Skazy na pomniku Środowiska zwalczające lustrację czynią to nie z powodu troski o dobro społeczne, ale najczęściej z lęku przed ujawnieniem swojej przeszłości Kilka lat temu, gdy pod Wawelem pojawiły się pierwsze informacje o niektórych duchownych i świeckich katolikach współpracujących ze Służbą Bezpieczeństwa, zaproszony zostałem do siedziby “Tygodnika Powszechnego” do dyskusji na ten gorący wówczas temat. W wygodnych fotelach przy ul. Wiślnej 12 zasiedli obok mnie redaktorzy Józefa Hennelowa i Roman Graczyk. Znałem ich od lat, a na ślubie tego ostatniego byłem jeszcze jako kleryk. Z tego powodu przypuszczałem, że dyskusja, choć dotycząca trudnej materii, będzie przebiegała w przyjaznej atmosferze. Jakież było moje zaskoczenie, gdy od pierwszych chwil Hennelowa, nobliwa i leciwa osoba, była łaskawa zachowywać się jak młoda, raniona lwica, atakując mnie zaciekle za sam fakt opowiedzenia się po stronie lustracji. Tak ostrych słów nie słyszałem już dawno. Dobrze, że Graczyk jako moderator dyskusji siedział pomiędzy nami, bo agresja słowna owej pani zamieniłaby się może w fizyczną. Nabrałem przekonania, że ten atak jest zamierzoną formą obrony. Kogo pani redaktor tak zajadle broniła? Odpowiedź przyszła szybko, gdy prowadząc kwerendę do książki pt. “Księża wobec bezpieki”, natrafiłem na akta kontaktu operacyjnego o ps. “Ala”, udzielającego funkcjonariuszowi SB informacji o sytuacji w redakcji “Znaku” i o działalności nowohuckiego proboszcza ks. Józefa Gorzelanego, sympatyka “Solidarności”. Sam nie rozszyfrowałem pseudonimu, ale kwerenda prowadzona przez inne osoby jasno wykazała, że pod pseudonimem “Ala” zarejestrowano red. Halinę Bortnowską, współpracownicę i przyjaciółkę Józefy Hennelowej, a zarazem tak jak ona zajadłą przeciwniczkę lustracji. Nawiasem mówiąc, za ujawnienie tych akt dostało mi się także w recenzji napisanej przez ks. redaktora naczelnego Adama Bonieckiego. Sprawa ta w mojej pamięci odżyła na nowo, gdy ostatnio na prośbę wspomnianego Romana Graczyka przeczytałem maszynopis jego książki pt. “Cena przetrwania? SB a >>Tygodnik Powszechny<<”. Po lekturze, zgodnie z obietnicą daną w poprzednim felietonie, chcę dzisiaj podzielić się kilkoma refleksjami. Na początek warto zaznaczyć, że autor książki to nawrócony dziennikarz “Tygodnika Powszechnego” i “Gazety Wyborczej”, który po ujawnieniu agenturalnej przeszłości Lesława Maleszki zerwał z linią reprezentowaną przez Adama Michnika i Seweryna Blumsztajna. Trzeba wspomnieć, że o wstydliwych sprawach z przeszłości niektórych redaktorów tygodnika wiedziało od lat wiele osób. Należał do nich prawdopodobnie także Krzysztof Kozłowski, wieloletni zastępca redaktora naczelnego, a w rządzie Tadeusza Mazowieckiego najpierw zastępca gen. Czesława Kiszczka, a później szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Miał on pełny dostęp do archiwów bezpieki, więc z łatwością mógł dowiedzieć się, kto z jego współpracowników i przyjaciół miał konszachty z SB. Trudno uwierzyć, że z tej możliwości nie skorzystał. Taką wiedzę posiadł z pewnością także Adam Michnik, który w 1990 r. wraz z czteroosobowym, nieformalnym zespołem przez kilka miesięcy buszował po owych archiwach. Z tej działalności nie pozostał żaden raport, w którym członkowie grupy przyznaliby się do tego, które teczki swoich znajomych badali, a które nie. Nie ma jednak wątpliwości, że poznali wówczas różne trudne sprawy z życia wielu polityków i tzw. autorytetów moralnych. Taka wiedza jest na wagę złota, a ściślej mówiąc – na wagę “rządu dusz”. Jeden z członków tej grupy, prof. Jerzy Holzer, dopiero w 2005 r. przyznał się, że był współpracownikiem wywiadu PRL. Książka Graczyka przerywa w wielu miejscach (choć nie we wszystkich) zmowę milczenia wokół środowisk tzw. grupy krakowskiej, czyli “Znaku”, “Tygodnika Powszechnego” i Klubu Inteligencji Katolickiej, które za rządów Unii Demokratycznej uchodziły za nietykalne. Były one bowiem kolebką dla wielu aktywistów tej partii. Ciekawy jest również fakt, że omawianą publikację autor napisał na prośbę księdza redaktora naczelnego, który wycofał swoje poparcie, gdy tylko się zorientował, jakie nazwiska padną. Podobnie zachował się prezes “Znaku” Henryk Woźniakowski. Odmówił on wydania owej książki w swojej oficynie. Z kolei Krzysztof Kozłowski publicznie odgrażał się autorowi. Zadziałała tutaj stara zasada ks. kardynała Stanisława Dziwisza, przywieziona przez niego nad Wisłę znad Tybru – “Po pierwsze, koledzy”. Od tej strony obie redakcje mają wiele wspólnego z kurią krakowską. I to bardzo wiele. A padają bardzo mocne nazwiska i pseudonimy, pod jakimi zostali zarejestrowani: Marek Swarnicki – “Seneka”, Stefan Wilkanowicz – Trybun”, Mieczysław Pszon – “Szary”. Nie licząc opisanych już w innych publikacjach osób: ks. Mieczysław Maliński zarejestrowany jako “Delta”, Halina Bortnowska jako “Ala” i o. Dominik Michałowski z klasztoru benedyktyńskiego z Tyńca zarejestrowany jako “Włodek”. To znaczna część czołówki tego środowiska. Autor książki obok dokumentów zamieszcza także wywiady z zainteresowanymi osobami. Są one nadzwyczaj ciekawe, choć sami rozmówcy jak na komendę wycofali się z ich autoryzacji. W sumie lektura jest nadzwyczaj intrygująca. Nie piszę już więcej na jej temat, aby nie zdradzić więcej szczegółów. Zachęcam jedynie do zapoznania się z całością, bo to pozwala zrozumieć obecne zachowanie niektórych osób. ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski
III RP – z burdelu do lasu? W czasach komunizmu homoseksualizm „nie istniał” i podobnie udawano, że nie istnieje pedofilia. Gdy „towarzysze” oglądali występy, powstałego jeszcze za Stalina, harcerskiego zespołu „Gawęda”, nikt nie śmiał powiedzieć o podejrzeniu perwersji seksualnej wobec dzieci. Obecnie małe tancerki uczone są pokazów z wystawianiem krocza nawet w siedzibie Sekretariatu Konferencji Episkopatu Polski Widać politykom wolno mniej. I słusznie. Ale czy wszystkim? Gdy wicepremier Lepper zarechotał z mniemanego paradoksu – „czy można zgwałcić prostytutkę” – wszystkie media bawiły się tym bez końca. Nie dlatego, żeby napiętnować wulgarność, ale żeby osłabić koalicjanta PiS (ten sam Lepper po wyrzuceniu z rządu, mimo procesu o wymuszanie seksu za pracę, jest do dzisiaj wyświetlany w TVN24, jeżeli tylko pluje na Kaczyńskiego). Dlatego, gdy poseł Węgrzyn regularnie obrażał posłankę PiS, traktowano tę wulgarność z należną członkowi rządzącej partii wyrozumiałością. Postawiły go pod pręgierzem dopiero jego obleśne dowcipy o homoseksualistach. Widać rację ma Warzecha pisząc: „Gdyby zażartował sobie z katastrofy smoleńskiej, z Jarosława Kaczyńskiego, z jego nieżyjącego brata, gdyby rzucił coś rubasznego w stylu posła Niesiołowskiego /…/ to nie tylko nie miałby problemów, ale jeszcze by go klepali po plecach.” Jednak nawet wobec homofobii znalazł się wesołek, który usiłował wybryk Węgrzyna lekceważyć. Widać bycie członkiem Rady Gospodarczej przy premierze zmusza do większej lojalności wobec Platformy, niż wobec samego siebie. Węgrzyn demonstrował swoje chamstwo od dawna, gdy walczył z „kaczyzmem” w komisji pod przewodnictwem Andrzeja Czumy. Teraz Węgrzyn sam wskazał Czumę, jako swojego nauczyciela różnicowania gejów od lesbijek, co wskazuje, że takie nastroje są w Platformie czymś powszechnym. Czym różni się wulgarność Węgrzyna od wulgarności prezydenta Komorowskiego z jego „Dunki to kaszaloty”, który tym epitetem poniżył też własną żonę? I co? I nic. Czy z twarzy Komorowskiego zniknęła lepperowska radość z przekazania Obamie rady, że żonie należy wierzyć, ale trzeba jej wierność sprawdzać? Czy z kręgu jego przyjaciół zniknął chamuś z wibratorem i świńskim ryjem? Co w kraju doświadczonym przez Hitlera spotkało go za obnoszenie się z eugenicznymi poglądami, a eugenika miała zlikwidować problem homoseksualizmu metodą „endlosung”? W czasach komunizmu homoseksualizm „nie istniał” i podobnie udawano, że nie istnieje pedofilia. Gdy „towarzysze” oglądali występy, powstałego jeszcze za Stalina, harcerskiego zespołu „Gawęda”, nikt nie śmiał powiedzieć o podejrzeniu perwersji seksualnej wobec dzieci. Obecnie małe tancerki uczone są pokazów z wystawianiem krocza nawet w siedzibie Sekretariatu Konferencji Episkopatu Polski (vide – szokujące zdjęcie z gali konkursu „Proboszcz Roku” zamieszczone w „Tygodniku Powszechnym” z 30 stycznia 2011 r., które zdobi … artykuł wytykający księżom m.in. „przypadki deprawowania seksualnego dzieci”!). Ten rodzaj obleśności nie spotkał się z krytyką mediów i nie jest to dziwne choćby dlatego, że obleśność w ogóle stała się za sprawą niektórych redaktorów telewizyjnych (Prokop, Durczok i lider tej kategorii Kuźniar) charakterystycznym znakiem tego rodzaju gwiazdorstwa. Obleśność stała się w III RP stylem „państwowym” do tego stopnia, że Tusk z trybuny sejmowej mówił: „skoro za mało dzieci, to nie trzeba pisać ustaw, tylko wziąć się do zupełnie innej roboty.” i nie został okrzyknięty uczestnikiem wspólnoty lepperowsko-węgrzynowego chamstwa. W tej sytuacji nie dziwi milczenie wobec książki popularnego prezentera muzycznego zawierającej szokujące frazy pedofilskorasistowskie (dziękuję nieznanej magistrantce, która wskazała problem): “mam pewną słabość do małych Arabek /…/ dziewczynka może dwunastoletnia, z figlarnie opartą na biodrze ręką patrzyła /…/ z żarem, przed którym nie ma ucieczki. /…/ odnalazłem wśród oblepiających mnie dzieci takie śliczne małe zwierzątka. /…/ za dwudziestkę mógłbym taką pachnącą miodem, śniadą dziewczynkę wziąć do swojego hotelu i pieścić przez wiele godzin. /…/ Widzę tę siłę (czarnych kobiet) raczej jako atawizm. Jako sublimację żądzy spółkowania ze zwierzętami. /…/ Czarne dziewczyny w Afryce są prawie zawsze dzikie. /…/ Tak żyją lwy i goryle, tak żyją plemiona Czarnej Afryki. Ich dziewczęta /…/ Są płochliwe jak małe antylopy, choć urodę dziedziczą po wielkich kotach. Nie nadają się do oswojenia. /…/ Łaszą się. Albo polują, jak lwice. Takim polowaniem jest afrykańska prostytucja. /…/ Nie sądzę, by znalazł się zdrowy mężczyzna, który umie oprzeć się ich urokowi. Nie jest to bowiem wdzięk ludzki, do którego przywykliśmy, ale zwierzęcy. Te dziewczyny proszą, by je pokryć. /…/ Długo na nią patrzyłem myśląc, że chciałbym ją wypuścić z powrotem do lasu, bo tu, w wojskowym burdelu, nie ma dla niej miejsca.” Krzysztof Wyszkowski
MON uważa, że komandosi z NKWD to… dziedzictwo Wojska Polskiego Czy dowódca Wojsk Specjalnych gen. Piotr Patalong wie, że jednostka podległa MON “dorobiła” formacji protoplastę w postaci sowieckiego batalionu komandosów szkolonych i dowodzonych przez NKWD? Polski Samodzielny Batalion Specjalny – sowiecka formacja wyspecjalizowana w akcjach dywersyjnych przeciwko polskiemu podziemiu niepodległościowemu w latach II wojny światowej, to dla Muzeum Wojska Polskiego dziedzictwo polskich wojsk specjalnych. Zwiedzający wystawę “Zanim uderzył GROM – historia jednostek specjalnych i wojsk powietrzno-desantowych WP” przeżywają prawdziwy szok, widząc gabloty poświęcone formacji wchodzącej w skład Armii Czerwonej z rosyjskojęzycznymi dokumentami. Przewodnicy szkolnych wycieczek omijają je szerokim łukiem. Komuś najwyraźniej zabrakło wyobraźni. Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie jest placówką podległą Bogdanowi Klichowi, ministrowi obrony narodowej. Na zaprezentowanej wystawie o dziejach polskich wojsk specjalnych znajduje się gablota poświęcona Polskiemu Samodzielnemu Batalionowi Specjalnemu. Brak jednak tam jakiejkolwiek informacji o tym, że funkcją tej formacji szkolonej przez oficerów NKWD było realizowanie przez Związek Sowiecki zaplanowanego zniewolenia Polski i eliminowanie oddziałów polskiego podziemia. Można jedynie przeczytać m.in., że przez PSBS “przewinęło się” około 2000 tys. ludzi. Wyeksponowani są poszczególni dowódcy PSBS oraz osoby mające wpływ na jej powstanie: płk Sergiusz Prytycki – “przedwojenny bardzo aktywny działacz komunistyczny Związku Młodzieży Polskiej”, mjr Henryk Toruńczyk “skierowany przez partię komunistyczną do walki w Hiszpanii”, we wrześniu 1944 r. został dowódcą brygady urzędu bezpieczeństwa”. Nieco więcej o istocie zsowietyzowanej formacji można dowiedzieć się dopiero z podpisu pod fotografią prezentującą jeden z oddziałów PSBS “Brygadę Grunwald”. “Szkolenie w Batalionie Specjalnym odbywało się w dwóch turnusach po 3 miesiące każdy. Skoków i strzelań było mało, indoktrynacji politycznej dużo, po około 7-8 pogadanek w miesiącu” – czytamy. Na szczęście przewodnicy oprowadzający wycieczki szkolne sami ratują sytuację. Jedna z grup młodzieży wysłuchała obszernych informacji o oddziałach szturmowych Armii Krajowej, m.in. o słynnym zamachu na Franza Kutscherę, szefa SS na dystrykt warszawski, 1 lutego 1944 roku. Przewodnik, zauważając, że kolejna gablota jest poświęcona PSBS, skwitował krótko: “A tutaj mamy to, co się działo na froncie wschodnim”, i po zdawkowym opisie sowieckiego uzbrojenia poprosił uczniów do dalszych części ekspozycji. Gdy wchodzi się do muzeum, by obejrzeć wystawy czasowe, zaskakujące może się również wydawać, że pierwsza z ekspozycji poświęcona jest historii Biura Ochrony Rządu. Jak ustalił “Nasz Dziennik”, to oddzielna prezentacja, niemająca nic wspólnego z NKWD-owskimi treściami obecnymi na wystawie o wojskach specjalnych. Informuje o tym mjr Dariusz Aleksandrowicz, rzecznik BOR. – W Muzeum Wojska Polskiego jest wystawa poświęcona oficerom BOR, ale nie ma ona nic wspólnego z wystawą o wojskach specjalnych – wyjaśnia Aleksandrowicz. Potwierdza to Muzeum Wojska Polskiego. Jak nas poinformowano w placówce, nie należy w żaden sposób łączyć tych dwóch wystaw, które “są realizowane w ramach oddzielnych projektów i mają różnych sponsorów”. Podpułkownik Ryszard Jankowski, rzecznik Wojsk Specjalnych, nie chce komentować wystawy, której nie widział. – Wybierałem się na nią, ale niestety, choroba pokrzyżowała moje plany – informuje ppłk Jankowski. Zapewnia, że skontaktuje się z jednostką GROM, która uczestniczyła w organizowaniu wystawy, i udzieli “Naszemu Dziennikowi” odpowiedzi. Janusz Sejmej, rzecznik MON, obiecuje natomiast ustosunkować się do kwestii dotyczącej obecności gabloty prezentującej PSBS na wystawie w MWP, ale po wysłaniu pytań e-mailem. Michał Olton, komisarz i scenarzysta wystawy, przyznaje, że ma świadomość niechlubnej roli PSBS. – Ale musiałem to pokazać. Musimy podawać wszystko. I te złe, i dobre strony – tłumaczy. Na pytanie, czy nie powinno się zatem uwzględnić negatywnej roli tej jednostki, odpowiada, że ta informacja znajduje się w albumie do wystawy, który można kupić. – Jest tam napisane, że większość członków tego batalionu służyła później w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego i zwalczała podziemie niepodległościowe – informuje. Komisarz wystawy dodaje jednak, że na samej wystawie tych informacji nie ma, bo “są tam same suche fakty”. Zszokowani sposobem prezentowania PSBS i tłumaczeniami komisarza są historycy. – Gdyby ktoś pisał o Józefie Stalinie i ograniczył się do tego, że był on kandydatem to seminarium duchownego i zmarł w 1953 r., to nie jest to sucha faktografia – zwracają uwagę. Profesor Mieczysław Ryba, historyk z KUL, zauważa, że trudno w ogóle traktować PSBS jako polską formację. – Pamiętajmy o tym, że mylnie w historiografii, nawet współczesnej, określa się mianem wojny domowej to, co się działo od 1944 r. czy 1945 r. na ziemiach polskich. Czyli jakby chodziło o jakieś walki Polaków z Polakami. Tymczasem, kiedy przyjrzymy się, kim owi jakoby Polacy walczący po sowieckiej stronie byli, to okaże się, że świadomie lub nie służyli obcemu państwu i ideologii – podkreśla prof. Ryba. Na sowiecką genezę batalionu zwraca uwagę dr Filip Musiał z Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowej w Krakowie. – PSBS był jedną z tych struktur, które stały się później zalążkiem wojskowego, komunistycznego aparatu represji. Konkretnie na bazie tego właśnie batalionu stworzono wojska bezpieczeństwa wewnętrznego, nazywane też Korpusem Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Były to jednostki wojskowe przeznaczone do pacyfikacji podziemia niepodległościowego stworzone na wzór wojsk sowieckiego NKWD – konkluduje dr Musiał. Dlatego pokazywanie tej formacji jako jednostki – protoplasty polskich sił specjalnych – jest nieuzasadnione. Jacek Dytkowski
Atakowani za pytania o Smoleńsk W przypadku naruszania dobrego imienia, czci i godności ofiar katastrofy smoleńskiej rodziny mogą występować o ochronę kultu pamięci o osobie zmarłej. Zwolenników teorii o zamachu w Smoleńsku należałoby zagazować - apele w tej konwencji to nierzadkie zjawisko na portalu Agory, wydawcy "Gazety Wyborczej". Tego typu wpisy obrazują, do jakiego stopnia rozpowszechnia się w internecie - wydawałoby się - bezkarne obrażanie, szydzenie czy w skrajnych przypadkach nawet nawoływanie do pozbawienia życia osób podważających bezrefleksyjną tezę o winie pilotów albo po prostu tych, którzy głośno zadają trudne pytania dotyczące katastrofy smoleńskiej. Wydawałoby się, ponieważ regulacje prawne - jak podkreślają eksperci z zakresu prawa prasowego - pozwalają na określenie tożsamości autora słów, które godzą w dobre imię osoby bądź instytucji. Agresja werbalna uderza również - a może przede wszystkim - w pamięć o zmarłych. Nienawiść wobec osób podważających winę pilotów oraz zaniepokojonych sposobem prowadzenia śledztwa rozszerza się wraz z powiększaniem się grona tychże osób. Internet właściwie od początku informowania społeczeństwa o katastrofie smoleńskiej był przestrzenią, w której anonimowi forumowicze mogli folgować swojemu niepohamowanemu chamstwu i najgorszym emocjom. Gdyby chodziło tylko o krytykę zmarłych, to nie byłoby żadnego problemu - w końcu były osoby publiczne, które podejmowały konkretne decyzje. Szydzenie jednak z ofiar tragedii, w tym przede wszystkim z prezydenta Lecha Kaczyńskiego, członków załogi oraz rodzin ofiar, każe zastanowić się, w jaki sposób walczyć z rozpowszechnianiem takich treści oraz jak wzbudzić poczucie odpowiedzialności za słowa publikowane w internecie, które zawsze zostawiają po sobie ślad. "Zdziczenie" debaty publicznej, o którym alarmowali ostatnio pracownicy naukowi Uniwersytetu Warszawskiego, wsparci głosem grona poznańskich naukowców, największe żniwo zbiera właśnie w internecie. - Niewątpliwie szydzenie ze zmarłych, ich bliskich oraz wszystkich, którzy nie wierzą w winę pilotów i naciski ze strony prezydenta, jest obrazem zdziczenia obyczajów. Stanowi to bardzo niebezpieczne zjawisko i świadczy o niskim poziomie wrażliwości i wyczucia tego, czego nie wypada - zaznacza poseł Jarosław Zieliński (PiS), wiceprzewodniczący zespołu parlamentarnego ds. zbadania przyczyn katastrofy smoleńskiej. - Zezwalanie na to, aby na stronach portali poszczególnych gazet czy stacji telewizyjnych znajdowały się wpisy anonimowych internautów, którzy szydzą z ofiar, w tym zwłaszcza z członków załogi, jak również ich rodzin, świadczy o tym, że jest to działanie świadome, a moderatorom, właścicielom portali zależy na tym, aby takie wpisy widniały na ich stronach - podkreśla poseł Artur Górski. Jaki jest tego cel? - Moim zdaniem, jest to część antypolskiej kampanii, która ma na celu podważanie tego, co jest polską racją stanu, ponieważ takim działaniem próbuje się zdeprecjonować wartości najważniejsze dla naszej tożsamości i wykluczyć sens walki o prawdę i godność osób - zauważa poseł PiS.
"Nekrofilia", "pijak generał", "nie umieli latać, to spadli" Skalę zjawiska najlepiej widać na portalach słynących z "poprawności" (tvn24.pl, onet.pl, gazeta.pl), i - co najważniejsze - można odnieść wrażenie, że nawet najbardziej krzywdzące i wulgarne wpisy nie są przez nikogo usuwane - panuje swoista "samowolka". Najczęściej uderza się w znane z medialnej propagandy tony - wina i niedoszkolenie pilotów, naciski ze strony prezydenta Lecha Kaczyńskiego, rzekome "pijaństwo" gen. Andrzeja Błasika. Jednak poziom schodzi jeszcze niżej i sięga bezwzględnego dna - sugestie choroby psychicznej Jarosława Kaczyńskiego, wypominanie odszkodowań rodzinom, bulwersujące obrażanie, nazywanie walki o dobre imię ofiar "nekrofilią", nawoływanie do nienawiści czy wręcz pozbawienia życia. Egzemplifikacją tego ostatniego jest sprawa, którą w poniedziałek nagłośnił jeden z serwisów informacyjnych: pracownik Urzędu Skarbowego w Zielonej Górze napisał na forum "Gazety Wyborczej", że "zwolenników teorii o zamachu w Smoleńsku należałoby zagazować". Jego tożsamość można było bardzo szybko określić, ponieważ skorzystał on z konta mającego rządowe rozszerzenie. Namierzenie autorów najbardziej obraźliwych wpisów, które można by uznać za złamanie prawa poprzez uderzenie w dobre imię konkretnej osoby czy instytucji, nie jest tak trudne, jak się to może wydawać. W pierwszej kolejności musiałoby zostać zgłoszone naruszenie prawa. - Jeśli konkretny wpis zostałby zgłoszony do prokuratury jako potencjalne złamanie prawa, to są określone metody i techniki, którymi posługuje się policja, aby określić tożsamość takiego anonimowego internauty - wskazuje Górski. I dodaje, że policja powinna podejmować czynności operacyjno-rozpoznawcze przez stały monitoring internetu pod kątem łamania prawa. Każdy komputer ma swoje IP, czyli swoją "tożsamość", i w razie, gdyby zaistniała taka konieczność, zostałoby to w odpowiedni sposób wykorzystane. - Każdy wpis pozostawia po sobie ślad. W mojej ocenie, wyjściem byłby monitoring wpisów i komentarzy przez administratorów portali. Na każdym szanującym się portalu powinna być taka funkcja - podkreśla poseł Górski. Taki mechanizm istnieje, ale w drugą stronę. Są takie portale, które błyskawicznie usuwają wpisy krytyczne wobec rządu lub ich w ogóle nie umieszczają, nawet jeśli są zwyczajnym wyrażeniem opinii. - Taki mechanizm stosuje portal tvn24.pl - zauważa Górski.
Łamiący prawo nie mogą być bezkarni - Wydaje się, że dość złożony proces mający na celu pociągnięcie do odpowiedzialności karnej użytkowników internetu, którzy złamali prawo, naruszając dobra osobiste jakiejś osoby, powoduje poczucie bezkarności - sugeruje z kolei poseł Jarosław Zieliński (PiS). Jego zdaniem, nie można pozwolić na to, aby w społeczeństwie zanikła odpowiedzialność za słowa. - Uważam, że poza edukacją obywatelską, zmianą języka debaty publicznej i promocją kultury słowa należałoby również zmienić obowiązujące zapisy prawne, aby poczucie odpowiedzialności za słowa było większe. Nie chodzi bynajmniej o cenzurę, ale o egzekwowanie elementarnych zasad etosu obywatelskiego - konkluduje poseł Zieliński. Obecne regulacje pozwalają jednak na to, aby pociągać do odpowiedzialności osoby, które łamią prawo w internecie. - Sprawa, o której mówimy, nie dotyczy komentarzy pojawiających się pod materiałami prasowymi, ale swobodnych wypowiedzi użytkowników internetu, nieposiadających statusu dziennikarza na forach internetowych. W takich sytuacjach prawo prasowe nie znajduje zastosowania - tłumaczy dr Joanna Taczkowska, specjalista z zakresu prawa prasowego. Jak mówi, wówczas możemy sięgnąć do regulacji zawartych w ustawie o świadczeniu usług drogą elektroniczną. Wielu użytkowników internetu zapewne nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, że wobec postanowień tej ustawy nie są wcale bezkarni. Zgodnie bowiem z normami w niej zawartymi osobą, która odpowiada za treść komentarza, jest jego autor, a nie moderator forum czy administrator strony. To właśnie na osobie ukrywającej się za konkretnym pseudonimem, która często uważa się za anonimową, spoczywa odpowiedzialność prawna za wypowiedziane słowa. Taczkowska zaznacza, że w przypadku naruszania dobrego imienia, czci i godności ofiar katastrofy smoleńskiej rodziny tragicznie zmarłych mogą występować o ochronę kultu pamięci po osobie zmarłej absolutnie należnego wszystkim bliskim. - Usługodawca internetowy, jakim jest administrator portalu czy forum, ma obowiązek udostępnić dane, które identyfikują tożsamość autora obraźliwych treści, czyli np. IP komputera. Korzystanie z forów internetowych wymaga uprzedniej rejestracji użytkowników, a zatem także podania wymaganych przez administratora danych. Umożliwiają one identyfikację osoby zamieszczającej komentarze na forum internetowym. To nie jest sytuacja nowa, pewne szlaki zostały już przetarte - tłumaczy Taczkowska. Nie jest więc tak, że forumowicze są bezkarni. Jeżeli właściciel portalu odmawia udzielenia informacji na temat konkretnego użytkownika, wówczas występuje się do głównego inspektora ochrony danych osobowych i ta instytucja wydaje decyzję administracyjną nakazującą moderatorowi przekazanie danych. - Wiąże się to z problemami, nie jest to krótki proces - zaznacza nasza rozmówczyni. Sprawa obrażania dotyczy jednak również samych bliskich ofiar. - Taka sytuacja jest dużo prostsza, ponieważ osoby bezpośrednio obrażane mogą indywidualnie występować w obronie swoich dóbr osobistych - podkreśla dr Joanna Taczkowska.
