotyczne? Czy Pan uważa, że te postawy wynosi się z domu, a nie ze szkoły?”
Odpowiedziałem: „Proszę Pana: w XV, XVI wieku nie było szkolnictwa państwowego – a ludzie byli nastawieni bardziej patriotycznie niż dzisiaj... A widział Pan te wszystkie flagi na samochodach? Czy ci ludzie powiesili je dlatego, że ich nauczono patriotyzmu w szkołach?” I chyba przekonałem pytającego. Powinienem był jeszcze dodać: „Natomiast ci z PO, którzy zlikwidowali suwerenność Rzeczypospolitej, kończyli przecież szkoły, w których obowiązkowa była i historia i wychowanie patriotyczne...” Chciałbym przyponieć też casus pewnego posła SLD z Łodzi (nazwiska nie wymienię), który nie tak dawno ulokował powstanie warszawskie w 1982 roku. Przecież ten facet chodził do szkoły z pełnym programem historii. I co: czy mu to pomogło? Nazwiska nie wymieniam nie tylko z litości, ale i z wyrachowania. W d***kracji obowiązuje bowiem zasada: „Niech piszą, co chcą – byle z nazwiskiem”. Wymieniając jego nazwisko zrobiłbym jegomościowi reklamę. I jeszcze dzięki temu wygrałby wybory – bo przecież cymbałów, którzy nie znają dat powstań jest bardzo dużo – i jeśli wszyscy na niego zagłosują, to dostanie znacznie więcej głosów niż zazwyczaj dostaje SLD. Zagłosują na nswojego chłopa! JKM
Dowód Merty na zespole Po publikacji "Naszego Dziennika" Zniszczenie dowodu osobistego oraz zaginięcie obrączki wiceministra kultury śp. Tomasza Merty, a także konfrontacja analiz prof. Kazimierza Nowaczyka z Baltimore z ustaleniami komisji Millera dotyczących trajektorii lotu rządowego tupolewa - to tematy, którymi zajmie się dziś Zespół Parlamentarny ds. Zbadania Przyczyn Katastrofy Tu-154 M z 10 kwietnia 2010 roku.
- Będziemy chcieli wrócić do skandalicznej sprawy przemilczanej przez wszystkie media, poza "Naszym Dziennikiem", który podniósł sprawę niszczenia rzeczy należących do śp. Tomasza Merty, do czego najprawdopodobniej doszło na terenie Ministerstwa Spraw Zagranicznych. To jest sprawa szokująca, nad którą nie sposób przejść do porządku dziennego. A mam wrażenie, że nie tylko media, ale też rząd tak właśnie robią, nie wyciągając żadnych konsekwencji od szefa MSZ Radosława Sikorskiego - mówi szef zespołu poseł Antoni Macierewicz.
- Cieszę się, że zespół zajmie się tą sprawą. Uważam, że minister Sikorski powinien wytłumaczyć się z okoliczności niszczenia rzeczy śp. Tomasza Merty także przed Komisją Spraw Zagranicznych - ocenia Bartosz Kownacki, pełnomocnik rodziny wiceministra kultury.
Trajektoria lotu Tu-154M Podczas posiedzenia zespołu zostanie też przedstawiona najnowsza analiza prof. Kazimierza Nowaczyka, fizyka z Uniwersytetu Maryland, dotycząca trajektorii lotu rządowego tupolewa. Rzecz dotyczy zapewnień członków Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego, że tylko oni dysponują prawdziwymi danymi ze skrzynki parametrów lotu, na podstawie której została odtworzona trajektoria lotu rządowego tupolewa. Jak pamiętamy, wnioski komisji Millera sprowadzały się w tej kwestii m.in. do stwierdzeń, iż załoga Tu-154M korzystała z niewłaściwego wysokościomierza. Podczas konferencji "Mechanika w lotnictwie", która odbyła się w końcu maja br. w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, zgromadzeni tam polscy inżynierowie próbowali przekonać również obecnych członków komisji Millera do podjęcia konfrontacji swoich ustaleń w tej kwestii ze współpracownikami parlamentarnego zespołu smoleńskiego, których reprezentuje prof. Kazimierz Nowaczyk z Baltimore. Bez skutku. Na konferencji byli obecni trzej członkowie komisji Millera powołanej do zbadania katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku: Maciej Lasek, wiceprzewodniczący podkomisji lotniczej i obecny przewodniczący Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, Stanisław Żurkowski, przewodniczący podkomisji technicznej i były przewodniczący PKBWL, a także Piotr Lipiec, również członek PKBWL, specjalista od zapisów rejestratorów lotów. Eksperci komisji Jerzego Millera twierdzą, że nie można wytyczyć trajektorii lotu Tu-154M w oparciu o wykresy sporządzone przez rosyjski MAK. Piotr Lipiec twierdził nawet, że ktoś, kto opiera się tylko na wykresach z raportu MAK, nie może wiarygodnie opisać toru lotu. Jednak prof. Nowaczyk nigdy nie powoływał się na te wykresy. Komisja Millera odczytywała czas i wysokość samolotu z rejestratorów, potem dopasowywała uzyskane punkty do położenia geograficznego w oparciu o zarejestrowane przez FMS i TAWS współrzędne pobierane z odbiornika GPS. Nowaczyk korzystał jedynie z danych TAWS, w których także zapisano podstawowe parametry: wysokość, prędkość itd. Uzyskał mniejszą liczbę punktów, ale nie potrzebował korzystać z zapisów rejestratorów, które uważa za niewiarygodne. Dziś na posiedzeniu zespołu smoleńskiego naukowiec za pomocą telemostu podejmie konfrontację z ustaleniami KBWLLP. Na dzisiejsze spotkanie zespołu zostanie zaproszony minister Radosław Sikorski oraz eksperci komisji Millera.
