Czarnecki: Co nie udało się Bundeswehrze, uda się Bundesbankowi XXI wiek będzie stał pod znakiem powrotu Niemiec do roli głównego rozgrywającego. Inaczej jednak niż za czasów Hitlera, teraz to odbywa się za kupowaną zgodą Europy – mówi eurodeputowany Ryszard Czarnecki.
Czy wizja polityki zagranicznej, pomysł Lecha Kaczyńskiego na geopolityczne usytuowanie Polski w świecie, są jeszcze aktualne? Czy dynamicznie zmieniająca się rzeczywistość nie sprawiła, że przynajmniej część z jej założeń jest już nie do zrealizowania? Jeśli chodzi o jej aktualność, to po trzykroć TAK. Tak, jeśli chodzi o zasady, tak jeśli chodzi o uznanie, że w dobie integracji europejskiej, globalizacji, w dobie koniecznej współpracy w UE i NATO czy ONZ, interes państwa narodowego jest drogowskazem rozsądnej polityki. I w takim rozumieniu spuścizna Lecha Kaczyńskiego jest absolutnie aktualna, a nawet konieczna.
Ale sytuacja jest o wiele trudniejsza, niż rok czy dwa lata temu… Nie ma wątpliwości, że sytuacja jest inna. Ameryka jest inną Ameryką niż jeszcze za czasów większej części prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Na naszych oczach zmienia się układ geopolityczny, spada rola Europy, i to nie tylko w wymiarze demograficznym, ale również politycznym. Nie widać, by Traktat Lizboński wzmocnił Unię Europejską na zewnątrz. Ten dokument nie zagwarantował siły Europie, ale nawet ją osłabił, choćby przez żenujące spory kompetencyjne. Inne są też priorytety Stanów Zjednoczonych, które dogadują się z Rosją ponad naszymi głowami. A Rosja zaczyna coraz mocniej odzyskiwać wpływy już nie tylko w krajach dawnego Związku Sowieckiego, ale również tzw. bliskiej zagranicy czyli w krajach nowej Unii. Amerykanie pozwalają na to w zamian za wstrzymanie poparcia rosyjskiego dla Iranu czy Hamasu.
Słowem warunki działania są dużo gorsze, ale z całą pewnością drogowskaz powinien zostać ten sam. Interes państwa narodowego powinien być głównym punktem odniesienia dla Polski, czy dla XXI-wiecznej Europy. To prawda, ale zmiana warunków gry oznacza, że dla Polski pozostaje mniej miejsca na szachownicy politycznej. Śp. Lech Kaczyński chciał, by Polska była – tak w Europie Środkowej, jak i Wschodniej – swoistym przywódcą. I choć w Europie Środkowej są ku temu warunki, bowiem i na Węgrzech, i na Słowacji, i w Czechach rządzi prawica, to już w Europie Wschodniej wpływy odzyskuje Rosja. A mówię nie tylko o Ukrainie, ale także o państwach nadbałtyckich.
Gdzie zatem Polska ma swoją strategię budować, skoro jest coraz bardziej wciśnięta między Niemcy a Rosję? Trudno się nie zgodzić z taką „fotografią rzeczywistości”. Ale chciałbym zwrócić uwagę na to, że w polityce międzynarodowej są czynniki subiektywne i obiektywne. Obiektywne to choćby wygrana republikanów w Stanach Zjednoczonych. Możemy za to trzymać kciuki, ale nasz wpływ na to jest – powiedzmy sobie szczerze – nieznaczny. Mamy jednak wpływ na to, i to pozostając w sferze obiektywnej, co dzieje się w trzech obszarach. Po pierwsze w grupie wyszehradzkiej; po drugie w relacjach Polski z krajami bałtyckimi; i po trzecie w relacjach Polski i naszego regionu Europy z południowym Kaukazem.
Zacznijmy od grupy wyszehradzkiej, w której – jak już mówiłem – mamy obecnie idealną sytuację, bowiem wszędzie rządzi prawica, która otwarcie mówi, że liczy na wsparcie Polski, bowiem bez nas nie da się budować silnej strategii wobec państw starej Unii. Grupa Wyszehradzka powinna być dla nas niezwykle ważnym punktem odniesienia, bowiem kraje, które ją tworzą, wyszły z dziecięcej choroby głupiego klientyzmu wobec wielkich potęg. I dotyczy to zarówno Węgier, jak i Czech czy Słowacji, które coraz częściej otwarcie mówią o tym, że trzeba bronić własnego interesu narodowego. Ale niestety nasz rząd nie wykorzystuje tej sytuacji, a nawet szkodzi naszej współpracy. W ostatnich dniach marszałek Sejmu, nie prowokowany, bez najmniejszej potrzeby, zaatakował węgierski rząd za ustawę medialną. I choć jest to przede wszystkim przykład politycznej głupoty, to Węgrzy odbierają to jako dowód na kontynuowanie polskiej polityki wrogości wobec Węgier.
Dlaczego? Bo lider tej samej ekipy Donald Tusk półtora roku temu, też bez wyraźnej potrzeby, tylko po to, by podlizać się mocarstwom europejskim, niebywale spektakularnie, na oczach ośmiu premierów krajów nowej Unii, upokorzył poprzedniego premiera Węgier, odrzucając jego propozycję, by udzielić jego krajowi i całej nowej Unii dużej pomocy finansowej. Ta propozycja i tak nie miała szans powodzenia, ale… był to przykład tego, że obecna ekipa nie chce, by punktem odniesienia politycznego był interes grupy wyszehradzkiej, a chce, by punktem odniesienia był w pierwszym rzędzie Berlin, a w drugim Paryż. Działanie to zostało uznane, także przez ówczesną opozycję węgierską, za akt wrogości wobec Budapesztu. A dalszym ciągiem tej polityki jest obecna wypowiedź marszałka Schetyny, która skądinąd jest, być może, elementem wewnętrznych rozgrywek w PO i chęci utrudnienia Tuskowi życia.
Może chodzi o to, by prowadzić politykę dogadywania się z wielkimi?Trzeba oczywiście dogadywać się z Niemcami, ale nie można składać na ołtarzu dobrych stosunków z Berlinem relacji dwustronnych z np. Czechami, Węgrami czy Słowakami. Szczególnie, gdy – jak to miało miejsce ostatnio – Czesi walczą o to, by nie zmieniać Traktatu Lizbońskiego, a my się od nich odcinamy. Koszty zaś tej polityki poniosą polscy podatnicy, którzy na skutek nowelizacji traktatu będą opłacali rozwiązywanie problemów Irlandii, Portugalii i Hiszpanii.
A co z krajami nadbałtyckimi? Trzeba sobie powiedzieć zupełnie jasno, że na Litwie nastąpiła – z naszej perspektywy – ogromna zmiana. Propolskiego prezydenta Adamkusa zastąpiła zdecydowanie bardziej prorosyjska prezydent Grybauskaite. A to oznacza, że nasza sytuacja jest trudniejsza…
… ale trzeba powiedzieć, że i my sytuacji nie ułatwiamy. Jak rozmawia się z politykami czy dziennikarzami litewskimi, to mają oni wrażenie, że ten rząd zdecydowanie zostawił ich na pastwę Rosji. Niedopuszczalna jest także sytuacja, gdy jedyną kwestią, w której minister Sikorski broni interesu narodowego, jest sytuacja Polaków na Litwie, podczas gdy w innych sprawach MSZ jest dużo bardziej kosmopolityczny. Takie zachowanie wywołuje wrażenie, że Litwa jest traktowana jako mało ważny kraj, z którym można prowadzić politykę o tym samym natężeniu, co z jakimś krajem położonym na peryferiach Europy, a nie jak z naszym bezpośrednim sąsiadem. A swoją drogą trochę późno szef polskiego MSZ zauważył problemy litewskich Polaków...
Ale Litwa to nie jedyny problem. Rosja odzyskuje też wpływy na Łotwie, gdzie podczas ostatnich wyborów około 25 procent zdobyła partia jednoznacznie prorosyjska. Bardzo charakterystyczny jest przykład Parlamentu Europejskiego. Poprzednio Łotysze mieli dziewięciu europosłów, w tym jedną Rosjankę, teraz mają ośmiu, w tym trzech przedstawicieli mniejszości rosyjskiej - to efekt Traktatu Lizbońskiego. I to najlepiej pokazuje, jak bardzo wahadło przesunęło się w tym kraju w kierunku Rosji. Ale te właśnie zmiany unaoczniają, że potrzebna jest aktywna polityka w przestrzeni Europy Środkowej i Wschodniej. Taka, jaką proponował Lech Kaczyński. Dla niej nie ma zwyczajnie alternatywy! Podobnie jak nie ma alternatywy dla polityki polskiej na terenie Kaukazu, której ani prezydent Bronisław Komorowski, ani Radosław Sikorski kompletnie nie czują. Skutej jest zaś taki, że Azerbejdżan, który jeszcze całkiem niedawno próbował spoglądać w stronę Zachodu, UE, Stanów Zjednoczonych (choć także Turcji i Iranu) – teraz zaczyna się stroić w piórka kraju niezaangażowanego, spoglądającego również w kierunku Rosji. Dlaczego? Bowiem ma poczucie zdrady przez Zachód, w tym także przez obecną Polskę.
Można odnieść wrażenie, że Polska w ogóle wycofała się z aktywnej polityki międzynarodowej… … też mam poczucie głębokiego regresu polskiego zaangażowania. Jeszcze kilkanaście miesięcy temu Polska bywała rozgrywającym w polityce. I czasem dokonywało się to nawet ponad nasze realne możliwości, ponad nasze szable. Ale byliśmy wtedy w stanie nosić zbroję o wiele na nas za dużą i walczyć w niej - mówiąc słowami piosenki Kaczmarskiego i Gintrowskiego. Obecny polski rząd i prezydent ubrali nas w zbroję zdecydowanie za ciasną, idąc w kierunku minimalizmu narodowego. I to jest poważny grzech tej władzy.
Rosja odzyskuje wpływy na Zachodzie, ale też trudno nie dostrzec, że systematycznie je traci na Wschodzie. Syberia jest stopniowo kolonizowana przez chińskich robotników. Kobiety, którym brakuje mężczyzn, chętnie się wiążą z Chińczykami. I wszyscy mają świadomość, że sytuacji, w której po jednej stronie granicy jest ponad miliard ludzi, a po drugiej kilkanaście milionów, długo nie da się utrzymać. Pytanie zatem, czy podziwiana przez nas za skuteczność Rosja nie jest trochę kolosem na glinianych nogach? Z takim opisem rzeczywistości całkowicie się zgadzam. Ale to nas może jedynie martwić. Natura nie znosi bowiem próżni. Rosja zatem przegrywając Syberię czy wpływy na szereg krajów, które wcześniej były od niej zależne w Azji, jednocześnie idzie w kierunku, który jest dla niej łatwiejszy, gdzie znajduje miękkie podbrzusze. I nie ma co ukrywać, że tym kierunkiem jest Europa. Co gorsza przywódcy Rosji dostali na ekspansję w tym kierunku zgodę Baracka Husseina Obamy. Słowem, choć ma Pan rację, że Rosja słabnie na Syberii i w Azji, to trzeba mieć świadomość, że to tym gorzej dla nas.
Rosja ma jednak także problem bardziej wewnętrzny, czyli problem islamu. Dotyczy to głównie Kaukazu, gdzie islam zawsze był nośnikiem aspiracji wolnościowych, a w tej chwili jest czynnikiem, który pozwala na budowanie zgody na pewne działania służb czy budzi poczucie zagrożenia wśród ludności rosyjskiej, ale z drugiej strony zdecydowanie to państwo rozsadza. Jest to niewątpliwie problem Rosji, podobnie jak całego świata. Ale trzeba zauważyć, że Rosja przegrywając z muzułmanami w sensie kulturowym czy demograficznym, jednocześnie w wymiarze bieżącym potrafi dobrze sprzedać zagrożenie islamskie. To jest przecież główna płaszczyzna porozumienia z Ameryką George’a W. Busha. Dzięki zbudowaniu wrażenia, że walka ludów Kaukazu o niepodległość jest zwyczajnym terroryzmem islamskim, udało się otworzyć drzwi do współpracy z Waszyngtonem. Rosjanie przekonali tamtejszą administrację, że problemy z terroryzmem islamskim są im wspólne. I tak w zasadzie zostało.
Zgoda. Rosja bardzo sprawnie sprzedaje te sprawy piarowo, ale Rosja do tej pory miała do czynienia w swoich granicach z soft-islamem, a wpychając Kaukaz i swoich muzułmanów w przestrzeń terroryzmu ona ich zdecydowanie radykalizuje. Oni teraz otrzymują pomoc od fundamentalistów islamskich, głównie od wahabitów. Efekt może zaś być taki jak w Bośnii, gdzie łagodny islam zamienił się w pełni w radykalną jego wersję. Rosja to sprawnie rozgrywa tylko w krótkiej perspektywie. W długiej, trudno się nie zgodzić, że islam – i to częściowo wzmocniony działaniami samej Rosji – będzie dla niej jednym z głównych wyzwań w przyszłości (ale to nie może usprawiedliwiać działań Moskwy w sprawie Czeczenii). I trzeba powiedzieć jasno, że Rosja nie ma pomysłu, jak sobie z tym wyzwaniem poradzić. Ale samokrytycznie powiedzmy, że i my w Europie nie mamy takiej wizji. Przecież w Europie elity polityczne Zachodu są coraz bardziej zakładnikami mniejszości muzułmańskiej. Przewodniczącą Partii Konserwatywnej w Wielkiej Brytanii jest muzułmanka, wprawdzie zlaicyzowana, ale jednak. Wśród 25 członków delegacji Torysów w parlamencie europejskim jest trzech muzułmanów. I oni nie tylko są obrońcami mniejszości muzułmańskiej, ale część z nich bardzo nerwowo reaguje, gdy Parlament Europejski zwraca uwagę Pakistanowi. Co to oznacza? Otóż tyle, że oni nie walczą tylko o prawa muzułmanów w swoim kraju, ale także o interesy międzynarodowe państw islamskich. I to zaczyna wpływać na politykę krajów europejskich. We Francji coraz więcej muzułmanów zasiada w rządzie i stopniowo zmienia się też na coraz bardziej sceptyczne nastawienie wobec Izraela. W Holandii ludzie ostrzegający przed islamem są marginalizowani. A burmistrzem Rotterdamu już jest muzułmanin.
Muzułmanie nigdy nie ukrywali, że ich religijnym celem jest poddanie całej ziemi Allahowi, uczynienie z niej Domu Islamu. Dlaczego w Europie, tylko dlatego, że ona się zlaicyzowała, mieliby rezygnować ze swoich planów? Nie dziwmy się muzułmanom, dziwmy się elitom Zachodu, które są pasywne, chowają głowę w piasek przed problemem islamu, który jest problemem numer jeden na Zachodzie. Sytuacja, w której Zachód się rozbraja, stawiając na permisywizm, stawiając na „róbta, co chceta” w wymiarze paneuropejskim, odbiera szansę młodemu człowiekowi z rodziny arabskiej utożsamienia się z Europą. Z jednej strony ma on bowiem absolutny liberalizm, libertynizm i konsumpcjonizm, a z drugiej odkrywa system wartości jego rodziców czy dziadków. I w tym momencie Europa przestaje być atrakcyjna, bo oferuje jedynie konsumcję.
A może zwyczajnie trzeba przestać mówić już o Europie, a zacząć mówić o Europach? Jak spoglądam na obecność muzułmanów w Europie to mam wrażenie, że trzeba już mówić o swoistym trialogu. Mamy tu rozmowę muzułmanów, postoświeceniową i nihilistyczną Europę i to, co pozostało z Europy chrześcijańskiej. I być może konserwatyści i chrześcijanie powinni sobie powiedzieć absolutnie wprost, że nie toczą wojny na jeden front, ale na dwa. Nie walczymy tylko z islamem, ale i z europejskim nihilizmem. Ten trójkąt jest niestety trójkątem bermudzkim. Ale oczywiście współpraca z islamem jest niekiedy konieczna. Na konferencjach demograficznych bywa, że życie poczęte jest bronione wspólnie przez chrześcijan, Żydów i muzułmanów. Ale jednak nie sposób zapomnieć, że współczesny islam nie jest obrońcą życia, ale jego wyznawcy życie – zwłaszcza chrześcijanom – odbierają. W tej chwili bycie chrześcijaninem w wielu krajach muzułmańskich może grozić śmiercią, a w krajach europejskich czasem uniemożliwia to karierę, lub naraża na szyderstwa.
Ale czy z tego dylematu jest wyjście? Bo przecież niezależnie od obecnych decyzji islamska mniejszość, która stopniowo może – tylko dzięki ekspansji demograficznej – stawać się większością, już w Europie jest. I trudno sobie wyobrazić deportację tych ludzi, szczególnie, że po takim działaniu powstałaby dziura demograficzna, której nie byłoby czym zapełnić. Europa płaci ogromną cenę za liberalną, bezrozumną politykę imigracyjną. Jest ona obecnie modyfikowana…
… ale już jest za późno, bo ci ludzie tutaj są… … lepiej późno, niż później. Z całą pewnością są to działania spóźnione, a ich jedynym celem jest opóźnienie, odsunięcie w czasie – o kadencję, dwie-, trzy- czy cztery-, muzułmańskiego potopu politycznego. We Francji i Wielkiej Brytanii coraz więcej muzułmanów prowadzi dzienniki telewizyjne czy robi kariery medialno-polityczne. Na razie są to ludzie zeuropeizowani i nie negują otwarcie europejskiego systemu wartości. Ale ich dzieci i wnuki mogą go negować, bo nie będą chciały być kwiatkami do kożucha, ale realnie rządzić.
I co wtedy? Patrzmy na to, co dzieje się w Europie teraz. To jest przykład tego, jak można zmieniać politykę w znaczeniu kulturowym. Białe, protestanckie kulturowo społeczeństwo jest rządzone przez Baracka Obamę. A nadzieją Ameryki są Latynosi. Oni bowiem są nosicielami realnej kultury.
Ale my nie mamy w Europie Latynosów, ale muzułmanów… Trzeba zatem zacząć prowadzić politykę imigracyjną, która będzie uprzywilejowywać po pierwsze ludzi z dawnego Związku Sowieckiego, którzy są w sensie kulturowym Europejczykami, a po drugie Azjatów, którzy nie mają w sobie płomienia rewolucji i nie chcą zbawiać świata na sposób buddyjski, konfucjański, którzy wprawdzie tworzą getta, przejmują wpływy finansowe, ale jednocześnie nie próbują ingerować w system wartości i korzeni chrześcijańskich.
A co z tymi muzułmanami, którzy już tu są? Jaką politykę prowadzić wobec nich, by doprowadzić do ich asymilacji? Na razie nie ma takiej polityki, która byłaby skuteczna… Systemy imigracyjne się nie sprawdziły, bo cały czas chowano głowy w piasek. Uznawano, że jeśli dopuścimy wskazanych przez nas muzułmanów do biznesu, mediów, polityki – to aspiracje muzułmańskie zostaną zaspokojone. A tak nie będzie, bowiem do tych sfer dopuszcza się tych, którzy są w miarę strawni dla Europy. Muzułmanie niezadowoleni, odrzucający nihilizm Zachodu są na marginesie i często zaczynają pragnąć zniszczenia naszej cywilizacji. Co zatem trzeba zrobić? Być może konieczny jest system kwotowy, w którym będziemy oddawać realnym, a nie wybranym przez nas muzułmanom, odpowiednią do ich liczebności reprezentację we władzy i życiu państw. Na najbliższych kilkadziesiąt lat da to możliwość zbudowania pokoju społecznego. A na razie to my jesteśmy większością!
A może trzeba choć spróbować dokonać chrystianizacji europejskich muzułmanów. Magdi Allam wprost stwierdza, że jest to jedyna droga skutecznej europeizacji ludności islamskiej… Bardzo dobra idea, ale wydaje mi się, że niestety bardzo mało skuteczna, bowiem dotyczyć będzie tylko niedużego procentu społeczności muzułmańskiej. A do tego trudno nie dostrzec, że Kościół, że chrześcijanie stracili ostatnio dynamizm. Kto zaś nie idzie naprzód, ten się cofa. Gdyby Kościół był mocniejszy, gdyby chrześcijanie byli odważniejsi, być może muzułmanie nie wchodziliby w nas jak nóż w masło.
Przejdźmy do Stanów Zjednoczonych i Europy. Kilka lat temu rozmawiałem z pewnym politykiem i analitykiem sytuacji międzynarodowej. I on już wtedy podkreślał, że jeśli Stany Zjednoczone wycofają się militarnie z Europy, będzie to oznaczało koniec status quo i możliwość nowych ogromnych konfliktów w ciągu piętnastu-dwudziestu lat. Imperializmy niemiecki i rosyjski muszą go bowiem rozsadzić. Czy stopniowa utrata zainteresowania Europą przez Stany Zjednoczone oznacza, że powinniśmy już zacząć się obawiać krachu systemu, który zapewnia nam pokój? I tak i nie. Przekroczony został wprawdzie Rubikon, i władzę w Ameryce przejęła ekipa, która Europy nie rozumie, nie czuje, nie chce rozumieć i czuć, która zachowuje się wobec Europy dużo bardziej arogancko niż „kowboj z Teksasu” George W. Bush. To właśnie ta ekipa zdecydowała się na ustępstwa wobec Rosji, i ona przeniosła priorytety polityki amerykańskiej w rejon Azji. To wszystko otwiera drogę do powrotu doktryny izolacji Stanów Zjednoczonych wobec problemów Europy. Ale z drugiej strony mamy do czynienia z tendencjami, które dają nadzieję. Przykładem jest lobby zbrojeniowe, które ostatnio poparło Obamę i teraz wymaga od niego przynajmniej zachowania obecności w Europie. Nie bez znaczenia jest również to, że Ameryka tracąc wpływy w Azji czy Afryce musi być gdzieś obecna. I taką przestrzenią będzie dla niej Europa. Można to nazwać sojuszem słabnących, bo słabnie i Ameryka i Europa. To je do siebie zbliża. Widać zresztą już stopniowe słabnięcie fobii antyamerykańskich na Starym Kontynencie. Wynika to nie tylko z tego, że prezydentem jest Obama, ale również z uświadamiania sobie, że coraz słabsza Europa musi się na kimś opierać.
A czy Europa, w takiej formie, jaką znamy, ma szansę na przetrwanie kataklizmów katastrof finansowych? Czy kryzys nie rozwali strefy Euro? I czy to, co ukształtował Traktat Lizboński, ma przyszłość?
Unia Europejska już jest inna, niż dwa, trzy lata temu. Tamto już nie wróci. Polityka unijna jest renacjonalizowana, staje się coraz bardziej spółką, w której poszczególni akcjonariusze gdy dają, to wymagają. Nie ma już miejsca na charytatywne ustępstwa. A ci, którzy najwięcej wkładają, chcą też mieć najwięcej do powiedzenia. Tak jest z Niemcami, które juz zresztą mają najwieksze wpływy. Podobne powody stoją za wzrostem znaczenia Holandii czy Szwecji, a także osłabienia Hiszpanii czy Portugalii. Kryzys sprawił więc, że UE przestało być tym, czym było. Ona będzie istniała, pytanie jak długo, ale w innym kształcie, który teraz się wyłania. I nie jest to wcale proces tak bardzo negatywny. Wreszcie bowiem zaczyna się mówić otwartym tekstem o interesach i nie jest to przesłaniane, jak wcześniej, takim euro-speakiem. Niemcy pomagają Grecji, ale otwarcie już mówią, że chcą ją opanować gospodarczo. I wszyscy w Europie zaczynają to rozumieć, poza lokatorami polskiego MSZ.
Dla Polski jest to jednak bardzo niebezpieczne, oznacza bowiem powrót do imperialnej, znanej sprzed pierwszej i sprzed drugiej wojny światowej, polityki niemieckiej. Pewnie, ale to trochę tak, jakby powiedzieć: „źle, że drapieżniki polują”. Pewnie, że źle, ale taka jest ich natura.
Zgoda. Ale ja nie mówię o kwestiach moralnych, tylko diagnozuję polską sytuację. To źle, bo w sytuacji, gdy dokonuje się renacjonalizacja Unii Europejskiej, my mamy rząd, który wciąż zachowuje się, jakby tej renacjonalizacji nie było. Mamy sytuację, w której w czasie kryzysu kolejne gospodarki są przejmowane przez Niemcy, a skutek może być taki, że to, co nie udało się poprzednikom, czyli stworzenie niemieckiej Europy, to może się udać obecnie. Tyle, że innymi środkami. Mówiąc metaforycznie, to, co nie udało się Bundeswehrze, uda się Bundesbankowi. Ale zamiast narzekać, że złodziej kradnie, starajmy się złodzieja ograniczyć. To oczywiście przenośnia, nie uważam bowiem Niemiec za państwo złodziejskie. Jedno jest jednak pewne. Po latach przegryzania się, udawania, że RFN jest średnim państwem bez ambicji, teraz Niemcy zrzucają okowy i zaczynają otwarcie mówić, że są najważniejszym państwem w Europie. W ramach zaś pewnego gorsetu proceduralnego zaczynają osiągać wszystko, co jest dla nich ważne. Jedyna rzecza, która się jeszcze Berlinowi nie udała, to uzyskanie stałego miejsca w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Polityka niemiecka jest, i patrzę na to z podziwem, bardzo dalekowzroczna, mądra i skuteczna. A w efekcie Unia Europejska staje się coraz bardziej niemiecka. XXI wiek będzie pod znakiem powrotu Niemiec do roli głównego rozgrywającego. Inaczej jednak niż za czasów Hitlera, teraz to odbywa się za kupowaną zgodą Europy, i dzięki temu może być o wiele bardziej skuteczne.
Jaką zatem strategię polityczną powinna przyjąć Polska? Trzeba sobie powiedzieć absolutnie otwarcie, że jesteśmy obecnie w fazie największej dekoniunktury międzynarodowej od dwudziestu lat. Trzeba uświadomić sobie, że – by posłużyć się językiem piłkarskim – do niedawna Polska grała na boisku, gdzie miała przewagę po wyrzuceniu jednego z przeciwników, a do tego sędzia był neutralny. Teraz gramy w dziewiątkę przeciw jedenastce a sędzia sędziuję na korzyść rywali. Ale przecież nie oznacza to, że mamy się na boisku położyć. Powinniśmy robić swoje!
Jak? Za pomocą bardzo aktywnej polityki regionalnej. Jeśli jeszcze dzisiaj, mimo grzechów zaniedbania rządu Donalda Tuska, Węgry czy Czechy widzą w nas nadzieję na strategicznego partnera, to z tego potencjału trzeba korzystać. Wróćmy więc do współpracy w realnej strukturze, jaką jest Grupa Wyszehradzka, zamiast w Trójkącie Weimarskim, który jest fasadą wykorzystywaną głównie przez Niemcy i Francję. Drugą bardzo ważną sferą jest odnawianie i budowanie współpracy z krajami bałtyckimi. A trzecią budowanie współpracy z krajami dawnego ZSRR, w ramach Partnerstwa Wschodniego, obejmującego Ukrainę, Białoruś, Mołdowę, Gruzję, Armenię i Azerbejdżan.
A co z Unią Europejską? Musimy zastosować system ruchomych sojuszy. Polska nie może mieć trwałych sojuszników ani wrogów, ma mieć wyłącznie stałe interesy - by strawestować powiedzenie Lorda Palmerstona, czasem niesłusznie przypisywane Churchillowi. Niemcy mogą być naszym partnerem w sprawie polityki wschodniej, z Wielką Brytanią będziemy się spierać o budżet, ale współpracować w sprawie budowania Europy narodów; a z Hiszpanią czy Portugalią będziemy wspólnie walczyć o jak największe fundusze kohezyjne.