Ktoś korzysta Znamiennym mechanizmem jest konsekwentne kolportowanie tezy o tym, że to "zwolennicy teorii spiskowych", czyli po prostu osoby, które nie przyjmują bezrefleksyjnie tez o winie załogi Tu-154M oraz ludzie broniący - również w internecie - pamięci o zmarłych, sieją nienawiść. Bo przecież w imię pluralizmu "słuszna jest tylko jedna racja". Paradoksalne, ale niezwykle skuteczne. Mamy do czynienia z utrwalaniem dwóch schematów, nieprawdziwych i bardzo szkodliwych dla dyskursu publicznego. Wszystko, co reprezentuje i niesie za sobą światopogląd liberalny, i to, czego ten światopogląd broni, i to niezależnie od używanego języka, to w lewicowo-liberalnych mediach nie jest sianiem nienawiści, ale walką o obronę praw człowieka, wolność słowa itd. Natomiast obrona wartości tradycyjnych i patriotycznych, szczególnie gdy wiążą się z tym pewne emocje, jest prawie zawsze łączona z agresją i sianiem nienawiści. Taki schemat jest bardzo niebezpieczny, ponieważ relatywizuje odbiór rzeczywistości, wprowadza zamęt pojęciowy i utrwala relatywizm zachowań. Niezwykle istotnym problemem jest poziom języka internautów, którzy w coraz mniej wybredny sposób szkalują pamięć ofiar, ich bliskich oraz "furiatów" pragnących poznać prawdę. Mało powiedzieć, że jest to poziom "rynsztoku". Wraz z kumulacją zjawiska internetowej nienawiści mamy więc do czynienia z ogromnym natężeniem wulgaryzmów i propagowania ich w pewnym sensie przez administratorów, którzy nie reagują najczęściej w obliczu takich sytuacji, ponieważ "poglądy użytkowników nie są tożsame z poglądami administratorów". Tu rodzi się pytanie o odpowiedzialność za słowa. - Moim zdaniem, wszelkie wypowiedzi dostępne szerokiej opinii publicznej, czyli również w internecie, które są wprost przejawami nienawiści, powinny być ścigane z mocy prawa. Ponadto świadczą one o tym, że internet i swoboda korzystania z niego przez anonimowe osoby umniejsza ich odpowiedzialność za słowo - zaznacza poseł Górski. Jego zdaniem jednak, odpowiedzialność za słowa umieszczane na poszczególnych portalach spoczywa na administratorach, czyli tych, którzy akceptują takie treści na swoich stronach. - Powinna być prowadzona swoista wewnętrzna autocenzura, która nie może być utożsamiana, jakby chcieli tego niektórzy, z ograniczaniem wolności słowa, bynajmniej. Chodzi raczej o ograniczanie chamstwa i obrażania uczuć innych osób, w tym kontekście ofiar katastrofy smoleńskiej i ich bliskich - zaznacza nasz rozmówca. Według regulacji prawnych, to administratorzy portali internetowych są zobowiązani do tego, aby w sytuacji, gdy zostanie naruszone dobro jakiejś osoby, takie naruszenie zgłosili. Nasuwa się wobec tego wniosek, że w interesie moderatorów powinno być zgłaszanie takich naruszeń. Paradoksalnie jednak głównym interesem portali internetowych jest przybywanie ilości kliknięć, przez co nabijają sobie "czytelników" i zwiększa się liczba logujących. Wydaje się, że im więcej skandalicznych wypowiedzi, komentarzy szkalujących pamięć o tragicznie zmarłych, a także niewybrednych, pełnych nienawiści i nawoływania do agresji słów, tym więcej "fanów" ma taka strona i tym więcej wokół niej szumu. W związku z tym zjawisko eskaluje, i choć pewnie liczba agresywnych forumowiczów nie rośnie, to coraz hałaśliwsze jest ich zacietrzewienie i nienawiść. - Trudno mi oceniać, jakie są źródła takich zachowań. Mówimy tutaj konkretnie o wypowiedziach uderzających w osoby zmarłe, które już same nie mogą się bronić. Tego typu zachowania na taką skalę nie zdarzały się przed tragedią smoleńską, choć agresywny język akurat nowością nie jest - uważa Jarosław Zieliński. W jego opinii, dodatkowo bolesne jest to, że te ataki dotykają ludzi, którzy zginęli w służbie naszej Ojczyźnie. Alternatywa: albo cenzura, albo wolność słowa, w imię której nie istnieje coś takiego jak odpowiedzialność moralna, jest z gruntu fałszywa. W debacie publicznej obserwujemy mechanizm stygmatyzowania wszystkich, którzy myślą inaczej, niż wymaga tego poprawność polityczna, a w konsekwencji mamy do czynienia z ograniczaniem swobody wypowiedzi. Z drugiej strony największą swobodę artykułowania swoich sądów mają osoby, które obrażają zmarłych i godzą w ich dobre imię. Cenzura (słusznie) kojarzy się z ustrojem totalitarnym, do którego nikt o zdrowych zmysłach nie powinien tęsknić. Brak odpowiedzialności za słowa staje się jednak coraz częstszą praktyką w demokracji. Jeśli posłowie, politycy mogą głośno obrażać zmarłych, szydzić z ich bliskich i nie brać pod uwagę elementarnych zasad kultury, to dlaczego społeczeństwo, które powierzyło im władzę, ma nie sięgać do takich "wzorów"? W końcu nadal panuje przeświadczenie, że "i tak nic mi nie zrobią"... Paulina Jarosińska
Media pod pełną kontrolą Wczoraj po północy Telewizja Polska nadała ostatni program pt. "Warto rozmawiać" Jana Pospieszalskiego, pod redakcją Pawła Nowackiego, autora scenariuszy tego cyklu. W sumie ukazało się 255 publicystycznych programów. O likwidacji zdecydował rządzący dziś mediami publicznymi układ polityczny, czyli Platforma Obywatelska i Sojusz Lewicy Demokratycznej. Decyzja ma charakter polityczny, gdyż media publiczne nadal są zależne od rządzących, których przedstawiciele zasiadają w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji. Dziś KRRiT tworzą osoby rekomendowane przez lewicę oraz rząd i prezydenta, czyli PO. Poza krótkim okresem prezesury Bronisława Wildsteina i Andrzeja Urbańskiego (telewizja) i Krzysztofa Czabańskiego (radio) szefowie mediów publicznych zawsze sprawiali wrażenie, że nie są autonomiczni w swoich decyzjach programowych i personalnych. Nie wchodzili w konflikt z politycznym układem, który w zamian za stanowisko oczekiwał prawa do decydowania. W pewnym sensie "ojcem założycielem" programu "Warto rozmawiać" był prezes telewizji Jan Dworak, i on też jest dziś, jako obecny szef KRRiT, grabarzem tego programu. Wtedy, w 2004 r., "Warto rozmawiać" tworzyło pozytywny wyłom w zdominowanych przez postkomunistów mediach publicznych. Trzeba też pamiętać, że po 1989 r. zrobiono bardzo wiele, aby media publiczne się nie zmieniły. Do dziś pracują w nich byli sekretarze POP PZPR, delegaci na zjazdy, cenzorzy, aktywiści socjalistycznych organizacji i mediów, tajemniczy byli korespondenci, osoby, które nosiły pod marynarką broń krótką. A więc w 2004 r., za Dworaka, mógł się pojawić na wizji jako prowadzący Jan Pospieszalski, człowiek, który nie krył swoich poglądów, podkreślając niekiedy, że jest osobą wierzącą, katolikiem. Kiedy Jana Dworaka na stanowisku prezesa telewizji zastąpił w 2006 r. Bronisław Wildstein, wówczas, co prawda na krótko, to najważniejsze medium publiczne nadal otwierało się na społeczeństwo, na nowe środowiska, wywołując niebywałą wręcz wściekłość ludzi z "Gazety Wyborczej". Pojawienie się w mediach publicystów o tzw. wrażliwości konserwatywnej, prawicowej i nielicznych niezależnych ekspertów, było oczywistą zasługą PiS. Dziś program "Warto rozmawiać", ku zadowoleniu "Wyborczej" oraz liberałów z PO w sojuszu z SLD, został zlikwidowany, a były prezes Dworak stwierdza, że popełnił błąd, przyczyniając się przed 7 laty do powstania "Warto rozmawiać". Dlaczego program "Warto rozmawiać", akceptowany przez widzów, doceniany jako ważny i odważny, nie spełniał oczekiwań szeroko rozumianych "elit" III RP? Dlaczego uznali, że "jątrzy", że jest niewiarygodny, tendencyjny itd.? Swoistą odpowiedź na te pytania daje właśnie ostatni program Jana Pospieszalskiego poświęcony prominentnemu politykowi III RP, ambasadorowi Tomaszowi Turowskiemu. W życiorysie tej mrocznej postaci jest wszystko to, czym był PRL i jego przedłużenie, czyli III RP. Komunistyczny agent inwigilujący przez wiele lat środowisko jezuitów w Rzymie, piszący donosy na Jana Pawła II, po przełomie w 1989 r. zostaje dyplomatą na Kubie i w Moskwie, a tuż przed 10 kwietnia 2010 r., namaszczony przez ministra Radosława Sikorskiego, staje się ważnym ambasadorem tytularnym w Moskwie z zadaniem przygotowania wizyty Lecha Kaczyńskiego w Katyniu. Jak to możliwe? Czy to wszystko przypadek? Wraz z likwidacją programu "Warto rozmawiać" nie będzie już w mediach publicznych nikogo, kto zdecydowałby się drążyć dalej ten temat czy inne. Zapytać np., czy to prawda, że Turowski od dawna jest na "ty" z obecnym prezydentem Bronisławem Komorowskim. Przypomnę, że wcześniej zlikwidowano "Misję specjalną" Anity Gargas, "Antysalon" Rafała Ziemkiewicza, autorski program "Bronisław Wildstein przedstawia", program Joanny Lichockiej, pozbyto się szefa programów informacyjnych TVP 1 Jacka Karnowskiego i kilku innych zdolnych i odważnych, ale niesterowalnych dziennikarzy. Po śmierci prezesa Janusza Kurtyki dostęp do zasobów IPN staje się coraz bardziej szczelny. Nie będziemy mieli teraz okazji poznać sekretów dotyczących ludzi nadal prowadzących w Polsce działalność publiczną. A ilu jest jeszcze takich zaufanych Turowskich? Dla kogo pracują? Kim są oni, ich prawnicy i ochroniarze? Po likwidacji "Warto rozmawiać" nie będzie też okazji do zadawania niewygodnych pytań na temat katastrofy smoleńskiej i toczącego się śledztwa. Nie będzie relacji ze spontanicznie organizujących się manifestacji ulicznych ani z rozmów ze zwykłymi ludźmi na ulicy. Dlaczego nakłada się knebel na media? Gdyby w Polsce były wolne media, Anita Gargas dostałaby dziennikarską nagrodę za dokument o tym, jak Rosjanie niszczą wrak polskiego tupolewa. A na kogo czeka nagroda? Jak zwykle, na zasłużonego w wspieraniu lumpenelit, czyli tzw. salonu, dziennikarskiego oportunisty. Dziwię się absolwentom historii, którzy chcą zawrócić historię. Dziwię się byłym opozycjonistom, że chcą kończyć jako cenzorzy. Dziwię się politykom przekonanym, że uda się ukraść media publiczne i oszukać społeczeństwo. Dziwię się dziennikarzom zadowolonym z noszenia obroży i kagańca. Dziwię się wszystkim płacącym abonament, że nie założyli jeszcze ogólnopolskiego stowarzyszenia obrońców mediów publicznych, by bronić wolności słowa, pluralizmu i prawa do prawdy. Wojciech Reszczyński
Prof. Bartyzel: Istnieje zagrożenie stanu amnezji Nie obawiam się jakiejś recydywy systemu komunistycznego. Jest to niemożliwe. Natomiast, istnieje zagrożenie stanu amnezji, które jest bardzo niezdrowe dla świadomości społecznej – mówi dla portalu Fronda.pl prof. Jacek Bartyzel. Fronda.pl: Podczas konferencji „Ronald Reagan 1911-2011” powiedział Pan, że zwycięstwo Reagana w wyborach prezydenckich jest ostatnim sukcesem amerykańskiego konserwatyzmu. Jaka jest więc obecna kondycja tego ruchu w USA? Faktycznie, wspomniałem o tym. Nadal jestem przekonany, że rok 1980 i prezydentura Reagana były tym triumfem konserwatyzmu, natomiast przychylam się do poglądu, że zostało to zwycięstwo zmarnowane czy w jakiś sposób zniekształcone. Powodem tego jest przede wszystkim, dość powszechnie znany, proces transformacji wewnątrz Partii Republikańskiej. Doszło do tego już po epoce Reagana. Było to wypchnięcie tradycyjnego konserwatyzmu, w rozumieniu amerykańskim, gdzie zaznaczał się pewien podział na nurt stricte konserwatywny, bliski europejskiemu rozumieniu, jak i ten bliższy klasycznemu liberalizmowi, tzw. konserwatyzm indywidualistyczny, co jest trochę wewnętrznie sprzecznym sformułowaniem. Stara Prawica amerykańska została właściwie pozbawiona wpływu politycznego i zastąpiona przez tzw. neokonserwatystów, którzy z konserwatyzmem sensu proprio nie mieli wiele wspólnego i którzy na płaszczyźnie polityki zagranicznej, co miało wpływ na kwestie wewnętrzne, narzucili zupełnie nieprawicowy kurs polityczny, który zresztą jest porównywany, według mnie słusznie, do jakobińskiego myślenia o polityce. Czyli pewnego ideologicznego mesjanizmu, który traktuje Stany Zjednoczone jako przyczółek i główny żandarm do szerzenia liberalnej demokracji w świecie. Miało to skutki w polityce wewnętrznej, gdyż pogłębiło niekorzystne zjawiska gospodarcze i społeczne w kraju.
Jest Pan znany jako tradycjonalista i legitymista. Zajmuje się Pan badaniem głównie romańskich ruchów konserwatywnych. Jak zatem, z perspektywy monarchisty, patrzy Pan na myśl amerykańskich konserwatystów w stylu Ronalda Reagana? To zależy jaką płaszczyznę poglądów i porównania przyjmiemy. Jeżeli spojrzymy na konserwatyzm amerykański w ogóle, a także postać Reagana (przecież nie myśliciela, ale polityka i działacza), to mimo ogromu Stanów Zjednoczonych i ich hegemonicznej pozycji w świecie, na płaszczyźnie historii idei i filozofii politycznej, konserwatyzm amerykański jest zjawiskiem marginalnym i peryferyjnym. Przypomnijmy, że w XIX w., może nawet niesłusznie, nikt w Europie nie interesował się myślą amerykańską. Można tego żałować. Dla mnie, jako historyka idei, jedynym znanym przypadkiem pierwszego poważnego zainteresowania myślą federalistów amerykańskich, dziś zaliczaną do pewnego kanonu historii idei, był pewien portugalski legitymista, który, jak to legitymista, musiał uchodzić z kraju do Brazylii i tam właśnie zainteresował się tą myślą. Zmieniło się to w XX w. Znaną rzeczą jest fakt, że studiujemy powszechnie pisarzy politycznych, czy w ogóle pisarzy, krajów, które mają ważną pozycję w świecie. Z tego punktu widzenia konserwatyzm amerykański jest właśnie takim zjawiskiem peryferyjnym, który ze względu na pewne okoliczności polityczne, od początku był pozbawiony pewnych fundamentów doktrynalnych. Jak być monarchistą w Stanach Zjednoczonych? W pewnym sensie byłoby to możliwe, gdyby wśród jakobickich mieszkańców Wirginii zachował się etos wierności prawowitej dynastii Stuartów. Ale jak wiadomo ten etos się nie utrzymał.
Niemniej możemy znaleźć szereg wybitnych myślicieli przełomu XIX i XX w., jak i późniejszego okresu, którzy są bardzo bliscy europejskiemu konserwatyzmowi. Są to tzw. pesymistyczni konserwatyści, jak np. Henry Adams – potomek dwóch prezydentów USA, Irving Babbitt, Paul Moore czy George Santayana. Ale znowuż Santayana był Hiszpanem, naprawdę nazywał się markiz de Santayana. Henry Adams mówił o sobie, że jest mieszanką Lorda Kelvina i św. Tomasza z Akwinu. Pesymistyczni konserwatyści byli jednak kompletnie nieznani ludziom uczestniczącym w życiu politycznym Ameryki. Charakterystyczne, jak wiele osób, które czuło się konserwatystami w tym stylu przestawało być Amerykanami. T.S. Elliot, aby móc być rojalistą politycznym, przestał być Amerykaninem i stał się Brytyjczykiem. Była tutaj oczywiście jedna tradycja – Soldier Tradition czyli tradycja myśli południowej, która miała wpojony etos konserwatywno-ziemiański, ale ona również przegrała politycznie. Jednak, jak to często dzieje się w historii, po klęsce politycznej następuje rozkwit intelektualny. A ukoronowaniem tego rozkwitu była postać Richarda Weavera, znakomitego myśliciela. I chociaż poza obrębem Południa pojawili się myśliciele w jego stylu, to nawet sami konserwatyści mówili mu, że narodził się o 150 lat za późno i w niewłaściwym miejscu ze swoimi poglądami. Z tego punktu widzenia, konserwatyzm autentyczny, mówiąc językiem młodzieżowym „hardcore’owy”, był egzotyczną rośliną. Np. filozof polityki i religii Fryderyk Wilhelmsen, który stał się karlistą hiszpańskim, mimo, że mieszkał w Ameryce… [śmiech]
Karlistą, który jest również autorem słynnych słów „Nie mamy do zaoferowania światu niczego poza naszą wizją”, będących symbolem obozu tradycjonalistycznego… Tak, Wilhelmsen to niewątpliwie sympatyczna postać, ale z punktu widzenia amerykańskiego w sensie politycznym nic nie znaczy. Ale to też nie oznacza, że roszczenie neokonserwatystów do tego, że są jedynymi spadkobiercami tradycji amerykańskiej, jest uzasadnione. Jeżeli weźmiemy pod uwagę Ojców Założycieli, to nie byli oni demokratami. Wyraźnie odgraniczali pojęcie demokratyzmu od republikanizmu. Można powiedzieć, że Reagan, nie jako myśliciel (bo przecież nim nie był), ale jako polityk, obrał drogę między owym „hardcore’owym” konserwatyzmem europejskim a pseudokonserwatyzmem, jakim był neokonserwatyzm. Czyli po prostu drogę aprobatywnego nastawienia do tego, co jest zastane i tego, co jest zakorzenione w społeczeństwie czyli wartości takich, jak rodzina, religia, uczciwa praca, poleganie na sobie, pewna przedsiębiorczość. To jest właśnie stricte amerykańskie, a ponadto duże poczucie prawa. Powiedziałbym, że nawet przesadne, jeżeli weźmiemy pod uwagę akcentowanie, w sensie pozytywnym, prawa. Jest to dziedzictwo protestanckie albo starotestamentowe. Weźmy np. pod uwagę akcentowanie roli sędziów. Powstało właściwie w zalążku w czasach kolonialnych, wystarczy również przypomnieć pozycję Sądu Najwyższego w USA w późniejszym okresie. Jest to retrospekcja ustroju starotestamentowego Izraela przedkrólrewskiego. Mamy tu do czynienia z powrotem do epoki sędziów. Powiedziałbym, że właśnie Reagan w swoim poglądzie na świat wyraża statystyczną średnią, tego stricte amerykańskiego rozumienia konserwatyzmu.
Działał Pan w opozycyjnym Ruchu Młodej Polski, który prowadził czynną antykomunistyczną działalność. Polska wyswobodziła się z kajdan komunizmu, ale jak widać zapotrzebowanie na mówienie o Reaganie i przedstawianie jego myśli nadal jest duże. Czy zatem wisi nad nami widmo jakiegoś „neokomunizmu”, w tej czy innej formie, zwłaszcza w obliczu gestów uprzejmości prezydenta Komorowskiego wobec gen. Jaruzelskiego? Historia nigdy nie powtarza się dokładnie tak samo. Oczywiście nie obawiam się jakiejś recydywy systemu komunistycznego. Jest to niemożliwe. Natomiast, istnieje zagrożenie stanu amnezji, które jest bardzo niezdrowe dla świadomości społecznej. Jeżeli pamięć historyczna zostaje zupełnie zniekształcona, w której zaciera się fundamentalny podział na „MY” i „ONI”, który nie był żadnym wymysłem, ale obiektywnym stanem rzeczy. Jeżeli zaciera się ten podział, jeżeli można się nawet posunąć do uważania Jaruzelskiego za „katechona”, powstrzymującego napór „tłuszczy” i uważać, że ten straszliwy „ciemnogród” jest obozem awangardowego postępu i przedstawiać go jako „dziedzictwo komunizmu”, to mamy do czynienia z pewnym paradoksem. Czegoś negatywnego z przeszłości, zaczyna się doszukiwać w tzw. „moherowych beretach”. Jeśli twierdzimy, iż nie ważne jest, jak ktoś zachowywał się wobec obcej i odrażającej władzy, jest to groźne. Powoduje bowiem, że stajemy się społeczeństwem bez kręgosłupa i tożsamości.
Czego zatem życzyłby Pan sobie, a także Prawicy europejskiej i amerykańskiej? Właśnie tego, co byłoby jakimś antidotum, na zarzucany również mi, pesymizm. Czyli większego optymizmu i wiary w to, że „my wygramy, a oni przegrają”! Rozmawiał Aleksander Majewski Dr. hab. Jacek Bartyzel
Warzecha dla wPolityce.pl: "Wg Spiegla Polska jest mocarstwem. Przygnębiające jest jak łatwo podbechtać część politycznej elity" Stało się, jak przewidziałem: ledwo niemiecki tygodnik „Der Spiegel" napisał, że Polska jest regionalnym mocarstwem, zaraz zaczęli się na tę ocenę powoływać politycy rządzącej partii. Ta sytuacja obrazuje doskonale, w jak wielkim stopniu rządzą polską polityką kompleksy, jak bardzo jesteśmy uzależnieni od innych oraz jak łatwo mylimy pochwalanie z poważaniem. Od razu zaznaczam: artykuł w „Spieglu" znam jedynie z omówień, mam nadzieję, że rzetelnych, ale też nie sądzę, żeby ktokolwiek z powołujących się nań polityków przeczytał go w całości. Nie mam pojęcia, jakiej dialektyki musieli użyć autorzy „Spiegla", żeby dojść do karkołomnej tezy, iż Polska jest krajem silnym i liczącym się. Zwłaszcza że przechodzimy obecnie okres, gdy jesteśmy najsłabsi i prawdopodobnie najmniej się liczymy od 1989 r. Jakie są kryteria regionalnej mocarstwowości według niemieckiego tygodnika – nie wiadomo. Można natomiast odpowiedzieć na pytanie, jakie być powinny: dobrze działające państwo ze sprawną administracją i zdrowymi finansami, znaczące wpływy i autorytet w swoim regionie, duży wpływ na losy regionu i kontynentu. Gołym okiem widać, że Polska żadnego z tych warunków nie spełnia. Państwo się raczej rozkłada, co widać na przykładzie służby zdrowia, infrastruktury drogowej i kolejowej, nieustającej zapaści w wymiarze sprawiedliwości. Finanse publiczne są w stanie coraz bardziej opłakanym, a więc trudno mówić o wewnętrznej sile i spoistości państwa. Wpływów w regionie wyrzekliśmy się dobrowolnie, rezygnując z koncepcji budowania swojej pozycji w UE na podstawie naszego regionalnego właśnie autorytetu. Nasz wpływ na całą Unię dobrze pokazuje nadciągająca nieuchronnie groźba pakietu klimatyczno-energetycznego, który będzie oznaczał ogromne finansowe problemy dla polskich firm i gospodarstw domowych. Nasz realny wpływ w regionie pokazuje kwestia Nordstreamu. Gdzie tu redaktorzy „Spiegla" doszukali się oznak mocarstwowości – dalibóg, trudno pojąć. Przygnębiające jest natomiast, jak łatwo podbechtać część politycznej elity, która dostaje spazmów, gdy tylko zagraniczna prasa nas za coś potępi (co było przecież jednym z podstawowych argumentów kierowanych przeciwko prezydenturze Lecha Kaczyńskiego), a orgazmu – gdy nas za coś pochwali. W żadnym z naprawdę liczących się, pewnych siebie państwa – Francji, Wielkiej Brytanii, Niemczech – reakcje na zagraniczną krytykę nie są tak histeryczne jak u nas. Jeśli już się pojawiają, to raczej jako złość, że ktoś tam ośmiela się podważać francuską, brytyjską, niemiecką siłę i wspaniałość. Nasi zachodni partnerzy oczywiście doskonale nasze zakompleksienie rozpoznają i je wykorzystują. Tłumaczyłem to swego czasu w tekście „Chwaleni, nie szanowani" w „Rzeczpospolitej". Rozróżnienie pomiędzy byciem chwalonym a byciem faktycznie szanowanym jest kluczowe. Jedno absolutnie nie musi iść z drugim w parze, a w przypadku Polski nie idzie niemal nigdy. Aby to pojąć, nie trzeba zresztą być specjalnie przenikliwym: jeżeli z jakimś państwem mamy sprzeczne interesy, a prasa tego państwa pisze o nas, że jesteśmy łatwym i ugodowym partnerem – to dobrze czy źle? A jeśli pisze, że jesteśmy partnerem trudnym i sprawiamy problemy – to dobry czy zły symptom? Odpowiedzi są chyba oczywiste. Swego czasu minister Radosław Sikorski obnosił się w różnych miejscach z broszurką zatytułowaną „Polska jest mocarstwem" i bardzo się z niej naśmiewał. Broszurkę napisał w 1938 r. Juliusz Łukasiewicz, ambasador RP w Paryżu. Minister Sikorski kpił, jakie to złudzenia o mocarstwowości rodziły się w głowach polskich dyplomatów niemal tuż przed klęską wrześniową. Ciekawe, czy równie ochoczo będzie sobie pokpiwał z artykułu w „Der Spiegel". Łukasz Warzecha
Prof. Zdzisław Krasnodębski o zdjęciu z antenty "Warto Rozmawiać": "Mamy wykluczenie pewnych tematów, mamy rodzaj nieformalnej cenzury" wPolityce.pl: Czy to jest moment szczególny - ostatnie wydanie programu "Warto Rozmawiać", pańskim zdaniem? Prof. Zdzisław Krasnodębski, socjolog: Zniknął ostatni program prezentujący tego typu orientację ideową. Nie chodzi zresztą tylko o orientację ideową. To był program, który podejmował pewnego typu problemy polityczne i społeczne. Jak wiemy, w ostatnim czasie zniknęło wiele takich programów - programy Bronisława Wildsteina, Rafała Ziemkiewicza, odeszło wielu dziennikarzy z "Wiadomości". Przyznam się, że tylko od czasu do czasu śledzę polską telewizję w takim szerokim zakresie. I zwłaszcza gdy po dłuższej nieobecności włączam telewizor, być może to ucieka uwadze, gdy ogląda się na co dzień, to wrażenie zubożenia treści jest jednak uderzające. W jakimś sensie, można powiedzieć, my wracamy do praktyki z czasów komunizmu. To jest wrażenie, że wręcz jest zapis na nazwiska, dotyczący niektórych dziennikarzy i niektórych osób życia publicznego, które nie są zapraszane do telewizji, ich punkt widzenia na ekranie po prostu nie istnieje.
wPolityce.pl: Czyli to jest nie tylko kwestia pewnej opcji, ale szerzej - pewnego podejścia do świata. Prof. Zdzisław Krasnodębski: Tak, ale też pewnego typu informacji. Np. ta sprawa, którą omawialiśmy w ostatnim programie "Warto Rozmawiać", a więc sprawa ambasadora Tomasza Turowskiego. Inne media, zwłaszcza telewizji, niespecjalnie podjęły tę niezwykle ciekawą kwestię. Nie chodzi więc tylko o to, że jakichś dziennikarzy czy osób nie zaprasza się do telewizji. Z pola widzenia zniknęły całe obszary życia publicznego i politycznego. W ten sposób cały segment polskiego społeczeństwa został wykluczony. W tym sensie można powiedzieć, że wróciliśmy do takiej telewizji, która w latach 90. istniała, w okresie stabilizacji pokomunistycznej, przed aferą Rywina. Można nawet powiedzieć, że sytuacja jest znacznie gorsza, że w gruncie rzeczy w tych mediach oficjalnych mamy do czynienia z sytuacją, która pozwala mówić o zapisie na poszczególne nazwiska. Mamy wykluczenie pewnych tematów, mamy rodzaj nieformalnej cenzury.
wPolityce.pl: Zastanawia fakt, że nie pozostawiono "Warto Rozmawiać" choćby jako listka figowego. To był przecież program funkcjonujący o dość późnej porze, pozbawiony wsparcia promocyjnego, program z tych względów nie mający szans na zdobycie wielomilionowej publiczności. A jednak nawet to okienko zdjęto, choć można powiedzieć, że pozostawienie go zwyczajnie by się opłacało. Mogliby mówić: zobaczcie, mamy pluralizm. Prof. Zdzisław Krasnodębski: To prawda, to mogło być jakieś alibi. Ale widocznie był to program tak drażniący, że postanowiono pozbyć się nawet tego alibi. Władze zachowują się więc dość irracjonalnie. Być może przeszkadzało to, że swoją wymową ten program rozdzierał jednak tę fasadę, ten świat iluzji, który staje się coraz bardziej warunkiem rządzenia. Zbliżają się przecież wybory, a rzeczywistość staje się coraz bardziej trudniejsza. To są interesy obozu rządzącego, a ci ludzie, którzy zarządzają telewizją publiczną, niezależnie od tego, że są kojarzeni z partią nominalnie opozycyjną, czyli SLD, no to w gruncie rzeczy do tego szerzej pojętego obozu rządzącego należą. Wszelki autentyczny przekaz wydaje im się groźny. Zwłaszcza, że ten program był już takim jedynakiem. Coraz bardziej ujawniał się kontrast pomiędzy podejmowanymi tam tematami a resztą telewizji. Resztą telewizji, w której przeważa ton taki jak ostatnio w "Wiadomościach", a więc wręcz operetkowy, pomijając sprawy zagraniczne, takie jak np. Egipt. O polskiej rzeczywistości opowiada się takim tonem półsłodkim, landrynkowatym, i ten kicz zaczyna dominować. Stwarza to poczucie nieautentyczności, jakiegoś fałszu, który znamionuje wielki kryzys demokracji polskiej, wolności słowa.
wPolityce.pl: Czy pańskim zdaniem internet jest w stanie zastąpić telewizję. Np. program Bronisława Wildsteina przeniósł się do internetu, na strony "Rzeczpospolitej", i jest realizowany. Skromniej, zasięg nie ten, ale jednak jest.
Coś się zmienia, dla mnie np. internet staje się głównym źródłem informacji. Także taki fakt jak żywa reakcja na blogowy debiut Jarosława Kaczyńskiego, ponad 100 tys. wpisów pod jego artykułem. Te nowe media zaczynają też odgrywać znaczącą rolę w organizowaniu się społeczeństwa, także w Polsce. Mamy kilka ciekawych portali: wPolityce.pl, Nowy Ekran, Blogmedia, Salon24.pl. I te wszystkie treści wyparte z mediów tradycyjnych tam się przeniosły. Ale nie sądzę, że to by mogło zastąpić media oficjalne, bo jednak internet ma charakter drugiego obiegu. I sama obecność pewnych twarzy, pewnych poglądów na ekranie zachęca do odwagi obywatelskiej. zespół wPolityce.pl
Służba w zbrodniczym nazistowskim wojsku i w polskiej armii? Dla lidera RAŚ to to samo! Kolejne szyderstwa z polskości Z rosnącym niepokojem śledzimy coraz większą agresję i słowa pogardy jakie wobec Polski, obecnej i przedwojennej, pojawiają się w wypowiedziach przedstawicieli Ruchu Autonomii Śląska, organizacji dążącej oficjalnie do niejasnej autonomii Śląska, a w praktyce do izolacji tego regionu od Rzeczpospolitej. Jednak to co w wywiadzie (utrzymanym przez dziennikarzy w ciepłym, przyjaznym, pełnym zrozumienia tonie) dla "Gazety Wyborczej" opowiada Jerzy Gorzelik, szef RAŚ, budzi prawdziwy niepokój. Tym bardziej, że RAŚ jest koalicjantem Platformy Obywatelskiej na Śląsku, współrządzi województwem, ma wielki wpływ na lokalną politykę kulturalną i historyczną. I odnosi sukcesy, nie napotykając w PO na żaden opór wobec swoich quasi (???) separatystycznych celów. Za sprawą RAŚ właśnie Stadion Narodowy będzie miał nie tradycyjne biało-czerwone barwy, ale żółto-niebieskie. By zadowolić koalicjanta samorząd lekką ręką wydał 58 tysięcy złotych na wymianę krzesełek. A to tylko autonomistów rozzuchwala. Wywiad w "GW" (dodatek "Duży Format"), jest na to kolejnym dowodem. Lider RAŚ nie poprzestaje bowiem na dystansie do Polski i atakuje podstawowe kody kulturowo-historyczne Polaków. Gorzelik stwierdza, że "nie sądzi" by poszedł do powstania listopadowego. Bo car Mikołaj I był legalnym królem Polski. Powstanie styczniowe to dla Gorzelika z kolei awantura, która doprowadziła do nieszczęść. Natomiast Powstania Śląskie o przyłączenie do Polski części tego regionu po I Wojnie Światowej, krwawo wywalczone, to da Gorzelika... nieszczęście. Co więc robiłby w tym czasie? Pewnie należałbym do całkiem wówczas sporej grupy, która domagała się utworzenia wolnej Republiki Górnośląskiej. To wydawało się wówczas jedyną możliwością uniknięcia bolesnego podziału Śląska. W 1922 roku polskoniemiecka granica podzieliła przecież śląskie rodziny. (...) Gdyby powstał, może nie doszłoby do wojny domowej, jaką było III powstanie śląskie - Ślązacy wtedy strzelali do siebie w imię interesów Warszawy i Berlina. Choć i jedni, i drudzy zapewne wierzyli, że robią to dla Górnego Śląska. Powtórzmy - walka o granice Rzeczypospolitej to dla Gorzelika "wojna domowa". A Polska czy Niemcy - nie ma dla niego żadnej różnicy. Wojciech Korfanty, błagający Ślązaków by pozostali wierni wierze chrześcijańskiej i Polsce, przewraca się w grobie. Ale to nie koniec rewelacji Gorzelika, który pozwala sobie nawet na specyficzny żart: Tyle razy już słyszałem te lamenty o odrywaniu Śląska od Polski, że dla przekory mam ochotę odpowiedzieć: tak, będziemy do tego dążyć. Ale poważnie: jesteśmy za autonomią Śląska w ramach państwa polskiego. Specyficzny i mało chyba śmieszny żart. A deklaracja poważna wygląda jak mądrość etapu. Z czasem cel może się zmienić. Gorzelik podtrzymuje też swoje słowa (cytat za brytyjskim politykiem), że oddać Polsce Śląsk to jak dać małpie zegarek, a (to już jego odpowiedź) małpa, czyli Polska, ten zegarek zepsuła. Sięgnąłem po te ostre słowa, by nazwać haniebną politykę, jaką przez kilkadziesiąt lat prowadzono wobec Górnego Śląska. A teraz dochodzimy do kto wie czy nie największego skandalu tego wywiadu. Zrównania służby w wojsku polskim ze służbą w armii niemieckich Nazistów. Zdaniem Gorzelika służba w nazistowskim wojsku nie jest powodem do wstydu:
Nie, bo podczas wojny do wojska szło się z przymusu, zarówno polskiego jak, i niemieckiego. A żołnierz na froncie nie walczy za idee, tylko za kolegów, a przede wszystkim, by przeżyć. Tak, to prawda - do wojska niemieckiego brano z przymusu. Ale wyprowadzać stąd wniosek, że polska armia była tym samym co zbrodnicza nazistowska? Służba w jednej i drugiej tym samym? Słowa nieprawdopodobne. Ale padają. A czym jest Polska dla Gorzelika? Abstrakcją.
Polski świat to w dużym stopniu świat abstrakcyjnych symboli. Dla wielu z nas natomiast liczy się przede wszystkim szczególne miejsce, w którym żyjemy, i związane z nim doświadczenia. (...) Mnie osobiście najbliżej jest do Pragi. Właściwie w każdym akapicie Gorzelik polskość odrzuca, obraża, wyszydza. Np. walka o niepodległość pod zaborami to dla niego ledwie starcie toczone przez garstkę ludzi. A Warszawa i Rzeczypospolita jawią się w jego słowach wyłącznie jako sprawcy zła i nieszczęść Śląska. I pomyśleć, że takiego właśnie koalicjanta wybrała sobie partia rządząca dziś niepodzielnie Polską. Za kilka stanowisk dla śląskich działaczy PO płacimy dziś dużą cenę zgody na wyszydzanie polskiej kultury, historii, wysiłku zbrojnego, polityki. Zgody na zabawy separatystyczne. Jeśli to szaleństwo nie zostanie zaś zatrzymane, w przyszłości cena może być potężna. wu-ka, źródło: Gazeta Wyborcza
"To był największy błąd mojego życia... Ostrzegam was" "Błagam was, nie róbcie żadnego kroku w kierunku liberalizacji aborcji! (...) Głosowanie za aborcją będzie jednocześnie głosowaniem za eutanazją, zabijaniem ludzi starych, kalekich i terminalnie chorych, za eksperymentami genetycznymi - tak apelował w 1996 r. do Polaków dr Bernard Nathanson, nawrócony aborcjonista, który po kilkuletniej, trudnej walce z rakiem odszedł do Pana 21 lutego br. w wieku 84 lat. Był wielkim świadkiem zmagania współczesnych o ludzkie życie. Poznaliśmy go pod koniec lat 80. na jednym z międzynarodowych kongresów. Wtedy już zdecydowanie stał po stronie obrońców życia. Był postacią powszechnie znaną, znakomitym mówcą, kompetentnym i logicznym świadkiem z pierwszej linii frontu. Jego świadectwo było nie do podważenia, ponieważ zawsze opierał się na faktach, miał dużą wiedzę i wielkie doświadczenie. Doktor Bernard Nathanson to nawrócony aborcjonista, który był odpowiedzialny za zabicie ok. 75 tys. nienarodzonych dzieci. 5 tys. z nich zgładził osobiście, i jak sam ze smutkiem mówił, zabił również własne dziecko. Wówczas bliższy kontakt z nim wywoływał we mnie wiele sprzecznych uczuć. Budził wielki szacunek dla swojej kompetencji, wiedzy, konsekwentnej postawy i odwagi w dawaniu świadectwa prawdzie, ale także wywoływał niepokój z powodu dystansu, udawanego spokoju, napięcia na twarzy i depresji w oczach. Był człowiekiem niezwykle logicznym i rzeczowym. Dla niego liczyły się przede wszystkim konkretne fakty i nieubłagana logika z nich wynikająca. Nie był łatwym rozmówcą, zwłaszcza podczas dyskusji. Był obdarzony błyskotliwą inteligencją, znakomitą pamięcią i miał wielką wiedzę. Nie akceptował niekonsekwencji i emocjonalnych wystąpień bez rzetelnego przygotowania. Podczas wykładów zawsze był w pełni skoncentrowany. Żaden atak nie był go w stanie wyprowadzić z równowagi i odwieść od zamierzonego celu. Był niezwykle poważny, kompetentny. Powiedziałabym, że smutny. Jego zadziwiającą siłą było stałe logiczne analizowanie faktów w poszukiwaniu prawdy. Pierwszą, nielegalną wówczas aborcję jego dziecka zafundował mu ojciec, niszcząc w ten sposób jego pierwszą miłość i wrażliwość. Stał się cynicznym naukowcem, który dążył do perfekcji w swoim zawodzie lekarza ginekologa. Kolejne swoje dziecko zabił już własnoręcznie, chociaż matka błagała go, aby pozwolił jej urodzić.