- W tych sprawach trzeba dać urzędnikom szansę - mówi Macierewicz. Nie udało się nam skontaktować z rzecznikiem prasowym MSZ Marcinem Bosackim, aby zapytać, czy minister zjawi się na posiedzeniu. Nie wiadomo, czy przyjdą na nie Maciej Lasek i Piotr Lipiec. Dopytywany o to natomiast Stanisław Żurkowski stwierdził, że na spotkaniu zespołu nie może się pojawić, gdyż w tym czasie ma regulaminowe spotkanie komisji. Anna Ambroziak
Macierewicz: raport Millera sfałszowano Jeśli premier Donald Tusk szybko nie powoła nowej komisji ds. zbadania katastrofy smoleńskiej, czeka go akt oskarżenia. Wszystko wskazuje na to, że rządowy raport został sfałszowany i mamy na to dowody - powiedział Antoni Macierewicz na dzisiejszym posiedzeniu sejmowego zespołu smoleńskiego. Jak ujawnia w tym tygodniu "Gazeta Polska" - wizualizacja trajektorii lotu załączona do rządowego raportu została sfałszowana. Chociaż z danych jasno wynika, że samolot przeleciał kilka metrów nad brzozą, załącznik do raportu ilustrujący trajektorię lotu pokazuje, jak tupolew zderza się z drzewem. Podczas dzisiejszego posiedzenia Zespołu Parlamentarnego Zespołu badającego przyczyny katastrofy smoleńskiej prof. Kazimierz Nowaczyk, ekspert zespołu, w obecności posłów i dziennikarzy w druzgocący sposób obalił ustalenia rządowej komisji, której przewodniczył Jerzy Miller. - Nie mam wątpliwości, że dane sfałszowano - stwierdził. Nowaczyk podkreślił, że z danych umieszczonych w wizualizacji na wysokościomierzach barycznych i wysokościomierzu radiowym wynika, że maszyna w momencie, gdy według komisji Millera zderzyła się z brzozą, leciała na wysokości około 18 m ponad ziemią.
"Według trajektorii poprowadzonej w oparciu o wizualizację KBWL minimalna wysokość baryczna na jakiej znalazł się samolot na sekundę przed zderzeniem z brzozą wynosiła 18 m ponad ziemię. Samolot nie mógł utracić fragmentu lewego skrzydła w wyniku kolizji z brzozą, ponieważ w momencie przelotu nad drzewem znajdował się na wysokości minimum 18,66 m ponad ziemią" - powiedział ekspert zespołu.