A co z – tak ważną dotąd – współpracą ze Stanami Zjednoczonymi? Mimo wyraźnej dekoniunktury nie należy reagować bezsensowną wrogością. Dla nas konieczna jest współpraca z Waszyngtonem, i to także w wymiarze wojskowym. Dla Polski fundament polityki to „balance of power” w Europie, i dlatego bronię obecności Polaków na misjach wojskowych. Trzeba wiedzieć, że nawet w czasach dekoniunktury można robić swoje i czekać na lepszy moment. A przecież w Stanach demografia działa na naszą korzyść. Demograficznie rozwijają się błyskawicznie te stany, które głosują na republikanów. To się łączy z przyrostem głosów elektorskich w następnych wyborach prezydenckich. I daje możliwość wygrania republikanom. Gdyby zaś jeszcze w obozie republikańskim zwyciężyła tendencja reprezentowana przez Johna McCaina sceptycyzmu wobec Rosji, którą dobitnie zaprezentował on w ostatnich tygodniach, to dawałoby to ogromne szanse na zmianę polityki amerykańskiej wobec Moskwy.
Republikanie też się jednak zmieniają. Wielu z liderów opinii republikańskiej to już są schrystianizowani Hindusi czy Azjaci. A to oznacza, że Europa nie musi być wcale w kręgu ich zainteresowań. Ale każda władza, i to też jest nasza nadzieja, musi pokazać, że jest inna od poprzedników. Obama jest tak dramatycznie zły w relacjach z Europą, a zwłaszcza z Europą Środkowo-Wschodnią, szczególnie z Polską, że republikanie będą zmuszeni do zmiany tej polityki. A każda zmiana będzie korzystna dla Polski. Rozmawiał Tomasz P. Terlikowski
Terlikowski: Coraz więcej mgły wokół Smoleńska Nic się nie zmienia. Informacje (a często dezinformacje) o Smoleńsku są nam dawkowane tak, byśmy nie mogli wyciągnąć z nich jakichkolwiek wniosków. Te same osoby jednego dnia mówią jedno, by drugiego wszystko odwrócić do góry nogami. A zyskują na tym tylko Rosjanie, którzy mogą dzięki temu grać na różne fronty, i którzy świetnie czują się w informacyjnej mgle. Kolejne dni przynoszą kolejne rewelacje. A to prezydent oznajmi, że całą winę za katastrofę można zrzucić na stronę polską. Innym razem premier będzie przekonywał, że oto teraz (rychło w czas) on postawi się Rosjanom. Od czasu do czasu jakiś ekspert wspomni o możliwości współwiny za wszystko kontrolerów (ale i tak podkreśli, że większą ponoszą sami polscy piloci lub ci, którzy ich do lądowania zmusili). Do chaosu informacyjnego od czasu do czasu swoją cegiełkę dołoży też płk Edmund Klich. I tak też jest tym razem. Nasz „akredytowany” postanowił dorzucić kilka informacji o roli kontrolerów w tym wydarzeniu. I dowiedzieliśmy się (albo się i nie dowiedzieliśmy), że kontrolerzy przez ostatni kilometr nie widzieli TU 154 na radarach i kierowali nim na ślepo. Zakwestionowane zostały też informacje o widoczności na wieży, co poddaje w wątpliwość wszystkie zeznania kontrolerów. Jeśli ta wypowiedź byłaby prawdziwa – to nie ulega już wątpliwości, że winę za katastrofę ponoszą Rosjanie. Nie wolno im było kierować samolotem na ślepo, bez wskazań radarów. I tyle.
Ale mnie dręczy pytanie: czy rzeczywiście te kolejne wypowiedzi są realnymi informacjami czy też medialnoinformacyjną mgłą, która ma zaciemnić obraz rzeczywistości i chronić rzeczywistych odpowiedzialnych? Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Ale jedno nie ulega dla mnie wątpliwości. Od samego początku Rosjanie robili wszystko, by wprowadzić do obiegu masę fałszywych informacji, by zaciemnić obraz sytuacji. A Polacy – eksperci, dziennikarze, politycy i rządzący nami – robili wszystko, by ich w tym wspomóc. Słowem razem wytwarzano mgłę, dzięki której ustalenie prawdziwych przyczyn katastrofy nigdy nie będzie możliwe, a przynajmniej znacząco utrudnione. Jeśli do tego dodać niszczenie dowodów – to obraz rzeczywistości staje się pełny. Ta konstatacja wcale nie musi jednak oznaczać, że w Smoleńsku doszło do zamachu (choć takiej możliwości nie należy wykluczać). Możliwe są także inne scenariusze, dla których Rosjanom konieczna jest tak mocna mgła.
1. Pierwszym z nich jest uniemożliwienie ustalenia jakichkolwiek odpowiedzialnych po stronie rosyjskiej. Przy takim chaosie informacyjnym, a także przy filorosyjskości znacznej części polskich mediów, każde ustalenia prokuratury rosyjskiej będą traktowane na poważnie. A jako że prezydent Bronisław Komorowski już znalazł winnych, i to bynajmniej nie po stronie rosyjskiej, to łatwo i przyjemnie rozliczy się tę katastrofę.
2. Za katastrofą nie stoją Rosjanie, ale zależy im na tym, żeby ich sąsiedzi mieli poważne podejrzenia, że takie działania mogą być przez ich sąsiada przeprowadzane. Oczywiście nie chodzi o jakieś dowody, ale o klimat obawy, w którym Rosjanie poruszają się świetnie. Ten klimat jest już zresztą obecny. Aleksander Łukaszenka po Smoleńsku mocno zwiększył swoją obstawę. I jakoś nie wierzę, by obawiał się Polski czy Unii Europejskiej.
3. Rosjanie mają coś do ukrycia. A nie ma lepszej metody na ukrywanie prawdy niż przykrycie jej gęstą informacyjną mgłą.
4. I wreszcie powód ostatni (do pogodzenia, a nawet połączenia z pozostałymi). Dzięki skutecznej dezinformacji oraz dzięki korzystaniu z agentów wpływu i pudeł rezonansowych (oj, warto czytać „Montaż” Wołkowa!) można skutecznie skłócić wewnętrznie Polaków i grać dalej konfliktami wewnętrznymi, tak jak grano nimi przed rocznicą Katynia. Jedno jednak można powiedzieć z całą pewnością. Takie wytwarzanie mgły byłoby o wiele trudniejsze, gdybyśmy mieli silne państwo (a nie takie, które oddaje śledztwo Rosjanom i to bez najmniejszego wahania), i gdybyśmy mieli rzeczywiście niezależne, wolne i silne media (a nie takie, które zadowalają się rolą – w najlepszym razie – stojaka do mikrofonu, a w najgorszym – przekaziciela opinii z zagranicy). Tyle z bolesną ostrością uświadamiają nam dzisiejsze wypowiedzi Edmunda Klicha. I to nawet jeśli są w pełni zgodne z rzeczywistością. Tomasz P. Terlikowski
Warzecha: Tusk jest współwinny Premier odpowiada politycznie za to, że nie możemy dociec prawdy w sprawie katastrofy smoleńskiej i prawdopodobnie tej prawdy dociec nie będziemy w stanie nigdy – mówi portalowi Fronda.pl Łukasz Warzecha. Fronda.pl: TVN24 ujawnił, że rządowy Tupolew lecący do Smoleńska miał zniknąć z radarów na kilometr od lotniska i być naprowadzany na ślepo przez rosyjskich kontrolerów. Jednak nie uda się zweryfikować tych informacji bez zapisów pracy rosyjskiego radaru, których Rosja nie chce przekazać Polakom. Czy Pana w kwestii katastrofy smoleńskiej coś jeszcze może zaskoczyć? Łukasz Warzecha, komentator "Faktu": Nie czuję zaskoczenia tymi informacjami. Nie mam żadnych wątpliwości, w jaki sposób prowadzone jest rosyjskie śledztwo. Moskwa nie udostępni nam niczego co mogłoby poddać w wątpliwość tezy wysmażone przez MAK, który winą za katastrofę smoleńską obarczył gównie polskich pilotów. Warto podkreślić, że premier Donald Tusk decydując się na taki a nie inny tryb prac i prowadzenia śledztwa prokuratorskiego oraz eksperckiego jest współwinny takiemu stanowi rzeczy. On odpowiada politycznie za to, że my nie możemy dociec prawdy w sprawie katastrofy i prawdopodobnie tej prawdy dociec nie będziemy w stanie nigdy. Niedawno w portalu wPolityce.pl pojawiła się informacja, że premier Donald Tusk podczas spotkania z rodzinami ofiar katastrofy miał podobno stwierdzić, że wybór sposobu procedowania był dziełem przypadku, że wynikał z chaosu, że nikt nie wie dlaczego zdecydowano się na konwencję chicagowską, ani kto to rozwiązanie zaproponował. Ja sądziłem, że chwile po katastrofie mogły być momentem ogromnej paniki i zamieszania oraz zupełnej indolencji władzy. Jednak dla niektórych to mogłoby być duże zaskoczenie. Niewykluczone, że to dlatego Kancelaria Premiera nie chce ujawnić stenogramów ze spotkań z rodzinami ofiar katastrofy.
Czy kakofonia głosów medialnych na temat katastrofy może zniechęcić opinię publiczną do tego tematu? Myślę, że możemy mieć do czynienia z podobnym efektem, jaki widoczny był w podejściu do komisji śledczych. Po komisji rywinowskiej wiele osób uznało, że to jest dobry sposób dochodzenia do prawdy, mieliśmy do czynienia z entuzjazmem dotyczącym komisji. W pewnym momencie, nadmiar informacji, nadmiar komisji, spowodował jednak, że one w większości zniknęły z obszaru zainteresowania opinii publicznej. Wyjątkiem była komisja badająca aferę hazardową, ale to wynikało raczej z szerszego kontekstu politycznego. Możliwe, że podobnie będzie z kwestią katastrofy rządowego Tupolewa. Ja jednak uważam, że jest to bardzo mało prawdopodobne. To jest bowiem wydarzenie zupełnie innej rangi. Nawet ci, którzy zaprzeczają wadze tego wydarzenia, próbują – jak ostatnio gen. Cieniuch – porównywać je do jakiegoś incydentu, muszą się do katastrofy smoleńskiej odnosić. To jest wydarzenie, które zdeterminuje polską politykę na wiele, wiele lat. Ja bym się nie obawiał, że to zainteresowanie spadnie.
Obawia się Pan w tej sprawie czegoś innego? Boję się, że sprawa Smoleńska stanie się własnością jednej strony sceny politycznej. Mówię tu nie tyle o partiach politycznych, ile o ich zwolennikach. Sprawa jest tak ważna, że każdy – również ci, którzy nie popierali Lecha Kaczyńskiego czy PiSu – powinien rozumieć, że to jest sprawa istotna również dla niego, czy tego chce, czy nie. Boję się natomiast, że kwestia katastrofy stoczy się w stronę symbolu tylko jednej strony. Będzie wydarzeniem nasyconym bardzo politycznie, a powinno być postrzegane na poziomie państwowym, a nie czysto partyjnym.
Jest to już chyba widoczne. Już do tego dochodzi. To zmniejsza presję na rząd. Można ją bowiem lekceważyć, mówiąc, że to kwestia czysto partyjna. Na portalu wPolityce.pl w recenzji filmu „Mgła” napisałem ostatnio, że jest to film bardzo ważny, dobrze zrobiony, że jest ważnym świadectwem. Niestety został wyprodukowany i przedstawiony w takim kontekście, że duża część ludzi poprzestanie na sprawdzeniu, że on się ukazał z „Gazetą Polską” i machnie na to ręką. Natomiast ten film powinien zobaczyć każdy, również ci, którzy są skłonni przypisywać winę za katastrofę smoleńską pilotom. On daje bowiem czyste świadectwo jednej strony wydarzeń, ludzi z Kancelarii Prezydenta. Oni mówią rzeczy niezwykle ważne. Boję się, że nastąpi zawłaszczenie katastrofy przez jedną stronę i to będzie bardzo złe dla sprawy „Smoleńska”. Rozmawiał Stanisław Żaryn
Talibowie w Klewkach, a w Smoleńsku zamach.
Ileż było śmiechu, jak wszyscy rechotali gdy Andrzej Lepper z trybuny sejmowej opowiadał rewelacje o Talibach widzianych w Klewkach. Nie minęło kilka lat i okazało się, iż jego „ruska wrzutka” w zasadzie się pokrywa ze stanem faktycznym, który co prawda nie specjalnie chce przejść przez gardło niektórym politykom, ale wiedza w tej sprawie jest już spora i w dużej mierze potwierdzona. I czy jest łyso tym, którzy tak lali z Leppera. Oczywiście nie. A niedługo co poniektórym mina zrzednie. A zatem jak będzie, gdy prawda o katastrofie czy też zamachu wyjdzie na jaw. Oczywiści nijak, bo przecież wojny Rosji nie wypowiemy, no chyba, że na czele rządu i armii staną oszołomu z PiS-u. Robi się dość ciekawie, Klich przebija Leppera, jest za, a nawet przeciw. M.O. już nie wie jak się ustawić, podobnie jak TVN-y i inne niezależne media. Szykują już szalupy ratunkowe, np. takie jak nowy program Sekielskiego. A to się może nie udać, nabywcy „N-ki” mogą masowo zgłaszać się ze zwrotami ITI-owskich koderów mózgu. Wszyscy wczoraj i dzisiaj o filmie „Mgła”. Trudno się dziwić, to kolejny fragment większej całości. Dla mnie istotny jest pewien fakt - Państwo zdało egzamin. Czyli Państwo ( czytaj Komorowski Arabski Tusk ) było przygotowane do katastrofy Smoleńskiej. Marszałek miał gotowe oświadczenie, doskonale przygotował się do przejęcia Urzędu Prezydenta, ludzie czekali gotowi do akcji, wizyta Premiera w Smoleńsku w dniu katastrofy też nieźle przygotowana od strony medialnej i technicznej. Do dzisiaj nie wiadomo co robiła wierchuszka PO w dniach poprzedzających katastrofę, interesujące byłyby bilingi, choć nie miejmy ich za idiotów, kilka lewych komórek to oni mieli i mają. O czym rozmawiali w nocy z 10 na 11 kwietnia ?, czy się dobrze bawili ?, czy też coś nie zagrało ? Głównym argumentem przeciwników teorii o zamachu lub biernej, czy też czynnej pomocy w doprowadzeniu do katastrofy jest pytanie - Po co Putin czy też być może ktoś inny miałby zabijać Prezydenta Polski. No cóż, otworzyło to drogę do przejęcia ostatnich bastionów władzy przez ludzi Namiestnika Komoruskiego. Jakże szybko w otoczeniu Imć Pana Rezydenta pokazali się prawdziwi patrioci pokroju Nałęcza, Jaruzelskiego i wielu innych milusińskich. Tytuł Speedy Gonzales natychmiast zdobył za Ossowo Sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa dr Andrzej Krzysztof Kunert , który wlazł do dupy Sowietom zanim zdążyli portki zdjąć. Każdy widział i widzi co się dzieje, jakie to nowe mordeczki pojawiają się przy boku Jego Prezydencji. Jak wiadomo grono ludzi świadomych „przygotowań” do katastrofy jest wąskie, pozostali uczestnicy gry już się domyślają w czym brali nieświadomie udział, a jeżeli nie to prędzej czy później doznają oświecenia. Dochodzą mnie słuchy, iż coraz trudniej jest zarządzać „sprawą katastrofy”, misterny plan nie był jednak doskonały, może w teorii, a w praktyce dochodzi czynnik ludzki. A czasem nawet wytrawnym graczom puszczają nerwy, a jeszcze inni chcą ocalić własną dupę. A biedulinka Klich jak wahadło Focaulta ciągle w ruchu, i nie może się zdecydować gdzie się zatrzymać. Natomiast w szeregach PO i jej zwolenników, właściwie „ZłaLenników” popłoch narasta, „ciemny naród” nie kupił wszystkiego, co zostało do sprzedania to już się psuje, a to co kupione też zaczyna zalatywać... Premier i jego ekipa powoli zgrywają swoje piarowskie sztuczki, a Leming źle lub niekarmiony zaczyna szukać pożywienia i jak znajdzie i poczuje, że jest zdrowsze, jak mleko prosto od krowy to przejrzy na oczy. Już widać jak niektóre osobniki tylko czekają na pretekst by zakrzyknąć - Oszukaliście nas, a Premier i Prezydent chodzą w ruskich rubaszkach i niemieckich buciorach. Tak im się wzrok nagle poprawi. I tu zacznie się problem. Kogo uznać za oszukanego i wybaczyć, przygarnąć, a kto trwał u boku PO i jemu podobnych dla mamony, z chęci bycia na salonie i podobnych niskich pobudek. A będzie to ważne, gdyż zbrodnia zawsze prosi się o karę. Nigdy nie zachwycałem się średniowiecznymi metodami „śledczymi” jak i karami z tej epoki, wydaje mi się jednak, iż nic by tak nie oczyściło polskiej krwi i narodu jak Medieval – Reactivation. Surowe kary za kradzież ponoć owocują w Szwecji do dzisiaj. A byłoby w czym wybierać, podług zasług i winy.
(w notce wykorzystano fragmenty materiałów ze strony http://olesnica.nienaltowski.net/Rodzaje_kar.htm )
Poniższe rysunki i treść ogólna w większości pochodzą z książki: Maciej Trzciński. Miecz katowski, pręgierz, szubienica. Zabytki jurysdykcji karnej na Dolnym Sląsku (XIII-XVIII w. Wrocław 2001. Poniższe przypadki wykonywania kary śmierci pochodzą głównie z kroniki Namysłowa. Jeśli zaś dotyczą innego miasta - dodatkowo przywołuje się jego nazwę.
Dla pospolitych Mirów, Rychów i im podobnych. A jeśli chodzi o grę wstępną w rewanżu za Hardcore jakim nam zafundowali jest sporo niedrogich propozycji i jak sądzę znalazłoby się wielu chętnych na zrzutkę na przyjemności dla naszych ulubieńców z kręgów władzy, partii, mediów, środowisk artystycznych i naukowych.
Kary cielesne
Obcięcie ręki - za kradzież dużą;
Obcięcie palców prawej ręki - za krzywoprzysięstwo;
Obcięcie uszu i włosów za kradzież;
Kara chłosty (często łączona z relegacją) za kradzież, prostytucję;
Piętnowanie za kradzież małą, jako obostrzenie innej kary;
Oślepienie za kradzież dużą, zamiast kary śmierci (wg. Karoliny);
Wyrwanie języka i ucięcie uszu.
Kary cielesne wykonywano pod pręgierzem. Człowiek okaleczony sądownie lub napiętnowany był usunięty poza nawias społeczeństwa średniowiecznego.
Z grupy kar cielesnych najczęściej stosowane były:
Ucięcie ucha łączone z publiczną chłostą i relegacją z miasta;
Ucięcie ręki, łączone z publiczną chłostą i relegacją z miasta;
Piętnowanie, łączone z publiczną chłostą i relegacją z miasta.
Dla członków Nierządu.
Łamanie kołem - za zdradę, rozbój, morderstwo (wg. Józefiny za gwałt na niewieście, recydywę nierządu, fałszerstwo, trucicielstwo).
W Polsce stosowano "łamanie na kole". Wówczas skazanego rozciągano na kole i łamano kości uderzeniami drąga. (Z artykłu J. A. Pyzika) "19 lutego 1654 roku w Oleśnicy miało miejsce ekscytujące mieszkańców okrutne widowisko. Skutecznie rozproszyło ono monotonię codzienności. Ponadto jako o sensacji długo jeszcze o nim mówiono. Widowisko to rozpoczęło się przed ratuszem. Czołowym jego bohaterem był umieszczony na wozie mężczyzna. Następnym uczestnikiem był kat, który swój występ rozpoczął od oderwania mężczyźnie z wozu wszystkich palców u rąk. Ż kolei na każdym z czterech rogów rynku rozdzierano jego piersi i ramiona rozżarzonymi kleszczami. "Ceremoniał" ten był starannie zaplanowany i dokładnie realizowany. Na pierwszym rogu rynku zdarto skazańcowi skórę z lewego ramienia, na drugim - z lewej piersi, na trzecim - z prawego ramienia i wreszcie na czwartym rogu - z prawej piersi. Następnie zdjęto skazańca z wozu i na wołowej skórze zawleczono na znajdujące się poza miastem pastwisko - miejsce ostatecznej kaźni. Odbyła się ona w obecności mnóstwa widzów, podobno w liczbie kilku tysięcy. Na specjalnie w tym celu wzniesionym pomoście odbyło się łamanie ofiary kołem. Niektóre źródła podają, że żywcem wycięto jej serce. Na koniec ciało skazańca zostało poćwiartowane, a później dla przestrogi rozwieszone przy czterech drogach poza miastem. Przy szczątkach umieszczono stosowne tabliczki miedziane, zawierające wykaz okrutnych zbrodni, których dopuścił się skazaniec ...".
Dla Władz Najwyższych.
Ćwiartowanie za zamach na panującego (zdradę). Najczęściej poćwiartowanie było ostatnim krokiem pastwienia się nad sprawcami okrutnych zbrodni. Ćwiartki ciała rozmieszczano zatem przy bramach miejskich "ku przestrodze".
Ścięcie - za morderstwo, zdradę (bunt), przestępstwa przeciw urzędom państwowym (np. czynna napaść na suwerena, sędziego, radnego), rozgłaszanie pomówień przeciwko urzędom, gwałt na niewieście (wg. Karoliny także za spędzanie płodu, spowodowanie bezpłodności. Wg. Józefiny także za zdradę małżeńską, kazirodztwo).
Ścięcie było karą honorową. Niekiedy karani szubienicą prosili o zamianę - na ścięcie. Karę przyjmowano ze spokojem, gdyż życie w średniowieczu było krótkie i pełne wyrzeczeń.
A zatem nie ścięcie tylko... Szubienica Niekiedy powieszonego zdejmowano z szubienicy i rozkładano na kole umocowanym wysoko na drągu. Aby wiatr go nie zrzucił - głowę przybijano do koła. Najczęściej jednak pozostawiano na sznurze do czasu, aż sam spadł. Miało to znaczenie odstraszające.
Jako obostrzenie wymierzanej kary śmierci występowało bardzo często wleczenie końmi na miejsce stracenia oraz rwanie ciała rozpalonymi kleszczami. Dla reszty Pospólstwa. Piętnowanie lub kolczykowanie do wyboru, wygnanie - banicja.
A dla mojego ulubieńca Wiecznie Trwającego i Stężałego Waldemara wyróżnienie specjalne - Nagroda im. Szymona Słupnika w wersji Azja Tuchajbejowicz. Zadajmy sobie jedno proste pytanie - jaką dziwką trzeba być, by sprzedać Polskę i Polaków ? Szmaty próbują zatrzeć ślady na smoleńskiej podłodze. Jak to mówił klasyk - wycofujemy się na z góry upatrzone pozycje. A tam już nawet okopów nie ma, Ruskie zasypali. A zatem ratuj się kto może ! Pętla się zaciska i tylko wyglądać jak znany redaktor i dyrektor TVN zaprosi Pre... i Pre... do udziału w programie „Urzekła mnie wasza historia” ( transmisja na żywo z Berezy Kartuskiej ). Ale to już całkiem inna historia. jwp's blog
The Economist: Polska powinna zabrać się do roboty."Za fasadą słychać trzaski" W edytorialu zatułowanym "Polsko, weź się w garść" odmalowany jest obraz naszego kraju, w którym wesoła fasada ukrywa coraz większe problemy strukturalne, opozycja jest słaba i podzielona a Donald Tusk skupia się na mało ważnych sprawach. W pierwszym od dawna tak krytycznym tekście na temat Polski "The Economist" pisze o coraz większym kontraście między dobrymi wynikami PKB i przygotowaniami do Euro 2012 z coraz trudniejszą sytuacją finansów publicznych (dotarcie do 55% progu oszczędnościowego) i ogromnymi problemami z infrastrukturą. Wesoła fasada kryje coraz bardziej trzeszczący gmach państwa - czytamy w tekście. Co gorsza, dobre relacje z Rosją i Niemcami zostały przyćmione problemami na Białorusi, a na dodatek: Donald Tusk zdradza niepokojącą tendencję do koncentrowania się na odwracających uwagę problemach takich jak walka z dopalaczami czy nowe święto narodowe, zamiast reformować administrację publiczną, rynek pracy i finanse publiczne. Podatnicy nie widzą efektów ogromnych wydatków państwa, ale niektórzy (rolnicy, policjanci) dalej korzystają z przywilei z ery socjalizmu - pisze "The Economist". Tymczasem 27 grudnia minister Grabarczyk obciął wydatki na drogi - pisze tygodnik. Opozycja jest również ostro krytykowana, określana jako słaba i podzielona. "Prawo i Sprawiedliwość po emocjonalnej huśtawce jej lidera znalazło się niemal w punkcie dezintegracji". Natomiast PJN - chociaż deklaruje chęć wprowadzania szybkich reform - zamiast przyciągać rozczarowanych wyborców PO koncentruje swoją uwagę na elektoracie PiS. Tusk po swoim tryumfie w wyborach powinien zabrać się za reformy, których jego kraj potrzebuje - konkluduje tygodnik. The Economist
Zapis komunistycznej brutalności Najbardziej drapieżne są sceny zemsty – gdy gmach Miejskiej Rady Narodowej w Gdyni bezpieka zamieniła w katownię, do której zwożono zatrzymanych – film „Czarny czwartek” recenzuje publicysta „Rz”. "Czarny czwartek” Antoniego Krauzego łączy trzy ambitne zamierzenia. Pierwszym było odtworzenie gdyńskiej masakry z 17 grudnia 1970 roku, drugim – opowiedzenie historii skromnej stoczniowej rodziny, trzecim – zrekonstruowanie procesu podejmowania decyzji na szczytach władzy PRL. Pierwszy cel został osiągnięty w poruszający sposób – bodaj po raz pierwszy tak realistycznie pokazano brutalność ludowego wojska i milicji. Drugi wątek – opowieść o tragedii rodziny Drywów – zaczyna się obiecująco, ale szybko zostaje zepchnięty na dalszy plan. Najsłabiej poradzili sobie autorzy w scenach mających pokazać, jak wydarzeniami dyrygowała Warszawa.
Gdynia w roli głównej Trudno mi opisywać ten film bez emocji. Pochodzę z Trójmiasta i – choć blado, ale jednak – pamiętam dźwięk czołgów jadących po alei Zwycięstwa i spalony gdański Komitet Wojewódzki PZPR, wokół którego krążyły milicyjne patrole legitymujące przechodniów. Rzecz jasna bardziej wyczuwałem, niż rozumiałem emocje rodziców. Legenda o masakrze docierała do mnie w szczegółach w epoce Gierka, a jakąś powtórką roku 70 były pierwsze dni po 13 grudnia 1981 – w Gdańsku naznaczone walkami ulicznymi. Oglądając „Czarny czwartek”, widać, że zarówno reżyser, jak i współsponsorzy – prezydent miasta Gdyni Wojciech Szczurek i Wojewódzki Fundusz Kultury – oczekiwali szczegółowej rekonstrukcji „gdyńskiego powstania”. Sceny: od masakry przy stacji kolejki Gdynia-Stocznia poprzez marsz z niesionym na drzwiach zabitym stoczniowcem aż po końcowy szturm na gmach Miejskiej Rady Narodowej, zajmują około 60 proc. filmowego czasu. Na potrzeby filmu użyto sporej ilości sprzętu wojskowego, sprawnie zarządzano statystami, pochwalić też należy pracę ekip operatorskich. Kolorowe zdjęcia miksowano z archiwaliami sprzed 40 lat. Dzisiejsze ujęcia rejestrowano na taśmie 8 mm, stylizując na szare i zamazane grudniowe taśmy. Wszystko to powoduje, że obraz strzelaniny, a potem zaciętej walki stoczniowców, kamieniami atakujących uzbrojone po zęby oddziały wojska i milicji, ogląda się ze ściśniętym gardłem. Ale najbardziej drapieżne są sceny zemsty – gdy gmach MRN w Gdyni bezpieka zamieniła w katownię, do której zwożono zatrzymanych. Patrzymy na szpalery zomowców bijących pałkami bezbronnych ludzi, wyrzynanie im tępymi bagnetami płatów skóry z głów czy sadystyczne „zabawy” w pokojach przesłuchań. Szkoda, że scenarzyści nie pokazali, skąd mogła się wziąć ta furia bezpieki. Zapewne było to odreagowanie lęku sprzed dwu dni, gdy demonstranci spalili gmach KW w Gdańsku. Tamten moment śmiertelnego przerażenia pomszczono w Gdyni.