Aborcyjny strateg W latach 60. XX wieku Ameryka przechodziła burzliwy okres tzw. rewolucji seksualnej. Zmiana obyczajowości w dziedzinie moralności seksualnej powodowała coraz większe "zapotrzebowanie" na aborcję. Feministki ostro i bez skrupułów walczyły o swoje prawa. Doktor Nathanson uważał, że jego zadaniem jako lekarza jest przeprowadzanie bezpiecznych aborcji, co wymagało dużej wiedzy i umiejętności. Był przekonany, że pomaga kobietom w trudnych sytuacjach życiowych. Swoją pracę zawodową zawsze wykonywał perfekcyjnie. W połowie lat 60. należał do grona założycieli i fundatorów National Association for Repeal of Abortion Law - NARAL (Narodowego Stowarzyszenia na rzecz Zniesienia Zakazu Aborcji), największej proaborcyjnej organizacji w USA, która z czasem zmieniła nazwę na National Abortion Rights Action League (Narodową Ligę na rzecz Prawa Aborcji). Nathanson pełnił w niej funkcję głównego lidera i stratega kampanii na rzecz pełnej legalizacji aborcji. Po nawróceniu wielokrotnie wyjaśniał, jakimi kłamstwami się wówczas posługiwano, aby skutecznie wmówić społeczeństwu swoje tezy. Podawano wymyślone statystyki, twierdząc, że setki tysięcy kobiet umiera na skutek nielegalnych aborcji. Jako doświadczony lekarz ginekolog dr Nathanson prowadził największą w Nowym Jorku klinikę aborcyjną, w której pracowało 35 lekarzy, 85 pielęgniarek i 50 doradców. Wykonywano tam 120 aborcji dziennie, pracując od godz. 8.00 rano do 24.00, również w niedziele. Aborcja została w USA zalegalizowana w 1973 r., i to w całym okresie ciąży aż do urodzenia dziecka. Czuł się jednak tak tym zmęczony, że po dwóch latach zmienił pracę, przejmując obowiązki ordynatora oddziału ginekologii w szpitalu św. Łukasza w Nowym Jorku.
Film o dramaciew łonie matki Pod koniec lat 70. pojawiły się pierwsze aparaty ultrasonograficzne (USG), co stwarzało możliwość nieinwazyjnego zajrzenia do łona matki. Doktor Nathanson wpadł na pomysł, aby zobaczyć, co się dzieje w czasie aborcji. Namówił kolegę, który rutynowo zabijał nienarodzone dzieci, aby tę procedurę w celach naukowych zarejestrować na filmie w czasie rzeczywistym z aparatu USG. Uzyskany obraz wywołał szok u wszystkich lekarzy. Nathanson nigdy już nie zabił dziecka w łonie matki. Zrozumiał, że ma do czynienia z człowiekiem, a nie z tkanką. Ostatnią aborcję wykonał w 1979 roku. Operator namówił dr. Nathansona, aby z zebranego materiału przygotować film. W ten sposób w 1984 r. powstał filmowy dokument medyczny "Niemy krzyk", Nathanson natomiast stał się zdeklarowanym i aktywnym obrońcą życia. Film ten nawrócił wielu lekarzy (i nie tylko), wywołał szok i obudził świadomość. Znane są przypadki omdleń, mdłości i innych gwałtownych reakcji również w środowisku medycznym podczas prezentacji tego filmu. Nie mogę zapomnieć, jak w Wilnie lekarka ginekolog w centralnej przychodni miejskiej opowiadała mi, że podczas projekcji tego filmu musiała uciec z sali i wymiotowała w toalecie. Nigdy więcej nie zabiła już dziecka.
Jak św. Paweł Nic dziwnego, że Nathanson był gwałtowanie atakowany za ten film. Zarzucano mu manipulację, oszustwo i co tylko dało się wymyślić. Feministki dostawały furii. Liberalne media najpierw ostro go atakowały, później pomijały zmową milczenia. Nie powstrzymało go to jednak. Poznanie prawdy spowodowało, że jak św. Paweł przeszedł z obozu atakującego prawdę do obozu obrońców prawdy i był absolutnie konsekwentny. Jego umiejętności strategiczne zaczęły służyć obronie życia. Bezlitośnie obnażał kłamstwa i strategię zwolenników aborcji, co miało duże znaczenie w wymiarze międzynarodowym. Nakręcił jeszcze dwa filmy. Kolejny "Eclipse of Reason" (Zaćmienie rozsądku) to aborcja w 24. tygodniu życia dziecka sfilmowana przy pomocy minikamery i światłowodu wprowadzonego do macicy. Ta technika dała możliwość uzyskania lepszego technicznie obrazu, w efekcie film ten jest tak przerażający, że nawet najtwardsi nie są w stanie go oglądać. Nathanson jednak poruszony przypadkami tzw. aborcji w czasie porodu, której w USA wykonywano kilkaset rocznie, zrobił jeszcze jeden film pokazujący to barbarzyństwo. Dziecko w czasie wywołanego sztucznie porodu jest wyciągane za nóżki, a lekarz nie pozwalając urodzić się główce, przebija potylicę i je wymóżdża - dziecko rodzi się martwe. Po ostrej batalii w Kongresie USA zostało to w końcu zabronione, pomimo weta prezydenta Clintona.
Udział w polskiej batalii Doktor Bernard Nathanson gościł w Polsce w październiku 1996 r. na zaproszenie Radia Maryja. Jego obecność miała duże znaczenie. Była to chwila, gdy w Sejmie usiłowano zmienić ustawę o planowaniu rodziny i zasadniczo rozszerzyć legalizację zabijania dzieci poczętych. Odbyły się wówczas konferencja prasowa w Galerii Porczyńskich, spotkania w parlamencie, ze studentami i wiele innych. Pamiętam to dobrze, gdyż mój mąż Lech był wówczas tłumaczem i cały czas towarzyszył doktorowi. Wielokrotnie podkreślał, że była to wspaniała współpraca. Doktor Nathanson mówił niezwykle klarownie, w spokojnym tempie i życzliwie czuwał nad tym, aby wszystko zostało przetłumaczone. Zależało mu bardzo, aby zostać dobrze zrozumianym. Potrafił też tak dobierać argumenty, aby przekonać słuchacza. Nathanson powiedział wówczas: "Błagam was, nie róbcie żadnego kroku w kierunku liberalizacji aborcji! Historia wam nigdy tego nie wybaczy. Chcę was przestrzec, żebyście nie popełniali tych samych błędów, które my popełniliśmy w Ameryce. Głosowanie za aborcją będzie jednocześnie głosowaniem za eutanazją, zabijaniem ludzi starych, kalekich i terminalnie chorych, za eksperymentami genetycznymi - będzie pierwszym krokiem na równi pochyłej, na dole której znajduje się całkowita dehumanizacja życia, dolina śmierci".(Spotkania te można obejrzeć na YouTube.) Ciekawostką jest fakt, że podczas wykładu wyłączono wówczas satelitę nadającego dla odbiorców amerykańskich, co jest sytuacją bez precedensu. Powstała także polska książka "Prof. Bernard Nathanson w Polsce. Świadek życia", wydana nakładem Wydawnictwa Sióstr Loretanek.
Poszukiwanie prawdy Doktor Bernard Nathanson był świadkiem zmagania cywilizacji śmierci z cywilizacją życia. Jako kilkunastoletni chłopiec stracił wiarę. Sam mówił, że ze szkoły talmudycznej, do której jako żyd chodził w dzieciństwie, wyniósł obraz Boga, który tylko czeka, aby go ukarać. Taki obraz Boga zdecydowanie odrzucił. Stał się ateistą, jak jego ojciec. Jako człowiek obdarzony wybitną inteligencją, cały czas szukał prawdy. Od chwili, gdy ostatni raz dokonał aborcji aż do chrztu w Kościele katolickim, musiało minąć aż 17 lat. Najpierw odnalazł prawdę o tym, czym jest ludzkie życie. Olbrzymie znaczenie miała też książka "The Pillar of Fire" (Słup ognia) napisana przez uwielbianego przez niego profesora filozofii, także żyda, Karla Sterna, który w 1949 r. przeszedł na katolicyzm, o czym mało kto wiedział. Doktor Nathanson książkę Sterna, opisującą proces jego nawrócenia, przeczytał dopiero w 1974 roku. Profesor Stern na końcu książki wyjaśnia swojemu bratu, ortodoksyjnemu żydowi, że stał się katolikiem, bo zrozumiał, że Kościół pozostaje niezmienny w swoim nauczaniu, gdyż jest tylko jedna nadprzyrodzona prawda, podobnie jak istnieje tylko jedna prawda naukowa. Doktor Nathanson zdawał sobie sprawę, że się w życiu kompletnie pogubił. Skrzywdził też wiele osób, również najbliższych. O sprawach osobistych w zasadzie wcale nie mówił, chociaż można było dostrzec, że jest mu bardzo ciężko. Miał jednak potrzebę wyznania swoich błędów i opowiedzenia o swoim zagmatwanym życiu. Powstała książka "The hand of God" (Ręka Boga), która została wydana także w języku polskim, nakładem Wydawnictwa Fronda.
Modlitwa i rozmowyz kapłanem Duży wpływ na rozwój duchowy dr. Nathansona miał ks. C. John McCloskey z Opus Dei. Spotykali się regularnie przez wiele lat. Dopiero w 1994 r. dr Nathanson powiedział księdzu Johnowi, że chce zostać katolikiem. Przygotowania do chrztu trwały jeszcze kolejne dwa lata. Był także pod wrażeniem ruchu Operation Rescue (Operacja Ratunek), organizującego akcje blokad klinik aborcyjnych. Pisał o tym: "Po prostu zaskoczyła mnie siła ich miłości i modlitwy: modlili się za nienarodzone dzieci, za zagubione i przerażone matki, za pracujących w klinice lekarzy i pielęgniarki. Modlili się nawet za policję i media, które transmitowały demonstrację. Modlili się za siebie nawzajem, ale nigdy za siebie samych. Zacząłem się zastanawiać: 'Jak to się dzieje, że ci ludzie mogą z siebie tyle dawać, występując na rzecz mniejszości, która jest niema, niewidoczna i niezdolna do wyrażenia im swojej wdzięczności?'". Jego matką chrzestną jest Joan Andrews Bell, która ponad rok przebywała w więzieniu za blokowanie klinik aborcyjnych. Przyjechała również do Polski, by w 1992 r. razem z przyjaciółmi blokować Spółdzielnię Lekarską w Gdyni, gdzie codziennie zabijano wiele dzieci w łonach matek. Wspaniała, wrażliwa, głęboko wierząca młoda kobieta, całkowicie zdeterminowana w obronie najmniejszych. Dzisiaj wspomina: "Powiedział, że modli się za nas, a ja wtedy mu odpowiedziałam, że my kochamy go i modlimy się także za niego".
Chrzest Chrzest dr. Nathansona odbył się niecałe dwa miesiące po jego pobycie w Polsce. Był to grudzień 1996 roku. Msza św. miała charakter prywatny w katedrze św. Patryka w Nowym Jorku. Celebrował ją ks. kard. John O´Connor, znany z wielkiego zaangażowania w obronę życia. Spotkaliśmy dr. Nathansona zaledwie trzy miesiące później, podczas międzynarodowej konferencji Human Life International w Irlandii. Wszyscy wtedy cieszyliśmy się z jego chrztu. On też się cieszył i otwarcie o tym mówił, żartując, że był tak zatwardziałym grzesznikiem, iż potrzebny był aż kardynał ze świtą, aby wygonić z niego diabła. Znając go jednak od dawna, byliśmy zszokowani zmianą, jaka w nim nastąpiła. To był zupełnie inny człowiek! Zniknęła pełna napięcia twarz i rozbiegane, niespokojne oczy. Rysy złagodniały. Oczy stały się świetliste i radosne. Dosłownie promieniował radością i pokojem. Sam mówił: "Znalazłem się w topieli emocji i kiedy poczułem na sobie leczącą, odświeżającą wodę, łagodne głosy i niewyrażalne odczucie pokoju, znalazłem bezpieczne miejsce". Zmienione nie do poznania oblicze starego już i chorego dr. Bernarda Nathansona można zobaczyć na YouTube na ostatnim filmie, na którym jeszcze raz daje swoje świadectwo, mówiąc: "To był największy błąd mojego życia... Ostrzegam was". Autorka jest znaną obrończynią życia, przedstawicielką Human Life International (HLI) na Polskę i Europę Wschodnią, prezesem Forum Kobiet Polskich. Ewa H. Kowalewska
25 lutego 2011 "Kto ustanowił, ten może znieść"... mówi rzymska zasada. Tak jak zasada jednego faceta z baru-„jeżeli chodzi o porządek, to ja mam zawsze czystą w pokoju”. Tak jak zasada, że ktoś ustanowił w Willowdate w stanie Oregon w USA, że mężczyzna nie może przeklinać podczas uprawiania seksu z własną żoną- to tylko on może taki zakaz znieść.. Oczywiście przedtem sprawdziwszy przy pomocy tajnych służb, czy rzeczywiście podczas seksualnych bachanalii- przeklinał.. No i musi mieć twarde dowody. .Może najlepiej ponagrywać- techniki ci u nich dostatek.. Najlepiej rejestrować wszystkich tzw obywateli podczas małżeńskich bachnalii- a potem wybrać sobie to co jest niezbędne do działań operacyjnych.. To jest właśnie totalitaryzm,,, Orwell na pewno sobie czegoś takiego nawet nie wyobrażał.. Zrobią nam porządek w sercach i porządek w umysłach.. Serce będzie biło jedno, a porządek będzie panował w umysłach, tak jak kiedyś” porządek zapanował w Warszawie”.. Wszyscy będą myśleć jednakowo, prostolinijnie, nie popełniając myślozbrodni.. Taka jest przyszłość przed nami.. - Jasiu, zawsze kiedy jest kartkówka, ciebie nie ma z powodu chorej babci?- zwraca się do ucznia nauczyciel - Proszę pana, my też podejrzewamy, że babcia symuluje.. Ale ci co narzucają nam neototalitaryzm nie symulują. To wszystko naprawdę! Tak jak ostatni pomysł Platformy, że tak powiem Obywatelskiej, polegający na propozycji przymuszenia nas wszystkich do wymiany 16 milionów(!!!???) liczników energii elektrycznej poinstalowanych po naszych domach w celu rejestracji zużycia.. Wymiana nie będzie droga, bo wyniesie od 400 do 450 złotych i wydatek ten nie jest porównywalny z wydatkiem na największego Orlika wszechczasów - Stadionu Narodowego, na którego zrobiliśmy zrzutkę pod przymusem Czekam na ostateczny kosztorys. Zobaczymy ile można ukraść przy budowie tylko jednego stadionu? Przypominam, że pierwotny kosztorys był na poziomie 250 milionów złotych- ostatni, który do mnie dotarł- 1 200 milionów(????). Ostatnio po kontrolach orlików w 32 gminach, wyszło, że nieprawidłowości są w 31..(???). A w tej jednej? Zawsze jak urzędnicy biorą się za budowanie za nasze pieniądze- muszą być” nieprawidłowości”.. W końcu budują nierynkowo i nie za swoje.. Najgorszy sposób wydawania nieswoich pieniędzy.. Wymianę 16 milionów liczników energii, na lepsze, nowocześniejsze -zarządziła Unia Europejska swoją dyrektywą, bo teraz ośrodek prawdziwej władzy przeniósł się już za granicę , a właściwie już nie za granicę- bo jesteśmy w nowym państwie o osobowości prawnej międzynarodowej, z parlamentem, rządem, ministrem spraw zagranicznych i prezydentem- o nazwie Unia Europejska.. Co jest zapisane w traktacie Lizbońskim podpisanym przez pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego i zaaprobowanym przez wszystkie demokratyczne siły skupione w Platformie Obywatelskiej, Prawie i Sprawiedliwości, Polskim Stronnictwie Ludowym i Sojuszu Lewicy Demokratycznej, który jest jakby demokratyczny podwójnie: po pierwsze primo z samej nazwy, a po drugie sekundo- że zakochany jest w ludzie do nieprzytomności. Nieprzytomności demokratyczne i to szczególnie przed wyborami.. Sam szef potrafi rozdawać wszyscy lewicową gracją i ludową wrażliwością jabłka i zbierać grzyby.. A potem w demokratycznym, Sejmie głosować za podwyżką podatków dla ukochanego przez siebie ludu. To tak jak pani posłanka Izabela Sierakowska., z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Z tej lewicowej wrażliwości kupiła sobie nawet wcześniej piękne futro, aż do samych kostek.. Nie wiem tylko czy było to futro sztuczne, czy prawdziwe.. Gdyby było prawdziwe na pewno pani Agnieszka Szulim podniosłaby larum.. Bo jak można chodzić w futrze z” istoty czującej”, jakim jest zwierzę, kiedyś własność człowieka, a obecnie istota ponad człowiekiem..? Niedługo - jak ustawodawstwo demokratyczne pójdzie jeszcze dalej w swej wyrozumiałości wobec zwierząt - człowiek będzie własnością zwierzęcia. Mniej więcej tak jak na Planecie Małp.. To znaczy za małpy będzie robił człowiek. Tak jak dzisiaj miej więcej w Sejmie.. Przypomnę również , że do socjalistycznej i totalitarnej Unii Europejskiej zapędziły nas te cztery główne ugrupowania, płynące głównym ściekiem politycznym w Polsce. One zgotowały nam taką podatkową i paranoidalną łaźnię... W Kołchozie, kołchoźnicy muszą słuchać kołchoźników poinstalowanych w różnych miejscach naszego kraju.. Na szczęście jest Internet, odrobina przestrzeni wolności, ale coraz częściej słychać o zamykaniu portali.. To będzie się nasilać, bo w miarę budowy socjalizmu totalitarnego , niezadowolenie ludności traktowanej totalitarnie- będzie narastać. Jak to w socjalizmie pełnym biurokratycznych sprzeczności .. A jeszcze niedawno kapitalizm – według propagandystów- był pełen sprzeczności klasowych.. Na szczęście kapitalizmu jest mało co, wszystko pod kontrolą państwa i państwowej biurokracji, ale propaganda nadal- ten idiotyczny, biurokratyczny, antywolnościowy ustrój- nazywa kapitalizmem. Niejednokrotnie” dzikim”(!!!) Tak jak dziki może być socjalizm biurokratyczny, oparty na kłamstwie, propagandzie i bezprawiu... To tak jakby ślimaka nazwać rybą.. Pardon- chyba podałem zły przykład, bo tak właśnie w Unii Europejskiej jest.. Tak jak demokracja jest synonimem wolności- według propagandystów demokracji. ludowej.. .Demokracja jest akurat zaprzeczeniem wolności człowieka.. Co uchwalą- to przeciwko człowiekowi. Albo wolność - albo demokracja.. Liczniki energii kupimy sobie obowiązkowo wszyscy, wbrew naszej woli, ich cena będzie systematycznie wzrastać, bo popyt na 16 milionów liczników będzie systematycznie wrastać, tak jak popyt na liczniki wody, które właśnie są wymieniane dzięki podpisowi pana Waldemara Pawlaka, szefa od całej naszej gospodarki.. I systematycznie drożeją.. A czy pan premier Pawlak w ogóle zna się na gospodarce? I to wszystkiej. Tak jak miało być lepiej. Wszystkim- tak twierdziła kilka lat temu Platforma Obywatelska, która już dzisiaj tego nie mówi, ale do zakładania liczników nas zmusza ustawowo, nazywając swoje działanie „ liberalizmem”. Co jest zwykłym skurwysyństwem, naciągając zubożone masy na kolejne wydatki.. Jest to przymuszony totalitaryzm wymuszający na jednostce wolę państwa.. Które w socjalizmie- jest ponad człowiekiem, jednostce w kapitalizmie - którego nie ma - służy człowiekowi.. Bo jakiś zaprzyjaźniony z Komisją Europejską „biznesmen” sprowadzi z milionowych Chin miliony liczników i przytnie na tym miliony euro.. A za jakiś czas powtórzy operację, rozsiewając propagandę, że te, do tej pory zainstalowane są siedliskiem bakterii prominiotwóczych, czy czegoś podobnego.. Albo wynikiem świńskiej grypy, żeby sprzedać miliony szczepionek.. A dlaczego liczniki wody czy liczniki energii nie mogą chorować na świńską grypę? Jak można – według propagandy- żyć z jedną nerką na pewno dziesięć lat dłużej(???) To dlaczego licznik z jedną nerką, pardon – chory na świńską grypę nie może nie chorować na grypę Geigera- Mullera..? I wtedy wymieni się go na nowy.
Najgorzej jak socjaliści wpadną na pomysł wymiany totalnie :pralek, lodówek i telewizorów. Wszystko na nowe, przymusowo i ustawowo.. No i samochody.. Jak miło byłoby popatrzeć jak Polacy jeżdżą nowiusieńkimi mercedesami, audi, cryslerami. .Tylko wszędzie pełno dziur, radarów, policji, helikpterów, tajniaków, straży miejskiej( nie ma jeszcze wiejskiej!) i inspekcji robotniczo – chłopskiej zmotoryzowanej.. Bo miotły na razie każdy może sobie wymienić sam.. Jest wolność! Jest! Więc czego chcieć? „Pisarze to inżynierowie ludzkich dusz”- twierdził klasyk socjalizmu, towarzysz Stalin, wymieniany jako główny oprawca ludności radzieckiej. Nie wymienia się przy tym Lenina i Trackiego.. Jeszcze gorszych urwisów, bo to oni właśnie położyli fundamenty pod zbiorową mogiłę narodów radzieckich.. Ale ich się jakoś nie wymienia.. Tylko Stalin był winny.. Ale nie przypominam sobie, żeby kazał wymieniać wszystkie liczniki energii i wody w całej Rosji.. Ani nie określał krzywizny zjadanych bananów.. Kogo było oczywiście na nie stać.. Owszem - próbował zmienić koryto Wołgi.. Ale mu się oczywiście nie udało.. Tak jak każda głupota, wcześniej czy później wyjdzie z buta.. A nie głupotą jest głosowanie dzisiaj w demokratycznym Sejmie nad losem prezydenta Łukaszenki? I ma to być przegłosowane przez aklamację.. Że jest tranem i sfałszował demokratyczne wybory(???) A skąd posłowie wiedzą, że sfałszował? A propagandyści skąd, że przez aklamację? Demokracja ustanowiona z góry- chyba tak.. Przez aklamację! To proste, bo powiedział o tym pan Radosław Sikorki.. A ten z kolei skąd wiedział? Intuicja mu podpowiedziała, albo…. starsi i mądrzejsi.. I taką hucpę fundują nam codziennie.. Dzień bez hucpy - to dzień stracony. Niech się święci demokracja.. Precz z tyranią Łukaszenki!.. Chcą tak samo wykończyć Białoruś , jak wykańczają i zadłużają nas.. Niech się broni jak najdłużej i nie da swojego narodu zapędzić do katakumb i w ramiona międzynarodówki lichwiarskiej.. Socjalizm białoruski lepszy od międzynarodowego.. Przynajmniej pensje mają wypłacane w terminie.. A u nas? WJR
Rząd bliżej cymbałów czy mądrych ludzi?
1. Tyle ważnych rzeczy w Polsce się dzieje, tu dogorywa Palikot, tam reanimuje sie Miller, tu w sondażach komuś się podniosło, komuś spadło - a ja nic, tylko nudzę o tym nieważnym, nikomu niepotrzebnym rolnictwie. I jeszcze wmawiam w żywe oczy, wbrew oczywistym faktom, że od rolnictwa zależy nasze bezpieczeństwo żywnościowe, podczas gdy każdy logicznie myślący człowiek widzi przecież, że żywność nie jest od rolnika, tylko ze sklepu, a najlepiej z supermarketu, bo tam jest tańsza. Odbiło mi z tym rolnictwem, sam to widzę, ale trudno, będę o nim pisał uparcie i skrycie, dopóki ostatni czytelnik nie opuści mego bloga z obrzydzeniem. Mało tego, że będę pisał o rolnictwie, ale jeszcze będę okraszał moje teksty liczbami, nie bacząc na to, że każda kolejna liczba w tekście zmniejsza liczbę jego czytelników o połowę ( to zdaje się Hawking tak powiedział).
2. Coś tam z tymi dopłatami dla rolników się opóźnia... - mówi mi z lekkim wyrzutem znajomy sklepikarz w Rawie, sprzedający mydło i powidło. - A skąd pan wie, że się opóźnia? - ja jego pytam, bo nawet nie wiedziałem o tych opóźnieniach. - No bo u mnie w sklepie jest zastój, a jaki są dopłaty, to wtedy robi się ruch. Otóż to! Dopłaty otrzymują rolnicy, ale w gruncie rzeczy dostają je gospodarki państw członkowskich UE, dostają je całe społeczeństwa. Otrzymane pieniądze rolnicy wydają nie na Bermudach czy innych Bergamutach, tylko w swoich krajach. Mówimy - polscy rolnicy dostali z Unii tyle to, a tyle pieniędzy. Tak, ale też trzeba mówić, że Polska te pieniądze dostała. Albo i nie dostała.
3. Każdego roku państwa członkowskie UE dostają z Unii określoną pulę pieniędzy na dopłaty bezpośrednie dla rolników. Najwięcej dostaje Francja - 8,5 miliarda euro, potem Niemcy 5,8 miliarda, dalej Hiszpania 5,1 miliarda, Włochy 4,3 miliarda, Wielka Brytania nie pamiętam w tej chwili ile dokładnie i wreszcie Polska - 3 miliardy. Przy czym w przypadku Polski jest to pieśń przyszłości, tak ma być dopiero w 2013 roku, na razie Polska dochodzi do tzw. pełnych płatności. Najpierw dostała kilkaset milionów euro, potem co rok trochę więcej, a w 2013 roku ma być te 3 miliardy. Większość starych państw członkowskich chce, żeby tak już pozostało dożywotni albo wiecznie.
4. Polska ma 16,2 miliona hektarów gruntów rolnych. Niemcy trochę więcej - 16,9 mln ha. Włochy trochę mniej - 14,5 mln ha. Przypomnijmy - Niemcy 8,5 mld euro, Włochy 4,3 mld, Polska powoli dochodzi do 3 mld euro. Na tym "powolnym dochodzeniu" przez pierwsze 10 lat członkostwa Polska już straciła w porównaniu do Włoch 80 miliardów złotych, w porównaniu do Niemiec 120 miliardów złotych. O odsetkach już nie wspominam, podaję tylko kwoty główne.
5. Tych straconych w przeszłości pieniędzy nikt nam nie wyrówna. Powiedzmy więc, że przeszłość odkreślamy gruba kreską i myślimy już tylko o przyszłości. Na razie jest to przyszłość na lata 2014-2020, czyli następny siedmioletni budżet Unii, który obecnie jest przedmiotem debat. Jeśli miałoby tak pozostać, że Niemcy na swoje 16,9 mln ha dostawać będą 5,8 miliarda euro, a Polacy na swoje 16,2 miliona hektarów otrzymają tylko mld euro - to na każdy niemiecki hektar wyjdzie ponad 340 euro, a na każdy polski hektar poniżej 190 euro. 150 euro różnicy na każdym hektarze. Przemnóżmy to przez 16 milionów hektarów i przez 7 lat,,,, 2,4 mld euro razy siedem - 16,8.... prawie 17 miliardów euro, czyli licząc po 4 złote za euro - ta dyskryminacja wobec Niemiec będzie miała wymiar 68 miliardów złotych!
6. Mieć te 68 miliardów złotych czy ich nie mieć - jaka to jest wielka różnica! Nie tylko dla rolników, ale i dla tych sklepikarzy w Rawie i innych małych miejscowościach, którzy czekają dopłat rolniczych jak zmiłowania. Mądry człowiek to zrozumie i uzna, że walka o równe dopłaty to jest polska racja stanu, z której nie wolno ustąpić. A cymbał będzie z tego drwił, bo jego zdaniem rolnicy i tak mają za dużo, na pieniądzach śpią i dobrobytem się przykrywają.