"Czasy zdarzeń TAWS 38 (dane systemu ostrzegania przed przeszkodami) i FMS (system zarządzania lotem) zostały ukryte w trajektorii przedstawionej w załączniku do raportu KBWL. Czasy przedstawione w załączniku do raportu różnią się od czasów na wizualizacji. Czasy poszczególnych zdarzeń zostały świadomie zmanipulowane lub ukryte tak, aby końcowy wniosek przyczyn katastrofy był zgodny z raportem MAK. Wszystkie czasy zdarzeń są przesuwane tak, aby samolot znalazł się jak najniżej, w miejscu, gdzie rośnie brzoza" - stwierdził Nowaczyk. Antoni Macierewicz zapowiedział złożenie do prokuratury zawiadomienia o fałszerstwie. "Dotyczyć będzie przestępstwa przeciw dokumentom. Sfałszowano rządowy dokument, jakim jest raport przewodniczącego Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Na pewno będzie dotyczyć ministra Millera, zapewne przeciwko członkom komisji technicznej. (...) Fałszowano obraz i wniosek, który zaproponowano jako wynik prac komisji Millera, że samolot uderzył w brzozę na wysokości 5 m i złamał skrzydło" - powiedział dziennikarzom Macierewicz. Katarzyna Pawlak
Karaganow o przesłankach wybuchu III Wojny Światowej Karaganow „Nieuchronność nowego konfliktu .Jak się wydaje, przesłanek, które pozwalałyby przewidywać niebezpieczeństwo wybuchu nowej wojny światowej, jest aż za wiele. Karaganow „Nieuchronność nowego konfliktu .Jak się wydaje, przesłanek, które pozwalałyby przewidywać niebezpieczeństwo wybuchu nowej wojny światowej, jest aż za wiele. Osobiście przekonany jestem, że wybuchłaby ona już dawno, gdyby nie mistyczny lęk, jaki wywołuje zachowany potencjał jądrowy Rosji i USA oraz mniejsze, lecz również niewiarygodnie groźnie arsenały innych krajów”... ”strategię gospodarczą naszego kraju (Rosji) trzeba zacząć wykuwać, biorąc pod uwagę wysoce prawdopodobną perspektywę dziesięcioleci wojen i konfliktów na naszej południowej flance.” Przed lektura „Pomruków przyszłej wojny „ Karaganowa polecam zapoznanie się z jego koncepcja budowy niemiecko rosyjskiego Związku Europy , który Putina nazwał Wielką Europą . Tekst ten zostal zatytułowany „Związek Europy Ostatnia Szansa„ Karaganow „Związek Europejski - podobnie jak UE - może zostać stworzony mocąjednego dużego traktatu oraz czterech umów regulujących główne sfery współpracy oraz wielu drobnych umów sektorowych. Pierwszy duży traktat może dotyczyć utworzenia wspólnego obszaru strategicznego zakładającego ścisłą koordynację polityk zagranicznych. Miękka siła Europy mogłaby się połączyć z twardą siłą niemałego potencjału strategicznego Rosji. Ktoś może powiedzieć, że UE nie jest dla nas partnerem. Ale zaraz odpowiem mu, że powinniśmy być zainteresowani wzrostem jego wpływów. Słaba Europa będzie osłabiać Rosję.„....”Unia popełniła sporo błędów, za które teraz musi płacić. Po pierwsze, bez ustanowienia silnego centrum politycznego dopuszczono do strefy euro kraje, które mają inną kulturę gospodarczą niż Europejczycy z Zachodu.„....”należy więc sformułować wspólny interes łączący Europę i Rosję w sferze geopolityki i geogospodarki. Zaczynają to powoli rozumieć zarówno w Moskwie, jak i w stolicach starych państw Unii”..„Dlatego Rosja i Europa powinny dążyć do stworzenia wspólnego Związku Europy i do włączania do niego państw, które dotąd jeszcze nie określiły swej orientacji: Turcji, Ukrainy, Kazachstanu itp.”...(więcej)
Karaganow dziwi się że jeszcze nie wybuchła III Wojna Światowa . Za jaj brak „obwinia” arsenały nuklearne .Ale przewiduje wybuch subsstytutu III Wojny . Potężny wybuch na arabskim obszarze świata. Wojna ta zmieni cała geometrie cywilizacyjna i geopolityczną Europy Karaganow zakłada w „Pomrukach przyszłej wojny „ wybuch wielkiej wieloletniej wojny na bliskim wschodzie. Z jego opisu przyszłych wydarzeń wyłania się destabilizacja Indii, Pakistanu , Iranu, Iraku, Półwyspu Arabskiego i Maghrebu , a może i Turcji . Być może likwidacja Izraela Europa zaangażowana w ten potężny, zmieniający strukturę geopolityczną świata konflikt również osłabnie . Karaganow w tej sytuacji zaleca Rosji trzymanie się z boku. Przebudowę gospodarki i ….czekanie . W tle Karaganow wydaje się sugerować Rosji sprowokowanie tego konfliktu, gdyby ten nie chciał z jakiegoś powodu wybuchnąć . Zastanówmy się dlaczego taki praktycznie globalny konflikt , surogat III Wojny światowej mógłby być ,korzystny dla Rosji . Po dziesięcioleciu takiej wojny Rosja odzyskałby faktyczna kontrole pod przykrywką jakiegoś rozszerzonego ZBIRU nad prawie całym terytorium ZSRR ze strategiczną Ukraina i Białorusia. Niemcy musiałyby się zgodzić na postulowany w tekście „ Związek Europy . Ostatnia szansa„ przekształcenie Unii i w zasadzie całej Europy w kondominum rosyjsko niemieckie . Załamanie gospodarcze i w perspektywie polityczne Unii , o którym Karaganow pisze ,że było do przewidzenia osłabi Niemcy ,które tym bardziej zgodzą się na siłowa w stosunku do „podbitych” ludów Europy budowę tego kondominum . Siłowe budowa wspólnie przez Niemcy i Rosję nowej architektury politycznej , a nawet cywilizacyjnej Europy byłaby dla tych dwóch krajów konieczna , aby usunąć resztki wpływów amerykańskich i powstrzymać ekspansje gospodarczą i polityczną Chin w Europie . Z pewnością sytuacja w Europie jest coraz mniej stabilna. Również otoczenie Europy jest coraz bardziej niestabilne, a słaba , zapadająca się Europa nie jest w stanie być tam stabilizatorem . W tamtym roku Azja po raz pierwszy wydała na zbrojenia więcej niż Europa . Chiny wypierają Europejczyków i ich interesy z czarnej Afryki . Będą grały na wyparcie Europy z Bliskiego Wschodu i Afryki arabsko berberyjskiej . Z pewnością wizja Karaganowa warta jest pochylania się nad nią . Szczególnie w sytuacja , gdy może być samo spełniającym się proroctwem . Karagnow snuje wizje konfliktów , wojen, które Rosja może sprowokować konflikt i zrealizować ten scenariusz .