Stoczniowa Antygona Do tego widowiska rekonstrukcyjnego doklejono historię autentycznego małżeństwa Stefanii i Brunona Drywów. Opowieść łamie się jednak, gdy Bruno ginie na stacji kolejki Gdynia-Stocznia i gdy na pierwszy plan wysuwają się walki i demonstracje. Wątek Stefanii powraca dopiero, gdy walki ustają, a zaczyna się gehenna jej starań – wpierw o ustalenie losu męża, potem zabiegi o wydanie jego zwłok. Wreszcie odbywa się upiorny nocny pogrzeb w świetle latarek esbeków. Aż po wstrząsającą scenę, gdy już po pogrzebie lekarz, widząc, jak porażona grozą Stefania osuwa się w szaleństwo, wyrywa ją z letargu groźbą, że władza odbierze jej dzieci. I wtedy serce podchodzi do gardła.
Gdzie jest generał? Opowiadając filmową historię, scenarzyści wykorzystali ponoć zachowane stenogramy z posiedzeń prezydium politbiura KC PZPR. Dzięki temu zrekonstruowali narady Władysława Gomułki m.in. z Mieczysławem Moczarem, Zenonem Kliszką i Józefem Cyrankiewiczem. Grający Gomułkę Wojciech Pszoniak chyba nieco przesadził z parodiowaniem starczego tembru głosu „towarzysza Wiesława”. Ale tyrady I sekretarza, który domaga się stłumienia wystąpień bez rozmów z robotnikami, brzmią wiarygodnie. Podobne stanowisko prezentuje w Gdańsku ówczesny człowiek nr 2 Zenon Kliszko (grany przez Piotra Fronczewskiego), który powtarza: „z kontrrewolucją się nie rozmawia, tylko się do niej strzela”. No dobrze, ale w pewnym momencie wydarzenia wymknęły się przecież Gomułce z rąk. Jeśli już relacjonuje się postępowanie władzy, to powinno się też pokazać, dlaczego Stanisław Kociołek (nie ma go w filmie) wzywał robotników do powrotu do pracy, by nazajutrz wystawić ich na karabiny wojska. A co z Wojciechem Jaruzelskim, ówczesnym ministrem obrony? Owszem, nie było go w prezydium politbiura, ale to on mógł zdecydować, gdzie i w jakiej skali wojsko ma użyć broni. A co z wojskowym sztabem w Trójmieście? Generałem Grzegorzem Korczyńskim? W filmie też go nie ma. Autorzy filmu sugerują prowokację – wieczorem 16 grudnia admirał Ludwik Janczyszyn pokazuje swojemu oficerowi wydrukowane już ulotki opisujące gdyńskie zajścia z dnia następnego. Jeśli tak, to trzeba wyjaśnić, kto za nią stał. Jaruzelski? Moskwa? Poza tym nieobecność Jaruzelskiego wielu widzów może odebrać jako element poprawności politycznej. A będzie to krzywdzące, bo sam reżyser w wywiadzie dla „Rz” (4 stycznia 2011) podkreślał winę Jaruzelskiego. Dlaczego jednak generała zabrakło? Pewnie wszystkich wątków w jednym filmie pomieścić by się nie dało. Albo więc trzeba się było skupić na rekonstrukcji masakry, albo spróbować wyjaśnić intrygę na szczytach władzy. Niemniej film wart jest obejrzenia. A już na pewno powinno go obejrzeć pokolenie urodzone po 1989 roku, któremu warto pokazać brutalność i bezwzględność komunistycznej władzy. Dzieło Antoniego Krauzego powinni też zobaczyć ci, którzy głoszą, że marzec 1968 był najstraszniejszym wydarzeniem w historii PRL. Bywały rzeczy równie straszne, a może i straszniejsze. Takie jak gdyński „czarny czwartek”. Piotr Semka
W katyńskiej mgle Śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej nie jest potrzebne. Kto chce znać słuszne wyjaśnienie, ten i tak od pierwszej minuty wie, jaka była przyczyna katastrofy. Kto chciałby poznać jakieś inne, szkodzi rządowi, dla którego nie ma alternatywy oraz pojednaniu z Rosją, dla którego też nie ma alternatywy, więc trzeba mu zamknąć gębę, opluć, wykpić i zdyskredytować robiąc jako wariata, a nie dawać do ręki argumenty. Pan prezydent Komorowski, jeden z tych, którzy od pierwszej chwili wiedzą, orzekł wszak autorytatywnie - samolot spadł, bo próbował lądować. Gdyby nie próbował lądować, to by nie spadł, więc "prawda jest najboleśniej prosta". Mówiąc Barańczakiem: "Taka jest prawda (najboleśniejsza), nieprawda, i innej prawdy nie ma". Szkoda czasu tracić na udowadnianie, że prawda o Bronisławie Komorowskim jest również "najboleśniej prosta". Jest on po prostu... Gryzę się w język przez szacunek dla urzędu, i szukam pokrętnych peryfraz tam, gdzie słowo proste narzuca się w sposób oczywisty. Jest on po prostu, tak to ujmijmy, umysłowością nader mierną, dalece nie spełniającą wymogów nie tylko urzędu prezydenckiego, ale także wcześniej przez niego sprawowanych - marszałka Sejmu czy nawet wiceministra Obrony Narodowej; kariera, jaką człowiek o takich horyzontach zrobił w III RP, sama w sobie pokazuje "najboleśniejszą prawdę" o państwie, w którym żyjemy. Żeby przekonać się, że to, o czym w sposób możliwie najłagodniejszy tu piszę, jest prawdą - "najboleśniej prostą" - wystarczy posłużyć się poczciwym internetem. Osobiście polecam lekturę wystąpienia pana prezydenta w amerykańskiej siedzibie George Marshall Fund, czyli, rzec można, u sławnego Rona Asmusa. Ten stek porywających i błyskotliwych dygresji wygłaszanych, najwyraźniej "z głowy" przed amerykańskimi ekspertami od polityki wschodniej, okraszony wyrazami troski, czy tłumaczka ma dość kwalifikacji by oddać prezentowane przemyślenia w całej ich głębi, wystarcza - nawet gdyby nie było wielu innych dowodów - by zdiagnozować pana Komorowskiego jako w sam raz jowialnego wodzireja imprezy integracyjnej w jakiejś leśniczówce, możliwie odległej od stolicy.
Publiczne wystąpienia mieszczą się jak najbardziej w jego intelektualnych możliwościach, ale tylko takie, które nie trwają dłużej niż dwie minuty i kończą się wezwaniem w rodzaju "zdrowie gospodyni!". Dla tej rangi umysłów logika "gdyby nie próbowali lądować, katastrofy by nie było" jest logiką zupełnie wystarczającą i nieodpartą. Zgodnie z nią można by zresztą znaleźć prawdę jeszcze bardziej najboleśniej prostą - ten samolot nie spadłby, gdyby nie wystartował. Nie jest to z mojej strony tylko figura retoryczna. Każdy ekspert potwierdzi, że gdyby użycie rządowych samolotów podlegało elementarnym rygorom lotnictwa cywilnego, mowy by nie mogło być o starcie któregokolwiek z nich już od wielu lat. Między innymi dlatego właśnie w III RP jednostką odpowiedzialną za te loty uczyniono pułk specjalny lotnictwa wojskowego. I prezydencki Tupolew był formalnie maszyną wojskową. Po czym, decyzją Donalda Tuska, który dziś nie jest w stanie powiedzieć, kto mu ją podpowiedział, został w kilka godzin po katastrofie uczyniony, z mocą wsteczną, maszyną cywilną, aby podpadać pod konwencję chicagowską, na mocy której Rosjanie zagwarantowali nam tę samą rzetelność śledztwa, jak w wypadku zatonięcia "Kurska". Dopiero po miesiącach pan premier ocknął się i tzw. strona polska próbuje rozpaczliwie wynegocjować uznanie, że utracony samolot tuż przed upadkiem był jednak maszyną wojskową. Jaka to różnica? Zasadnicza. W lotnictwie cywilnym ostateczną decyzję o lądowaniu podejmuje pilot. W locie wojskowym - wieża kontrolna. Inna sprawa, że gdyby był to lot cywilny, to w takim razie pilot, podejmujący decyzję o lądowaniu, musiałby mieć pełną wiedzę, gdzie jest, na jakiej ścieżce etc. - i tę wiedzę zobowiązana mu była dać, zgodnie z obowiązującymi, wyśrubowanymi normami lotnictwa cywilnego, wieża kontrolna. Ale, jak wiemy, zapisów z wieży nie ma, bo "się taśma zacięła", zeznania kontrolerów się po paru miesiącach oficjalnie zmieniły, kto oprócz nich był na wieży, i z kim konsultowali decyzje telefonicznie, też nie wiadomo i nie będzie wiadomo, a na dodatek wciąż niemożliwe do otrzymania okazują się podstawowe informacje na temat lotniska, nawet takie, jak książka obowiązujących na nim procedur, nie poprawiane po fakcie zapisy meteorologiczne czy plan układu radiolatarni. Skoro wszystko jest tak "najboleśniej proste", to po co tyle ściemniania? Zapewne, gdyby pilot nie próbował wylądować, to by się nie rozbił, tak jak, można rzecz z tą samą kategorycznością, nie byłoby pogromów i ostatecznie holocaustu, gdyby Żydzi nie rozleźli się byli z Bliskiego Wschodu po całej Europie. Istota problemu jednak w tym, że pilot, próbował lądować w przekonaniu, że jest w osi pasa i innym zupełnie miejscu, niż był w rzeczywistości, najprawdopodobniej upewniany co do tego namiarami nieprawidłowo ustawionej radiolatarni i co najmniej nie wyprowadzany z błędu przez kontrolera, który, teoretycznie, śledził jego pozycję na radarach (tych, co to się im taśma zacięła) i który, teoretycznie, mając w tej kwestii głos rozstrzygający, dał mu zgodę na to lądowanie. Mieć w tej sytuacji pretensje do pilota, że "uległ presji" (choć, jak przyznał pan Klich, dowodów na istnienie jakiejkolwiek opresji wciąż nie ma) i schodził jak po sznurku na katyńskie sosny, to jak mieć pretensje do kierowcy ze starego sowieckiego kawału o zawaleniu się oddanego na rocznicę oktiabrskiej rewolucji wiaduktu: "widzi, durak, przed sobą most, i jedzie!".
To wszystko oczywiście zbyt skomplikowane dla umysłu pana prezydenta i jego zwolenników. Nie byłoby katastrofy, gdyby nie lądował. Nie lądowałby, gdyby nie wystartował. Nie wystartowałby, gdyby Kaczyński nie pchał się do Katynia, chociaż mu przecież jasno dawano do zrozumienia, że ani Tusk, ani Putin go tam nie potrzebują. I wyjaśnienie katastrofy staje się równie oczywiste, jak robienie bigosu. Oczywiście, rzecz głupią można powiedzieć głupio, a można jeszcze głupiej. Można też powiedzieć ją w sposób obnażający nie tylko głupotę mówiącego, ale też jego nikczemność i zacietrzewienie. Słowa prezydenta Komorowskiego były słowami stosunkowo wyważonymi, ale stanowiły swoistą emanację udeckiego środowiska, które uczynił on swoim intelektualnym zapleczem. Środowiska, które ma także pomniejszych heroldów, zupełnie nie próbujących, czy z racji swych możliwości umysłowych niezdolnych ukryć, jacy naprawdę są. Wydaje mi się, że modelowym wręcz przykładem mentalności tego środowiska jest wypowiedź Haliny Flis-Kuczyńskiej zamieszczona przez "Gazetę Wyborczą": "Pora skończyć z żałobą, wieńcami, pochodami i wołaniem o uczczenie. Dobrze by było, gdyby zostało jasno powiedziane, jak to pycha prezydenta Lecha Kaczyńskiego i jego drażliwość na punkcie swojego znaczenia doprowadziły do sytuacji, w której nie śmiał mu się sprzeciwić pilot samolotu i bał się zabronić lądowania rosyjski operator na lotnisku. Ta katastrofa była zawiniona przez klimat wytworzony przez nieżyjącego prezydenta i... nie można dać się w nieskończoność terroryzować bratu zmarłego."Prościej, jaśniej i głupiej już nie można. W kioskach chyba można jeszcze dostać "Gazetę Polską" z filmem "Mgła" (na Centralnym już wczoraj jej nie było, ale jeśli w innych punktach jeszcze jest - szczerze zachęcam do nabycia i obejrzenia). Nie jest to film "śledczy", poświęcony analizie przebiegu lądowania, badaniu śladów; żadnych komputerowych rekonstrukcji ani wykresów, objaśnień ekspertów etc. Jest to ? tylko i aż - przejmująca relacja ludzi, którzy tam byli, co widzieli, co słyszeli i co pamiętają. Nawet to wystarczy, by dostrzec ogrom propagandowej podłości, z jaką jesteśmy w sprawie tej tragedii okłamywani w imię interesów jedynie słusznej władzy. Ślady zaorane, taśmy "się zacięły", oryginałów rejestratorów nie ma, a na kopiach zapis "zaszumiony", wrak i inne dowody zniszczone, zeznania oficjalnie podmienione... Teraz się mogą Polaczki błąkać w katyńskiej mgle do wiadomego skonania, tym bardziej, że w tę mgłę, w której po omacku szukają odpowiedzi, wpuszczono jeszcze mrowie krzykliwych durniów i zwykłych łajdaków, chorych z nienawiści do tych, których nazywają "prawdziwymi Polakami" ? w głębokim przekonaniu, że to obelga.
Rafał A. Ziemkiewicz
Jak się tworzy budżet? W normalnym państwie podatki brane są PO COŚ: na prowadzenie wojny, na utrzymanie wojska, policji, urzędników, na rozrywki króla... W państwie totalitarnym - a d***kracja to, przypominam, ustrój totalitarny - budżet też jest totalny: najpierw zdziera się z tzw. obywateli (czyli tych, którzy widać lubią obywać się bez tych pieniędzy, bo głosowali na tych, którzy im je zabierają...) podatki - a potem ONI dzielą łupy. A to zabiorą Kowalskiemu, by dać Wiśniewskiemu - a to odwrotnie... za każdym razem biorąc te 10% dla tych, co " sprawiedliwie dzielą". Nazywa się to "sprawiedliwość społeczna". Ostrzegałem już wiele lat temu: budżet totalny powoduje, że Reżym będzie zabierał pieniądze z jednej dziedziny, która jeszcze dycha - i przekładał do drugiej, która właśnie bankrutuje. Tak długo, aż wszystko pieprznie naraz... I właśnie "Rząd" to zrobił. Zabrał z OFE, które ma na razie małe wypłaty i dał ZUS-owi, który jest bankrutem (budżet dopłaca do ZUS i KRUS od lat!). Spokojnie: jeszcze parę lat - i wszystko...
Po co ta kolej? Konkretnie - do Zakopanego? 4 stycznia na ONET.pl po raz kolejny postulowałem likwidację kolei – na przykładzie linii do Zakopca. I będę uparcie ciągnął ten temat. 200 lat temu ludzie byli bardzo przywiązani do koni – i pomysł zastąpienia pięknego omnibusu dyszącą i sapiącą lokomotywą budził niechęć, a nawet przerażenie. Gdyby przeprowadzono d***kratyczne głosowanie nad tym, czy zastąpić omnibusy pociągami uzyskano by 95% głosów na „NIE:”. Na szczęście kilku prywatnych przedsiębiorców, nie pytając o zgodę Większości, wybudowało linie kolejowe, zamówiło u śp. Jerzego Stephensona parowozy – i jakoś to ruszyło. A omnibusy? Nie minęło pół wieku, a „gdzieś znikły”. Tymczasem od wynalezienia samochodu minęło już ponad 100 lat – a koleje nadal istnieją!!! Co więcej: poszczególne rządy topią ogromne pieniądze w sztuczne podtrzymywanie tego zabytkowego środka transportu.
Jak pisałem 4-I: zamiast czterech pociągów z Zakopanego do Warszawy przez Kraków, zatłoczonych przez klnących na czym świat stoi podróżnych, można było ich przewieźć 300 autobusami. Ludzie zamiast dopasowywać się do rozkładu jazdy mieliby autobus średnio co kwadrans przez całą dobę (oczywiście: prywatni przewoźnicy dopasowaliby się do konkretnych potrzeb) – ale to detal. Gdyby tor kolejowy do Zakopca przerobić na szosę (jeszcze odzyskując część pieniędzy - ze sprzedaży dobrego tłucznia, szyn i podkładów frajerom, którzy nadal budują koleje...), to te 300 autobusów jechałoby w średniej odległości 300 metrów od siebie – co oznacza, że między każdą parą zmieściłoby się 50 samochodów. Co daje 15.000 samochodów – plus drugie tyle, które drugim pasem wyprzedzałyby tamte!! A ponadto obecna „zakopianka” stałaby się jedno-kierunkowa – i zniknęłyby koszmarne zatory i korki. Dlaczego nikt tego – choć to oczywiste – nie robi? Dlaczego nikt nawet o tym nie odważa się dyskutować?!? Dlatego, że żyjemy w d***kracji. Polityk, który to zapowie, traci głosy tym 95% ludzi, którzy tak przywykli do kolei, że nie wyobrażają sobie życia bez niej. Całkiem jak ten Francuz, który biadolił, że Paryż umrze z z braku owsa dla koni – i niemożności wywożenia końskich kup. Nawet obliczył, kiedy to nastąpi: w 1960. Co gorsza: jest to d***kracja socjalistyczna – czy, jak kto chce, socjalizm d***kratyczny (za „komuny” była to Niesłychanie Ważna Różnica!!), co oznacza, że o wszystkim decydują Człowieki Pracy. Czyli, de facto: związki zawodowe. A związki zawodowe konduktorów, maszynistów, nastawniczych itd. - istnieją – natomiast Związek Zawodowy Kierowców Autobusów powstałby dopiero wtedy, gdyby założyło go tych 300 kierowców (którzy zastąpiliby czterech maszynistów i ośmiu konduktorów). I dlatego związki zawodowe są przeciw. Zawsze są przeciw. Przeciwko każdemu postępowi. Póki więc trwa d***kracja i socjalizm, będziemy tłoczyć się w dyliżans... pardon: wagonach – i dopłacać do tego w podatkach ten miliard rocznie... I tak w każdej dziedzinie... JKM
Przepoczwarzanie komuny Dopiero wczoraj mogliśmy przekonać się, jak bardzo rozciąga nam się w czasie nasza sławna transformacja ustrojowa. Święto Trzech Króli zostało przywrócone jako dzień wolny od pracy dopiero po 50 latach od jego skasowania przez Władysława Gomułkę i nie bez oporów - dopiero w 22. roku transformacji ustrojowej. Wygląda na to, iż komunikat, który przekazała pani Joanna Szczepkowska, że 4 czerwca 1989 r. "skończył się w Polsce komunizm", był nadmiernie optymistyczny i wskutek tego - nieprawdziwy. Komunizm w Polsce nie skończył się ani 4 czerwca 1989 r., ani 4 czerwca 1992 r., ani 8 czerwca 2003 r., kiedy to odbyło się referendum w sprawie Anschlussu Polski do Unii Europejskiej, ani 20 czerwca 2010 r., kiedy to odbyła się pierwsza tura wyborów prezydenckich. Komunizm bowiem w ogóle się nie skończył, tylko - jak twierdzi prof. Bogusław Wolniewicz - "mutuje", czyli się przepoczwarza. "A to jest wielka prawda stara; z poczwarki - miast motyla - nędzna wykluje się poczwara" - przestrzega domorosły poeta. I nawet nie tyle dlatego, że przecież ani po 4 czerwca 1989 r., ani w latach następnych bolszewicy nie rozpłynęli się w powietrzu. Nie rozpłynęły się w powietrzu ubeckie dynastie, których początki giną w mrokach niemieckiej jeszcze okupacji. Przeciwnie - to właśnie oni, a ściślej - ich awangarda w postaci razwiedki wojskowej, do spółki z jej konfidentami i garstką "pożytecznych idiotów", nie tylko przygotowała i przeprowadziła, ale także kontrolowała właściwy przebieg transformacji ustrojowej - zgodnie z receptą księcia Saliny - bohatera znakomitej powieści Lampedusy "Lampart": "Trzeba wiele zmienić, by wszystko zostało po staremu". Ostentacyjna obecność generała Wojciecha Jaruzelskiego wśród konsyliarzy prezydenta Bronisława Komorowskiego pokazuje, iż historia zatoczyła koło i wracamy do punktu wyjścia - przynajmniej pod pewnymi względami. Kiedy mówimy o kolejnej mutacji komunizmu, to warto zwrócić uwagę, że podstawą obecnego systemu prawnego III Rzeczypospolitej są - jakby nigdy nic - komunistyczne dekrety nacjonalizacyjne, od których komunizm przecież zarówno w Rosji, jak i w Polsce się zaczął. Niezawisły Trybunał Konstytucyjny nie odważył się podnieść ręki na te komunistyczne pryncypia i stwierdzić ich niezgodność z Konstytucją z 1921 roku. Jest to sytuacja podobna do tej, jakby podstawą systemu prawnego Republiki Federalnej Niemiec były - jak gdyby nigdy nic - hitlerowskie ustawy norymberskie - i pokazuje, na jakiej krótkiej smyczy jesteśmy trzymani. Ma to oczywiście swoje konsekwencje - między innymi w postaci kapitalizmu kompradorskiego, w którym o dostępie do rynku i możliwości funkcjonowania na nim decyduje przynależność do sitwy, której najtwardszym jądrem są tajniacy z komunistycznymi rodowodami. To właśnie on - błędnie utożsamiany ze zwyczajnym kapitalizmem - sprawia, że narodowy potencjał gospodarczy wykorzystywany jest w niewielkim stopniu - ze wszystkimi tego konsekwencjami, zarówno dla kondycji narodu, jak i siły państwa. Ustawodawstwo gospodarcze kształtowane jest pod kątem zachowania i umocnienia przywileju sitwy, wskutek czego podatki już dawno przestały na to wystarczać i obecnie jedynym sposobem stwarzania wrażenia płynności finansowej państwa przez piastujących zewnętrzne znamiona władzy Umiłowanych Przywódców jest stachanowskie powiększanie długu publicznego, to znaczy - żerowanie na przyszłych pokoleniach mniej wartościowego narodu tubylczego. Opuszczony właściwie przez wszystkich próbuje on z kapitalizmem kompradorskim walczyć na swój sposób; przypominam sobie uwagę pewnej inteligentnej kobiety interesu, która jeszcze na początku lat 90. powiedziała mi, że dla niej komunizm skończy się dopiero wtedy, gdy będzie mogła zlikwidować "lewy" magazyn. I co? Już można? Ale skądże znowu! Przeciwnie - prędzej trzeba konspirować ten oficjalny. Na przywrócenie wolnego od pracy święta Trzech Króli musieliśmy czekać 50 lat od jego skasowania i 22 lata od rozpoczęcia sławnej transformacji ustrojowej. Na likwidację kapitalizmu kompradorskiego i zastąpienie go zwyczajnym kapitalizmem, w którym dostęp do rynku i możliwości funkcjonowania na nim w zasadzie zależą od tego, czy człowiek jest pracowity, pomysłowy, rzutki, nie boi się ryzyka i ma szczęście - na przywrócenie ludziom władzy nad bogactwem, jakie wytwarzają - nawet się nie zanosi. To pokazuje, w jakim kierunku przepoczwarza się komunizm obecnie. SM
Opara: Była informacja, że trzy osoby przeżyły Konrad Piasecki: Przez 9 miesięcy nie mówił pan publicznie o tym, co się tam działo. Bo nikt nie pytał czy bo wspomnienia były zbyt dramatyczne? Jakub Opara: - Bo nikt nie pytał i bo wspomnienia były zbyt dramatyczne. Kancelaria Prezydenta, jak każdy zhierarchizowany urząd, dzieli się na tych, którzy wypowiadają się publicznie, zabierają głos w ważnych sprawach oraz na tych, którzy po prostu pracują i nie zajmują się prowadzeniem komunikacji z mediami.
Co tam takiego działo się na lotnisku, że w filmie "Mgła" opowiada pan, że pański kolega chciał "dać tam w mordę ludziom z otoczenia premiera"? - Do tej pory, panie redaktorze, nie mogę uwierzyć, jak dwóch prominentnych przedstawicieli polskiego rządu, czyli pan minister Arabski oraz pan minister Graś, pojawili się na płycie lotniska tuż przed premierem, towarzyszyły im 2-3 busiki dziennikarzy, my staliśmy na tej płycie lotniska bardzo blisko nich. Prowadzili między sobą bardzo ożywiony dialog. Proszę mi wierzyć, panie redaktorze, że nie dysponowaliśmy w tym momencie mikrofonami kierunkowymi, którymi moglibyśmy dokładnie usłyszeć, co mówią. Mówili tak głośno, że nie dało się tego ukryć.
Ale co było w tym dialogu takiego, co pana tak strasznie poruszyło? - Analizowali sytuację, co zrobić, jak przyjedzie Jarosław Kaczyński, jak się zachować, w którym miejscu ma się odbyć shake-hand pomiędzy premierem Tuskiem a premierem Putinem, gdzie mają się uścisnąć. Dla nas to było porażające. Wydawało nam się, że oni tego nie mówią, bo urzędnicy tego pokroju nie powinni na miejscu tragedii, na miejscu cierpienia ludzkiego zajmować się takimi rzeczami. Było to dla nas niewyobrażalne.
Twierdzi pan też, że zajmowali się niedopuszczeniem do spotkania Tusk-Kaczyński. - Tak, cały czas kombinowali, jak zrobić, żeby spotkanie między Kaczyńskim a Tuskiem nie doszło do skutku. Mówili między sobą: "A co zrobimy, jak podjedzie tędy. To my podejdziemy z drugiej strony. A co zrobimy, jak podjedzie tędy?. To my wycofamy się w drugą stronę".
A co takiego złego miało być w tym spotkaniu? Obraz premiera Polski, który składa kondolencje bratu prezydenta, który zginął tego dnia rano, nie jest niczym strasznym. - Trudno mi powiedzieć. Mogę zakładać, że bali się tej sytuacji, ponieważ ona nie była wyreżyserowana. To nie była sytuacja, nad którą panowali. Przecież nie wiedzieli, jak może zachować się Jarosław Kaczyński, który jakiś czas wcześniej odmówił wspólnego wyjazdu z delegacją premiera Tuska na miejsce katastrofy.
A pamięta pan, który z nich to mówił? Który z nich był stroną aktywną? - Wydaje mi się, że minister Graś.
Rozmawiałem wczoraj z ministrem Arabskim. Twierdzi, że żadnego takiego dialogu nie było. Pan jest gotów w sądzie powtórzyć te słowa? - Tak, jestem gotów w sądzie powtórzyć te słowa i deklaruję panu redaktorowi, że jakby była taka możliwość - wiem, że to jest dość wirtualne - żeby poddać to, co mówię w filmie jak i to, co mówię teraz badaniu na wariografie, to bardzo chętnie poddam się takiej próbie. Niezależnie od tego, czy na to samo zgodzi się minister Graś, bądź minister Arabski.
