9 sierpnia 2012 Jaja rowerowe Nie ma to jak urzędnicy gminni wezmą się za robienie rowerowych interesów. Znowu wyjdziemy na tym- jak przysłowiowy Zabłocki na mydle. Cyprian Zabłocki herbu Łada z dworu Rybno koło Sochaczewa. Pamiętacie państwo z dzieciństwa, jak legenda niesie, pan ziemianin Zabłocki wyprodukował mydło, załadował na barki i chciał przeciągnąć je przez granicę Pruską bez opłaty celnej. I nawet mu się udało, ale mydło zamokło, bo skrzynie były nieszczelne. Stracił w ten sposób swój cały majątek. Chciał sobie poprawić byt, ale niestety coś zaszwankowała świadomość.. Marks twierdził, że byt kształtuje świadomość, ale to było w dziewiętnastym wieku,. Dzisiaj świadomość kształtuje przede wszystkim propaganda rozlewająca się dookoła.. Nie ma chwili spokoju.. Wszędzie propaganda! I ta w głównej mierze atakuje świadomość- a nie byt. Byt atakuje minister finansów z Platformy Obywatelskiej, pan Jacek Vincent Rostowski podnosząc podatki.. W Warszawie , w naszej stolicy, operetkowego państwa demokratycznego i prawnego, już w 57 miejscach można wypożyczyć w sumie ponad tysiąc rowerów.(!!!) W przyszłym roku można ich wypożyczyć 2000 tysiące i będzie nie 57 a dodatkowo 70 nowych stacji. Będzie więc 127 stacji rowerowych i gminnych.. Pani prezydent Gronkiewicz – Waltz z Platformy Obywatelskiej wydała już 19 milionów złotych, wszystkich warszawiaków, żeby niektórzy mogli sobie pojeździć na rowerze.. Za darmo! To znaczy za całość rozrywki płacą pozostali, którzy nie jeżdżą darmowymi rowerami, bo mają swoje, albo są za starzy, żeby poruszać się tym środkiem lokomocji.. A jak można sobie pojeździć za darmo?? No.. tylko płacąc 10 złotych.. Albo dogadać się z kolegą i będzie po 5 złotych.. Albo jak kolega zafunduje- będzie za darmo. Ano trzeba się załogować na stronie WWW.veturilo.waw.pl- i zapłacić 10 złotych. Potem odpinamy rower i jeździmy 20 minut bez opłaty, a następnie za kolejne 40 minut płacimy 1 złotówkę. Gdy chcemy jeździć nadal- godzina nas kosztuje 3 złote, trzecia- 5 złotych, a czwarta godzina – 7 złotych. Jeśli roweru gminnego nie oddamy w ciągu 24 godzin- płacimy karę – 200 złotych. Ale można zrobić tak: z kolegą się dogadać, niech nam na urodziny zafunduje logowanie za 10 złotych- mamy już 10 złotych z głowy, potem bierzemy się za jeżdżenie” rowerem.. Należy uważać, żeby nie przekroczyć tych magicznych dwudziestu minut, które mamy jako promocję od miasta- na rowerze miejskim. Tak naprawdę od podatników warszawskich. Jedziemy rowerem pożyczonym w Śródmieściu, ale do stacji rowerowej, do której się dojeżdża w ciągu dwudziestu minut, żeby zdążyć przed czasem- na pewno nie przed Panem Bogiem. Bierzemy drugi rower, który przed chwilą zostawił taki sam człowiek rowerowy jak my, który też wykorzystał te dwadzieścia minut promocji i właśnie przesiada się na następny, bo jedzie na Usynów, bo się bardzo spieszy.. A stamtąd do Wilanowa.. Można jeszcze jechać na Bielany- bo tam też są stacje rowerowe, ale w przyszłym roku będzie ich jeszcze siedemdziesiąt.. Będzie można zmieniać rowery jak przysłowiowe rękawiczki.. Podatnik zapłaci! A może urzędnicy gminni warszawscy pomyśleliby na zimę o stacjach zmiany rękawiczek w każdej dzielnicy Warszawy? Szczególnie jak będzie mróz. Na razie można rozpowiadać wśród znajomych w całej Polsce, że jak ktoś się wybiera do Warszawy na wakacje, może sobie pojeździć „za darmo” rowerem, ale należy pouczyć go o tych dwudziestu minutach promocji i o sposobie tak zorganizowanej jazdy rowerem gminnym, żeby zdążyć do następnej zmiany przed upływem dwudziestu minut.. Trzeba mu pomóc- wyposażając go w plan stacji rowerowych i gminnych, żeby wiedział jak najlepiej jechać- nawet z niekorzystnymi przesiadkami, ale , żeby poruszać się w takcie- na dwadzieścia minut. W końcu „ jak przygoda, to tylko w Warszawie”- śpiewano w latach pięćdziesiątych w Warszawie za Bieruta- a teraz Młodzież Wszechpolska krzyczy” Precz z komuną”. Mając na myśli panią prezydent Gronkiewicz- Waltz, która buduje komunalne stadiony, rozbudowuje spółki gminne- w tym gminną spółkę zajmująca się prowadzeniem działalności gospodarczej w zakresie pożyczania rowerów miejskich. Jak wspólnota- to tylko w Warszawie.. Komunizm gminny jest oczywiście dobry, do czasu jak skończą się pieniądze.. Na razie 19 milionów złotych, to oczywiście mniej niż 27 milionów wydanych na strefę kibica.. Powiedzmy sobie szczerze: „Precz z komuną” oraz „ Raz sierpem raz młotem, czerwoną hołotę”.. Firmy – nawet wypożyczające rowery – powinny być zorganizowane na zasadach rynkowych i powinny być w pełni prywatne, a nie gminne.. I żadne gminne pieniądze nie powinny być mieszane do prowadzenia jakiejkolwiek działalności gospodarczej. Bo najlepsza nawet herbata nigdy nie jest słodsza od mieszania- ale od cukru.. Ale w tym jest ideologia, ideologia lansowania rowerów jako środków lokomocji, kosztem niezrównoważonego transportu samochodowego. Chodzi oczywiście o transport prywatny, bo gminny jest preferowany., utworzono dla niego nawet specjalne bus-pasy. Do transportu państwowo- gminnego się dopłaca., ale ma być gminny, zarządzany przez urzędników gminnych- gdyby był prywatny, działający na wolnym rynku, nie dość, że spadłaby cena biletów, to jeszcze miasto miałoby pieniądze z płaconych podatków, A tak dopłaca do komunizmu gminnego, kosztem tych wszystkich, którzy przemieszczają się własnymi samochodami i nie uczestniczą w budowie wspólnoty rowerowej w mieście. I komunizm jest im obcy.. Oczywiście urzędnicy w Warszawie nie tylko mogą zajmować się wypożyczaniem rowerów miejskich. Planistyczna biurokracja i jej dziecko- tyrania, mogłoby się zająć także sprzedażą rowerów- skoro w nadchodzącej przyszłości wspólnotowej– rower ma być podstawowym środkiem transportu – na razie w polskich miastach Tak jak kiedyś był w Chinach komunistycznych.. Wszyscy mieli rowery i budziki.. Niektórzy o nich marzyli.. Ale w końcu mieli Gmina powinna zająć się także sprzedażą rowerów i prowadzić działalność gospodarczą w tym zakresie.. Tak jak w każdym innym, a prywatny upokorzony przedsiebiorca- niech wypieprza z miasta z tymi wszystkimi wskaźnikami charakteryzującymi kapitalizm-, przede wszystkim z najgorszym z nich- zyskiem, Którego wszelaka Lewica nienawidzi. Najlepsza firma gminna i inna to taka, do której się dopłaca.. I im więcej – tym lepiej.. Chińczycy powoli przesiadają się na samochody, a „Europejscy” Polacy- na rowery.. Potem na hulajnogi- a w zimie na łyżwy.. No właśnie! Czy to nie jest dobry pomysł, żeby zbudować w Warszawie stacje łyżew, że każdy będzie mógł sobie przez dwadzieścia minut pojeździć na łyżwach do kolejnej stacji łyżew miejskich” za darmo”, a potem dobierze sobie odpowiedni rozmiar butów- a jak nie będzie odpowiedniego rozmiaru , będą za duże, albo , za małe-to będzie mógł interweniować u pani profesor Lipowicz – Rzecznika Praw Obywatelskich, albo bezpośrednio u pana Jurka Owsiaka, który jest doradcą pani Ireny Lipowicz- kiedyś członka( członkini) Unii, za przeproszeniem- Wolności.. I tak się zastanawiam: czy był sens obalania poprzedniej komuny przeskakując przez płot, którego nie było ,przez pana Lecha Wałęsę i ogłaszania w dniu 28.10 1989 roku – przez panią Joannę Szczepkowską, aktorkę, obecnie prezesa Związku Artystów Scen Polskich, że 4 czerwca 1989 roku został w Polsce obalony komunizm A został? Czy może się tylko przepoczwarzył w gorszego potwora... Powiedziała dokładnie tak:” Proszę Państwa, 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce Komunizm”.(????) I to w głównym wydaniu DTV- ktoś jej na to pozwolił i komuś zależało.. Bo potem jak zdjęła publicznie spódnicę, czy spodnie- w Teatrze Dramatycznym i pokazała gołą pupę publiczności, jako była żona czy jeszcze żona pana Mirosława Konarowskiego i matka dwóch córek- to chyba nikt za tym nie stał.. Bo jak zaczęła pisać felietony dla Gazety Wyborczej w feministycznych Wysokich Obcasach- to musiał to być jej w pełni świadomy wybór.. Ale nadal jest wnuczką pana Jana Parandowskiego, wielkiego znawcy kultury antycznej, już zmarłego.. W roku 2007 pan prezydent Lech Kaczyński odznaczył panią Joannę Szczepkowską - Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.. A pan Marek Borowski Wielki Socjaldemokrata w dniu 21.X . 3007 roku powiedział:” Jako Joanna Szczepkowska bis ogłaszam, że IV RP umarła” Pani Joanna następnego dnia poparła tę wypowiedź.. No i co? Hasło „Precz z komuną” nie jest aktualne? WJR
Rumunia przed rewolucją Z dr. Adamem Burakowskim z Instytutu Studiów Politycznych PAN, autorem wielu książek i artykułów na temat Rumunii, rozmawia Marta Ziarnik
Rumunia przeżywa kryzys polityczny, pod koniec lipca odbyło się referendum w sprawie odwołania prezydenta Traiana Basescu. O co tak naprawdę chodzi w tej walce pomiędzy premierem a prezydentem?
- Premier Victor Ponta jest relatywnie nową twarzą na rumuńskiej scenie politycznej. Ten niespełna 40-letni przewodniczący postkomunistycznej Partii Socjaldemokratycznej (PSD) objął fotel szefa rządu w maju i od razu rozpoczął bezpardonową walkę z prezydentem Basescu. Jeszcze pół roku temu mało kto spodziewał się, że sprawy potoczą się tak szybko. Pontę popiera również Partia Narodowo-Liberalna (PNL), która jest, można powiedzieć, najbardziej prawicowa ze wszystkich dużych partii rumuńskich. Na jej czele stoi Crin Antonescu, który po zawieszeniu Basescu został tymczasowym prezydentem. Razem z PSD i małą Partią Konserwatywną (PC) tworzą Związek Społeczno-Liberalny (USL). Ponieważ koalicja ta jest bardzo szeroka, może liczyć na poparcie znacznej części obywateli. W wyborach do władz lokalnych, w czerwcu tego roku, USL otrzymała prawie połowę głosów. Co połączyło lewicowych postkomunistów i narodowych liberałów? Przede wszystkim niechęć do Traiana Basescu, zarówno jako osoby, jak i programu, który uskutecznia on oraz jego macierzysta Partia Demokratyczno-Liberalna (PDL). Ponieważ prowadzona przez niego polityka cięć budżetowych jest bardzo niepopularna w społeczeństwie, nastąpił duży wzrost poparcia dla USL. Jednym z ważniejszych wymiarów obecnego konfliktu jest starcie dwóch silnych osobowości: młodego, dynamicznego Ponty i doświadczonego, pragmatycznego Basescu. Premier stara się pokazać jako reprezentant nowej generacji - zresztą nie pierwszy raz, gdyż po objęciu w 2010 r. funkcji przewodniczącego partii postkomunistycznej dokonał w niej dużych zmian kadrowych, kładąc nacisk na promocję polityków ze swojego pokolenia - że młodzi ludzie mają szansę na zrobienie w Rumunii kariery i że będzie się starał odblokowywać ścieżki awansu. Basescu zwraca zaś uwagę na zupełnie inne aspekty rzeczywistości: podkreśla konieczność stabilizacji i utrzymywania dobrych stosunków z innymi krajami oraz z Unią Europejską. Prezydent uważa, że droga modernizacji, jaką proponuje on i jego ekipa, jest najlepsza z możliwych, natomiast w działaniu Ponty widzi zagrożenie nie tylko dla siebie, lecz również dla demokracji w Rumunii. Basescu jest zwolennikiem utrzymania dotychczasowego status quo, kontynuacji programu oszczędnościowego oraz bliskiej współpracy z instytucjami międzynarodowymi. Ponta natomiast staje się coraz bardziej radykalny, wręcz rewolucyjny. Nie chce oszczędzać, planuje podniesienie podatków, a jednocześnie daje do zrozumienia, że zamierza podjąć z zagranicą jakąś grę, a w domyśle - bronić interesów narodowych skuteczniej niż prezydent.
W ostatnich miesiącach wyszło na jaw, że obaj politycy mają na sumieniu sprawy, które mogą spowodować poważne zmiany ich wizerunku. - Tak. Poncie zarzucano plagiat pracy doktorskiej - dwie z trzech komisji oficjalnie wypowiadających się w tej materii uznało, że plagiat faktycznie miał miejsce, podobne są też opinie dużej części środowiska akademickiego. Z drugiej strony Basescu przypomniano, że sam w przeszłości naginał demokratyczny obyczaj - jedną z najbardziej ewidentnych spraw było dwukrotne powoływanie kandydata na szefa rządu wbrew większości parlamentarnej. Oprócz tego wykazano małą efektywność jego ekipy w reformowaniu państwa i zwalczaniu korupcji, która jest jedną z plag trapiących Rumunię po upadku komunizmu, w czasach dyktatora Nicolae Ceausescu nie publikowano statystyk dotyczących korupcji, ale nie znaczy to, że nie istniała.
Konflikt między premierem a prezydentem stał się swego rodzaju bodźcem dla Rumunów do większego zaangażowania w politykę? - Poniekąd można tak powiedzieć. Wraz z eskalacją kryzysu politycznego wykrystalizowały się poglądy obu stron sporu; wyraźniej też można zauważyć, na jakie środowiska mogą liczyć rywale. I tak Basescu może liczyć na poparcie instytucji unijnych oraz finansowych, takich jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy. W jego obronie wypowiedziała się też niemiecka kanclerz Angela Merkel. W przeddzień referendum otrzymał ponadto wsparcie z dość niespodziewanej strony - węgierski premier Viktor Orbán przyjechał do Transylwanii i wezwał swych rodaków (którzy mieszkają tam od wieków i stanowią niemal 6 proc. populacji Rumunii), by nie poszli do urn, czyli zachowali się zgodnie z wytycznymi Basescu. Węgrzy posłuchali Orbána i faktycznie nie uczestniczyli w referendum. W ostatnim okresie Basescu masowo zaczęli popierać intelektualiści, którzy wcześniej zachowywali do niego duży dystans. Niektórzy z nich widzieli w nim prawie dyktatora. Ponta natomiast może liczyć na dużo większe poparcie społeczne niż jego rywal, lecz jak widać, niewystarczające, aby wygrać referendum. Duża część administracji i postkomunistycznej nomenklatury również popiera premiera. Dzięki koalicji z PNL może też liczyć na wsparcie środowisk prawicowych i tradycjonalistycznych.
Prezydent Basescu obiecał pociągnąć organizatorów referendum do odpowiedzialności karnej w sprawie jego impeachmentu, który nazwał "zamachem stanu". Może jednak nie mieć na to szansy, bo choć referendum zostało początkowo uznane za nieważne, to jednak sprawa jest w toku, pod koniec sierpnia jej losy przesądzi Trybunał Konstytucyjny. - Orzeczenie Trybunału nie jest bezpodstawne. Skoro kluczową sprawą dla ważności referendum był fakt, by do urn udała się ponad połowa uprawnionych do głosowania, należy zbadać, ilu ich tak naprawdę jest. Według oficjalnych wyników, w referendum udział wzięło ponad 46 proc. uprawnionych. Ponieważ jest to blisko połowa, trzeba orzec, czy głosowano na podstawie wiarygodnych list. Szybka, pobieżna analiza wykazała, że na listach (których nie aktualizowano od lat) może się znajdować nawet kilkaset tysięcy osób, których tam nie powinno być. Kością niezgody jest kwalifikacja emigrantów, którzy na stałe osiedli się za granicą, ale utrzymują kontakty z rodzinami w kraju. Tę kwestię będzie musiał rozstrzygnąć do 31 sierpnia Trybunał Konstytucyjny.
Ba˙sescu, już od pojawienia się pierwszych pogłosek o jego ewentualnym zawieszeniu, głosił, że jest to "zamach stanu". Obecna decyzja Trybunału wpisuje się w ten scenariusz, lecz prezydent był ostrożniejszy w słowach, jako że na niezależność tego organu władzy zwrócili uwagę przedstawiciele UE. Ba˙sescu z pewnością przejdzie do frontalnego ataku, jeżeli Trybunał wyda werdykt niekorzystny dla niego.
Ponta rzeczywiście przygotował "zamach stanu"? - Trudno powiedzieć. Będzie to można ocenić wówczas, jeżeli Ponta zdobędzie pełnię władzy i na podstawie tego, co z tą władzą zrobi.
Wielu komentatorów podkreśla, że można się spodziewać dalszej eskalacji napięć politycznych w Rumunii. - Dużo zależy od czynników zewnętrznych. Unia Europejska oraz MFW naciskają na wyciszenie konfliktu, ale nie wiadomo, czy ta presja powstrzyma ambitnych polityków od dalszego prowadzenia walki. Niestety, z gry de facto wycofało się rumuńskie społeczeństwo. Niska frekwencja nie oznaczała poparcia dla Ba˙sescu - świadczyła raczej o braku zainteresowania. Gdyby ludzie ruszyli do urn i zagłosowali lub wręcz przeciwnie - zupełnie zbojkotowali referendum, mógłby to być silny głos poparcia dla jednego z rywali. Tak się nie stało. Skoro ludzie nie interesują się polityką, polityka zainteresuje się nimi.
Referendum okazało się pyrrusowym zwycięstwem B˙asescu. Wygrał je tylko dlatego, że nie było wymaganej frekwencji, bo przeważająca większość głosujących opowiedziała się za jego odwołaniem. Z czego wynika tak duża niechęć obywateli do prezydenta? Czy chodzi o jego ustępliwość wobec UE, zwłaszcza w sferze przeciwdziałania kryzysowi? - Rumuni znają sytuację w Grecji dużo lepiej niż Polacy. Wielu Rumunów pracuje w Grecji, zna ten język, interesuje się tym krajem. Jakie wnioski wyciągną oni z przykładu greckiego? Nie wiadomo. Wydaje się, że Rumunom przeszkadza nie tyle uległość Ba˙sescu wobec Unii, lecz program oszczędnościowy, który tylko do pewnego stopnia był skutkiem tejże uległości. Cóż, nikt nie lubi oszczędzać, a Ba˙sescu i jego ludzie zachowywali się niekiedy zbyt pogardliwie w stosunku do ofiar programu ekonomicznego.
Jakie będą następstwa tej niechęci podczas listopadowych wyborów parlamentarnych? - Jesienne wybory będą wielkim plebiscytem. Jeżeli zakończą się zdecydowanym zwycięstwem którejś z opcji, szanse na zakończenie kryzysu są duże. Jeśli zaś sytuacja nie będzie jednoznaczna (np. USL dostanie ok. 45 proc. głosów), to pat będzie się przedłużał. Dziękuję za rozmowę. Marta Ziarnik
Istota kryzysu finansowego Mimo że wiedza na temat kryzysu finansów publicznych, a zwłaszcza spadku efektywności fiskalnej systemu podatkowego, jest już dość powszechna, w naszej zbiorowej świadomości jednocześnie królują na ten temat uproszczenia, schematyzm oraz zwykłe zabobony. Są one subiektywnie najistotniejszą przeszkodą dla podjęcia jakichkolwiek działań naprawczych. Jest oczywiste, że zanim podejmie się jakąkolwiek terapię, trzeba umieć zdiagnozować istotę schorzenia - tak jest nie tylko w medycynie - a ze zrozumieniem istoty naszej choroby mamy masę kłopotów. Postaramy się przedstawić tylko cztery fałszywe schematy, którymi nieudolnie staramy się wytłumaczyć to, co się wokół nas dzieje. Nie mamy już czasu na jałowe spory.
Dochody i podatki Schemat pierwszy: wzrost obciążeń podatkowych musi (jakoby) wpłynąć negatywnie na tempo wzrostu gospodarczego, a zwłaszcza wielkość inwestycji. Typowy zabobon, którego istotą jest uznanie wszystkich podatników za homogeniczną grupę, która w dodatku o niczym innym nie myśli, jak o inwestowaniu i w dodatku - co szczególnie zabawne - decyzje inwestycyjne uzależnia od wielkości dochodów po opodatkowaniu. Wiadomo przecież, że duże inwestycje robi się za cudze pieniądze. Dochody będące źródłem oraz przedmiotem opodatkowania trzeba z grubsza podzielić na trzy grupy:
* dochody nietransferowane, które obiektywnie mogą być przeznaczone na cele inwestycyjne,
* dochody nietransferowane, które obiektywnie lub subiektywnie nigdy nie są inwestowane,
* dochody transferowane, które nigdy nie są obiektywnie (u nas) inwestowane.
Tylko zwiększenie obciążenia tych pierwszych ma znaczenie negatywne dla wielkości inwestycji i wzrostu gospodarczego. W kraju, w którym jakże istotną grupą jest trzecia grupa dochodów, każdy przypadek ich opodatkowania lub zwiększenia ich opodatkowania wzbogaca nas, a nie zubaża. Nawet gdy za te pieniądze władza zatrudniłaby nowych 100 tys. urzędników, jest to dla gospodarki korzystniejsze niż bezpowrotny transfer tych dochodów za granicę. Oczywiście lepiej, aby te pieniądze były wydane na coś pożytecznego, ale to zupełnie inny problem.
Gra z bankami Schemat drugi: najgroźniejszy dla podatników prowadzących działalność gospodarczą jest (jakoby) fiskus, natomiast cała reszta tzw. otoczenia jest "przyjazna" i "wolnorynkowa". Jest to teza lansowana głównie przez media powiązane z instytucjami finansowymi. Dlaczego? Bo najgroźniejszym przeciwnikiem dla biznesu są dziś niektóre banki (istnieją wyjątki), które pozostają w naszym kraju poza jakąkolwiek kontrolą. Są one w stanie narzucić najbardziej absurdalne warunki umowne, przekształcić kredyty w grę hazardową (np. tzw. kredyty frankowe), a przede wszystkim zniszczyć każdego, kogo będą chciały. Wszystkie instytucje nadzoru nad tym systemem mają charakter fasadowy, a osoby obsługujące spory sądowe z bankami zgodnie twierdzą, że przed polskimi sądami nie da się tu wygrać. Jedyną szansą dla biznesu jest unikanie jak ognia zwłaszcza zaciągania kredytów - tak postępuje w zasadzie cały nasz small business i wie, co robi. Władze publiczne stworzyły nad tym systemem parasol ochronny. Płacą za to podatnicy i pośrednio - przez brak dochodów na rzecz sektora finansowego - budżet państwa.
Państwo dla wszystkich Schemat trzeci: państwo zawłaszczane przez rodziny polityków, nierobów i dyletantów jest z istoty złem, więc trzeba tylko "obniżać podatki", a przede wszystkim sabotować naprawę finansów publicznych. Typowe stawianie konia przed wozem. Oczywiście, że państwo pojmowane w sposób liberalny, czyli jako zdobycz dla "swoich", jest czymś w najlepszym wariancie całkowicie zbędnym i szkoda pieniędzy na etaty dla żon i kumpli polityków. Ale kompetentne państwo jest bardziej potrzebne niż jakakolwiek instytucja ekonomiczna: bez sprawnie działających sądów, prokuratur, nadzoru publicznego nad sektorem finansowym, pomocy publicznej nie da się prowadzić biznesu i uczciwie zarabiać. Czy zbadał ktoś, jaka jest skala wymuszeń, zwłaszcza na małych i średnich firmach ze strony różnego rodzaju "cywilizowanych" przestępców? Czy ktoś to zwalcza? Dlatego trzeba zacząć od naprawy państwa, które musi przestać być "liberalne" w naszym, polskim znaczeniu.
Liczy się człowiek Schemat czwarty: spadek dzietności i masowa emigracja zarobkowa młodego pokolenia nie mają (jakoby) znaczenia ekonomicznego i są "naturalną tendencją w gospodarce". Typowy przykład poglądów egoistów, którzy nigdy nie prowadzili żadnego biznesu. Dla przedsiębiorców prowadzących u nas działalność gospodarczą zagrożenie to jest niewiele mniejsze niż wrogie działanie banków. Już dziś co lepsi pracownicy są nieosiągalni, bo na rynku pracy zawsze przebije nas bogaty pracodawca zza Odry czy kanału La Manche. Przy obiektywnie dużym bezrobociu wcale nie jest łatwo znaleźć dobrych pracowników. Większość szkół niczego nie uczy (poza językiem angielskim), a mitologia "świetnie wykształconego pokolenia" jest tyle samo warta, co wiara w znajomość gospodarki przez rządzących liberałów. Dlatego też w interesie biznesu jest aktywna polityka zatrudnienia i wzrost dzietności, a tym musi zająć się zupełnie nieliberalne państwo. Jeżeli kiedyś uda się nam przełamać te schematy, może wreszcie stworzymy drogę wyjścia z obecnego dołka. Oby jak najszybciej, choć nie mamy złudzeń.
Myślenie propaństwowe Nasze utyskiwania nie mają jednak większego znaczenia, bo - jak zawsze w czasach kryzysu - istotna jest świadomość rządzących. Wszystkie znane z przeszłości udane operacje wyjścia z ekonomicznego dołka były dziełem światowych polityków, którzy potrafili zmobilizować aparat państwa do realizacji swoich wizji. Wbrew liberalnej paplaninie, nawet jak najbardziej wolnorynkowe reformy wprowadziła siłą swojego imperium władza publiczna, która później - również na sposób władczy - chroniła wolną konkurencję przed jej rynkowymi organizacjami. To tylko przykład, bo nie potrzebujemy kolejnych "radykalnych transformacji", "deregulacji" czy innych "reform". Wręcz odwrotnie: konieczna jest odbudowa świadomości państwowej w codziennym działaniu władzy publicznej. Trzeba sobie przypomnieć, że stanowienie prawa publicznego ma służyć interesowi publicznemu, a nie powinno być robione po to, aby ktoś mógł zarobić na jego stosowaniu. Wiemy aż nadto dobrze, że przepisy podatkowe, które są - a w zasadzie powinny być - kwintesencją tego interesu, od lat pisane są w większości przez biznes podatkowy i w najlepszym wariancie służą interesowi tych, którzy zlecili ich napisanie. Jakakolwiek inicjatywa naprawy istniejącego stanu rzeczy w imię czegoś tak egzotycznego jak interes fiskalny państwa zostanie wdeptana w ziemię przez przedstawicieli władzy publicznej, nie mówiąc już o wszystkich wpływowych beneficjentach status quo. Dla nich tego rodzaju pomysły są czymś dziwacznym i głęboko podejrzanym. Czy ktoś o zdrowych zmysłach przejmowałby się jakimś tam "interesem publicznym"? Pogubiliśmy się już dawno. Sprywatyzowane państwo trzeba przywrócić służbie dobra publicznego, pomoże to nie tylko przywrócić ład moralny, ale zapewni również jak najbardziej wymierną treść ekonomiczną. Państwo ma chronić gospodarkę przed jej wyniszczaniem przez pasożytnicze struktury żyjące tylko dzięki kłopotom innych, eliminować wrogą konkurencję (kapitał, który umie przetrwać, miał zawsze charakter narodowy, działając w rozsądnym sojuszu z władzą), wspierać tworzenie nowych miejsc pracy zwłaszcza dla ludzi młodych, którzy dziś w większości myślą o emigracji, a przede wszystkim zagwarantować, na co dzień sprawny wymiar sprawiedliwości, bo bez niego rządzić będą przestępcy i oszuści. Oczywiście nie da się tego zrobić, gdy struktury państwa są głównie sposobem na znalezienie synekur dla żon, dzieci oraz bliższych i dalszych krewnych. Sprawy państwowe nie mogą być jednak dalej prywatyzowane: to droga donikąd. Wiemy, że są dość naiwne wizje, na które reaguje się wzruszeniem ramion: któż byłby zainteresowany taką wizją państwa? Gdzie znaleźć chętnych dla służby publicznej, niemających znajomych i krewnych, którym przecież trzeba pomóc w potrzebie? Naiwnie wierzymy jednak, że nie powiedzieliśmy tu nic przesadnie nowego, a potrzeba odrzucenia schematyzmu w myśleniu o gospodarce i wizja naprawy państwa jest bliska wielu. Może nawet większości? Jerzy Bielewicz, prof. Witold Modzelewski
Tego nie robią amatorzy – Zerwano mi program, ale jak się dziś okazuje, mogą zabić. To taka błahostka, że mnie pozbawiono programu i możliwości wykonywania zawodu, to małe piwo – z aktorem i satyrykiem Januszem Rewińskim rozmawia Krzysztof Świątek.
– Jak się Panu żyje pod rządami platfusów? – Żyje się na wsi, daleko od szosy, jakoś tam się przędzie. Zdjęli mi program „Siara w kuluarach” to zostałem rolnikiem. W całym życiu zawodowym nigdy wcześniej telewizja nie zerwała mi kontraktu w połowie. To zdarzyło się za rządów tych dżentelmenów i widocznie wyniknęło ze strasznego cykora. Jest kadr z ostatniego programu, jakby się pan gdzieś dokopał…–
…właśnie ciężko… – …ale telewizja publiczna powinna udostępnić. Dziewczyna, która ze mną to prowadziła, podeszła do Waldemara Pawlaka. A mieliśmy taką technikę, że jedna kamera pokazywała mnie, a druga rozmówcę i jego gestykulację, mowę ciała. Pawlak wydawał się wypłoszony, dopytywał, co to za program. A że znał naszą dziennikarkę, chciał się coś prywatnie dowiedzieć. Ja zaś komentowałem: „Oj, ktoś się czegoś boi”. Przypomniałem sobie tę scenę jak pękł PSL-owski balon z gnojówą. Nastąpiła zmiana warty w TVP i już następnego dnia, bez żadnego wytłumaczenia, bez „przepraszamy, dziękujemy”, program zdjęto. Mimo że władowano kupę pieniędzy na czołówkę i zapowiedzi.
– Nikt się z Panem nie spotkał, nie zadzwonił? – Ależ skąd. Przyszła Shymalla [wówczas dyrektor 1 programu TVP – dop. kś] i nawet się nie pytala [Janusz Rewiński celowo wymawia przez „l”]. Ekipa programu dostała zakaz wstępu do sejmu. Kto się przestraszył? Pani Trzaska-Wieczorek [wówczas dyrektor biura prasowego sejmu] niby pokazywała mi sejm, a drugim uchem strzygła, o co chodzi. Teraz jest urzędniczką u pana prezydenta. Szkoda, bo powstawał format, którego chyba nikt na świecie nie wymyślił. Ja jestem unikalnym modelem. Po pierwsze – aktorem, po drugie – satyrykiem, po trzecie – byłym posłem. I wiem, że usta, które mówią są mało ważne. Ważniejsze są ręce polityka splecione z tyłu i to, co one wyprawiają. Jedna kamera śledziła jak politycy strasznie kłamią.
– Po trzech pierwszych odcinkach otrzymywał Pan sygnały, że trochę Pan przeszarżował? – Po co sygnały? Wystarczy przeciąć kabel od mikrofonu. Zerwano mi program, ale jak się dziś okazuje, mogą zabić… To taka błahostka, że mnie pozbawiono programu i możliwości wykonywania zawodu, to małe piwo.
– Do czego Pan nawiązuje? – Do tego, co się później wydarzyło w naszym kraju. Różne były przypadki.
– Teraz mówi się o grasującym w Polsce samobójcy. Pan nawiązuje do konkretnego przypadku? – Proszę pana, nawiązuję do tego, co powiedziałem. Po co się powtarzać? Jest taki żart rosyjski. Złapano człowieka, który wyrzucił na placu Czerwonym ulotki. Buch na komisariat, pierwsze pałowanie – wstępne, zmiękczające. Ale patrzą, a na ulotkach nic nie jest napisane. „A gdzie że bukwy?”. „Na ch.j bukwy, kak wsio jasna”.
– Pan też uważa, że wszystko jasne, bez nazwisk? – Jesteśmy po różnych, mało ciekawych doświadczeniach. Po lekturze różnego rodzaju raportów prokuratur, komisji, wyroku sądowym dla szefa zespołu parlamentarnego ds. Smoleńska, który ma przeprosić b. szefa WSI, nie jest śmiesznie, tylko strasznie. Może lepiej, że Bozia sprawiła, iż odsunąłem się na bok.
– Z ust najwyższych przedstawicieli władzy słyszymy, że Polska jest krajem fajnym, stabilnym, że jest wolność słowa. – Nie ma wolności słowa, to wiadomo.
– Jak to? Przecież jesteśmy demokratycznym krajem. – No, oczywiście… Na co wy w Solidarności czekacie? Zamiast posłów nie wypuszczać z sejmu, trzeba było ich nie wpuścić na obrady. Nie dopuścić do tak haniebnego głosowania. Przecież było wiadomo jak zagłosują. Od kwietnia 2009 roku, kiedy na stoczniowców z Solidarności pod Pałacem Kultury puszczono żółty, żrący płyn, zaczęła się tragedia. Gdzie była reakcja? Wiadomo, kto był szefem MSW i kazał strzelać w twarze związkowców. Społeczeństwo nie zanotowało zdecydowanej reakcji.
– W programie „Ale plama” śpiewał Pan kiedyś piosenkę, wyliczając: „Kto będzie prezesem banku, kto będzie w radach nadzorczych, szczególnie spółek skarbu państwa?”… – …na melodię „Guantanamera”…
– …„Leszka Millera, koledzy Leszka Millera”. Jak dziś brzmiałby refren? – Jesteśmy w zagadkowym momencie naszej historii. Jak byłem w sejmie, to panowie układali się w ten sposób: jeżeli Zarębski będzie przegłosowany do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, to również ma wejść Marek Siwiec. Taki był deal. Dżentelmeni z Sojuszu Kwaśniewskiego zawsze dogadywali się z tymi z Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Jak mnie ktoś zgłosił – choć do głowy mi nie przyszło, by się tam pchać, bo byłem w sejmie dla jaj, a nie interesów – to na wszelki wypadek mnie „pokopano” jako potencjalnego kandydata. A tam był układ i trwa on do dziś. Jak komuniści rządzili, liberałowie przeszli do pozornej opozycji. Teraz się odwróciło.
– Był Pan posłem I kadencji. Podobnie jak Donald Tusk, Waldemar Pawlak, Jan Krzysztof Bielecki, Janusz Lewandowski. 20 lat minęło, a oni nadal nadają ton w polskiej polityce. Nie za długo? Nie zastanawia Pana, że nie ma wymiany elit? – Jest u nich zasada dawno wypracowana: raz zdobytej władzy nie oddamy. I nie oddają. Jak liberałowie oddają, to komuniści przejmują. I tym drugim nigdy specjalna krzywda się nie dzieje. Nie wierzę w uczciwe wybory. Państwowa Komisja Wyborcza od 20 lat pozostaje niemal niezmienna. A my jako obywatele nawet nie wiemy, w jaki sposób jest powoływana i kto może zmienić jej skład. Dlaczego na kartce wyborczej wystarczy dostawić jeden krzyżyk, by unieważnić głos? Każde dziecko, nawet półdebilne, może wydrukować tysiąc takich kartek. Te papiery fruwają, potem znajdowane są na jakimś komisariacie. W II turze wyborów prezydenckich konkuruje dwóch kandydatów. To dlaczego nie może być jedna kartka zielona, druga czerwona? Wtedy nie dałoby się tak łatwo głosu sfałszować. Jeżeli raz udało się wygrać wybory Lechowi Kaczyńskiemu, to tylko dlatego, że się panowie oficerowie przeliczyli. Teraz już żadne wybory nie zostaną wygrane. Dlaczego nie mamy magnetycznych dowodów osobistych, które wkładałoby się do czytnika i dotykowo potwierdzało wybór? W banku podejmując 10 zł musimy to mieć, a tu, gdzie chodzi o miliardy, jakoś nie. Opozycja nie zdaje sobie sprawy, że na tym należy się skupić. Nie dajmy się w konia robić. Ja wiem, że sam nie jestem w stanie postawić tamy. Chodzę i głosuję, ale wiem, że w każdej chwili pani, która ma zabandażowany palec, a w niej końcówkę długopisu, przy liczeniu głosów, może dostawić trochę krzyżyków. Mężowie zaufania? Starsze panie z parafii, które popchnie się, krzyknie: „pani już odejdzie”. Tego nie robią amatorzy, a oficerowie i podoficerowie! Przecież ich była masa i żaden nie wyjechał. Chłopaki z Solidarności powyjeżdżali i tłuką się po świecie. Jak jeździłem z występami po Stanach, wszędzie ich spotykałem. A oficerowie zostali i są na gwizdek. Jak wchodzę do komisji wyborczej w jakiejkolwiek szkole, od razu ich rozpoznaję – te zaczeski, siwe skronie, sznyt. I śmieję się, wołając „dzień dobry”.
– Dwulecie PiS-u, prezydentura Lecha Kaczyńskiego, to były błędy przy pracy? – Tak. Jeżeli w taki sposób można było zakończyć kadencję prezydenta Kaczyńskiego, to już nic nie może się zdarzyć przypadkiem. I możliwe, że ci faceci mają to powiedziane. Panowie, albo wy, albo kto inny, ale tu już inaczej nie będzie. W USA nic nie znaczymy, jesteśmy jak Bangladesz.
– Ostrze Pana satyry zawsze było wymierzone we władzę. To powód, dla którego jest Pan dziś rolnikiem, a nie czynnym satyrykiem? – To oczywiste, o oczywistościach nie będziemy mówić. Teraz jest satyra jak za PRL-u, kiedy z kelnerów wolno się było śmiać i tworzyć „satyrę na leniwych chłopów”, jak mawiał Mrożek. Ale jednak w komunizmie schyłkowym dawano nam salę na 200 osób i pozwalano cokolwiek gęgać. Był kabaret Tey, Egida, Elita, mówiło się Lenin, a w domyśle partia. Porozumienie między widzami, a satyrykami istniało. Finezyjnie, aluzyjnie rzucało się jedno słowo i ludzie wiedzieli, że w domu tak samo mówią. Rodziła się wspólnota. Władza jest durna, jeśli nie zostawia takiego wentyla, gdy w tak otwarty sposób likwiduje wolność słowa. Mądrzy komuniści mówili: jak my się boimy dwóch kabaretów, to od razu się poddajmy. A tu, mając media, władzę, wszystko, oni się boją gościa, który chodzi po korytarzach sejmowych i gęga? Satyrykom zawsze chodzi o to, by otworzyć ludziom gały, uzmysłowić, by nie dawali się robić w bambuko.