Sirgjej Karaganow „Pomruki przyszłej wojny„ ”Wracam do przekonania, że region szeroko pojętego Bliskiego Wschodu już dawno przekroczył granicę destabilizacji: gdzie nie spojrzeć, gdzieś trzaskają fundamenty, gdzieś tli się pożar. Indie i Pakistan, Iran o krok od posiadania broni jądrowej, Irak w stanie agonalnym, Syria, Libia, otoczony przez wrogów Izrael, Egipt i Tunezja w stanie zapaści, Libia w stanie rozpadu. Angażowanie się po którejkolwiek ze stron, jak chcieliby niektórzy politycy rosyjscy jest równie nieodpowiedzialne, co nierozsądne. (…). I tak jesteśmy bliżej, niż byśmy chcieli, granic tego regionu: zarówno Rosja, jak jej najbliżsi sąsiedzi również mogą paść ofiarą rozprzestrzeniającego się chaosu. Czekają nas wieloletnie manewry, "skracanie frontu", raz i drugi przyjdzie zapewne również sięgnąć po groźbę użycia siły, kiedyś przejść do obrony czynnej.”Wielkie ruchy i przesilenia w światowej gospodarce i polityce, rozwój państw Bliskiego Wschodu, wreszcie gorączkowa aktywność lub przeciwnie – bierność starych, wielkich potęg czynią wybuch wielkiego konfliktu w tym regionie czymś właściwie nieuchronnym „.....”Również strategię gospodarczą naszego kraju trzeba zacząć wykuwać, biorąc pod uwagę wysoce prawdopodobną perspektywę dziesięcioleci wojen i konfliktów na naszej południowej flance. Ten konflikt wpłynie nie tylko na kondycję rynku paliw i surowców czy przebieg gazo- i ropociągów – warunkować będzie światową koniunkturę gospodarczą, prowadząc do ograniczenia popytu na wiele towarów i usług. Praktycznie upadnie rynek nieruchomości i usług turystycznych, musimy liczyć się z ogromnym naciskiem migracyjnym, a w ślad za nim – religijnym i terrorystycznym. Destabilizacja Bliskiego Wschodu zmusza nas do radykalnych zmian w polityce wewnętrznej i gospodarczej.„...”Równolegle ma miejsce zjawisko trudne do wytłumaczenia na płaszczyźnie racjonalnej: powrót do ideologii na poziomie światowej polityki. Osłabiony i zepchnięty do defensywy w rywalizacji z "nowymi" krajamiZachód nie tylko wrócił do prozelickiego zapału w głoszeniu demokracji, ale wręcz gotów jest to robić zbrojnie. Równolegle postępuje "reideologizacja" na płaszczyźnie religijnej, szczególnie w świecie muzułmańskim, a także w relacjach między kręgiem islamu a innymi kulturami i cywilizacjami.„....” Starczy dodać do tegokryzys systemowy, jaki zgodnie z przewidywaniami dotknął UE, spadek notowań USApo dwóch poważnych porażkach wojskowych i politycznych oraz prestiżową porażkę amerykańskiego modelu gospodarczego – i obraz jest już prawie pełny. „....”Nieuchronność nowego konfliktu.Jak się wydaje, przesłanek, które pozwalałyby przewidywać niebezpieczeństwo wybuchu nowej wojny światowej, jest aż za wiele. Osobiście przekonany jestem, że wybuchłaby ona już dawno, gdyby nie mistyczny lęk, jaki wywołuje zachowany potencjał jądrowy Rosji i USA oraz mniejsze, lecz również niewiarygodnie groźnie arsenały innych krajów.”.....”W Izraelu, bez względu na duży potencjał jądrowy i potężne siły zbrojne coraz częściej dochodzą do głosu nastroje, które można określić jedynie mianem "bliskich panice"."Arabska wiosna" i początek upadku kolejnych nieprzyjacielskich, lecz relatywnie słabych reżimów, z którymi można było się porozumieć, tylko umacnia ten stan, czemu trudno się dziwić, skoro reżimy te po kolei zastępowane są przez rządy mniej stabilne, mniej odporne na postulaty demosu, mówiąc wprost – będące często zakładnikami tłumu. To zaś oznacza bardziej antyizraelskie.