Tomasz Arabski twierdzi też, że wielokrotnie pytał wtedy otoczenie Jarosława Kaczyńskiego - no właśnie - czy prezes jest gotów, czy chciałby przyjąć kondolencje, czy chciałby się spotkać z Tuskiem, czy chciałby się spotkać z Putinem. Z jego punktu widzenia ta sytuacja wygląda zupełnie inaczej. - Nie wiem, trzeba by było zapytać o to najbliższe otoczenie Jarosława Kaczyńskiego, ponieważ ja w tych rozmowach nie brałem udziału.
W tej wymianie zdań, którą pan słyszał, nie było takiego stwierdzenia, że warto byłoby, żeby Jarosław Kaczyński spotkał się z Putinem, z Tuskiem? - Nic takiego sobie nie przypominam. A wręcz jestem pewien, że w mojej obecności takie słowa nie padły i nie na tym była skoncentrowana rozmowa między tymi panami.
W którym pan momencie tego, dramatycznego 10 kwietnia dotarł na lotnisko Siewiernyj? - Myślę że dotarłem około dwóch godzin po katastrofie.
Jaki obraz, jaki widok tego, co tam się działo, wrył się panu najmocniej w pamięć? - Obraz totalnego chaosu. Ludzie, przeważnie w mundurach rosyjskich służb, biegający, krzyczący różne niezrozumiałe słowa. Po płycie lotniska poruszały się karetki pogotowia i inne różne samochody wojskowe, które były samochodami, na moje oko z lat 60-tych. Takie samochody można zobaczyć na filmach Barei.
Pamięta pan moment, w którym znaleziono i rozpoznano ciało Lecha Kaczyńskiego? - Ja nie brałem udziału w identyfikacji ciała prezydenta Lecha Kaczyńskiego. W identyfikacji brał udział nasz kolega z Kancelarii Prezydenta Marcin Wierzchowski.
Ale był tam jakiś spór o to, co się ma dziać z ciałem prezydenta? Jakiś spory między polskimi oficerami BOR-u, a rosyjskimi oficerami służb specjalnych? - Były drobne spory, ponieważ stronie rosyjskiej zależało na tym, żeby ciało prezydenta Kaczyńskiego jak najszybciej zabrać z terenu katastrofy. Najprawdopodobniej chodziło im o to, żeby ciało to zabrać do Moskwy, tak jak pozostałe ciała. My na to nie chcieliśmy pozwolić, ponieważ wiedzieliśmy, że w drodze na miejsce katastrofy jest brat tragicznie zmarłego prezydenta, pan Jarosław Kaczyński.
Z tego, co mówi pan w filmie "Mgła", można odnieść wrażenie, że ma pan takie silne poczucie, że zwłok prezydenta nie potraktowano z należytym szacunkiem. - Tak. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że zwłoki pana prezydenta, a nie były to jedyne zwłoki w tym miejscu, bo były tam też zwłoki pana prezydenta Kaczorowskiego i pana marszałka Putry, leżały na niebieskim brezencie w błocie. Największa pretensję mam tutaj do ambasady polskiej, która nie postarała się chociażby o jakiś symboliczny gest. Na przykład przykrycie zwłok pana prezydenta biało-czerwoną flaga. To było upokarzające: 12 godzin na błocie ciało pierwszego obywatela Rzeczpospolitej?
A nie ma pan pretensji do siebie, urzędnika Kancelarii Prezydenta, który też mógł o to zadbać? - Możliwe, ale to był bardzo trudny dla nas wszystkich czas...
Myślę, że dla urzędników ambasady też to był bardzo trudny czas. - Dobrze, może wina rozkłada się proporcjonalnie. To nie jest tak, że winna jest zawsze jedna osoba. To fakt, może mogliśmy o tym pomyśleć.
A jeszcze ostatnie pytanie. Czy pan zapamiętał z tego 10 kwietnia postać Tomasza Turowskiego. Dyplomaty, wcześniej agenta PRL-owskich służb, coraz bardziej tajemniczej postaci związanej z 10 kwietnia? - Tak, zapamiętałem tę postać. Pierwszy raz miałem kontakt z panem ambasadorem Turowskim w momencie prób zorganizowania wylotu ministra Sasina do Polski. Minister Sasin utknął na płycie lotniska, ponad dwie godziny spędził w JAK-u 40 i interweniował u nas, żebyśmy coś z tym zrobili. Prosiliśmy wielokrotnie pana ambasadora Turowskiego o interwencję, natomiast pan ambasador Turowski sprawiał wrażenie osoby, która nie chce nic zrobić w tym kierunku.
Rzeczywiście to był człowiek, który był źródłem takiej informacji o tym, że trzy osoby przeżyły? - Tak, to była pierwsza informacja, która się pojawiła, jak przyjechałem na płytę lotniska. Pan ambasador Turowski mówił, że prawdopodobnie przeżyły trzy osoby, bo trzy karetki pogotowia zabrały trzy ciała, które okazywały znaki życia i zabrały je do szpitala w Smoleńsku. Co okazało się nieprawdą. RMF
Graś: Jakub Opara mówi bzdury To bzdury i brednie - tak Paweł Graś w rozmowie z reporterką RMF FM odnosi się do zarzutów Jakuba Opary. Urzędnik Kancelarii Prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Kontrwywiadzie RMF FM stwierdził, że tuż po katastrofie 10 kwietnia Graś razem z Tomaszem Arabskim "kombinowali, jak nie dopuścić do spotkania Jarosława Kaczyńskiego z premierem Donaldem Tuskiem". Jakub Opara twierdzi, że jest gotów na badanie wariografem w tej sprawie. - Jeśli pan Opara potrzebuje jakiegoś badania to raczej nie wariografem - odpowiada mocno zdenerwowany Paweł Graś. - Nie było takiej rozmowy, było wręcz odwrotnie, z ministrem Arabskim przez cały czas czekaliśmy na decyzję i odpowiedź Jarosława Kaczyńskiego, czy spotka się z premierem Donaldem Tuskiem i Władimirem Putinem - zapewnia Graś. Rzecznik rządu powtarza to, co już wcześniej powiedział Tomasz Arabski, że "jeśli owo spotkanie nie doszło do skutku to dlatego, że otoczenie prezesa PiS-u nie wyrażało na to zgody, to z drugiej strony nie było takiej chęci". Zarzuty Jakuba Opary Graś nazywa "bredniami i bzdurami" niewartymi sądowych rozstrzygnięć.
Obaj ministrowie podkreślają, że ich zadaniem było pomaganie prezesowi PiS, a nie utrudnianie mu czegokolwiek. RMF
GOLEM Po datą 16 stycznia 1954 roku Leopold Tyrmand zapisał w swoim Dzienniku: "Gigantyczne zwycięstwo komunistów, tak przesycili sobą cały tuż-obok-świat, że nawet ja uległem ich gwałtowi; najlepszym tego dowodem ten dziennik, czyli obsesja polemiki. Mnie tu prawie nie ma, jest moje ujadanie przeciw. I to jakieś zaniżone. Prometeusze, Edypy, Konrady i ci rozmaici inni, co pasowali się z Bogiem, losem, przeznaczeniem, a teraz nie przychodzą mi do głowy, jakże wzniesieni i nobilitowani przez swego Przeciwnika. Procesować się z Bogiem, cóż za piękne marzenie! Komunizm to tylko Golem, niebotyczny, to fakt, lecz glina i brud. O tyleż moja walka gorsza, mniejsza, brudniejsza." (Londyn 1985, s. 85) U progu nowego – 2011 roku, warto postawić pytanie: na czym dziś polega owo „gigantyczne zwycięstwo” glinianego Golema, gdzie pozwoliliśmy zapuścić mu zabójcze korzenie – tak głębokie, że ich druzgocząca moc zdaje się dla wielu nieodczuwalna? Czy nie jest tak, że po latach rządów obecnego układu łatwo zapomnieliśmy, że powrót do mechanizmów życia publicznego istniejących w czasach PRL-u oznacza przede wszystkim wykorzystanie słów, jako podstawowego narzędzia władzy nad społeczeństwem, a jednocześnie najbardziej skutecznego paralizatora? Komuniści mieli swoje słowa – klucze, pozwalające na zafałszowanie rzeczywistości i narzucenie Polakom semantycznego oszustwa. Istota tego fałszu polegała na tym, że zachowania moralnie dobre (sprzeciw wobec zła, głoszenie prawdy, wierność zasadom moralnym, patriotyzm, pragnienie wolności) przedstawiano w nich jako rzeczy negatywne, odwracając ich pierwotne znaczenie aksjologiczne i nadając nowy wymiar - sprzeczny z podstawowymi normami etycznymi. To, co w każdej zdrowej społeczności byłoby wyznacznikiem pożądanych postaw obywatelskich i stanowiło zasadę budowania dobrego państwa – w PRL i w III RP zostało sprowadzone do moralnego absurdu, stając się synonimem zagrożenia lub kompromitacji. Dlatego cały przekaz medialny związany z tragedią smoleńską, publikacje dziennikarskie i wypowiedzi polityków z grupy rządzącej korzystają z tych samych mechanizmów fałszerstw, jakimi posługiwali się komuniści i ich sukcesorzy. Ten semantyczny terroryzm, jest dziś użyty przeciwko słusznym dążeniom wielu milionów Polaków, domagających się wyjaśnienia przyczyn tragedii z 10 kwietnia. Ma ich zastraszyć, podzielić i sklasyfikować, a gdy przyjdzie pora - posłużyć jako „norma prawna” w rozpętaniu represji i prześladowań. Trzeba pamiętać, że tylko krok dzieli histerię medialnych kunktatorów, demagogicznie piętnujących każde dążenie do prawdy, od działań państwowych inkwizytorów czyniących z kłamstwa smoleńskiego nadrzędną „rację stanu”. Zwycięstwo „brudnego Golema” polega przede wszystkim na akceptacji tych okoliczności – jeśli nie poprzez wiarę w medialne kłamstwa, to w formie tak mocno podkreślonej w tekście Tyrmada - „obsesji polemiki” z czymś, co na żadną polemikę nie zasługuje i winno zostać z pogardą odrzucone. Tkwi w takiej postawie objaw zaniku naturalnego systemu obronnego, który jeszcze przed rokiem 1989 nakazywał milionom Polaków traktowanie mediów jako ośrodków propagandy, służących zniewoleniu i oszukaniu społeczeństwa. Zwycięstwo Golema polega zatem na bezrefleksyjnym komentowaniu doniesień dziennikarskich, na chwytaniu każdej informacji z medialnego stołu, na traktowaniu wyrobników medialnych i rozpowszechniany przez nich bredni, jako wartych uwagi i dyskusji. Zwycięstwo Golema - to uwiarygodnianie szumowin, jako „mężów stanu”, przydawanie honoru pospolitym kanaliom, wsłuchiwanie się w głos miernot, niczym w słowa ludzi godnych. Dopadająca nas „obsesja polemiki” zniża nas zawsze do poziomu brudnego Golema i już na wstępie pozbawia szans na zwycięstwo. Oto tchórz, który zbudował swoją pozycję na głoszeniu nienawiści i wsparciu wrogiej agentury, staje się piewcą „zgody” narodowej i rzecznikiem „pojednania” z katem. Mam obalać jego kłamstwa, ryzykując przyznanie mu statusu interpelatora, czy zamilczeć ogłupiający bełkot? Oto sługus, który twierdzi, że przeciwstawił się hegemonowi. Mam podjąć z nim dyskusję, opierając się na systemie pojęć obcych niewolnikom, czy wzniośle milczeć? Oto donosiciel i kłamca, który stroi się dziś w szaty mentora i wrzaskliwie rozdziela pokrętne „moralitety”. Mam zdemaskować jego gębę, czy też odwrócić się z odrazą? Jeśli uznam ich za godnych polemiki - nobilituję tym samym do rangi przeciwnika, nadam ich słowom dyskursywną wartość, której przecież nigdy nie posiadały. Jeśli będę milczał – oni moje milczenie uznają za słabość i wywiodą z niego wsporniki swoich kłamstw. Przed tym dylematem, prędzej czy później staną wszyscy podejmujący walkę z Golemem. To konflikt zamierzony - „gigantyczne zwycięstwo” tych, którzy ze świata elementarnych prawd uczynili chaotyczne pobojowisko, zmieniając porządek rzeczy i pojęć. Żyjemy na tym pobojowisku; uznając brudnego Golema za godnego Prometeusza, walcząc z glinianym tworem niczym ze stalowym smokiem, ulegając obsesji polemiki z czymś, czemu nie przysługuje nawet najmniejszy atrybut prawdy. Tyrmand rozumiał tę prawdę aż do bólu: „Rozbestwione kłamstwo, jakim komunizm wypełnił swój świat i zainfekował nasz świat anuluje wszelkie normy rozsądku. Nikt, kto skłonny jest walczyć o godność własną i chce pozostać w zgodzie z własnym sumieniem, nie zgodzi się na to, żeby nazywać dzień nocą, ciemnotę kulturą, zbrodnię przyzwoitością, niewolę wolnością - na mocy dekretu komunistycznych władców. Poprzez kłamstwo komunizm staje się wszechobecny, przeobraża się we własność bytu, partnera istnienia, element panteistyczny, z którym nawet ścinanie paznokci ma coś wspólnego. Groza kryjąca się w tym stanie rzeczy jest nie do pojęcia dla ludzi …”
Aleksander Ścios
2011. Początek nowej epoki Polacy uznali, że status peryferyjnego kraju Zachodu zupełnie ich zadowala, a warstwa rządząca pojęła, że tylko jego utrzymanie gwarantuje jej dominację w kraju i lukratywne posady za granicą – pisze filozof społeczny. Prognozy mają to do siebie, że się najczęściej nie sprawdzają. Kto pod koniec roku 2009 mógł przewidzieć, że rok następny to będzie rok, w którym zginą prezydent Lech Kaczyński, jego małżonka, ministrowie, generałowie i inne czołowe osobistości? I że najważniejszym skutkiem tej katastrofy będzie zacieśnienie przyjaźni polsko-rosyjskiej? Że nikt z odpowiedzialnych za bezpieczeństwo prezydenta i państwa nie tylko nie palnie sobie w łeb, jak by to uczynił oficer pokroju tych, którzy spoczywają w Katyniu, ale nawet nikomu nie przyjdzie do głowy by, choćby dla zachowania pozorów, podać się do dymisji? Że elity kulturowe popadną w paroksyzm bezkrytycznego rusofilstwa (zapominając o losie Rosjan walczących w swym kraju o te same wartości i wolności, o które kiedyś walczyło w Polsce pokolenie "Solidarności"), że aktor o twarzy, która wydaje się nasączona alkoholem, będzie odczytywał patetyczne apele, a w telewizorach będziemy mogli słuchać o pełnych współczucia oczach prezydenta Putina? Łatwiej już byłoby przewidzieć powodzie i zimowe przerwy w dostawie prądu, chaos na kolei, walkę z dopalaczami zastępującą kastrację pedofilów, "ofensywę legislacyjną", "ofensywę dyplomatyczną" i inne liczne ofensywy. A także to, że premier ogłosi, że nie będzie kandydował w wyborach prezydenckich, by kontynuować "rozpoczęte" reformy, by po tychże wyborach ogłosić, że żadne głębsze zamiany nie są potrzebne, bo trzeba się skoncentrować na tym, co "tu i teraz".
Z winy opozycji... Jak będzie więc w 2011 roku? Najprawdopodobniej będzie tak, jak dotychczas. Nic się nie zmieni. To, co zaczęło się Palikotem i "postpolityką" rządzących, skończyło się całkowitą postkolonialną inercją polityczną Polaków, ich abdykacją jako suwerena Rzeczypospolitej. Lenistwo Donalda Tuska i jego umiejętność zagadywania rzeczywistości uruchomiły lenistwo zbiorowe i potok słów, które potrafią zagłuszyć nawet tak prosty i jasny komunikat, jak "na kursie, na ścieżce". Polacy nie mają złudzeń co do jakości rządów Platformy, ale też zupełnie im one wystarczają, mimo że jej nieudolność i bezczynność sprawiają, iż czasami ciepła woda w kranie siąpi tylko cienką strużką. Dlatego pozwalają jej na wszystkie kłamstwa i kłamstewka – o przesiewaniu ziemi na lotnisku pod Smoleńskiem, o obietnicy zakopania głębiej rury gazociągu północnego, o sukcesach w polityce europejskiej itd. Wiedzą przecież, iż wszelkie "reformy" dotkną ich najbardziej, że bogaci będą się starali złupić biednych, by ocalić swoje dochody. A tak samemu można coś niecoś uszczknąć – dopóki się da. Tusk ma więc przed sobą równie długą przyszłość jak Łukaszenko czy Putin – i nie musi nawet sięgać po ich metody. Wystarczyło zwolnienie paru dziennikarzy, by "zachować różnorodność opinii". W przyszłym roku nadal będziemy skazani na tych samych medialnych polityków i te same niewiarygodnie nudne programy telewizyjne typu "plotkarnia", udające publicystykę polityczną. Codziennie będą tam międlić cytaty z Jarosława Kaczyńskiego, dociekając, czy powoduje nim cynizm czy szaleństwo. Nadal będziemy się dowiadywać, co powiedział ten lub tamten polityk o innym polityku, ale nie o tym, co się dzieje na świecie, i słusznie, ponieważ nic nie mamy w tym świecie – ani tym bardziej temu światu – do powiedzenia. Na pewno nie zabraknie materiałów na drugą, niepoświęconą Jarosławowi Kaczyńskiemu, część "Faktów" i "Wiadomości", bo zimą ludzie nadal będą zamarzali, na wiosnę przyjdzie powódź, a może nawet dwie, latem Polacy będą się topili, szukając ochłody w gliniankach i nieuregulowanych rzekach, jesienią truli grzybami, a zimą znowu zamarzali. To prawo natury, tak jak to, że woda się zbiera, potem spływa do morza, a śnieg leży tam, gdzie pada. Nie zabraknie też dzieci potrzebujących protezy, nowej wątroby lub przejechanych w czasie kuligu. Dzień w dzień, wieczór w wieczór będziemy mogli się upajać tymi informacjami. A wytrawni analitycy będą pisać dwie trzecie tekstu o tym, jak marna jest opozycja, i jedną trzecią o tym, że rząd nic nie robi z winy tak marnej opozycji. I może zachowają swoje redakcyjne posady.
Nic nie pobudzi Polaków Po wygranych wyborach PO dokona zapewne kolejnych cięć, żeby nieco poprawić stan finansów publicznych, co wywoła anemiczne protesty. Koniunktura w Niemczech pociągnie polską gospodarkę, bo przecież mercedesy nie mogą jeździć bez klamek i wycieraczek. A w razie czego czeka na Polaków wiele miejsc pracy w gastronomii, w domach starców, hotelarstwie i na plantacjach szparagów – w przyszłym roku otworzy się przecież niemiecki rynek pracy. Premier będzie ogłaszał swe kolejne pomysły i "ofensywy" i odwoływał je w następnym miesiącu, jeśli wszyscy ich tymczasem już nie zapomną, a promieniejący samozadowoleniem Bronisław Komorowski będzie zabawiał nas gawędami o bigosie i polowaniu. "Gazeta Wyborcza" nadal będzie się zajmowała reformowaniem Kościoła, tylko w dziale "Arka Noego" częściej będziemy mogli czytać intelektualistę Palikota, którego funkcje w mediach elektronicznych będą w lepszym stylu spełniać politycy ugrupowania Polska Była Najważniejsza. Być może nawet uda się im w małej liczbie ponownie wejść do parlamentu. Wbrew marzeniom tych, którzy nazbyt wierzą medialnym przekazom, PiS utrzyma swój stan posiadania i niewiele się zmieni, bo żadna zmiana PiS niczego w Polsce zmienić nie jest w stanie. A jeśliby Jarosław Kaczyński zginął w wypadku samochodowym lub zatruł się rtęcią, co przydarzyło się ostatnio w Berlinie rosyjskim emigrantom, niedoceniającym modernizacyjnych wysiłków podejmowanych w Rosji, w mediach jego rola przypadnie Zbigniewowi Ziobrze lub innemu tego typu politykowi nadającemu się do straszenia strasznego mieszczaństwa III RP, zwanego przez Adama Michnika beneficjentami rewolucji. Dlaczego jest to wariant najbardziej prawdopodobny? Jeśli po takiej katastrofie jak smoleńska nic się nie stało, to trudno sobie wyobrazić, co mogłoby pobudzić Polaków, i to nie do płaczu, tylko do czynu. Cokolwiek byśmy powiedzieli o kampanii z tamburynami i kowbojskimi kapeluszami, zmiana nie nastąpiła, bo Polacy jej nie chcieli. Naród mający poczucie godności powinien po 10 kwietnia przytłaczającą większością odesłać ten rząd w polityczny niebyt, a premiera postawić przed Trybunałem Stanu.
Złudne marzenia Oczywiście politycznej stagnacji będzie towarzyszyć formowanie się ruchu protestu świadomych politycznie Polaków. Obóz rządzący będzie próbował ograniczyć jego wpływy mniej lub bardziej cywilnymi metodami. W najmłodszym pokoleniu obudzi się może poczucie narodowej godności i honoru. Kiedyś stworzy ono nową "Solidarność". Podobieństwo do lat 70. staje się coraz bardziej widoczne. Mniej prawdopodobnym wariantem jest to, że w 2011 dojdzie jednak do przesilenia. Czysto polityczne motywy nie są jednak wystarczające, by to nastąpiło. Musiałaby wybuchnąć tykająca od dawna bomba finansowa, czego nikomu nie życzę. Wówczas załamanie władzy będzie gwałtowne, a miłość do PO zamieni się w nienawiść. W sytuacji zagrożenia władza może sięgnąć po środki twardej represji, ale w trudnej sytuacji zawsze będzie mogła liczyć na wsparcie Unii i naszego zachodniego sąsiada. Bo skoro zgodzono się wesprzeć Grecję i Irlandię, czego nie zrobi się dla podtrzymania władzy premiera uznawanego niemal za swojaka? Tylko dalszy rozpad strefy euro i kryzys polityczny w Unii mogłyby udaremnić skuteczną akcję ratunkową, która jeszcze bardziej ograniczy suwerenność Rzeczypospolitej. Inne warianty wydają się jeszcze mniej realistyczne. Marzenia, że coś się zmieni poprzez zwykłe działania polityczne, że trzeba tylko sformułować lepszy program – jakby kogoś w Polsce interesowały programy – że wystarczy lepiej wypaść w telewizji, zaskarbić sobie względy prowadzących redaktorów, by przekonać do siebie wyborców, są złudne. Być może polski biznes zagrożony w swoich interesach sypnie groszem i wesprze nowe polityczne ugrupowanie, licząc na wykreowanie nowej, świeżej i biznesowo jeszcze bardziej spolegliwej Platformy, ale będzie to czyste marnotrawstwo. I całe szczęście, bo jeszcze jednej Platformy na pewno byśmy nie przeżyli. Mimo to rok 2011 będzie początkiem nowej epoki. Coraz wyraźniej widać bowiem, że wraz ze śmiercią Lecha Kaczyńskiego skończył się projekt budowy silnej Rzeczypospolitej. Na początku XXI wieku postawiliśmy sobie pytanie, czy Polska chce pozostać tylko krajem peryferyjnym Zachodu po tym, gdy w ostatnim dziesięcioleciu XX wieku przestała być obrzeżem sowieckiego imperium.
Wschód nad Wisłą Pod koniec dekady Polacy uznali, że status peryferyjnego kraju Zachodu zupełnie ich zadowala, a warstwa rządząca – politycznie, gospodarczo i kulturowo – pojęła, że tylko jego utrzymanie gwarantuje jej dominację w kraju i lukratywne posady za granicą oferowane przez państwa europejskiego centrum. W 2010 roku okazało się, że pozostanie peryferiami Zachodu oznacza także zgodę na to, by Wschód znowu pojawił się nad Wisłą, a w roku 2011 będzie go jeszcze więcej – w Polsce i w nas samych. Zdzisław Krasnodębski
Krasnodębski w roli wieszcza Filozof społeczny nawołuje naród, choć bez wielkich nadziei, do pokuty i opamiętania – pisze prawnik i publicysta. Zdzisław Krasnodębski nie jest zadowolony z narodu polskiego, jego kadry kierowniczej i elit intelektualnych. Daje temu wyraz w opublikowanym w „Rzeczpospolitej” artykule „2011. Początek nowej epoki” (4.01.2011). „Nikt z odpowiedzialnych za bezpieczeństwo prezydenta i państwa nie palnął sobie w łeb (po 10 kwietnia ub.r. – P.W.), jak by to uczynił oficer pokroju tych, którzy spoczywają w Katyniu (...)”. „Elity kulturowe popadną w paroksyzm bezkrytycznego rusofilstwa” – napisał Krasnodębski. I dalej: „Polacy nie mają złudzeń co do jakości rządów Platformy, ale też zupełnie im to wystarcza”. Cechuje ich „całkowita postkolonialna inercja polityczna (…) abdykacja jako suwerena Rzeczypospolitej”. „Jeśli po katastrofie smoleńskiej nic się nie stało, to trudno sobie wyobrazić, co mogłoby pobudzić Polaków, i to nie do płaczu, ale do czynu”. Bowiem „naród mający poczucie godności powinien po 10 kwietnia przytłaczającą większością odesłać ten rząd w polityczny niebyt, a premiera postawić przed Trybunałem Stanu”.
Naród na złej drodze Gdyby zakończyć lekturę artykułu Krasnodębskiego na zapoznaniu się z tytułem, można by oczekiwać, że autor ma dla czytelnika nieco lepsze wieści. Początek nowej epoki – to brzmi obiecująco. Nic z tych rzeczy. Będzie to początek, ale czegoś równie złego jak to, co się przydarzyło Polsce w roku 2010, a w istocie co trwało w ciągu całego istnienia III Rzeczypospolitej (wyłączając, rzecz jasna, lata 2005 – 2007): „Coraz wyraźniej widać bowiem, że wraz ze śmiercią Lecha Kaczyńskiego skończył się projekt budowy silnej Rzeczypospolitej (…). Pod koniec dekady Polacy uznali, że status peryferyjnego kraju Zachodu zupełnie ich zadowala (…). W roku 2010 okazało się, że pozostanie peryferiami Zachodu oznacza także zgodę na to, by Wschód pojawił się nad Wisłą, a w roku 2011 będzie go jeszcze więcej – w Polsce i w nas samych”. Filozof społeczny i publicysta, którym jest Zdzisław Krasnodębski, ma oczywiście prawo do dziejowego pesymizmu; może nawet obowiązek przestrzegać naród, że wszedł na złą drogę. W tych przestrogach może posuwać się nawet do przesady, bijąc na wszelki wypadek w największe dzwony. Nie on pierwszy i zapewne nie ostatni przyjmuje taką postawę. Ale dobrze by było, gdyby powiedział zarazem, co w takiej sytuacji robić, jaki kierunek obrać. Autor ubolewa, że wola czynu w naszym narodzie wygasa, ale, wbrew licznym faktom, o których sam pisze, ma nadzieję, że „politycznej stagnacji będzie towarzyszyć formowanie się ruchu protestu świadomych politycznie Polaków (…), a w najmłodszym pokoleniu obudzi się może poczucie narodowej godności i honoru”. Lecz obóz władzy będzie, co oczywiste, te odruchy „próbował ograniczyć (…) mniej lub bardziej cywilnymi metodami”.