7. Przyszłość Wspólnej Polityki Rolnej UE zdecyduje się podczas polskiej prezydencji w II połowie 2011 roku. Jeśli w tej sytuacji polski rząd mimo wielu apeli, w tym wspomnianego wczoraj dezyderatu komisji sejmowej, nadal nie uzna wyrównania dopłat rolniczych za priorytet, za kluczową sprawę polskiej prezydencji - wówczas wystawi sobie świadectwo, że w swoim myśleniu (albo jego braku) bliżej mu do cymbałów, niż do mądrych ludzi. Janusz Wojciechowski
Autorytety: sprawa profesora Geremka Ciężko jest w III RP być "autorytetem". Stale trzeba się oburzać, dawać odpór, i podkreślać wyższość swojego środowiska nad tymi, które przez autorytety nie zostały autoryzowane. Z licznych przykładów autokompromitacji najświeższym jest profesor Marcin Król. Ponieważ o jego żenującym ataku na Romana Graczyka napisał już tutaj sam zaatakowany, nie muszę się nad sprawą rozwodzić, ale zwrócę krótko uwagę na dwie rzeczy. Po drugie - kamieniem obrazy dla Marcina Króla jest sam fakt, że ktoś w ogóle napisał książkę o autorytetach, nie będącą jednoznaczną hagiografią. Nieważne, jaka to książka, czy rzetelna, czy oddająca sprawiedliwość - pan profesor nie próbuje ukryć, że w ogóle jej nie czytał, obrzucając autora stekiem obelg tak samo, jak wcześniej intelektualiści jego rodzaju spotwarzali Cenckiewicza, Gontarczyka i Zyzaka, choć w ich książkach do dziś nie zdołał nikt znaleźć ani jednego słowa nieprawdy. Po pierwsze zaś - szczególnie charakterystyczny jest ten passus, gdy Marcin Król z rozbrajającą szczerością wiedzie nas do konstatacji, że w "Tygodniku Powszechnym" kapować mogła przedstawicielka niższego personelu, a nie redaktorzy. Tu wylazła z pana profesora skrywana na co dzień istota mentalności jego towarzystwa: głęboka pogarda dla motłochu, który do salonu nie należy i nigdy należeć nie będzie, nawet jeśli salon z niego korzysta. Fakt, że było akurat odwrotnie, to właśnie adiustatorka oparła się dzielnie szantażom i naciskom SB, gdy wielu "autorytetów" służyło za obietnicę paszportu albo dogadzające ich próżności recenzje, nie ma znaczenia - dla profesora Króla dawno już istnieje nie to, co istnieje, ale to, co powinno. A propos tej pogardy, zainteresowanym polecam dyskusję, jaka parę tygodni temu gorzała wśród lewicowych blogerów na temat "biurowej klasy średniej". Propaganda propagandą, a mentalność salonowa reprodukuje się, także w nowym pokoleniu "lepszych" - i ci z nowego pokolenia lewicowych próżniaków też nie potrafią ukryć pogardy dla mas, które dla celów taktycznych zwą uprzejmie "młodymi, wykształconych z większych miast", ale w istocie uważają, że to tylko parweniusze, "biurowa klasa średnia", stojąca z natury niżej niż oni, prawdziwi "hipsterzy". Dopiszmy autokompromitację Marcina Króla do szeregu poprzednich "coming outów" nadętej udeckiej głupoty, w rodzaju sławnego już wywiadu Daniela Olbrychskiego, i skorzystajmy z okazji by przyjrzeć się innemu "autorytetowi", nie mniej nadymanemu, niż środowisko, w obronie którego kompromituje się Król. Sekwencja zdarzeń była taka. W ostatnim programie "Warto Rozmawiać" Cezary Gmyz wspomniał, że w ewidencji MSW Bronisław Geremek figuruje jako Tajny Współpracownik. Sprawę podchwycił portal "Fronda", potem napisał o niej "Nasz Dziennik". Na publikację "Frondy" zareagował Piotr Gontarczyk, listem z fachowym objaśnieniem, dlaczego sam zapis w ewidencji nie jest godnym zaufania dowodem w tej sprawie, przeczą mu bowiem inne dokumenty, z analizy których wynika, że Geremek był rejestrowany jedynie jako "kandydat" na TW, czyli rozpatrywano pozyskanie go i zrezygnowano z tego planu. Ta sekwencja zdarzeń odnotowana została w "Gazecie Wyborczej" przez Ewę Milewicz w duchu satysfakcji, że nie udało się podłym ludziom opluć salonowego świętego. Co istotne, tekst Ewy Milewicz skupia się wyłącznie na kwestii technicznej - literek zachowanych w ewidencji, oraz ogranicza się do przypomnienia, że Geremek "lustrowany był wielokrotnie". Tymczasem - fakt, że Bronisław Geremek miał życiorysie jakiś haniebny epizod współpracy z SB jest dla wszystkich znających choć odrobinę sprawy równie oczywisty, jak do niedawna (zanim udowodniono to ponad wszelką wątpliwość) wydawał się równie oczywisty analogiczny fakt w odniesieniu do Lecha Wałęsy. Bronisław Geremek, bohater o niemalże utajnionej, wstydliwie skrywanej historii, w pierwszych latach kariery był zajadłym stalinistą i oddanym partii wyznawcą komunistycznej ideologii. Znam relacje ludzi, którym w swej komunistycznej gorliwości bardzo zaszkodził, łamiąc życiorysy i kariery. W apogeum zaangażowania piastował ważną funkcję przewodniczącego POP PZPR w stacji naukowej PAN w Paryżu. Owa "placówka naukowa" była przykrywką dla intensywnych działań wywiadu SB przeciwko paryskiej "Kulturze". W czasach, kiedy paszport był dla zwykłego Polaka nieosiągalnym marzeniem, kryteria kwalifikujące kandydatów do pracy na takiej placówce nie miały nic wspólnego z oceną ich dorobku naukowego. A już zwłaszcza nie zostałby tam ktoś przypadkowy szefem POP. Jest oczywiste, że na takim stanowisku Bronisław Geremek musiał być uważany przez SB za istotne źródło informacji, i musiał w jakiś sposób z wywiadem PRL współpracować. Współpraca taka była do tego stopnia oczywista, że wydaje się wątpliwe, aby formalizowano ją werbunkiem na Tajnego Współpracownika. Bezpieka z urzędu traktowała sekretarza POP jako źródło informacji na temat personelu stacji, a więc zapewne zarejestrowała go raczej jako tzw. Kontakt Służbowy, względnie Operacyjny. Poszlaką znaczącą może być "lustracyjny bunt" profesora Geremka w ostatnich latach jego życia, gdy jako europoseł odmówił dwukrotnie złożenia oświadczenia lustracyjnego. Nie tylko w chwili wejścia w życie nowej ustawy, co od biedy uznać by można za demonstrację antypisowską, ale również po jej "poprawieniu" przez Trybunał Konstytucyjny, który wprawdzie ustawę zmasakrował, ale akurat wobec europosłów utrzymał w mocy. Znaczący jest fakt, iż wcześniej Geremek lustracji się kilkakrotnie poddawał i podpisywanie oświadczenia go nie bolało, a odmówił dopiero, gdy w nowej ustawie rozszerzono definicję współpracy tak, że obowiązkiem oświadczenia objęto nie tylko byłych TW, ale także tych, którzy udzielali informacji na innych zasadach. Logicznym wyjaśnieniem jest tu hipoteza, iż Geremek uważany był przez bezpiekę właśnie za Kontakt Służbowy. Kandydatem na TW został zapewne później, przy czym bardzo ciekawe byłoby ustalenie, dlaczego od próby werbunku, jak się zdaje, odstąpiono. Zwracam uwagę, że Bronisław Geremek jest tym z członków byłej opozycji, którego archiwum "wyczyszczono" w największym stopniu, nie zachował się żaden dokument SB związany z jego inwigilacją. A przecież rola, jaką pełnił przy Wałęsie i wcześniej przy środowisku KOR sprawiała, że dokumentów na jego temat musiało być bardzo dużo. Dlaczego zniszczono je wszystkie tak pracowicie? Bronisław Geremek jest w ogóle postacią tajemniczą. W przeciwieństwie do Jacka Kuronia, który ze swego stalinowskiego zaangażowania publicznie się wyspowiadał i nigdy niczego nie ukrywał, Geremek swój życiorys utajnił. I tak pozostało. W potocznej wizji historii, funkcjonującej w mediach, pojawia się dopiero w stoczni gdańskiej, gdzie trafia razem z Tadeuszem Mazowieckim jako opozycjonista tolerowany przez władze i dopuszczony przez nie do strajkujących w nadziei, że przysłuży się to uspokojeniu nastrojów. O nic, co wcześniej pytać nie wolno, pod groźbą wykluczenia i zbluzgania takiego właśnie, jakiego dokonał rytualnie Marcin Król w odniesieniu do Graczyka. Smętny to przypadek - autorytetów, które swoje świętości ocalić potrafią tylko poprzez tabu, ukrywanie historii, zakłamywanie jej i gołosłowne hołdy. A na dodatek te same środowiska gromko domagają się odwagi w odkrywaniu prawdziwej historii - czyli pisania jej po grossowemu. A może zanim "szczujni dziennikarze" zaczną "odbrązawiać" naszych bohaterów, niech się przyjrzą swoim? RAZ
Efekt motyla Wydaje się, że największą „zagadką smoleńską” jest czas. Nie chodzi tylko o to, że sami świadkowie mają problemy z dokładnym ustaleniem wydarzeń, lecz także oficjalne instytucje, które powinny mieć zupełnie precyzyjne dane, mają z tym problem. Zagadkę tę usiłuje rozwikłać już od dłuższego czasu kilkoro blogerów (arturb, intheclouds, MMariola, Markowski), lecz wciąż dalecy są od ostatecznych rozstrzygnięć. Dlaczego czas jest taki ważny? Dlatego, że zmiana parametrów czasowych pozwala kontrolować przebieg zamachu oraz (ex post) uruchomić akcję dezinformacyjną pn. „wypadek”. Zacznijmy od Okęcia. Wiemy, że osoby zaproszone do uczestniczenia w uroczystościach miały tam się zacząć stawiać 10 Kwietnia już o 4 rano. Tymczasem wylot, wedle danych komisji Millera, miał nastąpić niemal 3 i pół godziny później. P. Świąder twierdzi, że był na lotnisku nawet „przed 4 rano”, gdyż mieli odlatywać o 5-tej
(http://www.rmf24.pl/opinie/komentarze/pawel-swiader/news-pawel-swiader-boje-sie-powrotu-do-polski,nId,272706). „Dopiero na Okęciu okazało się, że dziennikarze mają lecieć Jakiem, a dopiero godzinę po nas wystartuje Tupolew.” I dopiero na Okęciu, tzn. „tuż przed startem”, jak podaje Świąder, wręczono dziennikarzom książeczkę dotyczącą uroczystości.
Nietrudno więc się domyślić, że wcześniejszy scenariusz był inny, skoro dziennikarze byli zaskoczeni. Na Okęciu rano zaczęły zachodzić dziwne roszady. Jak pamiętamy, dziennikarzy nie tylko nie wsadzono do Tupolewa, lecz i po wsadzeniu do jaka-40 grzecznie przeproszono i skierowano do innego jaka-40, podczas gdy, jak twierdzi Świąder, jeszcze trzeci jak-40 czekał w hangarze. Były zatem na warszawskim lotnisku trzy jaki-40 i jeden Tupolew. Ciężko uwierzyć, by którykolwiek z nich był przed wylotem polskiej delegacji na tak ważne uroczystości niesprawdzony i niesprawny. Przesiadka dziennikarzy musiała mieć zatem związek z innymi względami aniżeli „brak miejsc w Tupolewie”. Po wylocie dziennikarzy nie wiemy niestety dokładnie, co się działo na Okęciu. Dziennikarze przylatują na Siewiernyj i „po godzinie” (relacja Świądra) są w Katyniu – odległym od Smoleńska zaledwie o kilkanaście km. Teraz kwestia jaka-40. Miał on wylecieć koło 5.30 a wylądować koło 7.20, dlaczego więc blisko godzinę później, tj. o 8.25 (wg ruskiego „oficjalnego” czasu 10:25) miałby drugi pilot tu-154m pytać: „A wyście wylądowali już?” Czy takie pytanie nie byłoby właściwsze o... 7.25
(http://MMariola.salon24.pl/279373,strefa-czasowa-czas-letni-czas-zimowy#comment_3999679)?
„– Rządowe maszyny mają kilka różnych radiostacji, które umożliwiają zarówno łączność z krajem, jak i innymi statkami powietrznymi. Wystarczy ustawić odpowiednią częstotliwość – wyjaśnia Andrzej Kiński, redaktor naczelny „Nowej Techniki Wojskowej”. – Nie dziwi mnie więc, że załogi dwóch samolotów z tego samego pułku, lecąc w to samo miejsce, wymieniały się informacjami. Jak ustaliła „Rz”, załogi rozmawiały, gdy prezydencki Tupolew był w powietrzu, a jak-40 już wylądował na pasie lotniska i następnie z niego odkołował. Rozmówcy „Rz” twierdzą, że kontakt urwał się 10 minut przed katastrofą Tu-154, która wydarzyła się o godz. 8.56. O czym rozmawiały załogi obu maszyn? Piloci jaka przekazywali kolegom informacje o pogodzie w Smoleńsku. Mówili, że z minuty na minutę się pogarsza – twierdzą nasi informatorzy. Dodają, że załoga samolotu, który już wylądował, ostrzegała kolegów szczególnie przed gęstniejącą mgłą”, podawała „Rz” kilka dni po „wypadku” (tj. 23 kwietnia 2010), co sugerowałoby, że kontakt między załogami trwał do 8.46, tymczasem wiemy, że ostatni komunikat przekazany przez „Remka”, pojawia się (wedle „stenogramów” CVR) o 8:37. Rozmowa między polskimi załogami jest jednym z najważniejszych elementów pozwalających ułożyć smoleńskie puzzle, problem tylko w tym, że ktoś wyjątkowo mądry wpadł na to, by zapisy CVR jaka-40 z 10 Kwietnia uległy skasowaniu podczas drogi powrotnej do Polski. Nie wiem, czy to była inicjatywa samej załogi jaka-40, czy ktoś z „wyższych sfer” życzliwie doradził załodze, by nie zawracała sobie gitary tym CVR-em. Bezcenny doprawdy dowód uległ w ten sposób zniszczeniu, a sprawa jest przecież o tyle poważna, że bez tego dowodu nie sposób umiejscowić w czasie właśnie tej rozmowy. Trudne jest więc także ustalenie, czy i w jaki sposób Ruscy dokonali nowej „parametryzacji” czasu w urządzeniach (i na wieży, i tych przypisanych do Tupolewa). Dialogu jak-40-tu-154m nie słychać w zapisach rozmów „wieży” na Siewiernym. Oczywiście można ten fenomen tłumaczyć sobie w ten sposób, że Polacy porozumiewają się na częstotliwości 123,45 w przeciwieństwie do częstotliwości 124,0 używanej przez „Korsaż-a” i załogę tutki, ale przynajmniej w dwóch miejscach, tj. o godz. 8:24:16 („oficjalna” ruska 10:24:16) „Rafał” z jaka-40 zgłasza się poza tą częstotliwością – podobnie „Remek” o godz. 8:37 informujący o widoczności 200 m: „Tak, to jest ostatnie, co w ogóle przez nasze radio do nich wyszło. Nawet nie przechodziłem już na częstotliwość 123,45, która jest taką umowną częstotliwością do pogaduch, zwykle nieokupowaną przez jakiś radar, czy kogoś, kto prowadzi.”
(http://www.tvn24.pl/1,1663248,druk.html).
Stenogramy z „wieży” nie tylko nie uwzględniają 1) korespondencji między jakiem-40 a tupolewem, ale też 2) nie obejmują słynnej wymiany zdań dotyczącej „zrzutu”, a przecież powinna być tam słyszalna, skoro samolot (samoloty?) jest (są?) w pobliskiej przestrzeni powietrznej. Po trzecie, stenogramy te pomijają część wypowiedzi załogi tu-154m, które zapisane są na „kopiach zapisów” CVR w ostatnich chwilach „przed wypadkiem”. Po czwarte, jak pamiętamy z relacji Plusnina, „oni nie kwitowali”, a nawet urwała się z nimi (tj. Polakami) łączność w końcowej fazie lotu. Po piąte, o czym już w postach wspominałem, tu-154m dwukrotnie znika z radarów na Siewiernym, co dla „ruskich szympansów” nie stanowi większego problemu. Znika też z radarów jak-40 (o godz. 8:55:38 „Kudat etot Polskij propał?”). Można więc zasadnie podejrzewać, iż stenogramy z „wieży” to materiał spreparowany, a nie rzetelny i być może z tego właśnie powodu pozwolono go Polakom „metodą chałupniczą” przegrać. Do wniosku dot. spreparowania skłania też analiza wypowiedzi technika pokładowego jaka-40, który miał twierdzić, że „kontrolerzy” zachęcali załogi jaka-40, iła-76 oraz tu-154m do schodzenia do wysokości 50 m (w stenogramach jest 120 m w przypadku iła-76 oraz 100 m w przypadku tupolewa) oraz że Wosztyl zrazu nie mógł się dogadać z kontrolerem i prosił o powtarzanie komunikatów (tego także nie ma w stenogramach, aczkolwiek padają tam wypowiedzi, że Polacy z jaka-40 nie odpowiadają (8:59:19: „Ja jemu skazał, on nie gawarit”)). Zwróćmy jednak uwagę na ten, moim zdaniem, bardzo ważny fragment korespondencji między wieżą a „kontrolą” (wytłuszczenia pochodzą ode mnie):
„08:39:14 (czyli 6:39 pol. czasu) KL – Podpowiedzcie proszę, macie jakieś informacje na temat Polaków, co?
08:39:20 KL – A zapiszcie taki oto telefon: 231-56-93, to główne centrum Kierowania Ruchem Lotniczym, tam powinni wiedzieć wyleciał, czy nie wyleciał. (na Siewiernym nie ma więc do tej pory jeszcze informacji o wylocie polskiej delegacji - przyp. F.Y.M.)
08:39:36 KL – Zadzwońcie tutaj (niezrozumiałe)
08:42:06 KL – Podpułkownik Plusnin.
08:42:08 KL – Tak.
08:42:10 KL – A jeszcze nie wylatywali?
08:42:16 KL – Jasne.
08:43:13 KL – Odpowiedział/odpowiedziałem.
08:43:15 Dyspozytor – 8:33 Frołow, z Wnukowa.
08:43:19 KL – Zrozumiałem.
08:44:14 A (nierozpoznany) – Zapytałem go o to samo (niezr.).
08:45:42 A – (niezr.)
08:46:00 A – (niezr.)
08:46:08 A – Słucham.
08:46:09 KL – Tak, póki co jest informacja, że tylko IŁ leci. Innych informacji nie ma. Gdzieś dwadzieścia po dziewiątej.
08:46:33 A – A? (Co?)
08:46:41 KL – Bóg wie kiedy. Może zaspał, dziś przecież jest sobota. Pomyślał i powiedział, jaka różnica godzinkę wcześniej, godzinkę później, a może w ogóle (niezr.).” Coś tu ewidentnie nie gra. Siewiernyj ma być docelowym lotniskiem, a tymczasem, jeśliby wierzyć tej wymianie zdań, „wieża” nie otrzymuje informacji o wylotach (mimo że na Okęciu trwa już krzątanina od 2 i pół godziny). Co więcej, szczątkowe wieści, jakie docierają do Siewiernego, wskazują, że i tak nic konkretnego o czasie wylotów nie wiadomo - „jedna godzina wcześniej, godzinkę później, a może w ogóle”, a to ma niby być za piętnaście siódma polskiego czasu, czyli gdy jak-40 z dziennikarzami wyleciał o godz. 5.30. Na tym nie koniec. Niedługo później, co wynika z tychże stenogramów z „wieży”, załoga jaka-40 zgłasza przecież swoje dochodzenie do ASKIL (godz. 8:52), a Plusnin łączy się z nią, pytając, czy wzywała „Korsaż-a”. Chwilę wcześniej, na co już zwracano w blogosferze uwagę
(http://freeyourmind.salon24.pl/277507,dziwne-szpule-2), odbywa się taka zaskakująca wymiana zdań:
„08:50:09 (czyli 6:50 pol. czasu)) Dyspozytor/Kontroler Obszaru – Pawle Waleriewiczu, za 55 minut na ASKIL pierwszy Polak 0-31 PLF.
08:50:16 KL – Zrozumiałem.
08:50:17 D - Spytaj go, czy strefa zezwoliła go nam przejąć?
08:50:20 KL – Zrozumiałem.”
Za 55 minut to nie za 5 minut ani tym bardziej za 2 minuty, w ciągu których do ASKIL podchodzi jak-40 z dziennikarzami. Czy więc nie jest to informacja o tym, że w końcu (tj. po dotychczasowych sprzecznych doniesieniach) wystartował „prezydencki” jak-40? Jeśli jak-40 Wosztyla pokonał trasę z W-wy do ASKIL w 82 minuty (5.30-6.22), to zakładając podobną prędkość w przypadku „prezydenckiego” jaka-40 i biorąc pod uwagę tę podaną wyżej porę „za 55 minut od 8.50”, tj. 9.45 (czyli 7.45 polskiego czasu), to ów drugi jak-40 miałby start z Okęcia o godz. 6.50. To zaś całkowicie zgadzałoby się z tym, co twierdził Paszkowski przekazujący tej treści informację do mediów już w okolicach 9-tej. Przypomnę za blogerem AlanPolish, który spisał to, co na żywo relacjonował od godz. 9.19 10 Kwietnia J. Kuźniar na antenie TVN24
(http://lubczasopismo.salon24.pl/katastrofa/post/221234,oficjalne-rozporzadzenie):
„Wiadomość sprzed chwili dosłownie, mamy informację bardzo ogólne o tym, że były kłopoty z lądowaniem Prezydenckiego samolotu JAK 40 na lotnisku w Smoleńsku. Polska delegacja z osobami, które wspólnie z Panem Prezydentem leciały do lasy katyńskiego na obchody 70 rocznicy zbrodni katyńskiejwyleciały z Polski o godz 6.50 (…) Według tego oficjalnego Rozporządzenia to był JAK 40.... (…)Samolot Prezydencki JAK 40 który wystartował z Warszawy o 6.50 z wojskowego Okęcia nie wylądował, nie przyziemił... (...) I przed sekundą dosłownie otrzymałem informację od rzecznika sz... rzecznika polskiej dyplomacji, rzecznika MSZ-u, Pana Piotra Paszkowskiego, który potwierdził, że prezydencki samolot JAK 40 rozbił się niedaleko lotniska wojskowego w Smoleńsku. JAK 40 rozbił się niedaleko wojskowego lotniska w Smoleńsku... (…) Przypomnę raz jeszcze: informacja sprzed kilku sekund dosłownie: rzecznik MSZ-u Pan Piotr Paszkowski potwierdza w rozmowie z TVN24 że według wstępnych informacji prezydencki samolot JAK 40 którym Prezydencka Para, prezydencka delegacja leciała na 70 rocznicę zbrodni katyńskiej, rozbił się podchodząc do lądowania niedaleko wojskowego lotniska w Smoleńsku. Mamy dwa źródła REUTERS i rzecznik MSZ-u: Prezydencki JAK 40 rozbił się niedaleko lotniska, na lotnisku w Smoleńsku. Ta informacja dotarła do nas około godziny 9-tej. Nie chcieliśmy jej Państwu podawać bo nie mieliśmy żadnych sprawdzonych informacji. Nie robimy tego nigdy. Teraz mamy potwierdzenia z 2 źródeł z agencja Reutera na którą powołuje się także Polska Agencja Prasowa i od rzecznika MSZ-u Piotra Paszkowskiego:maszyna polska Rzeczpospolitej Polskiej JAK 40 z Prezydencką Parą z innymi gośćmi których Para Prezydencka zabrała na pokład i leciała do Katynia na uroczystości 70 rocznicy zbrodni katyńskiej, rozbił się niedaleko wojskowego lotniska w Smoleńsku. (…) 2 źródła potwierdzają, agencja Reutera i rzecznik MSZ: maszyna JAK 40 (...) rozbiła się niedaleko lotniska w Smoleńsku.... (…) Przypomnę Państwu informację sprzed chwili, potwierdzoną już informację, która dotarła do nas około godz 9ej, ale nie było oficjalnego TAK POTWIERDZAM. Teraz już wiemy: rządowy JAK 40 z Prezydencką Parą, z gośćmi Pary Prezydenckiej rozbił się niedaleko Smoleńska.” No i w tym momencie, tj. po wydeklamowaniu wiele razy frazy „prezydencki jak-40”, zaczynają się schody, które odkrywa sam Kuźniar na antenie. Trzyma bowiem w ręku (podaną pewnie przez kogoś ze studia) „książeczkę” dotyczącą obchodów i popada w konsternację: „Wiemy, że... Chociaż ja nie chcę spekulować... bo w tej oficjalnej rozpisce programu udziału Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej jest napisane: (…)o 6.50 ta maszyna w... s... wspólnie z Prezydentem Lechem Kaczyńskim i małżonką, którzy przyjechali jako ostatni na Okęcie miała wystartować i o 7 ten samolot wystartował... y... w... s... wystartował... y... w... w tej rozpisce jest też taka... y... y hm... nie wiem właśnie czy mylna, nie... nie... nie... nie.... nie potwierdzona wiadomość, że o 7 wystartował także Tupolew z Prezydentem Lechem Kaczyńskim, małżonką do Smoleńska...” Jak wiemy zaś z dalszych medialnych doniesień z 10 Kwietnia, ta „autokorekta” Kuźniara wcale nie jest poprawna, gdyż potem zostają zdementowane i informacje o wylocie „prezydenckiego jaka-40”, i o wylocie o godz. 6.50, i o wylocie o godz. 7.00 - wszak „prezydencki Tupolew” ma lecieć dopiero o 7.27. Skąd ten narastający problem z czasem i te nieustające zmiany wydarzeń z przeszłości, niemalże jak na filmie „Efekt motyla”? Przede wszystkim stąd, że pierwsze informacje o „zdarzeniu” pochodzą sprzed godz. 9-tej polskiego czasu. Kuźniar podaje na antenie, że wtedy właśnie dostali wiadomość, zaś niedługo po 9-tej w Polsat News przekazana jest informacja o „awarii” polskiego samolotu. Nie muszę dodawać, że skoro katastrofa oficjalnie wydarzyła się o 8.56 (wg ruskiego czasu 10:56), to trochę za szybko jak na przekaz medialny, prawda? Zaczyna się więc medialna „podróż w czasie” i godzina „zdarzenia” zaczyna się przesuwać wstecz. Ale do której w końcu? S. Wiśniewski zeznając dziś przed „komisją Macierewicza”, jak to w mainstreamie przechrzczono zespół parlamentarny badający tragedię smoleńską, odsłania jeszcze bardziej zagadkowy obraz tego, co się działo w okolicach Siewiernego. Ma on wprawdzie od dwóch godzin włączoną w hotelu kamerę, by zarejestrować przylot prezydenckiej delegacji, ale jakimsik cudem w okolicach tego przylotu, tj. niedługo po 8.30, pojawiają się „na dachu” jacyś „pracownicy”, tudzież „robotnicy”, przestawiając jakieś „blachy”, zaś polski montażysta w trosce o kamerę wyłącza ją „na dwie minuty” przed „zdarzeniem”, czyli o 8.37/8.38. Okazuje się więc, że nawet jednego drobnego dźwięku „zdarzenia” nie ma na bezcennych materiałach Wiśniewskiego. „Zdarzenie” słyszane jest przez niego, ale reakcja samego montażysty jest zgoła inna niż ta, którą przedstawiał w swych głośnych wywiadach z 10 Kwietnia. Wiśniewski słyszy jakieś dźwięki, ale wcale się nie spieszy z tym, by wystawić kamerę i filmować dalej. Wpada w nastrój wprost refleksyjny: „widzę, słucham, zastanawiam się, o co chodzi”. A o co mogłoby chodzić, skoro na chwilę przylotu prezydenckiej delegacji miał facet czekać aż dwie godziny ze swoją kamerą wystawioną w oknie, niemalże jak astronom amator na powrót komety Halleya? Potem dopiero, jak Wiśniewski stwierdza, uruchamia się u niego „mechanizm dokumentalisty”. Zmienia kasetę, sprawdza, czy kamera nagrywa, ubiera się i schodzi kręcić swój legendarny materiał na pobojowisku. Zastrzega jednak, że do strefy zero nie dotarł, tylko do strefy „technicznej”. Domyślamy się, że o strefie zero dowiedział się już od życzliwych ruskich oficerów. Czy jest tu jakaś gorączkowa gonitwa? Nie wygląda na to. Jeśli więc spokojnym krokiem dociera on na pobojowisko, gdzie filmuje o godz. 8.50, to co tam się dzieje przez dwadzieścia kilka minut od „zdarzenia”? Podejrzewam, że nic. Jak wiemy, w ramach podróży wehikułem czasu i w wyniku efektu motyla, katastrofa zostaje czasowo umiejscowiona w okolicach godz. 8.40/8.41, czyli 10.40/10.41 ruskiego czasu. Tymczasem na ruskim forum motoryzacyjnym pojawiają się relacje o „zdarzeniu” już od 10.25 (http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100429&typ=po&id=po22.txt).
Trudno więc byłoby podejrzewać, iż internauci wiedzą o „zdarzeniu” i deliberują na jego temat, zanim do „zdarzenia” doszło. Czy zatem godz. 10.40/10.41 jest właściwa, czy też w toku dalszych badań nastąpi jeszcze jeden skok w czasie? Z zeznań „Remka” wynika, że nikt z załogi jaka-40 nie słyszał korespondencji między załogą tu-154m a „Korsaż-em” od godz. 8.37. O tej samej więc godzinie (koincydencja chyba zupełnie losowa) Wiśniewski wyłącza kamerę, zaś cała załoga jaka-40 czeka na lotnisku i nasłuchuje. Co było dalej, wiemy, bo wielokrotnie było to analizowane. Tymczasem o 8.20 śp. Prezydent dzwoni do swego brata. Rozmowa trwa bardzo krótko (wcześniejszy telefon jest o 6-tej). Nie wiemy dokładnie, o której zadzwonili ludzie Sikorskiego (i sam Sikorski), ale JK twierdzi, że było to niedługo później. Kwadrans? Dwadzieścia minut? Załóżmy optymistycznie, że pół godziny, czyli nieco wcześniej, zanim Paszkowski zawiadomił nieoficjalnie media. No ale skąd od razu ta wiadomość „wsie pogibli”, kiedy jeszcze nie zostało zbadane pobojowisko? Skąd już wtedy wiedziano w MSZ-ie, że wszyscy zginęli, jeśli dopiero o 9.41 pojawia się oficjalna ruska informacja o śmierci 87 osób? Może stąd, że tragedia nastąpiła w innym czasie niż 8.40/8.41 i miała inny przebieg? Oczywiście o miejscu i przebiegu tragedii musieli wiedzieć czekiści, bo „polskiej stronie” przekazano już wersję „wypadkową”.
http://wirtualnapolonia.com/2010/07/14/prawde-o-smolensku-musi-uslyszec-polska-i-caly-swiat/
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100617&typ=po&id=po11.txt (analiza stenogramów CVR)
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100617&typ=po&id=po01.txt (polscy piloci o stenogramach CVR i o „niestandardowej taśmie” na dziwnej szpuli)
http://clouds.salon24.pl/227577,bedzie-nastepna-tragedia-oni-chca-go-zestrzelic (wywiad z J. Tomaszewskim, krewnym JK i LK)
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100429&typ=po&id=po22.txt (ruscy internauci na forum motoryzacyjnym)
http://www.naszdziennik.pl/zasoby/raport-mak/raport_polski.pdf ,
http://www.tvn24.pl/-2,1689277,0,1,niech-pan-zapyta-szefa--co-bedziemy-robili,wiadomosc.html
http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20100729&typ=po&id=po01.txt (wywiad z Amielinem, „głównym rekonstruktorem” zdarzeń poruszającym się wehikułem czasu trzy dni po „wypadku”)
http://www.mak.ru/russian/investigations/2010/files/tu154m_101/open_micr.pdf (ruskie stenogramy z wieży)
http://www.tvn24.pl/1,1663248,druk.html wywiad z R. Musiem z Jaka
http://www.rp.pl/artykul/2,465837_Jak_40_ostrzegal_przed_mgla.html
http://mmariola.salon24.pl/279373,strefa-czasowa-czas-letni-czas-zimowy
FYM
Eksperci o kontrakcie gazowym z Rosją
1. W ostatnią środę odbyła się w Szkole Głównej Handlowej odbyła się konferencja poświęcona bezpieczeństwu energetycznemu naszego kraju zorganizowana przez Instytut Kościuszki i Katedrę Bezpieczeństwa Międzynarodowego SGH. Zasadniczą jej częścią jej częścią była debata o zapomnianym już trochę kontrakcie gazowym z Rosją. Wcześniej wypowiadali się na ten temat głównie politycy (do których i ja się nieskromnie zaliczam) więc ci reprezentujący rząd Premiera Tuska, a także ci temu rządowi sprzyjający, zwracali uwagę na same dobre strony tego kontraktu w tym szczególnie na stabilne zaopatrzenie w gaz naszego kraju na długie lata. Ci krytyczni wobec rządu podkreślali uzależnienie na lata od jednego dostawcy, najwyższe ceny zakontraktowanego gazu ze wszystkich klientów Gazpromu, rezygnację z zysków na przesyle i oddanie władzy w EuRoPol Gazie Gazpromowi. Debata na ten temat zresztą była niezwykle utrudniona bo brakowało szczegółów zarówno kontraktu podpisanego przez Gazprom i PGNiG jak i towarzyszącej kontraktowi umowy międzyrządowej podpisanej przez wicepremierów Sieczina i Pawlaka. Ba tych szczegółów rząd nie przedstawił nawet w Sejmie podczas wywołanej przez PiS debaty na ten temat. Teraz dopiero powoli dowiadujemy się przynajmniej o niektórych z nich.
2. Zabierający w debacie głos były doradca Premiera Tuska ds. bezpieczeństwa energetycznego podkreślał szczególnie, że wymuszenie przez Gaz-System obecnego zarządcę Gazociągu Jamalskiego usługi wirtualnego rewersu zwrotnego z Zachodu do Polski jest prawdziwym otwarciem rynku gazowego w Polsce. Zwrócił jednak uwagę, że te obecne rozwiązania mogą wyglądać zupełnie inaczej, po wejściu w życie unijnych regulacji w postaci tzw. III pakietu energetycznego. Jeżeli byśmy wdrożyli ten pakiet w wersji , która pozwala właścicielowi gazociągu być jego operatorem to EuRoPol Gaz a szczególnie jego udziałowcy rosyjscy będą chcieli wrócić do wcześniej obowiązujących rozwiązań. W tym miejscu należy przypomnieć, ze tylko zaangażowanie Komisji Europejskiej w negocjacje naszego kraju z Gazpromem i groźba zablokowania kontraktu przez UE spowodowało pojawienie się Gaz-Systemu jako operatora. Woźniak ujawnił, że w podpisanej umowie międzyrządowej, Polska zobowiązała się wręcz do przywrócenia EuRoPol Gazu jako operatora gazociągu jeżeli tylko będą na to pozwalały regulacje unijne. W III pakiecie energetycznym prawdopodobnie pojawi się taka możliwość więc to co teraz uważa się w tym kontrakcie za sukces (wirtualny rewers), pryśnie jak bańka mydlana.