„.....”To pytanie zbliża nas do jeszcze jednej kwestii,przesądzającej o (de)stabilizacji na Bliskim Wschodzie: do pytania o rolę Zachodu. Daleki jestem od tego, by doszukiwać się jego inspiracji w kolejnych "rewolucjach arabskich": nie sposób było to dostrzec ani w Egipcie, ani w Tunezji. Można raczej uznać, że wyniki tamtejszych zrywów "zagospodarowywane" były przez polityków Zachodu, usiłującego zrekompensować swoją słabość geopolityczną. Gdzie indziej jednak Zachodowi rzeczywiście zdarza się odgrywać negatywną rolę, po prostu ze względu na fakt, że poważny kryzys, jakiego doświadcza, zmusza go do poszukiwania taktycznych zwycięstw, odwracających uwagę wyborców i utwierdzających ich w przekonaniu o przewadze. Europejskie elity intelektualne i polityczne jeszcze intensywniej niż dotąd zajmują się "krzewieniem demokracji" (…). Rosyjscy czytelnicy tych wersów mogą w tym momencie przypomnieć sobie, per analogiam, hasło "Więcej socjalizmu!", z którym rozpoczynał swoją pierestrojkę Gorbaczow. „.....”Autor jest przewodniczącym Rady Polityki Zewnętrznej i Obronnej, jednym z najbardziej wpływowych analityków i strategów rosyjskich, nieraz określanym mianem „moskiewskiego Kissingera".„....(źródło)
Marek Mojsiewicz
Finanse NFZ się sypią Rozziew pomiędzy planowanymi wpływami a rzeczywistością wynika jak zwykle w takich wypadkach z optymizmu ministra Rostowskiego.
1. Mimo radykalnych oszczędności jakie Narodowy Fundusz Zdrowia (NFZ) osiągnął w refundacji leków dzięki straszeniu lekarzy karami za błędy w wypisywaniu recept (tylko za I kwartał tego roku wyniosły one około 0,5 mld zł, co oczywiście oznacza zwiększenie wydatków chorych na leki o podobną kwotę), okazuje się, że jego finanse są w coraz bardziej opłakanym stanie. Tylko w ciągu pierwszych 5 miesięcy tego roku wpływy do NFZ były mniejsze o 0,8 mld zł o tych zaplanowanych. Jeżeli ta tendencja się utrzyma w drugiej połowie roku do budżetu NFZ wpłynie około 2 mld zł mniej niż planowano i takiej dziury niczym nie da się załatać. Rozziew pomiędzy planowanymi wpływami a rzeczywistością wynika jak zwykle w takich wypadkach z optymizmu ministra Rostowskiego. Przyjął on bowiem do planowania wpływów NFZ blisko 1% wzrost zatrudnienia w gospodarce narodowej w roku 2012, a po I kwartale ten wzrost wynosi zaledwie 0,2% (jest więc jest 5- krotnie niższy). Podobnie zaplanowano optymistyczne tempo wzrostu płac (o około 4% w całym roku) w rzeczywistości wynagrodzenia rosną jednak znacznie wolniej. Te dwa czynniki powodują wyraźnie niższe niż planowano wpływy do NFZ i w tej sytuacji druga połowa roku w ochronie zdrowia zapowiada się dramatycznie. Już w tej chwili wiadomo, że w roku obecnym NFZ nie będzie płacił szpitalom za tzw. nadwykonania i to nawet w tych rodzajach świadczeń, które do tej pory były regulowane bez specjalnych problemów (np. dodatkowe porody, udary mózgu czy zwały serca).
2. Mimo tego, że ustawa refundacyjna działa i w jej wyniku pacjenci coraz głębiej sięgają do portfeli aby wykupić przepisane recepty, co nawet odnotował w swoim raporcie NBP (średnio 10% wzrost cen leków), sytuacja finansowa NFZ pogarsza się z miesiąca na miesiąc. W tej sytuacji konsylia lekarskie w szpitalach coraz częściej zastanawiają się nie jak leczyć pacjentów ale nad tym czy dana terapia zostanie przez NFZ sfinansowana i kiedy te pieniądze do placówki dotrą. Z kolei w resorcie zdrowia już krążą propozycje wprowadzenia zmian w ustawie o lecznictwie pozwalające placówkom ochrony zdrowia przyjmować pacjentów płacących za usługi medyczne poza kolejnością. Minister Arłukowicz mimo tego, że jeszcze do niedawana był zagorzałym lewicowcem jest gotowy do forsowania rozwiązań jak najbardziej liberalnych - bez kolejki leczy się ten kto ma na to pieniądze.