Czyn jednorazowy Nie należy jednak zbytnio liczyć na przełom. W każdym razie „czysto polityczne motywy nie są jednak wystarczające, by to nastąpiło”. Jedynie wybuch tykającej od dawna bomby finansowej mógłby doprowadzić do gwałtownego załamania władzy i zamiany miłości do PO w nienawiść. Ale wybuchu takiego autor nikomu nie życzy. Czy jednak wyzwoliłby on w narodzie wolę czynu i na czym miałby on polegać, autor nie wspomina. Można się jedynie domyślać, że poza odsunięciem PO od rządów czynem takim mogłoby być otwarcie bram władzy dla jej oponentów i powrót do pierwszego szeregu obozu skupionego wokół prezesa PiS. No dobrze, ale z jakim pozytywnym programem? Z czym, co – jako realistyczny plan polityczny – dałoby się urzeczywistnić tu i teraz, w takim otoczeniu geopolitycznym, z jakim mamy do czynienia, z takim jak obecny poziomem rozwoju gospodarczego, z tak gnuśnym narodem? Odsunięcie jednych od władzy i danie jej innym to czyn jednorazowy. Może nie wystarczyć, aby rok 2011 lub lata następne stały się rzeczywiście początkiem nowej epoki. W jednym zgadzam się ze Zdzisławem Krasnodębskim w pełni. Chodzi o jego postulat, by media i politycy dali wreszcie spokój analizowaniu prawdziwych lub domniemanych poczynań Jarosława Kaczyńskiego i zajęli się sprawami dla kraju rzeczywiście istotnymi. Ja też o tym pisałem na łamach „Rzeczpospolitej” przed kilkunastu tygodniami. Bez rezultatu.
Na pociechę Zdzisław Krasnodębski wystąpił w roli wieszcza nawołującego naród, choć bez wielkich nadziei, do pokuty i opamiętania. Mogę mu więc zadedykować na pociechę słynne słowa Wysockiego z III części „Dziadów”:
„(...) Naród jest jak lawa, Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa, Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi;
Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi”. Piotr Winczorek
Dary Owsiaka u komornika, samorząd bankrutem, szpital do likwidacji? Kostrzyn n. Odrą. Miejscowość znana z organizacji przez Jerzego Owsiaka letniego koncertu, znanego jako Przystanek Woodstocku. I szpital. Ważny, bo zapewnia bezpieczeństwo uczestnikom koncertu. Szpital, a dokładnie znajdujący się w nim oddział pediatryczny w ramach życzliwości WOŚP otrzymał odeń cenną aparaturę medyczną. Lecz te informacje są już nieaktualne. W kostrzyńskim szpitalu nie ma już oddziału pediatrycznego, został zlikwidowany w sierpniu 2007 r., nie ma też darowanej aparatury, prawdopodobnie została sprzedana. Starostwo sprzedało szpitalne udziały, przejęło długi, a dziś grozi mu bankructwo. Ale po kolei: Szpital w Kostrzynie był placówką jedną z najbardziej zadłużonych w kraju. Długi opiewały na prawie 70 mln zł. W styczniu 2007 r. komornik zablokował konto lecznicy, w tym środki przeznaczone na pensje dla pracowników. Szpital w zasadzie przestał funkcjonować, nie miał środków ani dla pacjentów ani na wynagrodzenia dla pracowników. Pomału zarząd zamykał poszczególne oddziały. Najpierw pediatrię, na którą Szpital nie podpisał kontraktu z NFZ-tem, potem oddział chorób wewnętrznych. Oddział chirurgiczny przyjmował tylko pacjentów w stanach zagrożenia życia, okulistyka (oddział o bardzo dobrej renomie) nie świadczyła usług. Zarząd (powiat ziemski gorzowski) zadecydował i z dniem 1 września 2008, iż Szpital zostanie sprywatyzowany jako jednostka niepubliczna. Jak poetycznie ujął to „Biuletyn Informacyjny Powiatu Gorzowskiego” nr 4(6) grudzień 2008 r.: Dla kostrzyńskiego szpitala data 1 września jest magiczna, ponieważ w tym dniu rozpoczyna się nowy etap w jego życiu. Narodziny.
We wrześniu powstał zatem nowy szpital jako NZOZ Powiatowa Spółka Komunalna "Szpital Leśny" pod zarządem prywatnej spółki Know - How ze Szczecina, posiadającej pakiet własnościowy: 51% udziałów, powiat zachował 49%. Jednak rzeczywistość nie okazała się tak bajeczna. Nowy szpital zatrudnił tylko 270 osób ze dawnej 370-osobowej załogi. Bez pracy zostały pielęgniarki, położne, laborantki i salowe. Sytuację opisuje artykuł w miejscowym dodatku do GW „Jesteśmy na bruku, bez zaległych pensji” z 15.05.2008 r. Dlaczego musimy ponosić skutki likwidacji? Nie dosyć, że nie mamy pracy, to nawet nie wypłacono nam zaległych pensji, nie mówiąc o odprawach - żali się Barbara Rosołowska. W kostrzyńskim szpitalu przepracowała 20 lat jako położna. W nowym szpitalu nie było już dla niej miejsca. Pracownicy wyliczyli, że każdy z nich powinien dostać ok. 20 tys. zł. – (…) Wydział pracy w słubickim sądzie zalały pozwy byłych pracowników przeciwko SP ZOZ. - Dotarło do nas ponad 1700 pozwów. (…) Zdaniem Rosołowskiej, cała ta sytuacja to wina powiatu. - Władze zdecydowały o likwidacji placówki, chociaż było wiadomo, że nie wystarczy pieniędzy dla pracowników. Zwalono a nas wszystkie konsekwencje prywatyzacji - żali się położna. Wicestarosta gorzowski Grzegorz Tomczak rozkłada ręce. - Nie było innego wyjścia. (…) Zawinili nasi poprzednicy, a niestety za wszystko zapłacili pracownicy - tłumaczy Tomczak. Przyznaje rację pracownikom, że pieniądze im się należą, ale do 2010 r., kiedy to ma zakończyć się proces likwidacji szpitala, wszystkie wypłaty są w gestii likwidatora. - Pieniądze na pewno nie znikną, my jako powiat, jesteśmy ich gwarantem, ale pracownicy będą musieli poczekać - dodaje.
http://gazetapraca.pl/gazetapraca/1,90443,4720897.html?fb_xd_fragment#?=...
W 2008 r. szpital w Kostrzynie „w Likwidacji” miał ponad 300 wierzycieli a oprócz tego zaległe należności dla ok. 300 pracowników. Dług wynosił ok. 7 mln zł. Dodatkowo obciążony był egzekucjami wobec ZUS i Urzędu Skarbowego. Oczywiście pieniędzy brakowało i likwidator szpitala uznał, że na spłatę wszystkich należności pracownicy będą musieli poczekać do końca 2010 r., kiedy to wszystkie długi ma przejąć powiat.
I nastał 2010 r. Z kolejnych doniesień prasowych dowiadujemy się, ze pracownicy nadal nie odzyskali swoich płatności. O stanie finansowym szpitala informuje starosta gorzowski Józef Kruczkowski: W grudniu 2008 r. zadłużenie wynosiło blisko 88 mln zł - Zobowiązania te powinny być przejęte przez powiat po zakończeniu procesu likwidacji SP ZOZ, czyli zgodnie z uchwałą Rady Powiatu Gorzowskiego, po 31 grudnia 2010 r. Ponieważ powiat nie ma pieniędzy na rozliczenie się z wierzycielami zamierza się starać o pomoc państwa. (Gazeta Lubuska z dnia 12.03.2010 r. „Pielęgniarki z Kostrzyna: - Co z naszymi pensjami?!”
http://www.gazetalubuska.pl/apps/pbcs.dll/articleAID=/20100312/POWIAT22/...).
Warunkiem złożenia wniosku o uczestnictwo w programie jest m.in. ustalenie ze wszystkimi wierzycielami, w formie ugody, takich wielkości zobowiązań, aby możliwe było przedstawienie bankowi obsługującemu program, wiarygodnej propozycji restrukturyzacji i spłaty zobowiązań powiatu, po przejęciu długów i otrzymaniu pomocy rządowej - dodaje J. Kruczkowski. Wśród wierzycieli SP ZOZ jest m.in. 381 pracowników zlikwidowanej placówki. Opowiadają, że długi wobec nich wynoszą od kilkunastu tysięcy złotych (pielęgniarki) do ok. 40 tys. zł (lekarze). Jak dowiedzieliśmy się od starosty Kruczkowskiego w sumie jest to ponad 4 mln zł. Ugody z nimi przygotowuje likwidator SP ZOZ Bogusław Drzewiecki. (…) Starosta liczy na pomoc Rządu.
A jaki jest stan na koniec 2010 r.? Otóż szpital nadal nie spłacił swoich wierzytelności względem pracowników. I jest znów zadłużony. Bardzo zadłużony. Brak oddziału pediatrycznego staje się przy tym dużym problemem. Z chorym dzieckiem czy nagłym przypadkiem rodzice muszą udawać się do Gorzowa Wlkp. czy Słubic. Lokalne fora internetowe aż kipią od plotek, jedna z miejscowych radnych napisała, iż: Może warto jednak sprawdzić informację, że oto sprzęt podarowany przez fundację Owsiaka dla oddziału dziecięcego w Kostrzynie (podobno wykorzystywany obecnie na oddziale noworodkowym) ostatnio zajął komornik każąc odkleić z niego znaki fundacji Owsiaka. http://forum.gazetalubuska.pl/obrazila-sie-na-owsiaka-t16790/.
W innym wpisie: Pieniądze za dzierżawę Szpitala przez spółkę oraz za sprzedaż szpitala spółce powinny trafić na konto Likwidatora a tak niezgodnie z prawem trafiły na konto starostwa i je wcieło. Likwidator miał z tych pieniędzy zająć się spłacaniem zaległości w pensjach i odprawach pracowników szpitala, pamiętajmy ze Ci ludzie pełnili służbę w ochronie i ratowaniu naszego zdrowia i życia przez 9 miesięcy nie otrzymali pensji potem i w większości zwolniono nie wypłacając odpraw bo inaczej zbankrutowało by Starostwo więc wymyślono sobie likwidacje do końca roku. http://webcache.googleusercontent.com/search?q=cache:SRmA0H1DU-cJ:forum....
W jeszcze innym: Szpital w Kostrzynie nie ma żadnych szans na wejście do planu B min. Kopacz bo ma gigantyczne zadłużenia, z tego powodu nie wszedł do planu szpital wojewódzki w Gorzowie, którego bardzo chciano przekształcić w spółkę. W programie tym, preferowane są szpitale do 20 mln. zł., samo wejście do programu nie gwarantuje oddłużenia, w 2009 r. wydano z tego planu zaledwie 30mln. zł, w 2010r. planuje się wydanie 350mln. zł., (…). Jeżeli wierzyciele zgodzą się na ugodę i zablokowanie odsetek na koniec kwietnia 2010r. to mogą czekać na uzyskanie pieniędzy przez wiele lat, ponieważ nikt nie daje im żadnej gwarancji.
http://forum.gazetalubuska.pl/pielegniarki-z-kostrzyna-co-z-naszymi-pens...
Opisana na podstawie doniesień prasowych rzeczywistość –ponownego zadłużania sprywatyzowanego szpitala, wyprzedaży majątku (nawet darowanego), likwidacji oddziałów(pediatrii) – nie jest niestety, zjawiskiem jednostkowym. W przypadku Kostrzyna n. Odrą – małego miasta znanego szerzej tylko dzięki letniej imprezie dla młodzieży – brak prawidłowo funkcjonującego szpitala jest bardziej zauważalny. Ale taki stan rzeczy dotyka wiele szpitali powiatowych. Najpierw likwiduje się w nich oddziały pediatryczne – jako te najbardziej kosztowe, a dające najmniej profitów, a co będzie potem? Co powstanie w miejsce prywatnych szpitali gdy samorząd okaże się niewypłacalny? Wrótce zobaczymy na przykładzie tego opisanego w Kostrzynie n. Odrą. Kazia
Granice PR istnieją. Nie można nieodwołalnie zakląć rzeczywistości. Ekonomiści nie wiedzą, co to postpolityka, bo liczby nie poddają się PR. Można co najwyżej kreatywną księgowością opóźnić moment, kiedy społeczeństwo powie: "sprawdzam"
"Narracje" nie przykryją kryzysu Z dr. Markiem Kochanem, specjalistą od wizerunku, rozmawia Mariusz Majewski Po katastrofie smoleńskiej media dostały chyba pierwszy mocny przekaz od społeczeństwa: "Dość tej propagandy!". Można było mieć nadzieję, że coś się zmieni w debacie publicznej. - To było bardzo ważne: zarówno sama katastrofa, jak i społeczna reakcja na nią. To był wstrząs. Media pokazały zupełnie inny niż dotychczas wizerunek prezydenta Lecha Kaczyńskiego; na pewien czas zniknęły agresywne wypowiedzi i komentarze, które wcześniej były normą. Jednak na dłuższą metę nie dokonała się żadna zmiana. Po niezbyt długim czasie wrócił język używany przed katastrofą smoleńską, pojawiły się wypowiedzi może nawet bardziej agresywne niż te sprzed 10 kwietnia. Media w większości weszły w stare koleiny. Często nadal uprawiają propagandę w starej, przedsmoleńskiej wersji. Wciąż pojawiają się, jak to nazwał Herbert, "łańcuchy tautologii, parę pojęć jak cepy". Jednak niewątpliwie coś drgnęło i być może za pół roku albo za rok w mediach pojawią się trwałe zmiany. I można na początku nowego roku życzyć sobie takich zmian. Przyczyn kłopotu z mediami trzeba pewnie szukać w procesie transformacji.
Socjolog prof. Andrzej Zybertowicz mówi o "konflikcie interesów jako fundamencie III RP". - Po 1989 roku media w Polsce zamiast być lojalne wobec odbiorców, zaczęły być lojalne wobec swoich sponsorów, np. reklamodawców. Weźmy neutralny przykład. Prasa filmowa, muzyczna czy motoryzacyjna jest w większym stopniu lojalna wobec tego, kto zamieszcza tam reklamy, niż wobec tego, kto te pisma czyta. Przykład z początku lat 90. W jednej z gazet za komentarze na temat kursów walut odpowiadała osoba, która jednocześnie była rzecznikiem prasowym sieci kantorów. Klasyczny grzech początków transformacji. Na szczęście ten problem został wyeliminowany, ale na dłuższą metę pojawiły się inne. Z jednej strony zabawianie w mediach jest daleko posunięte, zwłaszcza w telewizji. Zabawiając, już się nie informuje. Stąd zamiast inforozrywki mamy rozrywkę imitującą informację. Dodatkowo, jak wspomniałem, dochodzi pewnego rodzaju "misyjność". Niektóre media nie traktują odbiorcy podmiotowo i nie chcą, żeby na podstawie podanych przez nie informacji wyrobił sobie własną ocenę zjawisk. Serwują mu niemal wyłącznie gotowy komentarz, bardzo słabo okraszony informacjami. Pluralizm opinii jest zastępowany jednostronnością.
Mamy przecież w Polsce trzy stacje czysto informacyjne. - Należę do pokolenia, które pamięta z autopsji propagandę komunistyczną. Jeszcze na studiach czytało się wtedy książki, które oswajały, rozbrajały to zjawisko, uczyły krytycyzmu wobec każdej propagandy. Przyjęta w młodości szczepionka krytycyzmu pozwala łatwiej dostrzegać dziś to, co kiedyś Piotr Wierzbicki nazwał i opisał jako "strukturę kłamstwa". Dziś można zauważyć podobne metody manipulowania informacją, deformowania przekazu. Przed katastrofą smoleńską taki sposób informowania został uznany za pewnego typu normę, odbiorcy w większości przywykli do przedmiotowego traktowania. Ale te dwa, trzy tygodnie po 10 kwietnia pokazały, że obraz kreowany przez media może być zupełnie inny niż rzeczywistość. Pojawił się odruch sprzeciwu. Jest początek roku 2011.
Można się chyba pokusić o przedstawienie w zarysie kardynalnych błędów mediów III RP i chwytów, których nie powstydziliby się socjalistyczni propagandyści. - Bardzo często najważniejsze fragmenty z konferencji prasowych, kluczowe argumenty, fakty, jeśli są krytyczne wobec obecnej władzy, w ogóle nie pojawiają się w serwisach. Oczywiście, telewizje polują na efektowne setki, czyli krótkie, barwne zdania, i nie zawsze to, co ważne, jest powiedziane w atrakcyjnej dla telewizji formie. Ale często jest kilka dobrych setek i z nich wykorzystuje się akurat te najmniej istotne. Drugą strategią jest zwyczajne przemilczanie: konferencja może nie być transmitowana albo relacja z niej w ogóle nie pojawia się później w serwisach. Oczywiście nie sposób omówić wszystkich konferencji prasowych. Dziennikarz musi dokonać selekcji. Jednak są takie konferencje, które dotyczą spraw ważnych dla całej zbiorowości, a są pomijane, za to media zajmują się jakimś innym, w istocie mało ważnym wydarzeniem, które ma "przykrywać" jakieś problemy rządu. Trzecia metoda to ośmieszanie. Z wypowiedzi, która ogólnie ma sens, wybiera się jeden zabawny fragment, np. źle użyte słowo. I zamiast tego, co zostało powiedziane, dostajemy gruntowny opis czyjegoś błędu językowego albo niedopracowanego elementu garderoby. Inna metoda to komentowanie czyjejś wypowiedzi, np. polityka, ale bez powtarzania jego słów lub z wykorzystaniem fragmentu, który zmienia sens wypowiedzi, sugeruje, że ktoś powiedział coś innego niż naprawdę. Jeszcze innym sposobem oddziaływania na opinie i emocje widzów jest sposób fotografowania i filmowania. - Jednych filmuje się korzystnie, z bliska, z przodu, a innych tak, by widz ich mniej lubił: z dołu, z boku, z bardzo daleka, w niekorzystnej pozie, z odpychająca miną. Było to bardzo widoczne np. podczas ostatniej kampanii prezydenckiej. Kolejny rodzaj manipulacji polega na zapominaniu lub na selektywnym pamiętaniu. Ktoś np. coś obiecał, powiedział, potem tego nie wykonuje albo robi coś innego.
I co? I nic. Media o tym zapomniały. Manipulacja wiąże się z siłą. Po prostu ktoś narzuca nam określoną interpretację. Spontanicznie powinna się pojawić u człowieka chęć obrony przed medialną deformacją. - I się pojawia. Coraz więcej ludzi decyduje się w ogóle nie oglądać telewizji, rezygnuje z czytania niektórych gazet. Albo odwrotnie, korzysta z wielu źródeł, by porównywać i weryfikować przekazy, wreszcie tworzy własne, alternatywne źródła informacji. Dziś odbiorca mediów ma nieporównywalnie łatwiej niż w czasach komunizmu, kiedy można było jedynie poczytać podziemne gazetki albo posłuchać Radia Wolna Europa. Dziś bez problemu można skorzystać z internetu, gdzie są strony, blogi, fora, można czerpać z tego, co inni zauważyli i opisali. To wymaga czasu i aktywności, wymaga czytania, oglądania i porównywania, analizowania informacji. Można sobie jednak wyrobić własną, niezależną opinię. I to jest, moim zdaniem, bardzo ciekawa sytuacja. Gorsze media uczą odbiorców, którzy nie chcą być manipulowani, większej samodzielności. Albo ktoś się godzi, że media formatują mu rzeczywistość, wpychają mu w oczy zabarwione na jakiś kolor szkiełka, albo jest wręcz skazany na myślenie i analizowanie. Zaczęliśmy od mediów, ale to wszystko, o czym mówimy, dotyczy także sfery polityki i królującego tam języka. Komentatorzy podkreślają, że żyjemy w czasach postpolityki. Oznacza to m.in. często przesadne skupianie się na formie przekazu i zapominanie o treści. - Trudno się nie zgodzić z opinią, że dziś uprawia się politykę inaczej niż w krajach zachodniej Europy po II wojnie światowej. Mam jednak wrażenie, że ci, którzy posługują się terminem "postpolityka", nieco rozszerzają jego granice, coś nim usprawiedliwiają. Polityka jest inna, ale wciąż nie jest zupełnie wirtualna, zawsze na końcu pojawia się jakiś konkret. Przez pewien czas można dezinformować, lawirować, organizować przeróżne happeningi, ale na końcu trzeba się zmierzyć z faktami. To ekonomia: deficyt budżetowy, podatki, emerytury, planowanie inwestycji i ich wykonanie. Ci, którzy mówią o postpolityce, zapominają chyba, że oprócz słów, opowieści czy też modnych ostatnio "narracji" są jeszcze elementy rzeczywiste. Reasumując, można różnie opowiadać. Ale opowiadając, nie można zapominać, że istnieje rzeczywistość, z którą odbiorca naszej opowieści może mieć do czynienia "z pierwszej ręki". Niektórym się wydaje, że "opowieści" i "wizerunek" mogą zastąpić rzeczywistość. Nie do końca. Wciąż jeździ się tylko po drogach, a nie po obietnicach ich budowy. Od polityków albo dziennikarzy politycznych można usłyszeć mnóstwo opowieści o tym, kto obecnie w jakiej partii ostrzy sobie zęby na bardziej lub mniej formalną funkcję "spin doktora", jak szeroką władzę ma "PR-owiec premiera" albo kto doradzał słynnemu "Zbychowi" przed konferencją prasową w związku z aferą hazardową. Ile skuteczności jest w tych bajkach o "politycznym PR"? - Dobrze pojęty polityczny PR jest nie tylko skuteczny. Powiem więcej - jest niezbędny. Kto nie potrafi zareklamować swoich realnych sukcesów, ten przegrywa. Przykładem może być rząd Jerzego Buzka, który podjął cztery wielkie i ważne dla Polski reformy. Ale nie zajął się ich promocją. To spowodowało, że partia, która była motorem tych zmian, czyli AWS, w kolejnych wyborach w ogóle nie weszła do Sejmu. Można powiedzieć, że same reformy bez PR to samobójstwo. Z drugiej strony dominacja PR nad działaniem na dłuższą metę nie jest możliwa. - Można go porównać do ładnego opakowania. Można sprzedawać rzeczy ładne albo średnio ładne w ładnym pudełku. Wtedy one się lepiej sprzedają. Natomiast ktoś, kto sprzedaje puste pudełka, po jakimś czasie zostaje zdemaskowany i skompromitowany. Myślę, że to są granice i mierniki skuteczności PR. Pozwala on coś lepiej pokazać, zareklamować, ale trzeba coś włożyć do pudełka. Mówiąc krótko: "nie ma pijaru bez realu". Gdy specjalista od reklamy przychodzi do firmy i badania pokazują, że firma ma kiepski produkt, to jego pierwszym komunikatem dla tej firmy jest sugestia, żeby ulepszyła ten produkt. Inaczej pieniądze wydane na promocję się zmarnują, ludzie sięgną po produkt, ale się do niego zrażą. Życzyłbym sobie, aby wyborcom nie sprzedawano pustych pudełek, a politykom nie opłacało się zastępować rzeczywistości PR. Jak w takim razie tłumaczy Pan losy na polskiej scenie politycznej posła z Biłgoraja, którego już samo nazwisko psuje debatę publiczną? Niby jest popularny, ale po opuszczeniu PO aspiruje najwyżej do roli planktonu. - Ten poseł nie odniósł sukcesu. Jego projekt polityczny ma bardzo małe poparcie, i to jest krzepiące, że tak niewiele osób nabrało się na tę inicjatywę. Ale nie chodzi tylko o ten przykład. Gdyby media lepiej informowały, pogłębiały obraz rzeczywistości, pokazywały przyczyny zjawisk, to poparcie dla tego typu inicjatyw byłoby jeszcze mniejsze. Wydaje mi się, że ludzie teraz chcą przede wszystkim spokoju. Dopóki wierzą, że będzie dobrze, dopóki patrzą z optymizmem w przyszłość, będą się starali nie zauważać pewnych faktów i wypierać je ze swojej świadomości. Ale takie myślenie ma swoje granice. Przychodzi moment, kiedy trudno udawać, że wszystko jest w porządku. Trzeba się obudzić, nim będzie za późno. Krótkie nogi propagandy odsłoniła też chyba afera hazardowa. PO wyszła z niej praktycznie bez szwanku, skończyło się na kilku personalnych roszadach. Ale twarz komisji hazardowej - poseł Mirosław Sekuła poniósł sromotną klęskę w wyborach na prezydenta Zabrza. - Afera hazardowa jest antytezą afery Rywina. Tamta coś odsłoniła, zapoczątkowała odnowę życia publicznego. Natomiast afera hazardowa pokazała, że można przy otwartej kurtynie, w świetle jupiterów, wobec nagich faktów i dowodów zatuszować aferę, a winni praktycznie unikają sprawiedliwości. To dało obecnemu rządowi poczucie bezkarności, nauczyło go, że może być arogancki i wszystko będzie mu wybaczone. Przegrana posła Sekuły w Zabrzu jest marnym pocieszeniem. Nadzieję może budzić raczej co innego. Otóż każda władza, która przestaje czuć respekt przed opinią publiczną, w końcu upada. Właśnie to poczucie wszechmocy jest przyczyną upadku. Arogancja zgubiła Leszka Millera, może zgubić i Donalda Tuska. Na razie tego nie widać, ale zobaczymy, co będzie dalej. Jeden obóz polityczny ma w swoich rękach praktycznie pełnię władzy. Słyszeliśmy z ust polityków liczne obietnice, zapowiedzi reform i ofensywy legislacyjnej. Tymczasem ekonomiści przestrzegają, że finansowe tąpnięcie Polska ma dopiero przed sobą. W centrum Warszawy wisi licznik polskiego zadłużenia. Gdzie leżą granice pompowania wizerunku w polityce? - Przede wszystkim trzeba wiedzieć, że takie granice istnieją. Inaczej można ulec wrażeniu, że wszystko jest wizerunkiem. A gdzie one leżą? W jednych sprawach bliżej, w innych dalej. W przypadku systemu emerytalnego skutki tego, co dziś robi rząd, prawdopodobnie odczujemy w pełni za jakieś 10-20 lat. Ale są rzeczy, które widać od razu. Albo słychać. Jeśli na konferencji prasowej premiera pojawia się pytanie o katastrofę demograficzną, a premier odpowiada żartem, że "tą sprawą to się należy zająć w inny sposób", mając pewnie na myśli, że Polacy powinni zająć się płodzeniem dzieci, to jest przykład sprawy, którą trudno przykryć retoryką. W każdym razie nie taką. Taka odpowiedź jest infantylna, na poziomie czternastolatka. Kompromituje kogoś, kto chce uchodzić za poważnego polityka. W jaki sposób powinien wypowiadać się polityk w obliczu katastrofy demograficznej? - Poważny polityk na takie pytanie odpowiada, że to poważna sprawa, że opracuje program służący poprawie tej sytuacji: system wspierający rodzinę, ulgi podatkowe, sieć żłobków i przedszkoli czy coś podobnego. Francja miała zbyt niski, choć wyższy niż obecnie w Polsce, poziom dzietności (bodaj 1,65 wobec ok. 1,3 w Polsce). Uznano, że to jest problem, i wdrożono system wspierania osób posiadających dzieci. I teraz jest tam 2,09 dziecka na kobietę, co pozwala utrzymać równowagę demograficzną. Nie oznacza to, że Francuzi na wezwanie premiera rzucili się nagle do płodzenia dzieci, ale że politycy, ekonomiści opracowali program zmian i wspierania rodzicielstwa, który po kilkunastu latach przyniósł efekty. Tego się nie da rozwiązać PR czy propagandą. Trzeba podjąć realne działania. Dlatego polityk, który na pytanie o tę kwestię odpowiada coś w stylu: "proszę, jeśli macie ochotę, to zajmijcie się płodzeniem dzieci", w oczach myślącego odbiorcy zwyczajnie się kompromituje. Oznacza to, że albo nie ma on kwalifikacji intelektualnych do zajmowania się tym, czym się zajmuje, albo że nie traktuje poważnie wyborców. Granice propagandy zostały przekroczone niespodziewanie na Węgrzech - szef poprzedniego rządu powiedział o jedno zdanie za dużo i wyborcy się zbuntowali. - Inna sytuacja była w Grecji. Tam "sprawdzam" w pewnym momencie powiedzieli bankierzy, Fundusz Walutowy... Jak widać, granice są płynne. I różnie rozkłada się to w czasie. Ale to "sprawdzanie" zawsze następuje i nie jest tak, że można nieodwołalnie zakląć rzeczywistość. Ekonomiści nie wiedzą, co to postpolityka, bo liczb nie można zakląć. Można co najwyżej kreatywną księgowością opóźnić moment, w którym następuje to "sprawdzam". W perspektywie roku politycy musieli się wykazać umiejętnością komunikacji w sytuacji poważnego kryzysu, także podczas powodzi. Zbliżały się wybory prezydenckie. Wszystkie programy informacyjne powtarzały sformułowanie "kampania na wałach". Czasami jednak wyglądało to jak antykampania. - W czasie powodzi politycy byli na miejscu i kamery rejestrowały ich w trakcie składania obietnic pomocy. Ale po kilku miesiącach te ekipy telewizyjne bardzo rzadko jechały, żeby sprawdzić, czy politycy się z tych obietnic wywiązali. Z drugiej strony często to kamera powodowała, że losem konkretnych ludzi dotkniętych powodzią ktoś się zainteresował i być może w niektórych przypadkach te kamery wymusiły jakieś realne działania. Komunikacja między rodzinami ofiar tragedii smoleńskiej a rządem oraz wojskową prokuraturą to także przykład na nieszczelność polityki wizerunkowej. - To także bardzo dobry przykład, który pokazuje granice propagandy, która najpierw przytłumiła to wydarzenie, ale potem stopniowo prawda wychodziła na jaw. Najpierw lansowano opinię, że piloci tupolewa mieli podchodzić do lądowania cztery razy. Szybko się okazało, że to fikcja. Potem mówiło się, że gen. Błasik siedział za sterami. Okazało się to nieprawdą. Ujawniono, że na lotnisku po katastrofie Rosjanie wymieniali żarówki. Że radiolatarnie były źle rozmieszczone. Że Rosjanie unieważnili zeznania kontrolerów lotu. Później telewizje pokazały, jak Rosjanie piłowali wrak, czyli niszczyli dowody. Myślę, że dla wielu osób zobaczenie tych rzeczy, nawet nie usłyszenie o nich, ale właśnie ich zobaczenie, musiało podkopywać wiarę w to, że rosyjskie śledztwo naprawdę rzetelnie wyjaśni przyczyny katastrofy. Jednak taka teza była lansowana od 10 kwietnia. Dopiero gdy Rosjanie przysłali raport MAK, premier stwierdził, że w takiej wersji jest on dla nas nie do przyjęcia. - Rosja to państwo, które nie rozliczyło się w pełni z totalitarną przeszłością, ze zbrodniami Lenina, Stalina i innych. Wymordowanie np. rodziny carskiej z 1917 roku zostało wyjaśnione - choć też nie do końca - dopiero w latach 90., a za Katyń do dziś Rosja nie chce wziąć pełnej odpowiedzialności, co ujawniło postępowanie w Strasburgu. Nie lepiej jest ze sprawami dotyczącymi ostatnich lat. Brakuje sukcesów w wyjaśnianiu zabójstwa Anny Politkowskiej, Aleksandra Litwinienki. Wątpliwości budzą wyroki w sprawie Michaiła Chodorkowskiego i jego współpracowników. Nie wiem, jak można było uwierzyć, że taka Rosja jest w stanie rzetelnie przeprowadzić śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej. Wymagało to wielkiej naiwności. A polityk odpowiadający za sprawy państwa nie może być naiwny. Załóżmy, że ktoś uwierzył, że Rosjanie chcą wszystko rzetelnie wyjaśnić, miał zaufanie do rosyjskiego państwa. Takie osoby były, i może nawet było ich dużo. Jednak po obejrzeniu zdjęć, jak rosyjskie służby niszczą wrak, trudno mieć nadal złudzenia. Musi nastąpić dysonans poznawczy. Rzeczywistość wykreowana wybitnie kłóci się z faktami. - Tu jest bardzo wyraźna granica propagandy. W sprawie śledztwa smoleńskiego pojawiły się fakty, które trudno usunąć ze świadomości. Jeśli zaś chodzi o wspomniany raport, to nie wiadomo, czy Rosja nie chce się przypadkiem targować na zasadzie "targuj się o więcej, by dostać mniej". Może przysłali taki raport po to, byśmy uznali go choćby w części. Albo abyśmy uznali za wielkie ustępstwo, że uwzględnią jakąś małą część polskich uwag. Rosjanie nie przyznają się do jakiejkolwiek winy, więc gdyby wzięli odpowiedzialność choćby w minimalnym stopniu, to zostałoby uznane za sukces, który "wywalczył" Donald Tusk. Tymczasem to wszystko, co się dzieje, jest skutkiem decyzji premiera oddającej śledztwo rosyjskiemu państwu, które teraz może robić z nim, co chce. Na przykład utrzymywać, że lotnisko w Smoleńsku jest cywilne, a nie wojskowe. Tego rodzaju metodami dezinformacji - kłamstwem w żywe oczy - posługiwali się bolszewicy. Dziś realia są jednak inne, trudno zatrzymać przepływ informacji, trudno wierzyć w propagandę, której przeczą fakty. Prawda wychodzi na jaw. Maski spadają, a PR bankrutuje. Jednocześnie trudno wyczuć u Pana optymizm. Głośno powątpiewa Pan w sens dyskutowania w telewizyjnym studiu. - Mam coraz mniejszą ochotę na to, by próbować zawracać kijem medialną rzekę. Chyba lepiej poświęcić energię na coś innego. Może na dłuższą metę bardziej potrzebna jest praca u podstaw, edukacja: upowszechnianie wyższych standardów debaty, wychowywanie krytycznych odbiorców, którzy będą rozpoznawali zabiegi propagandowe, zauważą miałkość argumentów, nie zadowolą się byle czym. Mam nadzieję, że w przyszłości dziennikarze (w masie jest oczywiście wiele chlubnych wyjątków) będą się bardziej troszczyć o swoją wiarygodność i będą bardziej szanować odbiorców. Że będzie więcej tolerancji dla poglądów innych niż własne. Że inwektywy nie będą zastępowały argumentów. Że ataki personalne, postponowanie kogoś, kto myśli inaczej, przypisywanie mu złych cech nie będą akceptowanymi metodami polemiki. Obowiązujące dziś standardy zniechęcają do rozmowy, zmuszają do obniżenia poziomu dyskusji. Może więc lepiej zająć się czymś innym, pożyteczniejszym? Dziękuję za rozmowę.