3. Z kolei Jan Staniłko z Instytutu Sobieskiego zwrócił uwagę, że zachowania i decyzje rządu Tuska tworzą wrażenie jakby nasz kraj chciał się zaopatrywać w gaz tylko w Rosji. Wypunktował słabości zawartego kontraktu: oddanie Rosjanom kontroli nad gazociągiem, zamianę zaległych opłat za przesył gazu na rabat w cenie kupowanego gazu tylko rabat jest kilkakrotnie mniejszy od sumy zaległych opłat ( mimo że ich część zasądził na rzecz EuRoPol Gazu arbitrażowy sąd w Moskwie), wreszcie „wiszenie” całego zaopatrzenia w gaz na aneksowanym starym kontrakcie jeszcze z początku lat 90-tych, podczas gdy pozostałe kraje zawierały z Gazpromem nowe umowy nawiązujące zapisami do tego co współcześnie dzieje się na rynku gazowym. Z kolei Mariusz Ruszel ekspert Instytutu Kościuszki zwrócił uwagę, że kontrakt gazowy przynosi więcej korzyści Rosji i ,że podłączenie się innych dostawców gazu do jamalskiej rury jest iluzją bo 90% jej pojemności wykorzystują Rosjanie przesyłając gaz na Zachód a pozostałe 10% wysyłając gaz do Polski. W związku z tym żadna dodatkowa ilość gazu nie zostanie nią więc przesłana. Podkreślił sukces Rosji, która ta tyle powiększyła swoją władzę w EuRoPol Gazie, że bez niej zgody spółka nie jest w stanie podjąć żadnej strategicznej decyzji. Klincz we władzach będzie przenosił problemy na płaszczyznę międzyrządową a tutaj jesteśmy słabsi od Rosjan. Widać wyraźnie, że wcześniejsze zastrzeżenia do kontraktu gazowego zgłaszane przez polityków PiS potwierdzają teraz eksperci , nawet ci doradzający wcześniej rządowi. Czy to co się stało w sprawie kontraktu gazowego z Rosją ma jakiś związek z tym o czym pisałem wczoraj? Na razie to pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Zbigniew Kuźmiuk
To on chciał zniszczyć nagrania Wiśniewskiego? "Tak, to zdaje się ten człowiek, nawet krój płaszcza się zgadza" - powiedział Sławomir Wiśniewski, operator TVP, gdy reporterzy "Naszego Dziennika" pokazali mu zdjęcie ze Smoleńska z dnia katastrofy rządowego tupolewa na Siewiernym. Chodzi o Grzegorza Cyganowskiego, II sekretarza Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Moskwie. Wiśniewski był na miejscu katastrofy rządowego tupolewa kilka minut po zdarzeniu. Gdy filmował dopalający się wrak amatorską kamerą, w pewnym momencie podeszło do niego kilku funkcjonariuszy z Federalnej Służby Ochrony i Federalnej Służby Bezpieczeństwa, którym towarzyszył polski dyplomata. - Rozmowa była dość krótka. Przedstawiłem się, kim jestem, powiedziałem, że jestem dziennikarzem, mam akredytację. Zapytali polskiego dyplomatę, czy wie, kim jestem. Powiedział: "Nie znam tego człowieka, proszę go aresztować, zabrać mu i zniszczyć sprzęt" - relacjonował Wiśniewski na wczorajszym posiedzeniu parlamentarnego zespołu ds. katastrofy smoleńskiej. Wcześniej pojawialy się hipotezy, że mężczyzną, który nakazał Rosjanom zniszczenie nagrań Wiśniewskiego i jego aresztowanie, był Tomasz Turowski - ambasador tytularny w Moskwie, były komunistyczny szpieg. Za Cyganowskiego cyganienie - Dzisiaj proszę państwa będziemy mówić o kłamstwie - zaczął profesor. Po czym zadał pytanie grupie studentów: - Kto przeczytał moją książkę?? Wszyscy podnieśli ręce - A więc proszę państwa , to był przykład kłamstwa. Owszem książkę napisałem, ale jeszcze nie oddałem do druku. Hmmm o kłamstwie... Podobno wszystko już wiedzieliśmy. Podobno wszystko jest jasne. Podobno... Wczoraj info jak strzał z bata dla koalicji mordu... przepraszam rządzącej informacją : polski operator wskazuje Grzegorza Cyganowskiego - polskiego urzędnika MSZ jako tego który nakazał niszczenie nagranych przez niego materiałów. Jeśli to prawda to wychodzi na to że PRAWNIK Cyganowski nakazał niszczenie MATERIAŁÓW DOWODOWYCH. Nie wiemy jednak czy na pewno prawnik gdyż o Panu C. jedyna informacja występuje na stronie : http://rotarysobieski.org/Czlonkowie.html
("Grzegorz Cyganowski; prawnik, pracownik Ministerstwa Spraw Zagranicznych") i żadnych informacji na temat prawnika Cyganowskiego w jakiejkolwiek kancelarii. To że Pan C. był na miejscu wskazuje lista :
"Obecni na Siewiernym 10 kwietnia rano, przed planowanym przylotem Tu-154M z Warszawy:
1. Jerzy Bahr, ambasador RP w Moskwie
2. Tomasz Turowski, ambasador tytularny
3. Grzegorz Wiśniewski, attaché wojskowy
4. Mirosław Czarnota, zastępca attaché wojskowego
5. Stanisław Łątkiewicz, radca
6. Emilia Jasiuk, I sekretarz
7. Wioletta Sobierańska, radca
8. Grzegorz Cyganowski, II sekretarz
9. Justyna Gładyś, III sekretarz
10. Andrzej Lasocki, starszy inspektor
11. Gerard Kwaśniewski, inspektor
12. Artur Geisel, inspektor
13. Marek Kusak, kierowca attaché wojskowego
14. Aleksandr Slepian, kierowca
15. Wasilij Subbotin, kierowca
16. Jurij Simogutin, kierowca
17. Jarosław Drozd, konsul generalny w Sankt Petersburgu
18. Krzysztof Czajkowski, konsul generalny w Irkucku
19. Dariusz Górczyński, naczelnik wydziału Federacji Rosyjskiej w Departamencie Wschodnim MSZ"
http://smolensk-2010.pl/2010-11-13-polscy-sledcz...
Co robił i opisał już Pan Wiśniewski - operator ze Smoleńska Koalicja medialna czyli osobiści przyjaciele Wajdaka (czytany po angielskomu) i Tuska nie mogli do tego dopuścić aby ta informacja się wybiła. Postanowili wiec nas troszkę pocyganić i puścili info o kłótni gen Błasika z kapitanem Protasiukiem. "TVN24 podał, że wojskowa prokuratura i komisja Millera badają zapis z monitoringu Wojskowego Portu Lotniczego na Okęciu, na którym widać emocjonalną rozmowę generała Błasika i kapitana Protasiuka przed wylotem do Smoleńska 10 kwietnia 2010 r. Z ustaleń TVN24 wynika, że dowódca załogi Tu-154M miał sprzeciwiać się wylotowi w sytuacji, gdy dysponował tylko prognozą, a nie potwierdzonym stanem pogody na lotnisku w Smoleńsku. " Wg. tych specjalistów Kapitan samolotu z powodu mgły nie chciał lecieć a nakazał mu gen. Błasik. Mają nawet nagranie z UWAGA : KAMERY PRZEMYSŁOWEJ !!!! "Analizowane nagranie pochodzi z kamery przemysłowej i zawiera tylko obraz. " Ludzie to są specjaliści lepsi niż MAK, SB, KGB i NKWD razem wzięci. Z nagrania czarnowiałego BEZ GŁOSU o kiepskiej jakości potrafią wysnuć tak daleko idące wnioski !!! :))))) Śmiać się czy płakać nad głupotą to piszących i jeszcze większą tych co w to uwierzą .
http://wiadomosci.wp.pl/kat,119674,title,Klotnia...
A odezwał się jeszcze gdański uBolek ale co mówił to hadko pisać. Mieliśmy osobnika chorego na umyśle przez 4 lata Prezydentem RP. "Welcome to real world" - powiedział Morfeusz do Neo, wyłączając TVN24 Qeid - blog
Ufoludy, czyli o zaufaniu Nie jest dobrze. Przyjaciel generała Jaruzelskiego, pułkownik Muammar Kadafi popadł w poważne tarapaty. Zamiast przystąpić do rozmów okrągłego stołu ze swoimi konfidentami i garścią pożytecznych idiotów, zapowiedział walkę do ostatniej kropli krwi. Tymczasem z doniesień wynika, że nie kontroluje już całego terytorium kraju, bo część kontroluje już libijski lud. Kto sprawuje kontrolę nad tym ludem i w jakim kierunku go popchnie – tego oczywiście nie wiemy. Natomiast wydaje się prawie pewne, że pułkownik Kadafi nie cieszy się już poparciem ruskich szachistów. Co w takim razie obiecano im w zamian na szczycie w Deauville, w którym obok francuskiego prezydenta Mikołaja Sarkozy’ego uczestniczyła również Nasza Złota Pani Aniela Merkel? O tym za chwilę, ale na razie zwróćmy uwagę, że nasz lud zachowuje się inaczej, niż, dajmy na to, lud egipski, czy libijski. O ile tamte ludy dały dowód całkowitej utraty zaufania do swoich Umiłowanych Przywódców, to u nas – odwrotnie; właśnie okazało się, że największym zaufaniem cieszy się u nas przewodniczący Sojuszu Lewicy Demokratycznej Grzegorz Napieralski – to znaczy – największym po prezydencie Komorowskim, plasującym się na czele naszych Umiłowanych Przywódców. Jestem pewien, że zarówno prezydent Komorowski, jak i Grzegorz Napieralski największym zaufaniem cieszy się wśród „młodych, wykształconych z wielkich miast”. Do niedawna obdarzali oni największym zaufaniem premiera Donalda Tuska, ale okazało się, że ktoś „przestawił im wajchę” i teraz będą ufali komu innemu, ot – choćby i Grzegorzowi Napieralskiemu. A któż mógł tak nagle „przestawić im wajchę”? Wiadomo: wajchowy – ten sam, który im ją w 2005 roku nastawił. Teraz jednak szykuje się zmiana etapu i premieru Tusku nie pomoże nawet komiks o Chopinie, przygotowany na zamówienie Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Jest on adresowany właśnie do „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, bo operuje pojęciami i słownictwem, jakie można było poznać podczas pamiętnej akcji odporu, jakiego „młodzi, wykształceni”, skrzyknięci przez pewnego kuchcika, udzielali na Krakowskim Przedmieściu znienawidzonym moherom. W końcu Chopin też jest na „ch”, więc my wszystko verstehen. Najważniejsze jednak przed nami, bo właśnie jutro cały rząd premiera Tuska udaje się na pielgrzymkę do Izraela, by od tamtejszego rządu dowiedzieć się, co będzie z naszym nieszczęśliwym krajem. Media głównego nurtu ani pisną na temat tej pielgrzymki ad limina, więc musimy jej cel i prawdopodobne następstwa odtworzyć z tak zwanych informacji konkludentnych. Jak pamiętamy, niedawno z podobną wizytą bawiła w Izraelu Nasza Złota Pani Aniela, której towarzyszyła połowa niemieckiego rządu. Co tam uradziła z rządem izraelskim – tego, ma się rozumieć, nie wiemy, ale wiemy, że po tej wizycie rząd izraelski razem z Agencją Żydowską podjął decyzję o uruchomieniu programu rewindykacji tak zwanego mienia żydowskiego w Europie Środkowej, przede wszystkim – w naszym nieszczęśliwym kraju. Najpierw ma być ono zewidencjonowane, a potem – odzyskane. Został w tym celu utworzony zespół pierwszorzędnych fachowców, na którego czele stanęła pani Ania Wierchowskaja, w swoim czasie uczestnicząca w operacji szlamowania szwajcarskich banków przez organizacje wiadomego przemysłu.Wygląda zatem na to, że rząd premiera Tuska podczas jutrzejszej pielgrzymki zostanie oficjalnie powiadomiony o tych decyzjach i zapoznany z harmonogramem całej operacji, opiewającej – jak wiadomo – na 65 miliardów dolarów. Prawdopodobnie do wyborów będzie trwało ewidencjonowanie, a przejmowanie nastąpi dopiero po wyborach, kiedy już będzie wiadomo, jaki tubylczy rząd został w naszym nieszczęśliwym kraju ustanowiony. Dlatego takim zainteresowaniem cieszą się informacje o prawdopodobnych koalicjach, bo realizacja izraelskich rewindykacji będzie musiała odbywać się w atmosferze powszechnej aprobaty ze strony ludności tubylczej. Dopiero w tym kontekście lepiej rozumiemy zaangażowanie krakowskiego wydawnictwa „Znak” w promowanie „Złotych żniw” „światowej sławy historyka”, które są odpowiednikiem komiksu o Fryderyku Chopinie. Skoro jednak „młodym wykształconym”, którym wajchowy właśnie przestawia wajchę, to właśnie odpowiada – no to czego się krępować? Zwłaszcza, że dopóki się nie wyjaśni, kto właściwie wprawia w ruch egipski i libijski lud, bezcennemu Izraelowi każde pieniądze się przydadzą. Później zresztą też. SM
Demonstracja pod Sejmem. Co w Libii? Demonstracja pod Sejmem, mimo trzaskającego mrozu, o dziwo się udała. Przyszła setka osób, po pół godzinie zrobiło się z tego 250. Z konieczności przemówienia były krótkie, rozgrzewające. Materiał filmowy już jest. O sytuacji w Libii pisałem ostatnio parokrotnie. Raz wczoraj tu – o sytuacji w krajach arabskich - potem w „Dzienniku Polskim”: Jednak konserwatyzm? Jak pesymistycznie pisałem wczoraj: „...ani w Egipcie, ani w Libii w świadomości publicznej nie istnieją monarchowie mogący przejąć władzę”. Tymczasem „Wpływowy muzułmański duchowny Józef al-Karadawi wydał fatwę, która głosi, że każdy muzułmański żołnierz, który ma możliwość zabicia Kaddafiego, powinien to zrobić” - a w Benghazi zdjęto flagi Wielkiej Arabskiej LudowoSocjalistycznej Republiki. Na ich miejscu pojawiła się stara flaga Królestwa Libii! ŚP. Mahomet Idrys I, obalony król Libii, był najpierw księciem Cyrenajki (jej stolicą jest Benghazi). Zmarł bezpotomnie – ale następcą tronu mianował bratanka, śp. Hassana ar-Rida as-Senussi, który został zamęczony przez rewolucjonistów płk. Kadafiego. Ten mianował sukcesorem ur. w 1962 drugiego syna. Jeśli więc drogą kontrrewolucji pójdą również Tripolitania i Fezzan, JXW Sayyid Mahomet ibn Sayyid Hasan ar-Rida al-Mahdi as-Senussi zostanie Królem Libii... ile nie przeszkodzi kuzyn, JXW Sayyid Idrys ibn Sayyid Abdullah al-Senussi... Libia – a Cyrenajka. Tak, jak przewidywałem wczoraj, Cyrenajka została opanowana przez kontr-rewolucjonistów. Co dziwne: słuchałem uważnie relacyj w „polskiej” TVN – i stwierdziłem ze zdumieniem, że nazwa „Cyrenajka” nie padła ani razu. Nawet, gdy w tle mówiono w obcych językach: „Zbuntowana prowincja, Cyrenajka” - w polskim tłumaczeniu było to pomijane!! Tymczasem Cyrenajka buntowała się przeciwko rewolucyjnemu reżymowi w Tripolisie już kilka razy – i tym razem chyba im się uda. Pytanie: czy zostanie tam przywrócona dynastia Senussydów – a jeśli tak, to czy królem zostanie stryjeczny wnuk śp. Idrysa I – czy Idrys Abdullahowicz? Rzecz w tym, Idrys I przekazał sukcesję bratankowi, który... uznał władzę płk. Kadaffiego!! Część Rodziny Królewskiej od tej pory nie uznaje Jego – ani Jego Syna, Mahometa - za legalnych pretendentów. A lekceważącym Cyrenajkę Polakom przypominam, że ma ona powierzchnie trzy razy większą od Polski, ma ropę naftową... I tam leży słynny Tobruk – siedziba Idrysa I. A prawda jest taka, że w Cyrenajce leży prawie 90% odkrytych już złoży ropy. I tu jest klucz do ewentualnej niepodległości Cyrenajki: na pewno będą chętni do przejęcia tych udziałów w ropie, które szły na potrzeby dwóch pozostałych prowincyj Libii: Trypolitanii i Fezzanu. I do odpowiedniego uzbrojenia bojowników. Nie potrafię tylko zrozumieć dlaczego JXW Idrys as-Sanussi nie pojawił się jeszcze w Benghazi i Tobruku? Dlaczego JXW Mahomet as-Sanussi nie pojawił się jeszcze w Trypolisie? Czy ICH można przekonać? Owszem – można. Wszelako nie w sposób, jaki my praktykujemy. Tłumacząc IM, że można by rozwijać się szybciej, że można by nie marnować ludzkiego czasu, że można by nie marnować zasobów naturalnych... My ICH przekonywujemy, przekonujemy, przekonujemy żarliwie. Tłumaczymy, dowodzimy czarno na białym, że ICH gospodarka to nonsens, że można by lepiej... ONI uśmiechają się z wyższością – i nadal robią swoje. Dlaczego? Wyobraźmy sobie, że rozmawiamy z Konradem Wallenrodem. Tłumaczymy mu – co rycerze krzyżaccy robili - że robi błędy, że można by tych Prusów i Litwinów pobić, że marnuje okazje... a on uśmiecha się, potakuje – i nadal robi swoje. Dlaczego? Bo on chce wykończyć Zakon! ONI działają tak, jak działają – bo chcą wykończyć naszą cywilizację. ONI dwadzieścia lat temu pisali traktaty, że najwłaściwszym modelem rozwoju gospodarki jest wzrost zerowy. I jeśli my tłumaczymy, że tempo rozwoju Niemiec wynosi tylko 1%, a Chin 11% - to ONI martwią się, że tempo rozwoju Niemiec jest za wysokie!! Co niesłychanie ciekawe: takie pojęcia, jak „Teoria Konwergencji” czy „Teoria Zerowego Wzrostu” - są w Wikipedii (i wszędzie) traktowane zdawkowo:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Koncepcja_wzrostu_zerowego
Ledwo się o nich wspomina. Nie wymienia się nazwisk ich propagatorów. A nie robi się tego, gdyż ich Autorzy są obecnie u władzy. I świadomie i celowo realizują swoje obłędne koncepcje. Hasła „Teoria konwergencji” w ogóle zresztą nie ma!! To pojęcie zostało jakimś cudem pousuwane z Sieci. Tymczasem była to w latach 60.tych teoria, głoszona przez lewicowców, że kraje bloku sowieckiego powinny troszkę swobód wprowadzić, kraje Europy Zachodniej wprowadzić więcej socjalizmu – po czym spotkamy się wpół drogi i zbudujemy socjalistyczną Europę od Atlantyku po Ural. Ta teoria w tej chwili zwyciężyła. I nie ma NIKOGO, kto by się do niej obecnie przyznawał. Jeśli Państwo chcielibyście dowodu, że to jest jeden wielki spisek – to czy można znaleźć lepszy? Więc nie przekonujmy Wallenroda, że on szkodzi Zakonowi.. On o tym doskonale wie. ICH trzeba zdemaskować – i zniszczyć. „Przekonać” ICH można wyłącznie przy użyciu pistoletu maszynowego Kałasznikowa. PS. Całkiem możliwe, że wielu polityków to nieświadomi wykonawcy poleceń "Starszych i Mądrzejszych" (jak mawia Stanisław Michalkiewicz); że ich omotano. Obawiam się jednak, że sprawy zaszły za daleko – nie mogą się już wycofać i niedługo pójdą na rozwałkę razem ze swoimi protektorami.
Rekord świata pobity. P. Kankkunen (nie znam fińskiego – i nie potrafię rozstrzygnąć sporu, czy imię „Juha” to „Jehowa”, czy po prostu skrót od „Juhan”=”Jan”...) pobił rekord świata w jeździe po lodzie. Na zamarzniętym Bałtyku osiągnął 330,695 km/h. Jaki stąd wyciągamy wniosek? Ano taki, że Bałtyk całkiem solidnie zamarza. Zatoka Gdańska, oczywiście, też. Tymczasem {zbych} pisze: „JKM nieustająco nie potrafi oddzielić kwestii obserwowanej zmiany klimatu i bardzo prawdopodobnej antropogenicznej przyczyny globalnego ocieplenia od kwestii ekonomicznych. Nawet IMGW kierowane przez dyrektora wybranego za czasów rządów Kaczyńskiego (rozsądny człowiek, który zastąpił utrwalony przez dziesięciolecia beton) pisze o tym wprost tu:
http://www.imgw.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=964:2010-najcieplejszym-rokiem&catid=1:latest-news&Itemid=69 ”
Pełne zdumienie! Przede wszystkim: dlaczego fakt, że ktoś „został wybrany za czasów Kaczyńskiego” miałoby być argumentem za tym, że jest to człowiek rozsądny??? Ja widzę tu korelację raczej lekko ujemną – ale, oczywiście, statystyka nie ma nic do rzeczy. Zajrzałem więc na tę stronę – i moje zdumienie wzrosło. Jak można być tak naiwnym, by podane tam dane traktować serio!! Przede wszystkim proszę zerknąć na koniec tekstu. To w ogóle nie są dane IMiGW – tylko dane pochodzące od WMO, która jest: „autorytarnym głosem ONZ na temat pogody, klimatu i wody”
Otóż co ja sadzę o ONZ w ogólności – to już wielokrotnie pisałem. Do ONZ i jej agend wysyła się albo szpiegów (to największa giełda szpiegów w historii ludzkości; GIGANT!!!) albo kompletnych bęcwałów. Nikt przecież do tej pozbawionej wszelkiego znaczenia instytucji nie pośle cennego człowieka! Jak ktoś umie przepowiadać pogodę, to się go trzyma w kraju, by przepowiadał – a nie wysyła do Nowego Jorku, by tam urzędniczył, wydając jakieś bezsensowne enuncjacje. A konkretnie o WMO nie wiem nic – wiem za to, że bratnia WHO – niewątpliwie: „autorytarny głos ONZ na temat zdrowia i opieki medycznej” zapewniła (za łapówkę – czy z głupoty?) wszystkie rządy, że mamy epidemię... co ja pisze: mamy pandemię - „świńskiej grypy”. Byłaby to pełna kompromitacja tej instytucji – gdyby nie to, że ona co kilka miesięcy wydaje kompletnie nonsensowne komunikaty, więc nikt (poza zainteresowanymi we wzbudzeniu paniki....) nie zwraca na nią uwagi. Potraktowanie poważne jakiegokolwiek oświadczenia jakiejkolwiek agendy ONZ (poza Radą Bezpieczeństwa – i to tylko w przypadku jednomyślności Pięciu Mocarstw) świadczy o kompletnym braku orientacji. Teraz konkretnie: „Informacje z 2010 r. bazują na danych klimatycznych z lądowych stacji pogodowych i klimatycznych(...)”. Wiemy dokładnie, że stacje te położone są na obrzeżach miast – a miasta (cieplejsze od okolic) się rozrastają... Dalej: „Analizy WMO dot. globalnej temperatury są przeprowadzane w oparciu o 3 zaawansowane zbiory danych. Jedna jest opracowywana przez HadCRU, University of East Anglia...”. Otóż chyba wszyscy pamiętamy, że to „uczeni” z tego Uniwersytetu zostali przyłapani nie tylko na fałszowaniu tych danych – ale i na rozsyłaniu pouczeń do kolegów w NOAA i GISS, jak fałszować dane, by potwierdzić tezę o GLOBCIu!!! Czy {zbych} gazet nie czyta i internetu nie przegląda? Ale gdyby nie przeglądał, a tylko przeczytał choćby pierwsze zdanie tekstu, który kazał nam przejrzeć: „Międzynarodowa Organizacja Meteorologiczna (WMO) uznała rok 2010 za najcieplejszy w historii, porównując go do 2005 i 1998. Dane WMO nie pokazują żadnych znaczących różnic, pod kątem statystycznym, między temperaturami globalnymi w 2010, 2005 i 1998” - to zauważyłby, że IMiGW dezawuuje dane WMO! Autor tekstu nie był na tyle odważny, by na początku drugiego zdania wstawić „Tymczasem...” - bo za podważanie hipotezy GLOBCIa wylatuje się zazwyczaj z pracy – ale chyba napisał to dostatecznie jasno. I dalej to z'ilustrował. Bo też nazwanie roku 2010 „najcieplejszym rokiem w historii” to wyjątkowa efronteria i chucpa! Lato było zimne, zima była zimna – a na drugiej półkuli ludzie nawet latem zamarzali! WMO jak małe dziecko „udowadnia” swoją tezę przez porównanie temperatur w roku 2010 nie ze średnią, tylko... z latami 1998 i 2005. Dlaczego akurat z tymi? Zapewne dlatego, że były one bardzo zimne. Nie będę tego nawet sprawdzał – bo za takie „dowodzenie porównawcze” nawet gimnazjalista otrzymałby pałę – z postrzeżeniem: „Uważaj – bo wyrośnie z Ciebie nieudaczny fałszerz!”. Ja przy tym wcale nie neguję istnienia GLOBCIa, które postępuje od 300 lat. Zgadzam się, że rok 1812 był o wiele cieplejszy od 1712 – twierdzę jedynie, że przyczyną tego nie były przemarsze wojsk napoleońskich. A {zbychowi} dla higieny psychicznej zalecam przeczytanie I i II „Raportu” tzw. „Klubu Rzymskiego” - i sprawdzenie, czy cokolwiek z tego, co ci maniacy z namaszczeniem wtedy ogłosili, się sprawdziło! Skandal – czy pionierstwo? Świat muzułmański trzęsie się z oburzenia: delegacja III Rzeczypospolitej wyjechała do Izraela – i odwiedziła Wschodnią Jerozolimę. Otóż aneksji Wschodniej Jerozolimy nie uznały nawet Stany Zjednoczone – i, konsekwentnie, żadna oficjalna delegacja USA do Izraela nie postawiła stopy na tym terenie. Zrobili to oficjele III RP.Pod pretekstem "wspólnego posiedzenia rządów".