3. W tym kontekście trzeba także pamiętać o konieczności zamiany szpitali w spółki prawa handlowego wprowadzonej jeszcze przez minister Ewę Kopacz. Ustawa o lecznictwie zacznie obowiązywać w tym zakresie po 1 lipca tego roku.
A więc szpitale, które zakończą stratami rok 2012 albo uzyskają stosowne środki na ich pokrycie od swoich organów założycielskich albo zostaną przez nie zamienione w spółki prawa handlowego. W ten sposób kategoria zysku wkroczy do ochrony zdrowia już na oścież otwartymi drzwiami. Bo spółka prawa handlowego jaką będzie szpital będzie oceniana nie przez pryzmat tego ilu pacjentów przyjmie i ilu z nich wyleczy ale czy na tym zarobi i ile. Zarządzający tymi spółkami albo doprowadzą do tego, że szpitale będą przynosiły zysk albo też będą musieli w przypadku tych przynoszących straty zgłaszać wnioski o upadłość do sądu pod groźbą odpowiedzialności karnej. Już w następnym roku może się zacząć raj dla syndyków i być może szybkimi krokami nadchodzi ten czas w którym jak to zgrabnie ujęła była posłanka Platformy Beata Sawicka będzie można „kręcić lody” na majątku ochrony zdrowia. A chorzy będą musieli albo wykładać pieniądze albo czekać na usługi w wielomiesięcznych kolejkach. Ci którzy będą mieli pieniądze zapłacą, ci którzy ich nie będą mieli, będą czekali ale pewnie nie wszyscy się doczekają Kuźmiuk
Generał nie zostawił listu Żadnego listu nie znaleziono, mimo dość dokładnego przeszukania pomieszczeń mieszkalnych, także sejfu generała Petelickiego. Żadnych takich informacji, które mogłyby wskazywać na motyw tego czynu do tej pory nie udało się ustalić - mówił w Kontrwywiadzie RMF FM prokurator generalny Andrzej Seremet.
Konrad Piasecki: Pogodzi się pan z czystką wśród własnych zastępców? Andrzej Seremet: - To nie jest kwestia pogodzenia. Rozumiem, że zmierza pan do uzyskania ode mnie komentarza na temat wczorajszej publikacji medialnej odnoszącej się do propozycji wskazujących na potrzebę niejako weryfikacji moich zastępców.
Zastanawiam się, czy pan to traktuje, jako wypowiedzenie wojny. - Ja nie używam takich słów i takich sformułowań. Z nikim wojny nie toczę, z natury jestem pacyfistą. Ale nie ukrywam, że jestem zaskoczony tymi propozycjami, bo tak naprawdę zmierzają one do rzeczywistej weryfikacji moich zastępców. Jak sądzę bez dostatecznych powodów a też gdyby zrealizował się ten scenariusz do destabilizacji pracy prokuratury.
Uważa pan to za ubezwłasnowolnienie i związanie rąk prokuratorowi generalnemu? - Z całą pewnością nie jest to ten kierunek, który był początkowo przyjmowany i o którym wiedziałem, gdy idzie o nowelę. Bo przypomnimy, że prace nad nowelą ustawy o prokuraturze zapoczątkowane zostały przez wydarzenia ze stycznia ubiegłego roku, kiedy chodziło o jednego z moich zastępców. I początkowo rozwój prac zmierzał w tym kierunku, żeby wzmocnić rolę prokuratora w doborze zastępców. Ten kierunek jest zupełnie przeciwny.
Ktoś go panu oficjalnie przedstawił? Bo pan mówi o doniesieniach medialnych. Pan oficjalnie nic o tym nie wie? - Ja nie mam oficjalnie żadnego stanowiska w tym zakresie. Wiem tyle, ile uzyskałem z mediów.
A gdyby się tak zdarzyło, gdyby rzeczywiście taką nowelę przeprowadzono. Pozostanie pan prokuratorem generalnym, czy powie pan, albo odchodzimy wszyscy, albo wszyscy zostaniemy? - To zależy od tego, w jaki sposób moje propozycje zostałyby przyjęte przez prezydenta, bo on tu jest tym organem, który wskazuje się, jako organ decydujący. Wolałbym jednak, żeby ta sytuacja nie weszła w życie, żeby to rozwiązanie zostało uchylone.