Wielka tajemnica rządowa – Roswell Ponad 60 lat temu małe amerykańskie miasteczko Roswell zamieniło się w miejsce owiane wielką tajemnicą rządową. A wszystko to za sprawą rzekomej katastrofy pojazdu kosmicznego. Czy miasteczko faktycznie było świadkiem dramatu UFO? Co wojsko do dziś tak skrzętnie ukrywa? Zarówno miłośnicy kosmicznych sekretów, jak i naukowcy, nadal próbują poznać prawdę o zagadkowej miejscowości. Jedni są przekonani, że katastrofa niezidentyfikowanego pojazdu latającego bezsprzecznie miała miejsce. Inni natomiast podchodzą do całej sprawy dość sceptycznie. Jednak niezależnie od podejścia trzeba przyznać, że nie ma drugiego takiego miejsca na Ziemi, w którym znaleziono by tyle dowodów na istnienie UFO. 3 lipca 1947 roku na pustyniach stanu Nowy Meksyk otaczających legendarne już dziś miasteczko doszło do katastrofy, która na zawsze odmieniła losy Roswell i jego mieszkańców. Od tego czasu świat doczekał się wielu interpretacji tych przedziwnych wydarzeń. Przez lata ujawniono mnóstwo dowodów, spośród których jedne były tylko podważane, inne z kolei od razu uznano za wierutne kłamstwo.
Kiedy w lipcu pamiętnego roku Mac Brazel odkrył na terenie rancha Fostera szczątki przedziwnego pojazdu, natychmiast zawiadomił szeryfa George'a Wilcoxa. Wystarczyło zaledwie kilka godzin, by media podchwyciły temat. Na miejscu zdarzenia błyskawicznie pojawiło się wojsko i samochody rządowe. Od tego momentu sprawy nabrały tempa i... owiane zostały absolutną tajemnicą. Natychmiast zamknięto cały teren na kilka dni. Dopiero po gruntownym pozbieraniu wszelkich elementów wraku oraz wywiezieniu ich samolotami do bazy Roswell, wpuszczono gapiów na miejsce zdarzenia. Ludzie czekali na jakieś informacje czy oświadczenia i faktycznie, niedługo po odkryciu doczekali się wiadomości o odnalezieniu szczątków UFO. Pułkownik William Blanchard w oficjalnym wystąpieniu poinformował mieszkańców Roswell o niewiarygodnym wydarzeniu. Wiadomość z prędkością światła obiegła całą Amerykę. Ku zaskoczeniu jednak wszystkich, już kilka godzin później Roger Ramey, komandor 8. grupy z lotniska Fort Worth w Teksasie, całkowicie zdementował te informacje twierdząc, że poprzednia wiadomość była wielką pomyłką – nie było to bowiem UFO, a jedynie... najnowszy balon meteorologiczny. Mimo zapewnień, że rzekomo nic się nie stało , wtedy właśnie zrodziło się mnóstwo pytań pozostających bez odpowiedzi aż do dzisiaj. Trzeba przyznać, że oświadczenia rządowe skutecznie uspokoiły rozemocjonowany tłum. Ludzie zapomnieli o katastrofie i przestali fascynować się rzekomą wizytą UFO. Sprawa ucichła na ponad 30 lat i dopiero dwaj amerykańscy ufolodzy sprawili, że świat znowu usłyszał o tajemniczym miasteczku. W roku 1980 powstała książka pod znamiennym tytułem „Incydent w Roswell”. Jej autorzy Charles Berlitz i William L. Moore wyraźnie sugerowali swoim czytelnikom, że w lipcu 1947 wydarzyło się coś niezwykłego. Uważali, że gdyby rząd nie miał nic do ukrycia, nie próbowałby błyskawicznie zatuszować całej sprawy. Książka zawiera wywiady ze świadkami i rozmaite hipotezy, próbujące rozwikłać zagadkę. Do najbardziej ekstrawaganckich należą relacje, według których rzekomo na miejscu katastrofy byli żywi kosmici i tłumacz, który próbował porozumieć się z nimi. Choć książki nie można było uznać za czysto naukowe dzieło, wywołała ona ogromny zamęt w społeczeństwie. W takiej sytuacji rząd, chcąc nie chcąc, musiał jakoś odnieść się do wszechobecnej wrzawy medialnej. Wtedy to władze USA przyznały się otwarcie do kłamstwa! Okazało się jednak, że nie ukrywali UFO, ale ściśle tajny program wojskowy Mogul, który miał na celu szpiegowanie ZSRR. Wojsko wysyłało specjalne balony zwiadowcze, które miały ponoć wykryć wszelkie próby jądrowe prowadzone na terenach dzisiejszej Rosji.Teoria prawdopodobna o tyle, że przecież w 1947 roku trwała pomiędzy USA i ZSRR zimna wojna. Z nieoficjalnych źródeł jednak wiadomo, że rząd nie przyznał się do kłamstwa tylko wymyślił nowe, by uspokoić ludzi domagających się prawdy. Ponoć na miejscu katastrofy znaleziono nie tylko latający talerz, ale i kosmitów. Ciała natychmiast przetransportowano do bazy lotniczej w stanie Ohio, gdzie zaczęły się liczne badania i analizy prowadzone przez najlepszych specjalistów USA. 24 września na naradzie wojskowej podjęto decyzję rozpoczęciu tajnej operacji pod kryptonimem Majestic 12. Niestety, począwszy od pierwszych dni lipca 1947 roku Roswell pozostaje niezbadaną zagadką. Wojsko utajniło wszelkie materiały. Członkom grupy, do której należał Blanchard, nakazano całkowite milczenie. Wtedy właśnie pojawił się generał Thomas Dubose. Lecz jemu także nie udało do końca rozwiązać się tej zagadki. Wiemy jedynie tyle, że przed śmiercią przyznał się, iż dostał rozkaz zlikwidowania wszelkich pogłosek na temat UFO. W 1979 roku publicznie wystąpił Jesse Marcel z 509. grupy bombowej, który był na miejscu katastrofy i ze szczegółami opowiedział o niezwykłym materiale odnalezionym w Roswell. Według niego to, co widział, w 100 procentach nie pochodziło z Ziemi. Informacje potwierdził w 1990 roku generał Arthur E. Axon. W końcu amerykański fizyk profesor Robert Saurbacher zerwał zmowę milczenia i publicznie ogłosił, że rząd Stanów Zjednoczonych rzeczywiście w 1947 roku odnalazł wrak statku kosmicznego i szczątki UFO na jego pokładzie. Niestety szybko zrobiono z niego wariata, a rząd zadbał, by naukowiec nigdy już nie miał okazji wystąpić publicznie. Ostatecznie uznano, że słowa Saurbachera to wymysły i brednie. Po co jednak uznany badacz, który całe życie poświęcił dla nauki, miałby wprowadzać ludzi w błąd? Od zawsze wszelkie próby uchylenia rąbka tajemnicy kończyły się fiaskiem. Bezskutecznie próbowano dowiedzieć się prawdy. Wojsko pilnie strzegło tajemnicy. Wkrótce jednak świat usłyszał spektakularne wypowiedzi jednego ze świadków katastrofy. Glenn Dennis, właściciel zakładu pogrzebowego współpracującego z lotniskiem w Roswell, wielokrotnie opowiadał historię, że dzień po katastrofie odebrał kilka telefonów z zapytaniem, czy może stworzyć trumny niewielkich rozmiarów (około 1 m długości), oraz w jaki sposób można nie dopuścić do rozkładu ciał, które przebywały na słońcu i deszczu. Ten sam człowiek mówił o rozmowie z pielęgniarką ze szpitala bazy wojskowej, która przerażona opowiadała o sekcji zwłok dziwnych stworów. Niestety nigdy nie sprawdzono informacji, gdyż kobieta bardzo szybko zniknęła w tajemniczych okolicznościach. Według fascynatów UFO rząd do dziś przechowuje ich zakonserwowane zwłoki oraz szczątki pojazdów kosmicznych. Jest to jednak zbyt rewolucyjna teoria, by którykolwiek z naukowców starał się ją rozwikłać. Pewne jest jednak, że jeśli nie ma tajemnicy, nie ma też powodu, by ją skrywać z taką pieczołowitością. W 1991 roku pojawiło się kolejne oświadczenie wojska, które miało wyjaśniać dlaczego świadkowie widzieli na miejscu zdarzenia nie tylko wrak pojazdu, ale też ciała. Okazało się, że w międzyczasie powstała kolejna tajna operacja. Testowano ponoć nowoczesne spadochrony i stąd na miejscu zdarzenia manekiny, które mogli zobaczyć świadkowie zdarzenia. Rzekomych kosmitów opisywano jako istoty bez włosów, uszu i rzęs. Pozornie układanka do siebie pasuje. Po co jednak zwyczajne manekiny były starannie pakowane przez żołnierzy do foliowych worków na zwłoki? Dlaczego tak długo ukrywano informacje o nieszkodliwych przecież ćwiczeniach? I wreszcie ostatnia rozbieżność, która całkowicie podważa rządowe wyjaśnienia. Ćwiczenia zaczęły się dopiero w 1954 roku, to jest 7 lat po katastrofie. Świadkowie zatem nie mieli więc możliwości by widzieć rządowe manekiny. W 1997 roku przypadła 50. rocznica wydarzeń w Roswell, podczas której siły powietrzne Stanów Zjednoczonych przekazały oficjalny raport dotyczący tego, co wydarzyło się 3 lipca 1947 roku. W dalszym ciągu jednak dokument ten nie wyjaśnia frapującej wszystkich zagadki. Kolejny już raz uznano, że na ranczu Fostera nie rozbiło się UFO, a jedynie balon, będący nowoczesnym osiągnięciem technicznym, wykorzystywanym do celów szpiegowskich. Wszelkie informacje uzyskane od naocznych świadków uznano jednoznacznie za złudzenia i konfabulacje. Dokument obejmuje też całą masę powodów, dla których świadkowie mogli odnieść mylne wrażenie. Czy oficjalne oświadczenie rządu USA jest zgodne z prawdą? Nie wiadomo. Pewne jest jednak, że to tylko stanowisko jednej ze stron na temat nadal niewyjaśnionej tajemnicy Roswell. Wciąż więc nie wiemy, co tak naprawdę się wtedy wydarzyło. Czy wrak odnaleziony na miejscu wypadku to faktycznie tylko balon meteorologiczny, czy namacalny dowód na obecność innych cywilizacji w kosmosie? Jeśli rzeczywiście było to UFO, dlaczego rozbiło się na Ziemi? I najważniejsze: dlaczego rząd amerykański, pomimo tak wielu relacji naocznych świadków, konsekwentnie wszystkiemu zaprzecza? Być może nigdy już tajemnice baz wojskowych nie ujrzą światła dziennego. Lecz dziś nie ma wątpliwości, że tajemnicza katastrofa odcisnęła swoje piętno w historii amerykańskiego miasteczka. Od tamtej pory, co roku do Roswell zjeżdżają się tysiące ludzi, by uczcić najważniejsze wydarzenie dotyczące UFO. Ośrodek Badawczy UFO oferuje setki kontrowersyjnych eksponatów, a pieniądze zarobione na tajemnicy osnuwającej miasteczko Roswell dowodzą, że o wiele lepiej niż naukowe wyjaśnienia sprzedają się rzeczy, na które nie mamy odpowiedzi.
Źródła: Wydawnictwo Astrum
Szumowiny się niepokoją? List otwarty obrońców praw człowieka przeciw działaniom władz Węgier
Opublikowany dziś list otwarty 70 czołowych europejskich obrońców praw człowieka i byłych dysydentów politycznych – wśród nich Adama Michnika i Vaclava Havla – zarzuca władzom Węgier dążenie do demontażu demokracji m.in. poprzez podporządkowywanie sobie mediów. [Obaj Żydzi, jakby kto nie wiedział - admin]
Udostępniony na stronie internetowej iprotest.hu w językach angielskim i węgierskim list ostrzega, iż „to, czemu Unia Europejska miała zapobiegać, i to, co wielu uważało za niemożliwe, obecnie się zmaterializowało: w pełni rozwinięta nieliberalna demokracja wewnątrz jej własnych granic – na Węgrzech, w państwie członkowskim UE od 2004 roku”.
„W zaledwie 20 lat po upadku komunizmu rząd Węgier, choć demokratycznie wybrany, nadużywa swej ustawodawczej większości do metodycznego demontowania mechanizmów gwarantowania demokracji, do usuwania konstytucyjnych ograniczeń i do podporządkowywania woli rządzącej partii wszystkich gałęzi władzy, niezależnych instytucji i mediów” – czytamy w liście. Uchwalona pod koniec grudnia przez centroprawicową większość w węgierskim parlamencie nowa ustawa o usługach medialnych i środkach masowego przekazu przewiduje wysokie kary finansowe, a nawet zakaz działalności dla mediów systematycznie lekceważących zawarte w niej przepisy. Domaga się ona m.in., by w programach informacyjnych przestrzegano „wyważonego charakteru komunikowania”. Ustawa została z tego powodu skrytykowana przez przedstawicieli władz kilku państw Unii Europejskiej, w tym Niemiec i Francji. Sygnatariusze listu zwrócili się do władz UE oraz „wszystkich europejskich rządów i partii politycznych, którym leży na sercu prawdziwa jedność Europy”, o „zdecydowane działanie na rzecz zachowania trwałości naszej demokratycznej Europy”. [Może zaprosić wojska usraelskie, żeby ponownie wprowadziły demokrację? - admin]
„Nie do utrzymania jest to, by wiążące kryteria UE obwiązywały wyłącznie w odniesieniu do gospodarki państw członkowskich. Nie da się obronić tego, byśmy przeprowadzali sprawdzian przestrzegania demokratycznych wartości tylko przy przyjmowaniu państwa do Unii, ale stali bezradnie, gdy wartości te są jawnie lekceważone w kraju członkowskim. (…) Wzywamy deputowanych Parlamentu Europejskiego i członków Komisji Europejskiej, europejskie rządy i partie, by ustaliły wyraźne standardy przestrzegania wartości demokratycznych: pluralizmu, wolności słowa, swobód jednostki, podziału władzy i niezawisłości wymiaru sprawiedliwości. Instytucje europejskie muszą być w stanie nazywać i piętnować łamiących te standardy, tak by nasze narody mogły nadal widzieć w Unii wytyczne w ich codziennej walce o utrzymanie swobód” – wskazuje list.
Admin poddaje się. Nie sposób skomentować to bydlęce wycie „demokratów”, dla których demokracja oznacza, że wygrywają wyłącznie ci, którzy mają ich aprobatę. Można tylko splunąć z pogardą. A Węgrom życzymy odporności psychicznej i konsekwencji.
Papież Pius IX: Syllabus Błędów
Wprowadzenie Syllabus papieża Piusa IX ogłoszony został 8 XII 1864 roku wraz z encykliką Quanta cura. Podtytuł Syllabusa wyjaśnia, że jest to katalog ważniejszych błędnych opinii w tej epoce upowszechnianych, które już poprzednio zostały w dokumentach wydanych przez tego papieża zakwestionowane. Są wśród nich i poglądy teologiczno-filozoficzne względnie moralne, i sądy historyczne, prawne i polityczne na temat Kościoła. Streszczono je i zdefiniowano z prawniczą ścisłością. Wszystkie uznał Pius IX za błędne, nie wskazując jednak, które formalnie stanowiłyby herezję. Wykaz ten zyskał znaczną sławę, głównie z powodu sprzeciwów, jakie wzbudził w kręgach laickich i wśród katolików im sprzyjających. Literatura na jego temat jest bardzo obszerna. Ogólny przecież Lexikon für Theologie und Kirche (t. 9, Freiburg 1964, 1203) podaje 16 znaczniejszych pozycji naukowych z lat 1888-1964. Godna uwagi jest literatura z epoki, np. komentarz w formie książkowej: Viéville, Le Syllabus commenté, Paris 1879. Mimo tendencji bądź polemicznych, bądź apologetycznych dobrze wyjaśnia ona historyczne tło wybranych w Syllabusie błędnych sądów i ówczesne rozumienie terminów w nim zawartych. Brakło dotąd zadowalającego przekładu tego ważnego dokumentu na język polski. Istnieje przekład XIX-wieczny (Tygodnik katolicki 1870, tłumaczem miał być przyszły błogosławiony, J. Pelczar; przedruk w piśmie monarchistów Pro fide, rege et lege nr 11 = 1991 nr 2, 38-40); jest on nieco przestarzały i zawiera zbędne parafrazy. Pełny tekst, z encykliką i odnośnikami przetłumaczył ostatnio J. Wojtczak (Encyklika Quanta Cura i Syllabus Papieża Piusa IX, Antyk, Komorów [1997]). Przekład ten zawiera jednak szereg nieścisłości, głównie z powodu nieuwzględnienia w sposób należyty terminologii teologicznej i kanonicznej, a przy tym jeden punkt przełożony został na opak (63); tłumacz, znakomity neolatynista, nie jest jednak teologiem. Sam podjąłem próbę przekładu zaopatrzonego w popularny wstęp i komentarz (M. Wojciechowski, Syllabus błędów, Powściągliwość i Praca 46(1995) nr 10, s. 8-10; nr 11, s. 14-15, nr 12, s. 6-7). Przekład ten wymagał jeszcze ulepszenia, a ponadto znalazły się w nim błędy drukarskie. Tłumaczenie poniższe prezentuje zrewidowany tekst z tej ostatniej publikacji. Oryginalny tekst łaciński w Denzinger-Schönmetzer, Enchiridion symbolorum, wyd. 36, nry 2901-2980.
Uwaga admina: stosunek do Syllabusa jest najlepszym kryterium odróżniania katolików od modernistów. Jest nad wyraz godne ubolewania, iż nie zna go nawet wielu księży.
I. PANTEIZM, NATURALIZM I ABSOLUTNY RACJONALIZM
1. Nie istnieje żaden najwyższy, pełen mądrości i opatrzności byt boski, który byłby różny od wszechrzeczy; Bóg jest tym samym, co natura rzeczy, a więc podlega zmianom; Bóg rzeczywiście staje się w człowieku i w świecie, tak że wszystko jest Bogiem i ma samą substancję Boga; jedną więc i tą samą rzeczą jest Bóg ze światem, jak również duch z materią, konieczność z wolnością, prawda z fałszem, dobro ze złem, sprawiedliwe z niesprawiedliwym.
2. Należy zaprzeczyć wszelkiemu działaniu Boga w ludziach i świecie.
3. Rozum ludzki, całkiem bez liczenia się z Bogiem, jest jedynym sędzią prawdy i fałszu, dobra i zła; jest on sam sobie prawem, a jego naturalne możliwości wystarczają do zapewnienia dobra ludziom i ludom.
4. Wszystkie prawdy religii wypływają z wrodzonych możliwości rozumu ludzkiego; stąd rozum jest najwyższą normą, wedle której człowiek może i powinien uzyskiwać znajomość prawd wszelkiego rodzaju.
5. Objawienie Boże jest niedoskonałe, a zatem podlega postępowi, stałemu i nieokreślonemu, który odpowiada postępowi rozumu ludzkiego.
6. Wiara Chrystusowa sprzeciwia się rozumowi ludzkiemu; Boże Objawienie nie tylko niczego nie przynosi, ale wręcz szkodzi doskonaleniu człowieka.
7. Proroctwa i cuda przedstawione i opowiedziane w Piśmie Świętym są poetyckimi zmyśleniami, a tajemnice wiary chrześcijańskiej – treścią filozoficznych poszukiwań; księgi obu Testamentów opierają się na wymysłach mitycznych; sam Jezus Chrystus jest fikcją mityczną.
II. UMIARKOWANY RACJONALIZM
8. Skoro rozum ludzki stoi na równi z religią, nauki teologiczne powinny być tak samo traktowane jak filozoficzne.
9. Wszystkie bez różnicy dogmaty religii chrześcijańskiej są przedmiotem wiedzy naturalnej lub filozofii, a rozum ludzki wykształcony historycznie, na mocy swoich przyrodzonych możliwości i zasad, jest w stanie dojść do prawdziwego poznania wszystkich, nawet najskrytszych dogmatów, o ile dogmaty te przedłożone byłyby rozumowi jako przedmiot [badań].
10. Skoro czym innym jest filozof niż filozofia, ma on prawo i obowiązek podporządkować się autorytetowi, którego wiarygodność sam stwierdził; lecz filozofia ani może, ani powinna poddawać się jakiemukolwiek autorytetowi.
11. Kościół nie tylko nie powinien wytykać czegokolwiek w dziedzinie filozofii, ale nawet winien znosić błędy filozofii i pozwolić, by się sama poprawiła.
12. Dekrety Stolicy Apostolskiej i kongregacji rzymskich przeszkadzają w swobodnym postępie nauki.
13. Metoda i zasady uprawiania teologii przez dawnych mistrzów scholastyki całkiem nie odpowiadają potrzebom czasów obecnych ani postępowi nauk.
14. Filozofią należy się zajmować bez uwzględniania nadnaturalnego Objawienia.
III. INDYFERENTYZM I SZEROKIE POGLĄDY
15. Każdy człowiek ma swobodę wyboru i wyznawania religii, którą przy pomocy światła rozumu uzna za prawdziwą.
16. Ludzie mogą znaleźć drogę do wiecznego zbawienia i osiągnąć to wieczne zbawienie przez praktykowanie jakiejkolwiek religii.
17. Należy mieć przynajmniej zasadną nadzieję co do zbawienia wiecznego tych wszystkich, którzy w żaden sposób nie przynależą do prawdziwego Kościoła Chrystusowego.
18. Protestantyzm nie jest niczym innym, jak tylko jedną z różnych form tej samej prawdziwie chrześcijańskiej religii, w której tak samo można się podobać Bogu, jak i w Kościele katolickim.