Otóż okupację Iraku i Afganistanu muzułmanie przełknęli względnie łatwo – natomiast ten krok może nas drogo kosztować.Samo "wspólne posiedzenie rządów" państw odległych od siebie o parę tysięcy kilometrów to absurdalna - ale nieszkodliwa - demonstracja. Natomiast wybór miejsca... Podobnie jak z uznaniem niepodległości Kosowa: nie widzę powodu, by wybiegać przed orkiestrę. Jest to sprawa delikatna, nie należy drażnić muzułmanów niepotrzebnie – a Żydzi jakoś bez oficjalnego uznania aneksji Wschodniej Jerozolimy przez PRL i III RP żyli do tej pory – to mogli pocierpieć jeszcze trochę. To duży błąd dyplomatyczny - moim zdaniem. Ale - zobaczymy! JKM
Duszpasterstwo pana Jourdain Wyraz "snob" jest zlepkiem dwóch łacińskich słów: "sine nobilitate", czyli bez szlachetności. Brak szlachetności snob nadrabia pozerstwem, to znaczy udawaniem kogoś, kim nie jest, przy czym koncentruje się przede wszystkim na zewnętrznych znamionach szlachetności, też zresztą osobliwie pojmowanej. W ten np. sposób rosyjski polityk narodowości prawniczej ("matka Rosjanka, ojciec prawnik") Włodzimierz Wolfowicz Żyrinowski snobuje się na Rosjanina; pije więcej wódki, nikomu nie daje się prześcignąć w wielkoruskim patriotyzmie - podobnie jak sportretowany w "Lalce" Bolesława Prusa hrabia Anglik - ten, co zamiast "tak" mówił "tek". Po wojnie niektórzy Polacy na emigracji w Anglii snobowali się na Anglików: bardzo pili herbatę, bardzo chodzili w "burberry" - i tak dalej. Znakomitym literackim portretem snoba jest Pan Jourdain - bohater komedii Moliera "Mieszczanin szlachcicem". On też koncentruje się przede wszystkim na znamionach zewnętrznych, chociaż nie do końca, bo - co prawda ze snobizmu, niemniej jednak - zatrudnia filozofa, od którego dowiaduje się, że mówi prozą. Snobizm może objawiać się w najróżniejszych postaciach; na przykład niektórzy duchowni snobują się na skromność ("moja skromność jest znana na całym świecie"), a znowu inni - na tzw. otwartość. Dotyczy to zwłaszcza tak zwanych młodych, wykształconych z wielkich miast, którzy pozostają sobą nawet po zakonnym nowicjacie i kapłańskich święceniach. Widać to szczególnie na przykładzie stosunku do polityki. Obecnie jest rozkaz, by duchowni i w ogóle Kościół polityką się nie zajmowali - ale praktycznie oznacza to tylko tyle, że potępiony jest jedynie pewien rodzaj politycznego zaangażowania, podczas gdy inny - symetryczny - został uznany za wzorzec postawy apolitycznej i zatwierdzony do naśladowania. Nawiasem mówiąc, postulat apolityczności Kościoła wydaje się dziwaczny zwłaszcza w kontekście - po pierwsze - nieustannego podkreślania, że Kościołem są wszyscy - i duchowni, i świeccy - a po drugie - w kontekście nawoływań, by świeccy - a więc przecież Kościół - angażowali się politycznie. Na własny użytek rozszyfrowuję go zatem w ten sposób, że obóz forsujący tzw. laickość republiki próbuje w ten sposób zneutralizować swoich przeciwników. Ogromną przysługę wyświadczają mu w tym właśnie snobi. Wystarczy ich tylko przekonać, że polityczne zaangażowanie to "obciach" i "żenada". Jest to stosunkowo łatwe, bo snobi, jak wiadomo, za wszelką cenę starają się ukryć swoje kompromitujące braki, a najprostszym sposobem jest poddanie się dyktatorom intelektualnych standardów, decydujących, co jest obciachowe, a co nie. Przykładu takiego zachowania dostarczył niedawno przewielebny ojciec Paweł Gużyński OP, oświadczając w rozmowie z rzuconą na religijny odcinek frontu ideologicznego panią Katarzyną Wiśniewską z "Gazety Wyborczej", że "nieraz siostrom zakonnym w ramach pokuty zakazuję słuchania Radia Maryja, żeby nie zastępowało im osobistego życia duchowego". Niby słusznie, bo osobistego życia duchowego nie powinno nikomu zastępować jakiekolwiek radio, ale wydaje się, że wśród osób konsekrowanych jest bardzo wielu takich, którym osobiste życie duchowe zastępuje "Gazeta Wyborcza" albo inne, podobne wydawnictwa. Wprawdzie przewielebny ojciec Gużyński nigdy mi się nie zwierzał, ale wydaje mi się, że o ile "Gazeta Wyborcza" całego życia duchowego może mu nie zastępuje, o tyle polityczne rozeznanie - już z całą pewnością. "Czy rolą Kościoła jest aprobowanie uchwalanych przez Sejm podatków?" - pyta retorycznie. Ależ oczywiście - ale dlaczego zaraz "aprobowanie"? Gdyby Kościół miał uchylać się od moralnej oceny podatków i innych form wyzysku ludzi przez państwo, to byłby ludziom potrzebny jak psu piąta noga. Ale nie tylko na tej podstawie sądzę, że przewielebnemu ojcu Gużyńskiemu "Gazeta Wyborcza" zastępuje polityczne i nie tylko polityczne rozeznanie. Sądzę tak również na podstawie charakterystyki, jaką wystawił słuchaczom Radia Maryja: "Tym ludziom brakuje miłości, pokoju, RACJONALNEJ OCENY RZECZYWISTOŚCI [podkr. S.M.], co pozwala mi powiedzieć, że wpływ Radia Maryja na jego słuchaczy nie przynosi realnie chrześcijańskich owoców". Jak bowiem przewielebny ojciec Paweł Gużyński pojmuje racjonalną ocenę rzeczywistości, można wnioskować choćby z postulatu, jaki we wspomnianej rozmowie kieruje do Radia Maryja - by mianowicie "nie odbierało staruszkom szczęśliwej i pogodnej starości". Słowem - "po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy!" - jak w swoim czasie śpiewał Wojciech Młynarski. Ale Młynarski, jak to się mówi, "chłostał biczem satyry", tymczasem przewielebny ojciec Gużyński, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy z sensu swojej wypowiedzi, mówi serio. To jest ta "racjonalna ocena rzeczywistości", to są te "realnie chrześcijańskie owoce"! No i cóż można na to powiedzieć? Nigdy nie byłem "staruszką", ale na miejscu takiej "staruszki" nie powierzyłbym jego kierownictwu nawet duszy od żelazka, a cóż dopiero - własnej. Podobnie chrześcijańskie nastawienie do "staruszek" i w ogóle - słuchaczy Radia Maryja, demonstrowali przybyli w swoim czasie na Krakowskie Przedmieście "młodzi wykształceni" o aparycji alfonchów, żeby na wezwanie pewnego kuchcika dać odpór znienawidzonym "moherom" - ale tamci mieli na tyle taktu, że przynajmniej nie przebierali się w habity. SM
Rząd bliżej cymbałów czy mądrych ludzi? Tyle ważnych rzeczy w Polsce się dzieje, tu dogorywa Palikot, tam reanimuje sie Miller, tu w sondażach komuś się podniosło, komuś spadło – a ja nic, tylko nudzę o tym nieważnym, nikomu niepotrzebnym rolnictwie. I jeszcze wmawiam w żywe oczy, wbrew oczywistym faktom, że od rolnictwa zależy nasze bezpieczeństwo żywnościowe, podczas gdy każdy logicznie myślący człowiek widzi przecież, że żywność nie jest od rolnika, tylko ze sklepu, a najlepiej z supermarketu, bo tam jest tańsza. Odbiło mi z tym rolnictwem, sam to widzę, ale trudno, będę o nim pisał uparcie i skrycie, dopóki ostatni czytelnik nie opuści mego bloga z obrzydzeniem. Mało tego, że będę pisał o rolnictwie, ale jeszcze będę okraszał moje teksty liczbami, nie bacząc na to, że każda kolejna liczba w tekście zmniejsza liczbę jego czytelników o połowę ( to zdaje się Hawking tak powiedział). Coś tam z tymi dopłatami dla rolników się opóźnia… – mówi mi z lekkim wyrzutem znajomy sklepikarz w Rawie, sprzedający mydło i powidło. - A skąd pan wie, że się opóźnia? – ja jego pytam, bo nawet nie wiedziałem o tych opóźnieniach. - No bo u mnie w sklepie jest zastój, a jaki są dopłaty, to wtedy robi się ruch. Otóż to! Dopłaty otrzymują rolnicy, ale w gruncie rzeczy dostają je gospodarki państw członkowskich UE, dostają je całe społeczeństwa. Otrzymane pieniądze rolnicy wydają nie na Bermudach czy innych Bergamutach, tylko w swoich krajach. Mówimy – polscy rolnicy dostali z Unii tyle to, a tyle pieniędzy. Tak, ale też trzeba mówić, że Polska te pieniądze dostała. Albo i nie dostała. Każdego roku państwa członkowskie UE dostają z Unii określoną pulę pieniędzy na dopłaty bezpośrednie dla rolników. Najwięcej dostaje Francja – 8,5 miliarda euro, potem Niemcy 5,8 miliarda, dalej Hiszpania 5,1 miliarda, Włochy 4,3 miliarda, Wielka Brytania nie pamiętam w tej chwili ile dokładnie i wreszcie Polska – 3 miliardy. Przy czym w przypadku Polski jest to pieśń przyszłości, tak ma być dopiero w 2013 roku, na razie Polska dochodzi do tzw. pełnych płatności. Najpierw dostała kilkaset milionów euro, potem co rok trochę więcej, a w 2013 roku ma być te 3 miliardy. Większość starych państw członkowskich chce, żeby tak już pozostało dożywotnio albo wiecznie. Polska ma 16,2 miliona hektarów gruntów rolnych. Niemcy trochę więcej – 16,9 mln ha. Włochy trochę mniej – 14,5 mln ha. Przypomnijmy – Niemcy 8,5 mld euro, Włochy 4,3 mld, Polska powoli dochodzi do 3 mld euro. Na tym “powolnym dochodzeniu” przez pierwsze 10 lat członkostwa Polska już straciła w porównaniu do Włoch 80 miliardów złotych, w porównaniu do Niemiec 120 miliardów złotych. O odsetkach już nie wspominam, podaję tylko kwoty główne. Tych straconych w przeszłości pieniędzy nikt nam nie wyrówna. Powiedzmy więc, że przeszłość odkreślamy gruba kreską i myślimy już tylko o przyszłości. Na razie jest to przyszłość na lata 2014-2020, czyli następny siedmioletni budżet Unii, który obecnie jest przedmiotem debat. Jeśli miałoby tak pozostać, że Niemcy na swoje 16,9 mln ha dostawać będą 5,8 miliarda euro, a Polacy na swoje 16,2 miliona hektarów otrzymają tylko mld euro – to na każdy niemiecki hektar wyjdzie ponad 340 euro, a na każdy polski hektar poniżej 190 euro. 150 euro różnicy na każdym hektarze. Przemnóżmy to przez 16 milionów hektarów i przez 7 lat,,,, 2,4 mld euro razy siedem – 16,8…. prawie 17 miliardów euro, czyli licząc po 4 złote za euro – ta dyskryminacja wobec Niemiec będzie miała wymiar 68 miliardów złotych! Mieć te 68 miliardów złotych czy ich nie mieć – jaka to jest wielka różnica! Nie tylko dla rolników, ale i dla tych sklepikarzy w Rawie i innych małych miejscowościach, którzy czekają dopłat rolniczych jak zmiłowania. Mądry człowiek to zrozumie i uzna, że walka o równe dopłaty to jest polska racja stanu, z której nie wolno ustąpić. A cymbał będzie z tego drwił, bo jego zdaniem rolnicy i tak mają za dużo, na pieniądzach śpią i dobrobytem się przykrywają. Przyszłość Wspólnej Polityki Rolnej UE zdecyduje się podczas polskiej prezydencji w II połowie 2011 roku. Jeśli w tej sytuacji polski rząd mimo wielu apeli, w tym wspomnianego wczoraj dezyderatu komisji sejmowej, nadal nie uzna wyrównania dopłat rolniczych za priorytet, za kluczową sprawę polskiej prezydencji – wówczas wystawi sobie świadectwo, że w swoim myśleniu (albo jego braku) bliżej mu do cymbałów, niż do mądrych ludzi. Janusz Wojciechowski
Czarna legenda inkwizycji Propagowanie mitu inkwizycji jako zbrodniczej organizacji chrześcijańskiej staje się dla wielu sztandarowym dowodem na to, że prawdziwa wiara, gorliwość religijna i przywiązanie do dogmatów mogą stać się źródłem fanatyzmu i okrucieństwa wobec bliźnich, dlatego wiarę w Boga należy sprowadzić do sfery jak najbardziej prywatnej i osobistej. Tymczasem – w porządku doczesnym – powołanie powszechnych sądów kościelnych miało ukrócić samosądy na heretykach oraz uniezależnić dbanie o czystość doktryny wiary od częstokroć okrutnych sądów państwowych. Współczesna tendencja dechrystianizacji Europy przybiera różnorakie formy. Jedną ze skuteczniejszych metod, którymi próbuje się zdyskredytować Kościół, jest odwołanie się do jego rzekomej historii, której znajomość nie pozwala dziś nazwać Kościoła słowami św. Augustyna jako ex maculatis immaculata (wewnętrznie święty). Za taką przesłanką stawiana jest dużo poważniejsza teza: przeszłość Kościoła katolickiego przeszkadza, by wierzyć w jedną z podstawowych prawd wiary mówiącą, że w Kościele tkwi kontynuacja zbawczej misji Chrystusa. Ten mit zbiorowej wyobraźni o inkwizycji budowany jest misternie od czasów oświecenia i jest obecnie trudny do obalenia. Mit ten jest pewnym fragmentem gry, która ma na celu wzbudzenie irytacji wśród wierzących, irytacji w stosunku do instytucjonalnego Kościoła, czego efektem ma być porzucenie tradycyjnych praktyk religijnych i zajęcie stanowiska mówiącego, że wiara w Boga nie wymaga zaakceptowania instytucji Kościoła, która poprzez swą kryminalną historię straciła moc autorytetu. Należy zatem odrzucić zdyskredytowany balast jako niepotrzebny, a nawet przeszkadzający w bezpośrednim kontakcie z Bogiem. Wrogowie Kościoła, powołując się na jego rzekomą zbrodniczą historię, pytają retorycznie: jakie prawo ma Kościół do nauk moralnych, skoro sam w przeszłości dopuszczał się tak niegodziwych czynów? Gdy stajemy wobec tego rodzaju historycznych zarzutów, możemy być pewni, że przywołany będzie casus Świętej Inkwizycji. Współczesne odczytanie rzeczywistej roli, jaką odegrała inkwizycja, jest z wielu powodów zadaniem wyjątkowo trudnym. W historycznym odbiorze inkwizycji przeszkadza medialny szum tworzony przez pseudointelektualnych publicystów, którzy zaliczają trybunały wiary do najbardziej zbrodniczych instytucji w historii ludzkości, przypisują inkwizycji nawet setki milionów ofiar (aby się przekonać, jak jest to absurdalne, wystarczy sprawdzić, ilu mieszkańców zasiedlało Europę w wiekach średnich). Prym w promowaniu czarnej legendy inkwizycji wiodą lewicowe media, w których coraz częściej słyszy się liczne porównania trybunałów inkwizycyjnych do działalności gestapo czy urzędów bezpieczeństwa z czasów wczesnego PRL. “Historycy-eksperci” wskazują, że trybunały inkwizycyjne skazywały w procesach przeważnie na śmierć, a inkwizytorzy byli okrutnymi zwiastunami systemów totalitarnych. Pamiętajmy, że to karykaturalne opisy Diderota, Woltera czy nawet Dostojewskiego ukształtowały w umyśle przeciętnego człowieka upiorną wizję inkwizycji. Polscy autorzy nie pozostali też w tyle za “postępowymi” historykami: Jerzy Andrzejewski fantazjuje w “Ciemności kryją ziemię”, jak to inkwizycja ad maiorem Dei gloriam krwią znaczyła swój wkład w rozwój Kościoła, Edward Potkowski zaś w pracy “Heretycy i inkwizytorzy” wprost pisze o założycielach inkwizycji (np. o św. Dominiku), że byli to ludzie chorzy psychicznie. Spotykając się na co dzień z taką wizją inkwizycji, przeciętny człowiek skłonny jest uznać ją za prawdziwą. Istnieje potoczne wyobrażenie o inkwizytorze jako o geriatrycznym zakapturzonym mnichu o skłonnościach sadystycznych, który pała żądzą władzy. Najlepszym przykładem takiego wyobrażenia jest postać Bernarda Gui, inkwizytora Toledo, którego w swej powieści “Imię róży” opisał znany włoski mediewista Umberto Eco. Jeszcze gorzej przedstawiono go w filmie na podstawie tej książki. Bernard Gui – rzeczywista postać historyczna – był inkwizytorem Toledo. Przez szesnaście lat pełnił tę posługę i orzekł winę w stosunku do 913 osób, z czego tylko 42 osoby, jako groźnych rebeliantów, pedofilów, kryminalistów, przekazał władzy świeckiej. W wielu przypadkach Gui (co na te czasy było zupełną nowością) orzekał chorobę psychiczną u podejrzanych, rezygnując z dalszych przesłuchań. Warto wspomnieć, że ta “ikona czarnego terroru” wydała 274 wyroki złagodzenia odbywanych kar oraz zamiany w 139 przypadkach więzienia na noszenie krzyża pokutnego naszywanego na odzienie. Jednak stworzony przez Eco mit działa mocniej niż prawda historyczna. Ma on jednak tyle wspólnego z prawdziwym Bernardem Gui, co postać Hansa Klossa ze Stanisławem Mikulskim. Pamiętajmy, że inkwizytorzy rekrutowani byli głównie z najlepszych zakonników, wykształconych i o nieskazitelnej opinii. Minimalną granicą wieku dla inkwizytora było 40 lat (ze względu na doświadczenie życiowe i niebezpieczeństwo młodzieńczej pochopności w wydawanych wyrokach). Nie mógł on też nosić broni. Inkwizytorzy byli normalnymi ludźmi, często podróżnikami, ciekawymi świata intelektualistami. Budzi nasze zdziwienie list Synodu biskupów z Toledo, który nawołuje, by inkwizytorzy byli powściągliwi w grze w kości…
Strategia oblężenia Obalenie głęboko zakorzenionego mitu krwawej inkwizycji jest zadaniem wyjątkowo trudnym, gdyż po drugiej stronie ideologicznej barykady stoją media masowe z arbitralnymi sądami, deformacjami, legendami wspieranymi przez liczne autorytety medialne, filmy, książki, pseudonaukowe publikacje czy świat masowej rozrywki, który w wielu przypadkach stał się jedynym źródłem wiedzy historycznej jej odbiorców. Nie podejmując działań mających na celu zmianę stanu oceny historii Kościoła, zezwalamy, by bezdyskusyjnie dać się obarczać pomówieniami i kłamstwami. Już niebawem nie będzie pewnie w historii takiego miejsca, naznaczonego cierpieniem, błędem i okrucieństwem, za które nie będzie ponosił odpowiedzialności Kościół katolicki. Coraz częściej występują bowiem przypadki, w których ogólna historia Kościoła przedstawiana jest jako śmietnik wad, wypaczonych idei i mylnych przekonań całego cywilizowanego świata. Niejednokrotnie efektem owego swoistego oblężenia jest deklaracja wielu katolików, którzy nie próbując zmienić tego stanu rzeczy, utwierdzają się w przekonaniu, że instytucja Kościoła katolickiego stworzona jest na wzór organizacji charytatywnych czy zrzeszeń organizacji pożytku publicznego, gdzie pracują zwykli ludzie, mogący błądzić czy defraudować majątek. Ten efekt oblężenia jest misternie budowany jedynie na pewnych medialnych przekazach, całkowicie pozbawionych podstaw wiedzy historycznej i elementarnej wiedzy z zakresu teologii. Do tego zestawu mitów medialnych dołącza się oświeceniową dychotomię przeciwstawienia sobie dwóch struktur rzekomo nawzajem się wykluczających: wiary i rozumu, wiary i wolności umysłu, wiary i rozsądku, wiary i nauki. Dlatego tezą końcową jest niejednokrotnie argument powielany przez media: albo grzęźniemy w zmurszałej wizji wiary chrześcijańskiej opartej na przemocy i restrykcji, albo wybieramy wolność i naukę, zapewniając cywilizacji progres.
Analizując historię inkwizycji i chcąc zrozumieć motywy jej powstania i działalności, należy przyjąć bardzo starannie metodologię badawczą. Analizowanie działalności trybunałów wiary z punktu widzenia współczesnych uwarunkowań, praw człowieka, uświęconej medialnie demokracji jest wyrwaniem z kontekstu kulturowego i historycznego okoliczności jej powstania, jest zabiegiem niedopuszczalnym, którego efektem są karykaturalne i nieprawdziwe wnioski. Wystarczy jednak pobieżne spojrzenie w historię, by zauważyć, że większość z podawanych w mediach rzekomych faktów historycznych wydaje się co najmniej zagadkowa. Często osąd działalności inkwizycji jest bardzo surowy, nawet wewnątrz współczesnego Kościoła. Jak zatem pogodzić istnienie znienawidzonej inkwizycji z wyniesieniem na ołtarze przez Kościół wielu inkwizytorów jako wzorów postępowania moralnego (Piotra Męczennika, Piotra d´Arbues, Dominika Guzmana czy Jana Kapistrana), jak pogodzić naukę Ojców Kościoła, od Tomasza z Akwinu po Grzegorza z Nazjanzu, którzy nie tylko całym sercem popierali działalność inkwizycyjną, ale wręcz pisali wskazówki i rady dla inkwizytorów, czy też – jak św. Dominik – wprost uczestniczyli w tworzeniu Świętego Oficjum? Po wtóre, jeżeli trybunały wiary były tak znienawidzone przez samych wiernych, dlaczego zatem sami przestępcy wymyślali często powody religijne swych przewinień? Odpowiedź jest pragmatyczna, gdyż w średniowieczu powszechna była świadomość tego, że postawienie przestępcy przed sądem inkwizycyjnym gwarantuje sprawiedliwy przebieg śledztwa oraz broni sprawcę przed powszechnymi praktykami stosowanymi w sądach grodzkich (np. tortury traktowane jako część procedury sądowej, obcięcie kończyn jako zabieg prewencyjny, banicja, konfiskata mienia czy wieloletnie więzienie).
Zapobiec samosądom By zrozumieć i ocenić działalność inkwizycji, należy przede wszystkim postawić pytanie o motywy jej powstania. Cele, jakie przyświecały zapoczątkowaniu inkwizycji, były złożone. Przede wszystkim powołanie powszechnych sądów kościelnych miało ukrócić samosądy na heretykach (vide: oficjalny zakaz stosowania ordaliów – sądu Bożego, przez Kościół od roku 1215) oraz uniezależnić dbałość o czystość doktryny wiary od sądów państwowych. Należy pamiętać, że pierwsze surowe kary za odstępstwa od doktryny chrześcijańskiej wprowadzili władcy świeccy, np. dekret Rajmunda hrabiego Tuluzy nakazujący złapanych katarów kierować bezpośrednio na stos bez sądu i prawa obrony; podobny dekret wydaje Piotr II, król Aragonii, nakazując bezzwłocznie opuścić królestwo wszystkim heretykom. Ci, którzy się nie zastosują do tego dekretu, mieli być spaleni na stosie. We Francji król Francji Robert II Pobożny w 1022 r. mimo ostrego sprzeciwu lokalnych władz kościelnych rozpoczął ściganie heretyków na własną rękę, zaś w kronikach Galla Anonima można przeczytać o świeckim dekrecie nakazującym wybicie zębów drewnianym polanem za publiczne łamanie postu. Tendencje do stosowania tego rodzaju aktów restrykcyjnych były związane ze starożytną zasadą rzymską, wedle której władza cesarska rozumiana była jako po.tif”Ad abolendam diversarum haeresum pravitatem” Papieża Lucjusza III) wyraźnie traktuje zagrożenie herezją w dwóch kontekstach: w kontekście wiary i zagrożenia ładu społecznego. Herezja, jak wydawać by się mogło współcześnie, nie dotyczyła tylko sfery teologicznej, była uderzeniem w równowagę świata średniowiecznego. Oprócz ewidentnych aspektów infekowania czystości wiary doktryna heretycka zwalniała i zakazywała (w przypadku ruchu katarów) składania jakiejkolwiek przysięgi i anulowała wszystkie dotychczas złożone. Każdy, kto choć pobieżnie zna strukturę społeczną panującą w wiekach średnich, wie, że fundamentem ładu była przysięga lenna, zobowiązanie stanowe czy złożone śluby wierności. Ruchy manichejskie odrzucały funkcjonowanie władzy świeckiej i kościelnej, skutecznie nawoływały do zaniechania stosowania medycyny czy do całkowitej wstrzemięźliwości seksualnej, nawet w małżeństwie, albo do obrzędu zwanego endura – czyli dobrowolnej śmierci samobójczej poprzez zagłodzenie organizmu.
Mity wokół tortur Mówienie o stosach jako wymyśle inkwizytorów jest grubym nieporozumieniem. Przed nastaniem bowiem trybunałów inkwizycyjnych, wzorem prawa rzymskiego, sądy powszechne skazywały na stos fałszerzy monet, przestępców, którzy dopuścili się rabunku z włamaniem, czy fałszerzy oszukujących na wadze. W penitencjarnej historii Europy apogeum stosowania tortur przypada zaś na przełom XVI i XVII wieku, czyli na kilka stuleci po ogłoszeniu bulli “Ad extripanda”, zezwalającej na stosowanie tortur w procesach o herezje. Mało znanym i rzadko wspominanym faktem jest także to, że w systemach prawa świeckiego w większości krajów europejskich możliwość stosowania tortur zniesiono dopiero w XIX wieku. Bulla Papieża Innocentego IV była pod pewnymi względami postępowa, gdyż dopuszczała tortury jedynie w nielicznych przypadkach. Poddany torturze mógł być tylko oskarżony o ciężkie przewinienia, nie zaś podejrzany, zezwolenie na tortury musiało zostać podjęte przez aklamację, tzn. przez wszystkich sędziów biorących udział w posiedzeniu sądu inkwizycyjnego, najczęściej było to dwunastu dobranych przez inkwizytora, prawowiernych katolików (boni viri), rekrutujących się spośród miejscowego kleru i arystokracji. Wystarczył jeden głos przeciwny, by zabroniono stosowania tortur. Zgodę na nie musiał także wyrazić biskup miejscowej diecezji, w której obradował sąd inkwizycyjny. Zeznania uzyskane na torturach nie mogły być traktowane jako materiał dowodowy. Co więcej, oskarżony poddany torturom mógł w ciągu 24 godzin odwołać swoje zeznania, które złożył podczas ich wykonywania. Tortury można było stosować tylko w ten sposób, by nie sprowadziły na torturowanego śmierci lub okaleczeń. Warto tu dodać, że jeśli już decydowano się na tortury, to w większości przypadków męczono głodem. Bulla Papieża Aleksandra zabraniała także osobom duchownym uczestniczenia w torturach, pozostawiając je całkowicie ramieniu świeckiemu. Dekret ten cofnięto osobnym rozporządzeniem z 27 kwietnia 1260 roku, gdyż nieobecność inkwizytora przy torturach przewlekała sprawę i żołnierze ramienia świeckiego stosowali tortury w sposób, w jaki ich używano w prawie świeckim, co było zakazane w sądach inkwizycyjnych. Warto tutaj też wskazać, że inkwizycja kościelna zdecydowanie zakazywała karania dzieci, starców, kobiet w ciąży, co było dopuszczalne w sądach świeckich. Nigdy też nie stosowano tortur (jak to bywało w ówczesnym prawie świeckim) w pierwszej rozprawie sądowej. Uciekano się do tego środka jedynie wtedy, gdy oskarżonemu udowodniono winę (więc wykluczało to de facto stosowanie tortur na podejrzanych o herezję) i mimo jaskrawych dowodów winy trwał on w uporze i nie przyznawał się do herezji. Przyglądając się dokumentom inkwizycyjnym, śmiało możemy postawić tezę, że sądy inkwizycyjne w porównaniu z sądami świeckimi tamtych czasów uciekały się do tortur sporadycznie i na złagodzonych warunkach. Okrutne metody stosowane były przez inkwizycję nader rzadko (we Francji, gdzie trwała walka z sektą albigensów, przez 200 lat jedynie trzykrotnie zdecydowano o użyciu tortur).
Po stronie człowieka Jakkolwiek dziwacznie to brzmi w kontekście czarnej legendy o inkwizycji, warto wspomnieć o pewnych nowatorskich rozwiązaniach humanizujących w sposób znaczny średniowieczny system penitencjarny. Sądy inkwizycyjne jako pierwsze zapewniały obrońcę z urzędu i to, co do dziś jest praktykowane – uznawały areszt domowy i zwolnienie za poręczeniem. Ponadto oskarżony miał prawo zabrania głosu w przypadku niezrozumienia aktu oskarżenia – gdy do tego dochodziło, przewodniczący trybunału miał obowiązek jego wyjaśnienia. Jeżeli podejrzany uważał, że któryś z sędziów jest mu nieprzychylny i wrogo do niego nastawiony, miał prawo odwołania się na tej podstawie do Stolicy Apostolskiej, na ten czas odraczano postępowanie dochodzeniowe. Nawet współcześnie taki przywilej nie przysługuje oskarżonym. Każde odwołanie sądzonego heretyka spotykało się z odpowiedzią ze strony Stolicy Apostolskiej. Benedykt IX (1033-1046) sygnował średnio 1 list rocznie, Leon IX (1049-1054) już ok. 35, Innocenty II (1130-1143) – 72 lisy, Aleksander III (1159-1181) – 179, Innocenty III (1198-1215) – 280, Innocenty IV (1243-1254) – 730, Jan XXII (1316-1324) aż 3 tys. 646 listów dotyczących odwołań! Świadczy to o tym, że w okresie największej walki z herezją Stolica Apostolska odpowiadała na liczne apelacje, pytania i sprawy sądowe wymagające arbitrażu najwyższych hierarchów Kościoła. Średniowieczny przywilej selekcji trybunału przez oskarżonego nie jest fikcją, a jest niestety często pomijany w wielu pracach dotyczących inkwizycji. Pewną nowością było także to, że trybunał inkwizycyjny nie opierał się wyłącznie na zeznaniach świadków, miał obowiązek wysłuchania i ustosunkowania się do stawianych zarzutów przez oskarżonego. Dlatego stwierdzenie, jakoby oskarżony nie miał prawa głosu w sądach inkwizycyjnych, jest wierutną bzdurą. Nową procedurą było także wprowadzenie obowiązkowego obrońcy z urzędu (niespotykane jako prawo powszechne, gdyż było rozwiązaniem kosztownym). Częstą karą wymierzaną przez sądy były kary kanoniczne lub więzienie – tzw. murus largus, czyli odosobnienie w klasztorze lub murus scrictus, polegające na zamknięciu w celi klasztornej. Zarówno w przypadku murus largus, jak i murus scrictus dopuszczalne były odwiedziny współmałżonka. Była to bardziej praktyka pokutna niż kara kryminalna. Z reguły skazani podlegali wielokrotnym amnestiom skracającym wyroki lub zamieniano je na inną pokutę, np. codzienne odmawianie psalmów pokutnych czy pielgrzymkę do miejsc kultu (vide: przypadek Galileusza, który wyrokiem sądu inkwizycyjnego został skazany na karę… odmawiania 4 psalmów pokutnych dziennie. Jako słabo widzący karę mógł scedować na wybraną osobę). Należy pamiętać, że tego rodzaju nowatorskie rozwiązania pojawiały się w momencie powszechnego stosowania kar mutylacyjnych w prawodawstwie świeckim – czyli kar odzwierciedlających charakter przestępstwa: obcinanie uszu, kończyn (kradzież), języka (składanie fałszywych zeznań). Sądy inkwizycyjne także jako pierwsze uwzględniały w prawodawstwie okoliczności łagodzące, wprowadzając tzw. stan wyższej konieczności (np. kradzież z nędzy). Trybunały wiary zlikwidowały także instytucję więzień koedukacyjnych.
Prawda o ofiarach W debacie nad inkwizycją jednym z najczęściej poruszanych problemów badawczych jest pytanie o liczbę ofiar, za które pośrednio lub bezpośrednio odpowiedzialne były trybunały wiary. Trzeba jasno stwierdzić: dokładna liczba ofiar nie jest możliwa dziś do ustalenia ze względu na zbyt mały (lub fragmentaryczny) materiał archiwalno-dowodowy. W przybliżeniu podać można (zarówno w przypadku inkwizycji pontyfikalnej, jak i państwowej inkwizycji hiszpańskiej), że ogólny procent przekazanych ramieniu świeckiemu przez trybunały wiary waha się w granicach 5 procent. Jednak nawet tak ogólne dane należy opatrzyć komentarzem. Po pierwsze, niektóre ogłoszenia wyroków śmierci odbywały się zaocznie i nigdy nie zostały wykonane (np. spalenie na stosie in effigie, czyli wizerunku lub kukły skazańca jako formy przestrogi i prewencji). Po drugie, należy też pamiętać, że często sprawy religijne pokrywały się w oskarżeniach z wykroczeniami kryminalnymi. W tych sytuacjach trudno orzec, czy trybunał wiary po przekazaniu oskarżonego kryminalisty sądom świeckim może być statystycznie zakwalifikowany jako odpowiedzialny za wyrok skazujący. Niejednokrotnie badania historyczne polegają na pewnym uproszczeniu i niedbalstwie intelektualnym archiwistów, którzy uznawali, że wyrok skazujący znaczył niechybnie stos, a w wielu przypadkach była to tylko kara kanoniczna. W kontekście liczby ofiar warto wspomnieć o “polowaniu na czarownice” w Europie. Całkowitą liczbę kobiet spalonych na stosie ocenia się na 50 tysięcy, z czego – jak wskazuje prof. Agostino Borromeo badający zachowane archiwa – jedynie 59 czarownic zostało straconych przez inkwizycję hiszpańską, 4 kobiety przez inkwizycję portugalską i 36 kobiet przez inkwizycję rzymską. Na podstawie zebranych danych archiwalnych i prac rekonstrukcyjnych można przyjąć liczbę (niestety, przybliżoną i nieprecyzyjną) około 9 tys. osób przekazanych ramieniu świeckiemu przez inkwizycję od XIII do XVIII wieku we wszystkich krajach, w których działały trybunały wiary. Warto pamiętać, że bez większych zmian Święte Oficjum funkcjonowało w większości państw Europy do XIX wieku. Dopiero początek wieku XX przynosi zmiany w funkcjonowaniu trybunałów wiary. Papież Pius X zmienia Sacrum Oficjum w Kongregację Świętego Oficjum, zaś w 1965 r. Paweł VI w Kongregację Nauki Wiary. Nazwa ta jest stosowana do dzisiaj. Kongregacja ta jest w pewien sposób kontynuacją instytucji inkwizycji i cieszy się dziś powszechnym autorytetem (przez wiele lat Kongregacji tej przewodniczył obecny Papież Benedykt XVI). Kongregacja wydaje podobnie jak inquisitio haereticae pravitatis ważne dokumenty (ostatnie lata przyniosły np. wskazanie na błędy teologii wyzwolenia czy notę dotyczącą książek o. Anthony´ego de Mello, oficjalnie pozbawiając je miana nauki katolickiej). Na zakończenie warto przytoczyć cytat z Alexisa de Tocqueville´a, badającego działalność Świętego Oficjum: “Rozpocząłem badania pełen uprzedzeń przeciwko Papieżom – skończyłem je pełen szacunku i podziwu dla Kościoła”. Dr Roman Konik
W obronie Świętej Inkwizycji WSTĘP Każda książka ma swoją historię; uważam, że Czytelnik ma prawo ją znać. Powodów do napisania tej książki było wiele: podstawowym była chęć zadośćuczynienia prawdzie. Każdy z nas niejednokrotnie słyszał o Inkwizycji. Podejrzewam także, że słysząc termin Inkwizycja nie miał dobrych skojarzeń. Będąc katolikiem, niejednokrotnie zadawałem sobie pytanie: czy rzeczywiście instytucja stworzona przez Kościół mogła dopuścić się tylu okrucieństw, o które współcześnie się ją oskarża? Pierwszą próbą odpowiedzi na to pytanie było sięgnięcie do źródeł, czyli historii Kościoła i dokumentacji przedstawiającej czasy, gdy Inkwizycja w Europie starała się spełniać swe zadania. Im głębiej sięgałem do materiałów źródłowych, tym większy czułem dysonans pomiędzy tym, co na temat Świętej Inkwizycji wiedziałem do tej pory z mass-mediów, a tym, co odnajdywałem często w suchych faktach dokumentacji historycznej. Pamiętam, że jako młody człowiek wychowany w tradycyjnej katolickiej rodzinie spotykałem się często z apodyktycznymi zapędami swych adwersarzy, którzy twierdzili, że znajomość przeszłości Kościoła katolickiego przeszkadza im wierzyć w jedną z podstawowych prawd wiary, mówiącą, że Kościół katolicki jest kontynuacją zbawczej misji Chrystusa. Ilekroć powoływano się na haniebną przeszłość Kościoła katolickiego, tylekroć padał nieodzownie termin Inkwizycja. Większość katolików w tym momencie zaczyna się wstydzić historii Kościoła, wstyd ten pogłębił się szczególnie teraz, gdy kończące się milenium skłoniło najwyższych hierarchów Kościoła do serii aktów ekspiacyjnych. Wstydzenie się historii Kościoła w dużej mierze wpłynąć może na utratę wiary, dlatego też książka ta ma przestrzec szczególnie tych, którzy będąc członkami Kościoła powielają medialną kalkę o "czarnej legendzie Kościoła katolickiego", w którą wpisuje się Święta Inkwizycja, i biją się w piersi przy każdej nadarzającej się okazji. Musimy pamiętać, że współczesna tendencja dechrystianizacji Europy wykorzystuje często wahania i niepewność katolików. W efekcie tego jest coraz mniej katolików, którzy dumni są z tego, że należą do Kościoła. Jak słusznie zauważa Vittorio Messori, "problem dechrystianizacji nie polega na utracie wiary, lecz na utracie rozsądku". Ten brak rozsądku powoduje, że wierzymy bezkrytycznie w świat, jaki kreują media masowe. Jednym z zabiegów taktycznych propagatorów dechrystianizacji Europy jest zdecydowane przeciwstawienie dwóch struktur: wiary i rozumu, wiary i wolności umysłu, wiary i nauki, wiary i rozsądku. Obsesyjnie powiela się tezę, że po instytucji Inkwizycji utrzymywanie wiary w kontynuację misji zbawczej Chrystusa w Kościele katolickim jest samobójstwem rozumu. Absurdem jest zatem określać Kościół słowami św. Augustyna jako ex maculatis immaculata (wewnętrznie święty). Przed taką tezą broni nas znajomość historii Kościoła. Czy aby na pewno? By rzetelnie zanalizować instytucję Świętej Inkwizycji, należy uwzględnić wielowątkowość zagadnienia. Należy pamiętać w pracy badawczej, że nie brak w tym temacie zarówno "czarnych legend", jak i prób tuszowania wypaczeń, jakich rzeczywiście dopuścili się inkwizytorzy. By być w pełni obiektywnym należy uwzględnić zarówno obszar kulturowy i historyczny, w jakim działała Inkwizycja, jak również aspekty filozoficzno-teologiczne. Zanim zajmiemy się analizą tak złożonego problemu, jakim jest Święta Inkwizycja, musimy uwolnić się od nawyku stronniczości towarzyszącemu zazwyczaj tego rodzaju analizom. Bez wątpienia trzeba wskazać i potępić błędy, jakich dopuścili się egzekutorzy Świętego Oficjum, wskazać trzeba też na nadużycia władzy inkwizycyjnej. Dopiero uwzględnienie tych elementów da nam pewność, że zachowamy przynajmniej minimum intelektualnej prawości i zbliżymy się do prawdy. Zadanie to nie jest łatwe, bo musimy sobie zdać sprawę z tego, że po drugiej stronie ideologicznej barykady stoją media masowe z arbitralnymi sądami, deformacjami, legendami wspieranymi przez liczne sugestywne filmy, książki, publikacje czy świat masowej rozrywki. Nie podejmując działań mających na celu zmianę stanu świadomości wielu katolików zezwalamy, by bezdyskusyjnie dać się obarczać pomówieniami i kłamstwami. Już niebawem nie będzie pewnie w historii takiego miejsca, naznaczonego cierpieniem, błędem i okrucieństwem, za które nie będzie ponosił odpowiedzialności Kościół katolicki. Deklaracje hierarchów Kościoła przyczyniają się jeszcze bardziej do takiego stanu rzeczy; od pontyfikatu Jana XXIII po dzień dzisiejszy Kościół przeprasza za takie "grzechy Kościoła", jak: winy katolików w stosunku do protestantów (1963), prześladowanie Galileusza (1979), obojętność Kościoła wobec mafii (1983), winy Kościoła wobec zborów zreformowanych (1984), przyzwolenie Kościoła na handel niewolnikami (1985), za antysemityzm (1986), za rasizm (1989), za fanatyzm i przemoc w stosunku do Husa (1990), za udział katolików w kolonizacji i wprowadzaniu niewolnictwa (1992), za wygnanie Żydów z Hiszpanii (1992), za obojętność Kościoła wobec nierówności społecznych (1994), za zbrodnie Inkwizycji (1994), za wyprawy krzyżowe (1995), za udział Kościoła w dyskryminacji kobiet (1995), za udział katolików w doprowadzeniu do powstania drugiej wojny światowej (1995), za krzywdy wyrządzone niekatolikom (1995), za zerwanie dialogu z Lutrem (1996) oraz za winy popełnione w służbie prawdy, za naruszanie jedności Ciała Chrystusowego, za grzech przeciwko ludowi przymierza, za grzechy przeciwko godności kultur i religii i grzechy w dziedzinie podstawowych praw człowieka (2000). W tym ekspiacyjnym klimacie coraz częściej przedstawia się nam historię Kościoła katolickiego jako istne zbiorowisko wad. Już teraz efektem tego swoistego oblężenia jest stanowisko wielu katolików, którzy nie próbując zmienić tego stanu rzeczy utwierdzają się w przekonaniu, że historia Kościoła katolickiego naznaczona jest krwią, kłamstwem i okrucieństwem. Trwa nieustanna propaganda usiłująca wmówić, głównie katolikom, że oto Kościół nie ma prawa nikogo pouczać, bowiem również na jego koncie jest krwawa plama Inkwizycji, za którą katolicy są odpowiedzialni i za którą powinni przepraszać i nie zapominać o swej haniebnej przeszłości. Najbardziej jednak smuci zachowanie się niektórych duchownych, którzy kokietowani przez media masowe krytykują "prawdy", o których słyszeli jedynie z plotek i legend wpisując się (mam nadzieję, że nieświadomie) w nurt Kościoła, który bije się w piersi za swą krótkowzroczność i reakcyjność. Książka ta jest dedykowana przede wszystkim dla nich. Nie możemy zapominać podstawowego faktu, że chrześcijaństwo w rozliczeniu XX wieków historii jest światłem tej historii, a Święta Inkwizycja jedną z najbardziej humanitarnych instytucji średniowiecza. Książki tej nie należy też traktować jako szczegółowego wykładu historycznego o Inkwizycji. Została ona napisana z zamiarem przedstawienia jej pozytywnych aspektów oraz obalenia jednej z tzw. czarnych legend Kościoła. Ilekroć podejmujemy problem Inkwizycji, musimy pamiętać o dwojakim charakterze zagadnienia: metafizycznym i historyczno-ideologicznym. W analizach historycznych zwyczajowo poruszany jest tylko drugi aspekt. Należy jednak pamiętać, że podstawowym celem Inkwizycji było ratowanie zagubionych dusz ludzkich, była to zatem walka o najistotniejszą wartość, o życie wieczne. Najczęściej pomija się wskazanie na fakt, że wartość duszy ludzkiej stoi tu ponad ideologią, historią, czy ustrojem. Zatrucie dusz ludzkich błędem herezji powodowało i powoduje katastrofalne skutki. O tymże aspekcie nie można zapominać w tego rodzaju analizach. Badając działalność Trybunałów Inkwizycyjnych należy przede wszystkim sięgnąć w pracy badawczej do bogatych archiwów, jakie się zachowały po procesach inkwizycyjnych a dopiero potem po ich opracowania czy reinterpretacje. Wtedy to, jak pisał Józef Tyszkiewicz, "każdy historyk bezstronnie badający historię Kościoła musi powtórzyć słowa, którymi de Tocqueville kończy swe dzieło: Rozpocząłem badania pełen uprzedzeń przeciwko papieżom - skończyłem je pełen szacunku i podziwu dla Kościoła! (...)