Ale nie wyklucza pan takich radykalnych kroków? - Wolałbym o tym teraz nie mówić. Mamy sytuacje taką jaką mamy, mamy dopiero proces tworzenia się tego prawa i wiele jeszcze przed nami. Zatem zostawmy te scenariusze na później.
Ale pomysł uważa pan za fatalny, jak rozumiem? - Uważam, że ten pomysł nie jest dobry, jest nieuzasadniony żadnymi względami racjonalnymi.
W ogóle coś pana rządzący nie rozpieszczają?- Ja nie jestem od tego, żeby być dopieszczany. Jestem od tego, żeby pełnić swoją funkcję. Staram się robić to robić jak najlepiej. Bronić niezależności prokuratury, oczywiście w takich granicach jakie są rozsądne.
A nie ma pan wrażenia, że politycy robią wszystko żeby pana otoczyć takim ciasnym kręgiem? Lepiej kontrolować? - Mam wrażenie, że nie ułatwiają pracy.
A jakoś pan sobie z tym radzi, czy... - ...muszę
...czy jest coraz bliżej decyzji ostatecznej? - Nie jestem i nie mogę być osobą, która ulega nastrojom, czy emocjom. Mam spokojnie wykonywać swoją pracę dopóki to jest możliwe.
Jeśli taki przepis wejdzie w życie, to pan powie "trudno"? - Panie redaktorze, zostawmy te sytuację, czy te rozważania na moment, kiedy nowela wejdzie w życie, wtedy deklaruje, że przyjdę do pana do studia i powiem jak się zachowam.
Panie prokuratorze, czy wiecie już jak zginął chłopiec z Będzina? - Wiemy wiele, przede wszystkim niezwykle istotnym dowodem w tej sprawie jest opinia biegłych, która wskazuje na to, że przyczyną śmierci chłopca, był rozległy uraz brzucha. Uraz tak zwany czynny a nie bierny. On też może pochodzić od zadania mu uderzenia, ciosu, czy innego działania osoby, a nie na skutek np. przewrócenia się na wystający przedmiot. I jednocześnie lekarze opisali objawy takiego urazu, przeżyciowe, wtedy, kiedy jeszcze dziecko żyje. Te objawy musiały wskazywać na to, że jeszcze dziecko żyje i te objawy musiały wskazywać na to, że coś się z dzieckiem dzieje. I tego rodzaju dowód stanowił jeden z tych kluczowych dowodów, które umożliwiły postawienie zarzutu obojgu osobom podejrzanym. Nie chciałbym mówić o tym jak wyglądały ich wyjaśnienia z tego względu, o których mówił prokurator.
Mówiąc wprost, ten chłopiec długo cierpiał przed śmiercią? - Wydaje się, że jest w pełni uzasadniony taki sąd.
A sprawczynią tego pobicia, czy tego urazu śmiertelnego, byłaby matka? - Tak uważa prokuratura stawiając jej zarzut z art. 148, czyli zabójstwa.
Czyli rozumiem, że było to pobicie, w wyniku, którego ten chłopiec doznał urazu brzucha czy jelita? -Tak, do tej pory kształtuje się zestaw dowodów pozwalających właśnie na taki kierunek śledztwa.
Długo cierpiał? - Trudno określić to w dokładnych jednostkach czasowych, ale z całą pewnością w oparciu o te opinie można wyprowadzić tezę, że śmierć nie nastąpiła natychmiast.
Matka się nie przyznaje do czynu. - Nie.
Ojciec się przyznaje do tego, że nie reagował. - Ojciec przyznaje się do tego, że nie udzielił pomocy dziecku w warunkach, które umożliwiały udzielenie takiej pomocy. Taki jest zarzut.
Ale rozumiem, że oni przekonują, że nie było to zabójstwo, nie było to pobicie, a jedynie nieszczęśliwy wypadek? - Proszę mnie zwolnić od dalszych szczegółów. Podjęło działania, które przez tak długi czas, prawie 2 lata, uniemożliwiały ustalenie sprawców, więc proszę przyjąć jedynie takie tłumaczenie. Tym bardziej, że oni podjęli różne kroki, które zmierzały do zatarcia śladów i te wyjaśnienia są weryfikowane. Są one także rezultatem pewnych ustaleń, więc zostawmy na razie bliską treść tych wyjaśnień.
Rozumiem, że oni dzisiaj też przedstawiają jakąś wspólnie ustaloną wcześniej wersję tego, co się tam wydarzyło. - Nie, one w tej chwili się różnią.
Różnią się, ale mieli jakąś wspólną wersję? Ustalili sobie coś? - Tak, ustalili. Jedno z nich powiedziało, jaka miała to być wersja.