– Komitet honorowy Bronisława Komorowskiego i PO nasączony był aktorami jak tort kremem. Magdalena Boczarska, Krzysztof Kowalewski, Andrzej Chyra… – …ten, nawet nie wiedział, kogo popiera, mówił coś o Władysławie Komorowskim (śmiech)...
– …Janusz Gajos, Andrzej Grabowski, Marian Kociniak, Tomasz Karolak, Daniel Olbrychski, Zbigniew Zamachowski. – [Janusz Rewiński zanosi się głośnym śmiechem]. Ja tej listy nie znałem.
– Poprzestanę na tych, bo jak dalej będę wyliczał to świt nas zastanie. – Jeszcze Nehrebecka (śmiech).
– To prawda. Pana nazwisko znalazło się na liście poparcia Jarosława Kaczyńskiego. Nie chciał Pan zapunktować u władzy? – No, właśnie chciałem zapunktować u władzy. I byłem blisko. Bo gdyby nie ci oficerowie, to powinien wygrać Kaczyński. Proszę pana, aktor ma specyficzną konstrukcję, trochę więcej widzi i słyszy, wie, kiedy władza wpuszcza nas w maliny. Jestem na to uczulony. Patrzę na gęby i wszystko wiem.
– Poparcie aktorów nie zawsze jest bezinteresowne. Tomasz Karolak dał twarz władzy i dziś ma teatr IMKA sponsorowany przez Orlen. Krystyna Janda ma Och-Teatr, a pan jest rolnikiem. Nie zazdrości Pan? – Nie, bo nie miałem ambicji, by być dyrektorem teatru. Chciałem prowadzić swój program w telewizji, który miał takie motto: „Honor, ojczyzna czy przekręt, lewizna? Skrycie nóż w plecy czy płaszcz i szpada? Cudze jak własne i wszystko jasne. Po co te słowa? Szkoda gadać”. I komu to przeszkadzało w publicznej telewizji? Ci aktorzy, których pan wymienił, kompletnie nic nie rozumieją. Aktorzy nie mają czasu na to, by być historykami. Uczymy się zawodu, cztery lata kucia tekstów i występów. Coś więcej przy roli się czasem przeczyta. I potem jedna książka może wywołać w człowieku przewrót kopernikański. Tak było ze mną, kiedy przeczytałem książkę pańskiego kolegi z redakcji Grzegorza Eberhardta „Pisarz dla dorosłych. Opowieść o Józefie Mackiewiczu”. Dziś patrzę na wielu ludzi i myślę: Rany boskie, oni są ślepi, bo tego nie wiedzą.
– Tłumaczy Pan to tylko niewiedzą? Ok. 90 proc. środowiska aktorskiego za Komorowskim. Pan i jeszcze kilku po drugiej stronie. Z czego to wynika? – Ja jestem aktorem peryferyjnym, nie głównego nurtu. Parę ról w filmach, kilka programów kabaretowych. Ale chcę dociekać prawdy. Od kabaretu Tey, gdzie staliśmy metr od widza i wciskaliśmy mu różne emocje, by go rozhuśtać i doprowadzić do olśnienia, by myślał jak my. Musiałem nauczyć się specyficznego aktorstwa i ono nie mogło być oparte na kłamstwie. Może dlatego uważam, że ci aktorzy są podatni na manipulacje. Tak jak ja kiedyś – dałem się nabrać na KLD. Bo oni byli w ładnych garniturach. A tak i gangsterzy wyglądają. Eleganccy, młodzi, fura, komóra. Ale w sygnecie strzykawka. I jedną rękę panu poda, a drugą przejedzie po plecach tym sygnetem. A w sygnecie pavulon, który panu zwiotczy mięśnie i już nie trzeba ingerencji osób trzecich, tylko delikwenta bierze się za twarz i wiesza na sznurku. I tylko przez 48 godzin nie wolno go badać, żeby wszystko wyparowało. Także, te dzieciaki też się na to nabierają…
– …Krzysztof Kowalewski nie jest już dzieciakiem. – Specyficzna konstrukcja.
– Janusz Gajos… – Świetny aktor, on nie robi tego, by mieć konfitury. U niektórych pęd towarzyski i za dużo elementów bajkowych w głowie powoduje potężne zmiany. Niestety, demencja i geriatria się wkrada, alkohol robi swoje. I potem popierają Komorowskiego.
– Mówiliśmy o I kadencji sejmu. A Pan jak głosował w sprawie odwołania rządu Olszewskiego? – Niestety, za upadkiem rządu Olszewskiego.
– Wstydzi się Pan? – Wie pan, nikt mi nie powiedział, o co tam chodzi. Byłem w PPG [Polski Program Gospodarczy] złożonym z liberałów i partii piwa, liberałowie podpowiadali i w owczym pędzie zagłosowałem. Pójdzie Pan do sejmu, weźmie wydruk i zobaczy.
– Właśnie z tym jest problem. W trakcie debaty złożono trzy wnioski o głosowanie imienne, ale wszystkie odrzucono. A maszyna tylko zliczała głosy. I chyba nie można odtworzyć, kto jak głosował. – To mogę iść w zaparte, bo to będzie w „Tygodniku Solidarność”.
– Mógł Pan, ale już mam nagrane (śmiech) – No właśnie…
– Ale mówi Pan o owczym pędzie, czyli żałuje tamtej postawy? – Teraz, jak wiem… Ja byłem skautem piwnym, bajer, zabawa, we łbie głupoty. Byłem głupi politycznie. Dla mnie Solidarność to była Solidarność. Potem te podziały, głupiałem. Jak byłem na spotkaniu z Wałęsą, tuż przed rozwiązaniem parlamentu, spytałem go: „panie prezydencie, czy pan by poszedł z robotnikami na piwo?”. A on mówi: „Mnie by chyba utopili w beczce”. Nie rozumiałem jak to się plecie. Dziś patrzę na zdjęcie, na którym Wałęsa rechocze 4 czerwca ’92 w loży prezydenckiej z Drzycimskim i wszystko ma dla mnie inny wymiar. Nie zapisałem się nigdy do partii, bo matka mnie przestrzegła. W ’68 jak kończyłem technikum lotnicze, szedłem pod prąd – bo manifestacja we Wrocławiu szła w jedną stronę, a ja z narzeczoną w drugą (śmiech). Jakiego rodzaju to była świadomość? W ‘63 ostatni żołnierz podziemia niepodległościowego, Lalek, został zastrzelony. Ale w domu nikt o tym nie mówił. Moi rodzice pochodzili z Wołynia. Ojciec umarł, do dziś nie wiem, jaki był jego los. Mur milczenia w rodzinie, żeby dzieciak, a byłem najmłodszy z rodzeństwa, się nie wygadał.
– Przygoda z polityką to był tylko rodzaj kabaretowego skeczu? – Dziś myślę, że mogłem zostać zmanipulowany. Nie wiem czy to nie były działania podszeptujące, inspirowane przez panów oficerów. Nawet nie ja rejestrowałem partię w sądzie. Byli wokół mnie ludzie, których praktycznie nie znałem. I wybrano 16 posłów, niby dla jaj. Po pobycie w sejmie zacząłem się interesować, kto mnie podpuszcza, gdzie zaczynam się wpasowywać. I nabierałem podejrzeń, że to nie jest czyste.
– Ilu było posłów Partii Przyjaciół Piwa na liście Macierewicza? – Na 16 było trzech, więc odsetek znaczący. To też dało mi do myślenia. Do partii mógł wejść każdy, jak do Kościoła. Do sejmu wszedł np. główny antyterrorysta PRL, a później ochroniarz Kwaśniewskiego Dziewulski. Takich dziwnych faciów było więcej.
– Nie wierzy Pan w ozdrowieńczy nurt w Polsce? – Jak zmartwychwstanie papież i Reagan – tak. Bo jeśli Romney, kandydat Partii Republikańskiej w USA, spotyka się wyłącznie z tymi „dżentelmenami”, to możemy tylko wyć. Dlaczego nie rozmawia z liderem opozycji, z Macierewiczem, nie jedzie na Wawel? Amerykanie oglądają stację RTD (Russia Today Documentary), w której widać Rosję cudo, cywilizowany kraj. A Polaków mają na Jackowie, w Chicago, harujących na azbestach, niedokształconych, niedomytych, rozpitych. I potem się dziwią: co ci Polacy mają do tych Ruskich? Tygodnik Solidarnosc
Bezpieczeństwo żywnościowe Polski Polska jest krajem samowystarczalnym żywnościowo, mamy nawet duże nadwyżki produktów rolnych i przetworzonej żywności, które eksportujemy. Ale eksperci ostrzegają, że jeśli w rolnictwie nasilać się będą niekorzystne tendencje ekonomiczne i demograficzne, to z eksportera możemy stać się importerem żywności. Jeśli spojrzymy na poziom produkcji podstawowych produktów rolnych, to już teraz widzimy załamanie na rynku wieprzowiny, co powinno być sygnałem ostrzegawczym, wskazującym na to, że państwo musi prowadzić taką politykę rolną, aby zapewnić Polakom samowystarczalność żywieniową. Oczywiście nie chodzi o kontrolowanie cen, ich ustalanie przez państwo, ale o stosowanie takich instrumentów w polityce krajowej i unijnej, aby rolnictwo było rozwijającą się gałęzią gospodarki, a nie zwijającą się. Przykład cukru jest znamienny: decyzje Brukseli spowodowały, że taki kraj jak Polska, który jeszcze niedawno był potentatem na tym rynku, musiał sztucznie zredukować wielkość upraw buraków i moce produkcyjne cukrowni, co spowodowało, że musimy importować biały kryształ na własne potrzeby.
Dużo żywności Zacznijmy od statystyki. Polska w skali Unii Europejskiej należy do największych producentów rolnych. Jeśli chodzi o sektor mleczny, to jak prognozuje Instytut Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, produkcja mleka wyniesie w tym roku 12,4 mln ton, czyli będzie na mniej więcej takim samym poziomie jak przed rokiem. Instytut oczekuje, że ceny produktów mleczarskich w 2012 r. będą niższe niż rok wcześniej. Niepokoić może za to stale spadające pogłowie krów mlecznych (o 3 proc. - do niespełna 2,4 mln sztuk), ale dzięki podniesieniu mleczności bydła nie wpłynie to na wielkość dostaw do zakładów mleczarskich. Jeśli jednak w latach następnych rolnicy nadal będą ograniczali hodowlę, odbije się to już i na wielkości produkcji mleka. Na rynku mięsnym naszym największym problemem jest trzoda chlewna. Jej pogłowie systematycznie spada - w tym roku do poziomu 12,5 mln sztuk - to mniej niż w latach 60 ubiegłego wieku (!). Produkcja wieprzowiny też spadnie o blisko 10 proc. i ma wynieść ponad 2,1 mln ton. Ta sytuacja powoduje, że rośnie import mięsa i jego przetworów, głównie z Danii i Niemiec. Z kolei produkcja wołowiny ma spaść o 6-7 proc. - do poziomu 690 tys. ton. Polska jawi się za to jako potentat w drobiarstwie - w tym roku przewidywany jest dalszy wzrost produkcji drobiu do prawie 2,2 mln ton. To skutek przede wszystkim rosnącego popytu na kurczęta, które są najtańszym gatunkiem mięsa i dlatego chętnie kupowanym przez ubożejące społeczeństwo. Nasz kraj nie ma idealnych warunków do uprawy zbóż, ale teoretycznie nie powinniśmy mieć problemów z zapewnieniem sobie produkcji na takim poziomie, aby zaspokoić potrzeby przemysłu zbożowego i paszowego. Choć oczywiście ogromny wpływ na poziom produkcji ma pogoda. Jeśli tak jak w tym sezonie wiele hektarów upraw wymarznie, wówczas odbije się to na wielkości zbiorów - w tym roku będą one prawie o milion ton niższe od ubiegłorocznych, kiedy to zebraliśmy 26 mln ton. To jeden z głównych czynników wpływających na import, który wyniesie na pewno więcej niż 1 mln ton. Potrzeby polskich konsumentów są także zaspokojone w segmencie krajowych owoców i warzyw. GUS szacuje, że rolnicy zbiorą w tym roku ponad 4,5 mln ton warzyw (to niewiele mniej niż w 2011 r.) i 3,5 mln ton owoców (3 mln ton to owoce z drzew, a 500 tys. ton - z krzewów).
Mamy rezerwy Eksperci uważają, że rolnictwo w Polsce ma nadal ogromny potencjał, który możemy wykorzystać, zwiększając wydajność gospodarstw. Ten proces wymaga jednak przede wszystkim zwiększenia areału ziemi, jakim dysponują rolnicy. Nasz ustrój rolny ma się opierać na gospodarstwach rodzinnych, mających nie więcej niż 300 ha powierzchni. Nadal jednak dominują u nas nieduże gospodarstwa, mające nie więcej jak 5 ha (średnia krajowa to nieco ponad 10 ha na statystyczne gospodarstwo). Zdania na ten temat są jednak podzielone. Nie zawsze kilkuhektarowe gospodarstwo skazane jest na wegetację. Dla tzw. małorolnych alternatywą jest np. bardziej pracochłonna uprawa warzyw czy ziół. Zbiory na kilku hektarach mogą przynosić całkiem niezłe dochody. Jednak dziś w Polsce wśród małych gospodarstw przeważają te o charakterze socjalnym, niewiele produkujące na rynek, choć zapewniające zaspokojenie potrzeb żywnościowych rodzin rolników. Z pewnością sprzyjają temu obostrzenia ograniczające bezpośrednią sprzedaż produktów według zasady "z pola do stołu". Z powodu ekonomicznych i demograficznych ograniczeń rozwoju małych gospodarstw obraz polskiej wsi będzie stopniowo się zmieniał. Część najmniejszych gospodarstw, w których rolnicy nie będą mieli następców chętnych do kontynuowania produkcji, zostanie wchłonięta przez większe. Według Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarski Żywnościowej, do 2020 r. z polskiej wsi może zniknąć nawet 370 tys. gospodarstw, głównie właśnie tych najmniejszych. Wzrośnie jednocześnie liczba gospodarstw o powierzchni powyżej 50 ha - z 25 do 30 tys., a są to najbardziej towarowe gospodarstwa. Eksperci wskazują na to, że aż 80 proc. naszych gospodarstw nie ma zdolności do zwiększania produkcji. Powód? Ich właściciele nie mają warunków czy pieniędzy na to, aby podnieść wielkość hodowli zwierząt czy zbiorów zbóż. Przyjmuje się, że granicą, za którą gospodarstwa zaczynają osiągać zdolność do odtwarzania produkcji, jest równowartość 8 ESU (to międzynarodowa jednostka służąca do mierzenia siły ekonomicznej gospodarstw rolnych; 1 ESU to równowartość 1200 euro rocznie). Produkcję rolną mogą natomiast zwiększać te gospodarstwa, które osiągną 12 ESU. Gospodarstwa mające dochód poniżej 8 ESU nie wytwarzają produkcji na rynek - w Polsce jest ich zdecydowana większość. Szacuje się zaś, że za rozwojowe można uznać ledwie 250 tys. gospodarstw, spośród około 1,4 mln objętych dopłatami bezpośrednimi. Zajmują one nieco ponad 40 proc. użytków rolnych, czyli blisko 9 mln ha. Oczywiście nie ma też potrzeby ekonomicznej, żeby na siłę przyspieszać proces koncentracji produkcji rolnej. Wyrzucenie z rolnictwa setek tysięcy rodzin spowodowałoby od razu drastyczny wzrost bezrobocia, gdyż dla drobnych rolników nie ma na razie miejsca w przemyśle czy usługach. Istotne jest jednak to, że taki model rolnictwa, jaki teraz mamy, zapewnia nam szereg innych korzyści, trudnych do wyceny ekonomicznej. To choćby bioróżnorodność, czyste środowisko naturalne - to, co utraciły kraje zachodnie, gdzie dominują wielkie gospodarstwa. Zdaniem wielu ekspertów, koncentracja produkcji rolnej powinna być jednak większa, aby Polska zachowała samowystarczalność żywnościową - gospodarstwa towarowe powinny obejmować przynajmniej 11 mln ha ziemi rolnej.
Co nam grozi? Polska jest dużym producentem rolnym, ale to nie znaczy, że możemy czuć się bezpiecznie. Przede wszystkim rolnictwo to także rynek globalny, gdzie często dochodzi do spekulacji na giełdach towarowych. W efekcie co jakiś czas słychać najpierw o gwałtownych wzrostach cen mleka, mięsa czy zboża, a potem o ich gwałtownym spadku. Wiele gospodarstw nie wytrzymuje takich wahań i bankrutuje. Globalizm powoduje również, że w UE słychać głosy, aby szerzej otworzyć granice przed importem z innych kontynentów, gdzie produkuje się tańszą żywność. Teoretycznie można sobie wyobrazić, iż Unia bez problemu kupi sobie żywność w Ameryce lub Azji, ale wtedy tysiące gospodarstw musiałoby zaprzestać uprawy ziemi, gdyż byłoby to dla nich nieopłacalne. I byłby to także problem Polski. Co więcej, tak jak wcześniej zachodnie firmy masowo przenosiły zakłady przemysłowe do Azji, tak można sobie wyobrazić, że w przypadku otwarcia granic celnych na produkty żywnościowe bardziej zyskowne będzie kupowanie ziemi np. w Afryce, zakładanie tam ferm i sprzedawanie zboża lub mleka do Europy. Drugim problemem jest unijna Wspólna Polityka Rolna, pełna sprzeczności, niespójności, rozwiązań krzywdzących jedne kraje, a dających preferencje innym. I nie widać, aby od 2014 r. ten obraz miał się zmienić. WPR miała właśnie zapewnić Europie samowystarczalność żywieniową, ale w ostatnich kilkunastu latach ta polityka się zmienia, co widzimy choćby na przykładzie cukru.
Część ekspertów ostrzega, że z kolei po 2016 r., gdy znikną limity produkcji mleka, także ten sektor czeka załamanie i wojna cenowa, która doprowadzi do bankructwa wielu hodowców bydła mlecznego. Nie zapominajmy i o tym, że rolnictwo ponosi też koszty kryzysu finansowego, a im dłużej będzie on trwał, tym większe szkody przyniesie producentom i przetwórcom żywności. Poważnym zagrożeniem dla rolnictwa są również zmiany demograficzne. Polskie społeczeństwo się starzeje i dotyczy to również wsi. Realny jest niestety scenariusz, gdy wiele hektarów ziemi będzie leżało odłogiem, bo starsi rolnicy będą na emeryturze lub rencie, a nie będzie komu przejąć lub kupić tych gruntów. To oczywiście nie stanie się za rok czy dwa, ale już w perspektywie 20-30 lat zjawisko wyludniania się wsi z rolników może być bardzo mocno widoczne. Czyli po prostu nie będzie komu produkować żywności. Od kilkunastu lat sprzedajemy coraz więcej żywności za granicę. Rocznie eksportujemy za kilkanaście miliardów euro (w 2012 r. ma to być 15,5 mld euro), import niestety też jest niemały. W tym roku ma być jedynie o mniej więcej 3 mld euro niższy od eksportu. Polska mogłaby być krajem żywiącym bogate zachodnie społeczeństwa, ale niestety grozi nam to, że sami będziemy musieli importować podstawowe artykuły rolne. Ten negatywny scenariusz nie musi się spełnić, ale to wymaga prowadzenia przez państwo roztropnej polityki gospodarczej zarówno w kraju, jak i na forum unijnym. Krzysztof Losz
Producent filmu o Wałęsie pod lupą ABW Dwa dni po zakończeniu zdjęć do filmu o Lechu Wałęsie w reżyserii Andrzeja Wajdy ABW zajęła się spółką Amber Gold, która jest.. producentem filmu. Donald Tusk był informowany przez służby o sytuacji firmy Amber Gold, właściciela spółki OLT Express. To właśnie z tą spółką współpracował syn premiera Michał Tusk. Właścicielem OLT Express jest firma Amber Gold, w sprawie, której od dwóch lat toczy się prokuratorskie śledztwo. Zawiadomienie w grudniu 2009 r. złożyła Komisja Nadzoru Finansowego. Sprawą zajęła się Prokuratura Rejonowa Gdańsk-Wrzeszcz, która uznała, że nie ma żadnego przestępstwa, i odmówiła wszczęcia postępowania. Na tę decyzję zażalenie złożyła KNF i w styczniu 2010 r. sąd nakazał prokuraturze prowadzić postępowanie. Dopiero kilka tygodni temu sprawę przejęła Prokuratura Okręgowa w Gdańsku, która 2 lipca zleciła ABW podjęcie czynności w śledztwie. Co ciekawe, stało się to dwa dni po zakończeniu zdjęć do filmu o Lechu Wałęsie w reżyserii Andrzeja Wajdy – sponsorem tej produkcji jest Amber Gold. Ostanie zdjęcia zakończono w nocy z piątku na sobotę 30 czerwca. W poniedziałek, 2 lipca na zlecenie Gdańskiej Prokuratury okręgowej producentem filmu Andrzeja Wajdy zajęła się Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Według naszych informacji ABW znacznie wcześniej zajmowała się sprawą AG – po informacji na ten temat opracowanej przez Komisję Nadzoru Finansowego. Poseł PiS Marcin Mastalerek opublikował wczoraj 45 pytań do premiera, dotyczących Michała Tuska i jego współpracy z OLT. Wśród nich jest również pytanie o to, jakich argumentów używał Donald Tusk w rozmowie z synem, aby przekonać go, że współpraca z OLT „mu się nie podoba” i że było to „niemądre”? Michał Tusk twierdzi, że to właśnie rozmowa z ojcem była przyczyną „rozluźnienia” współpracy z OLT.
– Na początku współpracy (z OLT Express – przyp. red.) zaznaczyłem, że interesuje mnie wyłącznie lotnictwo, a nie złoto. Gdy projekt linii lotniczych ruszał, wiele osób mówiło, że Amber Gold jest podejrzany, ale OLT może zmienić polski rynek lotniczy – mówił Michał Tusk w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”. Ta wypowiedź świadczy o tym, że albo nie przeszedł szkolenia dla najważniejszych osób w państwie, albo dość lekko je potraktował. O tym, że takie szkolenia się odbywają, świadczy chociażby przykład Leszka Millera juniora. W 2006 r. media donosiły, że syn byłego premiera przeszedł specjalne szkolenie kontrwywiadowcze. ABW miało uczyć Millera juniora, jakich sytuacji unikać, jeśli nie chce być podejrzewany o kontakty ze środowiskiem przestępczym. Spece od public relations mieli mu także tłumaczyć, jakich sytuacji wystrzegać się na co dzień, a także np. jak i komu udzielać wywiadów.– Rutynowo informowaliśmy rodziny najważniejszych osób w państwie o możliwych zagrożeniach oraz z kim należy unikać kontaktu – mówi „Gazecie Polskiej Codziennie” Bogdan Święczkowski, były szef ABW. – Robili to również nasi poprzednicy w UOP. Taka praktyka była przyjęta od lat – dodaje. Szef UOP w czasach AWS i wiceszef Biura Bezpieczeństwa Narodowego z okresu prezydentury śp. prof. Lecha Kaczyńskiego gen. Zbigniew Nowek mówi, że informacje w sprawach godzących w bezpieczeństwo finansowe obywateli są obowiązkowo przekazywane przez służby premierowi.– Nie wyobrażam sobie, żeby informacja na temat sytuacji Amber Gold nie trafiła do premiera. Tym bardziej że z tą firmą był związany jego syn – mówi i nam gen. Nowek. O tym, że sytuacja gdańskiej firmy jest fatalna, było powszechnie wiadomo. – Eksperci od dawna sygnalizowali, że inwestowanie w Amber Gold jest wyjątkowo ryzykowne – mówi nam poseł PSL Janusz Piechociński. O pracę Michała Tuska w OLT Express zapytaliśmy Joannę Kluzik-Rostkowską, posłankę PO. – Jestem na wakacjach, nie śledzę na bieżąco wydarzeń. W tej sprawie mogę powiedzieć jedynie, że syn premiera jest dorosłym człowiekiem i odpowiada za to, co robi. Jestem przekonana, że gdyby wiedział, że sprawy pójdą w złą stronę, nie ryzykowałby. Tylko że on tego nie wiedział – stwierdziła posłanka. Prokuratura, która prowadzi śledztwo w sprawie Amber Gold, na razie nie zamierza przesłuchać syna premiera.
„Na obecnym etapie postępowania dotyczącego Amber Gold Sp. z o.o. nie jest planowane przesłuchanie w charakterze świadka pana Michała Tuska, albowiem Prokuratura Okręgowa w Gdańsku nie prowadzi postępowania sprawdzającego ani przygotowawczego, które dotyczyłoby firmy OLT Express, z którą wymieniony miał współpracować” – czytamy w odpowiedzi gdańskiej prokuratury okręgowej. Dorota Kania, Wojciech Mucha
MSZ promuje książkę o polskim antysemityzmie Historycy: kolaboranci ważniejsi od bohaterów. Resort: tak wybrali znawcy stosunków polsko-żydowskich. 10 lipca wszystkie polskie placówki dyplomatyczne otrzymały pismo z centrali MSZ, w którym Joanna Skoczek, dyrektor Departamentu Dyplomacji Publicznej i Kulturalnej MSZ, monitowała, by polscy dyplomaci intensywniej włączyli się w promowanie książki „Inferno of Choices”. Ta angielskojęzyczna pozycja to wybór dokumentów i tekstów historycznych poświęconych stosunkowi Polaków do Holokaustu. Resort nie tylko wykupił na pniu cały nakład książki, ale zamówił nawet jej dodruk. Wcześniej, 29 maja, w tej samej sprawie pisał wiceszef tego departamentu Krzysztof Kopytko. Przesłał też elektroniczną wersję publikacji, jednak większość placówek zlekceważyła jego prośbę. Część ich szefów uznała, że książka nie przysłuży się dobrze wizerunkowi Polski – może utwierdzać stereotyp Polaka, jako antysemity i szmalcownika. Mimo to książka jest dostępna m.in. na stronach polskich ambasad w USA i Niemczech. MSZ książki broni. – „Inferno of Choices” to wydany w języku angielskim wybór tekstów znakomitych polskich historyków, w tym m.in. prof. Bartoszewskiego, Żbikowskiego, Urynowicza, Grabowskiego. Wybór został dokonany przez znawców stosunków polsko-żydowskich z MSZ i zyskał rekomendację instytutu Yad Vashem – informuje rzecznik MSZ Marcin Bosacki. Tej opinii nie podzielają historycy. Wskazują, że sprawa jest co najmniej wątpliwa.
– To typowy przykład pedagogiki wstydu – mówi prof. Bogdan Musiał, polski historyk mieszkający w Niemczech. Podkreśla, że większą część książki poświęcono złym zjawiskom, które pod okupacją występowały, ale nie są one „rzucone” na szerokie tło i sytuację w innych krajach.
– Na przykład w tekście Jana Grabowskiego jest mowa o drakońskich karach za ukrywanie Żydów. Grabowski nie uwypukla jednak, że w Polsce za ukrywanie Żydów groziła kara śmierci wykonywana na całej rodzinie, która ich ukrywała. Podobnie jak śmierć groziła tym, którzy wiedzieli, że ktoś Żydów ukrywa, a ich nie zadenuncjował – mówi Musiał. W jego opinii książka uderza w wizerunek Polski Dodaje, że nie wyobraża sobie, by niemiecka dyplomacja promowała pozycje, w których byłaby mowa o niemieckim antysemityzmie.
– Niemcy zrobili bardzo wiele, by pisząc o zbrodniach z czasów II wojny światowej, używać określenia „naziści”. Polska polityka historyczna idzie niestety w przeciwnym kierunku – mówi Musiał. Podobnie uważa dr Piotr Gontarczyk z IPN. – Większość tekstów, często ewidentnie zideologizowanych i zawierających nieuprawnione oceny i wnioski, dotyka marginalnych kwestii kolaboracji czy wydawania Żydów, które na skutek takiej konstrukcji książki podnoszone są do rangi dominujących postaw Polaków – mówi Gontarczyk i określa książkę mianem czarnej propagandy Polski.
MSZ do tej pory nigdy aż tak szeroko nie promował żadnej książki na temat Polaków i Holokaustu. Takiego wsparcia nie dostał np. wydany po angielsku album autorstwa Mateusza Szpytmy poświęcony Polakom ratującym Żydów. – Ambasady go w ogóle nie promowały. Ówczesny prezes IPN Janusz Kurtyka sam kazał wysyłać tę książkę do redakcji na całym świecie w odpowiedzi na publikacje szkalujące Polskę – mówi „Rz” Szpytma. Cezary Gmyz
Zapłać partii, dostaniesz fuchę. Ile płacą politycy, żeby dobrze zarabiać? Nie ma nic za darmo - ten, kto liczy na stanowisko, musi zainwestować - pisze "Fakt". W gazecie dziś analiza, z której wynika, że tylko ci, którzy wcześniej wpłacili stosowne kwoty na konto ludowców mogli liczyć na intratne stanowiska. Np. rodzina ministra rolnictwa Stanisława Kalemby wpłaciła - według "Rzeczpospolitej" - na konto PSL aż 57 tysięcy złotych. Zatem, czy to prawda, że syn ministra - Daniel Kalemba - posadę w Agencji Rynku Rolnego zawdzięcza tylko swoim kompetencjom? Daniel Kalemba w ARR zarabia 4 000 zł, ministerialna pensja Stanisława Kalemby wynosi 12 000 zł. Przedstawiamy także kilka najciekawszych - według nas - przykładów.
Andrzej Śmietanko - wpłacił 10 000 zł, zarabia 66 000 zł.
Były już prezes spółki Elewarr odwołany został po ujawnieniu afery taśmowej. Na państwowych posadach w ciągu roku potrafił zarobić nawet 800 tysięcy złotych.
Przemysław Litwiniuk - wpłacił 20 000 zł, zarabia 15 250 zł.
Były szef gabinetu politycznego ministra Marka Sawickiego. Mimo, że poza resortem, to wciąż na państwowym: jest dyrektorem Fundacji Programów Pomocy dla Rolnictwa oraz rady nadzorczej Elewarru.
Ryszard Smolarek - wpłacił 21 000 zł, miał mieć 20 000 zł.