DZIAŁANIE TRYBUNAŁÓW INKWIZYCYJNYCH Niejednokrotnie w środkach masowego przekazu można usłyszeć albo przeczytać opinie, że procesy inkwizycyjne były zapowiedzią procesów stalinowskich czy hitlerowskich. Wielokrotnie powtarzane schematy utrwaliły się w masowej świadomości do tego stopnia, że niejednokrotnie wiele osób, zupełnie jak w znanym wierszu Majakowskiego, myśli "tępienie wolności myśli", a mówi - "Inkwizycja". Do takiego stanu rzeczy przyczyniły się podobno sądy inkwizycyjne, "wyraz hipokryzji chrześcijańskiej Europy wieków średnich". Warto się przyjrzeć bliżej dokumentom z procesów inkwizycyjnych, by wyrobić sobie prawdziwe zdanie na ich temat. Proces inkwizycyjny rozpoczynał się od przeczytania oskarżonemu zarzutów, jakie były mu stawiane. Oskarżony miał prawo zabrania głosu w przypadku niezrozumienia aktu oskarżenia, a wówczas przewodniczący Trybunału miał obowiązek wyjaśniania aktu oskarżenia aż do momentu, gdy oskarżony zrozumiał treść całego dokumentu. Jeżeli podejrzany uważał, że któryś z sędziów jest mu nieprzychylny i wrogo do niego nastawiony, miał prawo odwołania się na tej podstawie do Stolicy Apostolskiej, prosząc jednocześnie o zmianę członków Trybunału. Średniowieczny przywilej veta oskarżonego wobec członków Trybunału nie był fikcją, jest jednak niestety zazwyczaj pomijany w pracach dotyczących Inkwizycji, chociaż nie można zaprzeczyć, że "w razie, gdy który z sędziów był osobistym jego wrogiem [oskarżonego] lub gdy się pragnął podsądny użalić na jego postępowanie, mógł tego sędziego odrzucić i apelować do Stolicy Apostolskiej, a dowodzą przykłady, ze prawo to nie było czysto teoretyczne. W pierwszych latach Inkwizycji hiszpańskiej nic nie wywołało większego niezadowolenia Ferdynanda i Izabeli, jak nieustanne odwoływanie się ze strony oskarżonych do Stolicy Apostolskiej". Ponadto Trybunał Inkwizycyjny nie poprzestawał tylko i wyłącznie na zeznaniach świadków, miał bowiem obowiązek wysłuchania i ustosunkowania się do zarzutów stawianych przez oskarżonego, dlatego twierdzenie, jakoby oskarżony w sądach inkwizycyjnych nie miał prawa głosu, jest wierutną bzdurą. Ilekroć w mediach pada słowo "Inkwizycja", tylekroć większość odbiorców myśli automatycznie o Stolicy Apostolskiej, powszechnie bowiem uważa się, że działalność sądów inkwizycyjnych inspirowana i wspierana była przez kolejnych papieży. Nie jest to do końca zgodne z prawdą. "Papieże robili wszystko co mogli, by utrzymać Inkwizycję w granicach właściwych. Sam Llorente przytacza liczne wypadki, w których papieże kazali tajemnie absolwować heretyków i nie nakładali im żadnej kary świeckiej. Szczególnie Leon X, ten rozumny i uczony papież, nie wahał się rozpocząć walki z inkwizytorami Toledo (1519), którzy uporczywie ścigali Hiszpanów odwołujących się do papieża; ekskomuniki nie szczędziły także inkwizytorów. Tenże papież przedsięwziął zupełną reformę Trybunałów Inkwizycyjnych hiszpańskich, ale opór Karola V przeszkodził w urzeczywistnieniu tego zamiaru. Gdy poruszono myśl wprowadzenia Inkwizycji hiszpańskiej do Neapolu, Paweł III połączył swe protesty z protestami Neapolitańczyków, i zamiary cesarza spełzły na niczym. Pius IV i Karol Boromeusz bardzo skutecznie oparli się wprowadzeniu Inkwizycji do Mediolanu. Gdy zaś Inkwizycja w roku 1695 wciągnęła na Indeks czternaście tomów zbioru Bollandystów, najuczeńsi kardynałowie: Noris, Albani, Aguirre, Sfondrati i in. zaprotestowali przeciw temu dekretowi, a wobec powszechnego niezadowolenia, jakie ten dekret wzbudził między uczonymi, wielki inkwizytor zmuszony był go cofnąć." Niejednokrotnie słyszy się z ust historyków zarzut, jakoby instytucja Inkwizycji była najbardziej krwawą organizacją wieków średnich, co więcej - Inkwizycja miała rzekomo dać bodziec późniejszym sądom do bezkarnego traktowania sądzonych. Zarzut ten jest o tyle chybiony, że nawet po pobieżnym zapoznaniu się z duchem epoki wieków średnich nie sposób nie zauważyć, że ówczesne państwowe prawo karne było daleko bardziej surowe, aniżeli prawo inkwizycyjne. Insynuacja, jakoby stosowanie kary śmierci w stosunku do zatwardziałych heretyków był stosowany tylko przez Kościół katolicki, jest również nieprawdziwa. Kara śmierci wykonywana na odstępcach religijnych wykonywana była w większości krajów i wśród wszystkich wyznań (szczególnie u protestantów). W Kościele Rzymskim wprowadzenie kary śmierci dla heretyków należy wiązać z rokiem 1198, kiedy papież Innocenty III zaostrzył sankcje wobec heretyków. W ciągu kilku następnych lat nastąpiła całkowita zmiana polityki w stosunku do kacerzy - od napominania i walki na argumenty Stolica Apostolska przeszła do wytoczenia im zdecydowanej wojny, łącznie z żądaniem najwyższej kary dla heretyków. Czytając XIX-wieczne rzetelne analizy sądów inkwizycyjnych można się przekonać, że "łagodniejsze i oględniejsze było postępowanie sądowe Inkwizycji, aniżeli innych sądów ówczesnych, że więzienia inkwizycyjne nie były znów takie straszliwe lochy i podziemia, za jakie je podają wrogowie ale daleko bardziej ludzkie i milsze, aniżeli w innych krajach, że tortury w sądach inkwizycyjnych raz tylko mogły być prawnie stosowane, a nie powtarzane często jak to się działo w sądach państwowych." Zarzuty podważające historyczną prawdę o Świętej Inkwizycji zdarzają się nagminnie, szczególnie podczas omawiania historii Kościoła w wiekach średnich, jednakże należy zwrócić także uwagę na tendencje przeciwne, starające się wybielić postępowanie sądów inkwizycyjnych. Można się nawet spotkać ze stwierdzeniem, że Święte Oficjum zawsze było przeciwne karze śmierci i nigdy takową w stosunku do kacerzy nie szafowało, ani nawet nie popierało. Jest to twierdzenie tak samo mylne jak to, które utrzymuje, że Kościół katolicki wprowadził stosowanie stosów jako kary dla innowierców. Kościół zawsze był za utrzymaniem kary śmierci w prawodawstwie świeckim. Jak głosi Katechizm Soboru Trydenckiego, obowiązek miłości nakazuje wiernemu przebaczyć nawet zabójcy jego najbliższych krewnych, podstawowym zaś obowiązkiem państwa w służbie miłości jest zabezpieczać porządek publiczny, bronić dóbr materialnych i duchowych obywateli. Jeśli kara śmierci jest konieczna dla zapewnienia bezpieczeństwa publicznego, państwo może się do niej uciekać (33, § l). Katechizm Kościoła Katolickiego, zatwierdzony przez Jana Pawła II w artykule 2266 potwierdza także możliwość jej stosowania. Papież Grzegorz IX wydał w 1231 r. rozporządzenie, aby heretycy potępieni przez Kościół wydawani byli władzy świeckiej, która wymierzy im stosowną karę (animadversio dobita}. Karą tą mogła być także kara śmierci. Motywacja takiej surowości tłumaczona była przez dostojników kościelnych przy pomocy porównania majestatu ziemskiego z majestatem Boskim: jeżeli uważa się za słuszne stosowanie kary śmierci za obrazę majestatu ziemskiego, aby zachować proporcję prawną o wiele bardziej należy karać tych, którzy dopuszczają się obrazy i bluźnierstwa wobec majestatu Bożego. Taką argumentację podtrzymywał największy autorytet ówczesnych czasów, św. Tomasz z Akwinu. W 11 zagadnieniu swej Sumy teologicznej w paragrafie poświęconym heretykom Akwinata pisze tak: "Heretycy popełniają grzech, którym zasługują sobie nie tylko na karę klątwy, czyli wyłączenia z Kościoła, lecz także na karę śmierci. O wiele bowiem cięższą zbrodnią jest psuć wiarę, która stanowi o (nadprzyrodzonym) życiu duszy niż, np. fałszować pieniądze, które śluzą życiu doczesnemu (...). Ze strony zaś Kościoła jest miłosierdzie troszczące się o nawrócenie błądzących stosownie do nauki apostoła (2 Tym 2, 24) nie potępia się ich od razu, lecz dopiero po pierwszym i drugim. upomnieniu; po tym zaś skoro heretyk nadal trwa w uporze, straciwszy nadzieję w jego nawrócenie, mając na uwadze zbawienie innych, Kościół karą klątwy wyklucza go ze swojego tona i następnie zostawia go sądownictwu świeckiemu, by przezeń byt usunięty ze świata karą śmierci." Argumentacja dotycząca stosowania kary śmierci na heretykach użyta w Sumie teologicznej św. Tomasza z Akwinu pochodzi od papieża Innocentego III i była powszechnie stosowana w średniowieczu. Aby uzyskać pełny obraz należy jeszcze dodać, że w historii działania Trybunałów Inkwizycyjnych nigdy nie zdarzyło się, by Inkwizycja wydała sądzonych heretyków w ręce władzy świeckiej, jeśli ci uznali swe błędy i zapragnęli powrócić na łono Kościoła. Chcąc przyjrzeć się dokładnie przebiegom procesów inkwizycyjnych należy sięgnąć do źródeł opisujących bezpośrednio tzw. "wzorcowe" procesy. Najbardziej miarodajnymi pracami są tu Practica officii inquisitionis haereticae pravitatis Bernarda Gui (wydana ponownie w Paryżu w 1886 roku; w Polsce ukazała się w tym roku) oraz dzieło Mikołaja Eymerica z 1376 roku, zatytułowane Directorum inquisitorum (ponownie wydane w "Nouvelle Revue historique de droit francais" w r. 1883 na stronach 669-678). Prace te dają prawdziwy obraz sądów inkwizycyjnych, a także inkwizytorów i wymaganych cech, jakie powinni posiadać. Tymczasem poprzez oszczercze książki w rodzaju Imienia róży Humberta Eco utrwala się mit inkwizytora - lubieżnego sadysty, który nie cofnie się przed żadnym okrucieństwem, by tylko móc pastwić się nad biednymi, niewinnymi ludźmi... Wystarczy sięgnąć do prac wspomnianych inkwizytorów i relacji naocznych świadków, aby przekonać się, że prawda była zupełnie inna, niż to usiłują wmówić czytelnikom Le Goff i Eco, utrzymujący, że "najbardziej krwawy" inkwizytor Gui palił heretyków i podejrzanych o herezję przy każdej nadarzającej się okazji. Tego rodzaju antykatolicka propaganda funkcjonowała już niestety znacznie wcześniej - przykładowo, jak podaje Podręczna encyklopedia kościelna z 1909 roku, "Brial, prawdziwy uczony, chyba tylko przez nieuwagę w XIX tomie Recueil des Historie de Gaules (s. XXIII) mówi, ze za Bernarda Gui (od 1308 do 1323) spalono na stosie 637 heretyków, gdy wiadomo, że z grona tych osób tylko 40 na śmierć skazano." Właśnie tak: na nieszczęście wszystkich tych "wybitnych mediewistów" działalność inkwizycyjna Bernarda Gui jest doskonale udokumentowana, a z dokumentów wynika jasno, że ów "najbardziej krwawy" inkwizytor w ciągu szesnastu lat sprawowania funkcji przewodniczącego Trybunału Inkwizycyjnego orzekł winę w stosunku do 913 oskarżonych, spośród których tylko 42 osoby zostały przekazane ramieniu świeckiemu (co - trzeba to jasno zaznaczyć - nie było jednoznaczne z wyrokiem śmierci!), na resztę zaś osób nałożono kary kanoniczne lub więzienie, tzw. murus largus, czyli odosobnienie w klasztorze, lub murus strictus, polegające na zamknięciu w celi klasztornej. Zarówno w przypadku murus largus, jak i murus strictus dopuszczalne byty odwiedziny współmałżonka, była to bowiem bardziej praktyka pokutna niż kara kryminalna. Z reguły skazani podlegali wielokrotnym amnestiom, skracającym wyroki lub zamieniającym je na inną pokutę, np. odmawiania codziennie psalmów pokutnych czy pielgrzymkę do miejsc kultu. Ilekroć mówi się o fanatycznych inkwizytorach, którzy w każdym sprzeciwie władzy katolickiej węszyli zapach siarki, próbując wykorzenić go jedyną znaną sobie metodą - stosem, zapomina się o faktach, zastępując je propagandą. Omawiany przykład Bernarda Gui nie jest odosobniony - oto oświeceniowi komentatorzy Inkwizycji przywołują często obok niego postać Jakuba Fourniera, działającego w Montaillou, jednego z najbardziej pracowitych inkwizytorów. Potrafił on przeprowadzić w ciągu roku 578 przesłuchań. Jednak komentatorzy nie dodają już, uznając to za informację nieistotną, że z 418 osób, uznanych przez inkwizytora za winne, tylko pięć (!) zostało przekazanych ramieniu świeckiemu w celu wymierzenia stosowanej kary. Na pozostałych oskarżonych (tzn. 413 osób) nałożono kary kanoniczne, takich jak pielgrzymka, odmawianie psalmów pokutnych, regularna spowiedź, czy noszenie szaty pokutnej. Potwierdzeniem tej tezy są liczne dowody zachowane w archiwach, skrywających skrupulatną dokumentację z przebiegu procesów inkwizycyjnych, jak też ich liczbę i wyroki. Należą do nich m. in. archiwa sądów inkwizycyjnych z Tuluzy, jasno dowodzące, że orzekanie kary śmierci w przypadku zatwardziałych heretyków, a raczej herezjarchów, stanowiło niecały l % wszystkich orzeczeń Trybunałów Inkwizycyjnych (a trzeba też pamiętać o tym, że dane te nie uwzględniają odwołań od wyroków śmierci do Stolicy Apostolskiej)! Kto mógł zostać inkwizytorem? Dekret Soboru w Vienne postanawiał, że mógł to być jedynie duchowny, który ukończył 40 lat; zabroniono mu jednocześnie noszenia broni. Dekretem Soboru (par. 28) inkwizytor, dobierając sobie współpracowników, musiał ograniczyć ich liczbę jedynie do grona niezbędnych pomocników. Pierwszym krokiem każdego bez wyjątku Trybunału Inkwizycyjnego było ogłoszenie tak zwanego czasu łaski, dającym szansę heretykom na dobrowolne stawienie się przed Trybunałem i odwołanie błędów. Jak podaje Tyszkiewicz: "Czas łaski byt okresem namysłu, rozwagi - trwał nie mniej jak dni trzydzieści, ale zazwyczaj dwa i trzy miesiące, a poświęconym byt szeregowi misji, publicznych konferencji i dysput 'najlepszych teologów o prawdach wiary i biedach herezji." Jeżeli heretycy odwołali swe błędy, byli automatycznie uwalniani od jakiejkolwiek kary. Ks. Michał Nadworski w Encyklopedii kościelnej pisze, że "wiele osób lekko podejrzanych uwalniała Inkwizycja od kar nawet kościelnych, nakładając na nich tylko obowiązek noszenia sanbenito (sacco benedito dosł. "wór błogosławiony" ;- przyp. aut.), szaty pokutnej podobnej do habitu zakonnego, lub sutanny księżej, koloru żółtego, bo taki kolor od wieków używany byt w Hiszpanii na szatę pokutną, tak jak gdzie indziej szary lub czarny. Przekonani o herezję nosili jeszcze na tej szacie znak krzyża: kto jednak dobrowolnie się stawił z swoim wyznaniem, zazwyczaj był uwalniany od noszenia sanbenito." Częstym zarzutem, stawianym tego rodzaju praktykom, jest wskazanie na ogromne piętno, jakiemu poprzez noszenie szaty pokutnej poddawani byli nawróceni. Niektórzy autorzy twierdzą (a czyni to nawet Paul Johnson w Historii chrześcijaństwa), że szata pokutna wiązała się z niemożliwością znalezienia pracy i wyrzuceniem poza obręb społeczeństwa; miałaby być tak zwanym wilczym biletem lub też być traktowana jak oznaka trądu. Jednak znów zapomina się tu o duchu epoki. Pokuta publiczna (np. liczne procesje biczowników), publiczne wyrzeczenie się dotychczasowego życia czy przywdziewanie szat pokutnych były na porządku dziennym, można to nawet nazwać swoistą modą epoki. Dość przyjrzeć się ilustracjom strojów średniowiecznych, by dostrzec silne inspiracje strojami zakonnymi, dlatego noszenie sanbenito było czymś normalnym i nie wiązało się ze społecznym ostracyzmem. Jak pisze ks. Nadworski, "noszenie zwykłego sanbenito nie było zniesławiające, bo uważane było za rzecz pokuty i zbudowania; znakomitsi ludzie z pobożności przywdziewali dawniej takie szaty: to co dzisiaj razi, wówczas było w obyczaju życia chrześcijańskiego; Llorente sam przywodzi przykłady, ze osoby które odbywały pokutę, naznaczoną przez Inkwizycję, wchodziły w związki małżeńskie z najwyższymi rodzinami, a nawet z członkami rodziny królewskiej." Rzetelność w przedstawianiu Inkwizycji wymaga jednak dodania, że zdarzały się też nadużycia. Haniebnym przykładem sprzeniewierzenia się Inkwizycji i Kościołowi jest tu przykład inkwizytora Konrada z Marburga (1180-1233), inkwizytora niemieckiego, zabitego w końcu 20 lipca 1233 roku przez krewnych jednej ze swych licznych ofiar. Zasłynął on z tego, że prowadził procesy inkwizycyjne z pogwałceniem nałożonych na nie ograniczeń i rygorów, nie dawał oskarżonym prawa obrony, a na wszelkie stawiane zarzuty nakazywał odpowiadać jedynie "tak" lub "nie". Konrad z Marburga nie stosował się też do zasady nakazującej, by w Trybunale Inkwizycyjnym zasiadał miejscowy biskup. Inkwizytor wspierany przez dwu fanatycznych pomocników: Konrada Dorso i Jana, zwanego Jednookim, pozbawiony kontroli skazał wielu heretyków na stos. Papież Grzegorz IX po zbadaniu sprawy odwołał krnąbrnego inkwizytora i zganił miejscowych biskupów, że tak długo zwlekali z denuncjacją. Odwołując krnąbrnego inkwizytora papież zrozumiał, jak dalece urząd ten może być wykorzystywany do celów innych niż tylko dbanie o ortodoksję. Dwie jego bulle z roku 1233 IIle humani generis oraz Licet ad capiendos wprowadziły istotne zmiany w organizacji pracy inkwizytorów (bulle te powołały specjalnych legatów papieskich, których zadaniem było sprawowanie pieczy nad działalnością inkwizycyjną; legaci papiescy, rekrutujący się przeważnie spośród dominikanów, gwarantować mieli uczciwość, rzetelność, łagodność, sprawiedliwość i całkowitą kontrolę nad Trybunałami do spraw wiary). Konrad z Marburga nie był, niestety, jedynym wiarołomnym inkwizytorem - podobnych nadużyć dopuszczał się m. in. Robert le Bourge, ex-katar działający w Kampanii; został w końcu zawieszony w urzędzie inkwizytora i skazany przez papieża na więzienie. Podobne nadużycia miały miejsce również we Florencji, gdzie Trybunał Inkwizycyjny aż siedem razy (sic!) poddał torturom Savonarolę. Było to wbrew wszelkim regułom działalności sądów inkwizycyjnych, bowiem po spełnieniu odpowiednich warunków można było torturować heretyka jedynie raz i to nie dłużej niż godzinę. Średniowieczna "opinia publiczna" z jednej strony opłakiwała męczeńską śmierć sumiennych inkwizytorów (takich jak wspomniany już św. Piotr z Werony), domagając się wręcz od Stolicy Apostolskiej wyniesienia ich na ołtarze, z drugiej gwałtownie piętnowała wszelkie nadużycia sędziów Trybunałów Inkwizycyjnych. W momencie doniesienia o jakichkolwiek nadużyciach inkwizytor zostawał zawieszony w prawach, jak to miało miejsce w przypadku wspomnianego Konrada z Marburga; papież Grzegorz IX w 1237 r. zawiesił nawet wszystkich inkwizytorów z terytorium Tuluzy. Kolejnym przykładem dbałości Kościoła o rzetelną pracę inkwizytorów jest postanowienie Soboru w Vienne (oznaczone numerami 26 i 27), które "pod świętym posłuszeństwem i pod groźbą wiecznego potępienia nakazujemy biskupom, inkwizytorom oraz ich pełnomocnikom, aby dyskretnie i z gotowością postępowali wobec wszystkich podejrzanych o herezję, ale także aby złośliwie nie wmawiali tak ohydnej zbrodni ludziom niewinnym, ani ich nie oskarżali. Jeśli powodowani nienawiścią, dobrodziejstwami, uczuciem, chęcią zdobycia pieniędzy lub ziemskiego znaczenia, sprzeniewierzą się w swym postępowaniu, sprawiedliwości i osądowi sumienia, podlegają karze (zarówno biskup, jak i inkwizytor) suspensy na okres trzech lat." Nie będzie przesadą stwierdzeniem, że Kościół uważał niegodnych inkwizytorów za groźbę dla wiary na równi z heretykami. Przytoczone przykłady nadużyć w działalności Trybunałów Inkwizycyjnych nie uprawniają jednak do wniosku, że tego rodzaju praktyki były nagminne. Przeciwnie - zdarzały się marginalnie i były z całą surowością potępiane przez Stolicę Apostolską. Po wtóre należy zwrócić uwagę na fakt, że wszelkie nadużycia władzy przez Trybunały były sprzeniewierzeniem się idei sądów inkwizycyjnych i nie upoważnia to absolutnie do wysuwania tezy, jakoby winna tych okrucieństw była sama instytucja Inkwizycji - to raczej sprzeniewierzenie się jej zasadom prowadziło niewinnych na tortury czy na stosy. Pewne jest natomiast, że jeżeli inkwizytor był uczciwy i rzetelnie wypełniał swe posłannictwo, oskarżony miał gwarancję autentycznie sprawiedliwego procesu, bardziej sprawiedliwego niż w przypadku sądów świeckim tamtych czasów. Za przykład niech posłuży casus zakonu templariuszy, oskarżonych o herezję przez króla francuskiego Filipa Pięknego, dybiącego na ich pokaźny majątek. Wielki Mistrz Zakonu Templariuszy Jakub de Molay w 1307 roku sam zwrócił się do papieża Klemensa V, by zastąpić procedury sądu świeckiego sądem Trybunału Inkwizycyjnego, licząc tym samym na sprawiedliwy wyrok i tak też się stało: w wielu zakątkach Europy templariusze zostali uwolnieni od zarzutu herezji (w 1309 r. przez sądy kościelne w Anglii [Londyn i York], w 1311 r. w Irlandii i Szkocji, podobnie w Hiszpanii [Tarragona i Salamanka] oraz Niemczech). Wobec powyższych faktów na Soborze w Vienne papież Klemens V 3 kwietnia 1312 r. w obecności króla Francji, oskarżającego templariuszy o nieprawowierność, pod karą ekskomuniki zakazał dalszych dochodzeń, uniewinniając podejrzanych. Zniesławienie zakonu było jednak tak wielkie (pomimo korzystnego dekretu papieskiego), że rekrutacja do zakonu malała z miesiąca na miesiąc, w efekcie czego papież rozwiązał zakon, stwierdzając jednocześnie brak winy ze strony templariuszy. Te deklaracje papieskie nie powstrzymały jednak Filipa Pięknego, który 18 marca 1314 roku spalił na stosie Wielkiego Mistrza templariuszy i jego 53 współbraci, uzyskując poparcie ze strony Rady Królewskiej. (...)
INKWIZYCJA HISZPAŃSKA Ilekroć mowa jest o Inkwizycji, należy precyzyjnie określić, o którą Inkwizycję chodzi. Inkwizycja średniowieczna na terenie Francji, Włoch, Aragonii i w Niemczech działała sprawnie i efektywnie jedynie w XIII wieku. Był to zarówno okres jej formowania, stabilizacji, jak i obumierania. Po uporaniu się z problemami albigensów (w drugiej połowie XIII wieku), wiek XIV przyniósł schyłek Inkwizycji średniowiecznej. Czym innym była natomiast Inkwizycja hiszpańska, zorganizowana z woli Izabeli i Ferdynanda, określana często jako Inkwizycja świecka; podobnie zupełnie inny charakter posiadała Inkwizycja rzymska, która powstała jako odpowiedź na falę reformacji w wieku XVI. Wiele było powodów, dla których powstała Inkwizycja hiszpańska. W VIII wieku przez Półwysep Iberyjski przebiegała granica pomiędzy światem islamu i chrześcijaństwa. Grupą łączącą te dwa światy stanowili Żydzi, traktowani w Hiszpanii do XII wieku przyjaźnie. Wiek XIV przyniósł załamanie się tej względnej równowagi. Obok ideologiczno-religijnej konfrontacji doszło także do konfrontacji militarnej. Pierwszym krokiem, jaki uczyniono w tym kierunku, był dekret biskupów kastylijskich obradujących na synodzie w Zamorze w 1313 roku, nawołujący do zachowania pewnej równowagi przy obsadzaniu stanowisk państwowych i publicznych. Zdarzało się bowiem, że chrześcijanie byli dyskryminowani w świecie finansów, prawie całkowicie podporządkowanemu Żydom. Józef Tyszkiewicz wprost wskazuje na pewny aspekt: "W kraju wyczerpanym wiekowymi walkami, doszło wreszcie do tego, że w krótkim czasie Żydzi zawładnęli wszystkimi źródłami dochodów państwa, opanowali wszystkie wybitne stanowiska rządowe, i to począwszy, jak zazwyczaj, od dostojników armii, bankierów, kupców, lekarzy i prawników, a kończąc na ministrach, radzie koronnej, a nawet... mitrach biskupich!". Preferencje przy obsadzaniu stanowisk przyczyniły się do wydania dekretu zakazującego katolikom uczestniczenia w życiu publicznym i rozrywkowym Żydów i muzułmanów. Kolejnym krokiem był dekret synodu w Salamance z 1335 roku, zabraniający katolikom korzystania z usług lekarzy żydowskich i muzułmańskich. Synod w Walencji w roku 1338 zabraniał pod groźbą ekskomuniki handlu w niedzielę, co oczywiście uderzało przede wszystkim w handlowców pochodzenia żydowskiego. Tego rodzaju dekrety były podyktowane przede wszystkim walką z przywilejami, krytykowanymi przez chrześcijan; przywileje te funkcjonowały od lat w społeczeństwie hiszpańskim (np. wszystkie sprawy kryminalne popełniane przez Żydów wyjęte były spod jurysdykcji sądów powszechnych, a podlegały jedynie osądowi rabina). Często pomijanym faktem był udział samych Żydów w tworzeniu praw przeciw swym współwyznawcom. Rabin Burgos Salomon Ha-Levi, dochodząc do godności kanclerza Kastylii, a potem legata papieskiego w Kastylii (przyjmując chrzest i zmieniając nazwisko na Paweł de Santa Maria) stał się twórca traktatu Scrutinium scriptuarum, sive dialogis Sauli et Pauli contra Iudaeos z 1432 roku, nawołującego wprost do pogromów gett żydowskich. Podobnym przykładem jest traktat wymierzony w religię swych przodków, napisany przez ex-rabina Jehoshua Ha-Lorqui (znanego jako Hieronim de Santa Fe). Atmosferę antysemityzmu podsycali także tacy ex-żydzi, jak Piotr de la Caballeria, Alfons de Espina (mówiący o narodzie żydowskim jako zdrajcach, bluźniercach, złodziejach, dzieciobójcach, homoseksualistach, morderczych lekarzach, trucicielach etc.). Najbardziej zdumiewać może zaś fakt, że w rodzinie Henriquezów, fundatorów późniejszej Inkwizycji hiszpańskiej (do których należał Ferdynand II) płynęła także żydowska krew. Ferdynand i Izabela, reformując zjednoczone przez siebie królestwo, pragnęli także rozwiązać narastający konflikt pomiędzy ścierającymi się grupami wyznaniowymi: katolikami, żydami i maurami. Do stworzenia Inkwizycji państwowej przyczynili się bezpośrednio Alfons de Horeja (którego kazań słuchała Izabela w Sewilli w 1477 roku), a także biskup Sewilli don Pedro Gonzałes de Mendoza oraz osobisty spowiednik monarchów - Tomasz de Torquemada (w którego żyłach także płynęła żydowska krew). Wszyscy oni opowiedzieli się za radykalnymi środkami w walce o czystość wiary na półwyspie iberyjskim. Te radykalne rozwiązania w postaci powołania Inkwizycji państwowej budziły sprzeciw nie tylko hierarchii kościelnej (wprowadzenie Inkwizycji państwowej było utajnione przed synodem biskupów w Sewilli w 1478 roku, którzy zdecydowanie sprzeciwiali się siłowym rozwiązaniom kwestii innowierców w Hiszpanii). W efekcie nacisku Izabeli i Ferdynanda papież Sykstus IV dnia l XI 1478 roku bullą Exigit sincerae devotionis affectus przyznał królom Hiszpanii prawo mianowania inkwizytorów wyposażonych w władzę ścigania i osądzania heretyków na terenie całej Hiszpanii. Prawo to dotyczyło jednak tylko ochrzczonych, czyli tych, którzy formalnie należeli do Kościoła katolickiego. Papież, chcąc posiadać kontrolę nad Inkwizycją hiszpańską, mianował siebie jej formalnym zwierzchnikiem, jednak w praktyce władza tworzenia Trybunałów Wiary w całości powierzona została Koronie Hiszpańskiej, co stało się źródłem bardzo poważnych rozbieżności i konfliktów w późniejszych latach działania Trybunałów. Jednym z pierwszych zatargów pomiędzy Koroną Hiszpańską a Rzymem była sprawa beatyfikacji "katolickiego męczennika La Guardia". Chłopiec o tym imieniu został rzekomo porwany i ukrzyżowany przez Żydów, których złapano i w trakcie procesu udowodniono im winę. Proces ten prowadzony przez generalnego inkwizytora Hiszpańskiego Tomasza Torquemadę był tak zwanym procesem pokazowym. Stolica Apostolska po zapoznaniu się z materiałami dowodowymi uznała, że cała sprawa została spreparowana, by wzbudzić u katolików hiszpańskich niechęć do Żydów i tym samym odmówiła wszczęcia procesu beatyfikacyjnego. Wielokrotnie Stolica Apostolska przywoływała hiszpańskie Trybunały Wiary do współdziałania z odpowiednimi władzami diecezji na terenie których działały sądy. Ten sam papież, który bullą Exigit sincerae devotionis affectus przyczynił się do powstania inkwizycji państwowej, zalecał oskarżanym przez sądy inkwizycyjne w Hiszpanii w sprawach wątpliwych zwracać się bezpośrednio do prawników Stolicy Apostolskiej (niejednokrotnie umarzali oni sprawę, co nie było jednoznaczne z uniewinnieniem na terenie Hiszpanii). Protesty Stolicy Apostolskiej skierowane pod adresem Inkwizycji hiszpańskiej nie były sporadyczne. Jak pisał Józef Tyszkiewicz, "Papieże wciąż ponawiali swe protesty, wciąż kasowali wyroki Trybunałów hiszpańskich, więc np. Innocenty VIII skasował do 200- tu wyroków w ciągu jednego roku. Aleksander VI 250 tylko w r. 1498, Paweł III, Pius V, Grzegorz XIII, Innocenty XII bezustannie zajmowali oporną, wobec roszczeń rządu hiszpańskiego, pozycję. Różnica zdań była tak wielka, iż doprowadziła do ostrego sporu i w Hiszpanii rząd ośmielił się zapowiedzieć cenzurę, nie ogłaszał brew papieskich, posunął się tak daleko, iż groził śmiercią tym wszystkim, którzy pomocy Rzymu wzywali". Sykstus IV przypominał inkwizytorom hiszpańskim o przywilejach oskarżanych heretyków, takich jak prawo do posiadania adwokata (często łamane w sądach inkwizycji państwowej). (...) Ilekroć czyta się opracowania dotyczące Inkwizycji hiszpańskiej, trzeba mieć na uwadze, że najbardziej znane dzieła dotyczące jej dziejów wyszły spod piór Anglików, Niemców i Holendrów. Opracowania te są często bardzo tendencyjne, a nawet kłamliwie. Tego rodzaju pamflety determinują po dzień dzisiejszy myślenie o hiszpańskiej Inkwizycji jako katolickich komandach śmierci. Okres Oświecenia pogłębił jeszcze tę wizję, opisując działalność Inkwizycji jako hamulec myśli, terror przekonań religijnych i fanatyzm w najbardziej zbrodniczym wydaniu. Wiek XIX przyniósł nieco prawdy w tej kwestii, dzięki badaczom archiwów Inkwizycji takim jak Józef de Maistre, Amador de los Rios czy Menendez Pelayo. XIX wiek skłonił wielu historyków do apologii Trybunałów Wiary. Najskuteczniejszą metodą wydawało się tu odczytanie na nowo ogromnej i skrupulatnie prowadzonej dokumentacji z procesów jakie prowadzone były przed Świętym Oficjum. Jednak szczegółowe badanie (mimo oczywistości faktów) nie potrafiły po dzień dzisiejszy zmienić nastawienia do Inkwizycji. Trudno jest bowiem walczyć z masowo powielaną czarną legendą hiszpańskiej Inkwizycji za pomocą suchych faktów historycznych. Ludzie bardziej wierzą filmom, powieściom, sztuce niż dokumentacji historycznej. Ilekroć atakuje się "krwawe Trybunały Wiary" i w Hiszpanii, nie przyjmuje się do wiadomości informacji o tym, że z rozkazu Zwingliego w makabryczny sposób tracono anabaptystów (opiekając ich żywcem, dusząc sznurami przez wiele godzin i karmiąc nimi ryby), z rozkazu Kalwina w gminie genewskiej skazywano opornych na banicję, chłostę, pozbawienie majątku i śmierć bez wyroku jakiegokolwiek sądu (między innymi odkrywcę krążenia krwi, Michała Serveta), a w Anglii za Henryka VIII zakonnikom i księżom publicznie wyrywano wnętrzności i ćwiartowano, stosowano tam też tortury w stosunku do świadków. Za Elżbiety I katolicyzm uważany był za zdradę stanu i karany z wszystkimi tego konsekwencjami. Trudno przyjąć do wiadomości, że to właśnie w Anglii w 1553 r. powstał pierwszy indeks ksiąg zakazanych, na podstawie którego bezpowrotnie zniszczono wiele dzieł naukowych (a stało się to w stolicy nauki - w Oksfordzie). W 1572 roku protestanci zakopywali żywych katolickich zakonników, zostawiając na powierzchni głowy służące do gry w kule; księży zamykano w dzwonnicach, skazując ich na śmierć głodową, a katolickie dzieci były obiektem polowań protestanckich żołnierzy. Tego rodzaju fakty historyczne nie są powszechnie znane, gdyż całe zło w historii religii przypisywane jest tylko Kościołowi katolickiemu. Ile ofiar pociągnęła za sobą działalność Inkwizycji hiszpańskiej? Jak pisze Józef Tyszkiewicz, "znajdujemy zaledwie 216 (wyraźnie: dwustu szesnastu!) faktycznie straconych, w ciągu całych trzech wieków trwania Inkwizycji w Hiszpanii!.,, Mniej niż jeden na rok! Porównajmy te cyfry z innymi, - mniej popularnymi w naszych demokratycznych czasach; rewolucja francuska w ciągu trzech lat (a tam są trzy wieki!) zamordowała na mocy wyroków trybunatów rewolucyjnych trzysta tysięcy ludzi, rewolucja rosyjska również w ciągu lat trzech i również na "mocy wyroków sądu", zamordowała prawie dwa miliony ludzi! (...) O tych 216 straconych herezjarchach i burzycielach ładu społecznego, od przeszło stu pięćdziesięciu lat, piszą tomy za tomami, przedstawiając w najstraszniejszych barwach grozę wiejącą Z postaci okrutnych mnichów, ale o mordercach i łotrach noszących nazwisko Robespierrów, Dantonów i Maratów od lat stu trzydziestu, pieją ciż sami pisarze hymny pochwalne!" Ilekroć zarzuca się Inkwizycji hiszpańskiej makabryczną liczbę mordów czy pogromów, w wyniku których zginęły "setki tysięcy" niewinnych ludzi, jakoś zawsze zapomina się, że w tej samej Hiszpanii w latach 1936-39 zgładzono ponad 60 000 osób za takie zbrodnie, jak arystokratyczne pochodzenie, zbyt duży majątek, wysokie wykształcenie lub śluby zakonne.