IV. SOCJALIZM, KOMUNIZM, TAJNE STOWARZYSZENIA, TOWARZYSTWA BIBLIJNE, LIBERALNE STOWARZYSZENIA DUCHOWNYCH
(W tej sekcji Syllabusa nie zacytowano żadnej opinii, wymieniając jedynie szkodliwe prądy.)
V. BŁĘDY DOTYCZĄCE KOŚCIOŁA I JEGO PRAW
19. Kościół nie jest społecznością prawdziwą i doskonałą, w pełni wolną; nie posiada własnych, stałych praw nadanych przez boskiego Założyciela; do władzy świeckiej należy określenie praw Kościoła i granic, w których może on z nich korzystać.
20. Władzy kościelnej nie wolno wykonywać bez pozwolenia i zgody rządu świeckiego.
21. Kościół nie ma władzy ustalania z mocą dogmatu, że religia Kościoła katolickiego jest jedynie prawdziwą.
22. Obowiązek [wierności wierze], jakiemu podlegają katoliccy nauczyciele i pisarze, ogranicza się do tego, co zostało jako dogmat wiary podane do wierzenia nieomylnym orzeczeniem Kościoła.
23. Papieże rzymscy i sobory powszechne wykraczały poza granice swej władzy, przywłaszczały sobie prawa władców, a nawet błądziły w ustaleniach dotyczących wiary i moralności.
24. Kościół nie ma prawa do używania siły, ani żadnej władzy doczesnej bezpośredniej lub pośredniej.
25. Oprócz władzy należącej do godności biskupów, jest im przypisana inna, doczesna, przyznana wprost lub milcząco przez władzę świecką, którą owa władza świecka może swobodnie odwołać.
26. Kościół nie ma naturalnego i legalnego uprawnienia do nabywania i posiadania.
27. Słudzy Kościoła i papież rzymski powinni być wykluczeni od odpowiedzialności i władzy w sprawach doczesnych.
28. Biskupi nie mają prawa ogłaszania bez pozwolenia rządu nawet listów apostolskich.
29. Łaski [przywileje, nominacje] przyznane przez papieża rzymskiego mają być uważane za nieważne, jeśli je uproszono bez pośrednictwa rządu.
30. Immunitet Kościoła i duchownych opiera się na prawie świeckim.
31. Należy całkowicie znieść, nawet bez porozumienia ze Stolicą Apostolską i mimo jej sprzeciwu, sądownictwo kościelne w sprawach doczesnych, czy to cywilnych czy karnych, dotyczących osób duchownych.
32. Osobisty immunitet, na mocy którego duchowni są wyłączeni od obowiązku służby wojskowej, może być zniesiony bez żadnego naruszania naturalnego prawa i sprawiedliwości; postęp społeczny domaga się tego zniesienia, zwłaszcza w społeczeństwie o liberalnej formie rządów.
33. Zarządzanie nauczaniem kwestii teologicznych nie należy wyłącznie i z właściwego i przyrodzonego prawa do jurysdykcji władzy kościelnej.
34. W średniowieczu przeważał pogląd tych, którzy porównywali papieża rzymskiego do udzielnego księcia rządzącego Kościołem powszechnym.
35. Nic nie stoi na przeszkodzie, by na mocy dekretu soboru powszechnego lub postanowienia ogółu ludów, godność papieska została przeniesiona z biskupa i miasta Rzymu na innego biskupa i miasto.
36. Decyzje soboru narodowego nie podlegają dalszej dyskusji i administracja świecka może wymagać, by według nich postępowano.
37. Można ustanawiać Kościoły narodowe niezależne od władzy papieża rzymskiego i całkiem oddzielone.
38. Do podziału Kościoła na wschodni i zachodni przyczyniły się samowolne działania papieży rzymskich.
VI. BŁĘDY DOTYCZĄCE SPOŁECZNOŚCI ŚWIECKIEJ, CZY TO SAMEJ W SOBIE, CZY W STOSUNKU DO KOŚCIOŁA
39. Państwo, będąc początkiem i źródłem wszelkich praw, ma uprawnienia niczym nie ograniczone.
40. Nauka Kościoła katolickiego przeciwna jest dobru i interesom społeczności ludzkiej.
41. Władza świecka, nawet wykonywana przez władcę niekatolickiego, ma pośrednią władzę ograniczania w kwestiach religijnych, a w szczególności prawo do zatwierdzania kościelnych aktów prawnych i przyjmowania skarg na wyroki kościelne.
42. W wypadku konfliktu ustaw dwóch władz, prawo świeckie ma pierwszeństwo.
43. Władzy świeckiej wolno anulować, wymówić i unieważnić uroczyste umowy (czyli konkordaty) zawarte ze Stolicą Apostolską, a odnoszące się do praw regulujących niezależność życia kościelnego – i to bez jej zgody i mimo jej sprzeciwu.
44. Władza świecka może się mieszać do spraw religii, moralności i władzy duchownej. Dlatego może osądzać zalecenia, jakie zgodnie ze swoją misją wydają pasterze Kościoła dla kształtowania sumień; może nawet decydować o udzieleniu sakramentów świętych i warunkach ich przyjmowania.
45. Zarząd wszelkich szkół publicznych, w których wychowywana jest młodzież chrześcijańskiej rzeczypospolitej (z wyłączeniem, pod pewnymi warunkami, seminariów biskupich), może i powinien należeć do władzy świeckiej – przy czym nikomu nie przyznaje się prawa do mieszania się w sprawy dyscypliny szkolnej, porządku studiów, nadawania stopni, wyboru i zatwierdzania nauczycieli.
46. Co więcej, nawet w seminariach duchownych plan studiów podlega władzy świeckiej.
47. Optymalne urządzenie społeczeństwa obywatelskiego wymaga, by szkoły powszechne (dostępne dla dzieci ze wszystkich warstw) i w ogóle instytucje publiczne służące bardziej zaawansowanemu kształceniu i wychowaniu młodzieży, były wyłączone spod wpływu Kościoła, nadzoru czy ingerencji z jego strony; mają one być całkowicie podporządkowane władzy świeckiej i politycznej, życzeniom rządzących i opiniom przeważającym w danej epoce.
48. Katolicy mogą aprobować system kształcenia młodzieży oddzielony od wiary katolickiej i wpływu Kościoła, taki, który miałby za cel – lub przynajmniej za cel główny – jedynie przyrodoznawstwo oraz wiedzę o praktycznym życiu społecznym.
49. Władzy świeckiej wolno wstrzymywać swobodne, wzajemne kontakty przełożonych kościelnych bądź wiernych z papieżem rzymskim.
50. Władza świecka ma z samej siebie prawo przedstawiania do biskupstwa i może wymagać, by jej kandydaci obejmowali rządy diecezji, zanim otrzymają kanoniczną nominację ze Stolicy Świętej i pismo apostolskie.
51. Co więcej, rząd świecki ma prawo odsuwania biskupów od sprawowania posługi pasterskiej i nie ma obowiązku respektowania papieża rzymskiego w tym, co odnosi się do ustanawiania biskupstw i mianowania biskupów.
52. Rząd ma prawo zmienić wiek wymagany przez Kościół do ślubów zakonnych kobiet i mężczyzn, oraz zarządzić, by żadne zgromadzenie bez jego zezwolenia nie dopuszczało nikogo do ślubów uroczystych.
53. Należy znieść ustawy chroniące istnienie, prawa i funkcje zgromadzeń zakonnych; nadto świecki rząd może udzielić pomocy tym wszystkim, którzy chcą porzucić podjęte życie zakonne i złamać uroczyste śluby; może również znieść te zgromadzenia, a także kolegiaty i beneficja – choćby wynikłe z prawa patronatu – zaś ich dobra i dochody podporządkować administracji i decyzjom władzy świeckiej oraz zawłaszczyć.
54. Królowie i książęta nie tylko wyłączeni są spod jurysdykcji Kościoła, ale nawet w kwestiach jurysdykcji stoją ponad Kościołem.
55. Kościół ma być oddzielony od państwa, a państwo od Kościoła.
VII. BŁĘDY CO DO MORALNOŚCI NATURALNEJ I CHRZEŚCIJAŃSKIEJ
56. Prawa moralne bynajmniej nie potrzebują boskiej sankcji i nie jest wcale potrzebne, by ludzkie ustawy zgadzały się z prawem natury lub moc obowiązującą czerpały z Boga.
57. Wiedza filozoficzna i moralna oraz świeckie ustawy mogą i powinny być niezależne od autorytetu Boga i Kościoła.
58. Nie należy uznawać innych sił niż te, które tkwią w materii, a wszelki porządek moralny i uczciwość powinny polegać na gromadzeniu i powiększaniu majątku i zaspokajaniu pragnień.
59. Prawo sprowadza się do faktów materialnych; powinności człowieka są pustym słowem, a wszelkie ludzkie postanowienia mają moc prawa.
60. Autorytet [władzy] nie jest niczym innym, jak sumą liczby i materialnej siły.
61. Niesprawiedliwość, która przyniosła sukces, nie uwłacza świętości prawa.
62. Należy głosić zasadę nieinterwencji i jej przestrzegać.
63. Wolno odmawiać posłuszeństwa legalnym władcom, a nawet buntować się przeciwko nim.
64. Złamanie najświętszej przysięgi oraz wszelki czyn zbrodniczy lub haniebny, sprzeczny z wieczystym prawem, nie tylko nie zasługują na potępienie, ale stają się całkiem dozwolone i godne największej pochwały, jeśli dokonane zostały w imię miłości ojczyzny.
VIII. BŁĘDY CO DO MAŁŻEŃSTWA CHRZEŚCIJAŃSKIEGO
65. Nie można przedłożyć żadnego dowodu, że Chrystus wyniósł małżeństwo do godności sakramentu.
66. Sakrament małżeństwa jest tylko uzupełnieniem kontraktu i może zostać od niego oddzielony; sakrament polega na błogosławieństwie dla małżonków.
67. Według prawa naturalnego węzeł małżeński nie jest nierozerwalny, a w rozmaitych przypadkach rozwód (we właściwym znaczeniu) może być usankcjonowany przez władzę świecką.
68. Kościół nie ma możności wprowadzenia zrywających przeszkód małżeńskich; możność ta przysługuje władzy świeckiej, która może też znieść przeszkody istniejące.
69. Kościół w ciągu wieków zaczął wprowadzać przeszkody zrywające nie sam z siebie, ale na mocy prawa zapożyczonego od władzy świeckiej.
70. Kanony soboru trydenckiego, które nałożyły karę wykluczenia z Kościoła na tych, którzy ośmielą się odmawiać Kościołowi prawa do wprowadzania zrywających przeszkód małżeńskich, bądź nie są dogmatyczne, bądź należy je pojmować w ramach owej władzy zapożyczonej.
71. Forma [zawarcia małżeństwa] ustalona przez sobór trydencki nie obowiązuje pod groźbą nieważności, gdy prawo świeckie ustala inną formę i wymaga przestrzegania tej nowej formy dla ważności małżeństwa.
72. Bonifacy VIII jako pierwszy ogłosił, że ślub czystości złożony przy święceniach czyni małżeństwo nieważnym.
73. Na mocy kontraktu czysto świeckiego może istnieć prawdziwe małżeństwo chrześcijan; nieprawdą jest, że kontrakt małżeński między chrześcijanami musi być zawsze sakramentalny, oraz że przy wykluczeniu sakramentu nie może być też kontraktu.
74. Sprawy małżeńskie i zaręczyny należą z natury do sądów świeckich.
IX. BŁĘDY CO DO WŁADZY ŚWIECKIEJ PAPIEŻY RZYMSKICH
75. Dzieci chrześcijańskiego, katolickiego Kościoła spierają się co do możliwości pogodzenia sfery doczesnej z duchową.
76. Zniesienie świeckiej suwerenności, z której korzysta Stolica Święta, bardzo by posłużyło wolności i szczęśliwości Kościoła.
X. BŁĘDY ZWIĄZANE Z DZISIEJSZYM LIBERALIZMEM
77. W naszej epoce nie jest już użyteczne, by religia katolicka miała status jedynej religii państwowej, z wykluczeniem wszystkich innych wyznań.
78. Chwalebne jest więc, że w pewnych krajach uważanych za katolickie ustawy zezwalają, by przybysze mogli tam sprawować publicznie swoje nabożeństwa.
79. Jest bowiem fałszem, jakoby wolność prawna wyznań i pełne prawo wszystkich do manifestowania jawnie i publicznie wszelkich swoich opinii i mniemań, prowadziły do łatwiejszego ulegania przez ludy zepsuciu moralnemu i duchowemu i sprzyjały zasadzie indyferentyzmu.
80. Papież rzymski może i powinien pogodzić się i pojednać z postępem, liberalizmem i cywilizacją współczesną.
Źródło: Studia Theologica Varsaviensia 36(1998) nr 2, 113-118.
Opr. mg/mg
Copyright © by Michał Wojciechowski
http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/pius_ix/inne/syllabus_08121864.html
Jak bronić dzieci przed przemocą państwa Przyznaję się do winy! Komentator Wyborca zdemaskował mnie i nie będę dalej ukrywał tego faktu, że istotnie od 1980 roku nieprzerwanie aż do chwili obecnej sprawowałem i nadal sprawuję w Polsce niepodzielną władzę i te wszystkie krzywdy ludzkie, w tym krzywdy dzieci odrywanych od piersi matek to przede wszystkim moja wina. Póki życia mi starczy, spróbuję te krzywdy naprawić, w nadziei, że - jak śpiewał Okudżawa (znowu ten Bułat) - car niebiesnyj paszliot mnie praszczenie za priegrieszienia, a ianczie zacziem na ziemlie etoj wiecznoj żiwu ( Pan Bóg grzechy wybaczy i winy odpuści mi wszystkie, bo inaczej doprawdy czyż warto na ziemi tej żyć .... Zacznę od naprawienia krzywd, które wyrządziłem dzieciom i przedstawiam ten projekt, który - jak napisała Pani Izyda - zapowiadam i zapowiadam, a wciąż go nie ma. Oto jest rzeczony projekt, który w założeniu ma chronić dzieci przed przemocą totalitarnego państwa prawa. Zresztą jest od wielu miesięcy. Dodam, że projekt ten zyskał akceptację prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego i przewodniczącego Klubu Parlamentarnego PiS Mariusza Błaszczaka i najprawdopodobniej zostanie zgłoszony jako oficjalny projekt legislacyjny PiS. A jakby się kto dziwił, dlaczego ten projekt opracował wiceprzewodniczący Komisji Rolnictwa Parlamentu Europejskiego - odpowiem - no i co z tego, że Rolnictwa Europejskiego? A zatem przedstawiam projekt i proszę o krytyczne uwagi, w miarę możności ad rem, niekoniecznie ad personam. Janusz Wojciechowski
Zmiany w Kodeksie rodzinnym i opiekuńczym oraz w kodeksie postępowania cywilnego, zmierzające do wzmocnienia ochrony praw dziecka (projekt –wersja prezentacyjna)
I. Uwagi wprowadzające. Dość często w ostatnim czasie obserwujemy dramaty rodzin, zwłaszcza dzieci, które w sytuacjach kryzysu w rodzinie są traktowane przedmiotowo przez niektórych rodziców, ale także przez sądy i inne instytucje publiczne, od których zależny jest los dziecka. Obserwuje się sytuacje, gdy dzieci są pochopnie odbierane z ich rodzin i kierowane do domów dziecka czy do rodzin zastępczych, w sytuacji gdy ich los można by poprawić w drodze pomocy nie sięgającej do aż tak drastycznych środków. Obserwujemy też sytuacje, gdy rodzice rozwiedzeni czy żyjący w rozłączeniu toczą między sobą walkę o dziecko i w ramach tej walki jedna strona zyskuje przewagę, uzyskuje rozstrzygnięcia ograniczające bądź eliminujące drugie z rodziców w zakresie kontaktów z dzieckiem w sytuacjach, gdy nie jest to niezbędne, a wręcz przeciwnie, gdy szkodzi to dziecku, które ma przecież prawo i potrzebę kontaktu z obojgiem rodziców. Proponowane zmiany zmierzają do złagodzenia skutków takich sytuacji konfliktowych,a ich zasadniczym celem jest troska o dobro dziecka. Proponowane zmiany zmierzają w szczególności do osiągnięcia następujących celów:
1) zwiększenia ochrony rodziny, a zwłaszcza dzieci przed pochopnym odbieraniu ich z ich naturalnych rodzin. Chodzi w szczególności o wyeliminowanie zdarzających się obecnie przypadków, że dzieci są odbierane z ich naturalnych rodzin tylko dlatego, że rodzina żyje w biedzie. W takich przypadkach rodzinie należy najpierw pomóc, a odbieranie dziec i stosować w ostateczności, gdy mimo udzielonej pomocy pozostawienie dziecka w rodzinie nadal zagraża jego dobru.
2) Wyeliminowanie możliwości zbyt pochopnego ograniczania i pozbawiania jednego z rodziców władzy rodzicielskiej. Takie rozstrzygnięcia powinny być podejmowane w ostateczności, w razie rzeczywistego, popartego konkretnymi zarzutami zagrożenia ze strony rodzica dla dobra dziecka.
3) Wyeliminowania przypadków zbyt pochopnego i szkodliwego ograniczania kontaktów między rodzicami o dziećmi. Tu również ingerencja w kontakty rodziców z dziećmi powinna być ograniczona do sytuacji rzeczywistego i realnego, a nie wydumanego zagrożenia,
4) Zachęcania rodziców żyjących w rozłączeniu do układania ich relacji z dzieckiem w drodze porozumienia, które jest zawsze lepsze od konfliktu. Sad powinien ingerować władczo w relacje między rodzicami i dziećmi dopiero wtedy, gdy nie jest możliwe zawarcie zgodnego z dobrem dziecka porozumienia rodziców, określającego zasady wykonywania władzy rodzicielskiej i utrzymywania kontaktów z dzieckiem. Sąd powinien też zachęcać do takiego porozumienia, a dopiero w sytuacjach braku szans na takie porozumienie powinien władczo ingerować w relacje rodziców z dzieckiem.
5) Wprowadzenia tzw. opieki naprzemiennej, polegającej na tym, ze dziecko pozostawałoby naprzemiennie pod opieka obojga rodziców. Pozostawienie dziecka stale u jednego z rodziców miałoby miejsce jedynie wtedy, gdyby z jakichś względów opieka naprzemienna była niezgodna z dobrem dziecka.
6) Wprowadzenie tzw. zasady domicylu, polegającej na tym, ze sadem właściwym do ingerencji w relacje rodzice dzieci byłby zawsze sąd miejsca ostatniego wspólnego zamieszkania rodziców i dziecka. Chodzi o to, aby nie zachęcać rodziców do działania metoda faktów dokonanych, to znaczy zabierania dzieci, a następnie korzystania z fakty, że drugie z rodziców z uwagi na odległość ma utrudnione dochodzenie swoich praw.
7) Respektowania zawartego w konstytucji (art. 72 ust. 3) a także ratyfikowanej przez Polskę Konwencji Praw Dziecka Dziecka ONZ, z 20 listopada 1989 roku, uprawnienia dziecka do wypowiadania się o własnym losie. Sąd nie powinien rozstrzygać o dziecku jak o przedmiocie, lecz jako o podmiocie, który jeśli jest już w stanie wypowiadać swoje rozsądne życzenia, to powinny one być wysłuchane i wzięte pod uwagę,
8) wyeliminowanie rozstrzygania o losach dzieci w sprawach rozwodowych i separacyjnych, gdyż rozwód między rodzicami nigdy nie powinien „przy okazji” powodować ich rozwodu z dzieckiem.
9) zapewnienia dziecku ochrony psychologicznej w sytuacji gdy dojść musi do jego odebrania, co zazwyczaj jest stresującym, czy nawet traumatycznym przeżyciem. Dziecko nie może być traktowane jak rzecz, lecz jak człowiek, i to wymagający szczególnej delikatności i wrażliwości wszystkich ludzi, od których zależny jest jego los.
II. Treść projektu.
Ustawa z dnia.... o zmianie kodeksu rodzinnego i opiekuńczego i kodeksu postępowania cywilnego (projekt)Uwaga! Poniżej normalnym tekstem napisana jest obecna treść przepisu, którego dotyczy proponowana zmiana. Wytłuszczonym drukiem napisana jest treść zmiany, a kursywą uzasadnienie zmiany. W ustawie z dnia 25 lutego 1964 roku kodeks rodzinny i opiekuńczy (Dz. U.Nr 9, poz. 59 z późn. zmianami) wprowadza się następujące zmiany:
Art. 97. § 1. Jeżeli władza rodzicielska przysługuje obojgu rodzicom, każde z nich jest obowiązane i uprawnione do jej wykonywania.
§ 2. Jednakże o istotnych sprawach dziecka rodzice rozstrzygają wspólnie; w braku porozumienia między nimi rozstrzyga sąd opiekuńczy.
1) W art. 97 & 2: Kropkę na końcu zdania zastępuje się przecinkiem, po którym dodaje się wyrazy „kierując się dobrem dziecka. Przed wydaniem rozstrzygnięcia sąd powinien wysłuchać dziecko, jeżeli rozwój umysłowy, stan zdrowia i stopień dojrzałości dziecka na to pozwala, oraz uwzględnić w miarę możliwości jego rozsądne życzenia.”
W proponowanej zmianie dodaje się sformułowania, które precyzują, ze w rozstrzyganiu o sprawach dziecka w braku porozumienia rodziców sąd powinien kierować się dobrem dziecka, a także powinien wysłuchać dziecko i brać pod uwagę jego rozsądne życzenia. Taka treść przepisu czyni zadość art. 72 ust. 3 Konstytucji oraz art. 9 Konwencji Praw Dziecka.
Art. 106. (70)Jeżeli wymaga tego dobro dziecka, sąd opiekuńczy może zmienić orzeczenie o władzy rodzicielskiej i sposobie jej wykonywania zawarte w wyroku orzekającym rozwód, separację bądź unieważnienie małżeństwa,albo ustalającym pochodzenie dziecka.
2) Art. 106 otrzymuje następujące brzmienie:
Art. 106. (70)Jeżeli wymaga tego dobro dziecka, sąd opiekuńczy może zmienić orzeczenie o władzy rodzicielskiej i sposobie jej wykonywania zawarte w wyroku ustalającym pochodzenie dziecka.
Jest to zmiana legislacyjna, związana z uchyleniem art. 112 (należało usunąć fragment przepisu mówiący o możliwości zmiany orzeczenia o władzy rodzicielskiej, zawartego w wyroku orzekającym rozwód, separację lub unieważnienie małżeństwa, albowiem skreślenie art. 112 powoduje brak możliwości orzekania o władzy rodzicielskiej w takim wyroku (vide zmiana 6).
Art. 107. § 1. Jeżeli władza rodzicielska przysługuje obojgu rodzicom żyjącym w rozłączeniu, sąd opiekuńczy może ze względu na dobro dziecka określić sposób jej wykonywania.
§ 2. Sąd może powierzyć wykonywanie władzy rodzicielskiej jednemu z rodziców, ograniczając władzę rodzicielską drugiego do określonych obowiązków i uprawnień w stosunku do osoby dziecka. Sąd może pozostawić władzę rodzicielską obojgu rodzicom, jeżeli przedstawili zgodne z dobrem dziecka porozumienie o sposobie wykonywania władzy rodzicielskiej i utrzymywaniu kontaktów z dzieckiem, i jest zasadne oczekiwanie, że będą współdziałać w sprawach dziecka. Rodzeństwo powinno wychowywać się wspólnie, chyba że dobro dziecka wymaga innego rozstrzygnięcia.
3) Art. 107 otrzymuje brzmienie:
Art. 107. § 1. Jeżeli władza rodzicielska przysługuje obojgu rodzicom żyjącym w rozłączeniu, rodzice powinni w drodze porozumienia ustalić zasady wykonywania władzy rodzicielskiej i opieki nad dzieckiem. Porozumienie to powinno uwzględniać dobro dziecka, a o oraz jego potrzebę odpowiedniego kontaktu z każdym z rodziców. Przed zawarciem porozumienia rodzice powinni wysłuchać dziecko, jeżeli rozwój umysłowy, stan zdrowia i stopień dojrzałości dziecka na to pozwala, oraz uwzględnić w miarę możliwości jego rozsądne życzenia.” . O ile dobro dziecka się temu nie sprzeciwia, porozumienie powinno zakładać opiekę naprzemienną, zakładającą czasowe pozostawanie dziecka z każdym z rodziców.
&2. W braku porozumienia, o którym mowa w & 1, zasady wykonywania władzy rodzicielskiej i zasady utrzymywania kontaktów z dzieckiem rodziców żyjących w rozłączeniu może określić sąd opiekuńczy. Przed wydaniem rozstrzygnięcia sąd wezwie strony do zawarcia porozumienia, o którym mowa w & 1, określając stosowny czas, jego zawarcia. Jeśli nie dojdzie do zawarcia porozumienia, sposób wykonywania władzy rodzicielskiej i zasady utrzymywania kontaktów z dzieckiem określi sąd, kierując się dobrem dziecka. Przed wydaniem rozstrzygnięcia sąd powinien wysłuchać dziecko, jeżeli rozwój umysłowy, stan zdrowia i stopień dojrzałości dziecka na to pozwala, oraz uwzględnić w miarę możliwości jego rozsądne życzenia.
&3. Jeżeli wykonywanie władzy rodzicielskiej przez oboje rodziców pozostających w rozłączeniu zagraża dobru dziecka, w szczególności gdy jedno z rodziców nadużywa władzy rodzicielskiej lub trwale nieinteresuje się losem dziecka, sąd może powierzyć wykonywanie władzy rodzicielskiej jednemu z rodziców, ograniczając władzę rodzicielską drugiego do określonych obowiązków i uprawnień w stosunku do osoby dziecka. Przepis & 1 w zakresie wysłuchania dziecka stosuje się odpowiednio.
&4. Rodzeństwo powinno wychowywać się wspólnie, chyba że dobro dziecka wymaga innego rozstrzygnięcia.
W zmianie tej chodzi o zapobieganie pochopnemu ograniczaniu władzy rodzicielskiej jednego z rodziców żyjących w rozłączeniu. Obecny stan prawny umożliwia ograniczanie władzy rodzicielskiej jednego z rodziców dowolnie, także wtedy, gdy rodzice przy odrobinie dobrej woli są wstanie dojść do porozumienia i wykonywać władzę rodzicielską wspólnie, w sposób zgodny z dobrem dziecka. Dlatego proponowana jest tu zmiana, żeby o zasadach wykonywania władzy rodzicielskiej przez rodziców żyjących w rozłączeniu w pierwszej kolejności (a nie w ostatniej, jak to jest obecnie) decydowało porozumienie rodziców. Dopiero jeśli rodzice nie są w stanie porozumieć się między sobą co do zasad utrzymywania kontaktów z dzieckiem, decyzję podejmowałby sąd, przy czym sąd najpierw skłaniałby rodziców do zawarcia porozumienia, a rozstrzygnięcie własne podejmowałby dopiero w razie braku porozumienia. Zmiana wprowadza możliwość ustanowienia tzw. opieki naprzemiennej, polegającej na tym, że dziecko pozostaje naprzemiennie pod opieka jednego i drugiego z rodziców. Opieka naprzemienna jest zalecana, chyba że dobro dziecka w konkretnej sprawie nie jest do pogodzenia z takim sposobem opieki. Zmiana wprowadza też zasadę, że ograniczenie przez sąd władzy rodzicielskiej jednego z rodziców byłoby dopuszczalne nie w każdej sytuacji, jak obecnie, jedynie wtedy, gdyby wykonywanie władzy rodzicielskiej zagrażało dobru dziecka, a w szczególności gdy jedno z rodziców nadużywa władzy rodzicielskiej lub trwale nie interesuje się losem dziecka. Nie powinno bowiem dochodzić do ograniczania władzy rodzicielskiej wobec rodzica, który dotychczas wszystkie swoje obowiązki wobec dziecka wykonywał prawidłowo. Wreszcie zmiana expressis verbis wprowadza też wymagany przez Konstytucję i Konwencję Praw Dziecka obowiązek wysłuchania dziecka przed rozstrzygnięciem o jego losach.