Dawny poseł od kilku lat próbuje różnymi sposobami wrócić do polityki. Nie dostał się ostatnio do senatu. Z rekomendacji Marka Sawickiego miał być szefem ARR. FAKT/Wuj
Profesor Domański wychwala demoralizację Platformy Łysiak "Marek Król, przezwał walory umysłowe prezydenta „małą samodzielnością intelektualną", 2011), do soczystszych ( kardynał Dziwisz, jak podała prasa, miał parsknąć: „ — Co za dureń!" Krasnodębski „Politycy w Polsce rządzą się jak mafia na Sycylii.Liczy się dobro rodziny, a nie reguły moralne „ ...”Nie ma partii, w których są same anioły, ale są partie bardziej skorumpowane i owładnięte chorobą nepotyzmu. W Polsce nieformalne sieci, nepotyzm i kolesiostwo są nadzwyczaj rozwinięte”....(źródło)
Łysiak „Ideałem premierapremier Węgier Victor Orbán „...”w przeciwieństwie do służalczego Tuska.(źródło)
Domański „Prawidłowością jest, że w obliczu kolejnej afery, prowadzącej do kompromitacji klasy rządzącej, powróciła idea rządu ekspertów. „....”Główna trudność tkwi w konieczności pogodzenia wymagań polityczno-ideowej neutralnościz kwalifikacjami dobrego polityka. W tym drugim przypadku najważniejszymi cechami są: umiejętność zawierania sojuszy,znajdowania kompromisowych rozwiązań, godzenia sprzecznych interesów i rezygnowania z jednych, czasami szczytnych celów, ażeby osiągać możliwe. „...”Klasa rządząca powinna się charakteryzowaćskutecznością działania, reprezentować interesy wyborców i dawać gwarancję, że w sytuacjach zagrożeń nie zdystansuje się od odpowiedzialności, argumentując (dajmy na to),że ważniejsze od skuteczności są zasady moralne. „...(źródło)
Domański zachwala takie cechy polityków jak brak zasad moralnych , które hamowałyby ich przed pokusą skuteczności za wszelka cenę , zawierania sojuszy, których jedynym celem jest władza i jej utrzymanie . Demoralizacja kwalifikuje ich w oczach Domańskiego na „ dobrych polityków „. Proszę zwrócić uwagę ,że zarówno Domański ,jak i Krasnodębski zgadzają się z sobą co do braku zasad moralnych klasy politycznej rządzącej w Polsce . Wysuwają jednak zupełnie odmienne wnioski do czego to prowadzi . Domański uważa , że zdobycie , a potem utrzymanie władzy, a do tego sprowadza się „skuteczność” usprawiedliwia bandytyzm polityczny , terror propagandowy , kolesiostwo , nepotyzm , korupcję , bo do tego w końcu sprowadza się brak zasad moralnych , czy tez wyższość skuteczności nad nimi . Bo skuteczność stawiana jako bałwan , złoty cielec . Łysiak skuteczność Tuska rozpoznaje jako „służalczość „ . The Economist skuteczność Tuska pokazuje na przykładzie faktu ,że jest sponsorem Komorowskiego , którego potencjał intelektualny Krasnodębski tak opisuje „ rozległe dysfunkcje intelektualne, które jestcoraz trudniej ukryć” II Komuna próbuje dokonać czegoś co nazywa się przewrotem ideologicznym , usunięciem starych i ustanowieniem nowych zasad etycznych . Domański jawi się jako jedno z narzędzi rewolucyjnej demoralizacji standardów moralnych w polityce . Domański faktycznie usprawiedliwia tolerancję Tuska dla nepotyzmu , kumoterstwa, kolesiostwa , łapówkarstwa , nadużyć, korupcji politycznej nie tylko PSL , ale również we własnych szeregach . Machina propagandowa II Komuny wymłóca społeczeństwa, zostawiają w przestrzeni świadomości społecznej jedynie plewy jak ta Domańskiego „ nie zdystansuje się od odpowiedzialności, argumentując (dajmy na to),że ważniejsze od skuteczności są zasady moralne”. Pełzający zamach stanu jak niektórzy nazywają stopniowe pozbawianie Polaków ich praw człowieka, prawa do wolności słowa, prawa do pluralizmu mediów, praw politycznych i wolności obywatelskich idzie w parze z terrorem ideologicznym , wspieranym intelektualnie między innymi przez Domańskiego. Przypominam ,że aby utrzymać podatkowa eksploatację ekonomiczna ludności na taką bandycką skalę wcześniej czy później musi dojść do fizycznego zamachu stanu i zbudowani autorytarnego , totalitarnego systemu rządów . Albo do buntu i rewolucji . Pod spodem kilka opinii do jakiego poziomu polityki II Komuny doprowadziła idea wyższosci skuteczności nad zasadami moralnymi . Nic dziwnego ,że Domański boi się ,zdemoralizowana władza pozbawia się legitymizacji . Że Platforma znajduje się w fazie delegitymizacji swej władzy. Domański„Delegitymizacja, a przynajmniej zjawiska określane tym mianem, znajduje odzwierciedlenie wzmniejszaniu się zaufania do klasy rządzącej. Źródłami tego procesu są zarównoniska ocena kompetencji politykóww radzeniu sobiez coraz bardziej złożoną materią rządzenia, jak i udział w aferach korupcyjnych,takich jak „taśmy PSL" czyskandale w życiu prywatnym„.....”Tezę okryzysie legitymizacji w Polscemożna interpretować zarówno w duchu katastroficznej prognozy, jak i realistycznego poglądu,że postawy te są niczym więcej jak stopniowalnym zjawiskiem,tzn. zawsze istniejejakiś deficyt legitymizacji, co nasuwa pytanie o możliwości wykorzystania jej rezerw.Byłbym zwolennikiem realistycznego podejścia, że najlepszymi ekspertami od polityki są członkowie klasy rządzącej. „....(źródło)
Dlaczego Domański pochylił się nad problemem postępującej delegitymizacji władzy Tuska, czy szerzej jak ich nazwała Fedyszak Radziejowska OSE (Okrągłego Stołu Establishment) . Bo delegitymizacja władzy nomenklatury II Komuny to pierwszy krok do wybuchu społecznego, do eksplozji i obalenia reżimu. Łysiak „strzelić Bronka" - to wedle aktualnej grypsery strzelić gafę bądź lapsus „....”Marek Król, przezwał walory umysłowe prezydenta „małą samodzielnością intelektualną", 2011), do soczystszych ( kardynał Dziwisz, jak podała prasa, miał parsknąć: „ — Co za dureń!", 2010) „...”Ideałem premiera premier Węgier Victor Orbán „...”w przeciwieństwie do służalczego Tuska.(źródło)
Krasnodębski „zwolennicy obozu rządzącego – zwłaszcza ci wysokiego diapazonu – nie musieliby się wstydzić z powodu kolejnych wpadek swojego prezydenta cierpiącego nie tyle na dysleksję (jak twierdzi jeden z dziennikarzy programowo współczujący z niepełnosprawnymi i wykluczonymi), ile niestety na bardziejrozległe dysfunkcje intelektualne, które jestcoraz trudniej ukryć„...(więcej)
The Economist „Słaba kampania potwierdziła podejrzenia , że główną wartością Komorowskiego , w oczach jego sponsora , premiera Donalda Tuska jest pozostawienie całej uwagi na rządzie , prezentowanie dystyngowanego , ale drugorzędnego wizerunku Polski zagranicą” „....(więcej)
Łysiak „strzelić Bronka" - to wedle aktualnej grypsery strzelić gafę bądź lapsus „....”Marek Król, przezwał walory umysłowe prezydenta „małą samodzielnością intelektualną", 2011), do soczystszych ( kardynał Dziwisz, jak podała prasa, miał parsknąć: „ — Co za dureń!", 2010) i nawet dwuzdaniowych („Najwyższy Czas!": „A gdyby tak przyjrzeć się pracy magisterskiej naszego prezydenta? Jakoś trudno nam uwierzyć, że maturę napisał sam, a co dopiero pracę magisterską", 2012). „....”Ideałem premiera jest dla prawicowej/konserwatywnej części polskiego elektoratu premier Węgier Victor Orbán „...”w przeciwieństwie do służalczego Tuska „...”Stanisław żaryn : „Podczas obchodów rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz–Birkenau Bronisław Komorowski dopuścił się manipulacji. W jego przemówieniu nie pojawiło się ani jedno słowo dotyczące odpowiedzialności niemieckiej za okropieństwa II wojny oraz obozy zagłady. Prezydent mówił tylko o «nazistach» i «fali nazizmu»" (2011). „....(źródło) Marek Mojsiewicz
O łasce pańskiej Mówią, że łaska pańska na pstrym koniu jeździ - co ma oznaczać zmienność, o której jeszcze w XVIII wieku pisał pozbawiony złudzeń ksiądz biskup Ignacy Krasicki: „Winszuj ojcze, rzekł Tair. W dobrym jestem stanie. Jutrom szwagier sułtana i na polowanie z nim wyjeżdżam. Rzekł ojciec: wszystko to odmienne; łaska pańska, gust kobiet, pogody jesienne. Jakoż zgadł; piękny projekt wcale się nie nadał. Sułtan siostrę odmówił, cały dzień deszcz padał.” Jeśli zatem łaska pańska jeździ na pstrym koniu, to na jakim musi jeździć łaskawość hołoty? Maść tej szkapy można porównać chyba tylko do ustroju socjalistycznego - taka jest ponura i jednostajna. Mogliśmy się o tym przekonać zaraz na początku londyńskiej olimpiady, kiedy swój mecz przegrała Agnieszka Radwańska. Od razu uczepiła się jej niczym rzep psiego ogona pani Joanna Senyszyn, dojąca Rzeczpospolitą elegancko, bo za pośrednictwem wymienia europejskiego. Z tego źródła pani Senyszyn, co miesiąc wysysa, co najmniej 11 283 EUR miesięcznie na osobiste apanaże, do czego dochodzi 4 202 EUR miesięcznie na biuro, plus 17 540 EUR miesięcznie na „asystentów” (iluż żigolaków można sobie za to wynająć!) - nie licząc innych pretekstów - choćby takich, jak podróże. Wspominam o tym również, dlatego, że pani Joanna szalenie interesuje się cudzymi pieniędzmi - więc i my nie znajmy litości! Tedy pani Joanna Senyszyn uczepiła się Agnieszki Radwańskiej, że na ów mecz ubrała niebieską sukienkę, a nie uniform zatwierdzony przez władze PZPR Naszej Partii i czyni tenisistce gorzkie wyrzuty, iż nie wstydzi się Pana Jezusa, a uniformu się wstydzi. Gdyby się tego Pana Jezusa też wstydziła, to pewnie zostałaby przez panią Joannę potraktowana łagodniej, ale skoro się nie powstydziła, to pani Joanna wydobyła z lamusa całą bolszewicką pryncypialność. Ale nie wymagajmy zbyt wiele od Umiłowanych Przywódców z PZPR-owskim rodowodem. Dzięki bombie atomowej i Gorbaczowowi zapewnili sobie nietykalność, więc teraz nie dziwmy się, że smrodem swojego rozkładu zatruwają atmosferę na świecie na całe dziesięciolecia, a kto wie - może nawet na sto lat? Zresztą mniejsza z tym, bo właśnie zatęchłą atmosferę naszego nieszczęśliwego kraju na krótko przerwała wizyta republikańskiego kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych, Mitta Romney’a. Wprawdzie jeszcze nie jest oficjalnym kandydatem Partii Republikańskiej, ale ogólnokrajowa konwencja w Tampie na Florydzie w końcu sierpnia na pewno przyniesie mu nominację. Pan Romney był gubernatorem stanu Massachusetts, a jego ojciec - gubernatorem stanu Michigan, więc nie jest żadnym „jeźdźcem z nikąd”. Jeśli chodzi o wyznanie - jest mormonem. Trudno jednak powiedzieć, czy i w jakim stopniu zasady tej religii będą wpływały na politykę USA - o ile, ma się rozumieć, pan Romney zostanie prezydentem. Jego konkurentem będzie obecny prezydenta Barack Husejn Obama - co zmusza nas do zastanowienia nad autentycznością demokracji politycznej nie tylko w naszym nieszczęśliwym kraju, gdzie demokracja z całą pewnością jest tylko rodzajem parawanu, zakrywającego okupację Polski przez bezpieczniackie watahy, które Bóg wie, komu się wysługują - bo że nie Polsce - to rzecz pewna. Z tego punktu widzenia wizyty, jakie Mitt Romney złożył byłemu prezydentowi naszego nieszczęśliwego kraju Lechowi Wałęsie, prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu, spotkanie z premierem Tuskiem czy ministrem Sikorskim budzą tak zwane mieszane uczucia. Lech Wałęsa - no cóż; on sam chyba dobrze nie wie, czy przypadkiem nie jest swoim własnym sobowtórem, którego w 1980 roku przywiozła do Stoczni Gdańskiej motorówka Marynarki Wojennej. Pan prezydent Komorowski - to co można o nim powiedzieć na pewno, to to, iż jego wybór w pełni udelektował generała Marka Dukaczewskiego z Wojskowych Służb Informacyjnych, który nawet dał swemu ukontentowaniu wyraz publicznie. Premier Tusk - no cóż; gdyby tak szczerze nam powiedział, kto zabronił mu kandydowania w wyborach prezydenckich w 2010 roku, to wiedzielibyśmy więcej o prawdziwej hierarchii politycznej w naszym nieszczęśliwym kraju. Minister Sikorski - szkoda każdego słowa; pamiętamy przecież uspokajające wyjaśnienie „Gazety Wyborczej”, że Ministerstwem Spraw Zagranicznych tak naprawdę kieruje ekipa skompletowana jeszcze przez prof. Geremka według odpowiedniego klucza. Z drugiej jednak strony cóż miał zrobić Mitt Romney? Musiał udawać, że to wszystko naprawdę, chociaż gdyby rzeczywiście chciał coś u nas załatwić, to powinien spotkać się z grupą generałów, tworzących okupujący nasz nieszczęśliwy kraj bezpieczniacki dyrektoriat. Jestem pewien, że CIA bez problemów mogłaby dostarczyć mu taką listę, podobnie zresztą, jak prezydentowi Putinowi - GRU. Ale czy Mitt Romney aby na pewno chce coś u nas załatwić? Prawie na pewno chce zrobić wrażenie, że będzie politykował całkiem inaczej, niż prezydent Obama, którego administracja z polskiego punktu widzenia jest chyba najgorsza od czasów Franklina Delano Roosevelta - i w ten sposób pozyskać polskie głosy w listopadowych wyborach. Czy jednak rzeczywiście będzie inaczej politykował? To jest pytanie o autentyczność demokracji politycznej w Stanach Zjednoczonych - czy mianowicie naprawdę rządzą tam ci wszyscy prezydenci, czy też są oni tylko marionetkami wprawianymi w ruch przez armię, tajne służby i finansowych grandziarzy? Zwróćmy uwagę, że każdy kandydat podczas kampanii opowiada niebywałe rzeczy - ale jak już wygra, to następuje bolesny powrót do rzeczywistości, to znaczy - starsi i mądrzejsi w krótkich żołnierskich słowach wyjaśniają mu, w jakim celu przepchnęli go do tej całej prezydentury i co ma robić naprawdę. Bo przecież kandydat opowiadający różne smalone duby nie musi wiedzieć, co tam zaplanowano na przykład w siłach zbrojnych, na co wydano już, dajmy na to, 100, czy 200 miliardów dolarów, jakie finansowe przekręty w odległych, nienazwanych zamorskich krajach właśnie przeprowadzają finansowi grandziarze, którym trzeba będzie dostarczyć nie tylko pozorów moralnego uzasadnienia w Kongresie i w mediach, ale w razie potrzeby - również ochrony wywiadowczej lub wojskowej - i tak dalej, i tak dalej. Tymczasem prezydent musi właśnie wokół tych zadań uwijać się jak w ukropie - i czy przypadkiem to nie stąd właśnie bierze się opisana przez Miltona Friedmana „tyrania status quo”? Bo łaska pańska, a nawet - wielkopańska, na pstrym koniu jeździ. Skoro nawet my wiemy takie rzeczy, to cóż dopiero - ci wszyscy prezydenci? SM
Szczypta moskiewskich herezji Bawiąca na gościnnych występach w Moskwie Ludwika Weronika Ciccone oświadczyła, że „modli się”, by trzy panienki, które protestując przeciwko Putinowi, sprofanowały cerkiew, odzyskały wolność. To ciekawe tym bardziej, że Ludwika Weronika Ciccone nie ujawniła do kogo właściwie się „modli”. Dotychczas, przy pomocy żydowskiej firmy przemysłu rozrywkowego z Kalifornii, budowała swoją karierę na prowokacjach, wobec chrześcijan, a nawet bluźnierstwach – więc trudno w tej sytuacji przypuszczać, by modliła się, dajmy na to, do Jezusa Chrystusa, albo do Matki Boskiej. Wprawdzie mówią, że cierpliwość Boska jest nieskończona i można ją porównać jedynie do głupoty celebrytów, ale z drugiej strony głupota, zwana inaczej pychą, jest przecież na pierwszym miejscu listy grzechów głównych, a w tej sytuacji trudno oczekiwać, by Jezus Chrystus, czy Matka Boska nie odczuwali wobec takich osób abominacji. Może to się wydawać dziwne – ale kiedy pomyślimy, że Pan Bóg stworzył człowieka na Swój obraz i podobieństwo, to znaczy – obdarzył go inteligencją i wolną wolą, to trudno, by nie odczuwał abominacji wobec kogoś kto nie tylko sam okazuje ostentacyjną pogardę dla tych darów, ale jeszcze ekscytuje w tym kierunku innych durniów. Wreszcie – pomyślmy sami – jak wyglądałoby Królestwo Niebieskie, gdyby wpuszczano tam durniów? Nietrudno zgadnąć, że już po chwili byłoby tam gorzej, niż w piekle – a skoro tak, to nieomylny to znak, że durnie do Królestwa Niebieskiego mają szlaban. Nie sądzę tedy by Pan Jezus, wprawdzie znany z wyrozumiałości wobec jawnogrzesznic, chciał akurat wysłuchiwać molestowań ze strony podstarzałej, żylastej i antychrześcijańskiej skandalistki. W takiej sytuacji jest wysoce prawdopodobne, że Ludwika Weronika Ciccone mogła modlić się do Boga wyznawanego przez Żydów, którzy, jak się wydaje, skłaniają się ku idolatrii. Czy jednak, aby na pewno? Jest wiele powodów, by przypuszczać, że Ludwika Weronika Ciccone „interesuje się Kabałą” oraz „powstaniem Judy Machabeusza przeciwko Seleucydom” ( znawcy przedmiotu zwrócili mi uwagę, że to nie byli Seleucyci, tylko Seleucydzi - tak jak insektycydzi) wyłącznie z powodów koniukturalnych, żeby szefowie firmy Live Nation nadal organizowali jej chałtury w małych żydowskich miasteczkach na niemieckim pograniczu – jak Stanisław Cat-Mackiewicz nazywał Warszawę. W takim razie, – do kogo właściwie się „modliła”? Czyżby do Beliala – którego ojcostwo przypisywane bywa synom arcykapłana Helego, którzy nie tylko zżerali mięso skladane Najwyższemu na ofiarę, ale w dodatku swawolili z celebrytkami w Namiocie Spotkania? To mało prawdopodobne, bo cóż właściwie może Belial? Nawet ten cały Nergal, co to ekscytuje półgłówków i panienki predylekcją do szatana, kiedy potrzebował szpiku, to odwołał się wo wartości chrześcijańskich, jak współczucie i altruizm - a nie satanistycznych – bo wtedy nie tylko nie dostałby żadnego szpiku, ale co najwyżej – kopa w tyłek i okrzyku – „do zobaczenia w piekle, frajerze!” Rozbierając sobie to wszystko z uwagą niepodobna nie dojść do wniosku, że Ludwika Weronika Ciccone nie modliła się do nikogo, a tylko tak powiedziała, żeby powiedzieć coś w jej mniemaniu interesującego, sugerującego posiadanie przez nią jakiegoś życia duchowego. Tymczasem Weronika Ludwika Ciccone prawdopodobnie nie ma duszy, tak samo, jak Aleksander Kwaśniewski i inni aktywiści starej i Nowej Lewicy. Któż może takie rzeczy wiedziec lepiej od nich samych – więc skoro sami powątpiewają w posiadanie duszy, to czyż nam wypada temu zaprzeczać? SM
Państwo gorsze niż mafia Władysław Frasyniuk miał rację, gdy stwierdził, że mafia nie zniszczy człowieka za 50 groszy, a państwo - tak. Rządy mafii byłyby dla Polski o niebo lepsze niż rządy eurosocjalistycznych złodziei. Salvatore Riina ps. "Toto" - osławiony szef mafii sycylijskiej warknął kiedyś do policjanta uczestniczącego w przesłuchaniu: "- nie równaj mnie z kur...mi, synu". Chwilę wcześniej, capo di tutti capi wysłuchał bardzo długiego aktu oskarżenia. Zdumiony młody policjant powiedział, że padre mógłby pójść w politykę - tak zręcznie umiał oszukiwać, kłamać i zabijać. Tą uwagą Riina poczuł się dotknięty. I słusznie, ponieważ mafia - przy całej swej okropności - jest instytucją dalece lepszą niż eurosocjalistyczny rząd. Po pierwsze: mafia jest tańsza. Określa stawkę miesięcznego haraczu (w Warszawie jeszcze niedawno było to 300 dolarów), który jest skromną częścią tego, co wyłudza państwo pod postacią wszystkich danin. Po drugie: mafia jest mniej uciążliwa. Interesuje ja tylko to, aby zabrać swoje 300 dolarów haraczu, a nie nasyła całej biurokracji: urzędów skarbowych, ZUS-ów, inspekcji pracy itp. Kto więc płaci mafii, nie musi użerać się z biurokracją. Po trzecie: w zamian za haracz, mafia zapewnia faktyczne bezpieczeństwo. Gdzie rządzi mafia, tam nie ma miejsca na drobną przestępczość, złodziejaszków, meneli itp. Najlepszym tego przykładem jest Las Vegas, gdzie rządy mafii eksterminowały drobną przestępczość. Kto płaci mafii haracz, ten może rzeczywiście czuć się bezpieczny. Państwu płacimy więcej, a w zamian nie dostajemy nic, a i poziom bezpieczeństwa pozostawia wiele do życzenia. Po czwarte: mafia nie utrudnia ludziom życia - nie wprowadza kretyńskich przepisów gwałcących ludzką wolność. Mafii jest wszystko jedno, czy będziemy jeździć w pasach czy bez pasów, czy nasz dom spełnia warunki jakiegoś tam rozporządzenia czy nie spełnia. Po piąte: mafia bardzo poważnie traktuje swoje zasady i prawa, które narzuca, czego w euroscjaliźmie próżno szukać. Po szóste: mafia zarządza wszystkim w sposób bardzo sprawny i przy pomocy kompetentnych ludzi. Jeśli osoba płacąca mafii haracz poskarży się, że jest przez kogoś nękana lub zagrożona - mafia szybko i bez zbędnej biurokracji ten problem rozwiąże, w sposób, w jaki policja mogłaby tylko pozazdrościć. Po siódme: mafia wykazuje duże przywiązanie do tradycji i wartości rodzinnych. Poseł Biedroń lub poślę Grodzkie - w eurosocjaliźmie mający możliwość współdecydowania o losach kraju - w Cuppoli (mafijnej radzie podejmującej najważniejsze decyzje) obecność takich postaci byłaby niemożliwa, podobnie jak niemożliwa byłaby w świecie mafii promocja homoseksualizmu. W końcu po dziewiąte: mafia lubi porządek. Gdyby w kraju mafijnym budowano drogi w taki sposób (i w takim tempie) jak w Polsce - szefowie firm budowniczych zostaliby rozstrzelani i zastąpieni fachowcami. Mafia prędzej również zastrzeli nieudolnego ministra finansów, niż pozwoli mu wywołać inflację. No i w końcu po dziesiąte - i najważniejsze - mafia nie zwykła pieniędzy marnować. Pieniądze zabrane z haraczu mafioso wykorzysta, aby zbudować sobie dom (zarobi murarz), potem elegancko go urządzić (zarobi architekt wnętrz), ozdobić ogrodem (zarobi ogrodnik), potem da swojej żonie pieniądze na nowe buty (zarobi szewc), na nową fryzurę (zarobi fryzjer) czy na cokolwiek innego. Eurosocjaliści za zrabowane pieniądze powołują nowe urzędy zajmujące się tylko i wyłącznie utrudnianiem nam życia. W Rzymie - stolicy polityki - banków muszą pilnować uzbrojeni karabinierzy. Bo tam trzymają swoje pieniądze eurosocjaliści. Na Sycylii, gdzie rządzi mafia,strażników nie ma. Banków pilnuje mafia. I na Sycylii napadów na banki nie ma. Bo nikt nie jest aż tak szalony, aby zadzierać z mafią. We Włoszech znane są też przypadki, aby eurosocjaliści próbowali wstąpić do mafii. Nie jest natomiast znany jakikolwiek przypadek, aby mafioso chciał zostać eurosocjalistą. Bo mafia - przy wszystkich swoich okropieństwach i zbrodniach - jest instytucją dalece lepszą niż eurosocjalizm. Nie jestem oczywiście zwolennikiem mafii, ale jej rządy nad Wisłą byłyby o niebo lepsze niż rządy Donalda Tuska. Szymowski
Staniszkis Tusk to bezwzględny superambitny przeciętniak Zaręba o Tusku "Bliski załamania, nieomal płaczliwy polityk został zmieniony w twardego gracza dzięki pracy ze specjalistą od psychoanalizy. Nad tymi seansami czuwał właśnie Ostachowicz. Staniszkis „Bo w polityce (a na pewno - w polskiej polityce) wystarczy oportunizm i intrygi. I jak pokazuje kariera Tuska - bezwzględność superambitnej przeciętności - „....(źródło)
Opinia Staniszkis ,że Tusk jest mówiąc delikatnie niezbyt lotny intelektualnie nie jest odosobniona. Co więcej pojawiły się głosy twierdzące ,że premier ma silne problemy emocjonalne. Pisał o tym Karnowski „ W kuluarach Platformy krążyły dość wiarygodne opowieści o użyciu tak zwanego coacha, trenera psychologicznego,który pomógł Tuskowi poradzić sobie z klęską, praktycznie zbudował jego osobowość na nowo. Wtedy narodził się dzisiejszy premier – twardy, zewnętrznie odporny na krytykę, zazwyczaj rozluźniony, a kiedy trzeba – brutalny. A przede wszystkim, potrafiący te emocje w sobie wywoływać zależnie od potrzeb. Tego trenera miał przyprowadzić Tuskowi właśnie Ostachowicz. Więcej – kiedy trzeba, ma go przyprowadzać i dzisiaj.” …..(więcej)
Już dużo wcześniej Zaręba pisał pogardliwie o Tusku „Kiedy był szefem partii opozycyjnej, chętnie słuchał każdego, kto przewinął się przez jego gabinet. Rzadko kiedy byli to eksperci czy intelektualiści. Przeważnie zawodowi politycy, czasem prywatni znajomi.Był, co ciekawe, bardziej antyintelektualny niż Jarosław Kaczyński, który też nie potrafił otworzyć się bardziej systematycznie na kręgi eksperckie, ale cenił sobie profesorski tytuł.Tuska rozmowy z tego typu ludźmi nudziły i napawały odrazą „....”.Ile może Ostachowicz? „...”Ale przede wszystkim przygotował Tuska do tej debaty.Bliski załamania, nieomal płaczliwy polityk został zmieniony w twardego gracza dzięki pracy ze specjalistą od psychoanalizy. Nad tymi seansami czuwał właśnie Ostachowicz. „....(więcej)
Trudna nazwać inaczej proces formowania osobności Tuska jak tresura. Karnowski i Zareba uważają , że za procesem „tresury „ Tuska stoi Ostachowicz . Może być jednak gorzej Przypomnę inny fakt z życia Tuska. Jego bliki kontakt z agentem niemieckiej służby bezpieczeństwa STASI .””Agent STASI Detlef Ruser / Henryk/ , który mieszkał w Polsce zbliżył sie do środowiska , które wydawało solidarnościowe pismo „Samorządność „ między innymi do Donalda Tuska .Spotykał sie z redaktorami pisma , przychodził na spotkania Klubu Myśli Politycznej im Konstytucji 3 Maja „....(więcej)
Warto zadać pytanie jak to się stało ,że człowieka m które opisuje się jak miernotę intelektualną, osobę płaczliwa , bliską załamania został premierem Polski. Pośrednią odpowiedź na to daje inny fragment tekstu Staniszkis, w którym widać jej gorycz, bezsilność obserwatora, świadomego destrukcji jaką niesie dla Polski Tusk, a raczej ci, którzy go stworzyli i „wytresowali „Staniszkis”To co, bezkarnie, robi dziś PO, przekracza wszystkie granice. „...”przyzwolenie dla byle jakiego cwaniackiego państwa.I tak krąg się zamyka.Unia przymyka na to oczy. Lub wręcz chwali. Łatwiej będzie wtedy rozgrabić to, co zostaje. Podzielić na regiony.Wykorzystać dla własnej polityki. „.....”Mówi się co najwyżej o błędach osób, czy (PiS) nawołuje do komisji śledczej,nie dostrzegając systemowych fundamentów upartyjnienia państwa, i sektora publicznego.„.....”Ja sama już na początku poprzedniej dekady pokazywałam (w książkach "Postkomunizm" i "Władza globalizacji") strukturalne różnice między "kapitalizmem politycznym" początków transformacji, a dominującym dziś "kapitalizmem sektora publicznego". …..”Ten pierwszy wykorzystywał kapitał społeczny z tytułu piastowania władzy(kontakty, informacja, możliwości tworzenia prawa pod konkretne interesy). A także - korzystał z możliwości quasi legalnego uwłaszczenia się na majątku państwowym i społecznym. Zaś „kapitalizm sektora publicznego" to korzyści nie tyle z tytułu własności ile - zzamówień publicznych i zarządzania groszem publicznym (w tym środkami europejskimi) przez osoby z nominacji partyjnej.W zamian za wysokie gratyfikacje osoby te tworząkolejne kręgi klientelizmów (klasa polityczna). Ma to gwarantowaćreprodukcję władzy na wszystkich poziomach.Afiliacja partyjna jest tu zresztą niekiedy tylko przykrywką dla środowisk powiązanych na innych zasadach.
"Kapitalizm polityczny" niszczył rynek bo radykalnie różnicował szanse w rynkowej grze. A obecny "kapitalizm sektora publicznego" radykalnie niszczy państwo.Żadna partia nie jest w tej kwestii bez grzechu. Ale to co, bezkarnie robi dziś PO przekracza wszystkie granice. A przy tym rząd PO wcale nie rozwiązuje wyzwań rozwojowych. Odwrotnie - ukrywa problemy, odsuwa je w czasie, przerzuca koszty na społeczeństwo co dodatkowy wygasza energię społeczną. Bądź wpycha w szarą strefę. ". „.....(źródło)
Chciałbym zwrócić uwagę na istotne punkty analizy Staniszkis . W perspektywie rządy Tuska , a szerzej środowiska Platformy doprowadzi do rozpadu , podziału Polski na regiony, co jest korzystne dla Unii , czyli de facto Niemiec i ich interesów . Tusk niszczy Polskę rozbudowują mechanizm „kapitalizmu sektora publicznego„ . Staniszkis mówi o „radykalnym niszczeni państwa „ . Warto też zwrócić uwagę na niedookreślone obawy Staniszkis , że struktury Platformy niekiedy są „przykrywką dla środowisk powiązanych na innych zasadach.„. Co miała na myśli Staniszkis. Zwykła mafię , obce wywiady , interesy obcych państw? Warto zapamiętać ten termin „kapitalizm sektora publicznego” . Bo to za nim kryją się mechanizmy korupcji , nepotyzmu, kumoterstwa, upartyjnienia, mafii urzędniczej, demoralizacji wymiaru sprawiedliwości , prokuratury . To ten sektor jest źródłem nacisku na jeszcze bardziej bezwzględną eksploatację ekonomiczną podatkami Polaków. Marek Mojsiewicz
Gospodarcza zaraza pochłania kolejne ofiary i infekuje Polskę Europejskie banki są spowite pajęczą siecią wzajemnych zobowiązań („Śmierć euro” listopad 2011 r.). Można w niej wyróżnić systemy bankowe peryferyjne (np. Grecja, Hiszpania, Portugalia, Irlandia) i finansowy rdzeń Unii (banki w Niemczech, Francji i Włoszech) oraz pełniące rolę finansowego wehikułu Holandię, Belgię i Luksemburg (korzystne rozwiązania podatkowe w zakresie opodatkowania kapitału). Z uwagi na powiązania finansowe w przywołanym artykule postawiono tezę, że kryzys finansowy stopniowo obejmie w formie swoistej reakcji łańcuchowej Francję, Włochy a przede wszystkim centrum Unii Niemcy.
W dniu 24 lipca 2012 r. agencja ratingowa Moody’s obniżyła prognozę ratingu kredytowego Niemiec, Holandii i Luksemburga ze „stabilnej” na „negatywną”. Przepychanie długów z sektora prywatnego do publicznego oraz z kraju do kraju (m.in. poprzez programy pomocowe) zaowocowało wzrostem relacji długu publicznego do PKB na koniec pierwszego kwartału 2012 r. do 88,2 % PKB tj. aż o 0,9 % w stosunku do poprzedniego kwartału (17 krajów strefy euro). Co istotne relacja ta pogorszyła się w Niemczech o 0,3 %, we Francji o 3,2 % i Włoszech również o 3,2 %. Kryzys zadłużeniowy postępuje. Długów wykreowanych przez bankierów i spekulantów nie są w stanie udźwignąć nawet całe narody. Amerykańska agencja AP w swoim komentarzu zaczęła bić na alarm. Gospodarki na świecie są tak ściśle połączone, że kryzys rozlewa się wszędzie. W Europie coraz więcej krajów jest już w recesji, Stany i Chiny zwalniają. Nie ma cichej przystani. Obserwacje te potwierdzają tezy z artykułu „Polska na kursie do Hiszpanii i Grecji” lipiec 2012 r. o gorszej sytuacji w otoczeniu zewnętrznym Polski niż w 2008/2009 r. W GUSowskich badaniach koniunktury w przemyśle, budownictwie, handlu i usługach w Polsce z lipca 2012 r. koniunktura w przemyśle jest oceniana gorzej niż w analogicznych okresach ostatnich dwóch lat, handlu czterech lat, a w budownictwie aż dwunastu lat. Badania koniunktury potwierdzają ocenę „Polska na kursie do Hiszpanii i Grecji” lipiec 2012 r. o pogarszaniu nastrojów w polskiej gospodarce, co przełoży się na spadek dynamiki konsumpcji i inwestycji. Zwiększa to prawdopodobieństwo recesji w Polsce. Tym bardziej, że w Polsce występują fundamentalne podstawy kryzysu. W Polsce mamy do czynienia ze spekulacyjną bańką na rynku nieruchomości nadętą na skutek boomu kredytowego rozkręconego przez chciwość właścicieli banków komercyjnych przy aplauzie władz monetarnych i polityków. Po ponad trzech latach od zdiagnozowania problemu („O naturze kryzysu” luty 2009 r.) w końcu Narodowy Bank Polski w raporcie o rynku nieruchomości z lipca 2012 r. ostrzega o zwiększającym się ryzyku spadku nominalnych cen nieruchomości. Ponadto gospodarka polska została przegrzana inflacyjną emisją złotego wydatkowaną wprost przez rząd w związku ze zdefraudowaniem dziesiątków miliardów euro środków pomocowych z Brukseli na spekulacyjne zakupy głównie skarbowych obligacji amerykańskich i niemieckich przez Narodowy Bank Polski („Polska na kursie do Hiszpanii i Grecji” lipiec 2012 r.). Spekulacje nieruchomościami wykończyły Hiszpanię. Stymulowanie popytu przez zwiększające dług publiczny wydatki budżetowe rozłożyły Grecję. W Polsce oba czynniki ryzyka występują jednocześnie. Polska gospodarka ma przetrącony układ odpornościowy. System bankowy jest zagrożony ryzykownymi kredytami hipotecznymi. System finansów publicznych czeka ujawnienie prawdy o tajnym długu publicznym (np. wydmuszka Krajowego Funduszu Drogowego). Infekcja zza granicy może przynieść piorunujący rozwój zarazy. Przewidywana ponad trzy lata temu depresja w Polsce jest coraz bardziej prawdopodobna („O naturze kryzysu” luty 2009 r.).
Tomasz Franciszek Urbaś
Piński: Historia afer taśmowych. Jakie nagrania krążą po Warszawie? 13 lipca „Puls Biznesu” ujawnił powstałe na początku br. nagranie rozmowy między działaczami PSL: byłym prezesem Agencji Rynku Rolnego Władysławem Łukasikiem i szefem kółek rolniczych Władysławem Serafinem. Nie ulega wątpliwości, że nagrania dokonał Serafi n, chcąc do sobie znanych celów wykorzystać żal Łukasika, który niedawno stracił stanowisko. W rozmowie z Serafi nem sugerował on nepotyzm i nadużycia, jakich mieli dopuszczać się politycy PSL związani z ministrem rolnictwa Markiem Sawickim. Jemu samemu zarzucał zaś nieprawdziwe zeznania w prokuraturze. Nie wiadomo, co chciał osiągnąć Serafi n. O taśmie z nagraniem rozmowy ważnych polityków PSL Sejm huczał już od kilku miesięcy. Wydaje się, że w którymś momencie „wypuścił” z rąk nagranie, które zaczęło krążyć. Dziś wśród polskich polityków i dziennikarzy ukryte nagrywanie rozmówców jest powszechne. Dał temu początek równo 10 lat temu Adam Michnik, nagrywając Lwa Rywina, który przeszedł do niego z korupcyjną propozycją. Większość taśm nie jest jednak tworzona z myślą o publikacji, lecz po to, aby mieć „polisę ubezpieczeniową”. Sejm już huczy o kilku kolejnych nagraniach, które mogą ujrzeć światło dzienne. Tym razem ma chodzić o czołowych polityków Platformy Obywatelskiej.
Kto dyktafonem wojuje… Michnik z opublikowaniem rozmowy z Rywinem zwlekał pół roku (nagrania dokonano 15 lipca, a rozmowę ujawniono 27 grudnia 2002 r.). Co ciekawe, jak się okazało kilka miesięcy później, „GW” nie opublikowała fragmentów rozmowy, które stawiały Michnika w niekorzystnym świetle. „Taśma Michnika” przyczyniła się do trwającego trzy lata oczyszczania się władzy. W tym czasie powstały aż trzy komisje śledcze badające afery: Rywina, paliwową i związaną z prywatyzacją PZU. Prace każdej z tych komisji były transmitowane przez telewizję i walnie przyczyniły się do tego, że wybory w 2005 roku wygrały partie zgodnie deklarujące zerwanie z III RP i budowę nowego państwa – PiS i Platforma Obywatelska. Kolejne taśmy w polskiej polityce pokazały się w 2006 roku. Okazało się, że Adam Michnik został nagrany przez ochronę Aleksandra Gudzowatego podczas swoich rozmów z biznesmenem. Gudzowaty chciał koniecznie dowiedzieć się od Michnika, kto stał za atakami „Gazety Wyborczej” na niego. Rozmowa odsłaniała kulisy funkcjonowania mediów i biznesu. Otóż Michnik tłumaczył się przed Gudzowatym z krytycznych publikacji, pozwalając jednocześnie łajać swoich dziennikarzy (przepraszał za to później). Co ciekawe, gdy dotarłem do taśm, przez wiele tygodni nie można było znaleźć miejsca do ich publikacji, bo nikt nie chciał narażać się Michnikowi. W końcu decyzję o publikacji podjął ówczesny prezes TVP Bronisław Wildstein. Prawdziwym „hitem” polskiej polityki okazało się jednak nagranie z rozmowy Józefa Oleksego z Aleksandrem Gudzowatym z września 2006 roku, ujawnione na łamach „Wprost” w marcu następnego roku. Otóż były premier, były marszałek Sejmu, wpływowy lewicowy polityk otwarcie mówił w nim o „kosmopolitycznych gangach”, które rozkradły Polskę. Sugerował, że były prezydent Aleksander Kwaśniewski nie może wyliczyć się z posiadanych pieniędzy, a także opisywał przypadki przedsiębiorców przynoszących setki tysięcy złotych w walizkach politykom. Nagranie wywołało ogromną aferę, która jednak szybko przyschła. Pięć lat po publikacji rozmowy z Gudzowatym Oleksy znów jest w SLD – i to wiceszefem partii. Za rządów PiS miało miejsce jeszcze jedno głośne nagranie. O to kilka miesięcy po rozmowie i wybuchu tzw. afery gruntowej Zbigniew Ziobro przedstawił nagranie swojej rozmowy z Andrzejem Lepperem. Miał to być „gwóźdź do politycznej trumny” Leppera, dowodzący, że kłamał, mówiąc iż o operacji CBA w ministerstwie rolnictwa dowiedział się od Ziobry. Okazało się, że przekazane nagranie jest kopią, a oryginalnego nośnika nie ma. Komentatorzy złośliwie zauważyli, że przez kilka miesięcy Ziobro musiał na czymś nagrywać, więc nie mógł trzymać oryginalnego nagrania.
Taśmy Platformy Jesienią 2009 roku, tuż po aferze hazardowej, wybuchła afera „taśmowa” wśród działaczy Platformy. Związany z tą partią biznesmen Sławomir Julke nagrał prezydenta Sopotu Jacka Karnowskiego. Podczas rozmowy Karnowski miał domagać się od Julkego łapówki w postaci dwóch mieszkań. Julke nagrał nie tylko Karnowskiego, ale również Donalda Tuska. Premiera miał informować, że będzie składał doniesienie przeciwko Karnowskiemu. Tego nagrania nie przekazał jednak prokuraturze, a sam dyktafon zniszczył kombinerkami. Ponad trzy lata po wybuchu afery, która skutkowała usunięciem Karnowskiego z Platformy, (co nie przeszkodziło mu wygrać kolejnych wyborów na prezydenta Sopotu), nie wiele więcej wiadomo. W sprawie Julke-Karnowski sąd zwrócił sprawę prokuraturze, domagając dokładniejszego zbadania nagrań i motywów działania Julkego.
Taśmy smoleńskie Kolejnym, który postanowił walczyć w polityce przy pomocy dyktafonu, był płk Edmund Klich – były szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Po katastrofie smoleńskiej Klich został przedstawicielem Polski przy rosyjskiej komisji prowadzącej śledztwo. Klich nagrywał m.in. narady z ówczesnym ministrem obrony narodowej Bogdanem Klichem i szefem sztabu generalnego gen. Mieczysławem Cieniuchem. Były również inne nagrania, których część cytował „Newsweek”, jednak nie wiadomo, z kim je płk Klich prowadził. Prokuratura, bowiem nie podjęła śledztwa po przekazaniu nagrań. Nagrania pokazały jednak, że ówczesny minister obrony Bogdan Klich naciskał na płk. Klicha, aby nie formułował pod adresem Rosjan zarzutów przyczynienia się do katastrofy. Płk Klich musiał tłumaczyć się z tego, że taka opinia znalazła się w jego meldunkach. Płk Klich na swoich taśmach nie wypada bynajmniej, jako „ostatni sprawiedliwy”. Jest to jednak ważna dokumentacja dla przebiegu i oceny śledztwa smoleńskiego. Niesprawdzenie, kogo i co nagrał płk Klich, pokazuje, że prokuratura nie jest zainteresowana zdobyciem dodatkowego materiału w sprawie śledztwa smoleńskiego.
Taśmy krążą po Warszawie Kilka miesięcy temu ujawniliśmy na łamach „Najwyższego CZASU!”, że Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego szuka taśmy z rozmowy, która może kompromitować prezydenta Bronisława Komorowskiego. Przypomnijmy. Nagrania Komorowskiego w czasach, gdy był on jeszcze marszałkiem Sejmu, miał dokonać Krzysztof W., współpracownik polskich tajnych służb. 28 czerwca 2011 roku W. został zatrzymany za posługiwanie się fałszywymi dokumentami i próbę wprowadzenia do obrotu papierosów bez cła. Dzień później dokonano przeszukania domu, w którym mieszkał W. Zrywano podłogi, rozpruwano meble, sprawdzano ściany. Zaskakującym znaleziskiem były dziesiątki zapisków, dokumenty i nagrania, które kompromitują wpływowych polityków zarówno koalicji rządzącej, jak i opozycji. Prowadząca sprawę krakowska prokuratura przekazała sprawę do prokuratury lubelskiej, ponieważ współpracowała z Krzysztofem W. i bała się zarzutów o brak obiektywizmu. W sprawie Krzysztofa W. składał interpelację w listopadzie 2011 roku poseł PiS Marek Opioła, ale nadzorujący służby specjalne szef MSWiA Jacek Cichocki odmówił odpowiedzi zasłaniając się tajemnicą śledztwa. Jak ustalił „Najwyższy CZAS!”, Krzysztof W. wysłał z więzienia list do ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina, w którym domaga się zbadania jego sprawy i pomocy w uchyleniu mu aresztu. W liście tym przypomina o ich spotkaniu na dworcu w Krakowie i sugeruje, że rozmowa została nagrana.