JORDAN BRUNO, GALILEUSZ, JOANNA D'ARC (...) Ilekroć wspominany jest Galileusz, włoski uczony, odkrywca i astronom, tylekroć pojawia się kwestia osądzenia go i skazania przez Trybunał Inkwizycyjny. Przykład Galileusza jest dla przeciwników Kościoła katolickiego sztandarowym przykładem restrykcyjnego charakteru katolicyzmu, hamującego wszelki postęp nauki i wolności myśli. Jednakże w momencie, gdy dociera się do materiałów źródłowych można dostrzec, że Galileusza nie torturowano, nie spalono na stosie i, co więcej, był on w pewien sposób chroniony przez Stolicę Apostolską! Przykład Galileusza jest bardzo jaskrawym dowodem, w jaki sposób propaganda antykatolicka potrafiła w finezyjny sposób stworzyć ciąg skojarzeń: Galileusz - tortury i stos; Kościół katolicki - hamowanie nauki. Faktem niezaprzeczalnym jest, że ten "męczennik prawdy i nauki" został skazany przez Święte Oficjum, ale na... czytanie raz na tydzień siedmiu psalmów (pokutę tę i tak pozwolono odprawiać za Galileusza pewnej siostrze zakonnej!). Tak opisuje kłopoty włoskiego astronoma z Inkwizycją Józef Tyszkiewicz: prawdą jest zupełnie odmiennej natury fakt, oto Kopernik byt wierzącym katolikiem, a Galileusz humanistą-liberałem i do swej pracy o obrocie ziemi, wmieszał rozmaite wnioski teologiczne, typowym modernizmem zarażone komentarze Pisma świętego, najzupełniej mylne, fantazyjne, które dziś również są potępione! - Natomiast po ogłoszeniu dzieła, wezwany przez władze duchowne do wytłumaczenia się, odwołał swój błąd i obiecał go nadal nie rozpowszechniać. Niestety, chęć dysputy filozoficznej, w tych bujnych czasach odrodzenia, zbyt była nęcącą i Galileusz w drugim dzielą swego wydaniu znowu te same teologiczne rozważania umieścił. Dopiero wtedy wezwany został jako heretyk przed Trybunat św. Inkwizycji, długo dysputował i upierał się, lecz wreszcie przekonany, publicznie, te właśnie teologiczne błędy odwołał. Nigdy nie był ani więzionym ani, tym bardziej, katowanym, a mieszkał spokojnie do końca życia, w pałacu swego przyjaciela, kardynała Piccolominiego i tez dożywotnio pobierał dużą pensję od papieża. By zrozumieć decyzję Świętego Oficjum w przypadku Galileusza, należy spojrzeć na całe zagadnienie z punktu widzenia epoki, w jakiej wyrok wydano. Spróbujmy sobie wyobrazić współczesnego poważnego uczonego, który występuje z tezą równie rewolucyjną co heliocentryzm i zarazem nie podaje żadnych uzasadnień swych badań... A tak właśnie wyglądało wystąpienie Galileusza. Wszyscy ci, którzy nastają na Kościół katolicki, pomijają skrzętnie fakt, że przeciwko tezie Galileusza opowiadali się uczeni tej miary, co Kartezjusz czy Roger Bacon, którym - analogicznie jak Kościołowi - należałoby przypiąć łatkę hamulcowych rozwoju nauki... Na taką konsekwencję nikt z krytyków nie chce się jednak zgodzić. Trudno jest bowiem pogodzić zarzut okropnych represji kościelnych, jakie rzekomo nałożono na Galileusza, z faktami. Galileusz przez Stolicę Apostolską traktowany był z pewną otwartością (papież Urban VIII spotykał się z nim, dyskutował, w końcu na jego cześć napisał wiersz; papież Paweł V udzielił mu na czas zamieszkiwania w Wiecznym Mieście swojej rezydencji). Jedynym zarzutem pod adresem Galileusza - i to zarzutem ogromnego kalibru - była niemożność udowodnienia postawionych przez niego tez. Galileusz nie potrafił ich dowieść, co świadczyć mogło (ale nie musiało!) o pewnym intuicyjnym wyczuciu prawdy, ale z nauką nie miało nic wspólnego (warunkiem rzetelności naukowej było wtedy - podobnie jak dzisiaj - dowodzenie stawianych tez). Kwestią poboczną, aczkolwiek konieczną do zrozumienia pewnego klimatu panującego w Rzymie, jest postawa Galileusza. W jednym ze swoich dzieł wprost sprowadza zarzuty papieża Urbana VIII ad absurdum, posuwa się nawet dalej, ostrze swej krytyki kierując ad personom i nazywając papieża nieukiem i prostakiem... Jak widać, "krwawy" wyrok inkwizytorów, skazujący astronoma na czytanie psalmów, miał zupełnie inne podłoże niż to, które próbuje się dzisiaj przypisywać inkwizytorom. Skoro zaś "krwiożercza Inkwizycja" inwigilowała każdy przejaw wolnej myśli, to jakim trafem zarówno Galileusz, jak i Bruno mogli przez wiele lat, mową i pismem, głosić swoje poglądy? Zupełnie inny kontekst historyczny posiada sprawa Joanny d'Arc. W 1321 roku została ona schwytana i uwięziona przez Anglików; postawiona przed trybunałem, któremu przewodniczył biskup Beauvais, Piotr Cauchon, została skazana na karę śmierci. Proces pod kierunkiem biskupa posiadał jednak tylko pozory procesu kanonicznego, odsunięto bowiem od udziału w nim - wbrew dekretom Stolicy Apostolskiej! - legata papieskiego Jana le Moine, będącego zarazem przedstawicielem Inkwizycji na północną Francję. Trudno jest więc utrzymać zarzut, mówiący o bezpośrednim związku Inkwizycji ze śmiercią świętej. Całkiem możliwe, że gdyby pozwolono na rzetelny proces inkwizycyjny, nie wplątany w sieć uzależnień politycznych, Joanna d'Arc uniknęłaby jakichkolwiek represji. (Prawdziwego procesu kanonicznego Dziewica Orleańska dostąpiła pośmiertnie po wielu latach: w roku 1456 Stolica Apostolska doprowadziła do jej rehabilitacji, i to właśnie ten ponowny proces przyniósł informacje o życiu i działalności św. Joanny d'Arc.)
INKWIZYCJA W LICZBACH – PODSUMOWANIE Współczesne mass-media, pisząc o Inkwizycji, niejednokrotnie podają "dokładną" liczbę ofiar, jakie za sobą rzekomo pociągnęła ta "zbrodnicza i okrutna instytucja kościelna". Na wstępie już podejrzenie budzi fakt, że te "dokładne dane historyczne"... diametralnie różnią się między sobą. Każdy "specjalista" czy "ekspert" podaje zupełnie różne liczby rzekomych ofiar. Podawane są często absurdalne liczby od setek milionów począwszy (sic!), po "zaledwie" setki tysięcy niewinnie spalonych na stosach przez przedstawicieli Kościoła katolickiego. Podstawowy błąd polega tu na tym, że mówiąc o płonących stosach nie wspomina się o protestantach czy o chorobliwych antysemitach luterańskich, nienawidzących i tępiących Żydów: liczba stosów niekatolickich znacznie przewyższa ofiary Świętego Oficjum. Błąd drugi polega na pewnym uproszczeniu i niedbalstwie intelektualnym historyków, którzy niejednokrotnie uznawali, że wyrok skazujący oznaczał niechybnie stos, a wszak w wielu przypadkach była to przecież tylko kara kanoniczna (np. cztery psalmy pokutne do odmówienia codziennie przez skazanego). W wieku XIX wielu historyków (również polskich - np. L. Rogalski) pisząc o Inkwizycji powoływało się na rozpowszechnioną wówczas protestancką encyklopedię kościelną Herzoga. Encyklopedia ta podawała liczby ofiar procesów inkwizycyjnych "po dokładnym obliczeniu" na 341 021 osób. Podobne liczby (prawdopodobnie wzorujące się na innych, równie "dokładnych obliczeniach" protestantów lub znanej wówczas książce J. A. Llorente zatytułowanej Histoire critique de l'inquisition d'Espagne) podaje Nussbaum w swej książce Historia Żydów. Nierzetelność tych danych jest wieloraka. Podstawowym błędem jest wyżej wspomniany błąd utożsamiania kar kanonicznych ze śmiercią (przykład procesu z Toledo z 12 lutego 1486 roku, gdzie źródła protestanckie piszą o 750 osobach skazanych na stos w jednym tylko procesie inkwizycyjnym; owszem, byli oni skazani, ale na kary kanoniczne, które nie miały nic wspólnego z karami cielesnymi, a tym bardziej ze śmiercią!). Te badania historyczne rażą wręcz nieścisłością i licznymi uproszczeniami (podaje się np. dokładne liczby ofiar, miejsca, daty i nazwiska inkwizytorów, którzy wydawali wyroki śmierci, tymczasem po bliższym zbadaniu okazuje się, że w tym czasie owi inkwizytorzy jeszcze nie działali w trybunałach, a nawet czasem... jeszcze się nie narodzili). Częstym zarzutem stawianym Trybunałom Inkwizycyjnym jest zarzut natury personalnej, jakoby inkwizytorzy byli ludźmi o skłonnościach sadystycznych i pałających żądzą władzy. W wyobraźni zbiorowej wpisał się na stałe obraz inkwizytorów jako ponurych starców, grzejących się wieczorami przy stosach palonych heretyków i czarownic (najlepszym przykładem jest skarykaturowana postać Bernarda Gui, inkwizytora Toledo, którego opisał w swej powieści Imię róży znany włoski pisarz Humbert Eco). Ta współczesna tendencja pokazywania inkwizytorów jako sadystycznych sędziów wspaniale wpisuje się w nurt kreowania Inkwizycji jako najbardziej krwawej instytucji wszechczasów. To nie takie postacie jak Konrad z Magdeburga, Robert le Bougre, Henryk Kramer czy Józef Sprenger ukształtowały w wyobraźni zbiorowej ciemną stronę Inkwizycji, lecz literatura i sztuka. Jak pisze Waldemar Łysiak w Malarstwie białego człowieka, to właśnie Inkwizycję "zmitologizowała jako symbol bestialstwa wroga katolicyzmowi reformacja tudzież historiografia protestancka bądź historiografia ślepo powielająca kłamstwa protestantów. "Współczesne badania źródłowe dowodzą, ze Inkwizycja była dużo bardziej humanitarna od sądów cywilnych, (gminnych, miejskich, państwowych), ze tortury stosowała nader rzadko i w formie nader ograniczonej, a więźniowie cywilnych lochów z premedytacją rzucali bluźnierstwa, aby dać sobie szansę przenosin do jurysdykcji inkwizycyjnej. Kliniczny przykład manipulacji, to płótno w muzeum Narodowym Budapesztu, długo tytułowane (katalogi, przewodniki, albumy itp.): "Inkwizycja", mimo, że obraz ukazuje ewidentnie scenę torturowania przez sądy świeckie! Dopiero ostatnio zmieniono tytuł na: "Izba tortur". Pierwszymi zwiastunami karykaturalnej wizji średniowiecznej Inkwizycji w literaturze były zarzuty Diderota i Woltera, a później Dostojewskiego. Jego Wielki Inkwizytor z Braci Karamazow bardziej niż źródła historyczne ukształtował w umyśle przeciętnego człowieka upiorną wizję Inkwizycji. Właśnie pióro czy pędzel najbardziej przyczyniły się do tego rodzaju skojarzeń. Wszelkiego rodzaju okrucieństwa Kościoła katolickiego czynione oczywiście ad maiorem Dei gloriam były i są nadal jednym z ulubionych tematów literackich. Obok takich pozycji jak Imię róży Eco należy dodać też niechlubny wkład literatury polskiej. Pozycja J.Andrzejewskiego Ciemności kryją ziemię jest podobno powieścią wzorowaną na hiszpańskiej kronice z 1485 roku, a w rzeczywistości - przejawem chorobliwej nienawiści autora do Kościoła katolickiego. Drugą niechlubną pozycją jest książka pióra lewicowego guru, nieświętej pamięci Andrzeja Szczypiorskiego, zatytułowana Msza za miasto Arras. Powieść ta bazuje "na prawdzie historycznej" XV wiecznego miasta Arras, gdzie miało miejsce "na niespotykaną dotąd skalę" prześladowanie Żydów, heretyków i czarownic. Obie te książki łączy pewna wspólna konstrukcja: oto grupa podstarzałych zakonników o skłonnościach sadystycznych ciemięży i piętnuje przejaw wolnej myśli u najbardziej postępowych przedstawicieli społeczeństwa. Inną niechlubną kartą są tu prace polskich "historyków" w rodzaju E.Potkowskiego (Heretycy i inkwizytorzy), w których aż roi się cytatów w rodzaju: "z reguły jednak Trybunałami Inkwizycyjnymi kierowali dominikanie i franciszkanie. Jacy to byli ludzie? Zwykle fanatycy, niekiedy chorzy psychicznie". Żaden z autorów tzw. powieści historycznych nie zadał sobie trudu, by sprawdzić, że działanie sądów inkwizycyjnych wyróżniało się in plus na tle sądów świeckich. W ten nurt "literatury historyczno-moralnej" wpisali się mistrzowie pióra tacy jak Orwell czy Lawrance. Zjawisko to jest w porównaniu z oświeceniowym wizerunkiem Inkwizycji nie jest czymś zupełnie nowym. A wystarczy przyjrzeć się XIX-wiecznym opisom nawet niechętnych katolicyzmowi historyków by dostrzec, że było zupełnie inaczej. "Co zaś do (...) okrucieństwa Inkwizycji, tj. co do krwiożerczości charakteru inkwizytorów, pokrótce zauważymy ze znakomitym i przez akatolików Zachodu wysoko cenionym (...) historykiem Hergenrotherem, ze inkwizytorowie byli to przeważnie mężowie nieskazitelni i obowiązkom swym wierni. Nawet najzawziętsi nieprzyjaciele Inkwizycji z uznaniem odzywają się o wielkiej czystości zamiarów i nieposzlakowanym życiu inkwizytorów (...). Buckle, w tym razie wcale nie podejrzany świadek oraz Llorente, historyk Inkwizycji i najzagorzalszy jej nieprzyjaciel, jako były jej sekretarz, mający przystęp do jej archiwów, stwierdzają niezłomną i nieposzlakowaną uczciwość inkwizytorów. Nawet Towsend, duchowny anglikańskiego wyznania, nie może się zdobyć na potępienie inkwizytorów i owszem nawet mówiąc o Inkwizycji w Barcelonie, wyznaje, ze wszyscy jej członkowie byli ludźmi czci i najwyższego poważania godnymi, a w swej większości byli mężami, pełnymi wyjątkowej miłości bliźniego. Obraz Inkwizycji, propagowany przez "literackich mistrzów pióra", rzekomo oparty jest na faktach historycznych, przeobraża się w pewien łatwo kojarzony schemat. Słowo "inkwizycja", w dużej mierze dzięki literaturze, stało się hasłem, który skupia w sobie wszelkie zło w Kościele, a nawet więcej jest symbolem nietolerancji i ograniczania wolności, nie tylko religijnej. To właśnie literatura przyczyniła się do tego, że na bazie rzekomej historii powstała legenda, utwierdzona i wzmocniona piórem. Mit Inkwizycji ma swoją historię, w małym stopniu zbieżną z prawdziwą historią Inkwizycji. Trudno nam dzisiaj w świetle medialnej wiedzy zaakceptować tezę, że Inkwizycja w średniowieczu stanowiła swoiście rozumiany postęp. Postęp, który polegał na przeszkodzeniu odruchowym, emocjonalnym mordowaniu heretyków zarówno przez samosądy w wielu miejscach Europy, jak i przez władze świeckie, które stosując sądy państwowe dalekie były od rzetelności w ocenie i osądzaniu kacerzy. Postęp ten polegał też na tym, że w momencie wprowadzenia Inkwizycji zmalała drastycznie liczba skazywanych na śmierć za herezję.
ZNIESIENIE INKWIZYCJI Instytucja Inkwizycji po stłumieniu głównych ruchów heretyckich średniowiecza była stopniowo kasowana; najprędzej nastąpiło to we Francji. Warto zwrócić uwagę na liczby skazanych i czas działania sądów inkwizycyjnych, by zaobserwować jaskrawe kłamstwo, jakie zarzuca się Trybunałom. We Francji (gdzie wielu historyków twierdzi, że działania Inkwizycji były podobnie krwawe, co rewolucji francuskiej) ostatniego heretyka spalono na stosie w roku 1635, a działalność sądów inkwizycyjnych skasowano w roku 1772. Przez 137 lat francuskie Trybunały Inkwizycyjne nie wydały ani jednego wyroku skazującego! Co więcej, jak pisze Józef de Maistre, dłuższe utrzymanie Trybunałów Inkwizycyjnych we Francji zabezpieczyłoby ten kraj przed krwawą rewolucją. (...)
ZAKOŃCZENIE (...) Propaganda antykościelna, w misterny sposób wspomagana środkami masowego przekazu, tak ustawia interpretacje zarówno faktów historycznych, jak i legend, że z całego szeregu zbrodni historycznych wybiera akurat Trybunały Inkwizycyjne jako najbardziej zbrodnicze zapowiedzi późniejszych systemów totalitarnych, takich jak komunizm czy nazizm. Nie ma żadnych logicznych podstaw, by wiązać zbrodnie XX-wiecznych fanatyków z działaniem Inkwizycji, a nie np. ze zbrodniami rewolucji francuskiej! Jedynym wytłumaczeniem jest tu kryterium subiektywności, które okrywa parasolem ochronnym zbrodnie dokonywane w imię "wolności, równości i braterstwa". Stawianie w jednym szeregu zbrodni stalinowskich i hitlerowskich z wyrokami sądów inkwizycyjnych świadczy o niesprawiedliwej tendencyjności i głupocie. Po pierwsze: czymś zupełnie innym były motywy zbrodni hitlerowców (dbających o czystość rasy) czy komunistów (walczących o równość klas społecznych, czy o władzę dla mas), a motywy wyroków inkwizycyjnych, które oprócz dbałości o prawdę skazywały także za zwykłe rebelie, sodomię czy bigamię. Po drugie: rozmiar "zbrodni" Trybunałów Inkwizycyjnych i systemów totalitarnych jest nieporównywalny w żadnej skali. Nikt z historyków twierdzących, że Inkwizycja jest w historii cywilizacji jedną z najsmutniejszych i okrutnych kart, nie chce wskazać na takie hekatomby jak skutki aborcji XX wieku, znacznie przekraczające wszystkie ofiary zbrodniczych systemów totalitarnych. Trudno bowiem wskazać na coś, co robi się właśnie w dbałości o samostanowienie czy prawa kobiet - byłoby to strzelaniem gola do własnej bramki. W takim selektywnym podejściu do interpretacji tkwi ogromny błąd - można bowiem się nie godzić na średniowieczne koncepcje wolności, ale nie należy także obstawać przy współczesnych tendencjach (o wiele bardziej okrutnych) jako powszechnie obowiązujących. Liczbę ofiar Świętej Inkwizycji podawano w setkach tysięcy, a nawet milionach (sic!). Za czasów propagandy socjalistycznej nie było możliwości korygowania tego rodzaju bredni. Czasy się zmieniły, lecz antykatolicka propaganda ze swymi "wybitnymi historykami" powiela dalej absurdalną kalkę oświeceniowej i protestanckiej propagandy. Ignorancja nadal święci tryumfy i dzisiaj. Nie będę tu wymieniał artykułów z "Gazety Wyborczej", gdyż mają one niewiele wspólnego z prawdą, jednak irytują publikacje w prasie, która w jakiejś mierze stara się być rzetelna. (...) Atakowanie Kościoła za powołanie Świętej Inkwizycji jest często powodowane nienawiścią do katolicyzmu. Jak słusznie zauważył Józef Tyszkiewicz: "Albo czyż dziś cały ten świat "cywilizowany" ten "świat kultury i postępu" należnem mianem piętnuje bestialskich morderców, a zarazem kierowników tak zwanej "wielkiej" rewolucji francuskiej? Czy w opinii publicznej ciąży na nich hańbiące piętno niewinnej krwi tak szczodrze przelanej? Czy my sami wspominamy jeszcze te miliony ofiar wymordowanych przez uczni Marksa i innych socjalistów? Któż nawołuje dzisiaj, by świat cały porozumiał się i wysiał ekspedycję karną (bo byłby to jedyny racjonalny środek) dla zgniecenia podlej bandy masońsko-liberalnej, wznawiającej męczeństwa z czasów Nerona w Meksyku?... Delikatna ludzkość XX wieku, którą tak oburza sam wyraz Inkwizycja, zdaje się być ślepą i głuchą, gdy mordowanymi i dręczonymi są katolicy! Podsumowując, trzeba pamiętać, że Inkwizycja była pierwszą instytucją, która wprowadziła dla każdego oskarżonego obrońcę z urzędu. Kary w sądach inkwizycyjnych były generalnie łagodniejsze od kar wydawanych przez sądy cywilne. Wprowadzono też wiele innowacji prawnych, przyjętych w sądownictwie dopiero w XX wieku (Inkwizycja stosowała np. skrócenie kary za dobre sprawowanie oraz zwolnienie za poręczeniem proboszcza - całkowicie nie do pomyślenia w ówczesnych sądach świeckich). Ilekroć próbuje się analizować i oceniać instytucje, które powstały w przeszłości, należy zachować intelektualną rzetelność. Podstawową zasadą tej rzetelności jest sumienne zbadanie źródeł i kontekstów historycznych, a przy próbie oceny -wskazanie na pozytywne i negatywne skutki analizowanego zjawiska. Trudno jednak dostrzec we współczesnych próbach oceny instytucji Inkwizycji pewną rzetelność intelektualną. Inkwizycję atakuje (często przy pomocy zwykłego fałszu i pomówienia) współczesna propaganda laicka, która przejęła schedę po oświeceniowych "naukowych analizach historycznych". Między innymi tej właśnie obłudnej propagandy efektem jest niestety "rewolucja ekspiacyjna" Kościoła katolickiego. Rok Święty 2000 rozpoczął się od serii aktów ekspiacyjnych za winy rzekomo obciążające historię Kościoła. Oczywiście rzeczą słuszną i dobrą jest zadośćuczynienie i przeproszenie za winy wyrządzone w przeszłości, jednak musi to być akt szczery i zasadny. Ilekroć przepraszamy za cokolwiek, musimy wskazać na konkretne naganne przewinienia, jak i tych, którzy się ich dopuścili. Tego warunku nie spełniają jednak przeprosiny za "grzech przeciwko godności kobiety i jedności rodzaju ludzkiego" czy "za obojętność Kościoła wobec nierówności społecznych", albo za "grzechy w dziedzinie podstawowych praw człowieka" (jakie grzechy i przez kogo popełnione?). W podobnym tonie wskazanie na instytucję Inkwizycji jako tej, która nacechowana była nietolerancją prowadzić musi katolików do wniosku, że powołanie Świętego Oficjum było błędem, za który należy przeprosić... Jakże zatem wytłumaczyć, że ten sam Kościół w szeregi świętych zaliczył czterech wielkich inkwizytorów: Piotra Męczennika, Jana Kapistrana (który zakazał w końcu stosowania jakichkolwiek tortur w procesach inkwizycyjnych), Piotra d'Arbues i papieża Piusa V - inkwizytora Lombardii, Komisarza Rzymskiej Inkwizycji? Do tych, którzy aktywnie uczestniczyli w tworzeniu Trybunałów Wiary, zaliczani są dominikanie: bł. Wilhelm Arnaud z sześcioma towarzyszami (męczennik, który zginął z rąk heretyków), bł. Guala z Bergamo, bł. Moneta - inkwizytor Lombardii oraz św. Dominik. Kościół wyniósł także na ołtarze św. Rajmunda z Penafort - pierwszego twórcę kodeksu inkwizycyjnego, oraz ogłosił błogosławionym Paganusa z Bergamo (inkwizytora z Lombardii zabitego przez heretyków), Jana z Vercelli, inkwizytora z Wenecji, Piotra z Ruffi zamordowanego przez heretyków inkwizytora Turynu, Gui Marramoldiego inkwizytora z Neapolu, Bartłomieja z Cervere, inkwizytora z Piemontu, który zginął śmiercią męczeńską, czy zastępcę św. Bartłomieja Aimona z Taparelli. Jeżeli szczerze podchodzi się do "teologii przeprosin", to należałoby raczej mówić o grzechach hierarchów Kościoła, takich jak popieranie teologii wyzwolenia, homoseksualizmu czy komunizmu, odstępstwo od dogmatów Wiary, niszczenie liturgii czy w końcu uznawanie sekt heretyckich za pełnoprawne "Kościoły". Ten przedmiot przeprosin można jasno określić, wskazując na tych, którzy będąc wewnątrz Kościoła głoszą swe "nowatorskie" tezy, powodując tym samym jego osłabienie. Jednak w serii aktów ekspiacyjnych tego rodzaju deklaracje niestety się nie znalazły... Największą wadą przeprosin jest jednak przemilczenie nieutracalnej świętości Kościoła. Na oczach całego świata najwyżsi dostojnicy kościelni wskazali na "grzechy" Kościoła ani razu nie wspominając, że Kościół jest "bez skazy i zmarszczki" (Ef 5, 27). Brak rozróżnienia na grzesznych członków Kościoła, dopuszczających się grzechów, i Kościoła jako instytucji wewnętrznie świętej i nieskalanej spotęgował jeszcze bardziej opinię o Kościele, który podobnie jak organizacje charytatywne czy rządowe błądzi i się myli, jest bowiem organizację czysto ludzką, a więc omylną i słabą. Te akty wskazujące na "grzeszność Kościoła" drastycznie zmniejszyły dumę katolików z tego, że należą do Kościoła Rzymskiego. Jak słusznie zauważył biskup Como, Aleksander Maggiolini: "Trzeba być bardzo roztropnym w przepraszaniu za grzechy w przeszłości, bo w rezultacie stworzy się wrażenie, ze nawracając się do katolicyzmu, przystępuje się do bandy opryszków, a nie do wspólnoty świętych." Współczesne niezrozumienie idei Świętej Inkwizycji bierze się stąd, że wizja świata, która legła u podstaw powołania Trybunałów Wiary, opierała się na zupełnie nieczytelnej dla wielu współczesnych zasadzie, przyjmującej obiektywne istnienie prawdy i fałszu, pewności wiary i pełni prawdy w Kościele Rzymskim oraz przekonaniu o realnej możliwości wiecznego potępienia. Tymczasem obecnie praktycznie nie istnieje już pojęcie herezji, a żaden heretyk nie jest już potępiany. Co więcej, wystąpienia współczesnych teologów wmawiających wiernym, że "duchowość inkwizytorska w Kościele jest na szczęście znienawidzona" czy twierdzących, że "inkwizytorzy byli grzesznikami, ludźmi bez miłości, pełnymi nietolerancji, głupoty i oskarżamy ich przede wszystkim dlatego, ze osądzali ludzi bez badania" nie jest niczym innym, jak przysłowiowym strzelaniem gola do własnej bramki. Na koniec trzeba też dodać, że cały posoborowy ruch ekumeniczny jest sprzeniewierzeniem się wielowiekowej pracy inkwizytorów, którzy w obronie czystości wiary niejednokrotnie oddawali życie Roman Konik