A w czy tej sprawie będzie śledztwo dotyczące zaniedbania obowiązków przez pomoc społeczną, przez kogoś, kto powinien się tą rodziną zainteresować? - W tym śledztwie pojawiały się wątki udziału innych osób w zacieraniu śladów tego czynu. Ten wątek się ciekawie rozwija. Będą także badane zachowania innych instytucji i osób, w szczególności, jeśli chodzi o opiekę społeczną. W tym zakresie prokuratura szykuje się do sygnalizacji sądowi rodzinnemu, bo takie są zasady, takie są przepisy.
A to zacieranie śladów przez rodzinę? - Przez osoby, które zostały zaangażowane do tego, żeby ukryć nieobecność chłopca.
Osoby z rodziny czy jakiejś instytucji? - Także z rodziny.
Czy z kolei w sprawie generała Petelickiego prokuratura ma jeszcze jakąś zagadkę do rozwiązania, czy już coraz bardziej uznajecie, że wszystko jest jasne? - Nic dotąd nie wskazuje, żeby można było odstąpić czy zmienić przyjętą kwalifikację wstępną czynu, tzn. z art. 151, który mówi o odpowiedzialności karnej za namowę lub pomoc w targnięciu się na własne życie. Nie natrafili prokuratorzy na żaden ślad, który wskazywałby na udział osób trzecich, jakkolwiek określili bardzo szeroko zakres swoich działań w śledztwie.
A natrafili na jakiś dowód na to, że to było samobójstwo? Jakiś list pożegnalny lub coś, co by jasno na to wskazywało? - Nie, żadnego listu nie znaleziono, mimo dość dokładnego przeszukania pomieszczeń mieszkalnych, także sejfu generała. Żadnych takich informacji, które mogłyby wskazywać na motyw tego czynu do tej pory nie udało się ustalić.
Generał miał sejf w domu? - Tak, przechowywał w nim broń.
Broń, ale żadnego listu... - Żadnego listu nie zostawił.
A są jakieś przesłanki, że nosił się z tym zamiarem samobójstwa, komuś coś powiedział, ktoś zeznał coś takiego w prokuraturze? - Wszystkie okoliczności, które mogłyby tutaj udzielić prokuratorom odpowiedzi, będę dokładnie badane, bowiem nie tylko idzie o zlecenie stosownych ekspertyz, ale także zbadanie i przesłuchanie wszystkich osób, które w ostatnim czasie - a także w dłuższych odcinkach czasowych - stykały się z generałem, rozmawiały. Prokuratorzy zyskują także jego wypowiedzi publiczne i szereg innych działań podejmą, żeby wyjaśnić jego status rodzinny czy sytuację rodzinną, finansową, zdrowotną także.
I przesłuchać też Jarosława Kaczyńskiego na tę okoliczność listy osób zagrożonych. A co zrobicie, jak już będziecie mieli tę listę? Będziecie ostrzegać zainteresowanych? - Nie wiem, jaka będzie treść zeznań pana Jarosława Kaczyńskiego.
On mówi publicznie, że przedstawi tę jakąś listę osób, o których usłyszał, że są zagrożone. - Jaka będzie dokładna treść, czy będą rzeczywiście wskazane osoby, okoliczności itd. - to jest kwestia przyszłości.
Ale wyobraża sobie pan takie czynności typu ostrzeganie osób zagrożonych: "Miejcie się na baczności"?
- Poczekajmy, jak pan prezes Jarosław Kaczyński złoży zeznania.
To ostatnie pytanie. Na jakiej podstawie opiera pan nadzieje na sprowadzenie wraku tupolewa jesienią? - Grupa prokuratorów, która była w dniach 15-17 czerwca w Moskwie uzyskała informacje, wskazujące na to, że datą, w której może zakończyć się śledztwo prowadzone przez komitet śledczy Federacji Rosyjskiej, jest data późnojesienna, miesięcy jesiennych tego roku. Wobec czego uczyniliśmy wszystko, żeby przyspieszyć przygotowania związane z operacją logistyczną sprowadzania tego wraku.
Ale rozumiem, że są to raczej obietnice, a nie jakieś wiążące zapowiedzi? - 10 września jest termin zakończenia tego śledztwa. Mamy jednak informacje, że w związku z oczekiwaniem na niektóre uzupełniające opinie strony rosyjskiej zapewne o termin mniej więcej dwóch miesięcy to śledztwo zostanie przedłużone. I jeżeli nie nastąpi etap sądowy tego śledztwa, wówczas nastąpi ten moment, który strona rosyjska uważa za zakończenie postępowania i wtedy otwierają się możliwości sprowadzenia wraku.
A rozumiem, że etap sądowy raczej nie nastąpi? - Wydaje mi się, że z tych informacji, które uzyskujemy, będąc na bieżąco w kontakcie z komitetem śledczym, etap ten na razie nie wydaje się konkretny, nie wydaje się uprawdopodobniony. RMF