W Polsce dziś nagrywają się już wszyscy. Dziennikarz polityków i służby, służby dziennikarzy i polityków, a politycy służby i dziennikarzy. Zabawny przypadek miał miejsce kilka miesięcy temu, gdy jeden z wysokich rangą oficerów ABW musiał tłumaczyć się przed szefem agencji z tego, co może być w nagraniu jego rozmowy z dziennikarzem. ABW pozyskała bowiem informację, że rozmowa była rejestrowana. Dlatego rozmowy o prawdziwych interesach prowadzi się w saunach i basenach. Piński
Imperializm sowiecki – od współpracy do konfliktu z nazizmem Najnowsza książka Bogdana Musiała, „Wojna Stalina. 1939-1945 Terror, grabież, demontaże” wydana przez wydawnictwo Zysk, tak jak można było się spodziewać, jest świetną pozycją. Nie dosyć że zawierającą mnóstwo ciekawych informacji, to i jest napisaną tak, że z łatwością i ogromną przyjemnością się ja czyta. Tematem najnowszej pracy historyka jest sowiecki imperializm na tle relacji sowietów z Niemcami. Badanie poruszonego przez Bogdana Musiała tematu relacji Niemiec, Rosji i Polski, jest bardzo trudne. „Do dziś funkcjonują w Rosji i Niemczech bardzo silne antypolskie stereotypy, mające źródło w sowieckiej i narodowo socjalistycznej propagandzie”. W Niemczech o wypędzenie Niemców z ziem zachodnich oskarża się polski nacjonalizm. Przemilcza się odpowiedzialność ZSRR (która okupowała Polskę po II wojnie światowej). Współczesna zachodnia historiografia jest prosowiecka i pro stalinowska (do dziś powtarza sowieckie kłamstwa o pakcie Ribbentrop Mołotow). Kto nie zgadza się z komunistycznymi kłamstwami uznawany jest za rewizjonistę. Do prawdy jednak można dotrzeć. Rosyjskie archiwa nie są niedostępne (jak to przedstawiają co poniektórzy historycy). Dokumenty niedostępne w jednych archiwach można bez problemu dostać w innych. Bez pomocy Niemiec nie była by możliwa rewolucja bolszewicka. Niemcy sfinansowali i zorganizowali transport Lenina i jego grupy przestępczej z Szwajcarii do Rosji. Dzięki pomocy Niemiec Leninowi udało się wymordować rosyjskie elity i stworzyć państwo komunistyczne. Od 1928 roku pomoc Niemiec dla sowietów była bardzo intensywna. Republika Weimarska bardzo chętnie udzielała ZSRS kredytów, politykę tą konturowali naziści. Propagowanie komunizmu na zachodzie uniemożliwiły ruchy łączące troskę o ochronę socjalną robotników z negacją kosmopolityzmu. W Niemczech poparcie komunistom odebrał ruch narodowo socjalistyczny. Po jego dojściu do władzy „już w styczniu 1934 roku Stalin zarządził, by wobec systemu realizowanego przez III Rzeszę nie stosować określenia ”narodowy socjalizm” czy też ”narodowosocjalistyczny” lecz ”faszyzm” i ”faszystowski”” [poleceniom Stalina pozostali wierni też twórcy konstytucji III RP i wszelacy antyfaszystowscy aktywiści]. Do 1941 antyniemiecka propaganda sowiecka w ZSRS była antyfaszystowska, po 1941 stała się rasistowska. Komuniści budowali swoją dyktaturę na systematycznym terrorze. Sowieci by zdobyć środki na zachodnie maszyny uczynili z milionów mieszkańców ZSRS niewolników, odbierając im prócz wolności też majątek. Bolszewickie represje spowodowały że w czasie wojny polsko-sowieckiej w ZSRS wybuchały liczne antysowieckie powstania. W poprzedzających wojnę latach trzydziestych sowieci rozpętali terror wobec ludności zamieszkującej ZSRS. „W latach 30. komuniści – w pewnym sensie w ramach akcji prewencyjnej – zlikwidowali w poszczególnych republikach znaczą część wiejskiej klasy przywódczej (zamożnych chłopów, księży, i politycznych, niekomunistycznych działaczy, oraz narodowej inteligencji)”. W ramach komunistycznego terroru sowieci wymordowali 140.000 Polaków. Sprzyjała mi obecna od lat dwudziestych silna antypolska propaganda. Imperialna pozycja ZSRS nie była by możliwa „bez materialnego i technologicznego, a także politycznego wsparcia ze strony Niemiec”. Do czerwca 1941 roku Niemcy wysłali do ZSRS miliony maszyny które stały się fundamentem industrializacji sowietów. Co świadczy o odpowiedzialności za sowiecką potęgę: Niemiec, narodowych socjalistów i Hitlera. W sierpniu 1939 nazistowskie Niemcy i ZSRS zawarły umowę kredytowo-handlową. Niemcy udzieliły ZSRS 200.000.000 Marek kredytu w towarze, kredyt oprocentowano na 4,5%. Korzystając z kredytu ZSRS mógł w Niemczech zamawiać co chciał. Za kolejne eksportowane z Niemiec do ZSRR towary (warte 180.000.000 Marek) sowieci mieli zapłacić surowcami. Dzięki tak korzystnym umowom do ZSRS z Niemiec trafiły obrabiarki (niezbędne do produkcji broni) za 167.000.000 Marek i sprzęt wojskowy wart 58.000.000 marek. Niemcy przekazały ZSRS: broń, plany techniczne uzbrojenia, technologie produkcji, maszyny (przemysłowe– głównie obrabiarki, urządzenia dla przemysłu chemicznego, wydobywczego, i dla energetyki). Dostawy z Niemiec obejmowały żelazo, kable elektryczne, urządzenia techniczne, mierniki elektryczne, statki, węgiel kamienny, silniki (liczone w tysiącach ton, a nie na sztuki), aluminium, turbiny, koparki i laboratoria, plany samolotów myśliwskich, silniki, oprzyrządowanie lotnicze, akumulatory, celowniki, bomby, części do statków i łodzi podwodnych. Niemiecka technika pozwoliła unowocześnić produkcje sowieckiej broni, w tym czołgów (które zdecydowały o losach II wojny światowej). Linie produkcyjne do budowy czołgów zakupili sowieci w USA i Wielkiej Brytanii (jako linii produkcyjne traktorów). Dzięki pomocy Niemiec, USA, Wielkiej Brytanii, w 1941 roku ZSRS miał 23.307 czołgów – więcej niż wszystkie inne kraje razem wzięte. Szybka modernizacja sowieckiej broni pancernej następowała od 1938 roku. Ogromne środki zainwestowane od 1941 do 1939 roku przez nazistów w ZSRS niezwykle wzmocniły sowietów i pozwoliły im na ekspansje terytorialną. W zamian za dostawy maszyn sowieci dostarczali Niemcom surowców (głównie ropę) i zborze. Bez nich ekspansja Niemiec w Europie Zachodniej od 1940 do 1941 roku nie była by możliwa. W odpowiedzi na atak Niemiec na Polskę, Francja i Wielka Brytania wprowadziły blokadę morską Niemiec. Niemiecki eksport spadł o 40%. Niemcy zostały odcięte od swoich tradycyjnych źródeł dostaw surowców od których Rzesza była uzależniona. Niemcy były uzależnione w 65% od importu ropy, 40% od importu rudy żelaza. Zapasy surowców pozwalały Niemcom przetrwać tylko 9 miesięcy. Kolejna umowa handlowa Niemiec z ZSRS z lutego 1940 pozwoliła na zniwelowanie blokady handlowej aliantów. Po ataku na ZSRS Niemcy zajęli ogromne sowiecki magazyny zapasów. Wbrew twierdzeniom Wiktora Suworowa nie były to dowód na sowieckie plany agresji na Niemcy w 1941. W czerwcu 1941 roku sowieci dopiero modernizowali swoją armie i przemysł, wojnę planowali na lata następne. Równocześnie narodowi socjaliści zaczadzeni swoim rasizmem nie doceniali sowietów (Słowian, Żydów). Niemcy nie miały pojęcia o potencjale militarnym i gospodarczym ZSRR. Naziści zaatakowali ZSRS pomimo że nie mieli sieci agenturalnej w ZSRS, totalitaryzm sowiecki okazał się doskonałą ochroną kontrwywiadowczą. Niemców zaślepiało dodatkowo spektakularne zwycięstwo nad Francją. W 1941 roku Niemcy zajmowali błyskawicznie tereny ZSRS. Głupota Niemców jednak była ogromna, zamiast wykorzystać entuzjazm ludności doświadczonej komunistyczną tyranią do walki z sowietami, traktowali tubylców jak niewolników. Na zajętych terenach Hitler planował utrzymanie komunizmu by łatwiej je okupować. W pierwszych dniach wojny straty sowieckie w ludziach i sprzęcie były ogromne (Bogdana Musiał w swojej książce bardzo dokładnie przedstawia przebieg walk Niemców z Sowietami). W niemieckiej niewoli znalazło się 3.500.000 jeńców z Armii Czerwonej. Czerwonoarmiejcy najczęściej nie podejmowali walki i w panice uciekali przez armią niemiecką. Białorusini, Ukraińcy i Rosjanie z których sowieci uczynili niewolników oczekiwali armii niemieckiej jako wyzwolicieli. Rekruci z Armii Czerwonej masowo poddawali się i deklarowali walkę u boku Niemców z sowietami. W szeregach armii niemieckiej znalazło się 800.000 byłych żołnierzy Armii Czerwonej (600.000 skierowano do pełnienia funkcji pomocniczych). „W Wehrmachcie służyło 800 tyś Rosjan, 250 tyś Ukraińców, 280.tyś przedstawicieli narodów Kaukazu, 47 tyś Białorusinów, 180 tyś Bałtów – ogółem ponad 1,5 mil ludzi. Liczba ta była by z pewnością jeszcze większa, gdyby Hitler nie zakazał na początku wystawiania oddziałów składających się wyłącznie z Rosjan”. By ograniczyć skalę dezercji z Armii Czerwonej władze sowieckie rozpętały falę terroru wobec żołnierzy Armii Czerwonej i ich rodzin (co dokładnie opisał Bogdana Musiał w swojej książce). Ludność cywilna wchodzących Niemców witała z entuzjazmem. Nienawiść cywili do sowietów potęgowało niszczenie wszelkich zabudowań przez cofającą się Armie Czerwoną i terror sowieckiej partyzantki. Niemcy okazali wobec wyzwalanej ludności spod sowieckiej okupacji całkowitą głupotę siejąc terror mający na celu walkę z sowiecką partyzantką. Wysiłek militarny sowietów wspierali darowiznami zachodni alianci. W czasie wojny alianci przekazali 18.300 samolotów (podczas czerwcowego ataku Niemcom udało się zniszczyć całe sowieckie lotnictwo, sowieci dzięki posiadaniu fabryk na wschodzie wyprodukowali w czasie wojny 101.200 samolotów – zresztą w każdym rodzaju broni podczas II wojny światowej sowieci zdobyli miażdżącą przewagę liczebną). Dostawy z USA i Wielkiej Brytanii wielokrotnie przekraczały to czym dysponowali Niemcy. USA (i w mniejszym stopniu Wielka Brytania oraz Kanada) dostarczyły do ZSRS w czasie wojny ogromne ilości: rozmaitych rodzajów broni (1/3 broni użytkowanej przez Armie Czerwoną – 12.000 czołgów, 596 statków – 22% floty ZSRS), wyposażenie fabryk, samochody (375.883 ciężarówek i 51.503 jeepy – sowieci podczas wojny zdołali wyprodukować tylko 219.000 samochodów), 1981 lokomotyw (sowieci wyprodukowali 92) i 11.155 wagonów (sowieci wyprodukowali 2.000), 2.600.000 paliw, 15.000.000 par butów, 2/3 używanych przez sowietów maszyn, surowców i żywności. W ramach walki z niemieckim agresorem Czerwonoarmiejcy mordowali niemieckich jeńców. W ZSRS mniejszość niemiecka została poddana prześladowaniom (niewolniczej pracy, deportacjom, mordom). Tysiące deportowanych dzieci „zmarło z powodu głodu, chorób, wycieczenia i zimna”. Deportowani na Syberię mieszkali w ziemiankach wykopanych w bagnistym podłożu, w wilgoci, zabójczym zimnie i wśród wszy. Deportowani nie miele ani ubrań ani żywności. Rozdzielano rodziców z dziećmi. Podobnie jak Niemcy, deportowani byli Rumuni, Finowie, Węgrzy, Włosi. Deportowano również tubylców: Karaczajów, Kałmuków, Czeczenów, Inguszów, Bałkarów, Tatarów Krymskich, Greków, Bułgarów, Ormian, Kurdów, Tatarów Kaukaskich. Jedynym powodem deportacji była przynależność etniczna ofiar. Więźniowie sowieckich obozów koncentracyjnych wykonywali niewolnicza prace w kopalniach, przy wyrębie tajgi, na budowach, w przemyśle. Niewolnicy byli głodzeni i masowo wymierali. Zwycięstwo sowietów w II wojnie światowej było dla ZSRS okazją do dokonania największego w historii zorganizowanego rabunku. Sowieci z zajętych terenów zachodniej Polski i Niemiec wywozili wszystko co dało się wywieść, a czego nie zdołali wywieść to niszczyli. Owocem tego rabunku było stworzenie sowieckiego imperium. W zorganizowanym przez komunistyczne władze rabunku brały setki tysięcy sowieckich żołnierzy i pracowników cywilnych. Sowieci kradli wszystko, łącznie z całymi fabrykami. Sowiecki państwowy rabunek oparty był na planach, działaniach wojskowych oddziałów rabunkowych. Rabowane zwierzęta w stadach pędzono do ZSRS. Sowieci do łupów zaliczali: przemysł, majątki ziemskie, dwory, magazyny, spichlerze, sklepy i towar w nich się znajdujący, maszyny rolnicze, jedzenie, paliwo, pasze, bydło, broń, waluty, metale szlachetne, złom. Drugą formą rabunku był rabunek na potrzeby Armii Czerwonej. A trzecią prywatna inicjatywa rabunkowa Czerwonoarmiejców. Z Rumunii sowieci zrabowali oficjalnie: 33 zakłady, 2 mil ton wyrobów naftowych, złoto, srebro, zboże i mięso. Rumunia musiała zapłacić sowietom 300.000.000 USD reparacji wojennych. Sowieci łupili ziemie niemieckie i polskie (pomimo że oficjalnie twierdzili że Polacy są ich sojusznikami). Do pomocy sowieckim oddziałom rabunkowym zmuszani byli polscy i niemieccy cywile. Kilkanaście tysięcy polskich górników ze Śląska sowieci wywieźli do pracy w sowieckich kopalniach. Bogdana Musiał w swej pracy bardzo dokładnie opisał gdzie, kiedy, kto i jakie zakłady wywoził do ZSRR. Sowieci rabowali wszystko od mienia prywatnego do kolejowej infrastruktury, od archiwów po huty. Czego nie udawało im się ukraść to niszczyli. Ofiarą sowieckiego rabunku stały się też dobra kultury. Od „1917 bolszewicy niszczyli skarby kultury i dzieła sztuk. Z kolei w latach 20. i 30. masowo sprzedawali je za granicę”. Ofiarą sowieckiego rabunku stały się polskie zabytki zrabowane podczas wojny przez Niemców. Sowieckie brygady rabunkowe rabowały na ziemiach polskich i niemieckich. Sowiecki, czego nie zdołali ukraść, to z rozmysłem niszczyli. Na ziemiach zachodnich z pełną premedytacją palili dwory i wille, a nawet całe miasta nie zniszczone podczas walk. Setki pociągów z zabytkami podążało z zachodu do ZSRR. Rabowane były obrazy, rzeźby, meble, książki i archiwalia. Duża część z zrabowanych przez sowietów dzieł sztuki uległa zniszczeniu z powodu złych warunków magazynowania (w tym zabytki zrabowane przez Niemców z Polski). Prywatny rabunek dokonywany przez sowietów był akceptowany i wspierany przez komunistyczne władze. Skalę bestialstwa Czerwonoarmiejców obrazuje fakt zgwałcenia przez nich 2.000.000 Niemek (od dzieci do staruszek). Sowieci rabowali wszystko, bo w ZSRS na wszystko był deficyt. Najpowszechniejsze sprzęty były dla wpędzonych przez komunistów w nędze ludzi wartościowe. Radzieccy sołdaci rabowali wszystko od zegarków do cukru, jedzenie, ubrania i drobne sprzęty gospodarstwa domowego. W prywatnym rabunku sowieckich żołnierzy wspierali dowódcy. Żołnierze z frontu mogli wysyłać do domu darmowe paczki z łupami. Sołdaci dostawali przydziały produktów spożywczych i gospodarstwa domowego pochodzących z oficjalnych rabunków. Stworzono cały dodatkowy system pocztowy do obsługi prywatnych paczek z łupami. Zwalniani do cywila sołdaci dostawali złupione artykuły i mieli możliwość zakupu innych łupów po okazyjnych cenach. Kadra dowódcza dostawała i kupowała za grosze zdobyczne dobra luksusowe. Łupy zrabowane przez sowietów były tak gigantyczne że trudno było je przetransportować. Wiele z nich podczas transportu i magazynowania uległo zniszczeniu (w tym maszyny i całe nowoczesne fabryki). Wymierały też pozbawione należytej opieki zrabowane zwierzęta. Jeńcy wojenni pracowali niewolniczo przy budowie sowieckich zakładów przemysłowych. Gigantyczne ilości łupów które przetrwały stały się narzędziem modernizacji ZSRR i rozwoju sowieckiej machiny wojennej (sowieci budowali broń według niemieckich wzorów i przy pomocy zniewolonych niemieckich specjalistów). II wojna światowa umożliwiła ZSRR zdobycie ogromnych koloni w Europie, które komuniści przez dziesięciolecia bezlitośnie eksploatowały. Proces tworzenia władz „Polski” ludowej, armii ludowej „Polski”, ukrywania dominacji Żydów w elitach „polskich” komunistów, i ustalania przez sowietów ich granic Polski został przez Bogdana Musiała bardzo dokładnie opisany. Wchodząc na ziemie polskie sowieci eksterminowali polskich patriotów (w czasie Powstania Warszawskiego do tego celu wykorzystali armie niemiecką – co w swej pracy też opisał Bogdana Musiał). Z wschodnich ziem Polski sowieci wypędzili 3.500.000 Polaków. Z ziem zachodnich 8.000.000 Niemców. Z centralnej Polski deportowali na wschód 650.000 Ukraińców i 140.000 Białorusinów. Współcześnie zachodnia historiografia winą za deportacje Niemców obarcza polski nacjonalizm. Ta kłamliwa propaganda przemilcza sowiecką okupacje Polski po II wojnie światowej, to że Polacy byli ofiarami i sowietów i Niemców. Przemilcza walkę Polaków z sowiecką okupacją po II wojnie światowej. Nie można też porównywać deportacji Niemców z ziem zachodnich z wypędzeniem Niemców przez Czechów. Inaczej niż Polska Czechosłowacja po II wojnie światowej była niepodległym i wolnym państwem, które sympatyzowało z ZSRS. Armia Czerwona przeszła i nie pozostała w 1945 roku na terytorium Czechosłowacji (Czerwonoarmiejcy weszli do Czechosłowacji dopiero w 1968 roku – przez 23 lata sowietów w Czechosłowacji nie było). Wygnanie Niemców Sudeckich było suwerenną decyzją Czechosłowaków. W 1946 roku wolne wybory w Czechosłowacji wygrali komuniści, którzy dzięki decyzji wyborców zdołali wprowadzić dyktaturę – Armia Czerwona inaczej niż w innych krajach Europy im w tym dziele nie pomagała). Po II wojnie światowej „ZSRS bezlitośnie wykorzystywało kraje bloku wschodniego, finansując w ten sposób rozwój własnej gospodarki i przemysłu zbrojeniowego”. Sowieci eksploatowali niemieckie złoża od 1946 do 1990 roku. Eksploatacje złóż przez sowietów finansowali Niemcy. Podobnie ZSRS eksploatowała zasoby PRL. W 1945 polskojęzyczni kolaboranci zobowiązali się „do corocznych dostaw” kilkunastu milionów ton „węgla po specjalnych cenach” czyli za 10% ich wartości na rynkach światowych. ZSRS przejął należne Polsce reparacje wojenne od Niemców. Podobnie jak Polska traktowane były inne zniewolone przez sowietów kraje. Najgorsze jednak było to że narzucony przez ZSRS realny socjalizm zniszczył gospodarkę okupowanej przez sowietów Europy. Jan Bodakowski
W końcu sukces EBC! Szkoda, że przyznający certyfikat tak łatwo zapomnieli o wyjątkowo szkodliwym wpływie działań EBC na środowisko naturalne. O radykalnych prośrodowiskowych działaniach nikt jednak nie myśli, wymagałyby przecież odwagi i pokonania silnych grup nacisku. Europejski Bank Centralny w końcu może z czystym sumieniem ogłosić sukces. Chociaż końca kryzysu zadłużenia publicznego w strefie euro nie widać, chociaż kondycja instytucji finansowych ze strefy euro spędza sen z powiek politykom i inwestorom, chociaż gospodarska europejska ciągle pogrążona jest w stagnacji, chociaż od końca 2010 r. stopa inflacji stale plasuje się powyżej dwuprocentowego celu EBC, to i tak frankfurcki bank może być z siebie dumny. Dlaczego? Bo jest przyjazny środowisku — a nawet ma na to odpowiednie papiery. Na swojej stronie internetowej EBC informuje, że otrzymał:
"po raz drugi certyfikat zgodności z normą ISO 14001 oraz unijnym systemem ekozarządzania i audytu EMAS; pierwszy certyfikat uzyskał w 2010 r. Jest to wyraz uznania dla długotrwałego dążenia EBC do ciągłej poprawy wyników w dziedzinie ochrony środowiska, obejmującej zwłaszcza zmniejszanie śladu ekologicznego i emisji dwutlenku węgla."
Na ten zaszczyt EBC zasłużył sobie:
"redukcją emisji dwutlenku węgla o 30% w porównaniu z 2009 r. przejściem na odnawialne źródła energii we wszystkich budynkach (i na placu budowy nowej siedziby) stosowaniem odpowiedniego papieru promocją przyjaznych środowisku środków transportu (Deutsche Bahn)" EBC zapewnia także, że w tej materii stać go jeszcze na kolejne sukcesy. Szkoda, że przyznający ten certyfikat tak łatwo zapomnieli o wyjątkowo szkodliwym wpływie działań EBC na środowisko naturalne w pierwszej dekadzie XXI wieku. Swoją konsekwentną luźną polityką monetarną frankfurcki bank doprowadził, bowiem do wielkiego boomu na rynku nieruchomości, zwłaszcza w Hiszpanii i Irlandii. W wyniku koordynowanej przez Tricheta et consortes akcji kredytowej powstało mnóstwo budynków, które nie miało ekonomicznej racji bytu. Do ich budowy trzeba było wydobywać kruszce, produkować materiały budowlane, ścinać drzewa, transportować potrzebne materiały na place budowy, zużywać energię na sam proces budowy. Trudno wyobrazić sobie, jak wielkim obciążeniem dla środowiska, niechronionego przez wydajny system praw własności, była ta nieruchomościowa gorączka. Zachęcanie urzędników do jazdy koleją czy stosowanie ekologicznego papieru i rozgłaszanie tego wszem i wobec w porównaniu z rzeczywistym efektem działań EBC może jedynie żenować. Jeśli władzom banku centralnego strefy euro rzeczywiście zależałoby na ochronie środowiska (a jednocześnie na dobrobycie Europejczyków), to zamiast bawić się w politykę zerowych stóp procentowych, należałoby podnieść je gwałtownie, a jednocześnie rozpocząć sprzedaż swoich aktywów, np. listów zastawnych. To skutecznie powinno zlikwidować na kilka lat rynek pożyczek hipotecznych i doprowadziłoby do takiego spadku cen nieruchomości, że nikomu nie chciałoby się ich budować. Jeśli jednocześnie EBC sprzedałby rządowe obligacje, które znajdują się w jego księgach, to utrudniłby politykom zaciąganie kredytów na ciągle nowe betonowe pomniki, które stawiają sobie kolejne ekipy, nie zważając na żaden ekonomiczny rachunek. Nie trzeba dodawać, że w końcu zlikwidowano by błędne inwestycje z okresu boomu i europejska gospodarka mogłaby stanąć wreszcie na nogi. O takich radykalnych prośrodowiskowych działaniach nikt jednak nie myśli, wymagałyby przecież odwagi i pokonania silnych grup nacisku. Lepiej zatem powołać sobie urząd, który będzie nagradzał innych urzędników. Środowisko na pewno na tym zyska. Mateusz Benedyk
Kto trzymał parasol nad Amber Gold? W tych dniach wyraźnie widać, że parasol ochronny nad Amber Gold i jego właścicielem został zwinięty, ale pilnego wyjaśnienia wymaga to, kto go trzymał nad głową tej firmy przez ostatnie 3-lata?
1.Gazeta Wyborcza publikując w ostatni poniedziałek wywiad z synem premiera Tuska, miała jak się wydaje na celu wcześniejsze zdetonowanie bomby, czyli informacji o tym, że Michał Tusk był, co najmniej od marca zatrudniony w spółce lotniczej OLT Express, której właścicielem jest słynna Amber Gold Macieja Plichty. Jednak pośpiech w przygotowaniu tego wywiadu (ukazał się już wydaniu internetowym Gazety w niedziele wieczorem), spowodował, że pojawiło się w nim kilka informacji, które w bardzo złym świetle stawiają nie tylko Michała Tuska ale także i jego ojca, premiera Tuska.
2. Po pierwsze okazało się, że Michał Tusk, mimo tego ,że otrzymał pracę bez konkursu w porcie lotniczym w Gdańsku (spółce samorządu województwa pomorskiego i przedsiębiorstwa Polskie Porty Lotnicze) za 5,5 tysiąca brutto (a więc jak dla początkującego pracownika - duże wynagrodzenie), nie mając do tego przygotowania merytorycznego (z wykształcenia jest socjologiem, a wcześniej pracował w gdańskim oddziale Gazety Wyborczej), równocześnie podjął pracę dla linii lotniczych OLT Express (tym razem za 5,5 tys +VAT miesięcznie), stwarzającą klasyczny konflikt interesów. W porcie lotniczym zajmował się pozyskiwaniem kontrahentów, a więc właśnie kolejnych linii lotniczych, a w OLT Express doradzał jak obniżyć koszty korzystania z infrastruktury lotniskowej w portach, do których te linie latały, czyli mówiąc wprost działał na niekorzyść swojego pierwszego pracodawcy. Jeżeli jest prawdą, że prezes gdańskiego portu o tym wiedział, ba ponoć akceptował drugie zajęcie młodego Tuska, to on pierwszy powinien ponieść konsekwencje swojej niefrasobliwości.
3. Drugim ważnym wątkiem w całej tej sprawy jest reakcja premiera Tuska na współpracę syna z OLT Express. Ponoć dowiedział się w czerwcu, a więc dopiero po 3 miesiącach zatrudnienia swojego syna w tej firmie i miał zareagować na to bardzo emocjonalnie. Według Gazety Polskiej Codziennie, premier Tusk już na początku stycznia miał być poinformowany przez ABW o działalności spółki Amber Gold w tym w szczególności o tym, że jest to klasyczna piramida finansowa (wkłady wcześniej wpłacających są zwracane po ich zapadalności razem z odsetkami z wkładów wpłacających pieniądze później). Syn w wyniku tej rozmowy ponoć rozluźnił swoje związki z OLT Express (choć jeszcze w lipcu o trzymał kolejne wynagrodzenie z tej firmy) ale premier jak widać nie wykorzystał swojej wiedzy, aby ostrzec kilkanaście tysięcy Polaków, najczęściej starszych ludzi, którzy często całe swoje oszczędności gromadzone na przysłowiową „czarną godzinę” powierzyli Amber Gold.
4. Równie zastanawiające jest to jak 28 - letni Maciej Plichta (vel Stefański), człowiek z 3 wyrokami w zawieszeniu (między innymi za wyłudzenia w ramach spółki Multikasa, a także za wyłudzenia kredytów na podstawione osoby) może przez ponad 3 lat być szefem spółki, która gromadzi bez zezwolenia wkłady tysięcy podatników przynajmniej na sumę 80 mln zł, w sytuacji, kiedy przynajmniej klika instytucji powinno wiedzieć o jego kryminalnej przeszłości. Jak to się dzieje, że gdańska prokuratura mimo doniesienia Krajowego Nadzoru Finansowego w 2009 roku umarza postępowanie wobec Amber Gold, a po odwołaniu się do sądu przez KNF i uchyleniu tego umorzenia, zajmuje się ponowie sprawą dopiero po upływie ponad 2 lat? Jak to jest możliwe, że 3-krotnie skazanego Marcina Plichtę przez blisko 3 lata dzielnie wspiera prezydent Gdańska (do tej pory na stronie Amber Gold jest wsparcie prezydenta Adamowicza), a spółka Amber Gold jest głównym sponsorem wielu inicjatyw kulturalnych, sportowych i społecznych samorządu miasta Gdańska? Jak to jest możliwe, że Andrzej Wajda przyjmuje kilka milionów złotych od takiego sponsora na swój film o Wałęsie, choć wszystko wskazuje na to, że te pieniądze mogą pochodzić z oszczędności gromadzonych „na czarną godzinę” przez starszych ludzi.
5. Na te wszystkie pytania nie ma odpowiedzi, ba większość tych pytań w ogóle nie pada, a dziennikarze mediów głównego nurtu jak ognia boją się poruszania tematu Tuska i jego syna w związku z aferą Amber Gold. Te pytania zostaną jednak postawione premierowi Tuskowi na najbliższym posiedzeniu Sejmu, a także na posiedzeniu sejmowej komisji ds. służb. W tych dniach wyraźnie widać, że parasol ochronny nad Amber Gold i jego właścicielem został zwinięty, ale pilnego wyjaśnienia wymaga to, kto go trzymał nad głową tej firmy przez ostatnie 3-lata? Kuźmiuk
W obcym państwie Identycznie brzmiące i lakoniczne informacje w mediach w niczym nie powiększają naszej wiedzy na temat prawdziwych działań gdańskiej firmy Amber Gold. Wiele wskazuje na to, że jej właściciel - Marcin Plichta, który wcześniej, jeszcze pod własnym nazwiskiem, a nie żony, jako Marcin Stefański był karany za finansowe przekręty, zbudował kolejną w Polsce i bardzo intratną bankową piramidę finansową. Ten pseudobank, oferujący 13-procentowy zysk na obrocie złotówka-złoto, inwestował w firmę lotniczą OLT Express, która niedawno upadła. Klienci Amber Gold czekają dziś na zwrot pieniędzy, jeśli oczywiście będzie to możliwe, bo firmie zablokowano konta bankowe. Poza tym Amber Gold ma prawo zatrzymać do prawie 40 proc. wpłaconej sumy, co już jest komentowane, że na tym tylko zarobi. Na dodatek właściciel bezczelnie przywłaszczył sobie na logo firmy "krzyż patriarchalny" czczony w chrześcijańskim obrządku wschodnim (nad poprzeczną belką krzyża znajduje się mniejsza, symbolizująca deskę z napisem INRI) i umieścił go na obrysie tarczy. Amber Gold zabezpieczał się na wszystkie strony. Zatrudniał syna premiera Donalda Tuska, rzucił też forsą Andrzejowi Wajdzie na produkcję kontrowersyjnego już filmu o Wałęsie. Stefański-Plichta uważa, że padł ofiarą spisku Komisji Nadzoru Finansowego, Ministerstwa Skarbu Państwa oraz Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Do zawiadomienia prokuratury o popełnieniu przestępstwa dołączył tajną notatkę ABW, z której wynika, że pod kryptonimem "Ikar" Agencja oraz KNF prowadzą jakieś działania w stosunku do przewoźnika OLT Express w związku z planami prywatyzacji PLL LOT. ABW notkę uznała za fałszywkę, KNF oraz Ministerstwo Skarbu Państwa nie wypowiadają się na ten temat. Rzetelne opisanie tej afery nie jest dziś praktycznie możliwe, tym bardziej, że w stosunku do firmy Amber Gold toczy się od lat tajne postępowanie prokuratorskie. Dlatego słusznie możemy przypuszczać, że trwa jakaś walka na górze o wpływy i pieniądze, o której najprawdopodobniej niczego się dziś więcej nie dowiemy, podobnie jak w przypadku wszystkich innych afer pod rządami obecnej ekipy z Platformy i PSL. Pozostają tylko pytania i domysły. Trzeba jednak pamiętać, jak było w przypadku Romana Kluski, którego tajne służby chciały zniszczyć finansowo tylko, dlatego, że nie chciał się z nimi dzielić uczciwie zarobionymi pieniędzmi. Oczywiście można też zakładać, że Stefański-Plichta, po dawnych "błędach młodości", działał uczciwie, skoro przez kilka lat nie wzbudzał podejrzeń, a zyskiwał zaufanie klientów. Ale jeśli Komisja Nadzoru Finansowego twierdzi dziś, że działał bez odpowiedniej licencji, to, dlaczego władze fakt ten tak długo tolerowały? Przy okazji "odkryto" funkcjonowanie wielu innych instytucji finansowych, tzw. wydmuszek, jak np. giełdy towarowe, w których pierwsze skrzypce grają ludzie obecnej władzy. Jedno jest pewne. Na naszych oczach upada źle zarządzane i rozkradane państwo. Trudno stwierdzić, ile z 770 firm budowlanych, które w pierwszym kwartale tego roku ogłosiły bankructwo, upadło z własnej winy, a ile zostało do tego zmuszonych polityką państwa. Nie wiemy też, czy bankructwa firm turystycznych były ekonomicznie uzasadnioną koniecznością, czy zamierzoną finansową kalkulacją wynikającą z jakichś tam planów gospodarczych na przyszłość. Wiemy, że spadają dochody z przemysłu, budownictwa i banków. I wiemy też, że jak zwykle w takich przypadkach największe ciężary ponosi społeczeństwo. Władza tak jak dawniej się wyżywi, a potem zagłosuje na siebie w następnych wyborach. Po to zwiększano zatrudnienie w administracji, by utrzymać władzę. Brak zaufania społeczeństwa do instytucji pogłębia się. Państwo za Platformy staje się coraz bardziej obce, a nawet wrogie obywatelom. I kiedy instytuty badawcze twierdzą co innego, to tylko potwierdzają tę tezę. Wojciech Reszczyński
Ambergate Arogancja ludzi z Amber Gold pokazuje że protekcje (tzw. krysza) znajdują się bardzo wysoko. My widzimy możliwy związek całej afery z wzrostem siły Obwodu Kaliningradzkiego, przyczółku Rosji w strategicznie ważnej części Unii Europejskiej. Polskie słupy w spółce Amber Gold wydają się drwić sobie z polskich służb, nadzoru finansowego czy też prokuratury. Taka pewność siebie bez odpowiednich protekcji (tzw. kryszy) byłaby samobójstwem. Tusk nabrał wody w usta ale popatrzmy bliżej na geopolitykę, być może tam leży odpowiedź:
- Kaliningrad znajduje się 200 km od Trójmiasta (siedziby Amber Gold i OLT)
- Kilka tygodni temu uruchomiono “mały ruch przygraniczny”, który pozwala na ułatwione przemieszczanie się Rosjan po północy Polski i po Trójmieście
- w Kaliningradzie budowana jest nowa elektrownia atomowa która może dostarczać w przyszłości prąd do Polski, wystarczy tylko aby nasz nowy ekspert od atomu w PGE, geodeta Aleksander Grad, podpisał kiedy trzeba i jak trzeba umowę:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/68191,jadra-grada
- po upadku NRD, Kaliningrad jest jedynym post-niemieckim terenem kontrolowanym przez Rosję, otoczonym teraz przez kraje Unii Europejskiej. Co prawda Rosja już używa Łotwy jako konia trojańskiego w Unii Europejskiej, ale Obwód Kaliningradzki ma duże znaczenie strategiczne jako węzeł portowy, lotniczy i energetyczny
- ukraiński oligarcha Igor Kolomoyski który stoi za Amber Gold / OLT ma świetne układy z rosyjskimi służbami, bez problemu rozwinął swój biznes bankowy w Rosji i krajach nadbałtyckich i niedawno zainwestował w Evraz, koncern należący do Romana Abramowicza, protegowanego oligarchy Kremla
- po przejęciu ukraińskiej linii lotniczej AeroSvit, Kolomoyski otworzył nowe połączenia lotnicze z Kaliningradem (codzienny lot Kaliningrad - Kijów), St. Petersburgiem (trzy loty dziennie St. Petersburg - Kijów), Murmańskiem (baza atomowych lodzi podwodnych), Krasnodarem (wyrzutnia rakiet) oraz rozpoczął wspólne loty z państwowym Aerofłotem (code sharing) na trasie Moskwa - Kijów i z równie państwową białoruską Belavią do Mińska
- gdyby Kolomoyskiemu udało się przejecie LOT-u, geopolityczna układanka nabrałaby rozmachu: http://monsieurb.nowyekran.pl/post/70579,olt-mial-kupic-lot
Stanislas Balcerac
Jadwiga Staniszkis: ten rodzaj kapitalizmu niszczy państwo To co, bezkarnie, robi dziś PO, przekracza wszystkie granice. Ukrywa problemy, odsuwa je w czasie, przerzuca koszty na społeczeństwo, co dodatkowy wygasza energię społeczną. Co z kolei zwiększa (przez własne nieczyste sumienie) przyzwolenie dla byle, jakiego cwaniackiego państwa. I tak krąg się zamyka. Unia przymyka na to oczy. Lub wręcz chwali. Łatwiej będzie wtedy rozgrabić to, co zostaje. Podzielić na regiony. Wykorzystać dla własnej polityki. Szybki refleks, mobilizacja, intelektualna czujność - pozwalająca zrozumieć i wyprzedzić zagrożenia. To właściwości kluczowe i dla sportowców i - dla polityków. Niestety tylko ci pierwsi, mogą liczyć na fair play. I obiektywizm mediów. I tylko w świecie sportu sukces wymaga lat ciężkiej pracy. Bo w polityce (a na pewno - w polskiej polityce) wystarczy oportunizm i intrygi. I jak pokazuje kariera Tuska - bezwzględność superambitnej przeciętności - pisze Jadwiga Staniszkis w felietonie dla Wirtualnej Polski. Wizja, trafna analiza, długi horyzont myślenia, stałe pogłębianie wiedzy o systemie - nie są konieczne. A nawet często wykluczają: patrz przypadek Rokity. A przecież podstawowe pojęcia z ekonomii politycznej postkomunizmu były wałkowane lata temu. I nic z tego nie wpłynęło na pragmatykę rządzenia. Mówi się, co najwyżej o błędach osób, czy (PiS) nawołuje do komisji śledczej, nie dostrzegając systemowych fundamentów upartyjnienia państwa, i sektora publicznego. Ja sama już na początku poprzedniej dekady pokazywałam (w książkach "Postkomunizm" i "Władza globalizacji") strukturalne różnice między "kapitalizmem politycznym" początków transformacji, a dominującym dziś "kapitalizmem sektora publicznego". Ten pierwszy wykorzystywał kapitał społeczny z tytułu piastowania władzy (kontakty, informacja, możliwości tworzenia prawa pod konkretne interesy). A także - korzystał z możliwości quasi legalnego uwłaszczenia się na majątku państwowym i społecznym. Zaś "kapitalizm sektora publicznego" to korzyści nie tyle z tytułu własności ile - z zamówień publicznych i zarządzania groszem publicznym (w tym środkami europejskimi) przez osoby z nominacji partyjnej. W zamian za wysokie gratyfikacje osoby te tworzą kolejne kręgi klientelizmów (klasa polityczna). Ma to gwarantować reprodukcję władzy na wszystkich poziomach. Afiliacja partyjna jest tu zresztą niekiedy tylko przykrywką dla środowisk powiązanych na innych zasadach. "Kapitalizm polityczny" niszczył rynek, bo radykalnie różnicował szanse w rynkowej grze. A obecny "kapitalizm sektora publicznego" radykalnie niszczy państwo. Żadna partia nie jest w tej kwestii bez grzechu. Ale to, co, bezkarnie robi dziś PO, przekracza wszystkie granice. A przy tym rząd PO wcale nie rozwiązuje wyzwań rozwojowych. Odwrotnie - ukrywa problemy, odsuwa je w czasie, przerzuca koszty na społeczeństwo, co dodatkowy wygasza energię społeczną. Bądź wpycha w szarą strefę. Co z kolei zwiększa (przez własne nieczyste sumienie) przyzwolenie dla byle, jakiego cwaniackiego państwa. I tak krąg się zamyka. Unia przymyka na to oczy. Lub wręcz chwali. Łatwiej będzie wtedy rozgrabić to, co zostaje. Podzielić na regiony. Wykorzystać dla własnej polityki. A opozycja jedzie na wakacje! Jadwiga Staniszkis
Skandal w Ministerstwie Zdrowia Z ustaleń portalu Niezależna.pl wynika, że resort zdrowia zwolnił ok 20 pracowników Departamentu Polityki Lekowej i Farmacji. Zwolnieni pracownicy czują się oszukani, podkreślają, że byli zatrudnieni na umowy zlecenia, lecz od lipca pracowali nielegalnie i nie otrzymali wynagrodzeń. Okazuje się, że każda z ok. dwudziestu osób pracujących na zlecenie w Departamencie Polityki Lekowej i Farmacji, musiała pod koniec czerwca złożyć wniosek o przedłużenie umowy na lipiec. Następnie wnioski zostały podpisane przez dyrektora departamentu i trafiły do kadr w celu zatwierdzenia. 11 lipca okazało się, że umowy nie zostaną podpisane, bo nie ma na to pieniędzy. Wieści błyskawicznie rozeszły się wśród pracowników departamentu. Obawiając się skandalu, dyrekcja zapewniała, że wszystko zostanie jakoś załatwione i zachęcała, aby pracownicy nadal chodzili do pracy i wykonywali swoje obowiązki.
- Byliśmy dwa tygodnie w pracy bez żadnej umowy. Dyrektor nas zwodził. Cały lipiec pracowaliśmy nielegalnie, bo nie można było podpisać umów wstecznych – tłumaczy w rozmowie z portalem Niezależna.pl jedna ze zwolnionych osób.
Umowy z pracownikami nie zostały podpisane także na sierpień. Formalnie nie posiadając żadnych umów, pracownicy departamentu mogli nie przychodzić do pracy, ale cały czas liczyli na pomyślne zakończenie całej sprawy. Wczoraj okazało się, że konta pracowników zostały zablokowane, a oni nie mogą się już pojawiać w ministerstwie. Zostali wyrzuceni z pracy, a należnych pieniędzy nadal nie dostali. Sprawa dotyczy jednego z najważniejszych departamentów w resorcie zdrowia. Departament polityki lekowej i farmacji zajmuje się ustawą refundacyjną, listami leków refundowanych.