Art. 109. § 1. Jeżeli dobro dziecka jest zagrożone, sąd opiekuńczy wyda odpowiednie zarządzenia.
§ 2. Sąd opiekuńczy może w szczególności:
1) zobowiązać rodziców oraz małoletniego do określonego postępowania lub skierować rodziców do placówek albo specjalistów zajmujących się terapią rodzinną, poradnictwem lub świadczących rodzinie inną stosowną pomoc z jednoczesnym wskazaniem sposobu kontroli wykonania wydanych zarządzeń,
2) określić, jakie czynności nie mogą być przez rodziców dokonywane bez zezwolenia sądu, albo poddać rodziców innym ograniczeniom, jakim podlega opiekun,
3) poddać wykonywanie władzy rodzicielskiej stałemu nadzorowi kuratora sądowego,
4) skierować małoletniego do organizacji lub instytucji powołanej do przygotowania zawodowego albo do innej placówki sprawującej częściową pieczę nad dziećmi,
5) zarządzić umieszczenie małoletniego w rodzinie zastępczej albo w placówce opiekuńczo-wychowawczej.
§ 3. Sąd opiekuńczy może także powierzyć zarząd majątkiem małoletniego ustanowionemu w tym celu kuratorowi.
§ 4. W wypadku, o którym mowa w § 2 pkt 4a i 5, sąd opiekuńczy zawiadamia o wydaniu orzeczenia właściwą jednostkę organizacyjną pomocy społecznej, która udziela rodzinie dziecka odpowiedniej pomocy i składa sądowi opiekuńczemu sprawozdania dotyczące sytuacji rodziny i udzielanej pomocy, w terminach określonych przez sąd, a także współpracuje z kuratorem sądowym. Sąd opiekuńczy, ze względu na okoliczności uzasadniające umieszczenie małoletniego w rodzinie zastępczej albo w placówce opiekuńczo-wychowawczej, może także ustanowić nadzór kuratora
sądowego nad sposobem wykonywania władzy rodzicielskiej nad małoletnim.
4) W art. 109 wprowadza się następujące zmiany:
1)w & 2 po punkcie 4 dodaje się punkt 4a w następującym brzmieniu:„4a) zawiadomić jednostkę organizacyjną pomocy społecznej o potrzebie udzielenia rodzinie dziecka odpowiedniej pomocy. Jednostka organizacyjna pomocy społecznej jest obowiązana informować sąd o rodzajach udzielanej pomocy i jej rezultatach.
2) & 4 otrzymuje następujące brzmienie:
„§ 4. wypadku, o którym mowa w § 2 pkt 4a i 5, sąd opiekuńczy zawiadamia o wydaniu orzeczenia właściwą jednostkę organizacyjną pomocy społecznej, która udziela rodzinie dziecka odpowiedniej pomocy i składa sądowi opiekuńczemu sprawozdania dotyczące sytuacji rodziny i udzielanej pomocy, w terminach określonych przez sąd, a także współpracuje z kuratorem sądowym. Sąd opiekuńczy, ze względu na okoliczności uzasadniające umieszczenie małoletniego w rodzinie zastępczej albo w placówce opiekuńczo-wychowawczej, może także ustanowić nadzór kuratora sądowego nad sposobem wykonywania władzy rodzicielskiej nad małoletnim.”
W tej zmianie chodzi o to, żeby zapobiegać pochopnemu odbieraniu dzieci z rodzin do placówek opiekuńczych czy do rodzin zastępczych, w sytuacji gdy można pomóc rodzinie na miejscu w inny sposób, zwłaszcza gdy wystarczająca mogłaby się okazać stosowna pomoc materialna lub rzeczowa ze strony odpowiednich instytucji. Obserwowane są sytuacje, gdy zabiera się dzieci do domu dziecka, podczas gdy wielokrotnie mniejszym kosztem materialnym można by poprawić los dzieci pomagając rodzinie na miejscu. Pozwoliłoby to uniknąć tragedii wielu rodzin, z których odbiera się dzieci tylko dlatego, że rodzina jest biedna. Tę zmianę wprowadza dodany w & 2 pkt. 4a przewidujący wystąpienie do właściwej jednostki pomocy społecznej o udzielenie rodzinie dziecka stosownej pomocy. Dopiero gdyby zagrożenia dobra dziecka nie dało się usunąć w wyniku pomocy rodzinie, gdyby problemy rodziny okazały się głębsze, sąd mógłby stosować dalej idące środki, związane z odebraniem dziecka od rodziców. Zmiana w treści & 4 ma charakter legislacyjny, związany z dodanie pkt. 4a do & 2.
Art. 111. § 1. Jeżeli władza rodzicielska nie może być wykonywana z powodu trwałej przeszkody albo jeżeli rodzice nadużywają władzy rodzicielskiej lub w sposób rażący zaniedbują swe obowiązki względem dziecka, sąd opiekuńczy pozbawi rodziców władzy rodzicielskiej. Pozbawienie władzy rodzicielskiej może być orzeczone także w stosunku do jednego z rodziców.
§ 1a.. Sąd może pozbawić rodziców władzy rodzicielskiej, jeżeli mimo udzielonej pomocy nie ustały przyczyny zastosowania art. 109 § 2 pkt 5, a w szczególności gdy rodzice trwale nie interesują się dzieckiem.
§ 2. W razie ustania przyczyny, która była podstawą pozbawienia władzy rodzicielskiej, sąd opiekuńczy może władzę rodzicielską przywrócić.
5) W art. 111 po &1a, dodaje się & 1b w następującym brzmieniu:
„&1b.Pozbawienie władzy rodzicielskiej nie może nastąpić wyłącznie z powodu trwałej przeszkody niezawinionej przez rodziców, w tym zwłaszcza z powodu ich trudnej sytuacji materialnej.
Sens tej zmiany jest oczywisty, chodzi o to, żeby nie odbierać dzieci z rodzin tylko dlatego, że te rodziny są biedne. W takich przypadkach rodzinom należy pomagać nie pozbawiać rodziców władzy rodzicielskiej i odbierać im dzieci.
Art. 112. Pozbawienie władzy rodzicielskiej lub jej zawieszenie może być orzeczone także w wyroku orzekającym rozwód, separację albo unieważnienie małżeństwa.
6) Art. 112 skreśla się;
Ta zmiana wynika z przekonania, że w sprawach dotyczących małżonków nie powinno się przesądzać o losie ich dzieci. Rozwód rodziców nie powinien być rozwodem z dzieckiem. Los dziecka jest na tyle ważny, ze powinno się o nim rozstrzygać w oddzielnym postępowaniu, a nie dodatkowo i niejako przy okazji rozstrzygania o małżeństwie jego rodziców. Usunięcie możliwości decydowania o losach dziecka przy okazji rozstrzygania spraw małżeńskich powinno zapobiec zwłaszcza pochopnemu pozbawianiu lub zawieszaniu władzy rodzicielskiej.
Oddział 3. Kontakty z dzieckiem
Art. 1131. § 1. Jeżeli dziecko przebywa stale u jednego z rodziców, sposób utrzymywania kontaktów z dzieckiem przez drugiego z nich rodzice określają wspólnie, kierując się dobrem dziecka i biorąc pod uwagę jego rozsądne życzenia; w braku porozumienia rozstrzyga sąd opiekuńczy.
§ 2. Przepisy§ 1 stosuje się odpowiednio, jeżeli dziecko nie przebywa u żadnego z rodziców, a pieczę nad nim sprawuje opiekun lub gdy zostało umieszczone w rodzinie zastępczej albo w placówce opiekuńczo-wychowawczej.
7)W art. 113 (1) w & 1 kropkę na końcu zdania zastępuje się przecinkiem i dodaje wyrazy: „kierując się dobrem dziecka, uwzględniając jego rozsądne życzenia i stosując środki zapewniające kontakt dziecka z obojgiem rodziców”
W tej zmianie chodzi o wyraźne wskazanie, że w określeniu zasad kontaktów z dzieckiem nie tylko rodzice, ale również i sąd powinien kierować się dobrem dziecka i brać pod uwagę jego rozsądne życzenia, co uwzględnia zasadę wynikającą z Konstytucji i z Konwencji Praw Dziecka.
Art. 1132. § 1. Jeżeli wymaga tego dobro dziecka, sąd opiekuńczy ograniczy utrzymywanie kontaktów rodziców z dzieckiem.
§ 2. Sąd opiekuńczy może w szczególności:
1) zakazać spotykania się z dzieckiem,
2) zakazać zabierania dziecka poza miejsce jego stałego pobytu,
3) zezwolić na spotykanie się z dzieckiem tylko w obecności drugiego z rodziców albo opiekuna, kuratora sądowego lub innej osoby wskazanej przez sąd,
4) ograniczyć kontakty do określonych sposobów porozumiewania się na odległość,
5) zakazać porozumiewania się na odległość.
8) W art. 113 (2) & 1 otrzymuje brzmienie:
&1. Jeżeli wymaga tego dobro dziecka, w szczególności z uwagi na nadużywanie władzy rodzicielskiej przez rodziców lub zagrożenie ze strony rodziców dla bezpieczeństwa dziecka, sąd opiekuńczy ograniczy utrzymywanie kontaktów rodziców z dzieckiem.
- & 2 pkt. 1. skreśla się.
W proponowanych zmianach chodzi o to, żeby ograniczanie kontaktów rodzica z dzieckiem było możliwe jedynie z przyczyn rzeczywistego, a niewydumanego zagrożenia dla dobra dziecka, zwłaszcza wtedy, gdy rodzic nadużywał władzy rodzicielskiej (np. bił dziecko) czy tez trwale nie interesował się jego losem. W ramach ograniczania kontaktów rodzica z dzieckiem nie powinien być stosowany, i to w pierwszej kolejności, zakaz spotykania się z dzieckiem, gdyż taki zakaz to nie ograniczenie, ale całkowite zakazanie kontaktów z dzieckiem, a ta kwestia jest przedmiotem regulacji w następnym artykule.
Art. 1133. Jeżeli utrzymywanie kontaktów rodziców z dzieckiem poważnie zagraża dobru dziecka lub je narusza, sąd zakaże ich utrzymywania.
9) Art. 113 (3) otrzymuje brzmienie:
Art. 1133. Jeżeli utrzymywanie kontaktów rodziców z dzieckiem poważnie zagraża dobru dziecka lub je narusza, , w szczególności jeżeli istnieje zagrożenie wykorzystania kontaktów do popełnienia przestępstwa na szkodę dziecka lub też spowodowania negatywnych skutków dla psychiki dziecka, sąd zakaże ich utrzymywania.
Zakaz kontaktów rodziców z dzieckiem jest środkiem drastycznym, wobec rodziców, ale przede wszystkim wobec dziecka, które ma przecież prawo do kontaktów ze swymi rodzicami. W proponowanej zmianie chodzi o to, aby przeciwdziałać pochopnym zakazom kontaktowania się rodziców z dziećmi. Taki zakaz powinien być stosowany jedynie w sytuacjach skrajnych, gdy wchodzi w grę potrzeba zabezpieczenia dziecka przed przestępczym zachowaniem rodziców (np. znęcania się czy molestowania seksualnego) a także jeśli wchodzi w grę wyraźnie „toksyczny” wpływ rodzica na psychikę dziecka. Te okoliczności powinny być wykazane w postępowaniu, nie powinno się natomiast zakazywać kontaktów rodziców z dzieckiem na podstawie ogólnie określonego i niesprecyzowanego zagrożenia.
W ustawie z dnia 17 listopada 1964 r. kodeks postępowania cywilnego (Dz.U. Nr 43, poz. 296 z późn. Zmianami) wprowadza się następujące zmiany:
Art. 569. § 1. Właściwy wyłącznie jest sąd opiekuńczy miejsca zamieszkania osoby, której postępowanie ma dotyczyć, a w braku miejsca zamieszkania - sąd opiekuńczy miejsca jej pobytu. Jeżeli brak i tej podstawy - właściwy jest sąd rejonowy dla m. st. Warszawy.
§ 2. W wypadkach nagłych sąd opiekuńczy wydaje z urzędu wszelkie potrzebne zarządzenia nawet w stosunku do osób, które nie podlegają jego właściwości miejscowej, zawiadamiając o tym sąd opiekuńczy miejscowo właściwy.
1) W art. 569 po & 1 dodaje się & 1a w następującym brzmieniu::& 1 otrzymuje brzmienie
& 1a. W sprawach dotyczących władzy rodzicielskiej i utrzymywania kontaktów z dzieckiem przez rodziców żyjących w rozłączeniu, sądem właściwym jest wyłącznie sąd ostatniego wspólnego miejsca zamieszkania rodziców, a jeśli takiego miejsca nie było, właściwym jest sąd ostatniego miejsca zamieszkania dziecka.
W tej zmianie chodzi o usunięcie takiej sytuacji, w której jedne z rodziców zabiera dziecko wbrew woli drugiego. W warunkach jurysdykcji miejsca obecnego pobytu dziecka następuje znaczne pogorszenie sytuacji rodzica, który został pozbawiony kontaktów z dzieckiem wbrew jego woli. Zmiana wprowadza zasadę, że w takiej sytuacji wchodzi w grę właściwość sądu ostatniego miejsca zamieszkania obojga rodziców, a jeśli takiego miejsca nie było, właściwym jest sąd ostatniego miejsca zamieszkania dziecka. Ta zamiana zapobiega też działania przez rodziców metodą faktów dokonanych, to znaczy zabierania dziecka i korzystania z faktu, ze drugie z rodziców z uwagi na odległość od nowego miejsca zamieszkania dziecka ma utrudnione dochodzenie swoich praw.
Art. 59812. § 1. Przy odbieraniu osoby podlegającej władzy rodzicielskiej lub pozostającej pod opieką kurator sądowy powinien zachować szczególną ostrożność i uczynić wszystko, aby dobro tej osoby nie zostało naruszone, a zwłaszcza aby nie doznała ona krzywdy fizycznej lub moralnej. W razie potrzeby kurator sądowy może zażądać pomocy organu opieki społecznej lub innej powołanej do tego instytucji.
§ 2. Jeżeli wskutek wykonania orzeczenia miałoby doznać poważnego uszczerbku dobro osoby podlegającej władzy rodzicielskiej lub pozostającej pod opieką, kurator sądowy wstrzyma się z wykonaniem orzeczenia do czasu ustania zagrożenia, chyba że wstrzymanie wykonania orzeczenia stwarza poważniejsze zagrożenie dla tej osoby.
2) W art. 598(12) dodaje się & 3 w następującym brzmieniu:
„& 3. Przy odbieraniu osoby, o której mowa w & 1 i 2 powinien być obecny psycholog. Chodzi w tej zmianie o to, żeby w czynności odbierania osoby małoletniej, która to czynność zazwyczaj powoduje szokowe, a niekiedy wręcz traumatyczne przeżycia dziecka, zapewnić dziecku opiekę psychologiczną, czego w dotychczasowym stanie prawnym nie zapewniono. Psycholog mógłby w szczególności wskazać na potrzebę wstrzymania czynności zagrażającej dobru dziecka, stosownie do treści & 2. Janusz Wojciechowski
Dr Marek Kochan - "Narracje" nie przykryją kryzysu Granice PR istnieją. Nie można nieodwołalnie zakląć rzeczywistości. Ekonomiści nie wiedzą, co to postpolityka, bo liczby nie poddają się PR. Można co najwyżej kreatywną księgowością opóźnić moment, kiedy społeczeństwo powie: "sprawdzam" "Bardzo często najważniejsze fragmenty z konferencji prasowych, kluczowe argumenty, fakty, jeśli są krytyczne wobec obecnej władzy, w ogóle nie pojawiają się w serwisach. Oczywiście, telewizje polują na efektowne setki, czyli krótkie, barwne zdania, i nie zawsze to, co ważne, jest powiedziane w atrakcyjnej dla telewizji formie. Ale często jest kilka dobrych setek i z nich wykorzystuje się akurat te najmniej istotne. Drugą strategią jest zwyczajne przemilczanie: konferencja może nie być transmitowana albo relacja z niej w ogóle nie pojawia się później w serwisach. Oczywiście nie sposób omówić wszystkich konferencji prasowych. Dziennikarz musi dokonać selekcji. Jednak są takie konferencje, które dotyczą spraw ważnych dla całej zbiorowości, a są pomijane, za to media zajmują się jakimś innym, w istocie mało ważnym wydarzeniem, które ma "przykrywać" jakieś problemy rządu. Trzecia metoda to ośmieszanie. Z wypowiedzi, która ogólnie ma sens, wybiera się jeden zabawny fragment, np. źle użyte słowo. I zamiast tego, co zostało powiedziane, dostajemy gruntowny opis czyjegoś błędu językowego albo niedopracowanego elementu garderoby. Inna metoda to komentowanie czyjejś wypowiedzi, np. polityka, ale bez powtarzania jego słów lub z wykorzystaniem fragmentu, który zmienia sens wypowiedzi, sugeruje, że ktoś powiedział coś innego niż naprawdę.
- Jeszcze innym sposobem oddziaływania na opinie i emocje widzów jest sposób fotografowania i filmowania.
Jednych filmuje się korzystnie, z bliska, z przodu, a innych tak, by widz ich mniej lubił: z dołu, z boku, z bardzo daleka, w niekorzystnej pozie, z odpychająca miną. Było to bardzo widoczne np. podczas ostatniej kampanii prezydenckiej.
Kolejny rodzaj manipulacji polega na zapominaniu lub na selektywnym pamiętaniu. Ktoś np. coś obiecał, powiedział, potem tego nie wykonuje albo robi coś innego. I co? I nic. Media o tym zapomniały.
- Manipulacja wiąże się z siłą. Po prostu ktoś narzuca nam określoną interpretację. Spontanicznie powinna się pojawić u człowieka chęć obrony przed medialną deformacją.
I się pojawia. Coraz więcej ludzi decyduje się w ogóle nie oglądać telewizji, rezygnuje z czytania niektórych gazet. Albo odwrotnie, korzysta z wielu źródeł, by porównywać i weryfikować przekazy, wreszcie tworzy własne, alternatywne źródła informacji.
Dziś odbiorca mediów ma nieporównywalnie łatwiej niż w czasach komunizmu, kiedy można było jedynie poczytać podziemne gazetki albo posłuchać Radia Wolna Europa. Dziś bez problemu można skorzystać z internetu, gdzie są strony, blogi, fora, można czerpać z tego, co inni zauważyli i opisali. To wymaga czasu i aktywności, wymaga czytania, oglądania i porównywania, analizowania informacji. Można sobie jednak wyrobić własną, niezależną opinię. I to jest, moim zdaniem, bardzo ciekawa sytuacja. Gorsze media uczą odbiorców, którzy nie chcą być manipulowani, większej samodzielności. Albo ktoś się godzi, że media formatują mu rzeczywistość, wpychają mu w oczy zabarwione na jakiś kolor szkiełka, albo jest wręcz skazany na myślenie i analizowanie.
[..] Przez pewien czas można dezinformować, lawirować, organizować przeróżne happeningi, ale na końcu trzeba się zmierzyć z faktami. To ekonomia: deficyt budżetowy, podatki, emerytury, planowanie inwestycji i ich wykonanie. Ci, którzy mówią o postpolityce, zapominają chyba, że oprócz słów, opowieści czy też modnych ostatnio "narracji" są jeszcze elementy rzeczywiste. Reasumując, można różnie opowiadać. Ale opowiadając, nie można zapominać, że istnieje rzeczywistość, z którą odbiorca naszej opowieści może mieć do czynienia "z pierwszej ręki". Niektórym się wydaje, że "opowieści" i "wizerunek" mogą zastąpić rzeczywistość. Nie do końca. Wciąż jeździ się tylko po drogach, a nie po obietnicach ich budowy.
[..] ktoś, kto sprzedaje puste pudełka, po jakimś czasie zostaje zdemaskowany i skompromitowany. Myślę, że to są granice i mierniki skuteczności PR. Pozwala on coś lepiej pokazać, zareklamować, ale trzeba coś włożyć do pudełka. Mówiąc krótko: "nie ma pijaru bez realu". Gdy specjalista od reklamy przychodzi do firmy i badania pokazują, że firma ma kiepski produkt, to jego pierwszym komunikatem dla tej firmy jest sugestia, żeby ulepszyła ten produkt. Inaczej pieniądze wydane na promocję się zmarnują, ludzie sięgną po produkt, ale się do niego zrażą. Życzyłbym sobie, aby wyborcom nie sprzedawano pustych pudełek, a politykom nie opłacało się zastępować rzeczywistości PR.
[..] Ten poseł [mowa o Palikocie] nie odniósł sukcesu. Jego projekt polityczny ma bardzo małe poparcie, i to jest krzepiące, że tak niewiele osób nabrało się na tę inicjatywę. Ale nie chodzi tylko o ten przykład. Gdyby media lepiej informowały, pogłębiały obraz rzeczywistości, pokazywały przyczyny zjawisk, to poparcie dla tego typu inicjatyw byłoby jeszcze mniejsze. Wydaje mi się, że ludzie teraz chcą przede wszystkim spokoju. Dopóki wierzą, że będzie dobrze, dopóki patrzą z optymizmem w przyszłość, będą się starali nie zauważać pewnych faktów i wypierać je ze swojej świadomości. Ale takie myślenie ma swoje granice. Przychodzi moment, kiedy trudno udawać, że wszystko jest w porządku. Trzeba się obudzić, nim będzie za późno.
[..] Afera hazardowa jest antytezą afery Rywina. Tamta coś odsłoniła, zapoczątkowała odnowę życia publicznego. Natomiast afera hazardowa pokazała, że można przy otwartej kurtynie, w świetle jupiterów, wobec nagich faktów i dowodów zatuszować aferę, a winni praktycznie unikają sprawiedliwości. To dało obecnemu rządowi poczucie bezkarności, nauczyło go, że może być arogancki i wszystko będzie mu wybaczone.
[..] Jeśli na konferencji prasowej premiera pojawia się pytanie o katastrofę demograficzną, a premier odpowiada żartem, że "tą sprawą to się należy zająć w inny sposób", mając pewnie na myśli, że Polacy powinni zająć się płodzeniem dzieci, to jest przykład sprawy, którą trudno przykryć retoryką. W każdym razie nie taką. Taka odpowiedź jest infantylna, na poziomie czternastolatka. Kompromituje kogoś, kto chce uchodzić za poważnego polityka. Poważny polityk na takie pytanie odpowiada, że to poważna sprawa, że opracuje program służący poprawie tej sytuacji: system wspierający rodzinę, ulgi podatkowe, sieć żłobków i przedszkoli czy coś podobnego. Francja miała zbyt niski, choć wyższy niż obecnie w Polsce, poziom dzietności (bodaj 1,65 wobec ok. 1,3 w Polsce). Uznano, że to jest problem, i wdrożono system wspierania osób posiadających dzieci. I teraz jest tam 2,09 dziecka na kobietę, co pozwala utrzymać równowagę demograficzną. Nie oznacza to, że Francuzi na wezwanie premiera rzucili się nagle do płodzenia dzieci, ale że politycy, ekonomiści opracowali program zmian i wspierania rodzicielstwa, który po kilkunastu latach przyniósł efekty. Tego się nie da rozwiązać PR czy propagandą. Trzeba podjąć realne działania. Dlatego polityk, który na pytanie o tę kwestię odpowiada coś w stylu: "proszę, jeśli macie ochotę, to zajmijcie się płodzeniem dzieci", w oczach myślącego odbiorcy zwyczajnie się kompromituje. Oznacza to, że albo nie ma on kwalifikacji intelektualnych do zajmowania się tym, czym się zajmuje, albo że nie traktuje poważnie wyborców.
[..] Najpierw lansowano opinię, że piloci tupolewa mieli podchodzić do lądowania cztery razy. Szybko się okazało, że to fikcja. Potem mówiło się, że gen. Błasik siedział za sterami. Okazało się to nieprawdą. Ujawniono, że na lotnisku po katastrofie Rosjanie wymieniali żarówki. Że radiolatarnie były źle rozmieszczone. Że Rosjanie unieważnili zeznania kontrolerów lotu. Później telewizje pokazały, jak Rosjanie piłowali wrak, czyli niszczyli dowody. Myślę, że dla wielu osób zobaczenie tych rzeczy, nawet nie usłyszenie o nich, ale właśnie ich zobaczenie, musiało podkopywać wiarę w to, że rosyjskie śledztwo naprawdę rzetelnie wyjaśni przyczyny katastrofy. Rosja to państwo, które nie rozliczyło się w pełni z totalitarną przeszłością, ze zbrodniami Lenina, Stalina i innych. Wymordowanie np. rodziny carskiej z 1917 roku zostało wyjaśnione - choć też nie do końca - dopiero w latach 90., a za Katyń do dziś Rosja nie chce wziąć pełnej odpowiedzialności, co ujawniło postępowanie w Strasburgu. Nie lepiej jest ze sprawami dotyczącymi ostatnich lat. Brakuje sukcesów w wyjaśnianiu zabójstwa Anny Politkowskiej, Aleksandra Litwinienki. Wątpliwości budzą wyroki w sprawie Michaiła Chodorkowskiego i jego współpracowników. Nie wiem, jak można było uwierzyć, że taka Rosja jest w stanie rzetelnie przeprowadzić śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej. Wymagało to wielkiej naiwności. A polityk odpowiadający za sprawy państwa nie może być naiwny. Załóżmy, że ktoś uwierzył, że Rosjanie chcą wszystko rzetelnie wyjaśnić, miał zaufanie do rosyjskiego państwa. Takie osoby były, i może nawet było ich dużo. Jednak po obejrzeniu zdjęć, jak rosyjskie służby niszczą wrak, trudno mieć nadal złudzenia. Musi nastąpić dysonans poznawczy.
[..] W sprawie śledztwa smoleńskiego pojawiły się fakty, które trudno usunąć ze świadomości. Jeśli zaś chodzi o wspomniany raport, to nie wiadomo, czy Rosja nie chce się przypadkiem targować na zasadzie "targuj się o więcej, by dostać mniej". Może przysłali taki raport po to, byśmy uznali go choćby w części. Albo abyśmy uznali za wielkie ustępstwo, że uwzględnią jakąś małą część polskich uwag. Rosjanie nie przyznają się do jakiejkolwiek winy, więc gdyby wzięli odpowiedzialność choćby w minimalnym stopniu, to zostałoby uznane za sukces, który "wywalczył" Donald Tusk. Tymczasem to wszystko, co się dzieje, jest skutkiem decyzji premiera oddającej śledztwo rosyjskiemu państwu, które teraz może robić z nim, co chce. Na przykład utrzymywać, że lotnisko w Smoleńsku jest cywilne, a nie wojskowe. Tego rodzaju metodami dezinformacji - kłamstwem w żywe oczy - posługiwali się bolszewicy. Dziś realia są jednak inne, trudno zatrzymać przepływ informacji, trudno wierzyć w propagandę, której przeczą fakty. Prawda wychodzi na jaw.
[..] na dłuższą metę bardziej potrzebna jest praca u podstaw, edukacja: upowszechnianie wyższych standardów debaty, wychowywanie krytycznych odbiorców, którzy będą rozpoznawali zabiegi propagandowe, zauważą miałkość argumentów, nie zadowolą się byle czym. Mam nadzieję, że w przyszłości dziennikarze (w masie jest oczywiście wiele chlubnych wyjątków) będą się bardziej troszczyć o swoją wiarygodność i będą bardziej szanować odbiorców. Że będzie więcej tolerancji dla poglądów innych niż własne. Że inwektywy nie będą zastępowały argumentów. Że ataki personalne, postponowanie kogoś, kto myśli inaczej, przypisywanie mu złych cech nie będą akceptowanymi metodami polemiki".
Z dr. Markiem Kochanem, specjalistą od wizerunku, rozmawia Mariusz Majewski
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20110108&typ=my&id=my05.txt Margotte's blog