- Departament został pozbawiony niemal połowy pracowników. Kto teraz będzie zajmował się listą leków refundowanych, skoro nie ma już komu pracować? - zastanawia się nasz informator. Skontaktowaliśmy się z biurem prasowym Ministerstwa Zdrowia i poprosiliśmy o oficjalne stanowisko resortu w sprawie zwolnień pracowników Departamentu Polityki Lekowej i Farmaceutycznej. Otrzymaliśmy zapewnienie, że rzecznik Ministerstwa Zdrowia zapozna się z naszymi pytaniami i postara się do nich ustosunkować. Piotr Łuczuk
Pałac prezydencki: albo jeden oficjalny marsz 11.11 albo żadnego "Na zaproszenie kancelarii Bronisława Komorowskiego odbyło się dzisiaj spotkanie poświęcone organizacji marszu w Święto Niepodległości. Udział wzięło około 40 osób, w tym m.in. reprezentujący kancelarię Tomasz Nałęcz, prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-WUdział wzięło około 40 osób, w tym m.in. reprezentujący kancelarię Tomasz Nałęcz, prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz i członek komitetu poparcia Komorowskiego w 2010 r. Oprócz oficjeli reprezentowane były niektóre Grupy Rekonstrukcji Historycznych i wybrane organizacje kombatanckie. Zaproszenia nie dostał m.in. Związek Żołnierzy Narodowych Sił Zbrojnych.Pomimo tego, przedstawiciele Kancelarii Prezydenta twierdzili, że chcą zaprosić wszystkie siły, które w zeszłym roku manifestowały na ulicach Warszawy, zarówno ze strony organizacji narodowych, jak i skrajnej lewicy. Stowarzyszenie Marsz Niepodległości, organizator społecznych manifestacji niepodległościowych w 2010 i 2011 roku informuje nas, że również nie otrzymało żadnego zaproszenia. Hanna Gronkiewicz-Waltz podnosiła, że w ubiegłym roku odbyły się manifestacje prawicy i lewicy; w związku z tym w 2012 roku trzeba stworzyć możliwość, by „polityczne centrum” mogło odbyć swój marsz. Z kolei gen. Ścibor-Rylski dowodził, że potrzeba, by wszystkie opcje ideowo-polityczne razem świętowały 11 listopada. Proponował porozumienie głównych sił w parlamencie, które miałoby prowadzić do wspólnego Marszu w Dniu Niepodległości. Przekonywał by wówczas nie udzielać zgody na inne marsze. Jeśli się to nie uda, to jak mówił, „lepiej żeby marszu w ogóle nie było”. Dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego, Jan Ołdakowski, przedstawił koncepcję Marszu. Miałby on ruszać spod Grobu Nieznanego Żołnierza i kończyć się pod Belwederem, a na czele mieliby iść kombatanci. Ze spotkania wynikało, że konsultacje odbywały się już o wiele wcześniej, dziś zaś postanowiono poinformować o nich szersze grono. Kolejne zaplanowano na drugą połowę sierpnia. Kancelaria Prezydencka ze spotkania nie umieściła żadnego komunikatu ani informacji na swojej stronie internetowej. Komentarz narodowcy.net: Komorowski i spółka boją się autentycznego patriotyzmu, boją się siły młodzieży o narodowych przekonaniach. Propozycja Pałacu Prezydenckiego, jeśli weźmiemy pod uwagę ton, w jakim wypowiadał się Ścibor-Rylski i fakt, że na jesieni obowiązywać będzie już zapewne ustawa „kagańcowa”, drastycznie ograniczająca prawo do zgromadzeń, brzmi groźnie. Przekaz, jaki płynie z dzisiejszego spotkanie w prezydenckiej kancelarii jest jasny: nie ma miejsca na wielotysięczną, niezależną od władzy manifestację patriotyczną w dniu 11 listopada. Zamiast niej rząd chce zorganizować nowy „Front Jedności Narodu” wokół imprezy patriotycznej w formie i pustej w treści. Wczoraj Moskwa – dziś Bruksela. Ale my i tak przejdziemy." Narodowcy.net
Jerzy Kłosiński, redaktor naczelny "Tygodnika Solidarność": Oto fatalne konsekwencje zgniłego kompromisu zawartego z komuną w 1989 roku W swoim felietonie otwierającym najnowszy numer "Tygodnika Solidarność" jego redaktor naczelny, Jerzy Kłosiński, wraca do tematu buczenia na przedstawicieli władz i PO podczas uroczystości rocznicowych wybuchu Powstania Warszawskiego i wznoszonych okrzyków "precz z komuną". Stwierdza:
Odpowiedział im były powstaniec, że to wstyd, iż krzyczą podczas takich uroczystości, bo mamy przecież wolną Polskę i nie ma żadnej komuny. Zgadzam się, że okoliczność nie była dobra do wznoszenia podobnych okrzyków. Ale czy rzeczywiście w ogóle nie ma powodów do ich wznoszenia? Niestety, są. I nie chodzi mi tu tylko o tzw. bieżącą politykę, o stosunek PO do tradycji, nauczania historii, podejścia do katastrofy smoleńskiej, monopolizowania władzy etc. Mam na myśli głębsze, fatalne konsekwencje zgniłego kompromisu zawartego z komuną w 1989 r. Kłosiński podkreśla, że wtedy, na okres do pierwszych wyborów kompromis ten może był uzasadniony politycznie i strategicznie, ale niestety zaczął obowiązywać jak fundament III RP i tak trwa do dziś:
Skutki tego fundamentu odczuwają wymiernie przede wszystkim pracobiorcy, którzy w wielu sektorach zostali sprowadzeni do wyzyskiwanej, taniej siły roboczej. Ponieważ dla obecnej władzy związki zawodowe nie są partnerem społecznym, tylko przeciwnikiem politycznym i nie mamy silnych instytucji tworzących podmiotowość człowieka, bardzo łatwo dzięki postkomunistycznym układom sterować opinią publiczną, szantażować ludzi brakiem pracy i nędznie ich wynagradzać, przy przyzwoleniu władz państwowych. I tu akurat obecne władze PO mają swoje „niezaprzeczalne osiągnięcia” w tolerowaniu takiego stanu rzeczy
- podkreśla, wskazując na sytuację pracowników w sklepach wielkopowierzchniowych. Tam w jego ocenie jak w soczewce, widać, że nadal jesteśmy w obozie pracy, jak w PRL-u. Tygodnik Solidarność
Wstydliwa tajemnica Platformy. Prawda o aferze bilboardowej z 2005 r. Były prezes PZU Cezary Stypułkowski triumfuje nad Jackiem Kurskim. Wygrał ostatecznie proces za twierdzenia Kurskiego iż kampanie wyborczą PO w 2005 r. sponsorowało PZU. Kurski będzie musiał wykupić drogie przeprosiny. A jak było naprawdę? O tym, że afera biloboardowa była w kampanii wyborczej Platformy Obywatelskiej w 2005 r. pisałem już 5 lat temu. Kurski postąpił nierozważnie "chlapiąc" o niej w studiu telewizyjnym nie mając dowodów. Poszlaki jednak były więcej niż mocne. Oto mój komentarz do pierwsze przegranej Jacka Kurskiego w tej sprawie. Moim zdaniem nic nie stracił na aktualności i może być komentarzem do wyroku w jego przegranej ws. Stypułkowskiego.
„Wyrok w sprawie Kurski-Tusk sugeruje, że nie było afery bilboardowej. To oczywista nieprawda, bo afera była, a PO powinno się wytłumaczyć z raportu Fundacji im. Stefana Batorego, która zebrała dowody wskazujące, że Kurski mówiąc o mechaniźmie przepływu bilboardów z PZU do PO mógł mieć rację. Kampanię PZU "Stop wariatom drogowym" przeprowadzono tak, że do dziś nie wiadomo, czy na wszystkich tablicach wykupionych przez firmę rzeczywiście wisiały plakaty PZU. Ponadto przekroczono budżety i rozszerzono zakres umowy z firmą wykonującą zlecenie. Nie dowodzi to jednak, jak sugerował Jacek Kurski, że pieniądze lub powierzchnia reklamowa z PZU trafiły do komitetu PO. Takie przypuszczenie można za to wysnuć z nieprawdziwych wypowiedzi przedstawicieli PO, którzy wielokrotnie zaprzeczali, iż korzystali z usług firm AMS i Stroer, w których billboardy kupowało PZU. Co innego ustaliła w 2005 r. Fundacja im. Stefana Batorego, która skontrolowała podczas kampanii 100 billboardów. Według fundacji, plakaty Tuska wisiały m.in. na powierzchniach firmy Stroer w Rudzie Ślaskiej i Świętochłowicach. W Olsztynie i Katowicach były zarówno na tablicach Stroera, jak i AMS, w Warszawie - AMS. Grażyna Kopińska z Fundacji im. Stefana Batorego powiedziała wyraźnie: gdyby w grę wchodził jeden obserwator, mogłabybyć pomyłka, gdy jest kilku z różnych miast, to nie było możliwości. Tymczasem w PO powiedziano mi, że fundacja Batorego się pomyliła, bo żaden "Tusk" nie wisiał na AMS i Stroer W sprawie pojawiło się jeszcze wiele innych nieprawidłowości. Trudno wytłumaczyć to, że cena druku plakatów przez Just była w sierpniu o 20 proc. wyższa niż w lipcu (przy tej samej liczbie egzemplarzy - 580). Just otrzymał także zlecenie z PZU na "regionalne wsparcie kampanii "Stop wariatom drogowym"" warte ponad 3,3 mln zł, a więc więcej niż główne zlecenie. Podpisali się pod nim prezes Cezary Stypułkowski i członek zarządu Witold Walkowiak. Czym podyktowane było rozszerzenie kampanii? "W oparciu o przedstawione dokumenty zespół [kontrolujący wykonanie kampanii] nie jest w stanie zweryfikować wiarygodności kosztorysów przedstawionych przez agencję Just ani potwierdzić, czy akcje eventowe zostały zrealizowane zgodnie z zamówieniem" - stwierdzono w raporcie dla zarządu z 5 lipca 2006 r., Nawiasem mówiąc Just miał mocne powiązania z PO. pracował przy kampanii posłów PO Janusza Palikota i Łukasza Abgarowicza. Co więcej: dom mediowy Media Concept, którego udziałowcy są rodzinnie powiązani z udziałowcami Just przeprowadzał kampanię wyborczą PO! Jak na mój gust, to błąd Jacka Kurskiego polegał na podaniu zbyt dużej liczby detali zamiast powiedzeniu o ogólnych nieprawidłowościach, które obiegowa plotka tłumaczyła właśnie transferem kasy z PZU do PO.” Do tego komentarza mógłbym dodać jeszcze szczegół. Dziś mam już zdjęcia bilboardów dokumentujące wykonanie kampanii dla PZU w 2005 r. I chociaż tzw. runda jesienna powinna charakteryzować się włączonymi światłami samochodów. To praktycznie wszyscy jeżdżą bez świateł. Pytanie więc kiedy naprawdę robiono zdjęcia jest więcej niż zasadne. Piński
Fundusz operacyjny Agencji Wywiadu wyczyszczony Zamiast plików banknotów w kasie leżą pocięte papiery, z daleka przypominające kupki prawdziwych pieniędzy
http://wpolityce.pl/wydarzenia/33725-kolejna-afera-fundusz-operacyjny-agencji-wywiadu-zostal-wyczyszczony-mogly-zniknac-nawet-dwa-miliony-zlotych
"Gazeta Polska Codziennie" opisuje nieprawidłowości w polskim wywiadzie cywilnym. Z ustaleń gazety wynika, że w budżecie operacyjnym Agencji Wywiadu brakuje ogromnej kwoty. Może chodzić o milionowe malwersacje. Jak zaznacza gazeta, defraudacja wyszła na jaw przy okazji sprawdzania przez księgowego wydatków z funduszu operacyjnego:
Okazało się wówczas, że zamiast plików banknotów w kasie leżą pocięte papiery, z daleka przypominające kupki prawdziwych pieniędzy. Sprawą zainteresowała się prokuratura oraz policja. Po raz pierwszy w historii do Agencji Wywiadu wkroczyli funkcjonariusze organów ścigania. Prokuratorzy przybyli do Agencji w wyniku zawiadomienia szefa AW gen. Macieja Huni. Z naszych informacji wynika, że zatrzymano kasjera zajmującego się funduszem operacyjnym wywiadu cywilnego. W Agencji wciąż trwa szacowanie strat i nie do końca jest pewne, ile pieniędzy zniknęło. Wiadomo, że chodzi o minimum milion złotych. Nasze źródła twierdzą, że według wstępnych obliczeń braki wynoszą ok. 2 mln zł. - czytamy w "GPC". W rozmowie z gazetą były szef Agencji gen. Zbigniew Nowek wskazuje, że brak tak wielkiej kwoty świadczy o upadku systemu kontroli wewnętrznej:
Skoro można bezkarnie z siedziby wywiadu wynieść tak ogromną kwotę, to nasuwa się pytanie, co jeszcze mogło zostać wyniesione? Inny z byłych szefów służb, Bogdan Święczkowski, który dowodził ABW mówi, że jeśli doniesienia się potwierdzą będziemy mieli do czynienia z rzeczą niebywałą. To wskazuje na całkowity brak nadzoru przez kierownictwo AW i zaniechanie prac przez kontrwywiad, czyli Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Po to m.in. istnieje ABW, by zapobiegać takim sytuacjom i zapewniać bezpieczeństwo wewnętrzne innym służbom specjalnym – podkreśla.
"Gazeta Polska Codziennie" przypomina, że to nie pierwszy skandal związany z Agencją Wywiadu za czasów gen. Huni. Ponad rok temu wyszło na jaw, że z funduszu operacyjnego środki pobierała również szyfrantka wywiadu. Media przyjazne rządzącym oraz sami członkowie Platformy Obywatelskiej często krytykowali rząd PiSu za działania w obszarze służb. Z jednej strony mówiono, że partia Kaczyńskiego wykorzystuje służby do walki politycznej, z drugiej oskarżano rząd o rozbicie polskich formacji. Doniesienia "GPC" pokazują kolejny raz, jak działają służby za czasów Tuska. Ściągnięci przez PO "fachowcy" są bardzo skuteczni... Wpolityce
Rybiński dla "Faktu": państwo powinno oferować masowe, darmowe szkolenia dla Polaków z dziedziny finansów osobistych W Polsce często zdarzają się przypadki, gdy wiele osób dokonuje nieprzemyślanych inwestycji pod wpływem reklam i potem traci część lub wszystkie pieniądze. W czasie hossy giełdowej w latach 2006-2007 banki i fundusze namawiały ludzi na lokaty w agresywnych funduszach inwestycyjnych, reklamy telewizyjne i gazetowe tworzyły wrażenie gwarantowanej dwucyfrowej stopy zwrotu. Wiele osób, które dały się namówić na takie lokaty w 2007 roku, potem straciło znaczną część swoich oszczędności. Podobnie będzie w przypadku Amber Gold, ludzie stracą część lub całość środków ulokowanych w tej firmie. Powstaje pytanie, co powinno zrobić państwo? W 2007 roku Komisja Nadzoru Finansowego, której byłem członkiem, surowo karała fundusze inwestycyjne, które emitowały reklamy wprowadzające w błąd, ale siła reklam komercyjnych była znacznie większa niż ostrzegawcze komunikaty nadzoru. Tak było również w przypadku Amber Gold. W połowie 2007 roku jako wiceprezes NBP publicznie ostrzegałem przez nadchodzącym krachem na giełdzie, ale takie jednostkowe wystąpienia toną w gąszczu reklam i wobec działalności tysięcy doradców oferujących niebezpieczne produkty finansowe. Zatem karanie i ostrzeganie okazuje się mało skuteczne. Można próbować zwiększyć kompetencje nadzoru, ale to może oznaczać, że w Polsce będzie jeszcze więcej przepisów i regulacji, a i tak jesteśmy jedną z najbardziej przeregulowanych gospodarek na świecie. Zresztą to droga donikąd, bo państwo nie powinno brać na siebie odpowiedzialności za decyzje finansowe swoich obywateli. Natomiast jest jedna rzecz, którą państwo powinno zrobić, żeby w przyszłości ludzie nie tracili pieniędzy inwestując w niebezpieczne produkty finansowe. To masowa edukacja finansowa. Zamiast wydawać miliardy złotych ze środków unijnych na wątpliwej jakości szkolenia, powinniśmy za te pieniądze zaoferować masowe, darmowe szkolenia dla Polaków z dziedziny finansów osobistych. Po takim szkoleniu każdy, kto zobaczyłby reklamę namawiającą na gwarantowaną lokatę w złoto oprocentowaną na kilkanaście procent od razu wiedziałby, że to jest bardzo ryzykowna inwestycja, na której można bardzo dużo stracić. Krzysztof Rybiński
NASZ WYWIAD. Macierewicz: Oparto się na ludziach ze służb specjalnych, którzy są w sposób szczególny uwarunkowani i mogą być uzależnieni od drugiej strony wPolityce.pl Stefczyk.info: "Gazeta Polska" opisuje powiązania urzędników, którzy zajmowali się organizacją wylotu Prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Smoleńska. Wielu z nich miało lub mogło mieć związki ze służbami PRL lub ZSRS. O czym to świadczy? Antoni Macierewicz: Od początku III RP istniała tendencja do posługiwania się ludźmi ze służb specjalnych. Można nawet powiedzieć, że te osoby w kluczowych momentach życia politycznego, społecznego i gospodarczego podejmowały decyzje. Ludzie tacy, jak Tadeusz Mazowiecki czy Jan Krzysztof Bielecki byli jedynie figurantami ich decyzji. To było związane z genezą Okrągłego Stołu, który był organizowany przez służby specjalne Czesława Kiszczaka, oraz z oparciem struktury państwa na komunistycznych służbach specjalnych. Ludzie związani ze służbami uaktywniły się również w czasie procesu przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Wtedy także oni podejmowali kluczowe decyzje związane z warunkami, na jakich przystępowaliśmy do UE. To skutkowało fatalnymi warunkami przystąpienia naszego kraju do Unii.
Podobni ludzie aktywni byli także przez 10 kwietnia? Takie osoby były aktywne zawsze, gdy dochodziło do kluczowego momentu w naszym życiu publicznym. Również układ negocjowany przez Donalda Tuska, dotyczący wizyty w Katyniu, był opracowywany przez ludzi, którzy w przeszłości byli agentami Służby Bezpieczeństwa. Oni przez cały czas odgrywali kluczową rolę w tych negocjacjach. Obawiam się, że mogło się to w sposób istotny przyczynić do dramatu smoleńskiego oraz było istotną przesłanką, ułatwiającą stronie rosyjskiej wprowadzenie w błąd i stworzenie warunków do tego, że lot do Smoleńska zakończył się dramatem.
Stali się oni elementem rosyjskiej gry? Nie chcę wskazywać na konkretne osoby, mówię o strukturze i mechanizmach. Oparto się na ludziach ze służb specjalnych, którzy są w sposób szczególny uwarunkowani i mogą być uzależnieni od drugiej strony. Poleganie na nich zawsze ma złe a czasami tragiczne konsekwencje dla Polski.
Czy ludzie obecnie rządzący Polską nie mają świadomości, czym to grozi? Donald Tusk jest osobą, która ma szczególną świadomość ryzyka i zła, związanego z posługiwaniem się ludźmi uwikłanymi we współpracę ze służbami komunistycznymi czy pracę na ich rzecz. Przecież Tusk uczestniczył w kluczowej decyzji związanej z obaleniem rządu Jana Olszewskiego. Robił to przy wsparciu ludzi z komunistycznych służb i dla ochrony tych ludzi. Później, w 2005 roku, przyznał, że był to jego największy błąd i, że to Jan Olszewski oraz ja mieliśmy rację. Skoro obecnie, posługiwał się ludźmi ze służb w rozmowach z Rosją, rokowaniach obarczonych straszliwym dramatem smoleńskim, w grze przeciwko śp. Lechowi Kaczyńskiemu, to musiał wiedzieć, co robi.
Kilka dni temu przegrał Pan proces z byłym szefem WSI Markiem Dukaczewskim. Komunistyczne służby odbudowują swą moc? Kark WSI został złamany. To jest formacja, która nie ma żadnych szans, by powrócić do dawnej potęgi. Ta potęga wynikała z faktu, że ludzie związani z WSI mogli w sposób nieskrępowany używać aparatu państwowego do działań nielegalnych. Obecnie nie mają takiej możliwości. Liczę na to, że nigdy mieć jej już nie będą. Oni oczywiście tworzą wciąż silne lobby i korzystają z poparcia bardzo możnych ludzi, jak Bronisław Komorowski czy Donald Tusk. Dzięki temu mogą odgrywać istotną, a czasem złowieszczą, rolę. Rozmawiał saż
Paweł Kukiz na FB: w życiu bym nie przypuszczał, że w Eska Rock, WAWie czy Antyradiu playlisty tworzą Blumsztajn z Michnikiem Muzyk na swoim profilu Facebook zapowiada premierę płyty. Ze zdziwieniem przyjmuje jednak kwestię patronatu medialnego nad nią:
04 września premiera mojej solowej płyty. WSZYSTKIE ogólnopolskie radia ODMÓWIŁY patronatu medialnego. Oczywiście w przypadku Zetki czy RMF - rzecz zrozumiała, bo tam się gra tak jak się gra. Ale w życiu bym nie przypuszczał, że w Eska Rock, WAWie czy Antyradiu playlisty tworzą Blumsztajn z Michnikiem. Oświadczam, że mimo wszystko to zbyt błaha sprawa bym miał z tego powodu choćby myśli samobójcze. Wręcz przeciwnie - czuję się podbudowany, bo jeśli się boją to znaczy, że w końcu ten wszechogarniający blichtr, bolszewicką mentalność i POPRAWNOŚĆ polityczną szlag trafi. Identyczny klimat panował pod koniec poprzedniej Komuny - im bardziej mdło było na podwórkach - tym więcej zakłamania w mediach "Kolorowych jarmarków" i propagandy sukcesu. Następcy Urbana i Tumanowicza. Nazwisk wymieniać nie będę… Facebook
Paweł Kukiz idzie na wojnę, czyli, na czym polega domykanie układu Bez dużego ryzyka można stwierdzić, że swoim oświadczeniem na Facebooku Paweł Kukiz podpisał na siebie artystyczny wyrok śmierci. Do tej pory mógł mieć jeszcze nadzieje, że jakieś radio w tym kraju jego nowe numery mu zagra. Teraz już na pewno nie. Paweł Kukiz na FB pisze, że płyta ma wyjść 4 września i, że żadna z ogólnopolskich stacji radiowych nie chce objąć nad nią patronatu. Oczywiście w przypadku Zetki czy RMF - rzecz zrozumiała, bo tam się gra tak jak się gra. Ale w życiu bym nie przypuszczał, że w Eska Rock, WAWie czy Antyradiu playlisty tworzą Blumsztajn z Michnikiem. Uuuu… Chłopie. Odważnie. Takie nazwanie rzeczy po imieniu to bilet tylko w jedną stronę, ale wydaje się, że tę świadomość Kukiz ma. Chyba go ona nawet cieszy. Chyba poczuł, że czas już oficjalnie zejść do podziemia (…) czuję się podbudowany, bo jeśli się boją to znaczy, że w końcu ten wszechogarniający blichtr, bolszewicką mentalność i POPRAWNOŚĆ polityczną szlag trafi. Jest jeszcze jedna możliwość. Że Kukiz jest przebrzmiałą gwiazdą, megalomanem, a płyta jest po prostu słaba i nikt się pod nią nie chce podpisać. To możliwe, ale mnie się w to jakoś nie chce wierzyć. Pożyjemy, zobaczymy (posłuchamy). A swoją drogą, to ciekawe czy ogólnopolskie stacje szturchnięte przez muzyka bardzo dotkliwie nie "zapomną" nagle o starych przebojach Kukiza, Piersi, Aya RL i wszystkiego, co się z nim wiąże. Skończą się apanaże z ZAiKS-u i będzie Kukiz cieniej śpiewał! Ot, takie domykanie układu. Marcin Wikło
Obóz smoleński, obóz moskiewski Obóz moskiewski niezłomnie wierzy, że rosyjskie brzozy potrafią strącać samoloty, a rosyjskie służby nie potrafią przeprowadzać zamachów
1. Obóz smoleński zawył – napisałna blogu senator PO Jan Filip Libicki, w nawiązaniu do rzekomej reakcji polskiej prawicy na wypowiedź arcybiskupa Michalika, by nie instrumentalizować katastrofy. Piszę – rzekomej reakcji, bo niesłyszałem, żeby na wypowiedź arcybiskupa rzeczywiście ktoś zawył.
2. Rzecz w czym innym – obóz smoleński... Panie Senatorze, kto Pana zdaniem tworzy ten obóz? Jeśli obóz smoleński to solidarność z poszukującymi prawdy rodzinami ofiar katastrofy, jeśli ten obóz tworzą ludzie pragnący rzetelnego wyjaśnienia katastrofy, chcą porządnego śledztwa, ekspertyz, analiz, chcą sprowadzenia do Polski wraku i czarnych skrzynek, maja wątpliwości co do rzetelności raportu MAK-u, którzy nie dają się zbyć ogólnikamii kłamstwami, jak chociażby zapewnieniami Ewy Kopacz o dogłębnym przekopaniu smoleńskiej ziemi – jeśli to jest dla Pana „obóz smoleński” - to ja oczywiście jestem w tym obozie. I powiem więcej – myślałem, że wszyscy uczciwi Polacy, którym godność ojczyzny nie zwisa i nie powiewa, powinni być w tym smoleńskim obozie poszukiwania prawdy.
3. Jestem w obozie smoleńskim irzeczywiście zawyłem, ale nie na słowa biskupa, lecz na pańskie. Uuuuuuu! Przywykłem, ze atakuje Pan Prawo iSprawiedliwość niemal nieustannie – polityka... ja też nieoszczędzam PO, ale szyderstwo ze Smoleńska nawet Panu nie przystoi. Pan jest w innym obozie, w obozie wiaryw świętą księgę Anodiny, wiary w nadprzyrodzone moce brzóz, strącających samoloty, wiary w pijaństwo polskiego generała, niedołęstwo polskich pilotów i bezbłędność rosyjskich kontrolerów. Pan to wszystko przyjmuje z dobrodziejstwem inwentarza, Panu już nie trzeba wraku ani czarnych skrzynek, wszystko Pan wie,bo generalissa Anodina napisała - czy nie tak? Anodina – prawda objawiona, Binienda – bzdury i głupoty?
4. Ja jestem w obozie smoleńskim, aPan w jakim? Podpowiem - Pan jest po prostu w moskiewskim obozie,który niezłomnie wierzy w to, że rosyjskie brzozy potrafią strącać samoloty, a rosyjskie służby nie potrafią dokonywać zamachów. Ten obóz moskiewski głównie z Polaków się składa, bo Rosjanie, naród doświadczony, bardziej wierzą w służby, niż w brzozy. Janusz Wojciechowski
10 sierpnia 2012 Feministyczne jaja na demokratycznym jarmarku „Katastrofa smoleńska” już za nami, bo to był rok 2010, ale już w roku 2011- na wiosnę, przyjaciele ideologiczni pani posłanki Izabeli Jarugi-Nowackiej z Unii Pracy, Lewica i Demokraci i innych organizacji walczących z normalnością, żeby w Polsce było jeszcze więcej nienormalności- utworzyli Fundację im. Jarugi- Nowackiej. Misją takiej Fundacji jest kontynuacja działań wywrotowych- wobec naszej cywilizacji- promowanie homoseksualizmu, fałszywego równouprawnienia kobiet, aborcji, eutanazji, eliminacja Kościoła Powszechnego w ramach budowy państwa neutralnego światopoglądowo- i innych narzędzi niszczenia tego, co nasi praojcowie wypracowali, żebyśmy mogli żyć we własnym państwie opartym o chrześcijaństwo, prawo rzymskie i poszanowanie piękna umiłowanego przez Greków oraz ich filozofii. To są elementy naszej cywilizacji.. Pani posłanka Izabela Jaruga Nowacka, prawie całe życie je podważała.. Przynajmniej życie, które przeżywała w „wolnej i suwerennej” III Rzeczpospolitej. W PRL-u pracowała w Instytucie Krajów Socjalistycznych przy Polskiej Akademii Nauk, co oznacza, że żadną nauką się tam nie zajmują - tylko propagandą, więc taką Akademią należałoby jak najszybciej zlikwidować, jako szkodliwą i zajmującą się jedynie propagandą.. Teraz istnieje Fundacja jej imienia, która stawia sobie za cel kontynuację działań pani Nowackiej, jej wspaniałych pomysłów na eliminację dzieci nienarodzonych, na zrównanie za wszelką cenę mężczyzn z kobietami, na bezbolesną eutanazję i oddzielenie od państwa Kościoła, który przez wielki naszej historii był związany z narodem i państwem.. Wcześniej z królami, którzy tworzyli potęgę. I rozdawanie pieniędzy zagrabionych przez socjalistyczne państwo wszystkim” biednym” dookoła. Teraz pani Jaruga ma tablicę upamiętniającą jej tragiczną śmierć w „Katastrofie smoleńskiej” na Wawelu(????) Coś podobnego” Jej nazwisko widnieje na Wawelu, miejscu pochówku królów, nie demokratów, ale demokraci, co jakiś czas się tam wciskają ze swoimi zwłokami. To znaczy sami się nie wciskają- wciskają ich tam żyjący kontynuatorzy i wielbiciele. Demokraci precz od Wawelu!- chciałoby się zakrzyknąć. Chcą leżeć obok królów, których to królów gawiedź nie wybierała tak jak wybiera demagogicznych demokratów.. W większości kłamliwych i oszukańczych.. W kapitule nagrody imienia posłanki Izabeli Jarugi-Nowackiej, wroga naszej cywilizacji- zasiadają takie tuzy lewicy dewastującej nasze życie jak: Wanda Nowicka( marszałek Sejmu!!!!!), Dorota Warakomska, profesor. Eleonora Zielińska, profesor Zbigniew Izdebki, Ryszard Kalisz, Tomasz Raczek, Jacek Żakowski i Elżbieta Matynia, pani wykładająca feminizm w USA, ta sama, która kiedyś powiedziała, że „ nie interesują jej stroje góralskie, ani czytanie Mickiewicza”.. Mogą nie interesować, tym bardziej, że się jest Amerykanką.. To jest dopiero towarzystwo wzajemnej adoracji przeciw nam. Cała czołówka wrogów naszego modelu życia opartego na tradycji chrześcijańskiej. Nie ustają w działaniach na rzecz przewrócenia wszystkiego do góry nogami.. Kapituła nagrody im pani Jarugi- NOwackiej przyznała ostatnio nagrody tzw. ”Okulary równości” w trzech kategoriach równości.. Dostali je : Anna Ryszard Grodzka, Maria CZubaszek i Piotr Ikonowicz- działacz Polskiej Partii Socjalistycznej- Frakcja Rewolucyjna, czy może na razie nie rewolucyjnej z podkładaniem bomb i zabójstwami.. Ale wielki uczestnik rewolucji kulturowej, jaka odbywa się na naszych oczach, dzięki różnym działaczom i aktywistom lewicowym spod czerwonej gwiazdy.. A gwiazda jest coraz bardziej czerwona.. Zalana krwią.. Towarzysz Piotr Ikonowicz, brat pan Marty Gessler, która jak nikt inny zna się na sprawach kulinarnych, wygląda na to , że robi na odcinku ideologicznym poświęconym gotowaniu, bo władza nie zostawi samopas żadnej dziedziny naszego życia, - wszystko musi być pod kuratelą- dostał nagrodę w kategorii ”Sprawiedliwość społeczna i zwalczanie ubóstwa”. Musi mieć wielkie zasługi w tej dziedzinie, tym bardziej że ubóstwo bardzo łatwo stworzyć- wystarczy systematycznie podnosić podatki ubóstwianym przez Lewicę a temu właśnie zjawisku towarzyszył pan towarzysz Piotr Ikonowicz jako poseł będąc przez lata w Sejmie.. nie widział, że za jego czasów wzrastały systematycznie podatki? Ale nagrodę dostał za utworzenie Kancelarii Sprawiedliwości Społecznej.. No pewnie! Dzięki utworzeniu Kancelarii Sprawiedliwości Społecznej ubóstwo zniknie jak za dotknięciem czarodziejskiej różyczki.. Pani Maria Czubaszek, starzejąca się feministka ,bezdzietna na całe nasze szczęście- wygląda na to, że nie będzie kontynuacji, chyba, że… Mniejsza zresztą o to, bo feministki potrafią robić różne cuda. Nawet jak się starzeją.. Dostała nagroź za: osobistą odwagę w głoszeniu poglądów, niezłomność w przełamywaniu tabu dotyczącego aborcji i obronę prawa kobiet do świadomego wyboru w kwestii posiadania dzieci”(????) Zwróćcie Państwo uwagę” pani Czubaszek dostała nagrodę za to, że propaguje zjawisko żeby kobiety nie miały dzieci, tak jak ona- bardzo nieszczęśliwa kobieta- co widać w telewizji. Każda kobiea, która nie ma dzieci musi być nieszczęśliwa, bo jest naturalnym u kobiety, żeby mieć dzieci.. Macierzyństwo. Pani Czubaszek propaguje antynaturę- i za to Lewica dała jej nagrodę.. Tak jak za zabójstwa dzieci nienarodzonych wręczane są nagrody, na przykład pani Alicja Tysiąc... Dostała od polskiego rządu nagrodę- wymuszoną przez Trybunał europejski- i musieliśmy jej zapłacić 28 000 euro, za to, że nie pozwolono jej zabić własnego dziecka.. Za zabicie dorosłego człowieka na razie nie ma nagrody, ale za uniemożliwienie zabicia dziecka- nagroda jest.. Pani Anna Ryszard Grodzka z Ruchu pana Janusza Palikota, którego matka nie zbiła jak był w jej łonie- dostała nagrodę” Okularów równości” za obroną” praw mniejszości i przeciwdziałanie dyskryminacji ze względu na wiek, rasą, pochodzenie, etniczne, religię, wiarę lub jej brak, niepełnosprawność albo orientację seksualną” Doceniono ją za” odwagę w przełamywaniu tabu oraz stworzenie Fundacji Trans- Fuzja i konsekwentne działanie na rzecz osób transpłciowych w Polsce i Europie”(???)
Prawda, jakie zasługi położyła- położył? Niebagatelne i bardzo ważne w dziedzinie likwidowania normalności na rzecz nienormalności.. I wywracania, poprzez sabotaż antyycywilizacyjny- wszystkiego do góry nogami. Im kto bardziej szkodzi naszej cywilizacji i i Polsce- ten jest wywyższany. Czy to nie jest czasami świadome działanie na rzecz obskurantyzmu? Bo przypominam, że ktoś zauważył słusznie, że „Polską i Polakimi rządzą jej najwięksi wrogowie. To już chyba widać gołym, że tak powiem- okiem.. Tworzą się gremia ideologiczne, których jedynym celem jest zwalczanie normalności w Polsce... Rewolucja antykulturowa trwa.. Do tego służy demokratyczny jarmark.. I te powstające – co rusz nowe, demokratyczne stragany. WJR
Prof. Grażyna Ancyparowicz: Parabanki, czyli jeszcze jeden skok na SKOK W mało znanej powieści Stańczyk, niemodnego dziś XIX wiecznego pisarza, Józefa Ignacego Kraszewskiego, jest mowa o tym, jak bardzo liczni byli w Polsce Jagiellonów domorośli medycy. Dziś najwięcej mamy ekonomistów, a w szczególności specjalistów od zarządzania finansami. Trudno się dziwić, każdy – nawet bezrobotny – ma styczność z pieniądzem, każdy więc może uważać się za wybitnego specjalistę w tej dziedzinie. Im mniej wie o finansach, tym częściej wypowiada się na ich temat, wszak mamy demokrację, oficjalnie zniesiono cenzurę. Jest fajnie, bo nikt nie recenzuje bredni w prasie, radiu i telewizji. Można gadać, co ślina na język przyniesie, pisać i publikować co dusza zapragnie – jeśli tylko znajdzie się sponsor. Warunek jest jeden: ma to być w zgodzie z mainstreamowym nurtem i nowomową. Inaczej nie ma co liczyć na obecność w mediach. Wyjątkiem potwierdzającym tę regułę są osoby tak bardzo popularne, że warto je pokazać, po to by podkopywać ich autorytet, a może – przy odrobinie szczęścia – nawet całkowicie zniszczyć. Do takiej refleksji skłoniła mnie dyskusja jaka ostatnio toczy się w mediach i Internecie, a do której pretekstem stały się (a jak wieść niesie – nader podejrzane) poczynania spółki Amber Gold. Nie pierwszy to, ani (niestety) zapewne nie ostatni przypadek, gdy ludzie mogą stracić oszczędności całego życia, bo nie wykazali się rozwagą podejmując decyzje finansowe. Jednak sprawa Amber Gold jest nagłośniona ponad miarę, choć afer w ostatnim dwudziestoleciu mieliśmy pod dostatkiem, i to na znacznie większą skalę. Ludzie skompromitowani, znikali: albo raz na zawsze, albo po to, by za jakiś czas pojawić się ponownie jako autorytety (moralne, intelektualne, moralno-intelektualne). Pamięć jest wybiórcza, więc chętnie wracamy do incydentu z kasami Grobelnego, ale zapominamy o milionach Polaków, którzy utracili wszystko, gdy guru polskiej ekonomi, szacowny profesor Leszek Balcerowicz tłumił inflację. Kto dziś wie, czym była afera FOZZ i kto się uwłaszczył na tym funduszu? Nikt nie zawraca sobie głowy miliardami, które wyparowały z funduszy inwestycyjnych różnej maści, po katastrofalnym dla warszawskiej giełdy 2008 roku. Nikogo nie obchodzą straty na (bardzo popularnych przed trzema laty) polisolokatach oferowanych przez największych polskich ubezpieczycieli. A co z niewypłaconymi pieniędzmi za autostrady, stadiony? Nikogo ważnego dla kształtowania opinii publicznej nie niepokoi fakt, że nadal pompuje się ogromne publiczne pieniądze do finansowych piramid, jakimi są Otwarte Fundusze Emerytalne. Manipulując wskaźnikami, wmawia się Polakom, że te fundusze dają ponad 30 proc. zysku (bo tak w percepcji społecznej rozumie się pojęcie „stopa zwrotu”. Jak w takiej sytuacji popularny dziennikarz, lub powszechnie ceniony prezes BARDZO WAŻNEJ INSTYTUCJI może nazwać naiwnymi ludzi, którzy dali się zwieść reklamie Amber Gold obiecującej (bagatela) kilkanaście procent zysku od powierzonego kapitału? Wiedza o rynku finansowym w Polsce, na ogół nie jest obecnie większa niż panny Izabeli Łęckiej (wielbiciele Prusa wiedzą, o kim mówię). Zadbano o to zawczasu, reformując programy szkolne i studia wyższe. Dziś absolwent wyższej uczelni nie potrafi kojarzyć mikroekonomii z makro, nie ma pojęcia, że istnieje taki przedmiot jak ekonomia polityczna wykładany w renomowanych amerykańskich i europejskich uniwersytetach, więc nie umie powiązać skutków polityki gospodarczej z jej przesłankami. Mówię to jako nauczyciel ekonomii z prawie czterdziestoletnim stażem. Wielu moich kolegów zapewne podpisałoby się pod tą diagnozą, gdyby nie obawiało się utraty pracy. Mnie to już raczej nie grozi, bo tyle razy traciłam posadę, że zdążyłam się przyzwyczaić do zmiennych kolei losu. Zastanawiałam się, dlaczego media z maniakalnym wręcz uporem nazywają SKOK parabankiem. Nie było by w tym pojęciu negatywnej konotacji, gdyby równocześnie nie określano tym samym słowem spółki Amber Gold zarządzającej specjalistycznym (żeby nie powiedzieć hedgingowym) funduszem inwestycyjnym. Czy to tylko dyletantyzm? Błąd w terminologii? Kolokwializm? Nie sądzę. W oficjalnym słowniku finansisty nie występuje nigdzie: słowo parabank. Nie ma go również ani w polskiej klasyfikacji działalności (PKD), ani w klasyfikacji stosowanej w sprawozdawczości NBP. Jest to bowiem termin wysoce nieprecyzyjny, potoczny, dawniej neutralny – obecnie o wydźwięku pejoratywnym. Tymczasem, niejaka Gabriela Surowiec pisze w internetowej Encyklopedii Zarządzania[1], że parabanki są instytucjami utworzonymi na podstawie ustawy o spółdzielczych kasach oszczędnościowo-kredytowych (SIC!!!). W Wikipedii jakiś anonim zdefiniował parabank jako instytucję prowadzącą działalność gospodarczą polegającą na przyjmowaniu depozytów i wykonywaniu innych czynności bankowych bez odpowiedniej licencji, a jako przykład wskazał SKOK, dodając, że parabanki charakteryzują się niską wiarygodnością, wysokim ryzykiem i wygórowanymi odsetkami[2]. Takich pseudouczonych wypocin i bredni jest w sieci mnóstwo. Wykorzystując negatywne skojarzenia, jakie budzi słowo „parabank”, mainstreamowe media sprowadzają do wspólnego mianownika spółkę o nader podejrzanej konduicie z szacownym systemem spółdzielczych kas oszczędnościowo-kredytowych (SKOK). Nie jest to bynajmniej pierwsza próba zdezawuowania kas, takich prób było już bardzo wiele. SKOK, którym patronowali tak wielcy Polacy jak Franciszek Stefczyk i Lech Kaczyński, od kilku lat stały się obiektem bezprecedensowej kampanii oszczerstw. Ci, którzy lubią oglądać telewizję, zapewne przypomną sobie, że kilka dni wcześniej, zanim publicznie zgłoszono zastrzeżenia, codo wiarygodności Amber Gold, sprytnie połączono nepotyzm w PSL z polityka kadrową SKOK. Na co liczono? Zapewne na to, że mało kto wie jaki jest rodowód SKOK, jaką misję realizują kasy, jaki system wartości kultywują. Ilu telewidzów wie, że kasy kontynuują tradycje starożytnych rzymskich kolegiów, nawiązują do misji Banków Pobożnych, związków groblowych, „skrzynek”. Kto pamięta, że SKOK wyrosły wprawdzie z przyzakładowych kas zapomogowo-pożyczkowych, lecz mentalnie i programowo wywodzą się z Kas Stefczyka. Jak wytłumaczyć laikom, że nie może być mowy o nepotyzmie, jeśli SKOK statutowo działają na rzecz swych członków i ich rodzin, by bronić je przed niedostatkiem, wspomagać w dążeniu do poprawy statusu materialnego? Prezydent Bronisław Komorowski podpisał ustawę z dnia 5 listopada 2009 r. o spółdzielczych kasach oszczędnościowo-kredytowych. Ten kontrowersyjny akt prawny, w którym Trybunał Konstytucyjny uznał dwa przepisy za niezgodne z polską ustawą zasadniczą, wejdzie w życie w dniu 27 października 2012 r. Formalnie, celem ustawodawcy (działającego z inspiracji Międzynarodowego Funduszu Walutowego) jest zapewnienie stabilności finansowej kas, monitorowanie prawidłowości ich działania, a tym samym zwiększenie bezpieczeństwa ekonomicznego – no właśnie? Czyjego? Czyżby ustawodawca uważał, że kasami zarządzają osoby ubezwłasnowolnione, pozbawione prawa do podejmowania autonomicznych decyzji? Powszechnie wiadomo, że od momentu reaktywowania idei Kas Stefczyka (a było to dwadzieścia lat temu) żadna kasa nie upadła. Członkowie SKOK mają zabezpieczone swoje pieniądze nie gorzej (a może nawet lepiej) niż klienci banków. Do tego celu służą środki zgromadzone na rezerwach, własne profesjonalnie działające zakłady ubezpieczeń, udzielone gwarancje bezpieczeństwa wkładów i depozytów do 100 tys. euro. Popularne porzekadło głosi: jeśli nie wiadomo o co chodzi, to z pewnością chodzi o pieniądze. I tak jest również w tym przypadku. Pytanie czyje pieniądze i kto ma być beneficjentem zmiany dotychczasowych, sprawdzonych w długoletniej praktyce, przepisów? Ustawa regulująca dotychczasową działalność SKOK zdecydowała o powołaniu organu nadzoru – Kasy Krajowej. W uznaniu zasług tej instytucji, a także jako wyraz poparcia dla programu zwalczania ubóstwa, wykluczenia finansowego, działalności edukacyjnej i szerzeniem dobrych praktyk w biznesie, w Gdańsku, w połowie lipca br. odbył się Światowy Kongres WOCCU[3]. Kleptokracja i lobbing dobrze zakorzeniły się w Trzeciej Rzeczpospolitej. Perfekcyjnie nieomal wykorzystuje się Sejm Rzeczpospolitej, by wprowadzać w życie prawo, korzystne dla establishmentu, najczęściej narzucone Polsce przez transnarodowe korporacje. Ich interesów strzegą tak omnipotentne ponadnarodowe organizacje, jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy. System SKOK jest ostoją polskości i niezależności, więc przeszkadza, zatem trzeba go zlikwidować, niszcząc jego autonomię. Zamiar ten ma duże szanse powodzenia, bo po Tragedii Smoleńskiej, udało się przeforsować ustawę wymierzoną przeciw samorządności systemu SKOK, która z dniem 27 października przekaże Komisji Nadzoru Finansowego większość kompetencji Kasy Krajowej. Zmiany w prawie regulującym działalność systemu SKOK trudno inaczej interpretować jak chęć zawłaszczenia dorobku tej grupy instytucji rynku finansowego, a pierwszym krokiem w tym kierunku jest przejęcie administracyjnej kontroli nad prywatnym majątkiem członków kas. W tych okolicznościach, nie ulega wątpliwości, że harmider wokół Amber Gold to nic innego, jak „przygotowanie propagandowe” pod zamach na SKOK. Hipokryzja jest równie użyteczna w polityce i propagandzie jak cynizm. Zamach na suwerenność prywatnej własności członków kas, uzasadnia się troską KNF o ich bezpieczeństwo finansowe. Jest to jeszcze jedno z bardzo wielu kłamstw, jakimi karmieni są przez dwadzieścia cztery godziny na dobę Polacy od wielu lat. Cel równorzędny, jakim kierowali się autorzy nowej ustawy o SKOK polega na tym, by poprzez nadzór KNF można było zastosować wobec kas te same (jak w bankach) zasady powoływania i odwoływania zarządów. Mniejsza o to, że praktyka ta jest sprzeczna ze statutem i misją SKOK. Ważne, że powstaną synekury dla drugorzędnych i trzeciorzędnych działaczy partyjnych, którzy „nie załapali się” gdzie indziej. A że ludzie ci najprawdopodobniej (tak jak urzędnicy Ministerstwa Przekształceń Własnościowych w trakcie prywatyzacji publicznej własności) zniszczą to, co z takim trudem i konsekwencją budowali członkowie SKOK przez dwadzieścia lat? Tym lepiej. Placówki po upadłych kasach przejmą za bezcen i bez wysiłku zagraniczne banki i ich agendy. Dwu i półmilionowa rzesza członków SKOK albo będzie wykluczona z rynku finansowego, albo ludzie ci zostaną przypisani do banków, tak jak chłop pańszczyźniany przypisany był do ziemi, zanim dobry car nie uwolnił go w nagrodę za wrogie nastawienie do Powstania Styczniowego. Jeśli obecnie rządzącej koalicji PO-PSL uda się zlikwidować SKOK, padnie ostatni bastion polskości na rynku finansowym w naszym kraju. Padnie, i już się więcej nie podniesie, chyba że zanim to się stanie, zaabsorbowani różnego typu igrzyskami Polacy, zaczną się wreszcie zastanawiać, czy za kilka lat wystarczy chleba dla nich i dla ich dzieci.
[1] http://mfiles.pl/pl/index.php/Parabank
[2] http://pl.wikipedia.org/wiki/Parabank
[3] Jest to organizacja o globalnym zasięgu, zrzeszająca odpowiedniki SKOK – unie kredytowe (credit unions)
Grażyna Ancyparowicz
Jak usłużne media sprawą Amber Gold przykrywają przykre dla Polaków wiadomości o kryzysie - zastanawia się Janusz Szewczak, główny ekonomista SKOK Zastanawiająca jest troska ze strony TVN oraz Gazety Wyborczej o dolę tych naiwnych, którzy ulokowali swoje pieniądze w frimie Amber Gold. Warto jednak odpowiedzieć na pytanie jakie jest drugie, prawdziwe dno, tej zmasowanej akcji propagandowej, bo nie chodzi chyba tylko o przykrycie ostatnich fatalnych wyników finansowych obu spółek? Troska o dobro Polaków zadziwia tym bardziej, jeśli przyjrzyjmy się kogo traktuje jako autorytety w tej sprawie, np. TVN. Dzisiaj politycy PO, którzy dzielą w tej sprawie włos na czworo i biją pianę w szklance wody, jak np. senator Marek Borowski, swego czasu mieli do czynienia ze znacznie większymi aferami finansowymi. Przypomnijmy choćby aferę Banku Śląskiego z 1994 roku i słynne, trzynastokrotne przebicie na pierwszych notowaniach tego banku na GPW. Wówczas gra szła o miliardy złotych. Inny wybitny specjalista zaręczający o wiarygodności i bezpieczeństwie sektora bankowego w Polsce, dziś poseł PO, Dariusz Rosati był członkiem rady nadzorczej WGI-TFI, której działalność zaowocowała stratą dla klientów blisko 300 milionów złotych. Wyrocznią ekonomiczną stacji TVN jest również profesor Witold Orłowski, który wspólnie z Henryką Bochniarz zasiadał w radzie nadzorczej wspomnianej firmy. Jakoś mainstreamowe media nie wylewały krokodylich łez, a wręcz wspierały ugodę w sprawie PZU z holenderską firmą Eureko, opartą o umowę prywatyzacyjną, która z mocy polskiego prawa, była nieważna. Kosztowało to nas Polaków, bagatela, na razie ok. 14 miliardów złotych. Ani TVN ani GW nie poświęciły zbyt wiele troski fundamentalnej sprawie podniesionej m.in. na Stelczyk.info, na łamach Gazety Bankowej oraz Naszego Dziennika, związanej z możliwością manipulowania stawką WIBOR w Polsce przez lobby bankowe. Mamy tu do czynienia z ograbianiem Polaków na wiele miliardów złotych co rocznie. Mimo, że kwestia manipulowania stawką WIBOR może być przekrętem w stylu dopisywania przez kelnera numeru swego buta do rachunku klienta, tzw. „poważne media” się nią nie interesują. Jakie jest więc prawdziwe drugie dno tej faryzejskiej troski, skoro na co dzień jesteśmy świadkami, zwłaszcza w sektorze bankowym, stosowania podwójnych standardów, tworzenia skrajnie skomplikowanych produktów, niekorzystnych i niezrozumiałych zapisów w umowach z klientami, np. ustalania arbitralnie przez zarządy banków spreadów walutowych dla kredytów hipotecznych? Dlaczego poświęca się tak wiele uwagi stosunkowo ważnej sprawie małej grupy ludzi, której chciwość zaślepiła zdrowy rozsądek, a nie podejmuje się tematów w sektorze bankowym i finansowym, gdzie oszustwa oparte na zmowie monopolowej wielkich podmiotów finansowych, w tym banków i firm ubezpieczeniowych są jawnym oszustwem naruszającym prawo antykartelowe. Dlaczego nikt nie zajmuje się stratami jakie ponoszą klienci banków w Polsce na niektórych polisolokatach i niektórych lokatach strukturyzowanych? Dlaczego nie podejmie się fundamentalnych tematów strzyżenia Polaków do gołej skóry, a dotyczących zasad ustalania ceny kredytu w Polsce? Chodzi o przyznawanie tzw. całkowitej kwoty kredytu, czyli kwoty wydanej do ręki klienta, która jest przecież powiększana o kredytowaną prowizję i kredytowane ubezpieczenie, a od której naliczane są odsetki i raty. Dlaczego WIBOR jest w Polsce zyskiem banku, udzielającego pożyczki, choć powinna nim być wyłącznie marża? Dlaczego TVN, GW i lobby bankowe największy problem widzą dziś w działaniach niewielkiej oszukańczej spółki, nie dostrzegając gigantycznego drenażu naszych pieniędzy z zagranicznych banków obecnych w Polsce do ich macierzystych central? Dziś, w połowie obecnego roku, ta kwota sięgnęła już z pewnością ok. 25 miliardów złotych. Transfer kapitałów z Polski, czyli realny, co roczny odpływ gotówki widoczny w bilansowej pozycji: saldo błędów i opuszczeń, to kwota ok. 50 miliardów złotych. Czyżby usłużne media chciały przykryć w sezonie ogórkowym bardzo przykre dla polskiego podatnika i obywatela wiadomości – czyli zbliżające się expose premiera, w którym dowiemy się, że mamy jednak kryzys i że trzeba cięć, oszczędności, podwyżek opłat i podatków? A być może mamy po prostu do czynienia z artyleryjskim przygotowaniem, które ma na celu na tyle mocno wystraszyć polskich ciułaczy, by w zębach, zanieśli swoje oszczędności do bankowych kas zagranicznych banków w Polsce, z których to banków w Hiszpanii, Portugalii czy Włoch rodzimi klienci wypłacają właśnie swoje pieniądze? Banki mają dramatyczne luki w swych bilansach i rozpaczliwie potrzebują naszych pieniędzy. Nie przypadkowo więc członek rady nadzorczej FOZZ Dariusz Rosati zapewnia, że bezpiecznie jest tylko w bankach. A w Polsce mamy właśnie przecież prawie wyłącznie banki zagraniczne. Stymulowanie paniki i tworzenie często atmosfery zagrożenia ma uratować przed coraz poważniejszymi tarapatami sektor bankowy w Polsce, który będzie musiał w drugiej połowie roku, dokonać olbrzymich odpisów i rezerw z tytułu kredytów zagrożonych i utraconych w sektorze budowlanym i developerskim. Kwoty te mogą sięgać wielu miliardów złotych. Warto więc postraszyć stada polskich lemingów, by skutecznie zapędzić je nad skraj przepaści. Rodacy nie dajcie się ogłupić! Pomimo zmasowanych, lobbystycznych medialnych działań, pamiętajcie, że jesteście jedynymi dysponentami własnych pieniędzy i nie zawsze to co obce i zagraniczne musi być bezpieczne i stabilne, a to co polskie niepewne. Najbliższa rzeczywistość gospodarcza pokaże nam skalę kryzysu w Polsce i unaoczni wielkość kryzysu w europejskim sektorze bankowym. Nie dajmy się manipulować i zdecydowanie trzymajmy się krajowych podmiotów finansowych. Pamiętajmy także, że usilne utożsamianie przez niektórych dziennikarzy i niektóre media parabanków ze wszystkimi instytucjami finansowymi, działającymi w Polsce poza bankami, ma tyle wspólnego z rzeczywistością i prawdą co Immanuel Kant z kanciarstwem. Janusz Szewczak
Operacja "Польша" Czytelnicy NE pytają o sens taktyczny fali upadłości firm budowlanych, biur podróży i teraz piramidy Amber / OLT pod nosem naszych służb i wymiaru sprawiedliwości. Na upadłości można zarobić pieniądze a w Polsce Tuska niektórzy mogą teraz wszystko. Oto przykład pytań stawianych coraz częściej przez czytelników NE (dwa cytaty):
"Masowe zamykanie biur podróży przez upadłość likwidacyjną, likwidacja biznesu OLT Express+AmberGold (a to nie był malutki biznesik, uwzględniając OLT Germany) wygląda mi na zwijanie biznesu w obszarze szybkiej cyrkulacji pieniądza przez pogrobowców KGB przed nastaniem jesieni, zapowiadanej (już oficjalnie), jako moment wybuchu kryzysu w Polsce. Swoją drogą robią to perfekcyjnie, grając na nosie wszystkim polskim służbom... Czy podziela Pan moje przypuszczenia?”
"Przyłączam się do tej opinii/pytania. Również uważam, że to domino upadków nie może być przypadkowe. Zwijają interes, zabierają zabawki i idą na przeczekanie, bo nie wiadomo jak będzie." Na te pytania na pewno odpowiedziałby szczegółowo ś.p. Generał Petelicki, który już rok przez Euro 2012 przepowiadał bankructwo firm działających przy Euro 2012. Niestety jak wiemy, generał Petelicki miał w czerwcu spotkanie z pistoletem w swoim garażu.
Po pierwsze, nie przypadkiem prawie cała nasza wierchuszka została umoczona w dziwne gry biznesowe: Marcinkiewicz w DSS, rodzina Tusków w Amber Gold / OLT a Kwaśniewski w lobbying za (nieudanym) przejęciem Puław przez rosyjskiego wizjonera Wiaczesława Mojsze Kantora:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/68576,goldmani-na-saksach
Po drugie, nie przypadkiem ludzie tacy jak Aleksander Grad są instalowani tam gdzie mają wykonywać określone zadania, w przypadku geodety Grada chodzi o odcinek na froncie atomowym:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/68191,jadra-grada
Po trzecie, nie przypadkiem polskie sądy są często zdalnie sterowane, wystarczy porównać jak był traktowany w sądach przedsiębiorca Michel Marbot, właściciel “Malmy” (który został postawiony w tzw. wymuszony stan upadłości przez Pekao SA Bieleckiego), a jak traktowany był do tej pory Marcin Plichta z Amber Gold:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/70612,ambergate
Po czwarte, nie przypadkiem w mediach III RP roi się od szemranych charakterów rodem ze służb PRL, którzy poczynają sobie coraz odważniej, przykładem jest były agent PRL od szpiegowania Polonii, o pseudonimie Vincent V Severski, który staje się powoli nadwornym felietonistą “Wprost”:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/69787,operacja-petelicki
Po piąte, nie przypadkiem Polska jako jedyny kraj członkowski Unii Europejskiej i NATO została brutalnie pozbawiona prezydenta kraju w trakcie wykonywania swojego mandatu i części opozycji (katastrofa smoleńska) oraz całego dowództwa armii (katastrofa smoleńska a wcześniej katastrofa samolotu CASA):
http://niezalezna.pl/31791-katastrofa-byla-zaplanowana
Po szóste, nie przypadkiem tzw. duży prywatny polski kapitał został uformowany w okolicznościach co najmniej podejrzanych, pisaliśmy już obszernie o panamskiej ITI i Jerzym Staraku, wspomnieliśmy też o grupie Prokom, która oprogramowała nam administrację publiczną:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/60089,sowiecki-prokom
Polska stałą się na nowo folwarkiem, ale na nasze własne życzenie, bo jak się glosuje, taki ma się potem rząd.
Agora Amber Gold Najpierw dziennikarz Gazety Wyborczej dostał propozycję pracy od Amber Gold. Potem były już dziennikarz Wyborczej dostał propozycję wywiadu od Gazety Wyborczej. A teraz Gazeta Wyborcza robi wywiad z "młodym sympatycznym" szefem Amber Gold.
"Oboje mają po 28 lat i robią bardzo sympatyczne wrażenie. Chodzili do jednej klasy w liceum ekonomicznym. Zdaniem zaprzyjaźnionego księdza Plichtowie są ze sobą tak blisko, że nawet szpilki nie da się między nich wcisnąć."
http://wyborcza.pl/1,75248,12285385,Kim_pan_jest__panie_Plichta__Sylwetka_szefa_Amber.html?as=1&startsz=x#ixzz239R7wh4H
Młode sympatyczne małżeństwo o którym rozpisuje się “Gazeta Wyborcza” to Marcin i Katarzyna Plichta, słupy piramidy Amber Gold. Dlaczego ? Może dlatego że Marcin Plichta jest człowiekiem ważnym dla Agory, z dwóch powodów:
Po pierwsze, Amber Gold i OLT przez miesiące finansowały całostronicowe ogłoszenia reklamowe w polskiej prasie, w tym w "Gazecie Wyborczej". Pisaliśmy już o tym 12 czerwca, tygodnie przed wybuchem skandalu OLT:
http://monsieurb.nowyekran.pl/post/65154,agora-i-amber-airlines
Po drugie, Amber Gold zaoferował robotę ówczesnemu dziennikarzowi “Gazety Wyborczej” w Trójmieście niejakiemu Michałowi Tuskowi. Tusk wziął robotę od Amber Gold / OLT i dołożył sobie do tego posadę na państwowym u kolegów taty, na lotnisku w Gdańsku Rębiechowie. Nic dziwnego że landrynkowy wywiad “Gazety Wyborczej” z młodym sympatycznym małżeństwem Plichtów, wyciska łzy u czytelników: ciężki okres rozłąki podczas pobytu Marcina w areszcie, fundowanie remontu Kościoła, prawo jazdy zrobione za pieniądze z nagrody i inne takie obrazki godne „Rozmów w toku” TVN. Polecamy lekturę tego pouczającego kawałka tym wszystkim, którzy chcą ocenić jak nisko upadł już ten polski medialny mainstream. Stanislas Balcerac
Stefan prawdę ci powie, w pewnym sensie "Trzeba się było ubezpieczyć" - powiedział kiedyś ofiarom klęski żywiołowej Włodzimierz Cimoszewicz i złamało to jego karierę. Premier Tusk nie jest taki głupi, żeby powtórzyć jego błąd. W ogóle się nie wypowiada, od spuszczania nabranych ludzi na drzewo ma pomagierów, takich jak chodzący doktorat z psychiatrii, Stefan Niesiołowski. Jak czytam, "szalony Stefan" pouczył był publicznie ludzi nabranych przez pana Plichtę vel Stefańskiego, że skoro uwierzyli w "gwarantowane lokaty" na kilkanaście procent, to sami są sobie winni. Oczywiście, śladem Stefana ruszyła natychmiast cała sfora prorządowych propagandystów: wystrzegając się mocnych sformułowań a la Cimoszewicz, na wszelkie sposoby sugerują jednak, że winni są oszukani ciułacze, ich naiwność, zaślepienie chciwością i pazerność na "gwarantowane" odsetki. W ten sposób do piramidy kłamstw, jaką jest całe nasze życie publiczne, dokłada się kolejne. Ludzie nie padliby ofiarą oszustwa, gdyby organa państwowe wywiązały się ze swych elementarnych obowiązków. Przypomnijmy krótko, co udało się w ciągu kilku dni ustalić dziennikarzom.
Po pierwsze, że pan Plichta vel Stefański ma na koncie pięć wyroków sądowych za różnego rodzaju oszustwa. Cztery z nich to wyroki więzienia w zawieszeniu. Teoretycznie obowiązuje zasada, że jeśli ktoś ma wyrok "w zawiasach" i popełnia kolejne przestępstwo, to drugi dostaje już bez zawieszenia. Co więcej, odwiesza się także poprzedni i zarządza wykonanie obu kar łącznie. Jak widać, obowiązuje nie zawsze.
Po drugie, prawo stanowi wyraźnie, że osoba skazana prawomocnie za przestępstwa finansowe nie może przez co najmniej pięć lat pełnić żadnych funkcji w zarządzie zajmujących się finansami instytucji. Ponieważ w momencie rejestracji spółki Amber Gold wnoszący o to założyciel i zarazem prezes miał już cztery takie wyroki, spółka została w ogóle zarejestrowana bezprawnie, tylko dzięki niewiarygodnemu niedbalstwu sądu.
Po trzecie, prawo stanowi wyraźnie, że przyjmowanie lokat i w ogóle wszelkiego rodzaju depozytów finansowych od ludności jest działalnością zastrzeżoną dla banków. Przez kilka lat spółka Amber Gold demonstracyjnie łamała to prawo i szeroko ten fakt ogłaszała za pomocą kosztownych reklam, i nic. To znaczy - po czwarte - gorzej niż żeby nic. Komisja Nadzoru Finansowego już w początkach roku 2009 złożyła w tej sprawie formalne doniesienie do prokuratury. Prokuratura powołała biegłego, by sprawę ocenił, czy "gwarantowana lokata w złoto" rzeczywiście jest lokatą, choć sprawa wydaje się oczywista nawet dla dziecka. Biegły, zgodnie z przepisami, miał na wydanie tej opinii cztery miesiące. Nie wydał jej do dziś. Prokuratura go nie ponaglała ani nie wzięła na jego miejsce innego biegłego, KNF nie ponaglała prokuratury. Wystarczy? Jeszcze kilka lat temu byłbym pewny, że za tak niewiarygodną niemrawością i pobłażliwością sądów, prokuratur i innych organów państwa musi stać jakiś potężny patron, że pan Plichta-Stefański musi być przyjacielem potężnych przyjaciół, zapewniających grandziarzowi bezkarność, nawet gdyby miał jeszcze kolejnych piętnaście wyroków w zawieszeniu i darł z "frajerów" kasę jeszcze bardziej bezczelnie. Nadal uważam to za wielce prawdopodobne - mocną przesłanką jest fakt, że oszust wcale nie próbuje nigdzie uciekać, kupił sobie pałacyk i bryluje w telewizjach. Czyli, jeśli nie jest beznadziejnie głupi (a nie patrzy na takowego) - nadal ufa w moc swoich patronów. Ale rozkład państwa polskiego pod rządami Tuska zaszedł już tak daleko, że całkiem możliwe staje się, iż tak bezkarne przewały może robić nawet jakiś tam drobny, prowincjonalny cynkciarzyna. Że po dwóch dekadach "niezaprzeczalnych sukcesów" III RP wróciliśmy do chaosu pierwszych miesięcy jej istnienia, gdy w ogólnym zamieszaniu możliwe były "biznesy" w rodzaju "Bezpiecznej Kasy Oszczędności" czy "El-Gazu". Innymi słowy, że bezkarność Plichty-Stefańskiego nie wynika, jak to było w czasach Rywinlandu, z niemocy i bałaganu sterowanego, ale z kompletnego rozkładu instytucji państwowych, od lat rządzonych przez krańcowo niekompetentnych kolesiów i traktowanych wyłącznie jako rezerwuar synekur dla kolesiów tychże kolesiów i kolesiów kolesiów kolesiów. Pod rządami beztroskiego trampkarza, zajętego wyłącznie utrzymywaniem się na szczycie tej piramidy kolesiów i zabieganiem o awans do organów unijnych, rozkład ten zaczyna wyzierać ze wszystkiego, czegokolwiek się tknąć. Pociągi jeżdżą na "sygnał zastępczy", ministerstwa nie są w stanie napisać prostego projektu ustawy, by móc wydać przyznane i czekające bezużytecznie fundusze, państwo nie płaci pieniędzy wykonawcom z takim trudem urodzonych inwestycji, ci z kolei podwykonawcom, a zdobywca złotego medalu olimpijskiego ma na karku postępowanie dyscyplinarne za to, że nie poddał się treningowi wymyślonemu dla niego przez związek (o co zakład, że pewnie miał na tym trenowaniu go zarobić jakiś koleś kolesia?) tylko trenował sam, za swoje prywatne pieniądze. Tydzień temu myślałem, że taki numer, jak zapieprzenie przez jakichś prostych złomiarzy miedzianych rynien ze strzeżonej całodobowo i monitorowanej rezydencji prezydenta Komorowskiego, trudno będzie przebić. Nie czekaliśmy nawet tygodnia, a prasa (oczywiście tylko ta "pisowska") doniosła, że z sejfu Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego ktoś zajumał 2 miliony "funduszu operacyjnego" w gotówce. Przyszedł "kontrol", zajrzał do tajnej kasy, a tam zamiast banknotów kupki pociętych gazet, nie wiadomo od jak dawna. Pewnie ktoś się zakradł, gdy wszyscy podwładni jegomościa znanego jako "Ryk Bonda" jechali aresztować groźnego przestępcę, robiącego sobie w internecie jaja z naszego Borata z Belwederu. Można się do woli szczypać w różne części ciała, ale to nie jest sen. To się dzieje naprawdę. Czym żyją wpływowe media, kiedy pod rządami Towarzysza euro-Szmaciaka i jego cwaniaczków Polska gnije i rozkłada się na naszych oczach? Oburzeniem na "buczących", szczuciem na Kaczyńskiego, Macierewicza i Rydzyka oraz straszeniem "talibami", którzy "nienawidzą" dzieci z próbówki. A, i jeszcze obroną syna Tuska Juniora vel Józefa Bąka przed "polowaniem". No i oczywiście wpajaniem naiwnym, że jest dobrze, zielona wyspa kwitnie, a świat nas szanuje. Bussines as usual. I ogłupiony przez nie do szczętu statystyczny Polak ani piśnie, bo przez ostatnie lata dał sobie wpoić przekonanie, że byleby jakoś prządł, państwo w zasadzie nie jest mu potrzebne. Nierządem stoi od zawsze, i jakoś wciąż stoi, więc nie ma się co przejmować. Dokładnie takim samym przekonaniem żyła polska szlachta u schyłku wieku XVIII. Bardzo możliwe, że tak jak i wtedy, zaczniemy się budzić, kiedy już będzie przegwizdane i za późno na cokolwiek. Z przykrością trzeba więc rzec, że "szalony Stefan" ma trochę racji. Polacy sami sobie winni. Nie dlatego, że uwierzyli, iż jeżeli "bank" działa zupełnie oficjalnie, reklamuje się, sponsoruje film Wałęsie i jest publicznie chwalony przez przedstawicieli władzy za "innowacyjność", to można mu ufać jak, nie przymierzając, biuru podróży. Polacy sami sobie winni dlatego, że wciąż nie robią nic, by wreszcie wsadzić wspominanego Stefana w kaftan bezpieczeństwa, a jego patrona do celi, w której powinien siedzieć już od dobrych paru lat. Rafał Ziemkiewicz
Warchoł Kukiz zagraża ustrojowi III RP Ziemkiewicz Prawie wszystkie nadwiślańskie think-tanki utrzymują się z niemieckich grantów. Krasnodębski " To, że 80 proc. prasy należy do właścicieli z kraju sąsiedniego, realne zagrożenie dla polskiej demokracji i suwerenności. Kukiz”ten wszechogarniający blichtr, bolszewicką mentalność i POPRAWNOŚĆ polityczną szlag trafi. „....”Identyczny klimat panował pod koniec poprzedniej Komuny „....(źródło)
Wywiad Mierzejewskiego z Kukizem „Propagandę sukcesu zastąpiono public relations. Jestem wewnętrznym emigrantem, czuję dyskomfort „....”Proszę też pamiętać, że większość dużych spółek, które stać na reklamy, chce żyć w zgodzie z rządem.Mechanizm wpływa na rozgłośnie, bo one chcą mieć dużych klientów, często uzależnionych od rządu. „....(źródło)
Reżimowe media rozpoczęły niszczenie Kukiza za jego poglądy polityczne społeczne jego najnowsza płyta „„Siła i honor"znalazła się na „cenzurowanym” mediów. Polityka totalnej kontroli kultury jest jednym z największych „osiągnięć” socjalizmu. Tacy socjaliści jak Lenin Stalin, czy Hitler są tego najlepszym przykładem. Przypomnę przy okazji, że systemem przywilejów podatkowych i zwolnień, jakimi cieszą się artyści w II Komunie ( na przykład 50 procent przychodów uznanie automatycznie za koszt) stworzył …..Hitler. Kukiz ma szczęście, bo już jest uznanym artystą, ale ile prawdziwych talentów zostaje n apoczatku kariery zakopanych „żywcem „ przez reżimowe medai i nigdy się już z ich twórczością nie zapoznamy. Dlaczego machina terroru propagandowego II Komuny tak tresuje artystów, hołubi dobrze „ułożonych” , a niepokornych niszczy i wpędza w niebyt . Bo ich siła rażenia pomimo kakofonii popkulturowej papki jaka otumania się młodych Polaków jest gigantyczna. Reżim kreując popkulturowych celebrytów, jako „autorytety „ dla szczególnie młodych ludzi musi strzec się własnego echa. Dam przykłady.Próbując młodym Polakom uświadomić jedną z fundamentalnych wad systemu politycznego III RP jakim są konstytucyjne uprawnienia i relacje pomiędzy urzędem prezydenta można można mówić o teorii gier, problemach weta, psychologi, socjobiologi, dokonać analizy porównawczej strategii społecznych szympansów i ludzi. Ale można to wszystko pominąć i błyskawicznie dotrzeć do młodych Polaków. Przekonać ich że konstytucja III RP jest wadliwa ,że urząd prezydenta jest źle umocowany konstytucyjnie. Za jajogłowych zrobił to Kazik Kazik „.”Urząd prezydenta w Polsce jest pomyślany ni w chuj, ni w oko, ..”.....(więcej)
I już młodzi Polacy wiedzą , że coś trzeba zrobić z tym urzędem prezydent, bo jest ...chu...y .Koniec i kropka . Debata o klasie politycznej , o władzy, o rządzących , korupcji, nepotyzmie , kumoterstwie , nędzy obywateli , o bandyckich podatkach . Nawet wypłynięcie na światło dzienne 'Taśm Serafina „ nie ma takiego wpływu na postawy polityczne Polaków , na wzbudzenie niechęci do reżimu jak słowa Kazika „Coście skurwysyny uczynili z tą Krainą„ (więcej)
Kukiz stał się realnym zagrożeniem dla dominacji propagandy reżimowej w przestrzeni popkultury Atakuje religię polityczną reżimu , socjalistyczną ideologie politycznej poprawności „bolszewicką mentalność i POPRAWNOŚĆ polityczną szlag trafi. „Rymkiewicz napisał ,że komuna nie zdechła tylko się przepoczwarzyła . Co gorszego dla propagandy może być niż potwierdzające tezę poety słowa Kukiza „ Identyczny klimat panował pod koniecpoprzedniej Komuny?...Słowa Kukiza to piękna ilustracja do mojej tezy ,że III RP to w rzeczywistości II Komuna. Kukiz twierdząc, że mamy w tej chwili do czynienia z następną Komuną uderza w twierdzenia propagandy reżimowej o demokracji, wolności, przestrzeganiu praw człowieka w Polsce. W kontekście sprawy Kukiza warto pochylić się nad innym aspektem . Mianowicie mechanizmami kontroli nad polska przestrzenią świadomości społecznej ,z czym związana jest oczywiście trzymanie bata nad artystami , celebrytami i „liderami opinii „Problem ten musnę dwoma opiniami. Ich zestawienie powinno dać każdemu do myślenia. Jedna należy do Ziemkiewicza, druga do Krasnodębskiego. Ziemkiewicz „Prawie wszystkie nadwiślańskie think-tanki utrzymują się z niemieckich grantów.Elity akademickie, czy raczej ta ich część, która zasługuje na nagrodę za dobre zachowanie, żyją z zaproszeń na niemieckie uniwersytety, pisarze z tłumaczeń i stypendiów fundowanych przez rozmaite niemieckie instytucjepaństwowe i samorządowe,podobnie atrakcyjne oferty dotyczą innych liderów opinii.Powszechność tego zjawiskasprawiła, że Polacy właściwie go już nie zauważają − nie budzi zdziwienia ani tym bardziej sprzeciwu, jeśli w funkcjiniezależnych ekspertów objaśniających nam, co powinniśmy robić dla dobra wspólnej Europy występują pracownicy niezależnych instytucji finansowanych w całości z budżetu państwa ościennego„...(więcej)
Krasnodębski „ Inną charakterystyczną cechą polskich mediów jeststruktura własności typowa dla zdominowanego kraju peryferyjnego. Część mediów należy doludzi dawnego systemu lub takich, którzy dorobili się w niejasnych okolicznościachw pierwszych latach transformacji. Jest rzeczą oczywistą, że ludzienie będą szczególnie przyjaźnie nastawieni do idei lustracji politycznej czy majątkowej i nie będą szczególnie zachwyceni ostrą krytyką polskiej transformacji. Druga część należy do zagranicznych właścicieli, zwłaszcza niemieckich. To, że 80 proc. prasy należy do właścicieli z kraju sąsiedniego, którego interesy z natury rzeczy bywają rozbieżne z polskimi, należy ocenić jako realne zagrożenie dla polskiej demokracji i suwerenności. Fakt, że w Polsce o czymś tak zupełnie oczywistym nie można w ogóle dyskutować, świadczy, że proces ograniczenia suwerenności, przynajmniej intelektualnej, postąpił już daleko. „....”Rzeczywistość sprawi, że sprawy wizerunku zejdą siłą rzeczy na plan dalszy i wróci polityka. A wówczas powinniśmy także podjąć trud takiej prawnej regulacji struktury mediów, w tym między innymi ograniczenia roli korporacji zagranicznych, aby podobny upadek standardów, który zagraża naszej wolności politycznej, się znowu nie powtórzył. Albowiem to media powinny służyć polskiej demokracji, a nie polska demokracja mediom.” „..że takżemedia prywatne i ich przekaz stanowią co najmniej równiepoważny problem dla polskiej demokracji. Tym poważniejszy, żeciągle jeszcze nie wyartykułowany. Pojawia się pytanie – które w rozwiniętych demokracjach stawiane jest od dawna –czy konieczne są granice dla wolności mediów, bez których stają się one zagrożeniem dla wolności politycznej i równych praw obywateli. Czy nie znaleźliśmy się w sytuacji, gdy potrzebna stała się ingerencja państwa,regulująca działalność mediów, ograniczająca ich wolność, aby ochronić wolność obywateli oraz wolność Polski „….(więcej) Marek Mojsiewicz
O tym jak Polacy kolonizowali Syberię Spotkałem się nieraz na Wschodzie – ale częściej u nas – z poglądem, że od czasów carycy Katarzyny, która sprowadziła osadników niemieckich, nikt się na stałe dobrowolnie w Rosji nie osiedlił. Przekonanie takie jest błędne. Przede wszystkim: obcokrajowcy dobrowolnie osiedlali się nie tylko w Rosji, ale nawet w Związku Sowieckim. Przypadki choćby obywateli II Rzeczypospolitej, którzy poszli na lep propagandy komunistycznej i nielegalnie przekraczali wschodnią granicę Polski, aby zaznać rozkoszy raju proletariackiego, wcale nie były jednostkowe. Na taki krok najczęściej zresztą decydowali się członkowie mniejszości – wschodniosłowiańskich i kosmopolitycznej. Bolszewia była dla nich ziemią obiecaną, choć oczywiście faktycznie należałoby ją nazwać raczej nieludzką ziemią czy też wręcz innym światem, aby nawiązać do tytułów najbardziej znanych polskich książek o łagrach. Wcześniej czy później przekonywali się zresztą o tym sami uciekinierzy, gdyż po bardzo wylewnych powitaniach władze sowieckie osiedlały ich nie w tych rejonach ojczyzny robotników, które sobie zbiegowie wymarzyli, ale w zupełnie innych miejscach – i to na wiele lat, czasem dożywotnio. Można tylko zdumiewać się ludzką naiwnością, czytając u Sołżenicyna historię amerykańskiego aktywisty związków zawodowych, który spieniężył swoją nieruchomość w Pensylwanii i przekazał otrzymane dolary nowej ojczyźnie. Jej władze, pomimo „wkupnego”, umożliwiły byłemu obywatelowi Stanów Zjednoczonych dłuższy pobyt w towarzystwie przyszłego laureata Nagrody Nobla oraz kilku tysięcy innych współwięźniów. Niekiedy zresztą bolszewicy wymieniali ochotniczych emigrantów z państwami, których wcześniej byli oni obywatelami, na przetrzymywanych tam cenniejszych dla Moskwy komunistów.
Jak samuraj z akowcem Po śmierci Stalina los uchodźców w Związku Sowieckim przeważnie nie był już tak marny. Kim Philby żył sobie w Moskwie całkiem znośnie, choć naturalnie można zastanawiać się, czy jego przenosiny do Sowietów były akurat dobrowolne. W Omsku do dziś mieszka prawdziwy samuraj, były żołnierz Armii Kwantuńskiej. Po wojnie odsiedział parę lat w obozie jenieckim i choć mógł wrócić do Japonii, wolał założyć w Rosji rodzinę. Pod wpływem żony-Rosjanki powrócił na Ałtaj pewien wilnianin. Jako członek Armii Krajowej odsiedział swoje, zdążył zmienić stan cywilny i wraz z wybranką serca wyjechać do Polski w 1957 roku. Był taksówkarzem na Pomorzu i nieźle mu się wiodło, ale po ośmiu latach z całą rodziną (pojawiły się już dzieci) przeprowadził się na Syberię. Takich indywidualnych przypadków zapewne było więcej, należy jednak wspomnieć przede wszystkim o dobrowolnych (jeśli nie liczyć impulsu czy może nawet przymusu ekonomicznego) przesiedleńcach z ziem polskich, którzy odważyli się kolonizować Syberię na przełomie XIX i XX stulecia. Naturalnie proces ten następował w obrębie Imperium Rosyjskiego, nie zachodziła tu zmiana obywatelstwa, więc była to migracja wewnętrzna, choć związana z porzuceniem ojczyzny. Głód ziemi pchnął do odważnego pionierowania na Syberii niemało chłopów z Zagłębia czy Grodzieńszczyzny. Niektórzy z nich stali się majętnymi farmerami; pozostali, skupieni we wsiach, imponowali sąsiadom kulturą w najszerszym tego słowa znaczeniu, a więc i także sposobem uprawy ziemi. Reliktem tamtych czasów jest słynna polska wioska Wierszyna w Kraju Irkuckim; inne skupiska Polaków na Syberii, jak na przykład osadę Białystok, spotkała w czasach bolszewickiego terroru zagłada.
Polacy na Syberii Przybysze z Polski nieśli postęp cywilizacyjny i dotyczyło to nie tylko rolnictwa. Do rosyjskiej Azji bez konwoju wędrowali także lekarze, wojskowi, architekci, urzędnicy, inżynierowie i technicy zatrudnieni przy budowie kolei transsyberyjskiej; jednemu z nich przypisuje się założenie Nowosybirska. Wreszcie całkiem długa jest lista zesłańców i ich potomków, którzy po odbyciu kary z własnego wyboru pozostali na Syberii. Niektórzy z nich zrobili nieprzeciętne kariery. Wacław Sieroszewski, popularny przed wojną literat, niegdyś syberyjski zesłaniec, w książce „Polacy na Syberyi” pisał: „Do roku 1894 w miastach syberyjskich prawie wszystkie apteki, składy apteczne, zakłady fotograficzne, księgarnie, rytownie, jubilernie, zakłady zegarmistrzowskie, wytwórnie mebli, fryzjernie, cukiernie, kwiaciarnie, magazyny mód, lepsze hotele i restauracje były w rękach Polaków lub zostały pierwotnie przez nich założone”. Ta rewelacja może wydać się przesadnie szowinistyczna, zatem warto także przywołać świadectwa Rosjan. Doktor Katarzyna Degalcewa, pracownik naukowy Politechniki w Bijsku, zajmująca się losami Polaków w azjatyckiej części Cesarstwa Rosyjskiego, wyznała mi, że podczas badań archiwalnych wręcz doznała szoku, uświadomiwszy sobie rolę, jaką odegrali nasi rodacy na tym obszarze. Oto zdanie wyjęte z jej pracy pt. „Wkład polskich zesłańców w społeczny i kulturalny rozwój Syberii w XIX wieku”: „We wszystkich miastach Syberii istniały składy o nazwie »Sklep Warszawski«, otwierane przez zesłańców polskiego pochodzenia”. I jeszcze cytat ze wspomnień Andrzeja Rozena – dekabrysty, uczestnika powstania z 1825 roku, przyjaciela Puszkina: „Los przeznaczył licznych polskich zesłańców na budowniczych lepszej przyszłości Syberii, która – oprócz złota, cennych rud i innych minerałów – odkryje z czasem i inne skarby dla pożytku ludzkości”. Na marginesie: w tym wypadku spostrzeżenie to jest wyjątkowo trafne. Trzeba zauważyć również, że zsyłka dotyczyła nie tylko tych, których jedynym przewinieniem była przynależność do narodu polskiego (lub też, podczas II wojny światowej, przedwojenne obywatelstwo Rzeczypospolitej) czy choćby działalność podejmowana na rzecz sprawy narodowej; istniał także, dość wstydliwie omijany przez historyków, kryminalny wątek ekspedycji za Ural. Słynny z ballady Felek Zdankiewicz nie jest wcale odosobnionym przykładem tego nurtu. Ale w końcu Australii też nie zasiedlały w pierwszym rzucie anioły…
Rajd pani marszałek Tak czy inaczej – Syberia nie powinna jawić się wyłącznie jako padół cierpień i łez; nie wolno naturalnie zapominać o martyrologii naszych przodków, ale przecież i w czasach, gdy miała ona miejsce, właśnie w tej części świata wyrastały fortuny działających tam Polaków – przemysłowców i kupców, którzy najczęściej trafili tu jako zesłańcy. Do legendarnych należał majątek Alfonsa Koziełł-Poklewskiego, syna zesłańca, jeden z największych w Rosji drugiej połowy XIX wieku i – jak pisał Ksawery Pruszyński – „na pewno (…) największy z tych, jakie w nowoczesnych czasach zrobił Polak”. Państwo Polskie wówczas nie istniało, syberyjscy Polacy nie liczyli na niczyją pomoc – i kto wie, czy akurat ta okoliczność nie zadecydowała o osiągnięciu przez nich sukcesu… Można dojść do podobnego wniosku, obserwując obecną sytuację w stowarzyszeniach polskich na Syberii. Niektórzy działacze tych organizacji wyobrażali sobie naiwnie, że odrodzona po 1989 roku Polska postara się najefektywniej spożytkować możliwości i szanse, jakie stwarza obecność jej dzieci, którzy wytrwali w Tomsku, Krasnojarsku czy Jakucku. Tymczasem skończyło się, jak zwykle, na szumnych deklaracjach, zwłaszcza obficie wygłaszanych podczas syberyjskiego rajdu marszałek Senatu Alicji Grześkowiak w 2001 roku. Odtąd (ani też przedtem) nikt z ważniejszych polskich polityków nie odwiedził swoich rodaków w rosyjskim interiorze, nie licząc nagłośnionej przez Moskwę wizyty Wojciecha Jaruzelskiego w Bijsku. Aktywność polskich przedsiębiorców od Uralu po Pacyfik jest raczej symboliczna – o wiele bardziej widoczne są tam na przykład firmy czeskie. Rola polskich dyplomatów w Rosji ogranicza się do prób dokonywania inspekcji i weryfikacji zrzeszeń polonijnych – nawet tych, na których działalność ani Ambasada Rzeczypospolitej Polskiej, ani jakakolwiek instytucja znad Wisły nie przekazała złamanego grosza. Śledząc aktualną politykę choćby Stowarzyszenia „Wspólnota Polska”, trudno nie odnieść wrażenia, że sprawy zauralskich Polaków tak naprawdę nikogo nie interesują. Ano cóż – tracimy Syberię… Wojciech Grzelak
System gospodarczy jest chory. Jak do tego doszło? Jeśli naród amerykański kiedykolwiek pozwoli bankom drukować pieniądze, banki i korporacje, które wokół nich powstaną, pozbawiać będą obywateli ich własności, aż ich własne dzieci pewnego dnia obudzą się bezdomne na kontynencie zdobytym przez ich ojców - Tomasz Jefferson. Na początek krótkie definicje: Gospodarka – całokształt działalności gospodarczej prowadzonej w danym regionie, kraju (gospodarka narodowa) lub na całym świecie (gospodarka światowa). Działalność ta polega na wytwarzaniu dóbr i świadczeniu usług zgodnie z potrzebami ludności. Najprostszy podział gospodarki wyróżnia trzy sfery działalności ludzkiej: produkcję, handel i usługi (za Wikipedią). Gospodarny – dobrze zarządzający, oszczędny, zapobiegliwy (za słownikiem języka polskiego PWN). Obecny światowy system gospodarczy jest skrajnie rozchwiany i chory. Jak do tego mogło dojść? Wszystko zaczęło się od faktu pożyczania wirtualnych pieniędzy, wykreowanych przez system bankowy, ludziom, którzy pieniędzy nie posiadają, a dokładniej nie posiadają magicznej zdolności kreowania pieniędzy z niczego. To się nie mogło udać. Póki ludzie wypracowywali dobra i usługi, a ich ekwiwalent zanosili w zębach do banku, aby pokryć pusty pieniądz, system jakoś się trzymał. Od kiedy jednak obydwa ogniwa systemu okazały się fikcją, energia przestała płynąć i nastąpiło załamanie. Raptownie zaczęły spadać ceny nieruchomości, które stanowiły zabezpieczenie kredytów hipotecznych. Zaczęły się bankructwa nie tylko konsumentów i banków, ale również firm, które powstały i rozwinęły się na skutek sztucznego bumu. Zmarnowano mnóstwo czasu, energii i materiałów na nieracjonalne inwestycje, ukierunkowane przez centralnie planowaną politykę pieniężną. Było to możliwe dlatego, że pieniądz został wyjęty spod praw wolnego rynku i stał się narzędziem manipulacji w rękach banków centralnych i powiązanych z nimi potężnych banków komercyjnych. Ta manipulacja polega na wierze, że jakaś stojąca ponad prawem i rynkiem instytucja może skutecznie decydować o podaży i wartości pieniądza, stymulując w ten sposób rozwój gospodarczy. Na wierze, że pieniądz nie jest jedynie szczególną kategorią towaru, który usprawnia wymianę gospodarczą i umożliwia akumulację kapitału, ale że jest bytem niezależnym, pozasystemowym, o autonomicznej mocy sprawczej. Pieniądz fiducjarny jest bowiem oparty na dogmacie, czyli jest pieniądzem religijnym, świeckim bogiem. Pieniądz stał się więc absolutem, a banki świątyniami, gdzie wtajemniczeni kapłani sprawują jego kult dla swojej chwały, potęgi i władzy. Zarazem stał się metodą niewidzialnego transferu dochodów obywateli, poprzez podatek inflacyjny, do grup, które mają nad nim władzę i go tworzą. Jeśli ja, jako osoba prywatna, zacząłbym wprowadzać do obiegu fałszywe, czyli wykreowane z powietrza, a dokładniej z papieru pieniądze, niechybnie wylądowałbym w kryminale. Kodeks karny przewiduje za taką „zbrodnię” do 25 lat więzienia (do 1969 r. była to nawet kara śmierci). Nie mniej szokujące jest to, że pieniądz bezgotówkowy, tworzony przez bank komercyjny poprzez instytucję kredytu, nie ma nawet statusu prawnego środka płatniczego, ale klient banku raty kredytowe musi spłacać posługując się właśnie prawnym środkiem płatniczym, czyli takim, który musi być przyjmowany jako zapłata za długi. To oznacza, że kredytobiorca płaci pieniędzmi prawdziwymi (których ekwiwalent musiał wypracować, tworząc jakieś dobro), a bank udziela kredytu w postaci pieniądza fałszywego, który jest jedynie zapisem księgowym. Dzieje się tak poprzez przymus państwowo-prawny. Państwo gwarantuje legalność takiego procederu, mimo jego jawnej niesprawiedliwości. Tak więc osoba prywatna nie może fałszować pieniędzy, urzędnik bankowy natomiast jak najbardziej może i zamiast ponurego lokum za kratkami, ujrzy wspaniały gabinet, sekretarkę, samochód służbowy, wysokie dochody, powszechny szacunek i poważanie jako człowiek sukcesu, kapłan sprawujący posługę przy ołtarzu pieniądza. Co najśmieszniejsze, będzie postrzegany jako przedstawiciel instytucji najwyższego zaufania publicznego, która jest depozytariuszem tajemnej wiedzy na temat kamienia filozoficznego, bez której społeczeństwo cofnęłoby się do barbarzyńskiej epoki pieniądza kruszcowego. Instytucji, która dokonała czegoś niezwykłego, o czym marzyli i nad czym pracowali przez setki lat niezliczeni adepci sztuki alchemicznej – posiadła boską moc stwarzania bogactwa z niczego. Można zadać pytanie: co to ma wspólnego z gospodarką w jej pierwotnym znaczeniu? Z zaspokajaniem potrzeb ludności? Z dobrym zarządzaniem, z zapobiegliwością i oszczędnością? Jak można np. oszczędzać, kiedy de facto nie mam prawa własności do wypraco-wanych przez siebie pieniędzy, ponieważ tajemnicza ręka (bynajmniej nie rynku, lecz urzędnika bankowego) co dzień pozbawia mnie części ich wartości?! Jak można dobrze zarządzać przedsiębiorstwem czy budżetem domowym, kiedy ktoś sprawuje dyktatorską władzę nad krwioobiegiem gospodarczym, zakręcając i odkręcając w dowolnym momencie kurki z życiodajnym płynem? Jak można mówić o uczciwym zaspokajaniu potrzeb, kiedy wąska grupa jest uprzywilejowana kosztem większości? Mało tego – swoją władzę systematycznie powiększa poprzez inflację, pułapkę zadłużenia, bankructwa i przejmowanie majątków tysięcy rodzin i firm. Kryzysy takie jak w latach trzydziestych czy dziś dają mnóstwo podobnych przykładów i pokazują bezustanny proces koncentracji władzy finansowej w rękach coraz węższej grupy instytucji i ludzi. Proces ten doprowadził do kompletnego rozmycia stosunków właścicielskich, które dzisiaj odznaczają się daleko posuniętą anonimowością. Weźmy choćby pod uwagę okręt flagowy amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego – koncern General Motors. W prawie 100% znajduje się on w posiadaniu abstrakcyjnych instytucji finansowych i różnych funduszy. Współczesne korporacje przypominają bardziej zjednoczenia przemysłowe z czasów gospodarki centralnie planowanej ekipy Gierka niż prywatne przedsiębiorstwo funkcjonujące na wolnym rynku. W jednym i drugim przypadku brak realnego właściciela, mimo że współczesne korporacje są z reguły formalnie firmami prywatnymi. Brak konkretnego właściciela oznacza brak gospodarza, brak prawdziwej odpowiedzialności i skutecznego zarządzania. W PRL-u „państwowe” oznaczało „niczyje”, podobnie jest dziś z „korporacyjnym”. Korporacją nie zarządzają menadżerowie, lecz urzędnicy, których największym zmartwieniem jest to, by jak najdłużej piastować stanowisko, udowodnić swoją niezbędność i rzecz jasna, jak najwięcej wyssać dla siebie pieniędzy. To typowy system pasożytniczy, wspierany ostatnio sowicie przez urzędników (tym razem państwowych) pieniędzmi podatników. Niech więc nikogo nie dziwią tzw. złote spadochrony, czyli gigantyczne odprawy dla zarządów firm, które nierzadko stoją przed widmem bankructwa. Smutno jest patrzeć na transformację kapitalizmu wolnorynkowego w kapitalizm państwowy. Ojcowie-Założyciele Stanów Zjednoczonych przewracają się w grobach, a Marks i Engels szyderczo chichoczą. Wielkim paradoksem historii jest to, że niepodległe państwo amerykańskie powstało wskutek protestu przeciwko próbie narzucenia przez angielskiego króla Jerzego III waluty emitowanej przez Bank Anglii, pierwszy (prywatny zresztą) bank centralny świata, oparty na systemie rezerw cząstkowych. Wczesne Stany Zjednoczone były oparte na fundamencie wolnego pieniądza i sprzeciwie wobec działalności prototypu współczesnych korporacji – Kompanii Wschodnioindyjskiej, organizacji, której akcjonariusze stanowili w pewnym momencie większość członków parlamentu brytyjskiego. Kompania Wschodnioindyjska była swego rodzaju agencją państwową z szerokimi prerogatywami politycznymi (wojsko, waluta, administracja). Słynne „bostońskie picie herbaty” należy rozumieć jako bunt przeciw przymusowi, monopolizacji i protekcjonizmowi w obrocie gospodarczym, czego uosobieniem była właśnie Kompania. Czy ktoś się zastanowił, dlaczego współcześni Amerykanie posiadają realnie coraz mniej (tego, co istotnie należy do nich), a nawet jeśli utrzymują swój stan posiadania i poziom życia, to pracują coraz więcej i ciężej? Kiedyś do utrzymania rodziny wystarczała pensja ojca rodziny, dziś do pracy musi iść matka, która przez to nie ma czasu na wychowanie dzieci. Tę funkcję przejmuje państwo i korporacyjne media, co skutkuje rozbiciem rodziny. Jej demontaż jest dodatkowo wspomagany przez „wspaniałe” pomysły państwa socjalnego (nie kijem go, to go pałką) – np. subwencje dla samotnych murzyńskich matek. Skutek: dramatyczny wzrost liczby rozbitych rodzin, bo nie opłaca się żyć wspólnie, za to przecież nie płacą. A wszak możliwości zaspokajania potrzeb poprzez uczciwą pracę w dobie współczesnego postępu przemysłowo-technologicznego są niemal nieograniczone. Dlaczego współczesne społeczeństwo amerykańskie zostało sprowadzone z poziomu posiadaczy do poziomu najemnych i zadłużonych po uszy wyrobników? Gdzie się podział fetysz ideologii wolnorynkowej – klasa średnia? Coś tu nie tak! Tak więc ile jest gospodarki w gospodarce? A może nie ma już gospodarki, a jedynie jej groteskowa karykatura – jakaś korpobankokracja dominująca nad całokształtem życia społecznego, z mediami włącznie? Może należy zrewidować język i „odpowiednie dać rzeczy słowo”, kończąc z orwellowskim dwójmyśleniem. Powolne i rozciągnięte w długim czasie zmiany powodują swoisty paraliż percepcji. Nie zauważamy istotnego sensu pojęć, nadając im nowe, często sprzeczne z pierwotnym znaczenie lub po prostu zapominamy o nim. Żaba powoli gotowana w wodzie – zginie. Wrzucona do wrzątku wyskoczy w odruchu obronnym. Tragikomiczne jest to, że to my płacimy rachunki za gaz, na którym nas gotują… Jakub Wozinski
Tarcza prezydenta Komorowskiego, czyli wyprawa na Marsa Otoczenie Komorowskiego brnie, więc w coraz większą kompromitację, a dziennikarze mediów głównego nurtu, nie zadają im pytań o militarny sens tego przedsięwzięcia, jego realizm, wreszcie możliwości realizacji siłami polskiego przemysłu wojskowego.
1. Na 2-lecie bezbarwnej prezydentury Bronisława Komorowskiego potrzebne było jakieś wydarzenie, więc zaprzyjaźniony tygodnik Wprost opublikował z nim wywiad, w którym między innymi poinformował, że złożył rządowi propozycję budowy tarczy antyrakietowej zdolnej do obrony naszego kraju przed atakami z powietrza. Ba Komorowski mówił w nim o błędzie rządu swojego kolegi Donalda Tuska, że przyjmując ofertę amerykańskiej tarczy antyrakietowej, „nie wziął w wystarczającym stopniu pod uwagę ryzyka politycznego związanego ze zmianą prezydenta USA”. Zapomniał tylko dodać, że przez blisko rok rząd Tuska między innymi ustami ministra Sikorskiego wysyłał Amerykanom sygnały, że nie jest specjalnie zainteresowany budową tarczy w Polsce, (co miało sprzyjać ułożeniu się z premierem Putinem).
Dopiero zdecydowana postawa w tej sprawie ś.p. prezydenta Lecha Kaczyńskiego spowodowała, że jednak amerykańska sekretarz stanu Condoleezza Rice przyjechała w sierpniu 2008 roku do Polski i podpisała umowę o tarczy, niestety stało się to tuż przez wyborami prezydenckimi w USA, które Republikanie jednak przegrali. Reprezentujący Demokratów Prezydent Obama zrobił „reset” w stosunkach z Rosją i projekt tarczy antyrakietowej budowanej w Polsce i w Czechach niestety, był jego pierwszą ofiarą. Wprawdzie padły kolejne deklaracje o budowie tarczy tym razem w roku 2018 ale są to terminy tak odległe, że trudno z nimi wiązać jakieś poważniejsze nadzieje.
2. Otoczenie prezydenta Komorowskiego, przygotowało, więc swoisty PR-owski hit, który oceniłem w tekście sprzed tygodnia, jako propozycję równie realną jak tę premiera Tuska ogłoszoną na jesieni 2008 roku, o wprowadzeniu w Polsce waluty euro już w roku 2011. Okazuje się, że eksperci, znawcy Stanów Zjednoczonych i relacji polsko - amerykańskich oceniają ją jeszcze surowiej. Znany amerykanista profesor Zbigniew Lewicki w jednym z wywiadów, uznał ten pomysł za równie prawdopodobny jak zaplanowanie przez nasz kraj podróży na Księżyc lub wyprawy na Marsa.
Profesor podkreśla, że koszty takie projektu szłyby w dziesiątki miliardów już nie złotych tylko amerykańskich dolarów i choćby z tego powodu to nie może być poważna inicjatywa. Dalej Lewicki stwierdza, że w sytuacji coraz bardziej piętrzących się problemów gospodarczych w Europie i wielkiej niewiadomej, w jakim stopniu dotkną one Polski, wysyłamy zły sygnał do Unii, że stać nas w takiej sytuacji na gigantyczną rozrzutność. Na koniec tego wywiadu profesor Lewicki mówi, że Amerykanie zapewne nie zwrócili nawet uwagi na taką koncepcję tarczy antyrakietowej i że w tym przypadku mamy do czynienia z kompromitacją urzędu prezydenta Komorowskiego.
3. W mediach jednak urzędnicy prezydenta Komorowskiego przedstawiają tę propozycję, jako wręcz niezbędną dla polskiej armii i co więcej realistyczną mimo znanych ograniczeń budżetowych (jesteśmy w procedurze nadmiernego deficytu UE i mimo zapewnień Rostowskiego, prędko z niej nie wyjdziemy). W tym tygodniu szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego generał Koziej na konferencji prasowej tłumaczył, że bez tarczy antyrakietowej nie ma wręcz sensu inwestować w nowe uzbrojenie polskiej armii, ponieważ może być ono zniszczone rakietami przeciwnika. Otoczenie Komorowskiego brnie, więc w coraz większą kompromitację, a dziennikarze mediów głównego nurtu, nie zadają im pytań o militarny sens tego przedsięwzięcia, jego realizm, wreszcie możliwości realizacji siłami polskiego przemysłu wojskowego. Wyobrażam sobie, co by się działo w mediach, gdyby z takim pomysłem wyszedł ś. p. prezydent Lech Kaczyński, (choć akurat on tak nierealistycznej koncepcji nigdy by nie zaprezentował). Media używałyby sobie całymi tygodniami, eksperci w telewizjach informacyjnych odsądzaliby prezydenta od czci i wiary, a minister Rostowski mówił o Trybunale Stanu za próbę rozsadzenia budżetu państwa. Ale III RP pozwala tylko na to aby tylko gdzieniegdzie pojawił się jakiś głos krytyczny, jak choćby ten profesora Lewickiego. Kuźmiuk
Radarowe miejsca pracy Cały system ścigania i karania kierowców może być szansą dla eurosocjalistów Donalda Tuska do skutecznej "walki z bezrobociem" nie tylko w Polsce, ale i całej Unii. Jeśli pan premier przejedzie się po województwie mazowieckim, to zobaczy wiele fotoradarów zniszczonych i bezużytecznych. Zniszczenie to najczęściej albo zamalowanie sprayem obiektywu, albo wykrzywienie lampy błyskowej uniemożliwiające sprawną pracę fotoradaru. Efekt jest taki, że urządzenia te nie pracują dobrze, nie rejestrują wykroczeń i nie pozwalają na wystawianie mandatów. Czyli z jednej strony nie ograniczają "piractwa", a z drugiej nie generują wpływów budżetowych. Sytuacja ta jest nie do zaakceptowania. Radary generują wpływy, więc o każdy radar państwo musi dbać jak dziewica o cnotę. Warto więc, aby rząd zatrudnił nowych ludzi do pilnowania radarów. Oczywiście na trzy zmiany - każdy po 8 godzin. W Polsce mamy kilka tysięcy radarów, więc zatrudnienie strażników to kilkanaście tysięcy osób. Rzecz jednak w tym, że strażnicy ci nie będą budzić zaufania, więc przy każdym strażniku trzeba ustawić drugiego strażnika wyposażonego w kamerę i broń. To dodatkowe kilkanaście tysięcy miejsc pracy. Jednak - jak wiadomo - strażnicy mogą być skorumpowani, a to oznacza konieczność powołania specjalnej komórki w CBA - do walki z nadużyciami strażników radarowych. Ale i to nie koniec. Źli kierowcy udają, że przestrzegają przepisów, zwalniają przed radarami, a potem przyspieszają. Trzeba więc zatrudnić kolejnych strażników do pilnowania tych odcinków dróg, gdzie fotoradarów jeszcze nie ustawiono. Jest to też ważne ze względu na przepisy o zakazie dyskryminacji. Nie można bowiem dyskryminować tych, którzy pilnują miejsc, gdzie nie ma fotoradarów kosztem tych, którzy pilnują radarów. Ci oczywiście rownież mogą być skorumpowani, więc trzeba i im dodać strażników, a potem specjalną grupę w CBA, aby ich pilnowała. To kolejny patent na "walkę z bezrobociem". Przybędzie wszak dodatkowe kilkanaście tysięcy miejsc pracy. No i sprawa najważniejsza - działania prewencyjne. Wiadomo, że kierowcy wzajemnie się informują o mandatach, łączą się przez CB Radio, wymieniają SMS-ami, tworzą specjalne fora w internecie. Trzeba więc powołać kolejną służbę - proponuję nazwę Służba Bezpieczeństwa Drogowego - i dać jej prawo podsłuchiwania wszystkich kierowców, aby zidentyfikować tych, którzy zamierzają łamać przepisy. SBD winna zostać wyposażona w narzedzia do inwigilacji (m.in. instalowanie podsłuchów w samochodach), a także w specjalne brygady antyterrorystyczne uzbrojone w karabiny maszynowe, które będą zatrzymywać kierowców łamiących przepisy. Apogeum tego rozwiązania powinien być lepszy system kontroli kierowców. Nie ma żadnego powodu, aby każdy kierowca wyjeżdżał sobie samochodem kiedy chce i dokąd chce. Trzeba wprowadzić rejestrację - jak w przypadku lotnictwa. Niech wyjazd samochodem ma miejsce tylko po zgłoszeniu chęci wyjazdu i zaakceptowaniu przez kolejny urząd (np. Urząd Bezpieczeństwa Drogowego). To kolejne dziesiątki tysięcy miejsc pracy. To także recepta na poprawę bezpieczeństwa na drogach. Mniej samochodów to mniej wypadków. Tym bardziej, że po wydaniu zgody na skorzystanie z samochodu, każdy kierowca otrzymywałby z urzędu jednego specjalistę, który będzie go śledził i patrzył czy przestrzega przepisów, drugiego, który będzie go podsłuchiwał, aby wiedzieć czy nie zamierza łamać przepisów, trzeciego, który radarami będzie kontrolował jego prędkość i czwartego, który prędkość będzie mierzył z ukrycia tam, gdzie radarów jeszcze nie postawiono. Do tego dochodzą jeszcze kontrolerzy kontrolerów, nadzorcy i specjaliści antykorupcyjni. Łącznie więc każda zgoda na użycie pojazdu pociągnie za sobą konieczność zaangażowania dziesięciu osób. Teraz policzmy: w Polsce jest 20 milionów kierowców. Wprowadzenie dziesięciu urzędników kontrolujacych każdego z nich to 200 milionów "miejsc pracy", a więc recepta na rozwiązanie bezrobocia między Bugiem a Lizboną. Dziwne, że ministrowie Boni i Rostowski jeszcze na to nie wpadli. Wszak ostatnie lata zdążyły nas nauczyć, że nie ma takiej głupoty i takiego świństwa, do którego nie posunąłby się rząd Tuska, aby okraść nas z naszych pieniędzy. Szymowski
Maszynka do głosowania Raport “Naszej Polski” o obecnej kadencji parlamentu 1,44 mln zł kosztowały wyjazdy zagraniczne posłów w ciągu dziewięciu miesięcy obecnej kadencji Sejmu. W tej kwocie mieści się 146 wyjazdów, w tym tak egzotycznych, jak do Ugandy (na sesję Zgromadzenia Unii Międzyparlamentarnej, co kosztowało prawie 104 tys. zł), do RPA (poseł PO John Godson pojechał na szczyt diaspory afrykańskiej – za 18,2 tys. zł) czy na Polsko-Francuskie Seminarium Kosmiczne (8 posłów – za ok. 18 tys. zł). Sejmowa turystyka rozwija się więc nieźle, tylko co z tego mają wyborcy? Pytanie to należałoby zresztą rozszerzyć na całą działalność parlamentu, który właśnie rozjechał się na miesięczne wakacje. Obecna kadencja tylko na pozór wydaje się barwna i ciekawa. Z pewnością “ubarwiają” ją takie postaci, jak poseł-homoseksualista, posłanka, która zmieniła płeć, czy dwóch posłów czarnoskórych. A także niemały zastęp znanych sportowców, którzy stadiony zamienili na ławy poselskie. Dla szkolnych wycieczek odwiedzających parlament to znakomita okazja do zrobienia zdjęć “z kimś sławnym” i zdobycia autografów, ale polska polityka wcale nie jest od tego lepsza. Wręcz przeciwnie: takie eksponowanie “celebrytów” posiadających mandaty poselskie jest świadectwem postępującego obniżania rangi Sejmu. Kazimierz Kutz, który jako marszałek-senior otwierał w listopadzie pierwsze posiedzenie nowego Senatu, zbulwersował wszystkich swoją przepowiednią, że ta izba parlamentu stanie się “zabawką mechaniczną nakręcaną przez PO”. Sędziwy reżyser rzadko mówi coś sensownego, ale tu akurat miał rację. Bo nie tylko Senat (gdzie Platforma posiada prawie 2/3 miejsc), lecz i Sejm stał się taką zabawką w rękach partii rządzącej, a dokładnie – Donalda Tuska.
Uchwyt do laski Zaraz po wyborach premier ostentacyjnie upokorzył Grzegorza Schetynę, ucinając jego ambicje pozostania na marszałkowskim stołku i zastępując go całkowicie sobie oddaną Ewą Kopacz. Odbyło się to pod hasłem większego udziału kobiet w polityce, ale cel tej wymiany był zupełnie inny. Trafnie ujął go, świetnie znający przecież czołówkę PO, Jan Rokita, charakteryzując panią Kopacz: “Jest intelektualnie apolityczna, polityki nie rozumie i chyba nie interesuje się problemami państwa. Podoba się jej jednak bardzo to, co robi, jest zachwycona sobą i swoją funkcją. A jej lojalność wobec Tuska ma pozapolityczną naturę”. Była minister zdrowia przypomina, więc marszałków Sejmu PRL, z których najdłużej urzędujący doczekał się takiego oto dowcipu: “Co to jest Gucwa? Uchwyt do laski marszałkowskiej”. Podobnym zresztą “uchwytem” jest Bogdan Borusewicz – i dlatego stoi na czele Senatu już trzecią kadencję. Obniżeniu znaczenia Sejmu służyły też inne decyzje personalne: wybór na wicemarszałków byłego ministra infrastruktury Cezarego Grabarczyka i nawiedzonej feministki Wandy Nowickiej, postawienie na czele klubu PO tak drugorzędnego polityka, jak Rafał Grupiński, powierzenie kierowania Komisją Spraw Zagranicznych Grzegorzowi Schetynie, a Komisją Obrony Narodowej – Stefanowi Niesiołowskiemu. Takie roszady wewnątrz Platformy, obejmujące zwłaszcza polityków najbardziej skompromitowanych w poprzedniej kadencji, są nie tylko przejawem arogancji rządzących, ale też chyba świadomego deprecjonowania roli parlamentu. Krótko mówiąc: prawdziwa władza to rząd, a nie jakiś tam Sejm czy Senat.
Pod dyktando rządu Przy takiej filozofii rządzenia trudno, by obie izby traktowano inaczej niż jako “zabawkę mechaniczną” nakręcaną w gabinecie premiera. Najlepiej świadczy o tym dorobek ustawodawczy tej kadencji. Od połowy grudnia ubiegłego roku do końca lipca br. Sejm uchwalił 78 ustaw. To znacznie mniej niż w porównywalnych okresach poprzednich kadencji, ale sama liczba akurat nie musi być zarzutem: prawa mamy w Polsce i tak za dużo, więc dokładanie nowego żadną zasługą nie jest. Warto jednak przyjrzeć się jakości owych ustaw, z których większość to projekty rządowe. Przede wszystkim więc parlament miał za zadanie uchwalić ustawy zapowiedziane w sejmowym exposé premiera Tuska z 18 listopada 2011 r. Dziwne to było exposé – właściwie nie tyle premiera, co głównego księgowego, któremu od dawna nie domyka się budżet. Dlatego trzeba było podnieść składkę rentową o 2 punkty procentowe, (co Sejm uczynił już 21 grudnia), zamrozić wynagrodzenia w sferze budżetowej i podwyższyć podatek akcyzowy (22 grudnia), wprowadzić składkę zdrowotną dla rolników oraz kwotową waloryzację rent i emerytur na ten rok (13 stycznia), ustanowić specjalny podatek od wydobycia miedzi i srebra, dotyczący tylko jednej firmy – KGHM (2 marca), wreszcie – zrównać wiek emerytalny kobiet i mężczyzn do 67 lat, a także ograniczyć przywileje emerytalne służb mundurowych (11 maja). Jak widać, najbardziej drastyczne cięcia wydatków i podwyżki podatków uchwalono w pierwszych miesiącach kadencji. Najwyraźniej Donald Tusk uznał, że Polacy, którzy pewnie dopiero za trzy lata pójdą do urn, zdążą do tego czasu zapomnieć o tych niepopularnych decyzjach i kolejny raz zagłosują na jego partię. W cieniu tych “ustaw oszczędnościowych” pozostaje wiele rządowych projektów, które sam Tusk mógłby nazwać “wstydliwymi”, gdyż prostują one błędy lub przesuwają daty wejścia w życie decyzji uznawanych przez niego za sztandarowe. Projekty te, uchwalane bez większego rozgłosu, bezlitośnie demaskują nieudolność ekipy PO-PSL i zakłamanie rządowej propagandy. Tylko w tym roku trzeba było – pod naciskiem protestujących lekarzy – zmienić ustawę o refundacji leków autorstwa pani Kopacz (13 stycznia), a także przesunąć o rok wprowadzenie nowych zasad egzaminów na prawo jazdy (13 stycznia) i reformę nauki, którą chwali się pani Kudrycka (11 maja), zaś o dwa lata – obniżenie wieku szkolnego (27 stycznia), jak również złagodzić przepisy ustanawiające System Informacji Oświatowej (27 lipca). Sejm musiał też w tempie ekspresowym nadrabiać błędy organizatorów piłkarskich mistrzostw Europy, uchwalając kuriozalną ustawę o przejezdności niedokończonych autostrad (30 marca), a następnie – o spłacie roszczeń przedsiębiorstw budowlanych, które zbankrutowały przy okazji inwestycji na Euro 2012 (28 czerwca).
Jak nie posłowie, to prezydent Większość tych projektów zgłosił sam rząd, ale część pojawiła się w Sejmie jako projekty poselskie (oczywiście posłów PO), co jest tylko chytrym wybiegiem: znacznie łatwiej i szybciej uchwalić projekt poselski niż rządowy, który wymaga konsultacji międzyresortowych, społecznych itd. Pewną, choć znacznie mniejszą rolę odgrywa prezydent Komorowski, który także posiada inicjatywę ustawodawczą. W tej kadencji Sejm uchwalił dwa zgłoszone przez niego projekty: o obowiązku noszenia godła państwowego na koszulkach sportowców reprezentujących Polskę, co było reakcją na skandaliczne działania PZPN (13 kwietnia), oraz o zgromadzeniach (28 czerwca). Ta ostatnia ustawa od początku budziła zgodny sprzeciw całej opozycji, dziesiątek organizacji pozarządowych i większości mediów, gdyż ewidentnie ogranicza prawa obywatelskie. Mimo to została przepchnięta głosami koalicji PO-PSL, która najwyraźniej spodziewa się coraz silniejszych protestów społecznych. Inną skandaliczną decyzją było przyjęcie nowelizacji ustawy o szczepieniach (13 lipca), którą szczegółowo opisaliśmy w poprzednim numerze “NP”. Ale Sejm to nie tylko ustawy. Także uchwały, z których część ma charakter okolicznościowy (np. z okazji historycznych rocznic), ale niektóre posiadają pewną wagę polityczną. Tylko w ostatnim miesiącu przed wakacjami Sejm podjął trzy istotne uchwały. Po pierwsze, zatwierdził roczne sprawozdanie Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji (28 czerwca) – przy sprzeciwie prawicy, która wskazywała na skandaliczną decyzję w sprawie koncesji dla telewizji Trwam. Po drugie, wybrał na sędziego Trybunału Konstytucyjnego prof. Leona Kieresa, byłego prezesa IPN i senatora PO (13 lipca). Po trzecie zaś, przyjął sprawozdanie z wykonania budżetu państwa w roku 2011, czyli udzielił absolutorium rządowi Tuska (27 lipca).
Prawdziwy podziałTo ostatnie głosowanie przebiegło dokładnie według podziału koalicja-opozycja. Ale ten podział nie zawsze odzwierciedla prawdziwą rolę poszczególnych ugrupowań. Np. w sprawie reformy emerytalnej Ruch Palikota poparł koalicję PO-PSL. Z kolei w kwestiach związanych z polityką zagraniczną, katastrofą smoleńską czy mediami (jak wspomniane sprawozdanie KRRiT) Tusk i Pawlak mogą liczyć nie tylko na Palikota, lecz i na Leszka Millera. Rzeczywisty podział w tym Sejmie jest bowiem inny niż to wygląda na pierwszy rzut oka. Cztery kluby dysponujące ogromną większością głosów (PO – 206 posłów, Ruch Palikota – 43, PSL – 28 i SLD – 25; razem – 302) w gruncie rzeczy stanowią zgodny front, którego celem jest izolacja prawicy. Tym smutniejszy jest fakt podziału prawej strony na dwa ugrupowania, co nastąpiło na samym początku kadencji. Przy takiej dysproporcji wpływów żaden istotniejszy projekt prawicowej opozycji nie ma szans na przegłosowanie. Nie ma też szans na powołanie jakiejkolwiek komisji śledczej, choć tematów byłoby niemało. Jedyne pocieszenie, że koalicja PO-PSL na razie blokuje również bardzo szkodliwe projekty lewicy, jak związki partnerskie czy in vitro. Ale już widać, że nie jest to blokowanie z powodów ideowych, a jedynie taktycznych, skoro Platforma przygotowuje własne, nieco złagodzone, lecz nadal wątpliwe moralnie projekty w tych sprawach. Palikotowcom, którzy są największym pośmiewiskiem tego Sejmu, nie udało się usunąć krzyża z sali obrad, ale niewykluczone, że inne ich antychrześcijańskie pomysły jednak wejdą w życie. W końcu mają na to jeszcze trzy lata. Paweł Siergiejczyk
11 sierpnia 2012 Jajcarze powoli likwidują rybołówstwo W latach 2007- 2011 – siedemset dziewięćdziesiąt polskich kutrów było kontrolowanych 10 832 razy (!!!!) Tak wynika z danych Wspólnotowej Agencji Kontroli Rybołówstwa. To wychodzi prawie po czternaście razy na polski kuter. W tym czasie Dania, która posiada 3000 kutrów- skontrolowała samą siebie na podstawie unijnych dyrektyw- 1719 razy, czyli 0,57 raza. W Szwecji, która dysponuje 1390 statkami- zrobiono 1580 kontroli.. czyli 1,14 raza w latach 2007-2011. Czy to nie dyskryminacja, jeśli chodzi o kontrole polskich kutrów? Dyskryminacja na niekorzyść Polaków..
„Chce się zniszczyć polskie rybołówstwo i używa się do tego instytucji unijnych. A rząd nic z tym nie robi”- mówi Grzegorz Hałubek, przewodniczący Związku Rybaków Polskich. Panie Grzegorzu.. Polski rząd stanowi jedynie pas transmisyjny w wykonywaniu europejskich dyrektyw, które wyrzuca z siebie Komisja Europejska.. Unia Europejska jest projektem niemieckim, którego celem jest dominacja Niemiec w Europie.. I ten projekt był systematycznie realizowany przez Niemcy od wielu lat. Dzisiaj Unia Europejska jest państwem . które powstało 1 grudnia 2009 roku – po wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego i od tego momentu Polska jest częścią tego państwa. Oczywistym jest , że część jakiegoś państwa nie może być państwem suwerennym, które samodzielnie podejmuje decyzje, tylko państwem wasalnym, które musi się podporządkować. I nasze państwo- prowincja Unii Europejskiej- musi się podporządkowywać decyzjom politycznym wydawanym przez Komisję Europejską, niewybieralną, ale organizowaną pomiędzy sobą- mimo, że o demokracji tak wiele mówi się w Unii Europejskiej..
„Nasza administracja jest nadgorliwa. Dlatego skierujemy do premiera Tuska dezyderat, w którym wystąpimy o podjęcie działań na forum Brukseli, by liczbę kontroli rozłożyć proporcjonalnie na wszystkie kraje”- mówi pan Grzegorz Hałubek, przewodniczący Związku Rybaków Polskich. I dodaje, że:
”My nie pływamy, tłumaczymy się urzędnikom, a rybołówstwo w innych krajach kwitnie”.(!!!!) Bo o to chodzi, panie Grzegorzu, żeby sparaliżować waszą pracę.. A w konsekwencji zlikwidować w ogóle polskie rybactwo, żeby kuter na kutrze nie pozostał.. Jak to w czasie walki o pokój, żeby kamień na kamieniu nie pozostał.. To jest spokojne i metodyczne postępowanie.. Zresztą Polaków Niemcy nie szanują, a mają swoje interesy na Wschodzie.. Tym bardziej jak widzą jak wielu im się wysługuje w ich interesie, a nie w interesie Polski i polskich rybaków.. Załóżmy , że uda się Związkowi Rybaków Polskich załatwić zmniejszenie ilości kontroli, które paraliżują pracę rybaków i wprowadzają niepewność co do funkcjonowania na Bałtyku.. Z czternastu razy w ciągu kilku lat- do- powiedzmy – pięciu.. Bo Komisja Europejska, w ramach propagowania równości i demokracji nałoży tyle samo kontroli demokratycznych i równych proporcjonalnie, na wszystkie kraje państwa o nazwie- Unia Europejska. Proszę zauważyć, że pan Grzegorz jako przewodniczący Związku Rybaków Polskich nie domaga się zniesienia nadzoru Komisji Europejskiej nad polskimi rybakami tylko, żeby tę uciążliwą dolegliwość rozłożyć bardziej równomiernie na inne części państwa o nazwie Unia Europejska.. Żeby wszystkim było tak źle jak polskim rybakom.. Nie wiem, czy panu Grzegorzowi chodzi o to, żeby te czternaście razy kontroli na kuter polski, przenieść po czternaście razy na kutry brytyjskie i duńskie, czy może chodzi o kontrole 0,57 raza na te kutry – w tym na kutry polskie. Ale załóżmy, że Komisja Europejska zadecyduje, że tych kontroli będzie pięć, na te kilka lat rozliczeniowych.. Czy nawet mniej, wykonywanych polskimi rękoma.. Ale kto zagwarantuje rybakom, że los polskich rybaków się poprawi, a kontrole- mimo, że będą rzadsze- nie będą bardziej wykańczające..? Przecież i tak los kontrolowanych zależeć będzie nadal od kontrolujących, pardon- oczywiście zależeć będzie od prawa, wszak żyjemy w demokratycznym państwie prawa i wszystko co jest w Polsce robione opiera się na upierdliwym- znowu pardon- sprawiedliwym prawie. Bo w demokratycznym państwie prawa musi być sprawiedliwe prawo.. Bez tego ani rusz. Be demokratycznego prawa nie może istnieć demokratyczne państwo prawa.. Im więcej – demokratyczni posłowie- uchwalą tego prawa tym oczywiście prawniej i sprawiedliwiej.. Tylko tego bagna prawnego coraz więcej.. I coraz bardziej grzęźniemy.. Po tych sprawiedliwych kontrolach już 70 armatorom grozi bankructwo, zostanie jeszcze do wykończenia kilkaset- ale do się to zrobić, ale nie od razu, żeby ktoś właśnie- tak jak pan Grzegorz- nie pomyślał, że chodzi o zlikwidowanie polskich kutrów.. Systematycznie, acz powoli.. „Umierać, ale powoli”:- jak pisze pan profesor Jacek Bartytzel. Metodycznie i systematycznie. Będzie więcej kutrów, ale z innych krajów- najlepiej z Niemiec.. I wszystkie powinny już pływać pod banderą Unii Europejskiej, na błękitnym tle- 12 gwiazdek. Potem dopiero pod banderą Niemiec.. Cały czas 12 gwiazdek, niezależnie od liczby „ członków” Unii Europejskiej, i niezależnie od tego ilu członków Unii Europejskiej potrzebuje pomocy finansowej , żeby projekt biurokratycznej i budżetowej Unii Europejskiej- podtrzymać. Wobec systematycznego bankructwa poszczególnych członków Eurolandu..
W dwóch przypadkach kontroli polskich kutrów, kary sięgnęły po 300 000 złotych(????) A nie trzeba było – gdy była unijna akcja złomowania kutrów- zezłomować ich wtedy, zainkasować kasę i spać sobie spokojnie w domu, nich inni łowią i użerają się z biurokracją unijną ustalającą represyjne limity połowów dla Polaków, a dla innych- jakoś patrzący przez unijne palce..? Już wtedy byłby koniec polskich kutrów, tak jak stoczni, kopalni, czy hut.. Żeby nie było w Polsce wcale przemysłu ciężkiego, a także prawa do połowu, najlepiej, żeby odsunąć Polaków od morza.. Wtedy byłoby najlepiej, tym bardziej, że jest taki czas, bo nasza armia i marynarka wojenna nie nadaje się do niczego.. Oprócz tej garstki walczącej w Afganistanie w obcych interesach.. Zresztą pan minister Jacek Rostowski Vincent powiedział jakiś czas temu w telewizji państwowej, że „ Polska nie potrzebuje Marynarki Wojennej”..(???) No pewnie, że nie potrzebuje- skoro jesteśmy bezpieczni.. Ale inne państwa- jak na przykład Niemcy- też chcą być bezpieczne, ale Marynarkę Wojenną mają.. To się teraz nazywa Deutsche Marine ( pisane osobno), za Hitlera – Krigsmarine( pisane razem), a od 1956 do 1990 roku-Bundesmarine( pisane razem). Naliczyłem z internetu 66 statków wojennych o różnej przydatności, od korwet do zaopatrzeniowych.. Wszystkie sprawne i nowoczesne.. My mamy….. podobno jeden sprawny i nowoczesny, a korweta Gawron już nie jest budowana.. Miliard złotych poszło w błoto! Kilka lat temu wykryto, że fiński kuter otrzymał od rządu fińskiego zgodę na połów 800 ton dorsza, podczas gdy ówczesny limit dla całej Finlandii wynosił 1000 ton(???) Są równi i równiejsi w Unii Europejskiej.. Polacy są ci równiejsi, aż nas wyrównają do samej Ziemi.. Dużo jest równości w Unii Europejskiej- tak jak demokracji. .”Polityka to nie zabawa, to całkiem dochodowy interes”- twierdził W. Churchill- brytyjski mąż stanu, ale nie polski mąż stanu. Polskiego męża stanu nie mamy od dawna.. Od czasów Dmowskiego, Sikorskiego, Paderewskiego.. Mamy mężyków stanu., co to o Polsce ględzą w nieskończoność, a Polskę likwidują.. Na naszych oczach.. A kto to w ogóle widzi?... ci jajarze rządzący od dwudziestu dwu lat Polską? Jajcarze okrągłostołowi..? WJR
Parabanki i piramidy finansowe są problemem wielu krajów świata. Tylko w Niemczech drobni inwestorzy tracą, co roku ok. 30 mld euro W wielu krajach Europy władze próbują uniemożliwić działalność instytucji parafinansowych, które przyciągają klientów perspektywą szybkiego i dużego zysku, ale nie zawsze się to udaje. W USA sytuacja wygląda nieco inaczej. W samych Niemczech drobni inwestorzy tracą, co roku ok. 30 mld euro. Takie dane podała niemiecka fundacja Warentest. Podliczyła ona straty poniesione przez Niemców, którzy skusili się na różnego rodzaju wątpliwe lokaty kapitału, do których zostali namówieni przez nieuczciwych albo niekompetentnych pośredników i oferentów. W Niemczech tzw. szary rynek kapitału obejmuje dużą paletę podejrzanych ofert, jak sprzedaż nieruchomości po wygórowanej cenie, przynoszące straty transakcje terminowe, czy też nierentowne fundusze powiernicze lokujące środki w nieruchomościach albo w budowę i zakup statków. Nawet niektóre duże banki i kasy oszczędnościowe proponują drobnym inwestorom takie ryzykowne lokaty, co często jest konsekwencją tego, że ich pracownicy otrzymują prowizje za zawarte transakcje i nierzetelnie doradzają klientom.
Kilka lat temu głośna była sprawa zarzutów przeciwko firmie doradztwa finansowego AWD, którą oskarżano, że nierzetelnie doradzała klientom, pośrednicząc w sprzedaży lokat w funduszu nieruchomości Dreilaender-Fond. W latach 90. AWD miała sprzedać ponad 34 tysiące udziałów w DLF o łącznej wartości blisko miliarda euro, obiecując pewne zyski. Według mediów ponad 6 tys. inwestorów, idąc za radą doradców z AWD, zaciągnęło pożyczki na zakup udziałów w funduszu, który okazał się jednak chybioną inwestycją. Według orzecznictwa federalnego sądu najwyższego inwestorzy mogą domagać się odszkodowań od banków i pośredników, jeśli udowodnią, że ponieśli straty w wskutek nierzetelnego doradztwa. W Wielkiej Brytanii - choć finansowe piramidy są nielegalne - oszukańcze systemy inwestowania występują pod postacią prywatnych spółek kapitałowych, firm konsultingowych, systemów oszczędzania. Ich typową cechą jest to, że oferują wysokie zwroty w krótkim czasie, prowadzą pozorowaną działalność i "zyski" wypłacają inwestorom, którzy weszli do przedsięwzięcia wcześniej, ze środków inwestowanych przez tych, którzy weszli później. Najgłośniejszy przypadek tego rodzaju malwersacji dotyczył skazanego na 14 lat pozbawienia wolności Kautilyi Pruthiego, który w latach 2005-08 prowadził firmę pod nazwą Business Consultancy. Inwestorom mówił, że pożyczał na krótki termin firmom spedycyjnym. Oferował zwrot w wys. 13 proc. miesięcznie, naciągając 800 osób na 38 mln funtów, z czego 28 mln wypłacił "inwestorom", a resztę wydał na finansowanie luksusowego stylu życia. Przyznał, że działalność prowadził bez wiedzy i zgody regulatora rynku finansowego. Inny oszust Terry Freeman skazany w styczniu 2011 r. na 8 lat pozbawienia wolności pozbawił 700 inwestorów 14 mln funtów. Powiedział im, że jego firma GFX Capital oferuje inwestycje niskiego ryzyka na rynkach walutowych. Ściganiem tego rodzaju finansowych nadużyć zajmuje się policja londyńskiego City i urząd do ścigania malwersacji finansowych na dużą skalę SFO (Serious Fraud Office) odpowiedzialny przez Prokuratorem Generalnym. Koordynowaniem działań na szczeblu rządowym zajmuje się rządowa agencja NFA (National Fraud Authority). Z badań nad przestępczością w internecie wynika, że 20 proc. tzw. spamu dotyczy przestępstw finansowych. Często są to obietnice dużych pieniędzy za zwerbowanie innych. W Austrii wkłady pieniężne od osób fizycznych mogą przejmować jedynie banki, które posiadają licencję Komisji Nadzoru Finansowego i spełniają warunki dotyczące wymogów kapitałowych gwarantujące bezpieczeństwo wkładów. Z kolei na Słowacji 200 tysięcy obywateli straciło swoje wkłady, kiedy w 2008 roku splajtowało 5 parabanków: "P.M.G", "Horizont", "Drukos", "Sas" i "Slovakia". Oferowały w krótkim czasie oprocentowanie do 40 procent, działając na zasadzie piramid finansowych. Podczas śledztwa okazało się, że za krachem stoi miliarder Jozef Majski, jeden z najbogatszych Słowaków, który zdobył fortunę w podejrzanych okolicznościach i za oszustwa ostatecznie nie odpowiedział. Krach nastąpił bez żadnej zapowiedzi i wywołał zbiorową panikę. Setki oszukanych klientów usiłowały wycofać swoje wkłady, szturmując oddziały spółek. Spółkom, które nie szczędziły pieniędzy na reklamę w radiu i telewizji, zawierzyli przede wszystkim renciści i emeryci, wkładając na konta oszczędności całego życia. Stracili, bo słowacka ustawa o ochronie wkładów do pełnej wysokości nie dotyczyła filii banków zagranicznych ani instytucji parabankowych. Plaga piramid finansowych nie ominęła też Bułgarii, zwłaszcza w latach 90., choć parabankowe instytucje działają i obecnie. Tyle że piramidy rejestruje się za granicą, ponieważ bułgarskie prawo surowo reglamentuje działalność instytucji finansowych. Ostatnio o takiej piramidzie pisał dziennik "24 czasa" w maju b.r. W Warnie spółka Suisse Capital obiecywała klientom 15 proc. odsetek rocznie. Działała dyskretnie, opierając się na przekazywanych z ust do ust rekomendacjach. Inwestorzy pieniędzy nie odzyskali, a kilkadziesiąt osób, które zwróciły się do policji, dowiedziało się, że firma jest rejestrowana na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, w znanym raju podatkowym. Jednym z najsłynniejszych szefów piramid finansowych (zwanych w Bułgarii "faraonami") jest prawnik Iwo Nediałkow, skazany w kwietniu 2011 r. na 5 lat więzienia. Był właścicielem spółki "East West International Holding", która w latach 1993-1994 r., obiecując odsetki rzędu 170-200 proc. (przy 70 proc. w bankach), przyciągnęła oszczędności przeszło 8 tys. osób, o łącznej wartości 6,2 mln dol. Po wypłatach dla pierwszych klientów Nediałkow zamknął interes i zniknął z pieniędzmi za granicą. W 1997 r. Francja wydała go Bułgarii. Uwzględniając czas spędzony w areszcie, wyjdzie na wolność za mniej niż 3 lata. Sześć lat spędził w więzieniu Michael Kapustin, właściciel największej piramidy "Life choise". W 2001 r. skazano go na 17 lat więzienia za sprzeniewierzenie 260 mln ówczesnych lewów (około 130 tys. euro). Procesy sądowe Nediałkowa i Kapustina były głośne, prasa publikowała ostrzeżenia, a władze apelowały, by nie powierzać oszczędności instytucjom parabankowym, więc z czasem ludzie stali się ostrożniejsi. W Stanach Zjednoczonych poza bankami wiele innych instytucji finansowych pomaga klientom w inwestowaniu ich oszczędności w akcje i inne papiery wartościowe. Są to firmy maklerskie, doradcze i takie instytucje, jak np. fundusze hedgingowe. Muszą się one rejestrować i podlegają regulacjom rządowym. Co jakiś czas stanowe oddziały Komisji Kontroli Giełdy (S.E.C.) przeprowadzają audyt w takich firmach. Od obowiązku rejestracji zwolnione są jednak firmy, które mają mniej niż pięciu klientów. W praktyce wiele firm posiadających więcej klientów także się nie rejestruje i są wtedy nieuchwytne dla kontrolerów (dopóki nie dojdzie do nadużyć i strat klientów i interwencji poszkodowanych u organów ścigania). W ostatnich latach najgłośniejszą aferą była sprawa Bernarda Madoffa, który stworzył piramidę finansową i oszukał klientów-inwestorów na około 50 miliardów dolarów. Posiadał on firmę maklerską i doradczą jednocześnie, co umożliwiało mu swobodne obracanie pieniędzmi klientów. Dzięki jego koneksjom na Wall Street i w S.E.C. kontrolerzy pobieżnie kontrolowali jego firmę, przymykając oczy na nadużycia. Po sprawie Madoffa, którego skazano na 150 lat więzienia, zaostrzono nieco regulacje firm maklerskich, ale zdaniem wielu ekspertów - niewystarczająco. PAP/mall
Pięć obszarów prezydenckiej klęski. "W sferze odpowiedzialności za państwo bilans Komorowskiego jest katastrofalny" Fala komentarzy w drugą rocznicę zaprzysiężenia Bronisława Komorowskiego na prezydenta skupia się, jak to w III RP, wyłącznie na warstwie medialno-wizerunkowej: czy ładnie wygląda, czy miło się uśmiecha. Zabawne to o tyle, że zachwycają się prezydenckim wizerunkiem te same media, które na co dzień robią za jego sztab, trudne pytania ograniczając do słynnego "jak żyć po EURO?". Tymczasem w sferze działań dla dobra wspólnego i odpowiedzialności za państwo, z których prezydent powinien być przede wszystkim rozliczany, jest to dwulecie dramatyczne, by nie rzec katastrofalne. Bronisław Komorowski nie spełnia podstawowych swoich zadań, zawodzi tam, gdzie potrzebne jest zdecydowana troska o dobro wspólne i państwo, gdzie trzeba być twardym i odważnym naprawdę. Oto pięć głównych obszarów tej prezydenckiej klęski:
1. Obronność. Prezydent Bronisław Komorowski jest zwierzchnikiem sił zbrojnych. Jednak swoją rolę ogranicza wyłącznie do funkcji celebrujących. Tolerował na urzędzie współodpowiedzialnego za tragedię smoleńską Bogdana Klicha, akceptuje stan postępującego upadku sił zbrojnych. Dramatycznie wytracamy zdolność bojową sił lądowych, de facto likwidujemy marynarkę wojenną. Wszystko na tle zbrojących się po cichu Niemiec i głośno - Rosjan. Oczywiście, można założyć, że na razie wojny nie będzie i oby nigdy nie było. Ale tak słaba militarnie Polska, bezbronna wręcz, to zaproszenie do nieszczęścia.
2. Polityka zagraniczna. Media zachwycają się zgodną współpracą prezydenta z ekipą premiera Tuska. Dobrze, ale w czym jest ta zgoda? Czemu służy? Ośrodek prezydencki pełni dziś na scenie politycznej rolę nieformalnego ambasadora interesów rosyjskich, co zachodni dyplomaci przyznają nieoficjalnie coraz częściej. I nie chodzi już tylko o zakulisowe gry. Główny doradca prezydenta w tych sprawach prof. Roman Kuźniar w każdym możliwym wywiadzie i każdej możliwej kwestii mówi językiem dyplomacji rosyjskiej (np. w sprawie Syrii). Jednocześnie Komorowski gdzie może podkreśla dystans do Stanów Zjednoczonych, a jego "przełomowe" propozycje, jak budowa tarczy antyrakietowej bez Amerykanów, to spełnianie marzeń Moskwy. O porzuceniu innych państw regionu nie wspominając.
3. Tragedia Smoleńska. Od prezydenta, którego poprzednik zginął w Smoleńskim błocie, można by wymagać elementarnego choćby wsparcia dla dochodzenia prawdy. Zamiast tego mamy serię aktów wołających o pomstę do nieba: rozpętanie konfliktu o krzyż smoleński, medialne popędzanie prezydenckiej córki by szybciej się pakowała, pospieszne przejmowanie władzy, sugestie, że ludzie pragnący prawdy to wariaci, wspieranie fałszywych raportów o 10/04/10. I całkowitą bierność np. w kwestii ściągnięcia z Rosji wraku tupolewa, brak inicjatywy by pozyskać pomoc NATO czy USA.
4. Ograniczanie wolności słowa. To z Pałacu prezydenckiego wyszedł skandaliczny projekt ustawy o zgromadzeniach, który poważnie zmniejsza swobodę demonstrowania. Komorowski, człowiek dawnej opozycji, bierze dzisiaj udział w działaniach niszczących polską demokrację. Jego ludzie niszczą telewizję publiczną, dającą szansę na zrównoważenie monopolu stacji komercyjnych, jego ludzie odmawiają koncesji na naziemne nadawanie cyfrowe TV Trwam. A sam Komorowski, wielki demokrata, po prostu boi się rozmowy z dziennikarzami, którzy przed nim nie klęczą (przykładem milczenie na kolejne prośby o wywiad ze strony "Uważam Rze").
5. Polityka gospodarcza i wewnętrzna. Nikt właściwie nie neguje dzisiaj, że państwo oplotła sieć klik i układzików spod znaku PO. Nie ma urzędu i firmy z udziałem publicznych pieniędzy gdzie nie obsadzano by wszystkiego swoimi ludźmi, gdzie by nie chochlowano. To zadusza polską gospodarkę, dławioną podatkami na te i inne przywileje władz, na dziesiątki tysięcy nowych urzędników. Rzekoma "zielona wyspa" to kraj z którego zwiewają milionami młodzi ludzie, wszędzie jest im jak widać lepiej. Tracimy nasz główny, demograficzny, zasób. A Komorowski... zachwala rzeczywistość. I konserwuje postkomunistyczne układy, walczy o przywrócenie wpływów WSI, zaprasza do doradzania Jaruzelskiego. I promuje przyjaciela, największego chama III RP, duchowego synka Urbana, Janusza Palikota. Oto rdzeń prawdziwych zainteresowań obecnego prezydenta. Trudno sądzić, by przez kolejne trzy lata było inaczej. Słaby rząd, słaby prezydent, a Polska? No właśnie. Rachunek za te rządy będzie bardzo słony. Michał Karnowski
prof. Andrzej Nowak: rozkaz numer 00485 - zachowajmy pamięć o największej zbrodni na Polakach
Niewiele pamiętamy. Coraz mniej wiemy o naszej wspólnej historii. Niedawna wypowiedź rzecznika SLD, w której umiejscowił on Powstanie Warszawskie w 1988 roku, nie jest już dzisiaj niczym wyjątkowym - pisze sowietolog, prof. Andrzej Nowak w "Naszym Dzienniku".
- To raczej typowy obraz polskiej świadomości historycznej przeoranej przez maszynerię obojętności i zapomnienia, sprawnie funkcjonującą w III RP. Poza jednym wyjątkiem, który symbolizuje Jedwabne: wytrwała praca najpotężniejszych ośrodków medialnych tej samej III RP, by czas II wojny światowej kojarzył się dzisiejszym Polakom ze wstydem współodpowiedzialności za holokaust ludności żydowskiej. Według profesora Nowaka obowiązkiem Polaków jest podtrzymywanie pamięci nie tylko o takich zdarzeniach jak to w Jedwabnem, ale także wspomnienie Westerplatte, Monte Cassino, Powstania Warszawskiego. Nie tylko bohaterskich walk, ale i cierpień zadanych polskiej wspólnocie w czasie II apokalipsy. Tego miejsca jest już tak mało, że niekiedy nawet obrońcy pamięci o Katyniu traktowani są jako swego rodzaju rywale dla tej grupy, dla której szczególnie bolesna jest pamięć masowych zbrodni nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej w latach 1943-1944, a jedni i drudzy wydają się zabierać przestrzeń publicznej żałoby tym, dla których najważniejsze w oczywisty sposób pozostaje ludobójstwo niemieckie na Polakach i setki jego symboli: Bydgoszcz, Piaśnica, Stutthof, Palmiry, Dachau, Pawiak, Auschwitz... - pisze Nowak Obowiązkiem nie tylko historyka, ale przed wszystkim człowieka, Polaka - patrioty jest, według prof. Andrzeja Nowaka zachowanie pamięci o rozkazie 00485 z 11 sierpnia 1937 r. szefa NKWD Nikołaja Jeżowa na podstawie wydanej dwa dni wcześniejszej decyzji Politbiura Wszechrosyjskiej Komunistycznej Partii (bolszewików). To rozkaz o ludobójstwie Polaków mieszkających w ZSRS. Nie było wcześniej pojedynczego dokumentu, który pociągnąłby za sobą świadomą likwidację tak wielkiej liczby ludzi na podstawie kryterium etnicznego. Jeżow ogłosił walkę z "faszystowsko-powstańczą, szpiegowską, dywersyjną, defetystyczną i terrorystyczną działalnością polskiego wywiadu w ZSRS", jaką rzekomo miała prowadzić gigantyczna siatka Polskiej Organizacji Wojskowej (POW - rozbita już całkowicie na terenie państwa sowieckiego w 1921 r.). Stawiał też jasno zadanie podległym służbom NKWD w całym państwie: "całkowita likwidacja nietkniętego do tej pory, szerokiego, dywersyjno-powstańczego zaplecza POW i podstawowych ludzkich rezerw ["osnownych ljudskich kontingientow"] wywiadu polskiego w ZSRS". Owo "zaplecze" i "podstawowe rezerwy" mogli tworzyć wszyscy, którzy mieli wpisaną do paszportów narodowość polską. Według spisu powszechnego w ZSRS, w 1926 roku było takich osób 782 tysiące. Według następnego spisu, z 1939 roku, liczba Polaków w ZSRS zmniejszyła się do 626 tysięcy. To był właśnie efekt systemu bezprecedensowych prześladowań, jakim poddani zostali w państwie Stalina Polacy. Prof. Andrzej Nowak zaznacza, że o tym skrawku historii w podręcznikach gimnazjalnych nie ma nawet choćby wzmianki. A to przecież największa zbrodnia dokonana na Polakach w minionym stuleciu. Nie ma też w ogóle tego tematu wśród realizowanych przez Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia (finansowane z budżetu państwowego, powołane z inicjatywy premierów Putina i Tuska po spotkaniu w Smoleńsku) problemów badawczych. Marek Jan Chodakiewicz i Nikita Pietrow zwracają uwagę na inny, nie mniej ważny aspekt tej pamięci. "Pamiętając ofiary, czcimy je, a potępiamy katów. Przekazując historię o ofiarach, pomagamy innym dojść z sobą do ładu. Chodzi głównie o post-Sowietów, większość z nich to spadkobiercy ofiar komuny, ale sami o tym nie wiedzą, czy nie chcą wiedzieć. (...) Od siebie dodam ten jeszcze postulat i pytanie, które już od wielu miesięcy powtarzam: Musimy wprowadzić tę trudną pamięć do polskich szkół, do polskich rozmów, do polskich modlitw. Jeśli nie zrobimy tego, trudno będzie od nas - jako politycznej wspólnoty - wymagać szacunku dla innych ofiar
- podsumowuje prof. Nowak.
Czekając na przesłanie Cerkwi i Kościoła: chrześcijaństwo nie może oznaczać naiwności, zgody na manipulację i fałsz Jak wynika z naszej sondy - i nie tylko, także z licznych listów do redakcji - zapowiedziane na 17 sierpnia podpisanie przesłania Cerkwi i polskiego Kościoła do narodów polskiego i rosyjskiego budzi duży niepokój wielu środowisk. W ogromnej większości środowisk bliskich Kościołowi.
Szanując intencje Kościoła, uważam, że decyzja o przygotowaniu i podpisaniu przesłania jest bardzo ryzykowna. Przede wszystkim, dlatego, że współczesna Rosja, stosunki polsko-rosyjskie, Cerkiew prawosławna oraz liczne postaci funkcjonujące na styku Wschód-Watykan to strefa cienia, szara strefa, nasycona aktywnością dawnych i obecnych służb specjalnych. Trudno tu rozróżnić, co jest uczciwą intencją wypływającą z wiary, a co misterną grą służb specjalnych i ich agentury (lub wręcz oficerów kadrowych). Człowiek rozumny wie, że to nie jest dobry grunt na zbyt śmiałe gesty, wymagające wiarygodności i zaufania, wręcz zawierzenia. Tym bardziej, że ta strefa cienia ma swoje źródła w najbardziej szatańskim z totalitaryzmów. Do tego współczesna Rosja to kraj, który swojej historii nic a nic nie przetrawił. To nie są zdenazyfikowane Niemcy z lat 60. Chrześcijańskie wezwanie do miłości bliźniego nie może być odczytywane jako wezwanie do publicznej ślepoty, jako rezygnacja choćby z próby rozeznania, kto jest kim. Przypadek Tomasza Turowskiego pokazuje nam, że nasza ostrożność znajduje twarde potwierdzenia. Jeżeli Kościół polski chciał odpowiedzieć na gest ze strony Patriarchatu Moskiewskiego w postaci wizyty prawosławnych mnichów z klasztoru św. Niła Stołobieńskiego na wyspie Stołobnoje koło Ostaszkowa na Jasnej Górze - mógł odpowiedzieć gestem o podobnej randze. Małymi krokami trzeba iść do przodu. Duże skoki grożą pułapką. Zwłaszcza, że wizyta patriarchy Cyryla zostanie wpisana w polityczne zamówienie na "pojednanie", które - obawiamy się - jest de facto początkiem, albo kolejnym krokiem w kierunku ponownej wasalizacji Polski. "Pojednanie", które próbuje się budować na śmierci śp. Lecha Kaczyńskiego - całkowicie zarzucając przy tym jego wschodnią politykę - politykę solidarności z małymi narodami dawnego imperium. Ale poczekajmy. Ufajmy biskupom, ufajmy, że wiedzą, co robią. Ufajmy w Bożą Opatrzność. W wywiadzie dla KAI arcybiskup Józef Michalik, przewodniczący Episkopatu Polski, ostro, moim zdaniem zbyt ostro, ocenił także wysiłki obozu dążącego do prawdy w sprawie Smoleńska:
Dialog z naszymi Kościołami nie ma nic wspólnego z polityką przeciwników porozumienia i zaczął się znacznie wcześniej niż zaistniała katastrofa pod Smoleńskiem. „Smoleńsk” jest tragedią samą w sobie. Tragedią niezwykle bolesną w wielu wymiarach i dla licznych osób, środowisk i całego narodu. Wydarzenie takiej miary powinno się traktować w kategoriach symbolu a nie w kategoriach politycznego interesu. Co do tego konkretnego pytania: po pierwsze powiedziałbym, że człowiek mądry w takiej sytuacji opiera się na faktach a nie na teoriach, zaś człowiek sumienia rozważa każde słowo i troszczy się, aby nie naruszało prawdy. Żeby o kimkolwiek, największym nawet wrogu, powiedzieć tak mocne słowa, trzeba znać fakty, mieć pewność. Tymczasem tej pewności nie ma. Dlatego ci, którzy posługują się takimi teoriami i hasłami robią sobie i tragedii smoleńskiej największą szkodę! I to trzeba im powiedzieć: robią krzywdę tragedii smoleńskiej, bo na tym etapie trzeba ograniczyć się do poszukiwań i badań. Można mieć postulaty, żądać powołania takich czy innych międzynarodowych komisji i dochodzeń, ale dopóki nie przyniosą one efektów, nie wolno używać zbyt mocnych słów, bo w ten sposób robi się krzywdę prawdzie i w niewłaściwą stronę ukierunkowuje się ból osób oraz myślenie całego społeczeństwa. Trzeba też pamiętać, że w katastrofie smoleńskiej nie zginęli przedstawiciele jednego tylko nurtu politycznego, ale różnych środowisk. Pamięć ofiar Katynia chcieli uczcić wszyscy. W tej sprawie trzeba lać oliwę na wzburzone morze, nie zaś dolewać ją do ognia. Nie zgadzam się stanowczo z głosami, które twierdzą - na razie po cichu - że to cios w plecy obozu prawdy smoleńskiej. Warto wsłuchać się w wezwanie do słownej ostrożności, warto przyjąć je także do siebie. Ale trzeba też powiedzieć, że abp Józef Michalik popełnia jeden, zasadniczy błąd: posługuje się bowiem w sprawie Smoleńska alternatywą "symbol - kategoria politycznego interesu". Smoleńsk nie jest ani jednym, ani drugim. Jest tragedią wciąż niewyjaśnioną, jest także najważniejszym jak dotąd testem dla Polaków w XXI wieku. Smoleńsk jest pytaniem o naszą przyszłość, o naszą małość - lub wielkość. Warto to podkreślić: Smoleńsk nie jest żadnym symbolem - jest rzeczywistością bardziej wszechobecną w Polsce niż się nam wszystkim wydaje. Prawda, pamięć Katynia chcieli uczcić wszyscy. Niestety, nie wszyscy chcą wiedzieć, jak i dlaczego zginął urzędujący prezydent Polski. Chrześcijaństwo nie może oznaczać naiwności, zgody na manipulację i fałsz. Czują to nawet słabo wykształceni katolicy. Dlatego tak wielu z nich popiera starania o prawdę smoleńską. Intuicyjnie wyczuwają, że bez prawdy o Smoleńsku - a tej prawdy nikt nam nie da, jeżeli jej sami nie wyrwiemy - utopimy naszą przyszłość w gęstym bagnie. Bo oni kłamią w twarz, i porzucili prezydenta. I przed, i po 10/04. Owszem, starania o prawdę nie zawsze doskonałe - ale czy mogą być doskonałe działania tej części społeczeństwa, którą de facto wypchnięto na margines, pozbawiając innych niż obywatelskie środków szukania prawdy? Róbmy swoje, i za bardzo się nie dziwmy. W końcu - w pewnym sensie zawsze tak to wyglądało, o czym lepiej niż ja wie starsze pokolenie. Jacek Karnowski
NASZ WYWIAD. Ziemkiewicz: nie chcę 11 listopada świętować z ludźmi, który w mojej ocenie hańbią swoją osobą najwyższe urzędy w państwie wPolityce.pl Stefczyk.info: W wypowiedziach urzędników Pałacu Prezydenckiego oraz samego prezydenta pojawiają się pomysły, by Prezydent RP objął patronatem wszystkie uroczystości Święta Niepodległości, w tym Marsz Niepodległości. Podoba się Panu ten pomysł? Rafał Ziemkiewicz: Prezydent Polski, bez względu na to kto nim jest, z urzędu obejmuje patronat nad oficjalnymi obchodami. Natomiast Marsz Niepodległości jest inicjatywą społeczną. Jest inicjatywą ludzi, którzy uważają, że ta władza nie reprezentuje interesów Narodu polskiego w sposób godny. W związku z tym, podłączanie się czynników oficjalnych do inicjatywy, która z natury swojej jest manifestacją protestu przeciw władzy, jest kompletnym absurdem. To próba pacyfikowania opozycji, likwidowania oburzenia społeczeństwa. Ci, którzy 11 listopada przychodzą nie na oficjalne obchody z udziałem Prezydenta RP i premiera, tylko na Marsz Niepodległości, który jest potępiany przez czynniki oficjalne, na który prorządowe media szczują dziarskich chłopców z Antify i sprowadzają na jego uczestników bandytów z Niemiec, dokonują pewnego wyboru. Oni przychodzą na Marsz właśnie dlatego, że tam nie ma pana Tuska i pana Komorowskiego. Jeśli oni przyjdą na Marsz Niepodległości, to ja z tymi ludźmi idziemy gdzie indziej.
Dlaczego? Nie chcę 11 listopada świętować z ludźmi, który w mojej ocenie hańbią swoją osobą najwyższe urzędy w państwie, które powierzyła im otumaniona większość społeczeństwa.
Łatwo z Pana zrobić człowieka jątrzącego. Prezydent zaprasza pod swoje skrzydła, proponuje jedność, a Pan odrzuca taką propozycję... Jedność jest dobra, gdy wyznajemy wspólne wartości. W moim przekonaniu ludzie, którzy obecnie rządzą, są tak daleko od tych wartości, z którymi się identyfikują twórczy Marszu Niepodległości, że próby tworzenia jedności na siłę są absolutnie bezsensowne. Jeśli czynniki oficjalne chcą przekonać do siebie ludzi, którzy myślą tak, to władza powinna zrobić coś dobrego dla Polski i starać się prowadzić dialog z ludźmi takimi, jak ja. Być może wtedy okaże się, że za jakiś czas ocenię, że pan Komorowski dobrze sprawuje urząd. Wtedy być może będę miał ochotę z nich świętować 11 listopada. Teraz nie wyobrażam sobie wspólnych obchodów. Jeśli prezydent chce przyjść na Marsz, mnie tam nie będzie.
Czy święta państwowe to w ogóle dobre miejsce na manifestacje polityczne? Debata w mediach związana z buczeniem w czasie obchodów 1 sierpnia wciąż trwa Gdy władza zawłaszczyła wszystkie media masowe, gdy zniszczono wszelkie kanały komunikacji, gdy demonstruje się lekceważenie ogromnej części polskiego społeczeństwa, ludzie nie mają innego sposobu zamanifestowania swojej niezgody na to, co się dzieje. Ta władza jest silnie dotknięta arogancją. Dowodem tego jest choćby ustawa o zgromadzeniach publicznych czy lekceważenie głosu społeczeństwa ws. zmian wieku emerytalnego. W obu wypadkach doszło do zlekceważenia konsultacji społecznych, do bojkotu wszelkich głosów przeciwnych. Działano na zasadzie: mamy większość w parlamencie, mamy prezydenta, więc mniejszość może nas pocałować w d... Władza prowokuje. Ludzie, którzy przychodzą czcić patriotyczne rocznice, nie mają innej możliwości pokazania co myślą o tej władzy. Taki sam mechanizm zachodził w PRL. Wtedy władza była równie arogancka. Rozmawiał saż